Przyjaciele na zawsze...
Było ich
pięciu. Znali się praktycznie od dziecka tak samo jak ich rodzice. Wszyscy w
koło powtarzali, że będą potężnymi władcami. Każdy z nich obdarzony był
niezwykłą mocą przekazaną im po potężnych przodkach, którzy byli
Atlantydami. Tak to prawda, posiadali zdolności starożytnego ludu
zamieszkałego mityczną Atlantydę pogrążoną później w otchłani oceanu.
Bohaterami tej powieści jest pięciu chłopców tak bardzo różniący się
wyglądem, ale jakże sobie bliskich. Wydarzenia, które miały wkrótce nadejść
zmienią ich życie na zawsze.
- Ej, co robisz? Nie widzisz, że
właśnie próbuję wsadzić tego żuka do zupy taty?
- Czy ty się nigdy nie
nauczysz, że kiedyś w końcu porządnie oberwiemy przez ciebie za te głupie
żarty?
- No, co ty braciszku cykasz się, że nas złapią i powieszą do góry
nogami pod sufitem?
- Wiesz nie zdziwiłbym się gdyby ciebie to spotkało w
końcu to ty zawsze pakujesz nas w tarapaty.
- Nie gadaj tyle tylko pilnuj
żeby nikt nas nie zauważył - syknął przez zęby chłopiec i mówiąc to zbladł.
W drzwiach stał jego ojciec przyglądając się poczynaniom swoich synów.
-
Cześć tato...No tego...To nie tak jak myślisz...to...to ON wszystko wymyślił
i zmusił mnie do tego..Ja oczywiście próbowałem mu to wyperswadować ale
wiesz jaki on jest krnąbrny...i...
- Gdybyś nie był moim synem to może
bym ci uwierzył - ku uldze obu chłopców mężczyzna zaczął się śmiać - ale jak
sam widzisz zbyt dobrze was znam żeby nie wiedzieć, że zawsze coś
kombinujecie.
- Jak to tato? -zdziwił się drugi z braci nie mogąc
uwierzyć w to co słyszy - to znaczy że puścisz nas wolno bez szlabanu i
innych takich? - w oczach chłopca tliła się iskierka nadziei że ojciec nie
ukarze ich za to. A zdarzało im się często coś przeskrobać, w zasadzie to,
co chwilę wymyślali nowe żarty, które przeważnie kończyły się albo wybuchem
albo innym efektem specjalnym. Byli niespokojnymi duchami, pełnymi energii i
tysiącami pomysłów na minutę, co niestety zawsze wróżyło jakąś tragedię w
stylu wysadzenia czegoś lub podpalenia. Wszyscy, którzy ich znali zawsze
trzymali się od nich w bezpiecznej odległości, choć to nigdy nie zdawało
egzaminu, bo zawsze prędzej czy później dopadali swoją "ofiarę" i
albo wrzucali jej coś obrzydliwego do jedzenia albo rozrzucali kulki po
całym pokoju, co kończyło się masową wywrotką. Kiedyś do ich dworu zawitała
nielubiana ciotka Gryzelda i w pewnym momencie wizyty potrzebowała
skorzystać z toalety nie wiedząc oczywiście, że znajduje się tam sporej
wielkości ładunek, który wybuchł w chwili usadowienia się ciotki na desce i
wyrzucając ją na trzecie piętro budynku wprost do pokoju rodziców - nie był
to łatwy dzień w życiu tych rozrabiaków, ponieważ nie dość, że narobili
wielkich szkód w domu to ciotka Gryzelda stała się jeszcze gorszą jędzą niż
była, no a rodzice... no cóż nie byli zachwyceni z dziury w ich sypialni i
zarządzili 2 tygodniowy szlaban, zero kieszonkowego i serię nielubianych
prac domowych oraz - co chłopcy uznali za najgorsze- oficjalne przeprosiny
wobec ciotki Gryzeldy.
Teraz widocznie ojciec uznał, że nic nie da
kolejna kara a zresztą i tak w dworze szykowało się coś,co wyraźnie bardzo
go napawało optymizmem a mianowicie...
- Wizyta? -chłopcy nie kryli
swojego zdumienia gdyż nie wielu było śmiałków, którzy odwiedzali ich dwór w
obawie przed wybrykami obu braci.
- Tak, a czemu to takie dziwne wam się
wydaje?
- Nie nic tato...to my może pójdziemy do pokoi i przygotujemy się
na wizytę gości...no wiesz…musimy wyglądać elegancko no nie? - już
mieli się wchodzić po schodach gdy dobiegł ich odgłos stukania kołatką do
drzwi
- Ja otworzę! - chłopcy spojrzeli na swą matkę biegnącą ku
wielkim zdobionym drzwiom by je otworzyć oraz na ojca udającego się na
przywitanie nowo przybyłych gości z nieukrywaną radością jak gdyby od dawna
czekał na tą wizytę. Drzwi się otworzyły a za nimi stała spora grupka ludzi
ubranych w czarne płaszcze z kapturami na głowach. Chłopcy zauważyli, że
wśród wysokich postaci są także niższe osoby, prawdopodobnie dzieci
przybyłych wraz ze swymi rodzicami. Goście weszli do środka i zdjęli kaptury
z głów ukazując twarze pod nimi zakryte.
Jak słusznie przypuszczali te
trzy "niższe osoby" były dziećmi i to - jak nie przypuszczali
-wszyscy okazali się chłopcami w ich wieku.
Pierwszy z chłopców a
zarazem najwyższy z nich miał ciemno-brązowe włosy i duże brązowe oczy,
drugi zaś posiadał włosy koloru jasno-brązowego i oczy koloru
ciemno-niebieskiego natomiast ostatni z chłopców różnił się od swych
towarzyszy tym, że miał białe włosy i co dziwne - oczy koloru
fioletowego.
Starsi goście okazali się młodymi ludźmi w wieku ich
rodziców. Jednak jedna myśl nie dawała braciom spokoju - otóż, kim byli ów
tajemniczy goście, których widzieli pierwszy raz w życiu?
Part
2
- Nareszcie jesteście! - w głosie ojca wyczuwało się wielką
radość jaką jeszcze nigdy nie okazywał gościom bywających w ich domu.
-
Kupa lat, stary jak się masz? Widzę, że tu wszystko po staremu. Ciebie też
miło widzieć Amy, pięknie wyglądasz, a to zapewne - tu zwrócił swój wzrok na
braci - są ci słynni pogromcy, o których tak wiele słyszałem - mówiąc to
mężczyzna uśmiechnął się do nich łobuzersko.
- Zdejmijcie płaszcze i
chodźcie do salonu to sobie pogadamy - mówiąc to, Otto zaprosił gości do
wnętrza. Wszyscy oprócz młodszych gości udali się do salonu zostawiając tym
samym chłopców samym sobie. Bracia uznali to za dobry moment by poznać
nieznajomą trójkę.
- Cześć, ja jestem Robert - powiedział rozsądniejszy z
braci wyciągając rękę do chłopca z białymi włosami.
- Jestem Wiktor
– odpowiedział chłopiec, ściskając rękę Roberta.
- A ten tutaj, to
mój brat Paweł - ciągnął dalej Robert przedstawiając brata - A wy jak macie
na imię? -spytał się dwóch pozostałych chłopców.
- Ja mam na imię Michał
- powiedział najwyższy z chłopców - A ten obok to Adam - wskazał głową na
jasnowłosego chłopca stojącego koło niego.
- Tak, tak, no dobra chodźcie
na górę do naszego pokoju - zaproponował Paweł wyraźnie znudzony
"ceremonią" przedstawiania się.
- Mamy tam olbrzymią tarantulę
i ciekawe, kogo pożre pierwszego - mówiąc to spojrzał na swojego brata
obdarzając go chytrym uśmieszkiem - albo lepiej nie, bo jeszcze zdechnie z
niestrawności już na sam twój widok.
- To wy macie tarantulę? Jejku ja
kiedyś miałem krokodyla, ale rodzice jak go tylko zobaczyli na moim łóżku to
o mało, co nie dostali zawału i wysłali go na pobliskie bagna.- powiedział
Adam wyraźnie dusząc w sobie śmiech. Paweł uznał to również za bardzo
zabawne i zaczął naśladować reakcję rodziców Adama, chociaż nie mógł
wiedzieć jak naprawdę wtedy się zareagowali.
Wrodzony komizm Pawła
tak rozśmieszył grupkę chłopców, że ledwo, co zdołali wejść po schodach na
drugie piętro do pokoju braci. Trzeba przyznać, że dwór nie był zwyczajnym
dworem, jaki zwykło się widzieć u zwyczajnych ludzi. Ten był o tyle
niezwykły, że należał, do Atlantydów.
Kręcone schody prowadzące na
górę nie miały jakby się wydawało stopni, co oczywiście nie było prawdą, bo
były po prostu niewidzialne a balustradę zrobiono jakby z delikatnej
mgiełki, ale bardzo stabilnej, o którą można było się spokojnie oprzeć.
Wchodząc na pierwsze piętro wchodziło w ogromny i wysoki korytarz, którego
ściany ozdobione były olbrzymimi gobelinami przedstawiającymi smoki a
niektóre starodawne bitwy. Wszystkie były tak realistycznie przedstawione,
że wydawały się wychodzić na zewnątrz. Będąc bardzo cicho można było
usłyszeć odgłosy walki na miecze dochodzące z największego arrasu
przedstawiającego ogromną bitwę pomiędzy jakimiś starożytnymi ludami. Ten
gobelin szczególnie zaciekawił młodych przybyszy.
- Ja nie mogę, ale
zajebisty! Co to za bitwa? - spytał Wiktor nie kryjąc swojego
zaciekawienia na widok czegoś tak wielkiego i tak cudownego.
- A to...to
jest bitwa pomiędzy Atlantydami a jakimś Zakonem. Nie wiem dokładnie, ale
zdaje się, że nazywał się Krwiożerczy Zakon…czy jakoś tak. Pewnie,
dlatego że mieli ciemno-czerwone płaszcze...naprawdę głupia nazwa - Paweł
wyraźnie nie krył swojej dezaprobaty co do idiotycznej jak sam mówił nazwy
Zakonu.
- Powiedziałeś Krwiożerczy Zakon? - coś wyraźnie zaniepokoiło
Wiktora - Słyszałem o nim. Podobno należeli do niego Atlantydzi, którzy
przeszli na ciemną stronę. Dziadek mi opowiadał, że porywali oni małe dzieci
by szkolić ich na zabójców stosując różne okrutne metody jak nie chciały
współpracować z nimi. Nie pamiętam dokładnie, co im robili, ale podobno byli
bardzo okrutni i bezwzględni. Ich zakon mieścił się w ogromnym zamczysku,
jednak nikt nie wiedział jak się tam dostać, bo zamek zmieniał położenie, co
ileś lat a poza tym chroniły go potężne zaklęcia no i strażnicy
przemierzający lasy na swych koniach, którzy zabijali każdego, kto zabłąkał
się w okolice siedziby Zakonu, więc praktycznie obcy nie miał szans żeby się
tam dostać…no chyba, że go tam przywlekli w charakterze więźnia, ale
wtedy nigdy już nie opuścił murów tej twierdzy.
- Fajnie. Wiesz, co?
Szkoda, że ten Zakon już nie istnieje. Wysłałbym tam Pawła na małe torturki
- mówiąc to Robert zaczął udawać jednego z okrutnych braci Zakonu - A teraz
za to, że wrzucałeś żuki do zup i wysadzałeś klozety trafisz do naszego koła
tortur za swe niecne występki i będziemy cię tam tak długo kręcić aż
wyjawisz nam swój sekret łapania żuków abyśmy...
- Abyśmy mogli
potorturować twojego brata - wszyscy wybuchnęli śmiechem, gdy Paweł
dokończył za brata plany Zakonników.
- Bracie jak mogłeś sprzedać mnie
tym draniom za wyjawienie sztuki łapania żuków?
- Wiesz życie jest
okrutne bracie...a tak serio to niech się schowają, nigdy nie wyjawię im
skąd biorę moje żuki - chłopcy coraz lepiej się bawili i coś czuli że ta
wizyta będzie najbardziej udaną w ich życiu i może po raz pierwszy zyskają
prawdziwych przyjaciół.
Part 3
- Rany, ale czadowy pokój!
- powiedzieli chórem goście na widok ogromnego pokoju wypełnionego różnymi
magicznymi i nie magicznymi rzeczami.
Na przeciwko drzwi stało sporej
wielkości akwarium, w którym mieszkała słynna tarantula o imieniu Morfeusz.
Na ścianach zaś wisiały różnego rodzaju bronie, przeważnie pięknie zdobione
miecze ze świecącymi klingami odbijającymi światło.
Po przeciwnych
stronach ścian unosiły się niewielkie chmurki, które jak się okazało były
miejscem do spania obu braci. Teraz były wysoko, ale gdy miała nadejść pora
spania, chmurki opadały niżej, aby można się było na nich położyć.
Na pięknych mahoniowych komodach stały różne ciekawe posążki smoków, które
obaj chłopcy bardzo lubili. Najfajniejsze było jednak to, że gdy chciało się
je dotknąć - ziały niewielkim ogniem na tego, kto chciał to zrobić,
oczywiście nie wyrządzając mu większych szkód oprócz lekkiego poparzenia.
Na ścianach wisiało wiele fotografii rodzinnych, na których była
cała rodzina. Chłopcom najbardziej podobało się to, na którym Paweł i Robert
byli przebrani za wojowników robiąc przy tym mordercze uśmiechy. W kącie
olbrzymiego pokoju stała nieznana i dziwnie wyglądająca roślina o błękitnych
liściach i kryształowym kwiecie, która w nocy rozchyla swoje płatki, aby
pobrać światło Księżyca, które było dla niej jak woda dla zwykłych roślin.
Niezwykłym przedmiotem okazało się także kryształowe lustro, które bracia
dostali kiedyś od babci. Lustro służyło nie tylko do przeglądania się, ale
także sprawiało, że można było przejść przez nie na drugą stronę i zobaczyć
świat na odwrót - oczywiście tylko w pomieszczeniu, które lustro w danej
chwili odbijało.
Niedaleko lustra stał duży zegar z drzwiczkami,
które w normalnych zegarach pozwalało dostać się do mechanizmu w razie
awarii. Ten jednak nie posiadał takiegoż mechanizmu gdyż jako zegar magiczny
sam się nastawiał a schowek w zegarze służył jako przejście do różnych
pomieszczeń w domu, do których nie ma drzwi i tym samym wiedzą o nich tylko
domownicy. Jednak to, co najbardziej zaciekawiło chłopców znajdowało się
przy jednej ze ścian, na której stało wiele trofeów i pucharów oraz wisiały
liczne medale i dyplomy. Mianowicie były to dwie rzeczy...
- Macie deski
do latania? Fajnie, jaki model?
- Najnowsze "Ścigacze
4000".Dostaliśmy z okazji ósmych urodzin - odpowiedział Paweł, dla
którego ten rodzaj sportu był najlepszą rozrywką na świecie, pełną emocji i
oczywiście bardzo niebezpieczną, a więc tym, czym się lubował.
Deski
unosiły się parę centymetrów nad ziemią zawsze gotowe by je użyć. Były
średniej wielkości tak, aby mogły się tam spokojnie zmieścić stopy
użytkownika. Każdy model różnił się od siebie tylko nieco kształtem,
wykończeniem i kolorem. Paweł posiadał deskę w kolorze srebrnym ze
skrzydełkami przy boku z pięknie zdobionym wzorem smoka u spodu. Robert
wybrał natomiast czarną deskę również ze smokiem u spodu gdyż tym
charakteryzowała się firma produkująca te modele, tyle, że jego deska, gdy
się na nią wsiadało zaczynała płonąć u boku - oczywiście nieparzącym
ogniem.
Sport ten jest niezwykle popularny wśród Atlantydów. Polega
on na ściganiu się na deskach po lesie pełnym pułapek np. na jednym z takich
wyścigów ustawiono smoki i trzeba było nie tylko nie dać się usmażyć, ale
także uważać, aby inny zawodnik cię nie zepchnął z deski i tym samym
niezdyskwalifikował cię za upadek. Jedyne, co pomaga w takich chwilach
utrzymać równowagę przy niebywale ogromnych prędkościach to zaklęcie
utrzymujące stopy w jednym miejscu, aby się nie ślizgały i nie pozwoliły
upaść zawodnikowi - oczywiście przy większym uderzeniu lub silnym
popchnięciu zawodnik spada i tak kończy się dla niego wyścig, co oczywiście
daje większe szanse na wygraną pozostałym zawodnikom ścigającym się dalej.
Dlatego też tyle jest kontuzji a czasem nawet śmierci w tym sporcie, co
sprawia że jest to bardzo ekscytujące widowisko.
Chłopcy właśnie
chcieli wypróbować te cuda techniki, gdy usłyszeli głos dobiegający z dołu,
aby zeszli na obiad.
- Dobra w takim razie po obiedzie pójdziemy je
wypróbować - powiedział Robert schodząc z resztą chłopców na
posiłek.
Part 4
Kuchnia była miejscem szczególnym w dworze a
to, dlatego że można tu było znaleźć różne smakowite przekąski a dokładniej
wszelkiego rodzaju niezwykłe owoce egzotycznych roślin nieznanych zwykłym
ludziom oraz wiele łakoci, od których można było dostać zawrotu głowy.
Przy wejściu od razu było widać, że kuchnia dzieliła się na dwie części -
na część jadalną i na tą, w której można było przyrządzić różnego rodzaju
eliksiry. Po stronie jadalnej stał olbrzymi, dębowy stół, którego blat był
ozdobiony postaciami zwierząt leśnych zamieszkałych nie magiczne lasy, przy
którym zawsze można było wygodnie usiąść na dużych, dębowych krzesłach.
Wszystko w kuchni było zrobione na wzór leśny.
Na ścianie wisiały
liczne obrazy przedstawiające łowy na dzikie zwierzęta a nie raz i je same.
Pawłowi szczególnie podobał się obraz, który kupił razem z ojcem
przedstawiający jastrzębia o ciemno-brązowym upierzeniu, siedzącego na
gałęzi i dumnie patrzącego w dal. Bardzo chciał mieć takiego, ale wiedział,
że dostanie go dopiero, gdy pójdzie do Akademii – szkoły gdzie
kształcą ludzi o podobnych zdolnościach, jakie posiada on i jego brat, choć
nie zawsze mających za przodków Atlantydów.
Na półce rozciągającej
się wzdłuż ściany po prawej stronie stołu stały książki kucharskie, które
bynajmniej nie zawierały zwykłych przepisów. Można tu było się dowiedzieć
np. Jak szybko i smacznie przyrządzić kachajkę - ptaka zamieszkującego
okoliczne lasy, występującego tu bardzo licznie a zarazem bardzo smacznego.
Albo: Jak przyrządzić wspaniały deser?- tu oczywiście mama Pawła i Roberta
nie miała sobie równych gdyż najbardziej te dania lubili jej synowie, więc
nabrała już pewnej wprawy w szykowaniu wszelkiego rodzajów tortów, ciast i
lodów. Szczególnie jednak udawały się jej torty. Jej popisowym numerem było
ciasto zwane gevios - od nazwy owoców drzewa o tej nazwie, polewane
harwalką, czyli czymś podobnym w smaku do zwyczajnej czekolady ale o wiele
od niej smaczniejszą i bardziej słodką.
W kątach stały ogromne rośliny,
a raczej drzewa, których ogromne liście zawsze "przytulały" osobę,
która do nich podchodziła napełniając pozytywną energią a wysysając tą
negatywną, która gnębiła człowieka i sprawiała, że się źle czuje - były one
prezentem od dziadka, który znany jest w całej rodzinie jako zagorzały
podróżnik i znawca wszystkiego, co niezwykłe i magiczne - oczywiście zawsze
przywożący jakieś niezwykłe rzeczy dla swych ukochanych wnuków.
Chłopcy, którzy byli już bardzo głodni z chęcią usiedli przy stołach
czekając na posiłek. Nie musieli długo czekać gdyż właśnie na stół podano
różne pyszności w tym skrzydełka słynnych kachajek.
- Mmmmmm...Mamo jak
zwykle wszystko, co gotujesz zasługuje na medal. Po prostu pyszne! -
powiedział Robert, który przeżuwał właśnie swoją szóstą dokładkę kachajek.
- Dokładnie takie same, jakie robiłaś kiedyś, gdy tygodniami włóczyliśmy
się wszyscy razem po lesie a dookoła pełno było tego ptactwa. Do dziś
pamiętam jak nie mogliśmy patrzeć już na te kachajki, pamiętasz? –
zagadał jeden z gości, spoglądając na matkę braci, która nie kryła
rozbawienia tym co przed chwilą usłyszała.
Mężczyzna okazał się tak
jak reszta gości dawnym przyjacielem jeszcze z czasów szkolnych. Miał
krótkie ciemno-brązowe włosy i zielone oczy ,oraz co trzeba było przyznać -
był bardzo przystojny tak jak pozostali trzej przybysze. Widać było, że jest
umięśniony a ciągły uśmiech na twarzy czynił go człowiekiem pełnym zaufania
i przyjacielskim. Charakterystyczne w jego wyglądzie było to, że nosił na
szyi wisiorek z rzemyku na którym zawieszony był ząb zapewne jakiejś
okropnej bestii, co bardzo spodobało się Pawłowi, który uznał, że facet
noszący takie coś musi być równym gościem.
Oprócz niego równie wielkie
zainteresowanie Pawła wzbudzało dwóch pozostałych mężczyzn siedzących po obu
stronach tego pierwszego.
Pierwszy z nich miał takie same białe włosy,
co Wiktor, więc zapewne był jego ojcem. Nie miał jednak jak jego syn tych
dziwnych fioletowych oczu, lecz błękitne, nadające jego twarzy pewną
niewinność i dziecięcość. Drugi z mężczyzn był ojcem Adama, choć jak
zauważył Paweł kolor włosów Adam odziedziczył po swej matce, a jedyne, co
miał podobne do ojca to ten przenikliwy wzrok, którym obdarzał ludzi. Paweł
wyczuwał w mężczyźnie pewną dzikość. Sam nie umiał wytłumaczyć tego uczucia
- gdy ten przeszył go wzrokiem czuł się jakby spoglądał w oczy osobie, która
nie zna czegoś takiego jak strach. Wyglądało na to, że coś ukrywał –
zupełnie jak pozostali dorośli przybysze…
Part 5
Po
obiedzie mamy chłopców udały się na górę na ogromny taras, zaś panowie
poszli na piętro do salonu. Chłopcy nie bardzo wiedzieli, co mają robić gdyż
zapadał już zmrok i nie pozwolono im na wyjście do lasu, gdzie o tej porze
czai się najwięcej dzikich i niebezpiecznych stworzeń. Postanowili, więc
udać się do pokoju braci i tam obmyślić plan, co mają robić, a że pokój ten
znajdował się na drugim piętrze wchodząc po schodach postanowili po cichu
wejść na pierwsze piętro i podsłuchać rozmowę swoich ojców.
Na
korytarzu stały ogromne zbroje zaś na ścianach wisiały tarcze i włócznie -
pamiątki z podróży po Europie oraz portrety dawnych mieszkańców dworu o
strasznie - o tej porze - wyglądających twarzach. Na końcu korytarza
znajdowały się drzwi do salonu, które były lekko uchylone, przez co na
korytarz padała mała smuga światła oświetlająca chłopcom drogę. Zbliżyli się
ostrożnie do drzwi i zaczęli -przysłuchiwać się rozmowie:
- Stefan ja ich
widziałem, czuję przez kości, że coś się szykuje i mam przeczucie, że tym
razem nie dadzą się tak łatwo oszukać jak 6 lat temu - wykrzyczał prawie
Otto - Nie pamiętacie, co było wtedy? Ledwo, co nam udało się ich
powstrzymać. To się znowu zacznie i nie wiem...nie wiem co mamy robić - w
jego głosie dało się wyczuć lekkie zdenerwowanie i uczucie strachu przed
czymś, o czym chłopcy nie mogli mieć zielonego pojęcia.
- Wiem, o co ci
chodzi Otto. Oni będą chcieli skrzywdzić chłopców…a ja cholera nie mam
pomysłu jak temu zapobiec. Remis jak to możliwe, że oni wrócili, myślałem,
że wrota zamknęły się na zawsze i że mamy ich już z głowy.
- Uwierz mi,
że nie mam pojęcia jak im się udało nawiać, byłem święcie przekonany, że
zrobiliśmy wszystko jak należy. Jest tylko jeden sposób, aby się stamtąd
wydostać. To musiał zrobić ktoś z zewnątrz - jego wzrok powędrował na dotąd
nieodzywającego się Sergiusza. Paweł zauważył, że mężczyzna zastanawia się
nad czymś, głeboko szukając odpowiedzi.
- Wiem - nie musiał tego
powtarzać. Wszyscy natychmiast spojrzeli w jego stronę oczekując od niego
wyjaśnień. - Mogłem się tego domyślić…
- Może podzielisz się z nami
z twoim odkryciem czy mamy zgadywać? - powiedział wyraźnie poirytowany Otto.
- Mam pewną hipotezę. Otóż słuchaj…tylko my znaliśmy zaklęcie
zamykające wrota, więc praktycznie, jeżeli ktoś miałby zdradzić to tylko
któryś z nas, ale tę opcję od razu odrzucamy, więc zostaje nam tylko
przypuszczenie, że oprócz nas ktoś jeszcze był tam razem z nami i spokojnie
obserwował sytuację z ukrycia i poznał zaklęcie zamykające wrota...ten ktoś
musiał mieć w tym jakiś interes bo kto u licha uwolniłby bez powodu armię
morderców...no i to nie mógł być byle kto skoro udało mu się tego
dokonać…
- A mówiłem żeby ich wykończyć to nie byłoby teraz
problemu a tak to możemy się sto lat bawić - my ich zamykamy a ich ktoś
uwalnia - w głosie Otta dało się wyczuć nutę gniewu.
- Czy ty mózgu nie
masz? Mieliśmy wykończyć dwu tysięczną armię? Jak? Nawet my nie mamy dość
tyle mocy by tego dokonać...ciekawi mnie tylko jedno...Kto do cholery
otworzył te przeklęte wrota?
- Wydaje mi się, że wiem, kto to zrobił -
odpowiedział niepewnie Sergiusz - Orfeusz!
- Wiedziałem!
Wiedziałem, że ta kanalia maczała w tym palce. Kto jak nie on pragnie wrócić
do łask po tym jak naraził się swemu ojcu – dowódcy Zakonu i został na
jakiś czas wygnany. Zabiję tego kretyna i przysięgam, że tym razem gorzko
tego pożałuje.
- Uspokój się! Nie mamy pewności, że to on, to dopiero
przypuszczenia - próbował uspokoić przyjaciela Stefan.
- Nie mamy
pewności? - powiedział Otto z wyraźną ironią w głosie - To ty nie masz
pewności! Ale ja ci mówię, że ten palant jest w to zamieszany, nie
słyszałeś Sergiusza, co powiedział? To jest Orfeusz! - spojrzał na
przyjaciela szukając potwierdzenia swoich słów.
- Stefan nie mamy innych
podejrzanych to musiał być on. Wszyscy bardzo dobrze znamy Orfeusza...
-
Aż za dobrze - wtrącił z przekąsem Otto.
- Wiemy jak bardzo pragnął do
nich wrócić, a uwalniając ich przypuszczam, że przyjęli go z otwartymi
ramionami - dokończył Remis. Nagle poczuł niemiły skurcz w żołądku.
Wiedział, że ma rację i że będzie musiał znowu to wszystko przeżyć od
nowa... znowu powrócą niechciane wspomnienia ...znowu....
- Nad czym tak
myślisz Remis? Wal śmiało dzisiaj już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć -
mówiąc to Otto spojrzał w oczy Remisa - były martwe, zupełnie bez
wyrazu.
- Remis ostatnio jakiś dziwny jesteś, co się stało? Nam możesz
powiedzieć przyjacielu - spytał Otto wyraźnie zaniepokojony stanem
przyjaciela. To zachowanie nie pasowało do wizerunku Remisa, który w
młodości słynął z dzikich pomysłów i niecenzuralnych wypowiedzi.
- Nic mi
nie jest, po prostu myślę - odpowiedział uśmiechając się do Otta. Ale Otto
wiedział, że Remis nie mówi prawdy. Zbyt dobrze go znałby wiedzieć, że
przyjaciel coś ukrywa.
- Panowie w takim razie, co proponujecie?
-odezwał się Sergiusz, przerywając wszechobecną ciszę.
- Musimy
zawiadomić pozostałych i Akademię, że należy szykować się na najgorsze -
stanowczo odpowiedział Stefan - Wyruszę jeszcze dziś, nie ma czasu do
stracenia.
- W takim razie ja i Remis ruszamy do dowództwa, musimy
ostrzec Radę, aby zrobili coś nim będzie za późno. Będziemy w Białym Gmachu
- tam się wszyscy spotkamy - To jedyne miejsce gdzie Krwiożerczy Zakon nie
postanie nogi.
Chłopcy spojrzeli po sobie nie wierząc w to, co przed
chwilą usłyszeli.
- Wyruszymy jutro po tobie Stefan, a ty Otto wyruszysz
za dwa dni. Mamy większą szansę, że choć jeden z nas dotrze na miejsce, choć
mam nadzieję, że wszyscy zjawimy się tam cali i zdrowi o określonej porze -
po tych słowach przyjaciele wstali i każdy w ciszy ruszył w stronę wyjścia.
Chłopcy, czym prędzej ruszyli do pokoju na drugim piętrze, aby nie
dowiedziano się, że podsłuchiwali. Zamykając po cichutku drzwi za sobą,
spojrzeli po sobie oniemieli tym, co usłyszeli.
„O co tu
chodzi?” - to pytanie chodziło teraz każdemu z nich po głowie nie
dając spokoju. Żaden jednak nie umiał wyjaśnić tego, co właśnie
usłyszał.
Part 6
Następnego ranka Robert zauważył, że w
pokoju nie było Michała. Przypomniał sobie jednak, że zapewne wyjechał
wczoraj w nocy razem ze Stefanem. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał
wczoraj wieczorem. Zrozumiał jedynie, że ci ludzie, którzy uciekli z
jakiegoś zamknięcia szukają ich oraz ich ojców. Jeszcze bardziej
zadziwiające było to, że padła nazwa Krwiożerczy Zakon. Co oni mają z tym
wspólnego? Przecież podobno nikt o nich nie słyszał od iluś tam lat…a
może wszyscy wiedzieli o nich tylko nie chcieli ujawnić, że chodzi właśnie o
nich.
W głowie Roberta był mętlik. Nie potrafił poskładać tego w
całość, nie rozumiał co wspólnego mają ci Zakonnicy z nimi. Nie chcąc dłużej
o tym samotnie rozprawiać postanowił, że porozmawia o tym później z
przyjaciółmi. Było jeszcze w miarę ciemno, więc wszyscy w dworze zapewne
jeszcze spali. Zszedł po cichutku ze swej chmurki i podszedł do okna. Niebo
było jeszcze granatowe, choć widać było przy horyzoncie lekkie różane smugi,
które zwiastowały wschód słońca. Podszedł do drzwi przy oknie i otworzył je,
aby wyjść na taras.
Na zewnątrz było jeszcze chłodno, ale Robert nie
zwracał na to uwagi. Wziął głęboki oddech by zaczerpnąć świeżego powietrza i
spojrzał przed siebie. Las był cały spowity delikatną mgiełką nadającej mu
pewnej tajemniczości. W oddali dało się słyszeć śpiew ptaków a lekki zefirek
spokojnie kołysał korony drzew. Wszystko to wydawało mu się takie piękne i
dzikie, że aż nierealne.
Podszedł bliżej do balustrady i oparł się o
nią delikatnie. Obok niego przysiadł się malutki ptaszek. Miał
czerwono-złote piórka i biały grzebyczek na główce. Robert starał się nie
poruszać, aby go nie przestraszyć. Widać było jednak, że ptaszek nie bał się
go i powolutku podskakując przysiadł się koło niego i zaczął śpiewać
niebiańską melodię. Skończywszy ją spojrzał swoimi czarnymi niczym perełki
oczkami i zrobił coś, czego Robert najmniej się spodziewał.
- Podobało ci
się? - przemówił do niego ptaszek. Chłopiec zląkł się, ale po chwili
spojrzał na siedzącego obok niego ptaszka i przypomniał sobie, jak ojciec
opowiadał mu, że w lesie można spotkać mówiące zwierzęta, tak, więc nie
czekając ani chwili dłużej odpowiedział:
- Jejku...pierwszy raz spotykam
mówiące stworzenie. Ptaszek mrugnął do niego oczkiem i już miał powiedzieć
coś chłopcu, gdy
nagle...
ŁŁŁŁŁUUUUUUUPPPPPPPPPP!!!!!!!!
33;!!!!!!!!!! - dało się słyszeć
głośny łomot z pokoju. Robert natychmiast podbiegł do drzwi i otworzył je,
aby dostać się do pokoju. Był prawie na sto procent pewny, że wiedział, co
się stało i nie mylił się.
- Znowu spadłeś z chmurki - powiedział do
Pawła leżącego na podłodze. Pawłowi nie raz już zdarzało się spaść ze
swojego posłania, gdyż zawsze spał na swojej chmurce pod sufitem, a że był
dzieckiem wiercącym się i bardzo niespokojnym to często zdarzało mu się
wypaść z obłoczku. I jak zawsze swoimi jękami potrafił zbudzić cały dom albo
przynajmniej pół. Hałas sprawił, że ze snu zbudzili się także Adam i Wiktor,
którzy nie zwykli się budzić przy czymś takim.
- Mówiłem ci żebyś tak
wysoko nie spał, bo w końcu stanie ci się jakaś krzywda - mówiąc to Robert
spojrzał na brata wstającego z podłogi i masującego sobie plecy. Wiedział,
że zaraz brat odpowie mu to, co zwykle zwykł mówić w takich
przypadkach.
- Cholera jasna! - odpowiedział "dość"
kulturalnie, ponieważ przeważnie Robert słyszał gorsze epitety po zleceniu
Pawła z chmurki.
- To nie moja wina, że śnią mi się jakieś zombi, które
chcą mi odgryźć głowę! Jakby tobie śniłyby się takie sny, co mnie to też
zlatywałbyś na podłogę! - krzyknął Paweł, który zawsze w takich
wypadkach miał nieodpartą pokusę trochę poprzeklinać i nawrzeszczeć na
brata.
- Chłopcy, co tu się dzieje? - do pokoju weszła mama braci, która
zwykle też miała coś do powiedzenia na temat hałasów o piątej nad ranem.
- Pawełku, kochanie czy ty zawsze musisz postawić całą okolicę na nogi?
Dlaczego nie możesz spać tak jak inni i nie wypadać z hurgotem na podłogę,
co? Tyle razy ci powtarzałam, żebyś spał niżej to przynajmniej upadki
miałbyś mniej bolesne. Po czym mówiąc to zakręciła w powietrzu dłonią,
wyczarowując opatrunek dla syna i podając mu napój do wypicia
- Tu masz
eliksir na stłuczenia, masz napij się to ci dobrze zrobi.
Robert
zauważył, że Paweł niechętnie sięgnął po eliksir - wiedział jak bardzo jego
brat nie lubi tego napoju. A często zdarzało mu się go pić. Mama braci była
niezwykle cierpliwą osobą, szczególnie dla Pawła, który zawsze miał
najwięcej kontuzji w rodzinie. Rok temu podczas wakacji w Afryce, zaatakował
go rój wściekłych pszczół, któremu zniszczył "przez przypadek"
gniazdo, oczywiście wiadomo było, że nic, co przytrafia się Pawłowi nie
dzieje się przez przypadek.
Innym znów razem będąc na wycieczce w zoo
o mało, co nie stratowały go słonie indyjskie po tym jak otworzył im wybieg
i wpuścił spore stadko myszy. Trzeba było przyznać, że nie był łatwym
dzieckiem. Zresztą Robert nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby mieć innego
brata niż Paweł. W końcu razem zawsze wpadali w tarapaty i razem jakoś z
nich wychodzili.
Największą frajdę sprawiało im jednak robienie
żartów pewnemu gangowi motocyklowemu. Gang składał się z dwudziestu, silnie
zbudowanych mężczyzn o podejrzanym wyglądzie i pewnie chłopcy nie mieliby z
nimi szans gdyby nie to, że motocykliści byli ludźmi pozbawionymi mocy a
więc zwyczajni. Często, więc wykorzystywali swoje nadprzyrodzone zdolności
do robienia im różnych numerów. Czasem to było zaczarowanie motocykli tak,
aby hamulec nie reagował, czasem też chłopcy specjalnie robili mężczyznom na
złość, aby tamci mogli ich ścigać i wpaść w przygotowaną na nich pułapkę.
Tak, więc starcia pomiędzy chłopcami a gangiem były już normalnością
i ciekawym zajęciem dla obu rozrabiaków. Rodzice oczywiście nigdy nie
wiedzieli, co ich synowie robią w czasie wolnym po obiedzie, co oczywiście
wszystkim było na rękę, bo żadna ze stron nie martwiła się o drugą. Robert
wiedział, że zawsze może liczyć na brata, choć jak to bywa wśród braci
zdarzają się także małe sprzeczki.
- Ja to nie wiem! Ty to zawsze
gadasz jak mama, że to niby wszystko to moja wina! Piecyk nie działa -
moja wina, pali się - moja wina, nic nie działa - także moja wina. Ja nie
wiem, czy ja jakiś niszczyciel jestem? - popatrzył się na Roberta szukając u
niego odpowiedzi.
- Nie, na takich jak ty mówi się po prostu nienormalni
- ku jego zaskoczeniu wszyscy, także i Paweł wybuchnęli śmiechem.
- A co
powiecie na małe ściganko po lesie? Hmm? – zaproponował Robert.
-
Jak zwykle braciszku czytasz w moich myślach…
Part 7
Po
zjedzeniu śniadania chłopcy wybiegli do lasu zabierając ze sobą Ścigacze
4000 - najlepsze deski do latania, jakie dotąd wyprodukowano. W lesie nadal
unosiła się tajemnicza mgiełka, ale uznali, że nie ma, co zawracać sobie nią
głowy. Idąc ścieżką miało się wrażenie jakby wchodziło się do innego świata.
Drzewa tu rosnące były bardzo wiekowe i nie jedno zapewne mogłyby
opowiedzieć gdyby oczywiście umiały mówić. Było jednak coś, co posiadały
niezwykłego a mianowicie miały uczucia. Czuły ból, gdy łamało się im gałęzie
a gdy się o nie dbało odczuwały szczęście. Choć drzewa nie umiały mówić
ludzkim głosem to powiadano że mają swój język, znanym tylko sobie.
W
odróżnieniu od zwykłych drzew, te były bardzo wysokie, sięgające wysokości
pięciuset a nawet powyżej tysiąca metrów. Ich naturalną obroną była
niesamowicie twarda kora, która swą wytrzymałością dorównywała smoczej
skórze. Bardzo popularnym gatunkiem w tym lesie były lahiany - drzewa
długowieczne o białej korze, których liście były koloru srebrnego oraz
kardale - drzewa o jasno-brązowej korze o ruchomych gałęziach, które nie raz
były przyczyną zrzucenia zawodników z ich latających desek, dlatego też
trzeba było na nie szczególnie uważać.
Co do niezwykłych stworzeń to
dość często można tu było spotkać liciaka - charakteryzującego się beżowym
kolorem skóry, bez nóg, za to ze skrzydełkami i różkami, które wyglądem,
kolorem i dotykiem przypominały zielone liście, oraz z zębami podobnymi u
tych co mają wampiry, choć o wiele mniejszymi i nie służącymi na pewno do
wysysania krwi, ale do szybkiego i sprawnego zjadania liści.
Pełno
także było tu kachajek - bardzo znanych chłopcom ptaków o czarnym upierzeniu
i tęczowych dziobkach i co trzeba było przyznać o wyjątkowo małych
móżdżkach, gdyż bez problemu można by było je złapać i urządzić sobie obiad
na miejscu.
Co do większych zwierząt, to wyjątkowo często występującym
tu gatunkiem były jak przystało na magiczny las - jednorożce, centaury,
krasnoludki z czerwonymi czapeczkami, latające elfy oraz na skraju lasu, w
niewielkich ilościach - drzewce. Nie pomijając, że oczywiście można tu było
spotkać także zwyczajne zwierzęta, choć zdarzało się to sporadycznie.
Chłopcy doszli do ogromnego posągu pewnej kobiety ubranej w zbroję i hełm,
oraz z tarczą u boku i mieczem uniesionym do góry.
- No… jesteśmy
na miejscu, nie ma co. Najgorsze to dotrzeć tutaj - ledwo wysapał
Paweł.
- W takim razie, kto pierwszy się ściga? - zapytał Wiktor z
nieukrywaną chęcią rywalizacji - Mamy tylko dwie deski a nas jest czworo,
więc jak? Może zagłosujmy, co? - zaproponował.
- Na mnie nie liczcie, ja
nie mogę - odparł z rezygnacją Adam.
- Nie no…nie zalewaj...stary,
ominiesz taką okazję? No dawaj...pozwolę ci lecieć się jako pierwszemu na
mojej desce – powiedział zachęcająco Paweł.
- Nie dziękuję...ja nie
mogę...dzięki - powiedziawszy to oddalił się i przysiadł pod pomnikiem.
-
Czy ktoś mi może wytłumaczyć, dlaczego on nie chce się ścigać? - zapytał
przyjaciół poirytowany Paweł.
- On naprawdę nie może.Jest chory. -
powiedział Wiktor z wyraźną nutą smutku w głosie.
- A co mu jest? Ma
katar czy co? Zalewa, bo nie chce przegrać i już.
- Ja to nie wiem,czy ty
masz serce z kamienia? - odparł Robert wyraźnie zaskoczony reakcją brata na
stwierdzenie o chorobie Adama.
- Tak? To niech mądrala powie mi, co mu
jest. Proszę bardzo, gadaj jak taki mądry jesteś.
- On jest chory na
bardzo rzadką chorobę objawiającą się dusznościami podczas wzmożonego
wysiłku - wyjaśnił Wiktor.
- Zalewasz...On? No co ty...przecież
on…nie może...ale on w ogóle nie wygląda na chorego - odpowiedział z
niepewnością Paweł - Wrabiacie mnie...
- Wiesz ty to jesteś po prostu
tępy! Nie rozumiesz, że nie musi wyglądać na chorego, aby nim być? Do
ciebie to chyba nic nie dociera przez ten pusty czerep. On może umrzeć jak
mu zabraknie tchu podczas lotu.! Czy to takie trudne do zrozumienia? Ja
nie wiem jak można być tak nieczułym i głupim. Nie pomyślałeś, że jemu też
nie jest łatwo siedzieć tu i patrzeć jak my się dobrze bawimy, wiedząc, że
jemu nie wolno? Przyszedł tu z nami bo nie chciał siedzieć sam w domu. A ty
potraktowałeś go jak tchórza! –słowa brata zrobiły na Pawle
wrażenie. Wiedział, że Robert ma rację. Zachował się jak kretyn, który widzi
tylko sam siebie nie zwracając uwagi na innych. I nie wahając się chwili
dłużej, podszedł do Adama.
- Stary przepraszam...ja nie chciałem...po
prostu nie mogłem uwierzyć że wiesz...tego – podrapał się po głowie
robiąc przy tym przepraszającą minę - Że jesteś chory - wypowiedziawszy
słowa przeprosin spojrzał na Adama. Ten był spokojny i jakby zamyślony. Po
chwili odparł:
- Nie gniewam się. Już się przyzwyczaiłem do tego, że
jestem chory i że nie mogę robić wielu rzeczy - mówił to bardzo spokojnie.
Patrzył się na Pawła i widział w nim kogoś, kim zawsze on chciał być -
zdrowego i pełnego optymizmu chłopca, zawsze tryskającego humorem, mającego
wszystko, co dusza zapragnie i robiącego zawsze to, na co ma ochotę. Cieszył
się, że zna kogoś takiego jak on.
- Mam do ciebie prośbę, czy mógłbyś
być moim przyjacielem? - zapytał nieśmiało do Pawła.
- Ale przecież...no
tego....nie zasługuję abym był twoim przyjacielem, spójrz na mnie, jestem
najgorszym z najgorszych i do tego kretyn ze mnie...a poza tym....
- Ja
chcę żebyś był moim przyjacielem i nie gniewam się na ciebie...nie chcę abyś
myślał, że jestem jakiś obrażalski, czy co, po prostu...mam nadzieję że nie
gniewasz się na mnie że tak odszedłem i nie wytłumaczyłem o co chodzi,
przykro mi... - Paweł nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Nie dość, że tak
go potraktował to jeszcze zechciał, aby zostali przyjaciółmi. Spojrzał mu
prosto w oczy - były pełne nadziei i optymizmu, wiedział, że może zrobić
tylko jedno.
- W takim razie, sztama? - zaproponował Paweł.
- Sztama -
odparł przyjaciel podając mu rekę. Paweł poczuł, że zyskuje w tym momencie
kogoś, na kogo zawsze będzie można liczyć i komu można zaufać jak nikomu
innemu.
- No, co tak długo! Wiersze czytacie czy co? - przerwał
konwersację Wiktor. Adam i Paweł spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się.
-
Dobra, dobra, żadne wiersze my tu omawiamy taktykę jak cię załatwić podczas
lotu.No wiesz, czy zwalić cię od razu czy dać ci szansę bycia drugim, co nie
Adam - mrugnął do przyjaciela Paweł.
- No jasne przyjacielu - odrzekł
Adam.
- Ha...ha..ha! Bardzo śmieszne! Jedyny, który wygra ten
wyścig stoi przed tobą - odpowiedział Wiktor z udawaną wyższością
- W
takim razie walcz łotrze albo giń! - Trzeba przyznać, że Wiktor miał
zadatki na aktora, bo jak nikt inny potrafi rozśmieszać ludzi. - Podejmujesz
wyzwanie?
- Z wielką chęcią sir - odparł Paweł - Ten, kto przegra będzie
usługiwał drugiemu cały dzień.
- To już możesz zacząć czyścić mi buty,
mój drogi - odparł pewny siebie Wiktor.
- Twoje niedoczekanie -
odpowiedział Paweł. - Dobra zaczynamy!
Chłopcy stanęli na deskach
- Paweł na swojej srebrnej, a Wiktor na desce Roberta. Unieśli się
delikatnie do góry ustawiając się na odpowiedniej wysokości, gotowi do
rozpoczęcia wyścigu.
- Tak więc- zapowiedział Robert - Na
miejsca...gotowi...START!
Part 8
Ruszyli gwałtownie z
ogromną prędkością, wiatr mierzwił im włosy a obraz wszystkiego, co mijali
wydawał się coraz bardziej zamazywać. Paweł spojrzał przez ramię na zamazaną
sylwetkę Wiktora coraz bardziej zbliżająca się do niego. Postanowił sobie
jednak, że nie pozwoli mu wygrać za żadną cenę - obiecał to Adamowi i
zamierzał specjalnie dla niego wygrać wyścig z Wiktorem.
Wiekowe drzewa
stały się trudnymi przeszkodami przy takiej prędkości, ponieważ trzeba było
mieć podzielną uwagę - kontrolować przeciwnika i nie dać się przez niego
strącić oraz uważać, aby nie zderzyć się z drzewem i nie połamać sobie przy
tym wszystkich kości.
W pewnym momencie Paweł spostrzegł, że Wiktor
leci z nim równo deska przy desce. Spojrzał na niego - minę miał zaciętą,
wiedział, że nie podda się tak łatwo. Nagle Wiktor zrobił coś, czego Paweł
najmniej spodziewał się po nim. Chłopiec natarł na niego z boku.
- No, co
przyjacielu? Myślałeś, że tak łatwo sobie ze mną poradzisz? - wykrzyczał z
daleka do Pawła. Chłopiec poczuł, że traci równowagę. Wiedział, że jeżeli
czegoś szybko nie wymyśli to czeka go niechybne zderzenie ze znajdującym się
naprzeciwko niemu kardalem - drzewem bardzo agresywnym w stosunku do
nadlatujących do niego wszelkich form życia. Najgorsze było jednak to, że
deska zdawała się nie reagować na wszelkiego rodzaju próby poderwania jej w
drugą stronę z dala od kardala. Paweł poczuł, że zostało mu, co najmniej
pięć sekund, jeśli nie mniej, do czołowego zderzenia. Wiedział, że może
zrobić tylko jedno.
Wyciągnął rękę przed siebie i z całej siły uderzył
niebieskim promieniem wydobywającym się z jego dłoni w korę drzewa
spowalniając prędkość, z jaką się poruszał. Poczuł, że teraz ma szansę.
Zrobił natychmiastowy zwrot i poderwał się do góry unikając niechybnej
śmierci.
Skierował swojego Ścigacza na właściwy tor - jeżeli takowym
był ten, którym się teraz poruszał. W głowie kłębiły mu się ostatnie słowa
Wiktora. Czyżby tak bardzo zależało mu na zwycięstwie, że byłby zdolny go
zabić? Natychmiast skarcił się za ostatnią myśl. To niemożliwe, Wiktor na
pewno nie chciał go zabić a takie popychanki to normalna zagrywka w tym
sporcie. Jednak to spojrzenie, jakim obdarzył go popychając go prosto w
ramiona kardala, nie dawały mu spokoju. W tym spojrzeniu było coś
niezdrowego, czego nie rozumiał. Czyżby chodziło mu o coś więcej niż tylko
wyścig?- nie wiedział.
Teraz ma, co innego na głowie. Musi dogonić
Wiktora i wygrać, prześcignąć go za wszelką cenę a nawet, jeżeli go do tego
sprowokuje - zrobić to samo, co on mu zrobił. Nie mógł pozwolić, aby Wiktor
miał nad nim tą przewagę
- Chce wojny to będzie ją miał - powiedział
przez zaciśnięte zęby. Czuł, że musi się odegrać za to, co zrobił Wiktor.
Nacisnął stopami mocno na Ścigacza i zaczął przyspieszać. Podejrzewał, że
Wiktor jest daleko, ale wiedział, że ma szansę go jeszcze dogonić. Z każdą
sekundą szybował coraz szybciej i szybciej. Czuł chłód wiatru, jaki oplatał
go, jednak nie zwracał na niego uwagi. Wytężył wzrok w poszukiwaniu choćby
zarysu sylwetki Wiktora.
Nagle, daleko przed sobą ujrzał małą
sylwetkę czegoś, co poruszało się z zawrotną prędkością. To musi być Wiktor
- pomyślał w duchu Paweł, czując przypływ energii, która dodawała mu siły i
pewności siebie. Nacisnął jeszcze silniej na deskę szybując coraz szybciej i
zbliżając się do Wiktora.
W oddali ujrzał, że zbliżają się do małego
jeziorka znajdującego się w sercu lasu. Paweł pomyślał, że to idealna okazja
by odegrać się na Wiktorze. Czas wyrównać rachunki - pomyślał. Wyciągnął
rękę przed siebie i wystrzelił serią czerwonych promieni. Okazało się, że
jeden z nich trafił w deskę Wiktora. Widział jak chłopiec próbuje utrzymać
równowagę, lecz spada prosto do wody. Paweł podleciał bliżej zniżając lot
Ścigacza tak by lecieć jak najbliżej tafli jeziora, mając nadzieję że ujrzy
minę zdziwionego a nawet może zezłoszczonego Wiktora. Nie mógł przepuścić
takiej okazji.
Zatrzymał się w powietrzu nad miejscem gdzie spadł
Wiktor oczekując, że zaraz wynurzy się. Poczuł jednak lekki niepokój,
ponieważ nigdzie nie było widać wynurzającej się postaci. Pochylił się niżej
nad wodą mając nadzieję ujrzeć Wiktora płynącego ku niemu. Zaczął coraz
bardziej się martwić o niego, gdyż ten powinien już dawno na niego
wrzeszczeć za to, co mu zrobił. Rozglądał się po tafli jeziora, ale nigdzie
nie było ani śladu Wiktora. Pochylił się jeszcze raz nad wodą, gdy nagle coś
gwałtownie wynurzyło się i wciągnęło go do jeziora. Chciał się bronić jednak
tym, co go wciągnęło do jeziora okazał się...
- Wiktor, ja nie mogę, ale
mnie wystraszyłeś! - powiedział z wyraźną ulgą w głosie Paweł -
Myślałem, że to jakaś bestia żyjąca w tym jeziorze chce mnie zeżreć. Jejku
cieszę się że to ty, myślałem już że coś ci się stało.
- A ja miałem
wrażenie, że nie za bardzo cię to obchodziło, myślałeś, że się utopię? Umiem
bardzo długo przebywać pod wodą bez oddechu - powiedział z lekką wyższością
Wiktor.
- To chyba ja powinienem mieć do ciebie pretensje, no nie? To ty
mnie popchnąłeś prosto na to drzewo odlatując dalej i nawet nie
zastanawiając się czy przeżyję. Ja przynajmniej chciałem sprawdzić czy
żyjesz - Paweł czuł coraz większą złość do Wiktora, chciał mu wygarnąć to,
co o nim myśli.
- Ach tak? Biedny Pawełek nie umie sobie poradzić z
drzewkiem. Chciałem sprawdzić czy umiesz sobie poradzić, gdy ktoś cię
popchnie na bok. Ale widzę, że ty o mało, co się nie posikałeś ze strachu -
w tym momencie Paweł poczuł, że ogarnia go niesamowita złość. Zrzucił się na
Wiktora prawie go przetapiając. Obaj zaczęli się bić ze sobą pośrodku
jeziora. Czuli do siebie w tym momencie nienawiść za to, co jeden zrobił
drugiemu. Paweł złapał rękoma ramiona Wiktora i obaj zanurzyli się w
lodowatej wodzie. Poczuł jak Wiktor pod wodą próbuje rzucić na niego
zaklęcie. Chciał mu przeszkodzić, lecz Wiktor okazał się szybszy. Paweł
ujrzał tylko zbliżającą się do niego smugę światła. Poczuł, że zaklęcie
ugodziło go w żebra. Zaczął powoli opadać coraz niżej w głębinę. Chciał
wypłynąć na powierzchnię lecz czuł że nie może gdyż w tym momencie stracił
przytomność.
Part 9
Paweł poczuł jak ktoś klepie go po
policzku jakby chciał żeby się obudził. Przetarł oczy i ujrzał Wiktora
pochylającego się nad nim.
- Co się stało? Pamiętam tylko jakieś białe
światło a potem straciłem przytomność.
- To ja. Przeze mnie o mało nie
utonąłeś. Jak chcesz to możesz mnie walnąć jakimś zaklęciem, zasługuję na
to. Gdyby nie to, że cię popchnąłem nie musiałbyś się na mnie mścić - Wiktor
był bardzo zmartwiony tym, co zrobił przyjacielowi.
- Zapomnijmy o tym,
dobrze? To była nasza wspólna wina, ja też nie jestem bez winy, mogłem nie
zaczynać bójki i nie mścić się na tobie. Więc ustalmy, że obaj jesteśmy
winni i kwita - wyciągnął dłoń do Wiktora a ten uścisnął ją.
- Nie ma
sprawy. Jakoś nie mam zamiaru cię więcej prowokować i tak pewnie będę miał
podbite oko, ale to nic nie przejmuj się - mówiąc to pokazał na już lekko
fioletowe i podpuchnięte oko - Silny jesteś nie ma, co.
- Ty też słabeusz
nie jesteś spójrz lepiej na tą śliwę robiącą się pod moim okiem.
- Tak,
lepiej żyć w przyjaźni niż kłócić się. Chodźmy po deski i lećmy do
chłopaków, bo usną nam z nudów i do domu po suche ubrania, bo zaczyna się
robić chłodno - tak postanawiając ruszyli w stronę mety gdzie mieli czekać
na nich Robert i Adam.
Po drodze ustalili, że sprawiedliwie będzie jak
ukończą wyścig równocześnie. W oddali było widać dwie postacie siedzące pod
posągiem pewnej wojowniczki - miejsce skąd obaj zaczynali wyścig. Robert i
Adam na widok obu chłopców zbliżających się ku nim podskoczyli do góry i
podbiegli do lądujących przyjaciół.
- Żeście mnie zawiedli. Ja tu się
spodziewałem jakiegoś ostrego finiszu, walkę o zwycięstwo a tu remis. Zaraz,
zaraz dlaczego jesteście mokrzy? Co się stało? I dlaczego macie podbite
oczy, biliście się czy co? - zapytał zaniepokojony wyglądem przyjaciół,
Adam.
- Trochę się posprzeczaliśmy i mieliśmy małą kąpiel w jeziorze w
środku lasu - odpowiedział całkiem spokojne Wiktor jakby to było zupełnie
oczywiste.
- Jak to? Dlaczego? Nic nie rozumiem, a ty Robert?
-
Podzielam twoje wątpliwości, nic nie rozumiem, może nam wyjaśnicie, dlaczego
się pobiliście i dlaczego kąpaliście się w jeziorze? No i z czego się
śmiejecie,co? To takie zabawne?
- Opowiemy wam w drodze do domu -
zapowiedział Paweł. Chłopcy po dwóch wskoczyli na Ścigacze i ruszyli w
stronę domu. Nie lecieli zbyt szybko gdyż nie chcieli ryzykować wypadkiem.
Paweł leciał razem z Wiktorem, ponieważ ani Robert ani Adam nie chcieli być
mokrzy od przemokniętych ubrań swoich przyjaciół. Niebo zaczynało się robić
coraz ciemniejsze, lecz chłopcy mieli problem ze znalezieniem właściwej
drogi. Przystanęli na chwilę w powietrzu chcąc się naradzić, co robić
dalej.
- Panowie mam wrażenie, że się zgubiliśmy - powiedział z lekkim
rozbawieniem Paweł.
- Ale to zabawne, nie ma co - odpowiedział z ironią
Robert - Normalnie boki zrywać, wiesz co Paweł? Ty to nie masz za grosz
wyczucia sytuacji.
- Ale ty je masz aż w nadmiarze za nas obu - chłopcy
wybuchnęli śmiechem na te słowa, choć Robert nie był zadowolony że
przyjaciele tak sobie kpią z powagi sytuacji.
- W takim razie panie
wyluzowany powiedz nam jak mamy się dostać do domu - odpowiedział Robert
przerywając tym samym salwę śmiechu.
- Szczerze mówiąc to ja nie mam
pojęcia panie sztywny - odpowiedział z rozbawieniem Paweł.
- Posłuchajcie
skupcie się, robi się coraz ciemniej a o tej porze nie jest bezpiecznie w
lesie - wyraził swe obawy Adam.
- Tak, zaraz rzucą się na nas krwiożercze
bestie i nas zabiją. Uaaaaaaa!!!! - Paweł chciał rozluźnić
tym sytuację, lecz Wiktor szybko sprowadził go na ziemię.
- Tu nie ma
się, z czego śmiać, będziemy mieli niezły ochrzan za tę włóczęgę po lesie.
Może spróbujmy w prawo tam jeszcze nie byliśmy.
- Nie lepiej w lewo -
zaproponował Robert.
- Jak już się zdecydujecie to mi powiedzcie -
odpowiedział wyraźnie znudzony Adam.
- Cicho! Słyszeliście to?
-
Paweł już zaczynasz mieć omamy słuchowe czy chcesz nas zastraszyć, jeżeli
tak to ci się nie uda, ponieważ......
- Zamknij się! Nie słyszysz
tego?
- Niby, czego? - zapytał poirytowany Robert.
- Coś jakby jakieś
odległe świsty czy coś w tym rodzaju, nie wiem jak to określić.
- Ja też
to słyszę...coraz głośniej - odparł Adam. W tym momencie chłopcy odwrócili
się za siebie. To, co ujrzeli o mało nie zwaliło ich z desek. Ku nim leciała
spora grupka zakapturzonych postaci odzianych w krwisto-czerwone szaty,
trzymające w ręku olbrzymie kosy i zbliżające się do nich z coraz większą
szybkością.
- To chyba nie jest brygada ratunkowa - powiedział z
przerażeniem Paweł.
- Jasne, że nie, w nogi!!! - Robert nie
musiał tego powtarzać, chłopcy natychmiast ruszyli. Paweł z Wiktorem
skręcili w lewo, natomiast Adam z Robertem skierowali się na prawo.
Zakapturzone postacie również się rozdzieliły, ścigając obie grupy
chłopców.
- Czego oni od nas chcą?- zapytał stojącego za nim na desce
Wiktora, który oceniał sytuację w jakiej się znajdują.
- Wiesz te kosy
nie wyglądają bezpiecznie i nie mam zamiaru tego sprawdzać, leć szybciej
doganiają nas!!!!
- Wierz mi robię, co mogę, ale ta deska
ma ograniczone możliwości techniczne, porusza się wolniej z powodu ciężaru -
Paweł czuł, że długo nie uda się uciekać na przeciążonej desce przed
szaleńcami z kosami w ręku. Okazja zgubienia ich pokazała się w chwili, gdy
sprawa nie wyglądała najlepiej. Przed nimi ukazało się wielkie zagęścienie
drzew.
- Leć prosto na te drzewa, zaufaj mi - krzyknął do przyjaciela
Wiktor. Chwycił Pawła z obu stron za skroń i skupiając się z całej siły
sprawił, że chłopcy przelatywali przez drzewa nie rozbijając się o żadne z
nich. W pewnym momencie chłopcy poczuli, że wylatują z gęstego gaju i lądują
z hukiem przed ogromnym lahianem - drzewem o białej korze.
W tym
samym czasie w innej części lasu.
- Skręć w lewo, patrz otaczają
nas!!!! - wykrzyczał przerażony Adam.
- Cholera
zablokują nas, nie dam rady skręcić - odpowiedział Robert. Widział jak
zakapturzone postacie podlatują coraz bliżej. Robert stwierdził z
przerażeniem, że z naprzeciwka nadlatywał jeden z tych szaleńców trzymając
kosę w bardzo znaczącej pozycji a dokładniej takiej, którą zamierzał ich
zaatakować.
- Schyl się! Teraz! - Adam natychmiast wykonał rozkaz
przyjaciela i poczuł jak kosa musnęła mu skraj włosów, ponieważ w ostatniej
chwili Robert zdecydował się na lot nurkujący, ratujący przed niechybnym
obcięciem głowy.
- Na wszystko, co święte, my żyjemy! - krzyknął z
ulgą Adam do stojącego przed nim Roberta – przypomnij mi żebym ci
postawił lody za ten numer co zrobiłeś, oczywiście zakładając że
przeżyjemy.
- Nie ma sprawy trzymam cię za słowo, pamiętaj
waniliowo-czekoladowe - to moje ulubione.
- Robert czy mi się zdaje czy
coś nadlatuje do nas ze wschodu?
- Trzymaj się
przyspieszamy!!! Nie mam zamiaru dać się złapać przez tych
świrów, życie mi jeszcze miłe - odparł Robert.
- To lepiej bardziej
przyspiesz! Mamy ich teraz również na ogonie!
- Nie uciekniecie
nam! - wykrzyczała postać w kapturze. W tym właśnie momencie coś naparło
na nich z ogromną prędkością. Chłopcy poczuli jak kierują się na ogromne
drzewo zdając sobie sprawę, że zaraz się o nie rozbiją.
Part
10
Niiiiiieeeeeee !!! - dało się słyszeć krzyk obu
chłopców. Jednak stało się coś, czego się nie spodziewali. Nie rozbili się.
Okazało się, że napastnikami, którzy natarli na nich z boku byli ich
przyjaciele. Cała czwórka natychmiast skryła się w pobliskiej jaskini
znajdującej się w skale nad jeziorkiem, którą wskazali Wiktor i Paweł.
Wszyscy usiedli na zimnej posadzce nie wydobywając z siebie żadnych dźwięków
spoglądając na siebie w zupełnej ciszy. Nie mogli pozwolić, aby tamci ich
znaleźli. Wszechobecna cisza wypełniająca jaskinię nagle została przerwana
głosami dobiegającymi z zewnątrz.
- Szukać ich! Nie mogą być daleko.
Nie mogą nam zwiać, to tylko dzieci. Macie mi tu ich zaraz
przyprowadzić! NATYCHMIAST! - był to głos mężczyzny, który z całą
pewnością nie wróżył nic dobrego. Chłopcy przysunęli się powolutku do
wejścia jaskini, żeby lepiej widzieć. Niedaleko skały stało trzech wysokich
mężczyzn w krwistoczerwonych szatach.
- Sprytne dzieciaki, ale mnie nie
przechytrzą, nie z takimi miałem już do czynienia.
- Tak pewnie, tylko
zawsze jakoś to długo trwało, co nie - odpowiedział mężczyzna stojący
obok.
- Milcz głupcze!! - mężczyzna złapał prześmiewcę za szatę i
podniósł do góry - Za takie obelgi powinienem cię zabić na miejscu, ale mam
teraz co innego na głowie więc mnie nie prowokuj bo gorzko tego pożałujesz,
przysięgam - odstawił przerażonego mężczyznę na ziemię.
- To nie są
zwyczajni chłopcy. Ich ojcowie nie raz pomieszali nam szyki. Ale teraz, gdy
dorwiemy ich dzieci zrobią wszystko, co im każemy. Zapłacą nam za to, co
zrobili z naszymi braćmi i za to, że zamknęli nas na tyle lat w
odosobnieniu, prawda Orfeuszu? - skierował swój wzrok na mężczyznę stojącego
naprzeciwko niemu.
- Ależ tak mistrzu - wyszeptał Orfeusz.
- Dzięki
tobie Orfeuszu nasz Zakon odzyska dawną potęgę. Poznają jak bardzo potrafimy
być okrutni. I nawet ci kretyni nas nie powstrzymają - mówiąc to mężczyzna
uśmiechnął się tajemniczo do Orfeusza.
- Widziałem panie jak jeden z nich
wyruszył wczoraj wieczorem z pobliskiego dworu. To był Stefan –
wyjawił Orfeusz.
- Ach tak…Stefan - powiedział spokojnie mężczyzna.
- Jeżeli on tam był to przypuszczam, że i reszta, czyli Otto, Sergiusz i
Remis.
- Zaatakujemy ich panie? - spytał drugi z mężczyzn
- Nie. Jest
nas zbyt mało, aby przeprowadzić atak - spojrzał na sługę stojącym przed
nim.
- Panie, czyż nie poradzilibyśmy sobie z nimi przeprowadzając
ofensywę w nocy? - zaprotestował sługa.
- Wiesz co? Zaczynasz mi działać
na nerwy - uśmiechnął się szyderczo do sługi. Mężczyzna zrobił krok w jego
stronę - Jesteś nie tylko nieposłuszny ale i głupi skoro chcesz ze mną
zadzierać – mówiąc to coraz bardziej zbliżał się do swego sługi.
-
Ja nie toleruję nieposłuszeństwa a już tym bardziej głupich uwag, Skarzewski
- wysyczał
- Panie ja nie chciałem, ja będę już posłuszny, przyrzekam -
mężczyzna upadł na kolana a z jego kieszeni wypadł nieznany chłopcom
przedmiot.
- Skarzewski czy ja dobrze widzę? Czy z twojej kieszeni nie
wypadło to, o czym myślę?
- Nie panie, to nie to, o czym myślisz, to nie
moje, ja nigdy... - zaczął się jąkać - Panie, błagam!!
-
Błaganie ci tu już nic nie pomoże Skarzewski, jesteś zdrajcą, a wiesz jak
kończą zdrajcy....
- Panie proszę, nie rób
tego!!!!!
- Żegnaj.... - W tym momencie chłopcy
usłyszeli ogromny huk i przeraźliwy wrzask kulącego się Skarzewskiego, który
ucichł chwilę potem opadając bezwładnie na trawę. Mężczyzna stojący nad nim
uśmiechnął się lekko i zwrócił się do Orfeusza.
- Każ sprzątnąć ciało tej
gnidy, nie mogę na niego patrzeć - powiedział z obrzydzeniem. Orfeusz
pstryknął palcami i zaraz obok niego pojawiły się dwie zakapturzone
postacie, które zajęły się ciałem. Podniosły je do góry i zrobiły coś, od
czego chłopcy omal nie dostali zawału. Jeden z mężczyzn rozpiął szatę, pod
którą skrywało się coś, co natychmiast wchłonęło martwe ciało Skarzewskiego
i wyrzuciło same kości. Był to widok przerażający, jaki jeszcze nigdy w
życiu nie widzieli. Po chwili Orfeusz sprawił, że kości wyparowały. Tam
gdzie przed chwilą było jeszcze ciało, znajdowała się lekko wypalona garstka
trawy. Dwie zakapturzone postacie tak samo jak szybko się zjawiły, równie
szybko zniknęły. W tej samej chwili przybyła reszta Zakonników wracająca z
poszukiwań.
- Panie, nigdzie ich nie ma, przeszukaliśmy cały teren -
powiedział najniższy z przybyszów. Orfeusz rozejrzał się dookoła a jego
wzrok zwrócił się w stronę jaskini. Chłopcy natychmiast skryli się głębiej
jednak to nic nie dało. Zauważył ich.
Part 11
- Tam są brać
ich! - krzyknął Orfeusz. Na te słowa cała grupa zakonników ruszyła w
stronę jaskini. Chłopcy natychmiast wskoczyli na deski i ruszyli w przeciwną
stronę. Mężczyźni zaczęli rzucać w nich zaklęciami chcąc ich strącić.
-
Róbcie uniki nie mogą nas trafić…NA DÓŁ! - z naprzeciwka
nadlatywał jeden ze ścigających chcąc strącić chłopców z desek, jednak jak
się okazało na szczęście, mężczyzna zderzył się lecącym za chłopcami innym
ścigającym. To jednak nie przeszkodziło w pościgu. Z boku nadlatywał
następny szaleniec z kosą w ręku.
- Uważajcie na niego on ma
kosę...Paweł! - mężczyzna zamachnął się chcąc niewątpliwie przeciąć na
pół Wiktora i Pawła. Jednak chłopiec okazał się sprytniejszy i rzucił
zaklęciem w atakującego, wytrącając mu z ręki kosę, która ze świstem wbiła
się w pobliskie drzewo.
- Głupcze! Chce mieć ich żywych!
Słyszycie? ŻYWYCH! - dał się słyszeć głos wściekłego mężczyzny lecącego
z tyłu.
- Teraz przynajmniej mamy pewność, że nas nie skoszą - szepnął z
przerażeniem do ucha Pawła - Wiktor.
- Chłopaki przyspieszamy widzę skraj
lasu! - krzyknął do przyjaciół Robert. Ścigacze, choć z pewnym oporem
zaczęły przyspieszać.
- Jeszcze parę metrów, jeszcze parę metrów -
szeptał do siebie Paweł. Las zdawał się kończyć a z daleka widać już było
światła dworu. Jeszcze chwila i będą bezpieczni, jeszcze moment.
Udało im się wylecieli z lasu. Wiktor spojrzał za siebie. Zakonnicy
zaprzestali pościgu jakby bali się wyjść z lasu. Jego wzrok przykuł jednak
jeden z mężczyzn. Choć to zdawało się niemożliwe ów mężczyzna patrzył się na
niego. Wiktor poczuł lekką słabość, chwytając się natychmiast mocniej Pawła.
Nic nie słyszał, oprócz dziwnej muzyki i głosu małego dziecka, które
płakało. Poczuł, że zaczyna słabnąć, wiedział, że musi przestać na niego
patrzeć. Jednak nie mógł. Choć był już daleko od niego, widział bardzo
wyraźnie jego twarz. Miał zmrużone oczy jakby skupiał się tylko na nim, a on
nie mógł oderwać wzroku od jego oczu. Nagle zaczęła się przed nim pojawiać
cała sylwetka mężczyzny. Był jakby ze mgły. Mężczyzna uśmiechnął się dziwnie
i wyciągnął rękę do chłopca. Dłoń spoczęła na ramieniu Wiktora, który poczuł
ból, jakby mężczyzna zaglądał mu do czaszki. Czuł jego emocje, widział jego
myśli przelatujące szybko przez jego umysł. Nie wiedział, co się dzieje.
Próbował oderwać się od jego uścisku, lecz jego ręka przeleciała przez rękę
mężczyzny, który znowu uśmiechnął się tajemniczo do niego i przemówił jakby
odległym głosem:
- Zginiesz następny...- przemówiło widmo. Mężczyzna tym
razem zamknął oczy i uniósł głowę do góry. Wiktor poczuł jak ogarnia go
wielki ból a on nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Widmo jakby to
wyczuwało i znowu przemówiło do niego zbliżając tym razem głowę tak, że
prawie stykali się nosami:
- Nikt cię nie słyszy...Nie masz, co wołać o
pomoc - wyszeptał.
Wiktor wiedział, że musi coś zrobić. Wytężył cały
umysł i zmusił swoją dłoń tak by ścisnąć mocno Pawła za żebra, by
zasygnalizować mu, że potrzebuje pomocy. Paweł poczuł jak Wiktor z całej
siły naciska go w żebra i odruchowo złapał jego rękę. W tej chwili widmo
mężczyzny odsunęło swoją rękę od ramienia Wiktora jakby ją stamtąd
odepchnęła jakaś siła. Mężczyzna zaczął powoli znikać, aż rozpłynął się w
powietrzu. Wiktor poczuł, że zaraz zemdleje. Był okropnie wyczerpany, jakby
wyssano z niego całą energię. W tym momencie poczuł, że lot deski się
obniża. Lądują.
Part 12
Zszedł z deski i poczuł, że grunt
osuwa mu się pod nogami. Był bardzo słaby. Mało brakowało, aby nie upadł,
lecz Paweł w ostatniej sekundzie podtrzymał go i zapytał:
- Wiktor, co ci
jest? Źle się czujesz? Powiedz...
-Widziałem go...Stał przede
mną...Chciał mnie zabić - ledwo wydyszał.
- O czym ty mówisz? Kto chciał
cię zabić? Leciałeś ze mną na desce, tamci, co nas gonili zostali w lesie.
Wiktor nikt za nami nie leciał od chwili opuszczenia lasu - starał się
wytłumaczyć Paweł.
- On stał przede mną...Był widmem i chciał mnie zabić,
ale ty sprawiłeś, że zniknął po tym jak cię mocno chwyciłem za żebra -
odpowiedział Wiktor.
- Stał przed tobą? Ale...Jak to możliwe?...Dlaczego
ja nic nie czułem skoro cały czas mnie trzymałeś a on zniknął dopiero jak
mnie mocniej chwyciłeś?
- To bardzo dziwne - zaczął Adam - Dlaczego nas
dalej nie gonili, kiedy wylecieliśmy z lasu? I dlaczego ten ktoś
skontaktował się tylko z tobą i sprawił, że Paweł nie poczuł jego
obecności?
- A co ci mówił dokładnie - kontynuował dalej Robert.
-
Mówił, że ja będę następny...Że mnie zabije...Chwycił mnie za ramię i
poczułem straszliwy ból...Nie mogłem się odezwać...Czułem jakby mi
penetrował mózg i czytał moje myśli, moje wspomnienia...To było coś
dziwnego...Nie umiem tego opisać...- odpowiedział z trudnością.
-
Opowiesz nam to w pokoju, musisz teraz odpocząć - powiedział z troską
Paweł.
- Dobra, ale co my powiemy rodzicom? Przecież oni nas zabiją jak
Part 13
- CCCOOO?????? - Rodzice a
szczególnie ojcowie chłopców osłupieli. Matka Adama o mało nie dostała
zawału na wieść o tym, że jej syn o mało nie zginął. Podobnie zareagowała
reszta. Przez chwile panowała dziwna cisza, którą przerwał cichy głos
Remisa.
- Jak wam się udało uciec? - zapytał siląc się na spokój.
-
Najpierw się rozdzieliliśmy a potem razem schowaliśmy się w jaskini. Szukali
nas dookoła. Ale zanim odkryli naszą kryjówkę podsłuchaliśmy rozmowę trzech
z nich.
- Kto to był?...Spokojnie chłopcy, opowiedzcie nam wszystko
powoli i spokojnie...Tu jesteście bezpieczni - uspokoił Sergiusz.
- Jeden
z nich był ich przywódcą, drugi sługą a trzeci nazywał się Orfeusz -
powiedział spokojnie Adam. Jednak na sam dźwięk imienia Orfeusz ojcowie
wstali gwałtownie i zaczęli chodzić niespokojnie po pokoju.
- Jesteście
pewni, że tak się przedstawił? - zapytał niespokojnie Remis.
- Ten ich
mistrz tak do niego mówił - odpowiedział posłusznie Robert. Remis spojrzał
znacząco na Otta a ten spytał:
- Co było dalej?
- Potem ten
sługa...Skarzewski....Zaproponował żeby zaatakować nasz dwór, ale ten ich
mistrz się nie zgodził, bo powiedział ze to zbyt ryzykowne, ale tamten
nalegał i wtedy...On go zabił...Potem pojawili się tacy dwaj i oni go
wtedy...- Paweł czuł że wszystko wywraca mu się w żołądku - Oni go zjedli -
skończył.
Przed oczami przesuwał mu się obraz tego wszystkiego.
Widział martwe ciało tego nieszczęśnika a później spalone kości. Czysta
makabra - pomyślał w duchu. Bardzo współczuł temu zabitemu człowiekowi. Ale
czy na pewno on na to zasługiwał? W końcu chciał żeby tamci zaatakowali jego
dom, jego rodziców. A jednak w głębi serca było mu go żal. Czuł, że zginął
niesłusznie, choć nie wiedział dlaczego tak myśli.
- Paweł...Paweł ocknij
się...Słyszysz mnie? - Paweł poczuł jak ktoś delikatnie szturcha go za
rękę.
- Tak tato...Ja tylko się zamyśliłem - odpowiedział. Czuł się
zupełnie jakby go wyrwano z transu.
- Synu, musisz mi powiedzieć, co się
dalej stało. Wiem, że to może być bardzo stresujące, ale proszę cię bardzo.
Muszę wiedzieć, co oni wam chcieli zrobić - nalegał ojciec.
Paweł
popatrzył mu prosto w oczy. Twarz miał opanowaną, lecz zatroskany wzrok.
Pierwszy raz tak na niego patrzył. Czuł, że jak żadnej innej osobie nie może
polegać tak jak polega na swym ojcu. Darzył go bezgranicznym zaufaniem,
wiedział, że z nim zawsze jest bezpieczny. Zebrał w sobie siły i opowiedział
wszystko aż do spotkania pod domem. Opowiedział jak ich ścigano i jak cudem
uniknęli ścięcia przez kosę. Później dopuścił do głosu Wiktora, który
skrupulatnie opowiedział o swoim dziwnym spotkaniu z widmem. Po wysłuchaniu
całej opowieści chłopcom pozwolono położyć się do łóżek żeby wypoczęli. Byli
tak zmęczeni, że ojcowie zanieśli ich na rękach do pokoju i ułożyli do snu.
W pokoju zgasło światło i przyjaciele natychmiast zasnęli.
Part
14
Wiktor poczuł jak zaczyna się unosić powolutku nad chmurką i spada
delikatnie na podłogę. Stanął na nogach. Nic nie rozumiał. Za oknem świecił
księżyc a przyjaciele spali snem spokojnym. Chciał wrócić na chmurkę, lecz
jego uwagę przykuł stary zegar stojący nieopodal niego. Jak dobrze sobie
przypominał, Paweł opowiadał że można się dostać przez niego w różne
nieznane komnaty do których nie ma drzwi. Pomyślał sobie w duchu, że
przyjaciel chyba nie będzie miał mu za złe tego, że zwiedzi sobie jego dwór.
Podszedł cichutko na palcach do zegara i otworzył jak najciszej się
dało sporej wielkości drzwiczki. W środku było pusto, ale wnętrze pozwalało
na wejście do niego nawet dorosłej osoby. Wszedł, więc do środka i zamknął
za sobą drzwiczki. Po przeciwnej ścianie od drzwiczek ukazały się zielone
drzwi z małą złotą klamką. Nacisnął delikatnie na klamkę i otworzył drzwi.
Pokój wyglądał jakby kiedyś był przeznaczony dla dziecka. Ściany były
pomalowane na żółty kolor a dookoła wyczuwało się zapach wanilii.
Pokój jak każdy chyba w tym dworze był ogromny. Naprzeciwko drzwi były
ogromne okna zaś pod ścianą stały różne meble od komód po ogromne szafy.
Niedaleko małego stoliczka stała mała ślicznie zdobiona kołyska a tuż obok
niej krzesło bujane.Wiktor na chwilę chciał już odwrócić wzrok, ale nagle
spostrzegł, że krzesło ni stąd ni zowąd zaczęło się bujać a z kołyski
dochodził dziwny dźwięk jakby w środku znajdowało się coś małego, takiego
jak...Dziecko - pomyślał.
W cichym jak dotąd pokoju dało się słyszeć
melodię, która leciała ze stojącej na komódce pozytywki. Wiktor czuł, że już
kiedyś słyszał tą melodię, nawet cichutki płacz dziecka wydawał mu się
znajomy. Podszedł powoli do kołyski. Naprzeciwko na fotelu siedziała młoda
kobieta. Miała piękne, długie kasztanowe włosy i zielone oczy. Ubrana była w
długą suknię zdobioną licznymi, misternymi koroneczkami a na szyi miała mały
medalionik, w którym zwykle trzyma się zdjęcie ukochanej osoby. Kobieta
spojrzała na Wiktora i uśmiechnęła się. Potem pochyliła się nad dzieckiem i
pocałowała go czule w malutkie czółko, sprawiając, że maleństwo natychmiast
ucichło.
- Przepraszam, pani tu mieszka?...Nie wiedziałem...Przepraszam,
że tak wszedłem bez pukania.
Przerwał gdyż zdawało mu się, że kobieta
go nie słyszy. Spróbował głośniej:
- Przepraszam czy pani mnie słyszy?-
Lecz i tym razem kobieta nie odpowiedziała. Wstała z fotela i wzięła
powolutku na ręce swoje dziecko. Ruszyła spokojnym krokiem w jego stronę i
już chciał jej ustąpić, gdy poczuł, że kobieta po prostu przeszła przez
niego, zupełnie jak duch. Spojrzał za nią. Kobieta na chwilę przystanęła i
zaczęła nucić cichutko do maleństwa, kołysząc go przy tym delikatnie, jakby
chciała żeby usnęło. Nie mógł zrozumieć, dlaczego znalazł się akurat w tym
pokoju i dlaczego spotyka się z widmem. Przyjrzał się jeszcze raz kobiecie.
Jej twarz była mu znajoma. Ale skąd? Przecież nigdy nie widział jej, a
jednak czuł się tak jakby ją znał od bardzo dawna, jakby była mu kimś bardzo
bliskim. To same niezrozumiałe uczucie czuł do dziecka kobiety, ono też
wydawało mu się bliskie.
Jego malutkie oczka zamykały się powolutku w
rytm melodii. Kobieta znów zaczęła iść. Tym razem w stronę okna. Przystanęła
na chwilę i spojrzała na widok rozpościerający się za oknem. Wiktor podszedł
również za nią do okna. Widok za oknem nie był tym, który otaczał dwór. Nie
było tam jeziora, lecz mnóstwo pięknych, młodych drzew, zaś dalej znajdowała
się piękna, duża fontanna z małym aniołkiem. Wszystko to zupełnie nie
pasowało do tego, co było obecnie przed dworem. W pewnym momencie poczuł, że
dzieje się coś nie tak. Kobieta również jakby się czegoś zlękła. Podbiegła
szybko do drzwi i chciała je otworzyć, lecz były zamknięte. Zaczęła walić w
nie mocno, jakby chciała je wywarzyć.
Nagle przestała i powoli
zaczęła odsuwać się do tyłu. W oddali było słychać odgłosy jakby, ktoś
właśnie wchodził po schodach i kierował się w stronę pokoju. Wiktor zamarł.
Klamka delikatnie kierowała się w dół jakby osoba stojąca za drzwiami
spokojnie ją naciskała. Drzwi powoli zaczęły się otwierać a za nimi stał
młody mężczyzna. Kobieta próbowała uciec, lecz przybysz złapał ją w pół a z
kieszeni wyjął sporej wielkości sztylet i wbił z całej siły między żebra
ofiary tam gdzie znajdowało się serce. Kobieta wydała z siebie ostatni krzyk
i po chwili upadła nieżywa na podłogę. Wiktor nie wiedział, co robić oni
wszyscy byli widmami. Jednak na tym dramat się nie skończył. Dziecko, które
leżało beztrosko w kołysce znajdowało się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Mężczyzna podszedł do niego i stanął nad kołyską trzymając w powietrzu
sztylet, jakby zaraz chciałby nim zabić te bezbronne stworzenie. Zamachnął
się i…
- NNNNNIIIIIIIIIEEEEEEEEE!!!!!!!
- wrzasnął z całej siły Wiktor. Z wielkim zdumieniem stwierdził, że to
wszystko mu się śniło i że właśnie narobił sporego hałasu. Przyjaciele
natychmiast zerwali się ze snu i z przerażeniem spojrzeli na całego zlanego
potem Wiktora. Oprócz rzecz jasna Pawła, który zleciał z chmurki przez ten
cały hałas. W pokoju zjawili się także rodzice chłopców, wystraszeni
krzykiem jednego z nich.
- Co tu się dzieje?! - padło natychmiast
pytanie.
- Wiktor miał jakiś koszmar i wszystkich nas obudził -
odpowiedział wybudzony Paweł.
Wiktor zszedł do chmurki i stanął
przed oknem, starając się uspokoić.
- Kochanie, co się stało? Miałeś zły
sen? - spytała mama Wiktora. Chłopiec odwrócił się powoli, nadal będąc
zlanym potem.
- Mamo to nie był sen to się działo naprawdę...Ta kobieta i
jej dziecko...Ja wszedłem do zegara żeby poznać resztę dworu i przeniosłem
się do jakiegoś pokoju dziecinnego z zielonymi drzwiami a tam na fotelu
siedziała taka kobieta z kasztanowymi włosami i ona kołysała swoje dziecko a
potem...Potem do pokoju wszedł jakiś młody mężczyzna i zabił najpierw ją a
potem chciał także zabić to dziecko.
- Wiktorku to był tylko
sen...Uspokój się - powiedziała spokojnie mama Wiktora
- To nie był
sen! To się działo naprawdę...Ta melodia z tej pozytywki...Przysięgam,
że kiedyś ją słyszałem tylko nie pamiętam skąd.
- Mówisz, że wszedłeś do
tego pokoju za pomocą tego zegara? - spytał Otto.Wiktor przytaknął. - To
bardzo dziwne, bo w tym domu nie ma takiego pokoju, jaki nam opisałeś, w
ogóle nie ma żadnych zielonych drzwi ani tym bardziej żadnego pokoju
dziecięcego - stwierdził.
- Otto, dajmy sobie spokój, chłopak miał zły
sen po prostu. Kładźcie się do łóżek.Wiktor jutro wyjeżdżamy, więc wyśpij
się. Dobranoc chłopcy
Drzwi się zamknęły i wszyscy położyli się do
łóżek. Tej nocy tylko Wiktor nie mógł zmrużyć oka, wciąż pamiętał tę kobietę
i jej dziecko.
Part 15
Następnego dnia rano, wszyscy zdawali
się być niewyspani z powodu nocnej pobudki w szczególności Paweł, który
szczególnie boleśnie będzie ją pamiętał ( - Mamo ja nie chcę tego
obrzydliwego eliksiru!). Ranek jednak przebiegał w atmosferze spokoju.
Po zjedzeniu śniadania Sergiusz, Remis oraz ich rodziny ruszyli na górę, aby
przygotować się do wyjazdu. Paweł i Robert zauważyli, że Adam i Wiktor
niechętnie pakują swoje rzeczy. Czuli, że bardzo chcieli zostać z braćmi, z
którymi tak świetnie się bawili przez ostatnie dni. Oni również nie chcieli
się z nimi rozstawać, wiedzieli jednak, że niedługo się spotkają.
-
Widzieliście gdzieś moje skarpetki? - zapytał przyjaciół rozkojarzony
Adam.
- Zobacz za komodą, może tam są. - odpowiedział Robert.
Przez pewien czas w pokoju chłopców panował ogólny bałagan i rozgardiasz
tak, więc nie mieli zbytnio zająć się, czym innym jak sprzątaniem. Około
południa zaczęto znosić do holu olbrzymie kufry i małe torby podróżne. Po
sprawdzeniu czy nic nie zostało w pokojach przyszła chwila na pożegnanie
gości.
- Trzymaj się stary - poklepał po plecach przyjaciela Adam.
-
Ty też uważaj na siebie - odwdzięczył się tym samym Robert.
- Klepiecie
się jak baby...Patrzcie tak to się robi - w tym momencie dało się słyszeć
odgłos, a raczej huk gdyż Paweł, chcąc zademonstrować jak prawidłowo powinno
się klepnąć przyjaciela po plecach niechcący wystrzelił z ręki małą kulę
ognistą, która wypaliła dziurę w nowym swetrze Roberta. Paweł spojrzał w
oczu bratu - były w nich jakieś niebezpieczne błyski a mina brata mówiła
sama za siebie. Rzadko, bo rzadko, ale czasem nawet spokojny człowiek - za
jakiego uważał się Robert - stawał się niebezpiecznym bazyliszkiem.
-
Braciszku kochany ja nie chciałem…To było przez pomyłkę - próbował się
szybko wytłumaczyć Paweł. - Odkupię ci, przysięgam...
- Tym razem
przegiąłeś pałę! - z ręki Roberta wystrzelił niebieski płomień, którego
siła odrzutu sprawiła że Paweł znalazł się w salonie leżąc bezwładnie na
podłodze.
- Dość tego! - dał się słyszeć rozgniewany głos ojca obojga
braci. - Nie można was na chwilę samych zostawić żebyście sobie nie zrobili
krzywdy! Czy ja zawsze mam się za was wstydzić? - Bracia poczuli, że tym
razem przesadzili. Otto rzadko podnosił głos na chłopców, lecz tym razem
czuli, że lepiej z nim nie zadzierać.
- Otto spokojnie, oni nie chcieli
wiesz, jacy są chłopcy - powiedział spokojnym głosem Remis. W tym momencie
mrugnął znacząco do Roberta, dając mu znak, że czas wypowiedzieć parę słów
skruchy. Chłopcy byli bardzo wdzięczny Remisowi, że udało mu się namówić
ojca żeby nie wyciągał konsekwencji z tego incydentu. Bracia odnosili
wrażenie, że Remis ma dobry wpływ na ojca. Remis był trzeźwo myślącym
człowiekiem o bardzo łagodnym usposobieniu (przynajmniej na takiego
wyglądał), co w jakiś sposób poskramiało lekko gwałtowny charakter Otta. Tak
naprawdę Otto by wspaniałym ojcem, jakiego każde dziecko chciałoby mieć, ale
jak każdy ojciec bywa czasem surowy, choć surowy to może za mocne słowo. Po
prostu czasem wysiadają mu nerwy. Jak każda kłótnia i ta skończyła się
dobrze, co akurat w tej sytuacji bracia mogą zawdzięczać wyłącznie
Remisowi.
- Skoro konflikt został zażegnany, czas, aby się
pożegnać…ale tylko na krótko - dodał uśmiechając się. Ojcowie
wymienili serdeczne uściski dłoń, mamy...jak to mamy, uściskały się
nawzajem, natomiast chłopcy...
- No to co.....Widzimy się jutro - zaczął
optymistycznie Robert.
- Przywieziemy wam żuki. Jednego sobie zostawię
żeby poczęstować tatę na kolację - dodał z chytrym uśmieszkiem Paweł.
-
Na pewno będzie zachwycony - skomentował natychmiast Robert.
Po tych
słowach kufry i inne torby uniosły się do góry i udały na zewnątrz a za nimi
ich właściciele i mieszkańcy dworu. Sergiusz machnął w powietrzu ręką i tuż
przed nim pojawił się sporej wielkości wir - jeden ze sposobów szybkiej
podróży. Drugim, choć w mniejszym stopniu używany niż wiry, ale działający
na znacznie większe odległości środkiem podróży, były portale - puste bramy,
w których pojawiał się podobny, ale kolorowy wir, pozwalający na dłuższą
podróż. Jeden z portali stał w lesie, niedaleko dworku, lecz teraz nie było
potrzeby by z niego korzystać. Chłopcy pożegnawszy przyjaciół udali się wraz
z rodzicami z powrotem do domu, mając w głowach pełno pomysłów na udany
dzień.
Part 16
- To, co? Może podłożymy tacie ten nasz
wynalazek, co ostatnio skonstruowaliśmy? Należałoby go wypróbować na kimś
bezbronnym wobec postępującej techniki produkcji niebezpiecznych zabawek,
co? - powiedział szeptem do Roberta, Paweł.
- Wszystko słyszałem i wcale
nie jestem taki bezbronny jak wam się wydaje - w tym momencie Otto wyciągnął
schowany pod szatą karabinek wodny, oblewając wodą obu braci. Synowie nie
zostali ojcu dłużni i szybko pobiegli po wąż ogrodowy zaczynając tym samym
ogromną bitwę wodną. Oczywiście jak to bywa w praktyce, Otto miał w zanadrzu
inną niespodziankę. Uniósł w jednej chwili ręce do góry sprawiając, że woda
z pobliskiego jeziora zaczęła tworzyć wir wodny stojący na wodzie niczym
tornado gnające po pustym polu.
- W
nnnnnnnoooooooooggggggggiiiiii!........ - dało się słyszeć krzyk braci
gnających co sił do domu, co i tak nie ustrzegło ich przed ogromną kąpielą.
Jeszcze nigdy przedtem Otto nie miał tak znakomitego humoru, czego nie można
było powiedzieć o jego synach.
- Tato..Ty podstępny...To
niesprawiedliwe...Na niegoooooo! - bracia natychmiast przystąpili do
ofensywy, przewracając ojca na trawę. Mimo upadku całej trójki na błotnistą
trawę, wszystkim dopisywał znakomity humor, a szczególnie Pawłowi, który nie
mógł przestać się śmiać. Długo jeszcze nie mogli wstać na nogi, ponieważ
Otto zaserwował im serię łaskotek, po której dostali takiego napadu śmiechu,
że leżeli cali umazani błotem jeszcze przez następne dwadzieścia minut.
-
To chyba najgorszy żart, jaki nam zrobiłeś - Paweł spojrzał na ojca. Ta
zabawa uświadomiła mu jak bardzo potrzebny jest mu kontakt z ojcem.
Otto był dla chłopców czymś więcej niż zwykłym rodzicem - był ich
przyjacielem, który nigdy ich nie zawiedzie i na którego zawsze będą mogli
liczyć w potrzebie. Poza tym trzeba przyznać, że Otto nie zaliczał się do
grona rodziców wychowujących swoje dzieci w tradycyjny, i co tu dużo mówić -
nudny sposób. Wręcz przeciwnie! Jako że był potomkiem znakomitego ludu,
jakim byli Atlantydzi, był równie tak samo silny, a może nawet silniejszy
niż jego przodkowie. Wszyscy, którzy go znali zawsze liczyli się z jego
zdaniem. Nawet wysoką rangą przywódcy i nawet znakomici władcy - zdawali
sobie sprawę z tego, kto tak naprawdę ma prawdziwą siłę. Zresztą nie o siłę
tu chodzi, ale o coś więcej. Otto potrafił zjednywać sobie przyjaciół. Nigdy
wobec nikogo się nie wywyższał. Jako młody absolwent Akademii był bardzo
niespokojnym duchem - w podobnym stopniu, co jego przyjaciele: Sergiusz,
Remis i Stefan. Choć trzeba przyznać, że klnięciu mógł mu tylko dorównać
Remis. Tak to prawda - obaj mieli nieprzyjemny zwyczaj używania
niecenzuralnych słów - co, jak może zdziwić, nie odstraszało ludzi od nich.
Cała czwórka była najbardziej znanymi osobami w szkole. Wszyscy byli
świetnymi uczniami, choć nauczyciele nie starali się ich stawiać na wzór
innym, przede wszystkim ze względu na nieodpowiednie zachowanie. Jeden
profesor zwykł mawiać:, „ że swą moralnością nie podbiją świata, lecz
inteligencją”, z czym się nie można było do końca zgodzić gdyż nawet
bez bycia tzw. geniuszami zdobywali sobie przychylność społeczeństwa. Każdy
z nich miał swoje cechy, które uzupełniały zgrany zespół największych
rozrabiaków, jakich widziała Akademia.
Stefan - zawsze potrafił
wyrolować nauczycieli, gdy szykowali jakąś akcję, gdyż, co najbardziej może
dziwić, miał poparcie i pełne zaufanie profesorów. Oczywiście nie mogli
sobie zdawać sprawę z tego, że tak naprawdę to jego sprytne akcje
przekonywania nauczycieli o niewinności jego i przyjaciół sprawiły, że
udawało im się unikać wielu kar i szlabanów.
Sergiusz natomiast był
odpowiedzialny za znalezienie tzw.frajerów, czyli osób, które się wrabiało w
coś, czego nie zrobili żeby zatuszować wybryki całej czwórki. Remis jako
najbardziej niepokorny z całej bandy i zawsze "walił prosto z
mostu,”o co mu chodzi i to zawsze on miał największe kłopoty z całej
bandy.
Otto jako nieformalny przywódca, cechował się
odpowiedzialnością - przynajmniej w większym stopniu niż reszta oraz jak
wcześniej wspomniano - umiejętnością zjednywania przyjaciół.
- Paweł,
Robert, wstawajcie - powiedział Otto - Jak się cicho przemkniemy przez hol
niezauważeni przez waszą matkę i zdążymy się wykąpać zanim nas zobaczy to
postawię wam lody.
- Ha, ha, ha, bardzo
śmieszne…Waniliowo-czekoladowe? - zapytał Robert.
- Jak sobie
życzysz - odpowiedział Otto i wziął pod pachy obu synów kierując się do
domu.
Na szczęście okazało się, że mama chłopców była w chwili
przemykania całej trójki w kierunku łazienki, w kuchni przygotowując
obiad.
Po niespełna pół godziny chłopcy wraz z ojcem zeszli na dół na
posiłek. Z daleka było czuć, że na obiad będzie szkarłatka - danie
wegetariańskie z liści i owoców pewnej egzotycznej rośliny oczywiście według
przepisu babci.
Po zjedzonym posiłku, rodzina udała się do salonu -
największego pomieszczenia w dworze, pełnego pamiątek rodzinnych i trofeów
sportowych z czasów szkolnych Otta oraz myśliwskich dziadka. Za ogromną sofą
znajdował się ściana, na której wisiały fotografie rodzinne. Największym
zdjęciem było to przedstawiające Amy wspartą o silne ramiona Otta oraz
chłopców trzymanych na rękach przez rodziców - Paweł przez ojca a Robert
przez matkę. Było to niezwykłe zdjęcie emanujące z siebie jakąś niewidzialną
energią ciepła i troski. Na prawo od sofy przy ścianie stały ogromne regały
pełne różnych znakomitych ksiąg. Podobno jedynym, które je wszystkie
przeczytał był dziadek chłopców, który trzeba było przyznać miał ogromną
wiedzę na temat magii i historii Atlantydy. Księgi stały obok siebie, równo
w rządkach, obite najznakomitszymi materiałami opatrzone złotymi literami
każda. Paweł z Robertem przekonali się, że wystarczy wyciągnąć z regału
odpowiednią książkę, aby otworzyć tajemne przejście, jednak do tej pory nie
odkryli, która z ksiąg jest odpowiedzialna za tą czynność, co oczywiście nie
zniechęcało ich a pobudzało do dalszych poszukiwań. Najfajniejsze według
chłopców było to, że regał z księgami był porośnięty dzikim bluszczem
wijącym się między półkami, a że była to roślina o dość grubych odnóżach,
stała się idealną drabiną, szczególnie, gdy trzeba było wydostać jakąś
księgę z samej góry. Obok dębowej komody stojącej tuż przy ogromnych
szklanych oknach sięgających podłogi znajdowała się wspomniana wcześniej
galeria trofeów. Można tu było zobaczyć obok pięknych złotych pucharów i
kryształowych kul także medale, dyplomy oraz zdjęcia z tych podniosłych
chwil zwycięstwa. Chłopcy przysiedli na kanapie, czytając swoje ulubione
komiksy o Vanderhalu - mrocznym wojowniku ciemności. Otto jak zwykle
przysiadł z drugiej strony sofy czytając gazetę, natomiast Amy pogrążyła się
w lekturze - jej zwykłym sposobem na korzystne wykorzystanie wolnego czasu.
Zbliżał się już wieczór, za oknami widać było na horyzoncie, lekko już
gasnące słońce, ustępujące miejsca srebrnemu księżycowi.
- Ten Vanderhal
to normalnie jest zajebisty! - powiedział z podnieceniem Paweł.
-
Chłopcy trochę ciszej, rozumiem, że to bardzo ciekawe jednak nie trzeba tak
krzyczeć.
- Ale mamo! W tej części Vanderhal rozwala takiego gościa,
co chciał zabić go swoim zajebistym mieczem ale....
- Jakim ty językiem
mówisz, te komiksy mają na ciebie zgubny wpływ - skwitowała Amy.
- Mamo
teraz każdy tak mówi - zaprotestował syn.
- Dobrze nie kłóćcie się -
przerwał Otto - Paweł tym słownictwem nie przy mamie, widzisz, jaka jest
wrażliwa.
- Nie jestem wrażliwa Otto, ale oczekuje, że będzie miał tego
słownictwa, co ty w jego wieku.
- Ja to, co innego i proszę, Amy nie
kłóćmy się, spędźmy ten wieczór spokojnie
- Zgadzam się z tatą, sama
rozmowa o Pawle powoduje sprzeczki - skomentował Robert.
- Znalazł się
święty - odpowiedział z przekąsem Paweł.
- Chłopcy może dla rozładowania
napięcia przejdziemy się, co? - zaproponowała Amy.
- Świetny pomysł, kto
ostatni ten zgniłe jajo! - chłopcy ruszyli w kierunku drzwi ścigając się
ze sobą. Oczywiście razem dobiegli do drzwi, jednak jak zawsze sprzeczali
się, kto by pierwszy. Wieczór był piękny, wprost wymarzony na spacery. Wiał
lekki wietrzyk a z pobliskiego lasu dało się słyszeć pobrzękiwania owadów w
tym świerszczy. Chłopcy jak zwykle szli przodem wciąż wymyślając, co tu by
jeszcze wymyślić, zaś Otto podążał razem z Amy za nimi.
- Wiesz Amy,
jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi - mam kochającą żonę i
wspaniałych synów - powiedział Otto. Wiedział, że Amy również podziela jego
zdanie. Wieczór zapowiadał się wspaniale i nic nie było w stanie tego
przerwać, a jednak...
Part 17
- No nie! Akurat teraz
musiało zacząć padać, chłopcy wracamy.
- Ale mamo, możemy przecież
spacerować po deszczu nam to nie przeszkadza...Prosimy…
- Pawełku
zmokniemy, wracamy...Nie burmusz się tak postawię wam gorącą czekoladę -
zaproponowała Amy. Wiedziała, że chłopcy na pewno nie przejdą obojętnie obok
propozycji poczęstunku cudownym napojem.
W dworze było rozkosznie
ciepło a picie czekolady wprawiło braci w prawdziwie błogi nastrój. Również
Otto dał się skusić na kubek rozgrzewającego napoju. W salonie zamiast lamp
iskrzyły się naokoło malutkie, aromatyczne świeczki.
W pewnej chwili
Otto zerwał się na równe nogi jakby coś wyczuł. Okazało się, że instynkt go
nie zawiódł. Do salonu wleciało około pięćdziesięciu mężczyzn, wybijając
przy tym szyby.
- Amy uciekaj, weź chłopców. Szybko!!! -
sytuacja była bardzo ciężka. Otto natychmiast użył całej swojej mocy, aby
pozbyć się intruzów. Amy złapała za ręce synów i zaczęła biec szybko w
kierunku drzwi. Nagle rozległ się ogromny wybuch. Runęła ściana salonu
zagradzając drogę ucieczki. Otto natychmiast skierował się w stronę rodziny,
chcąc jej pomóc, jednak stało się coś, czego się niespodziewał. Rozległ się
świst i dwie zakapturzone postacie złapały chłopców za ręce wciągając szybko
na deski i kierując się do ucieczki.
- Zostawcie ich! - zdesperowany
ojciec miał właśnie rzucić czar, gdy poczuł że ktoś rzuca się na niego,
powalając na ziemię. Poczuł, że ten ktoś był okropnie silny, nie mógł
oderwać się od jego uścisku. W głowie szumiało mu jednak jedna myśl - Musi
uratować chłopców.
- Nareszcie cię mam Otto tym razem zapłacisz za to, co
zrobiłeś! - wykrzyczał mężczyzna. Otto spojrzał na napastnika. Poznał go
od razu. To był człowiek, którego nienawidził, który zabił tylu ludzi,
zabił, Skarzewskiego, człowiek, który był centrum wszelkiego zła, jakie go
spotkało w życiu, jakie spotkało jego przyjaciół i rodzinę. To był Antares.
Poczuł, że gotuje się w nim krew, wytężył umysł i z całej siły
odrzucił mężczyznę, sprawiając, że tamten poleciał do tyłu parę metrów.
-
Mam go! Mam go mistrzu! - Otto poczuł, że ktoś krępuje go z tyłu.
Coś dziwnego sprawiło, że nie był w stanie się wyrwać, czuł jakby tracił
moc, stawał się słaby...Bardzo słaby...Zemdlał.
Obudziły go jakieś
wrzaski, po chwili poczuł również, że ktoś podnosi go z gwałtowną siłą do
góry i nadal krępując go z tyłu. Otworzył powieki. Obraz wydawał się
zamazany, jednak z każdą chwilą stawał się coraz bardziej wyraźny. Przed nim
stał Antares. Osobą, która trzymała go z całej siły z tyłu za ręce okazał
się Orfeusz. Rozejrzał się błędnym wzrokiem po salonie. Wszędzie były gruzy
i potłuczone szkło. Ze zdziwieniem stwierdził, że był wczesny ranek. Nagle
myśl, przelatująca przez głowę zbudziła go z letargu: chłopcy.
- Coś ty
im zrobił! - wykrzyknął do mężczyzny stojącego naprzeciw niemu. Jednak
osłabienie Otta i silny ścisk Orfeusza uniemożliwił mu wyrwanie się.
-
Twoi synowie są pod dobrą opieką, Otto - wyszeptał Antares z lekkim,
aczkolwiek szyderczym uśmiechem na twarzy - Nie masz się, o co martwić -
zaśmiał się okrutnie. - Wiesz Otto, sprawiłeś nam sporo kłopotów razem ze
swoimi kumplami, ale ich tutaj nie ma Otto... Nie martw się nimi też się
zajmiemy.
Na twarzy mężczyzny nadal widniał lekki uśmiech.
-
Zapłacisz za tą izolację, na jaką nas skazałeś na tyle lat. Wiesz, co się
czuje będąc w czymś w rodzaju próżni?...Ależ skąd...Wielki pan wysyła tam
tylko swoich wrogów...Ale ja cię oświecę Otto. Czujesz, że nic nie jest w
stanie cię uratować, stajesz się coraz słabszy, powoli tracisz zmysły, przed
oczami przesuwa się całe twoje dotychczasowe życie a w głowie kołata się
jedna myśl: śmierć. Masz ochotę zdechnąć...Tak Otto...Wokół
nicość...WSZĘDZIE NICOŚĆ!...Jednak ktoś nas uwolnił...Wiesz, co wtedy
poczułem? Czułem się jak nowo narodzony, zdolny do wszystkiego i
wolny....Nareszcie wolny po tylu latach egzystowania w kompletnej pustce.
Postanowiłem sobie, że zemszczę się na tobie. Nie zabiję cię
Otto...Nie…To by popsuło zabawę...Chcę abyś cierpiał, żebyś tak jak ja
błagał o śmierć.Bo widzisz Otto wreszcie przekonasz się, na co ty mnie
skazałeś na tyle lat....Będziesz nikim, wszyscy o tobie zapomną...Nie martw
się jednak będziesz miał towarzystwo. Twoja żona – Amy już tam jest, a
niedługo ty tam do niej dołączysz...Będziecie już na zawsze razem.....
-
Ty skurwysynie! - wykrzyczał Otto - jesteś porąbany, ta próżnia zupełnie
wyprała ci mózg - Antares powoli podszedł do Otta, będąc z nim teraz twarzą
w twarz.
- Tak myślisz Otto? Zobaczymy, kto będzie bardziej porąbany i
niezdatny do życia…
- Jesteś nienormalny! Co zrobiłeś z
chłopcami?! GADAJ! Zabiję cię jak im coś zrobiłeś!
Poczuł, wielką falę nienawiści do Antaresa. Chciał go
zabić...Zniszczyć...Jednak czuł że znowu słabnie...Nie chciał jednak poddać
się bez walki...Nie mógł...Poczuł jak przeszywający ból przechodzi przez
jego umysł...
- Pozbądźmy się go - odezwał się Orfeusz. Czuł, że Otto
słabnie. Zawsze tak było…Jego dotyk sprawiał, że ludzie stawali się
bardzo słabi. W tym wypadku chciał żeby Otto zemdlał z bólu, poczuł jednak,
że Antares powstrzymuje go od tego - chciał mu jeszcze coś powiedzieć.
-
Twoi synowie wyrosną na silnych mężczyzn, będą posiadać ogromną moc. Może
nawet większą niż mamy ja i ty. Zajmę się nimi. Odpowiedni trening sprawi,
że staną się maszynami do zabijania...Bez uczuć...Bez litości....
- Nie
zrobisz tego...Nie pozwolę! - powiedział już coraz słabszym głosem
Otto.
- Oni mają potencjał magiczny - ciągnął dalej mężczyzna - o jakim
nam się nie śniło...Szkoda, że ciebie już nie będzie...Zapomną o
tobie...Zapłacisz mi za wszystko, co mi zrobiłeś...Nienawidzę cię z całego
serca...NIENAWIDZĘ!...Ale już niedługo przekonasz się, co to znaczy moja
zemsta...Widzisz tą fiolkę? Otworzenie jej sprawi, że przeniesiesz, się do
swojej żony. A wiesz skąd to mam? Od Skarzewskiego. Ten dureń myślał, że sam
w pojedynkę mnie tam znowu zamknie, jednak szczęście było po mojej
stronie…Żegnaj Otto…
Antares otworzył fiolkę
sprawiając, że wydobyło się z niej coś w rodzaju mgiełki, która
ukształtowała się w kształt bramy. Otto poczuł, że nie jest w stanie się
ruszyć, spowiła go dziwna mgiełka, która wciągnęła go w wir. Nic już nie
było w stanie go uratować...Antares wygrał.
Część druga
Part 1
Od
tamtego momentu minęło osiem lat. Chłopcy bardzo wydorośleli. Nie widzieli
się od chwili rozdzielenia ich z rodzicami. Roberta udało się uratować ze
szponów Krwiożerczego Zakonu, natomiast Pawła nie udało się odbić. Robert
nie raz rozmyślał nad tym, co działo się z jego bratem. Tyle lat się nie
widzieli. Miewał jedynie sny o nim. To były piękne sny. Widział w nich
roześmianą twarz Pawła, bawiącego się razem z nim i z ojcem, znów był w ich
pięknym dworze. Za każdym razem, gdy się budził z tego snu, czuł pewną
pustkę. Bardzo brakowało mu rodziny.
Ojciec podobno zginął, tak samo jak
jego matka. On jednak w to nie wierzył. Czuł, że oni wszyscy są przy nim, że
żyją, choć nie miał na to dowodów.
Przygarnęli go pewni Atlantydzi, gdyż
dziadkowie miesiąc po zaginięciu rodziców zostali zamordowani w
niewyjaśnionych okolicznościach. Nie czuł się u nich obco. Znał ich - to
byli przyjaciele ojca, choć na pewno nie byli w wieku ich rodziców. To byli
starsi ludzie.
Państwo Smith byli szanowanymi ludźmi. Mieszkali
daleko od ludzi w pięknym domu. Nie był on tak okazały jak jego dawny dom,
lecz wyczuwało się w nim pewną atmosferę ciepła.
Pan Jonathan Smith
był niskiego wzrostu, wesołym staruszkiem z długimi, białymi włosami
rosnącymi naokół jego głowy, pozostawiając wyraźną lukę pośrodku niej.
Zawsze nosił długą, czerwoną szatę zdobioną licznymi ornamentami zrobionymi
jakby ze złota. Miał duże fioletowe oczy - charakterystyczne dla Atlantydów
oraz długie palce jak u wielu ludzi.
Pani Julia Smith, była równie
niskiego wzrostu, co jej mąż i była tak samo przemiłą osobą jak on, zawsze
chętną do pomocy i bardzo opiekuńczą. Miała tak samo białe włosy, choć na
pewno nie wypadły jej tak jak jej mężowi, zawsze miała je rozpuszczone lub
upięte w wysoki kok.
Robert mieszkał z nimi już tak wiele lat, że
zdążył poznać jak wspaniałymi ludźmi są państwo Smith. Pani Smith gotowała
równie dobrze, co jego matka, Amy, zaś pan Smith był równie świetnym
przyjacielem, co i opiekunem jak jego ojciec Otto. Choć byli starszymi
ludźmi, swoim temperamentem i szczęściem mogliby spokojnie pokonać nie
jednego młodego człowieka. Robert bardzo ich polubił, tak samo jak oni jego,
jednak nie mógł zapomnieć swoich bliskich, których stracił w tak okrutnych
okolicznościach. Bardzo brakowało mu zabaw z bratem i ojcem oraz rozmów z
matką. Nie posiadał po nich żadnej pamiątki, nie miał nawet jednego zdjęcia.
Ich wizerunki nawiedzały go tylko w snach o nich, choć z wiekiem coraz
bardziej stawały się rozmazane. Czasem miał wrażenie jakby miał w głowie
dziurę, przez, którą wylatują mu wszystkie wspomnienia. Niekiedy siadał
wieczorem przy oknie i rozmyślał o nich, co sprawiało, że nie raz uronił
łzę. Wtedy zawsze do pokoju wchodziła pani Smith i przytulała go do siebie
pozwalając mu się wypłakać i wyrzucić z siebie wszystko, co chciał
powiedzieć.
Jedynym przyjacielem w jego wieku była dziewczynka o
imieniu Laura. Mieszkała niedaleko domu państwa Smith, będąc chyba jedyną
sąsiadką w tej okolicy. Laura była jasną szatynką o niebieskich oczach i
brzoskwiniowej cerze. Świetnie się z nią rozumiał, razem też spędzali
wspólny czas.
Zbliżały się jego szesnaste urodziny i wiedział, że w
tym wieku idzie się do Akademii - szkoły dla Atlantydów i innych czarodziei.
Przed dzień wyjazdu odbył rozmowę z panem, Smithem, którego nazywał
dziadkiem, gdyż ten sam go o to prosił, zresztą Robertowi bardzo to
odpowiadało.
- Robert, chyba wiesz, o czym chcę z tobą porozmawiać -
zaczął.
- Domyślam się, że chodzi o jutrzejszy wyjazd do Akademii -
odpowiedział.
- Tak zgadza się. Choć nie tylko o tym chciałbym z tobą
odpowiadać. To będzie dla mnie bardzo trudne tak samo jak dla ciebie, więc
proszę o zrozumienie.
- A o co tak dokładnie chodzi?- spytał
chłopiec.
- Chodzi o twojego brata Pawła - chciał kontynuować, ale
powstrzymał się na chwilę widząc minę Roberta. Rozumiał, że będzie to bardzo
trudna rozmowa, jaką kiedykolwiek z nim przeprowadzi, jednak wiedział, że
tylko on musi mu to wytłumaczyć.
- Co z moim bratem? Proszę mi
powiedzieć, ja muszę wiedzieć - powiedział drżącym głosem Robert.
- Twój
brat, jak zapewne wiesz...Nie udało się go uwolnić, nie wiemy, w jakim jest
stanie - znowu przerwał gdyż do pokoju weszła pani Smith a za nią wysoki
mężczyzna w czarnej pelerynie. Pan Smith podszedł do przybysza i przywitał
się.
- Robert, czas abyś poznał, to jest Sam, Skarzewski - Robert
spojrzał ze zdumieniem na mężczyznę. Znał to nazwisko. Jedyny człowiek,
który nosił takie same nazwisko, był nieżyjący od lat człowiek, którego
zabił ten sam człowiek, który był odpowiedzialny za jego tragedię
rodziną.
- Czy pan jest jakimś krewnym, tego człowieka, który zginął
osiem lat temu? - zapytał zaciekawiony.
- Znałeś mojego brata? - spytał
zdziwiony mężczyzna.
- Nie osobiście, widziałem go kiedyś - odpowiedział
wymijająco Robert. Nie chciał opowiadać o tym, w jakich okolicznościach
widział po raz ostatni tamtego człowieka.
- Sam przyszedł tu na moją
prośbę, chciałem abyś dowiedział się o pewnych sprawach, które ciebie
dotyczą.
- W takim razie słucham - stwierdził swą gotowość Robert. Pani
Smith przysiadła na pobliskim fotelu wyglądając na bardzo zdenerwowaną i
zmartwioną.
- A więc zapewne wiadomo ci, że twój brat żyje - zaczął
pewnym głosem Sam - Naszej grupie operacyjnej ds. zwalczania stronników
Zakonu, nie udało się niestety go uwolnić. Jednak nie zostawiliśmy tego tak
sobie. Wiedz, że tym porwaniem zainteresowały się liczne społeczności z
wielu krajów. Nawiązaliśmy nawet z nimi współpracę, w celu zapobieżenia
porwań młodych ludzi i dzieci do struktur Zakonu. Udało nam się wprowadzić
szpiega w ich progi w celu uzyskania informacji na temat ich nielegalnej
działalności
- Nielegalnej działalności -powtórzył w myślach Robert - Co
za palant, on myśli, że Krwiożerczy Zakon to jakaś zorganizowana grupa
przestępcza, czy co? - jego myśli przerwał jednak dalszy potok słów
Sama.
- Tak, więc naszemu agentowi udało się zdobyć informacje o
przetrzymywanych tam więźniach -tu na chwile przerwał i spojrzał w oczy
Robertowi.
- Widziano twojego brata - Robert nie mógł uwierzyć, w głowie
mieszały mu się różne myśli - Może udało się go uwolnić a Sam przyszedł mu
oznajmić tę radosną nowinę -pomyślał.
- Niestety nie udało się go nam
uwolnić, to byłoby bardzo ryzykowne - oznajmił oficjalnym tonem Sam.
-
To, po co pan tu przyłaził? Żeby jeszcze bardziej mnie zdołować wiadomością
o tym, że dla Pawła nie ma ratunku? Ta wasza cała brygada operacyjna jest do
kitu! - w oczach Roberta zaszkliły się łzy. Znowu poczuł jak jest
bezradny, jak to wszystko zaczyna tracić sens. Dlaczego to wszystko spotyka
mnie? - Zapytał w myślach.
- Rozumiem, co czujesz...
- Pan nic nie
rozumie! Dlaczego wszystkim się zdaje, dookoła,że mogą zrozumieć, co
przeżywam?
- Posłuchaj mnie jednak - Sam starał się załagodzić sytuację,
lecz nie bardzo mi to wychodziło. Czas, aby na scenę wkroczył pan
Smith.
- Robercie, posłuchaj to bardzo ważne, to, co teraz usłyszysz może
sprawić, że będzie ci dużo trudniej niż dotychczas, jednak proszę
cię...Wysłuchaj nas - to, co nie udało się Samowi, udało się z powodzeniem
panu Smith'owi - Robert uspokoił się na chwilę i gotów był wysłuchać
dalej Sama.
- Zakon porywa małe dzieci o szczególnych zdolnościach
magicznych, po to, aby wyszkolić ich na zawodowych morderców i potężnych
wojowników. Takie dzieci poddawane są licznym torturom w celu
przyporządkowania ich przywódcy. Czasem poddawane są również czemuś w
rodzaju prania mózgu - stara się im wymazać z pamięci obraz tego, co dobre,
wymazuje się im z pamięci rodziców i braci. Takie dzieci nie pamiętają
wtedy, kim tak naprawdę byli ich rodzice, ich rodzeństwo, nie wiedzą, kim są
po prostu. Daje się im nową osobowość. Osobowość człowieka bezlitosnego,
nieznającego pojęcia porażka, gotowego na wszystko, bezwzględnego i
okrutnego. Odbywają one mordercze treningi, non-stop są pilnowane, nie mają
prawa do rozrywki, pozbawia się ich możliwości zabaw, radości a nawet
płaczu. Twój brat również jest wśród nich, prawdopodobnie poddano go
specjalnemu treningowi, jako że posiada on znacznie większą siłę, jaką
dysponuje dziecko w jego wieku.
- Skoro oni się interesują dziećmi o
niezwykłej sile magicznej to, dlaczego nie próbowali mnie odbić, porwać
znowu...Czy może mi pan to wytłumaczyć?
- Podejrzewamy, że zrezygnowali z
ciebie z dość błahego - jakby się mogło wydawać powodu - posiadasz niezwykle
rozwiniętą moc psychiczną, co uniemożliwiłoby im kontrolę nad tobą. Myślę
także, że bali się, iż powiadomisz telepatycznie kogoś, aby przyszedł z
pomocą. To byłoby zbyt ryzykowne dla nich. Rozumiesz teraz? Zorientowali
się, że nie będzie z ciebie pożytku i że możesz im przysporzyć tylko
dodatkowych kłopotów. Wracając jednak do twojego brata, dowiedzieliśmy się,
że ma uczestniczyć do Akademii.
- Co? - nie tylko Robert, nie krył
zdziwienia, pan i pani Smith też nie mogli uwierzyć w to co usłyszeli.
-
Ale jak to możliwe? Chcą go oddać tak po prostu w nasze ręce? - spytał
podejrzliwie pan Smith.
- Sądzimy, że oni chcą go wykorzystać przeciwko
nam...Oczywiście nie chodzi tu o jakiś atak, ale o coś w rodzaju poznania
terytorium wroga, myślę, że oni poślą tam także jeszcze paru chłopców.
-
To znaczy, że wreszcie spotkam swojego brata po tylu latach? - W Robercie
coś zaiskrzyło.
- Tak, ale...On nie wie, że ma brata - ta informacja
zupełnie zbiła z tropu Roberta.
Part 2
- Jak to? Co to znaczy,
że on nie wie, że ma brata? - Robert czuł, że ta sprawa staje się dla niego
coraz bardziej niezrozumiała.
- Został poddany praniu mózgu...Nie ma
pojęciu o twoim istnieniu, w ogóle cię nie pamięta, nie pamięta, co się
stało z waszymi rodzicami i w jakich okolicznościach znalazł się w Zakonie -
Robert poczuł, że to jeszcze gorsze niż paroletnia rozłąka z bratem. Czy to
znaczy, że on nigdy się nie dowie o tym, że ma brata? Nie będzie pamiętał
tych chwil wspólnie spędzonych w dzieciństwie? Ich zabaw i wybryków?
Ale...
- Zaraz...Przecież mogę mu powiedzieć, kim naprawdę jest! Że
ma brata i...
- To nic nie da - stwierdził sucho Sam - Dlatego chciałbym
cię prosić abyś zachowywał się tak jakbyście nigdy nie byli braćmi...Zrozum
on nie jest przygotowany na taki wstrząs, to mogłoby jeszcze gorzej na niego
wpłynąć, skutki powiedzenia mu, kim naprawdę jest mogłyby być nieobliczalne,
biorąc pod uwagę jeszcze jego porywczy temperament...Może kiedyś będzie
gotów poznać prawdę, jednak proszę cię Robert, abyś dla jego dobra
pozostawił tą informację tylko dla siebie.
- Nie mogę - po policzkach
Roberta popłynęły łzy - Ja nie mogę! - Robert wybiegł z pokoju i skrył
się na poddaszu. Chciał być w tej chwili sam...Zupełnie sam...Jego serce
ogarnął ogromny smutek, jakiego nie czuł od chwili pamiętnego wieczoru, gdy
to zostali rozdzieleni z rodzicami.
Nie wyobrażał sobie tej sytuacji, w
której zobaczy po raz pierwszy od ośmiu lat własnego brata i nie będzie mógł
go uściskać, opowiedzieć mu jak mu się do tej pory żyło, jakimi wspaniałymi
opiekunami okazali się państwo Smith.
- Dlaczego? - to pytanie nie
dawało mu spokoju przez dłuższy czas.
W tym samym momencie na dole
nadal toczyła się rozmowa między państwem Smith a Samem.
- Myślę, że
chłopak zrozumie, że to dla jego dobra - powiedział Sam.
- Przecież to
takie okrutne. Biedny chłopak - Pani Smith była wyraźnie poruszona i smutna
z powodu dramatu, jaki przeżywał Robert.
- Julio, wiem, że to jest trudne
dla niego, jednak nie wszystko jest stracone - powiedział z lekkim
optymizmem pan Smith. - Istnieje możliwość, że kiedyś uda się im ponownie
być braćmi, jednak na dzień dzisiejszy cieszmy się tym, że być może ta
możliwość, jaką jest obecność Pawła w Akademii pozwoli nam na wyciągnięcie
go z tego wszystkiego, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że człowiek po tak
zwanym praniu mózgu może już nigdy nie odzyskać dawnych wspomnień i na
zawsze utracić to, co być może kryje się w zakamarku jego duszy. Wierzę, że
mimo utraty osobowości w człowieku pozostaje iskierka...Mała iskierka, która
dopóki nie zgaśnie będzie nadzieją na to, że kiedyś uda się przezwyciężyć
wszystko, co złe - Słowa pana, Smith’a jak zawsze podnosiły na duchu
jego żonę.
- Kochanie, czy Pawłowi wróci kiedyś dawna pamięć?
-
Wierzę, że mimo tego wszystkiego, co przeżył, kiedyś powrócą dawne
wspomnienia i znów będzie w stanie przypomnieć sobie rodzinę.
- No na
mnie już czas, obowiązki wzywają - Sam pożegnał się z państwem Smith i
opuścił pozostawiając ich samym sobie.
- Wiesz kochanie, pójdę spakować
rzeczy Roberta, rano pewnie nie będzie mieć na to czasu.- Po rozmowie każde
z nich poszło w swoją stronę.
Part 3
Następnego dnia rano,
Robert czuł się jeszcze gorzej niż wczoraj wieczorem. Opuścił poddasze i
udał się do swojego pokoju. Na łóżku leżały spakowane rzeczy - Robert
domyślił się, że pani Julia spakowała go wieczorem, myśląc sobie pewnie, że
nie będzie miał na to czasu rano. Przebrał się w czarną szatę z kapturem
(strój taki obowiązywał w Akademii). Spojrzał na zegar. Była 8.20.
Stwierdził, że czas udać się na dół na śniadanie.
W kuchni jak zwykle
byli już państwo Smith. Pan Smith czytał poranną gazetę, zaś pani Julia
krzątała się przy kuchni przygotowując posiłek. Robert usiadł przy stole. W
tym momencie pan Smith opuścił gazetę i spojrzał się ciepło na niego.
-
Wiedziałem, że zostałeś ulepiony z twardszej gliny niż oni sądzą -
powiedział staruszek i uśmiechnął się życzliwie.
- Myślałem nad tym całą
noc, postanowiłem, że zrobię wszystko żeby nie zaszkodzić Pawłowi, postaram
się żeby nie miał większych kłopotów niż ma teraz...Dziadku - zawahał się
chwilę.
- Mnie i mojej żonie byłoby miło gdybyś częściej się tak do nas
zwracał - powiedział pan Smith i znów uśmiechnął się do Roberta.
-
Postaram się - odpowiedział chłopiec.
- Proszę tu są jajka z bekonem,
pomyślałam sobie, że zjemy coś, co jedzą zwykli ludzie na
śniadanie…Robert, za godzinę wychodzimy....No, więc życzę
smacznego.
Po śniadaniu Robert udał się na górę po swoje rzeczy i
zniósł je na dół. Założył na siebie jeszcze długi czarny płaszcz, gdyż
zdawało się, że zanosi się na deszcz.
- Wszyscy gotowi? Dobrze, więc
ruszamy - Pan Smith uniósł czarami dwa ogromne kufry Roberta i sprawił, że
skurczyły się do rozmiarów kostek do gry. Niebo rzeczywiście wydawało się
mocno zachmurzone, jednak jak na razie nie zanosiło się na ulewę.
Aby
przenieść się w jakieś miejsce najlepszym sposobem, było skorzystanie z
portalu. Tak się zdarzyło, że w drodze do niego spotkali się z rodziną
Laury. Laura ubrana była w szatę (jak zawsze z kapturem - tylko takie szyli)
koloru liliowego. Dziewczyna natychmiast podbiega do przyjaciela i ucałowała
na powitanie.
- Jejku, nie spodziewałam się, że się spotkamy w drodze do
szkoły - jej policzki lekko się zarumieniły.
- Mnie też jest miło, a
gdzie twoi rodzice?
- Nie widzisz głuptasie? Są tam, rozmawiają z twoimi
opiekunami - Laura wskazała na rozmawiającą grupkę idącą parę metrów za
nimi.
- Nie mogę się już doczekać, a ty? - spytała podekscytowana
Laura.
- Sam nie wiem...O zobacz już jesteśmy - Robert i Laura zaczekali
na pozostałych.
- No, co tak stoicie, wchodzimy - powiedziała mama Laury
- kobieta pewna siebie i wiedząca, czego chce. Portal otworzył się a u jego
wyjścia widać już było uroczysko a na nim mury ogromnej twierdzy, wokół
której tłumnie zgromadzili się przyszli jak i obecni uczniowie wraz z ich
rodzicami.
- Duży tłok...Co jak co ale tylko to nie ulega zmianie -
powiedział z pewnym rozbawieniem pan Smith.
- Mamy jeszcze sporo czasu -
stwierdziła pani Smith. W tej chwili rozległ się okrzyk szczęścia i Robert
poczuł jak ktoś rzuca mu się z tyłu na szyję.
- Wiktor???? - Robert
poczuł jakby dostał zastrzyk energii. Po chwili dołączyli do nich również
Michał i Adam.
- Chłopaki, co się z wami działo przez tan cały czas? -
zapytał.
- Wiesz po tym, co się wam wydarzyło wyjechaliśmy za granicę,
każdy do innego kraju, ja też dopiero przed chwilą wyłapałem z tłumu Adama i
Michała.
- Ekhm....ekhm....Jestem Laura miło mi was poznać, jestem
przyjaciółką Roberta.
- Robert gratulację masz dziewczynę, nareszcie -
powiedział z udawaną ulgą Wiktor, puszczając oko do Michała.
- Daruj
sobie te aluzje Wiktor...Miło mi cię poznać...Ten pajac to Wiktor, ja jestem
Adam a ten nieśmiały człowieczek stojący obok mnie to Michał.
- Wcale nie
jestem nieśmiały - powiedział z lekkim rumieńcem chłopak.
- Robert.... -
Wiktor spojrzał przyjacielowi prosto w oczy, Robert domyślał się, co chce
powiedzieć - Współczuję ci z całego serca...To straszne, co przeżyłeś -
ściszył głos.
-Słyszeliście, że on też ma tu chodzić? - spytał
Robert.
- Tak, rodzice nam mówili...Nie widzieliśmy go jeszcze, jeżeli o
to chodzi - dodał szybko Adam jakby wyczuwał pytania przyjaciela.
- Też
nie mogliśmy się otrząsnąć po tym, co się dowiedzieliśmy o Pawle...Robert
pamiętaj, żeby się nie ujawnić.
- Wszystkie instrukcje dał mi wczoraj Sam
- powiedział o swoim spotkaniu Robert.
- Ten dureń nie nadaje się do tego
wszystkiego, jest szefem tej całej grupy operacyjnej, ale ona jest za
przeproszeniem do dupy. Guzik wiedzą. Robert nie ufaj temu facetowi, nikt od
nich nie wysyłał żadnego szpiega do Zakonu, wiesz, że jakby znali miejsce
tego ich zamku to zaraz rozpocząłby się szturm. Te informacje są od jakiegoś
anonimowego informatora. Facet przesłał jakieś zdjęcia i opisał to wszystko,
co tam się podobno dzieje. Mój tata badał te dokumenty i stwierdził, że są
prawdziwe i przekazał do dowództwa, no i ten Skarzewski od razu się tym
zajął i pewnie myśli, że to jego robota. Nie lubię faceta....Wnerwia
mnie...Ciągle nawija o czymś, o czym nie ma pojęcia, aż się niedobrze robi -
Robert trochę się rozchmurzył na wieść, że nie tylko jemu przeszkadza Sam,
spostrzegł także, że Wiktor podobnie wyraża swoje emocje, co Paweł, który
zawsze walił prosto z mostu, o co mu chodzi.
- O! Nasi rodzice,
chodźmy do nich, widzę, że są również twoi opiekunowie, tata powiedział, że
lepiej nie mogłeś trafić, ten staruszek to niezły czarodziej.
-
Robert! Jakże miło cię znów widzieć - przywitał uściskiem dłoni ojciec
Michała - Stefan. To samo uczynili Sergiusz i Remis.
- Właśnie
rozmawialiśmy o twoim spotkaniu z "naszym kochanym Samem "-
powiedział z ironią Wiktor.
- Prawdę mówiąc to ten gościu denerwuje mnie
- skomentował Sergiusz.
- Gdybyście mi nie powiedzieli, że to ty Remisie
dostałeś i zbadałeś te informacje, miałbym dobre zdanie o nim - odpowiedział
spokojnie pan Smith.
- Ja to bym go...Ten tego - powiedział ze
zdenerwowaniem Remis. Wszyscy wiedzieli, że był wkurzony na Sama za to, że
przypisał sobie coś, co nie było jego dziełem.
- Przepraszam, czy może
widzieliście Pawła? - spytał nieśmiało Robert. Wszyscy spojrzeli na niego z
pewnym współczuciem.
- Z tego, co się domyślam to zjawi się pewnie
niedługo - powiedział Stefan z pewnym niepokojem. W tym momencie z zamczyska
wyszedł wysokiego wzrostu mężczyzna w czarnej szacie z kapturem na głowie. W
ręku trzymał zwój jakiegoś papieru.
- Witam państwa oraz wszystkich
przybyłych uczniów Akademii, proszę, aby nowi uczniowie sprawdzili na liście
gdzie mają się udać, zaś resztę proszę za mną. Adam złapał przyjaciół (i
Laurę )za szaty i pociągnął do tyłu.
- Niech ten tłum się
przewali, zobaczymy tę listę na spokojnie jak się rozejdą -zaproponował. -
Chodźmy do naszych starych.
- Co ? Już wiecie gdzie, w których pokojach
będziecie? - spytał Stefan.
- Zwariowałeś tato? Ten tłum by nas zadeptał
na drobny maczek - stwierdził fakt Michał.
- No, więc zaraz się
pożegnamy, a więc czas na ostatnie rady - zaproponował Sergiusz. Remis w tej
chwili uśmiechnął się do przyjaciela.
- No dobra, ale chodźmy na bok z
dala od waszych mam...Kochanie zaraz wracamy! - zakomunikował Remis
- Dobra a więc, jako, że nigdy nie byliśmy w szkole wzorami do naśladowania,
wnioskujemy, że wy też nimi nie będziecie....No cóż nie ma się, co
oszukiwać...Dlatego też: jest taki stary nauczyciel, straszny zgred i ogóle
nie do życia facet, zawsze dawał się wpuścić w maliny, kiedyś to nawet
podłożyliśmy mu małą bombę wybuchającą ogniem (śmiech) i mu spaliło
włosy! - Remis nie mógł się powstrzymać od gwałtownego śmiechu - A
najlepsze było to, że nigdy nie dowiedział się, kto mu to podłożył.....
-
Remis...
- A gdy ta bomba wybuchła to spaliła mu włosy, co do jednego
(śmiech)
- Remis odwróć się...Proszę...
- I od tamtej pory wołaliśmy
na niego łysa pała...A najlepsze było to, że to ja to wymyśliłem, a on
podejrzewał o to takiego frajera
- Remis...Błagam...
- Ja nie
mogę...To było najlepsze, co wymyśliłem...Rok mu nie chciały
odrosnąć…
- APPLEGATE!!!!! - Remis stanął jak
wryty i głośno przełknął ślinę, powoli się odwracając. Za nim stał stary
profesor, o którym przed chwilą z takim rozbawieniem rozmawiał.
Part
4
- Jak to miło dowiedzieć się po tylu latach, komu zawdzięcza się
nagłe wyłysienie na skutek wybuchu niebezpiecznego ładunku wybuchowego.
Podejrzewałem, że pomyliłem się, co do tego jak określiłeś
"frajera". Z biegiem lat myślałem, że to mógł być Otto, ale
okazało się, kto tak naprawdę za to odpowiada - wypowiedział się
profesor.
- Pan Łysa…To znaczy się... Pan Twintower, jakże miło
pana profesora spotkać po tylu latach - powiedział z lekkim zdenerwowaniem
Remis. Stefan i Sergiusz ledwo dławili w sobie śmiech na widok prób
tłumaczenia się Remisa. Wiedzieli jak bardzo "żarli" się obaj ze
sobą w szkole. Remis zawsze miał największe utarczki ze starym Twintowerem.
Jakoś nigdy nie przypadli sobie do gustu. Walczyli ze sobą praktycznie od
samiuteńkiego rozpoczęcia szkoły, kiedy to (wtedy to było akurat niechcący)
Remis przypadkowo rzucił na niego zaklęcie(miało tak naprawdę uderzyć w
Otta) wypalając mu dziurę z tyłu (wiadomo gdzie) i powodując tym samym
ogromną salwę śmiechu na sali. Twintower chyba do dzisiaj nie wybaczył tego
incydentu Remisowi. Tak...Ten moment można spokojnie uznać za początek ich
ciągłej walki ze sobą.
- Pan profesor chyba się nie gniewa na mnie za te
wszystkie rzeczy, które zrobiłem w szkole...Byłem taki niewinny... - słynną
niewinność można by poddać dyskusji, ale nikt nie miał wątpliwości, że do
aniołków Remis się nie zaliczał na pewno.
- Wątpię czy ty kiedykolwiek
byłeś niewinny Applegate - w jego oczach było widać niebezpieczne błyski -
stary Twintower najprawdopodobniej nie był nastawiony pokojowo.
- Widzę,
że na stare lata postanowiłeś mnie wykończyć, przyprowadzając do Akademii
syna - spojrzał na Wiktora - zawsze potrafił bezbłędnie określić bliskich
Remisa.
- Jak masz na imię chłopcze? - spytał z jadowitym
uśmiechem.
- Wiktor, panie profesorze - odwzajemnił jadowity uśmiech
Wiktor. Widać było, że i z synem Remisa nie nawiąże dobrych kontaktów.
-
Zobaczymy się w szkole panie Applegate - powiedziawszy to Twintower oddalił
się. Sergiusz i Stefan wiedzieli, co teraz nastąpi.
- A to mamut
stary...Jeszcze gorszy niż był...Synu nie oszczędzaj go...Pozwalam -
powiedział Remis z satysfakcją do syna.
- Tak jest ojcze - zasalutował
Wiktor - Będzie pod moją stałą opieką
- O! Widzę, że spotkałeś się z
profesorem Twintower'em Remisie - odgadł pan Smith, który właśnie
skończył rozmowę z pewnym profesorem.
- Jonathan ja myślałem że on
wreszcie kiedyś pójdzie na tę emeryturę, ale po rozmowie z nim
wywnioskowałem, że na to się nie zanosi w przeciągu chyba jeszcze 20
lat.
- No Remisie, widzę, że dawne spory z profesorem Twintower’em
nie zostały zażegnane.
- Szkoda gadać, nigdy się nie lubiliśmy,
zresztą...Kto go lubi? - Remis zawsze w takich momentach był
najśmieszniejszym facetem pod słońcem. Nawet Robert przestał na chwilę
myśleć o bratu śmiejąc się razem z innymi.
- No dobrze chłopcy, czas
żebyście ruszali, nie ma tłumu...A ten mamut zaraz się pewnie przyczepi do
was jak nie zdążycie na rozpoczęcie - powiedział Remis - Wiktor nie patrz
tak na mnie niedługo się spotkamy.
Mimo iż była to szkoła z
internatem, nie wykluczała ona wizyty w domach rodziców, tak więc równie
dobrze jutro Wiktor mógłby skoczyć sobie na parę minut do domu. Oczywiście
za przyzwoleniem opiekuna. Zbyt częste wizyty nie były wskazane. Zresztą,
dzieciaki świetnie radziły sobie bez rodziców.
- No dobra to my już
idziemy. Pa! - Chłopcy ruszyli w stronę upiornego - jakby się mogło
zdawać każdemu, kto spojrzał -zamczyska, żegnając się przy okazji z mamami (
ach te mamy, zawsze takie uczuciowe:)), Robert też załapał się na czułości
co całkiem dobrze mu zrobiło.
- Ciekawe, jakie pokoje będziemy mieć? -
spytał z zaciekawieniem Michał. Lista studentów była długa i bardzo trudno
było coś z niej przeczytać, bo była napisana drobnym maczkiem. Jednak po
paru chwilach...
- Jest!...Chłopaki!.....Jesteśmy razem!..
Yuhu! - uradował się Adam.
- A jaki pokój?
- Pokój 754 - Wiktora
nagle coś zamurowało i po chwili uśmiechnął się - Kochani.......to stary
pokój naszych starych! Ale będzie jazda, od razu robimy parapetówę.
-
Dla dziewczyn też? - spytała jak dotąd nie odzywająca się Laura.
- Ależ
oczywiście...Bez was miłe panie nie ma zabawy - powiedział romantycznie
Wiktor i ucałował delikatnie dziewczynę w rękę. Laura troszkę się zmieszała,
jednak uznała, że to bardzo miłe z jego strony. Jedynie Robert zdawał się
nie widzieć sytuacji. Stał przed tablicą i wyraźnie czegoś szukał,
przyjaciele domyślali się, czego...
- Widzisz go? - spytał ostrożnie
Adam.
- Nie mogę go znaleźć - stwierdził ze zdumieniem Robert. Po chwili
zdał sobie sprawę, dlaczego Pawła nie było na liście - Zmienili mu imię i
nazwisko - stwierdził z żalem. Wiktor objął przyjaciela bratersko. Wiedział,
że Robert potrzebuje teraz ich wsparcia.
- Spytamy się dyrektora...On na
pewno ci powie - powiedział Wiktor.
Chłopcy otworzyli wrota i weszli
do środka. Przed nimi rozciągał się olbrzymi hol, na którego końcu stały
ogromne kamienne schody wiodące na wyższe piętro. Zamczysko było bardzo
stare, dlatego też zbudowano go z kamienia. Na ścianach wisiały olbrzymie
gobeliny - podobne do tych, jakie były w dworze Roberta. Wokół wszystko
zdawało się przypominać wnętrze jego dawnego domu. Oprócz pięknych
gobelinów, wisiały również wszelkiego rodzaju tarcze, miecze, maczugi oraz
obrazy dziwnych ludzi, jakby pochodzących z innego wieku. Pod ścianami, w
rzędzie stały piękne, lśniące zbroje. W oknach zaś były kolorowe witraże,
niektóre w kształcie rozet. Przy każdej zbroi wisiały pochodnie jarzące się
czarno -niebieskim płomieniem. Chłopcy oniemieli z zachwytu, stali jak wryci
nie mogąc przestać patrzeć się na coś równie pięknego. Całość zdawała się
być taka niedostępna, momentami nawet upiorna, ale na pewno wzbudzała
podziw. Nagle rozległ się głos z tyłu.
- Jakże miło, że państwo raczyło
się wreszcie zjawić. Długo jeszcze mam czekać aż ruszycie tyłki i udacie się
na ceremonie przywitania nowych uczniów? - Wiktor już chciał mu
odpowiedzieć, jednak w ostatniej chwili powstrzymała go Laura.
- Już
idziemy panie profesorze...i ruszymy nasze tyłki - dodała szybko i odwróciła
się gwałtownie popychając przyjaciół na schody. Twintower został zbity z
tropu. Najwyraźniej zrozumiał, że dziewczęta są wrażliwe na tego rodzaju
słownictwo i obiecał sobie zostawić swoje uszczypliwe uwagi wyłącznie dla
chłopców. Oczywiście nie zamierzał rezygnować z karania również dziewcząt,
gdy zajdzie taka potrzeba, jednak obiecał sobie zwracać się do nich bardziej
kulturalnie.
- Ale się speszył - skomentował sytuację Michał i spojrzał z
podziwem na Laurę, która wyraźnie nadal była oburzona tym, że Twintower nie
zauważył jej obecności i zwrócił się do nich jak to miał w zwyczaju odzywać
się do łobuziaków.
- Następnym razem pomyśli i rozejrzy się zanim coś
powie - z jej twarzy znikło naburmuszenie ustępując miejsca pogodnemu
uśmiechowi.
Przyjaciele weszli na górę wchodząc w ciasny acz wysoki
korytarz. Na końcu znajdowało się coś w rodzaju małego holu, na którego
samym końcu znajdowały się otwarte wrota, za którymi zgromadzona była cała
szkoła. Sala ta zdawała się być czymś w rodzaju sali zebrań. Sufit był
wsparty o wysokie kolumny stojące wzdłuż sali ( Nie przy ścianie tylko tak
mniej więcej jak, w niektórych kościołach - za którymi można się schować:))
Sufit był zwieńczony kopułą, przez, którą wydobywały się smugi jasnego
światła. Chłopcy ( Laura również) dostrzegli, że powyżej znajduje się coś w
rodzaju balkonu, oplatającego całą okrągłą salę, z którego widać było sporo
dorosłych postaci ( - Nauczyciele -stęknął Wiktor). Ogromne okna dawały
światło oświetlające twarze młodych ludzi. Na końcu na podwyższeniu stała
młoda kobieta i właśnie przygotowywała się do przemówienia.
- Witajcie
drodzy uczniowie! - Na sali rozległ się tłum wiwatów. Kobieta wyraźnie
była lubiana wśród społeczności uczniowskiej - Bez przesady kochani - dodała
całkiem od siebie, obdarzając wszystkich uśmiechem. - Jak zapewne wiecie w
tym roku czekają nas pewne zmiany i to bynajmniej nie chodzi o remont jednej
z toalet, perfidnie wysadzonej, któryś raz z rzędu - tu spojrzała na
wysokiego chłopca, stojącego nieopodal niej - Rada Szkoły postanowiła aby w
tym roku do Akademii mogli uczestniczyć również uczniowie z innych
państw.
- A co nasi zwiali na Majorkę? - krzyknął ktoś z tłumu.
-
Bynajmniej panie Rosenthal, mamy was pod dostatkiem, jednak dobrze wam zrobi
poznanie nowych przyjaciół. Poznacie ich kulturę, zapoznacie się z
tradycjami panującymi w innych krajach. Mam nadzieję, że się tu u nas szybko
zaaklimatyzują. To by była sprawa pierwsza. Sprawa druga dotyczy każdego z
was. Prosimy, jak co roku o to abyście nie urządzali sobie wycieczek do
podziemi zamku oraz zakazujemy poruszania się tajemnymi przejściami. Zakazy
te są ustanawiane dla waszego bezpieczeństwa. Wszyscy przecież chcemy
abyście w kawałkach dotrwali do końca roku szkolnego. Sprawa trzecia.
Zakazuje się wychodzenia z zamku po godzinie dwudziestej, oraz włóczenia się
po nim w godzinach nocnych. Sprawa czwarta. W zeszłym roku do grona
pedagogicznego wpłynęło wiele skarg na zbyt głośną muzykę w trakcie
organizowania prywatek u niektórych uczniów w pokojach, dlatego też prosimy
o uszanowanie prawa innych do snu w nocy. Sprawa piąta. Czary na korytarzach
są również zabronione - niezastosowanie się do tej uwagi grozi zawieszeniem
w prawach ucznia. To by było na tyle, wszelkie pytania prosimy zgłaszać do
nas. Zapraszam na ucztę.
Przyjaciele poczuli jak zaczynają unosić się
w powietrze i z ogromną prędkością jak reszta uczniów wlatują do sąsiedniej
sali na posiłek.
Part 5
Sala jadalna była ogromnym
pomieszczeniem z mnóstwem stołów i krzeseł. Każdy stolik liczył po sześć
miejsc. Chłopcy dolecieli do jednego z nich i usiedli na miejsca. Po chwili
zauważyli, że do stolika zbliża się chłopak w ich wieku i siada na wolnym
krześle.
Chłopiec, był niskiego wzrostu z okularami na nosie o grubych
szkłach i pryszczami na twarzy oraz w schludnie wyprasowanej szacie. Wiktor
skrzywił się i spojrzał wymownie na Adama. Ten również podzielał zdziwienie
przyjaciela. Przybysz spojrzał na Wiktora i wyciągnął do niego rękę,
przedstawiając się.
- Cześć nazywam się Radek Szczęsny i będę z wami
mieszkał w pokoju - wyseplenił nieśmiało.
- Z nami w pokoju? Chyba ci
się coś pomyliło! - powiedział z lekkim zdenerwowaniem Wiktor, któremu
najwyraźniej nie podobało się to co usłyszał.
- Ale tak było tak
napisane...Pokój 754...- ciągnął dalej chłopiec. Spojrzał na siedzącego
naprzeciwko niego Wiktora, który nie był zachwycony nowym lokatorem. -
Zresztą na pewno się polubimy, więc poznajmy się lepiej a więc...
-
Słuchaj frajerze nie zamieszkasz z nami! Nawet o tym nie masz, co
marzyć! Zrozumiano? - wycedził przez zęby Wiktor.
- Wiktor pozwól na
moment - Chłopcy odeszli parę kroków od stołu.
- I co wy na to? - spytał
posępnie Adam.
- Nie mam zamiaru mieszkać z nim w pokoju! - krzyknął
zdenerwowany Wiktor.
- Uspokój się! Na pewno da się to jakoś załatwić
- starał się uspokoić sytuację Robert.
- Chłopaki czekajcie...Załatwimy
zamianę - zaproponował Michał.
- Wiesz, co? Jak ty coś powiesz to się
załamać można...Kto ci się zamieni na takiego palanta? - Jakiś problem? Nie
podoba wam się współlokator? - chłopcy odwrócili się. Za nimi stał stary
Twintower. - Pan Radosław Szczęsny powiadomił mnie o swoich obawach jakoby
nie chciano go w pokoju, do którego został przydzielony. Tak się składa, że
takimi problemami zajmuje się wychowawca.
- W takim razie chcemy z nim
rozmawiać - powiedział Wiktor.
- Właśnie z nim rozmawiasz Applegate -
odpowiedział jadowicie profesor. Wiktor stanął jak wryty. Nie mógł uwierzyć,
że człowiek może mieć takie nieszczęście.
- Tak, więc uświadamiam cię
Applegate, dopóki ja jestem waszym wychowawcą, żadnych zamian w pokojach nie
będzie, zrozumiano? Życzę miłego dnia. - Przyjaciele z niepokojem spojrzeli
na Wiktora. Jeszcze nigdy nie zrobił się tak czerwony na twarzy.
-
Nienawidzę go - wycedził. Przyjaciele poniekąd podzielali zdanie Wiktora.
Jakoś żaden nie był zachwycony tym, co przed chwilą usłyszał.
Part
6
Po skończonym posiłku wszyscy uczniowie udali się do swoich pokoi.
Jedynie Robert wyszedł później od innych, gdyż chciał dowiedzieć się od
któregoś z nauczycieli o to gdzie może znaleźć dyrektora.
- Pan dyrektor
urzęduje na czwartym piętrze, poznasz po dużych mahoniowych drzwiach.
-
Dziękuje pani profesor.
Robert udał się na korytarz kierując się w
stronę kamiennych schodów, znajdujących się na końcu holu. Wspinał się po
nich powoli układając sobie w myślach pytanie, jakie skieruje do dyrektora.
Po paru minutach był już na czwartym piętrze. Nie sądził, że tak trudno
będzie mu znaleźć gabinet dyrektora, gdyż jak się okazało, piętro to
składało się z licznych korytarzy prowadzących do różnych pomieszczeń. -
Istny labirynt - pomyślał w duchu. Po wielu nieudanych próbach, na końcu
jednego z nich ujrzał pięknie zdobione mahoniowe drzwi. Z daleka dostrzegł,
że drzwi gabinetu otworzyły się i wyszedł z nich starszy mężczyzna o siwych
włosach i okularach na nosie. Mężczyzna kierował się w stronę Wiktora. Będąc
dość blisko niego zatrzymał się i spytał:
- Mogę w czymś pomóc,
panie...
- Robert Monteque (czyt.Montekiu) właśnie pana szukałem panie
dyrektorze.
-Ach tak, w takim razie zapraszam do gabinetu panie
Monteque.
Gabinet był owalną salą na ścianach, której wisiało jak
wszędzie w całym zamku pięknie zdobione gobeliny. Poza tym znajdowało się tu
mnóstwo dziwacznych rzeczy oraz coś w rodzaju małego laboratorium chemika
gdzie stało pełno dymiących się butelek z kolorowymi płynami.
- Proszę
spocząć Monteque - zaproponował dyrektor. Robert usiadł wygodnie na miękkim
czarnym fotelu. - Sądzę, że wiem, co pana tu sprowadza do mnie, domyślam
się, że chodzi o brata.
- Tak panie dyrektorze, chciałem się zapytać czy
zmieniono mu nazwisko? Szukałem go na liście przyjętych, ale tylko jeden
Monteque widniał na niej - spytał Robert.
- Niestety tak jest, zaraz
sprawdzę w aktach...Poczekaj...- dyrektor zaczął przeszukiwać swoje biuro w
poszukiwaniu odpowiedniego dokumentu, lecz bałagan jaki był obecny utrudniał
nieco poszukiwania. Jednak po chwili......
- Znalazłem...Tak jak dobrze
pamiętam prawdziwe imię i nazwisko twojego brata brzmiało: Paweł
Monteque...Tak...Teraz nazywa się Malcolm Maxwell - dyrektor spojrzał spod
okularów, spojrzał się na Roberta i powiedział znowu:
- Znałem waszego
ojca bardzo dobrze jeszcze jak był dzieckiem, myślę, że byłby dumny z was
obu. Pamiętaj nigdy nie wolno tracić nadziei - Robert wstał i udał się do
drzwi dziękując dyrektorowi za informację. Mahoniowe drzwi zamknęły się
powoli i chłopiec ruszył w stronę pokoju 754.
Part 7
Okazało
się, że pokój znajduje się na trzecim piętrze w zupełnym osamotnieniu w
końcu małego korytarza z wielkim gotyckim oknem. Z daleka było słychać
odgłosy kłótni. Rozpoznał głos Wiktora. Otworzył ostrożnie drzwi i nagle
koło głowy przeleciał ze świstem mały wazonik, który rozbił się zaraz
potem.
- Co tu się dzieje? - spytał ostrożnie. Wiktor stał pośrodku
pokoju i wyglądał jakby miał ochotę kogoś zamordować żywcem. Adam i Michał
stali niedaleko ochraniając małą postać stojącą za nimi, którą był Radek -
ich nowy współlokator.
- Chłopaki czy ktoś mi wytłumaczy, o co chodzi? -
spytał ponownie Robert.
- Ten palant zniszczył połowę moich rzeczy -
wypalił Wiktor - Wyobrażasz to sobie? Z ręki wypaliła mu kula ognia i akurat
na moje rzeczy się skierowała! - Wiktor był tak wściekły tylko wtedy,
gdy ktoś porządnie zalazł mu za skórę. Tą osobą był niewątpliwie Radek
kulący się za postaciami reszty przyjaciół, którzy sami nie byli pewni jak
mają uspokoić Wiktora.
- Wiktor, może spróbuje odwrócić zaklęcie, przesuń
się na bok - Robert skupił się i po chwili spalone rzeczy zaczęły powracać
do stanu sprzed spalenia. - Proszę, jak nowe! - zawołał do przyjaciela.
Adam, Michał no i oczywiście Radek odetchnęli z ulgą.
- Masz szczęście
pokurczu, że Robert cię uratował, bo przysięgam byłoby z tobą źle -
powiedział z mściwym uśmiechem Wiktor. Radek natychmiast wybiegł z
pokoju.
- Wiesz Wiktor, czy ty nie przesadzasz z tą nienawiścią do niego?
- podpytał Adam.
- Stary ja go nie znoszę! Będzie nam tu siedziała
dzień i noc kanalia jedna i jeszcze nas pozabija przy okazji. Gra mi na
nerwach i na dodatek, co mnie już kompletnie od niego odpycha to to, że
skarży Twintowerowi wszystko.
- Co na przykład? - spytał Michał. Nie
musiał czekać długo na wyjaśnienie gdyż do pokoju wkroczył Twintower a za
nim szedł lekko wystraszony Radek.
- Doszły mnie słuchy Applegate, że
znęcasz się nad twoim kolegą - zaczął. Mówił powoli i cicho jednak wszyscy
dokładnie słyszeli każde jego słowo. Uśmiechnął się swoim jadowitym
uśmiechem do Wiktora i wycedził:
- Nie toleruję nieposłuszeństwa i
arogancji Applegate…A ty dokładnie odzwierciedlasz te dwie
cechy...Myślisz, że wszystko ci tu wolno? Nic bardziej mylnego....-
Twintower nadal miał wzrok utkwiony w Wiktorze. Wiktor ściskał mocno pięści
i spoglądał, co rusz na Radka obdarzając go morderczym spojrzeniem.
-
Tak, więc Applegate, jako że jestem twoim wychowawcą zarządzam szlaban oraz
publiczne mycie podłóg podczas przerw...Zapomniałbym, toalety też czekają na
umycie - powiedział z mściwą satysfakcją profesor. - Zaczynasz od jutra,
dobranoc - powiedziawszy to wyszedł.
To, co kipiało w Wiktorze przez
ostatnie pięć minut wizyty Twintowera wybuchło i to z wielką eksplozją.
-
TY POJEBANY FRAJERZE POŻAŁUJESZ, ŻE SIĘ WOGÓLE URODZIŁEŚ!!! -
Wiktor rzucił się na Radka, jednak w ostatniej chwili Adam i Robert
przytrzymali go z tyłu za ręce i mocno trzymali, jakby bali się, że może
rzeczywiście zrobić krzywdę Radkowi. Michał wyciągnął Radka na zewnątrz,
prawdopodobnie do kogoś innego do pokoju, aby Wiktor mógł
ochłonąć.
Wiktor nadal wyrywał się przyjaciołom, którzy ledwo dali sobie
radę z nim. Powalili przyjaciela na łóżko, przytrzymując go jeszcze
mocniej.
- Wiktor uspokój się!!! - wrzasnął w pewnej chwili
Adam. Poskutkowało. Najwyraźniej sam Wiktor był już zmęczony szarpaniną.
Leżał dysząc ciężko, jakby stoczył właśnie jakąś walkę.
- Nienawidzę
go...- powiedział nadal dysząc. - Nie chcę mieszkać pod jednym dachem z
kapusiem i lizusem Twintowera. - powiedział.
Adam i Robert siedzieli
obok i czekali spokojnie aż przyjaciel wysączy cały jad z siebie. Po chwili
do pokoju weszły trzy dziewczyny. Jedną z nich znali, natomiast dwie
pozostałe czekały na przedstawienie ich.
- Cześć chłopaki! - zawołała
dziarsko Laura. - To są moje koleżanki: Tia i Jowita. Rany, który z was
narobił tyle hałasu? Połowa ludzi aż powychodziła z pokoi - spytała
zaintrygowana.
- Lepiej nie mówić o tym - odpowiedział Adam. Dziewczęta
spojrzały zdziwione po sobie i usiadły na najbliższym łóżku.
- Jak to?
Chłopaki powiedzcie, co się stało - nalegała dalej Laura. W tej chwili do
pokoju wszedł po cichu Michał jakby obawiał się napaści. Wiktor na widok
przyjaciela usiadł gwałtownie na łóżku. Adam i Robert przysunęli się bliżej
do przyjaciela, aby w razie, czego go powstrzymać.
- Ten palant nie ma
tu wstępu i gdzieś mam tego starego Twintowera! - krzyknął
niespodziewanie Wiktor do Michała. Jednak przerwał natychmiast gdyż w
drzwiach pojawiła się nauczycielka, która przemawiała do nich na
przywitanie.
- Wiktor Applegate proszony do dyrektora, za mną - Wiktor
wstał i po chwili wyszedł.
- Dobra czy powiecie mi w końcu.....
-
Wiktor ma małe utarczki z Radkiem - zaspokoił ciekawość dziewcząt Adam. -
Nienawidzi go a tamten leci z każdym problemem do Twintowera, no a wiecie
jak Twintower nie znosi Wiktora.
- Ale się porobiło. Jak Wiktor zaczął
się drzeć na tego...No wiecie Radka to normalnie wszyscy myśleli, że coś
strasznego się stało. Mary McHuntington tak się wystraszyła, że ledwo ją
uspokoiłyśmy. Po chwili do pokoju chłopców zwaliło się mnóstwo ludzi, którzy
chcieli usłyszeć całą historię. Robiło się bardzo późno a Wiktor nadal nie
wracał.
- Chyba go nie wyrzucili - spytała mała dziewczynka z mysimi
kucykami.
- Mam nadzieję - odpowiedział niespokojnie Adam. Nagle do
pokoju wpadł pewien mały chłopak, którego dziewczyny wysłały na zwiady.
-
Ale awantura! - wysapał. Wszyscy natychmiast podnieśli głosy i zaczęli
wypytywać o szczegóły. Chłopak poprosił o szklankę wody i usiadł na wolnym
miejscu, wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać:
- Do Wiktora przeszedł
nawet jego stary. Dyrektor go wezwał. Ale zaczęli się kłócić. Chodzi
oczywiście o Wiktora i jego ojca. - wszyscy wpatrywali się z dziką
ciekawością co jeszcze ma im do powiedzenia chłopiec.
- Twintower też był
i chyba z połowa nauczycieli...No i ten Radek...Nie uwierzycie ten Radek się
popłakał, zaczął szlochać, że Wiktor się nad nim znęca...Mówię wam...potem
pojawiła się jego matka i zażądała żeby usunąć Wiktora ze szkoły, mówiła, że
jest niebezpieczny dla jej syneczka...Ojciec Wiktora zaczął coś do niej
mówić, ale nie słyszałem dokładnie, co...No i Twintower też zaczął coś
przebąkiwać, że dostanie jeszcze większą karę niż odstał, że to już za
daleko zaszło i że należy coś z tym zrobić - chłopak ledwo nadążał ze
złapaniem oddechu. - Ktoś powiedział, że powinien spotykać się z
psychologiem i takie tam jeszcze dawali pomysły, potem ktoś wyszedł od
dyrcia i musiałem zwiewać do was.
- Ale się porobiło - powiedziała Laura
wyraźnie poruszona tym co usłyszała.
- Ten Wiktor to niezłe ziółko -
powiedział ktoś z tyłu.
- On jest w porzo tylko ten Radek go wyprowadza z
równowagi - zauważył Adam. - Też bym, sie chyba wnerwił jakby mi podpalił
ubrania i kablował do Twintowera.
- Nie jestem pewien, on ma wybuchowy
charakter, ale może powinien trochę przystopować - powiedział Michał.
-
Michał daruj sobie. Przecież wiesz, jaki on jest - stwierdził Robert. W tym
momencie do pokoju wszedł Wiktor.
Part 8
Wszyscy spojrzeli na
Wiktora i z niepokojem oczekiwali, co powie. Chłopiec miał dziwny wyraz
twarzy, po chwili przemówił.
- Co się tak gapicie, do swoich
pokoi...JUŻ!!!!!! - wszyscy ruszyli w stronę drzwi
jak oszalali, jakby bali się że Wiktor coś im zrobi. Jedynie Laura zdawała
się nie bać. Wiktor stał i patrzył się na przyjaciół, po czym usiadł obok
Laury.
- Ja nie mogę takiej przeprawy jeszcze w życiu nie miałem -
powiedział zmęczonym głosem. - Pokłóciłem się z ojcem, matka tego palanta
nazwała mnie niebezpiecznym psychopatą dybającym na życie jej synusia a
Twintower powiedział, że już on coś wymyśli żeby uprzykrzyć mi życie, to
ostatnie powiedział mi osobiście bez świadków - prychnął i lekko się
uśmiechnął - A wiecie, co oni jeszcze wymyślili? Jestem zawieszony w prawach
ucznia aż do odwołania, mam robić za sprzątaczkę i udzielać się społecznie
na rzecz dobra publicznego oraz mam zamówione sesje pedagogiczne i codzienny
trening z takim facetem, co ma poskromić mój charakter, nieźle się
zapowiada, co?
- Wiesz, nie wiem, co powiedzieć, ale masz spore
kłopoty...Posłuchaj a co z tym Radkiem? - na to pytanie Wiktor jakby
czekał.
- Nie uwierzycie, ale ten dupek wyprowadza się stąd!! -
wykrzyczał radośnie Wiktor. Chłopcy odetchnęli z ulgą, gdy usłyszeli, że
przynajmniej Wiktor będzie miał trochę mniej problemów niż ma. - Wiecie, co?
Najbardziej wkurzył mnie ojciec. On nie był świętoszkiem w szkole, więc
przynajmniej mógł go nie udawać teraz. Powiedział, że jestem
nieodpowiedzialnym szczeniakiem skoro już po paru godzinach są ze mną
kłopoty. Mam to gdzieś, nie odzywam się do niego, zaprzeczył samemu sobie.
On też miał kłopoty pierwszego dnia! I co? Przynajmniej mógłby mnie
zrozumieć, że ten frajer sam sobie biedy napytał zadzierając ze mną. Ale mój
ojczulek oczywiście zaczął prawić mi kazania. Jak ja tego nie lubię!
Będę się zachowywać jak mi się będzie podobać a on nie ma prawa mi mówić jak
mam postępować skoro sam w młodości nie był wzorem do naśladowania! -
skończył Wiktor. - Wiecie, co? Ten dzień był dość pojebany idę spać,
dobranoc.
Chłopcy też uznali, że pora na sen i położyli się do
łóżek.
part 9
Dochodziła dwunasta. Robert zbudził się nagle
cały zalany potem. Księżyc za oknami świecił jasno a jego poświata
oświetlała ciemny pokój. Robert wstał z łóżka i podszedł do drzwi. Coś
kazało mu je otworzyć. Zaczął iść ciemnym korytarzem w stronę schodów. Po
chwili doszedł do nich i zaczął się po nich wspinać, aż doszedł na szóste
piętro. Korytarz na szóstym piętrze różnił się od tych na niższych
kondygnacjach. Był taki surowy, pozbawiony zbytnich upiększeń. Nie było
oszklonych okien a jedynie puste miejsca porozdzielane kolumnami. Robert
jakby zbudził się z letargu. Stał pośrodku ciemnego korytarza w cienkiej
piżamie, drąc z zimna. Nagle zaczął słyszeć muzykę płynącą jakby z oddali.
Rozpoznał w tym dźwięk fletu. Melodia była taka piękna, że zdawała się
delikatnie muskać uszy Roberta. Po chwili jednak ujrzał coś, co sprawiło, że
o mało nie krzyknął. Przed nim ukazał się duch młodego chłopaka w pięknej
zbroi. Duch zaczął przyśpiewywać jakieś słowa do melodii, lecz Robert nie
rozumiał języka, w jakim to robił. Nagle przestał nucić i zwrócił się do
Roberta jakby odległym głosem:
- Pomóż mi... - wyszeptała zjawa. Robert
nadal stał jak wryty i patrzył się ze zdumieniem w ducha, już miał coś
powiedzieć, gdy nagle ten zniknął. Robert usłyszał kroki zbliżające się w
jego stronę. Osoba, która kierowała się w jego stronę okazała się
nauczycielem.
- Co ty tu robisz? - spytał wyraźnie rozgniewany.
-
Ja...Ja...Ja - jąkał się Robert.
- Do mojego gabinetu. - Robert udał się
za nauczycielem i już po chwili siedział za jego biurkiem.
- To nie jest
rozsądne włóczyć się po zamku szczególnie o tej porze - powiedział z lekkim
już gniewem nauczyciel - To zamczysko jest bardzo niebezpieczne.
-
Przekonałem się o tym - odpowiedział Robert - Panie profesorze czy mogę o
coś zapytać?
- Proszę - zgodził się nauczyciel.
- Zanim mnie pan
znalazł ujrzałem coś dziwnego. To była jakaś zjawa.
- Widziałeś ducha? -
spytał profesor wstając gwałtownie z fotela. Światło rzucane z trzaskającego
kominka oświetlało jego twarz. - Opowiedz mi o tym.
- Śnił mi się bardzo
dziwny sen. Prawdę mówiąc, mało, co z niego pamiętam, jednak coś utkwiło mi
w pamięci a mianowicie obraz czegoś...Jakby z przeszłości...To było takie
realistyczne...Młody chłopak rozmawiał z jakimś mężczyzną...To był chyba
jego przyjaciel.
I wtedy coś się stało i oni zaczęli się
kłócić...Widziałem różne obrazy przemykające szybko przez mój
umysł....Czułem w sobie jakąś negatywną energię i wtedy obudziłem się. Nagle
coś, jakby poprowadziło mnie do drzwi. Nacisnąłem klamkę i wyszedłem na
korytarz. Było okropnie zimno i tak - przełknął ślinę - strasznie. Potem
znalazłem się na szóstym piętrze i zacząłem coś słyszeć. To było jak
niebiańska melodia płynąca z fletu. I wtedy pojawił się przede mną duch. To
był młody chłopak ubrany w piękną, srebrną i lśniącą zbroję z hełmem
Atlantydów na głowie i z mieczem trzymanym oburącz przed sobą. Zaczął nucić
słowa do tej melodii wpatrując się cały czas w moje oczy. Muzyka nadal
trwała, ale on ucichł i powiedział, że potrzebuje mojej pomocy. No, a potem
zjawił się pan i on znikł i muzyka też ucichła - Profesor sprawiał wrażenie
jakby coś go poruszyło
- Panie profesorze...Panie profesorze - Robert
szturchnął profesora za rękę wyrywając go jakby z głębokiego transu.
Sprawiał wrażenie jakby błądził myślami gdzie indziej.
- Ach
tak...Przepraszam...Wiesz, to bardzo dziwne, co mi opowiedziałeś, bardzo
dziwne wręcz. Czy mógłbyś mi powiedzieć jak wyglądał jego hełm? - spytał
nieoczekiwanie.
- Eeeee...Miał takie nooooo...Skrzydła po bokach jak mają
wszystkie hełmy Atlantydów... - odpowiedział niepewnie.
- Tak, zgadzam
się z tobą, że takie skrzydła po bokach ma każdy hełm Atlantydów, sęk w tym,
w jakim kolorze był ten, który zobaczyłeś...
- Miał kolor srebrny - znów
odpowiedział Robert.
- Właśnie był srebrny. Tak samo jak zbroja pewnie.
Widzisz chodzi o to, że nie wszyscy wojownicy mają srebrną zbroję
- Co ma
pan profesor na myśli? - spytał wyraźnie poruszony tym faktem Robert.
-
Otóż kolor srebrny oręża jak i zbroi i hełmu jest zarezerwowany wyłącznie
dla władców. Był jeszcze taki szczep rycerski, którego członkowie mieli taki
przywilej.
- Pan sądzi, że spotkałem zbłąkaną duszę jakiegoś władcy lub
rycerza?
- Niewykluczone. Robert czy zauważyłeś coś jeszcze
charakterystycznego w jego wyglądzie?
- Zaraz niech pomyślę...Tak było
coś takiego...Na jego zbroi widniał wizerunek białego smoka.
- Biały smok
powiadasz...- profesor znów jakby zapadał się w coś w rodzaju transu, jednak
po chwili otrząsnął się i powiedział:
- Myślę, że jest już bardzo późno,
czas żebyś wrócił do pokoju - Robert wstał i udał się pewnym krokiem do
pokoju. Tym razem nie spotkał tajemniczego chłopca.
ps.opinie
mile widziane.....jak zawsze
Ciesze sie, ze Twoj FFick powrocil na
forum ^^ Wklejaj nastepna czesc!! ^^
też się cieszę miło cie znów widzieć na forum innych znajomych też
i w ogóle wszystkich
Part 10
Na drugi dzień
Robert obudził się w miarę wcześnie i zauważył, że w łóżku nie ma Wiktora.
Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na zegarek. Była 5.20.
- Gdzie on się
włóczy? - wymamrotał pod nosem. Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju i
zobaczył, że Radek nocował u nich. Robert pomyślał, że Radek miał sporo
szczęścia skoro dotrwał w kawałkach do rana. Wstał powoli i podszedł do
okna. Z pokoju widać było daleko leżącą polanę (zamczysko było na urwisku).
Robert zobaczył coś dziwnego jak na tę porę. Na polanie znajdowały się dwie
osoby, jednak nie był w stanie określić ich tożsamości. Podbiegł do swojej
nie rozpakowanej jeszcze torby i wyjął starą lornetkę, którą dostał od pana
Smith’a. Lornetka potrafiła przybliżać bardzo odległe przedmioty, więc
wydawała się idealna. Podszedł ponownie do okna i przycisnął lornetkę do
oczu. Teraz odpowiedni kierunek oraz ostrość iiii...
Okazało się, że
jedną z tych dwóch postaci biegających po polanie i robiącą różne skłony był
Wiktor a towarzyszący mu nauczyciel wydawał mu polecenia, co raz. Robert
uśmiechnął się i po cichu tłumił w sobie śmiech na widok poczynań
przyjaciela. Nauczyciel okazał się wysokim mężczyzną o licznych muskułach i
krótko ostrzyżonych ciemnych włosach. Wyglądał na podłamanego fizycznością
Wiktora, który prawdopodobnie ze zmęczenia ledwo, co trzymał się na nogach.
Cała ta sytuacja tak rozbawiła Roberta, że i on z trudnością trzymał się na
nogach. Jego śmiech zbudził ze snu także Adama i Michała, którzy obejrzawszy
zabawną sytuację zaczęli się śmiać tak głośno, że Robert musiał ich uciszać
żeby nie zbudzić Radka.
- Ja nie mogę - ledwo opanował swój śmiech Adam -
ale mu zrobił wycisk - znowu zaczął rechotać się niezdrowo.
- To chyba
jedna z jego kar, jaką mu wymyślili...Poranna gimnastyka - powiedział z
rozbawianiem Michał
- Widzieliście? Zaczął strzelać do niego ognistymi
kulami...Ale ucieka! - Robert relacjonował przebieg sytuacji na polanie
- A teraz...Złapał go w powietrzu i wrzucił...O jasny gwint!...Do
jeziora! - przyjaciele znowu ryknęli śmiechem - Czekajcie...Wypływa nasz
bohater...Ale mokry - wypiszczał ze śmiechu Robert - A teraz pompki
robi...Leży plackiem i nie rusza się...O kurcze, facet do niego
podchodzi...Ale na niego wrzeszczy...Wiktor wstaje...Tak...Każe mu biec do
zamku - powiedział nadal roześmiany Robert - Ale będą jaja jak
przyjdzie.
Wiktor jednak nie zjawił się, więc chłopcy uznali, że
nauczyciel wymyślił dla niego jakąś nową porcję wrażeń fizycznych tym razem
w zamku. Dochodziła już siódma i z korytarza zaczęły dobiegać pojedyncze
rozmowy, co znaczyło, że pora ubrać się i udać na śniadanie. W drodze na dół
zobaczyli, że w głównym holu na dole zgromadził się mały tłumek skupiony
wokół czegoś i śmiejący się.
Okazało się, że niedaleko stał ten sam
umięśniony mężczyzna, którego widzieli przez lornetkę na polanie a u jego
stóp leżał Wiktor z trudem robiący pompki.
- Raz dwa raz
dwa…trzymaj rytm Applegate...Raz dwa raz dwa...Wyżej tyłek i nie
ociągaj się...Raz dwa...
- Panie psorze może by mu tak wsadzić coś do
tyłka to by się zaczął żwawiej ruszać!!! - ryknął ze śmiechu
wysoki chłopak stojący nieopodal.
- Rosenthal właśnie zarobiłeś
serię....Dwieście pompek! - koledzy chłopaka ledwo co ustali ze śmiechu
na nogach gdy widzieli z jakim trudem i ten robi pompki. Wiktor okazał się
nawet lepszy a świadomość, że tamten dostał to samo, co on podnosiła go w
pewnym sensie na duchu.
Po niespełna 10 minutach, do przyjaciół
dołączyła również Laura, która również powstrzymywała się od śmiechu. Tłum
robił się coraz większy. Mężczyzna wziął do ust srebrny gwizdek i zagwizdał.
W holu zrobiła się cisza.
- A teraz...Jak nie chcecie podzielić losu
waszych kolegów biegiem marsz na stołówkę...JUŻ! - uczniowie pędem
rzucili się na schody o mało co siebie nie tratując i szybkim sprintem
pobiegli na wskazane miejsce. Przyjaciele, również wzięli nogi za pas. Jakoś
żaden z nich nie miał ochoty podzielić losu Wiktora.
Sala wypełniła
się uczniami zajadającymi smakowite śniadanie. Do stolika chłopców
przysiadła się również Laura widząc wolne miejsce.
- Wiecie, co?
Zgadnijcie, kogo w nocy spotkałem? - spytał przyjaciół Robert.
-
Twintowera?
- Mumię?
- Zombi? - padały odpowiedzi.
- Ducha. -
odpowiedział spokojnie Robert. Adam o mało nie udławił się kanapką.
-
Prawdziwego? - spytał Adam nadal lekko się krzsztusząc.
- Nie z gumy
wiesz, no pewnie, że prawdziwego - odpowiedział trochę urażony Robert - To
był młody chłopak, prosił mnie o pomoc, ale zjawił się ten....Jak mu
tam?...Grey…No i ducha przepłoszył.
- Ale z niego cham, prawda
Robert, jak on mógł ci to zrobić - powiedział ironicznie Adam uśmiechając
się do przyjaciela.
- Słuchaj, zaprosił mnie do gabinetu i wypytywał o
niego - opowiadał dalej Robert - Paru rzeczy się dowiedziałem, a tak
zbaczając z tematu to on jakiś dziwny jest, parę razy wyglądał jakby był w
transie.
-Co się dziwisz, większość nauczycieli to czubki - zachichotał
Adam i wskazał głową na Twintowera, który właśnie strofował jakiegoś
biednego ucznia.
- Tak, ale on to akurat szczególny przypadek -
stwierdził Robert - Grey sprawia wrażenie raczej normalnego gościa w
porównaniu z Twintowerem. A swoją drogą, to trochę dziwne, co mi
naopowiadał.
- Sugerujesz, że coś wie? - spytał podejrzliwie Adam.
-
Nie wiem, ale takie sprawiał wrażenie...Jakby o czymś wiedział, albo jakby
krył w sobie jakąś tajemnicę.
-UUuu....Robi się coraz ciekawiej. Profesor
pełen tajemnic - powiedziała tajemniczym szeptem Laura. - Coś mi się widzi,
że nie będziemy nudzić się w tej szkole.
Z końca sali słychać było,
że na śniadanie przyszli Wiktor, Rosenthal i pełen werwy nauczyciel, który
zapewnił obu chłopcom niezłą lekcję sportu. Wiktor ledwo doczołgał się do
stolika przyjaciół. Ręką chwycił za blat i z trudnością usiadł na krześle.
- Wody....- wysapał. Laura natychmiast podała mu szklankę, lecz Wiktor
zauważył, że na stole stoi duży dzban upragnionej wody i rzucił się
łapczywie na niego. Przez chwile słychać było tylko chałsty, jakimi Wiktor
pochłaniał wodę. Nie minął moment a dzban został opróżniony do dna.
-
Matko, jak mi się chciało pić - powiedział już z mniejszą zadyszką - Jestem
na nogach od czwartej, nie wiem, który gorszy: Twintower czy Shepard.
-
Wiesz, widzieliśmy twoją heroiczną walkę na polanie - powiedział do
przyjaciela roześmiany Adam
- I z czego się śmiejesz? On jest straszny.
Przyszedł i rzucił zaklęcie tłumiące dźwięk pomijając oczywiście mnie.
Przyłożył mi trąbkę do ucha i z całej siły zatrąbił. Myślałem, że bębenki mi
popękają. Kazał się ubrać i wyrzucił za drzwi. A potem to już szkoda
gadać...
- Pewnie, a jak się pływało?
- Przekonasz się jak sam tam
wylądujesz! Istna lodówka, powinni jakoś podgrzać tę mrożonkę.
-
Pewnie, jacy oni są głupi, dlaczego nikt nie pomyślał żeby włożyć tuzin
grzałek elektrycznych i kaloryferów - powiedział znowu ironicznym tonem
Adam
- Przynajmniej cieplej by było - stwierdził Wiktor
- A czemu nie
poszedłeś się przebrać?
- Nie denerwuj mnie, dobra? Miałem zasuwać na
trzecie piętro? Chyba cię pogięło - powiedział Wiktor jakby to było zupełnie
oczywiste, że nie ma zamiaru robić żadnego wysiłku.
- Pewnie, tak
seksowniej wyglądasz...Mister mokrego podkoszulka - chłopcy wybuchnęli
śmiechem. Jedynie Laura sprawiała wrażenie jakby podobał się obecny wygląd
Wiktora.
- Widzisz jak to działa na dziewczyny? Laura już nie może
oderwać wzroku ode mnie - powiedział lekko rozbawiony Wiktor, onieśmielając
dziewczynę
- Zamknij się Wiktor! - odpowiedziała Laura, której
policzki płonęły rumieńcem
- Ale czerwona się zrobiła...Przystojny ten
Wikuś, co? - ciągnął dalej Adam chcąc jeszcze bardziej onieśmielić
Laurę.
- Zamknijcie się obaj - powiedziała z lekkim uśmiechem.
- Nie
podoba ci się nasz Wikuś?...Ała nie kop mnie już nic nie mówię - Adam
uśmiechał się jak pozostali do dziewczyny. Pomyśleli, że fajnie wygląda jak
się zawstydza.
- Jesteście okropni - zaśmiała się. Adam nadal patrzył się
na nią. Wyglądała bardzo ładnie, gdy się uśmiechała. Błogi nastrój zepsuł
jednak Radek, który przysiadł koło Laury chcąc zjeść śniadanie.
-
Cześć! – powiedział.
- Odwal się - przywitał go Wiktor. Jego
oczy zwęziły się. Widać było, że będzie afera.
- O co ci chodzi? -
zapytał lekko wystraszony Radek - Dlaczego mnie dręczysz?
- Powiedzieć ci
przymule, dlaczego cię nienawidzę? Bo jesteś kompletnym frajerem paplającym
na około jak to się nad tobą znęcam i lecącym za każdym razem do Twintowera
na skargę
- Wcale nie...- zaperzył się chłopiec
- Wcale tak -
odpowiedział Wiktor naśladując sposób mowy Radka. - Przez kogo jak nie przez
ciebie miałem wczoraj od wszystkich ochrzan? - Wiktor coraz bardziej wyrażał
swoją nienawiść do Radka.- Nienawidzę takich jak ty!
- Ale ja nie
chcę na ciebie skarżyć. Po prostu masz trochę porywczy temperament, na pewno
rozumiesz, że ja to robię dla ciebie - powiedział Radek, będąc przekonanym,
że informowanie nauczycieli o wybrykach Wiktora wyleczy go
gwałtowności.
- Kompletny debil z ciebie, idź się sam, lecz...Powiesz coś
na mnie a przysięgam, że tym razem pożałujesz. Buzia na kłódkę, zrozumiano?
A teraz wypad stąd - Radek wpatrywał się w Wiktora z wyraźnym strachem w
oczach. Wziął szybko talerz i usiadł siedem stolików dalej.
- Nareszcie
mam z nim spokój - powiedział z satysfakcją Wiktor
- Wiesz, co? Momentami
to się ciebie aż boję - powiedział z udawaną bojaźnią Adam.
- Tak, nie
długo na ścianach będzie taki napis: " Wiktor Applegate - postrach
szkoły"
- Oczywiście przyjacielu, mogę ci to załatwić - powiedział z
rozbawieniem Adam i obaj z Wiktorem wybiegli z sali coś szepcząc sobie na
ucho po drodze.
Robert po chwili został sam, gdyż jakiś nauczyciel
poprosił o pomoc w czymś Laurę i Michała. Dokończył śniadanie i udał się na
górę do pokoju, aby przygotować się do lekcji. Był już na trzecim piętrze.
Na korytarzu nikogo nie było, przynajmniej tak mu się
zdawało.
ps. nie wiem czy to takie dobre........ale co
tam....pisałam to pózno w nocy
Niwazne, czy pisalas w nocy, czy w
popoludnie Twoje opowiadanka zawshe sa dobre ^^ Obiecalam komentarz, wiec
wklikalam komentarz ^^ Ale mi sie zdaje, ze jush kiedys tego parcika
czytalam... Nie bylo go przypadkiem wczesniej na starym forum??
ta... ja nie czytałam całego, ale kojaże że
to było na starym forum i to dam se łeb ściąć =)
Abaśka omawiałyśmy to i możliwe ze masz
racje dam następnego parta.....mam nadzieję że go nie było
jeszcze....jak już mówiłam krótki jest
Part 11
Usłyszał kroki
i po chwili z za zakrętu wyszło trzech chłopców. Dwóch z nich miało około 18
lat i byli sporo wyżsi od idącego pośrodku nich chłopca, który z całą
pewnością był od nich młodszy. Robert spojrzał na twarz chłopca i stanął.
Choć minęło tyle lat, zawsze rozpoznałby tę twarz. Przed nim szedł jego brat
Paweł.
Paweł spojrzał się na Roberta i stanął. Przez chwilę Robert
myślał, że ten wie jest jego bratem, jednak pomylił się. Zmienił się od
tamtej pory, gdy widział go po raz ostatni. Bardzo wydoroślał. A jednak
wciąż miał w sobie rysy tego małego chłopca, którym kiedyś był. Gdyby się
uśmiechnął na pewno tak by wyglądał. Robert wyczuwał jakąś dziwną energię
płynącą od Pawła. Spojrzał mu prosto w oczy. Były zupełnie martwe i jakby
smutne. Robertowi ścisnęło z żalu serce, że nie może podbiec do niego i
uściskać go. Paweł spoglądał podejrzliwie na Roberta. Po chwili do akcji
wkroczyli jego "goryle"
- Ej ty zmykaj stąd, NATYCHMIAST! -
wrzasnął jeden z nich i już miał podejść bliżej do Roberta, gdy
nieoczekiwanie uniósł się w powietrze i poleciał z hukiem na drugi koniec
korytarza waląc głową w ścianę i opadłszy nieprzytomnie na posadzkę. Paweł
uśmiechnął się tajemniczo i podszedł bliżej do Roberta wyciągając do niego
dłoń. Robert natychmiast odwzajemnił uścisk, po czym spojrzał się na
brata.
- Przepraszam za niego - powiedział - trzeba ich krótko trzymać,
bo wszystkich by pobili - uśmiechnął się życzliwie do Roberta, który nadal
nie mógł wydobyć z siebie słowa - Nazywam się Malcolm Maxwell, a ty?
- Ja
nazywam się ...- zastanowił się przez chwilę. Czy powiedzieć mu swoje
prawdziwe imię? Paweł wpatrywał się zdziwiony i po chwili spytał
ponownie.
- No, więc jak?
- Robert, Monteque - zdecydował się.
-
Fajnie, że cię poznałem może spotkamy się na lekcjach, teraz idę obudzić
tego tam, narazie - i odszedł. Robert dalej wpatrywał się w oddalającą
sylwetkę brata. Wreszcie się z nim spotkał, uścisnął mu dłoń. Czuł jak w oku
zaczyna mu się kręcić łezka szczęścia.
Gdy z pola widzenia zniknął
Paweł, Robert udał się lekko chwiejnym krokiem do znajdującego się nieopodal
pokoju. W głowie kłębiło mu się mnóstwo myśli a w sercu czuł niesamowitą
radość. Otworzył drzwi i położył się na łóżku patrząc w goły sufit nad nim.
Przed oczami zaczęły mu przebiegać obrazy jego dzieciństwa. Zamknął oczy i
myślami przeniósł się do domu. Znowu ujrzał, choć teraz całkiem wyraźnie,
roześmianą buzię Pawła, trzymającego w ręku karalucha, chcąc go wrzucić jak
zwykle do zupy taty. Przypomniał sobie te dni, kiedy razem z Pawłem bawili
się beztrosko. Znów widział twarze rodziców, szczęśliwych i uśmiechniętych.
Poczuł, że bardzo chciałby wrócić do tamtych lat. Być szczęśliwym, mieć
znowu rodzinę. Wstał i podszedł do okna. I znów zobaczył Pawła i rodziców
uśmiechających się do niego. Robert poczuł, że po policzkach spływają mu
łzy
- Tak mi was brakuje...- wyszeptał cichutko - Kocham was...Wróćcie do
mnie...Proszę - Robert czuł, że smutek ściska mu serce. Oczy świeciły mu się
od łez, które co rusz spływały po buzi. Wyciągnął rękę i dłonią delikatnie
dotknął szyby, jakby ujrzał za nią rodzinę i bardzo chciał się do niej
zbliżyć. Po chwili usłyszał, że korytarzem idą w stronę pokoju, roześmiani
Wiktor i Adam. Otworzyli drzwi i zaczęli się chichotać niemiłosiernie.
-
Robert zgadnij, co zrobiliśmy? Wzięliśmy spray od takiego gościa i
upiększyliśmy trochę ściany. - Adam jednak przestał się śmiać i spojrzał na
Wiktora znacząco. Ten zrozumiał, o co chodzi, podszedł do Roberta i ujrzał
jego zapłakaną twarz.
- Stary, co ci jest? - spytał zaniepokojony, jednak
Robert nie odpowiedział mu. Wpatrywał się martwo w szybę. - No powiedz, co
jest. - Robert skierował głowę w stronę Wiktora i wyszeptał ze łzami w
oczach
- Widziałem Pawła - Wiktor poczuł falę współczucia do przyjaciela.
Objął go i pozwolił sie mu wypłakać na ramieniu. Adam również poczuł jak coś
go ściska w sercu. Patrzył na Roberta i w duchu zadawał sobie pytanie: Jak
on by zareagował widząc swojego brata pierwszy raz od ośmiu lat? Mógł tylko
gdybać, gdyż nigdy brata nie posiadał i nie spotkało go to, co
Roberta.
Wiktor delikatnie pogłaskał po głowie przyjaciela. W takich
chwilach stawał się zupełnie innym człowiekiem. Nie był tym zwariowanym i
wybuchowym chłopakiem, za jakiego uchodził. Choć przez wielu wydawało się to
niemożliwe to jednak Wiktor posiadał uczucia. Potrafił pomagać przyjaciołom
i choć rzadko to okazywał to potrafił współczuć.
Robert oderwał
głowę od ramienia Wiktora i spojrzał na niego.
- Wreszcie go zobaczyłem -
powiedział w miarę normalnym tonem - Po tylu latach rozłąki wreszcie
ujrzałem jego twarz...Wiecie? Miałem wrażenie jakbym go widział wczoraj, te
rysy, ten wygląd...Zawsze bym go rozpoznał - Robert uśmiechnął się -
Dziękuję losowi, że pozwolił nam się spotkać się po tylu latach
rozłąki…Moim marzeniem jest, aby kiedyś poznał prawdę:, że posiada
brata.....
- Będzie na pewno dumny z tego - powiedział Adam uśmiechając
się do Roberta.
Po chwili do pokoju weszła Laura i Michał. Wszyscy
opowiadali sobie o Pawle, a Robert czuł, że ten dzień na pewno będzie jednym
z ważniejszych w jego życiu.
ps...chyba krótki? tu wyszło jakoś
dłużej
pomyślałam ze dzisiaj dam jeszcze jedna
częśc .....gratis
Part 12
Dochodziła godzina dziewiąta i
wszyscy zaczęli schodzić do głównego holu. Na tablicach, które się pojawiły
wisiały plany lekcji oraz przydziały do poszczególnych klas. Minęło sporo
czasu zanim przyjaciele odnaleźli się na liście. Po pewnym momencie Wiktor
wrzasnął
- Nie, nie, nie! Nie zgadzam się!
- O co chodzi? -
spytał zaniepokojony Adam
- Ja nie mogę ten palant Radek jest z nami w
klasie! - powiedział z ostentacyjnym płaczem Wiktor. W tym momencie koło
Wiktora przeszedł Radek.
- Zejdź mi z drogi! - krzyknął znów Wiktor
- O widzę, że będziemy razem w klasie, cieszysz się? - powiedział z
mściwym uśmieszkiem Radek.
- Strasznie się cieszę przygłupie...Porachuje
ci kości zaraz! - odpowiedział jadowicie Wiktor. Radek wyczuł, że Wiktor
zaczyna robić się niebezpieczny i oddalił się, czym prędzej.
- Wiktor
chodź...Zaraz zaczynają się lekcje...Pierwszą mamy na zewnątrz...No chodź
nie ociągaj się - złapał za rękę Wiktora Adam i pociągnął w stronę wyjścia.
Było dość ciepło, więc nie było sensu zakładać ciepłych płaszczy. Wyszli z
zamku i udali się w stronę polany. Zaraz potem pojawili się inni uczniowie,
którzy mieli chodzić do ich klasy. Wielu z nich nie znali, ale natychmiast
zaczęli nadrabiać zaległości. Wiktor z Adamem zaczęli od razu zapoznawać się
ze wszystkimi dziewczynami, jakie były akurat na polanie, zaś Robert i
Michał zaczęli rozmawiać z pewnym chłopakiem. Po chwili jednak Robert
odwrócił się i spojrzał przypadkiem na wrota zamczyska. Spostrzegł, że z
zamku wychodzą dwie postacie zmierzające ku polanie. Jedną z nich rozpoznał
od razu - to był Paweł, zaś drugą osobą był zapewne profesor Shepard - ten
sam, co rano męczył Wiktora.
- Witam wszystkich zgromadzonych tu uczniów,
to jest Malcolm Maxwell, będzie chodził do waszej klasy za decyzją pana
dyrektora. Paweł spojrzał na zgromadzonych. Nie był uśmiechnięty.
Przeciwnie, sprawiał wrażenie jakby nieobecnego. Podszedł chwiejnym krokiem
do grupy uczniów i ustawił się w szeregu. Robert nadal spoglądał na brata.
Paweł kiwał się lekko na boki a wzrok miał jakby nieprzytomny.
- Jak
zapewne wiecie...Albo i nie wiecie, w naszej szkole nie tylko dbamy o wasze
umysły, ale rozwijamy także w was zdolności fizyczne i magiczne. - Wiktor
wyglądał jakby na lekko przerażonego tym, że ich nauczycielem miał być ten
"tyran" - Na tych lekcjach poznacie sztuki walki oraz inne
przydatne rzeczy jak na przykład....- spojrzał na listę i wykrzyczał
pierwsze nazwisko na liście - Applegate! - Wiktor stanął na baczność -
Czy wiesz, do czego służył Scutum? - spytał.
- Stwierdzam panie
profesorze, że nie mam zielonego pojęcia - stwierdził z rozbawieniem
Wiktor.
- Bardzo zabawne panie Applegate, pańska niewiedza jest
wstrząsająca - stwierdził Shepard - Tak, więc oświecę cię, Scutum była to
starożytna tarcza rzymska o kształcie prostokątnym, lekko wygięta
półokrągło, używana również przez Atlantydów podczas bitwy na Otras.
Klasa osłupiała. Wszyscy byli zdumienie szeroką wiedzą na temat oręża i
historii Atlantydy. Jedynie Radek wydawał się być niewzruszony, wręcz
przeciwnie postanowił się pochwalić swoją rozległą wiedzą.
- Panie
profesorze, pozwolę sobie zauważyć, że podczas tej bitwy, armia prowadzona
przez dowódców Atlantyckich miała ogromną przewagę, gdyż przeciwnicy używali
prymitywnych strzał, które łatwo odbijały się od tych tarcz - Radek wreszcie
mógł się w całej okazałości pochwalić swoim lizusostwem.
- Brawo,
panie…
- Radosław Szczęsny panie profesorze, pilny i zdolny uczeń
zawsze gotów na rozkazy nauczycieli....
- Dość! - zatrzymał potok
słów Shepard - wystarczy, dziękuję za pochwalenie się swoją wiedzą, jednakże
poza wiedzą teoretyczną, wymagam od was wiedzy praktycznej. Umiejętność
posługiwania się rozmaitą bronią na polu walki, jak i umiejętność obrony i
ataku, oraz umiejętności logicznego myślenia i orientacji w terenie będą jak
najbardziej brane pod uwagę. Moim zadaniem będzie nauczenie was na razie
podstawowych technik walk oraz obsługi różnej broni. Proszę nie lekceważyć
tego przedmiotu, jako że jest on jednym z najważniejszych w tej szkole.
Akademia nakłada wielki nacisk szczególnie na ten przedmiot. Nasi uczniowie
posiadają najlepszy w Europie wskaźnik wysoko wykwalifikowanych wojowników.
W was cała nadzieja, że uczynicie ten świat lepszym niż jest teraz.
Chciałbym nadmienić jeszcze parę zasad obowiązujących na moich lekcjach. Po
pierwsze: nie toleruję obiboków i leni, po drugie: uczeń ma obowiązek
stosować się do zaleceń nauczyciela w sprawie obsługi niebezpiecznej broni,
po trzecie: zabrania się używania bądź dotykania broni bez zgody
nauczyciela, wszelkie nieposłuszeństwo będzie surowo karane, po czwarte:
uczeń ma prawo zgłaszać swoje wątpliwości i pytania bezpośrednio do
nauczyciela i po piąte: używanie czarów bez zgody nauczyciela również będzie
karalne. To na razie tyle z regulaminu. Lekcje będą odbywały się bez względu
na pogodę, na dworze. Proszę abyście nosili ze sobą na lekcje zeszyty, w
których będziecie notować sprawy teoretyczne. Sprawdziany teoretyczne będą
odbywać się w zamku, natomiast sprawdziany praktyczne na zewnątrz. Jakieś
pytania?
- Panie profesorze, czy będą jakieś wyprawy w teren? - spytał
chłopiec stojący niedaleko Michała.
- Oczywiście, w planie mamy parę
wypraw w teren, mające na celu określić waszą zdolność rozpoznawania terenu
i logicznego myślenia. Będą podziały na grupy, gdzie każda z drużyn otrzyma
zadanie do wykonania. Również to będzie podlegało ocenie. Shepard rozejrzał
się i po chwili powiedział:
- Myślę, że to na razie wszystko ze spraw
organizacyjnych, czas, zatem abyśmy przeszli do lekcji. - Dało się słyszeć
pojękiwania, lecz profesor zdawał się tym niewzruszony. - Chciałbym poprosić
na ochotników dwie osoby - Shepard stwierdził, że jakoś nikt nie kwapił się
do tego, więc znowu spojrzał na listę i wyczytał dwa nazwiska:
- W takim
razie zapraszam pana Applegate - Wiktor stęknął i powoli ruszył w stronę
Sheparda - oraz...Pana Szczęsnego - Wiktor jakby ożył, spojrzał na idącego
ku niemu Radkowi jakby miał ochotę zrobić mu krzywdę.
- Chciałbym abyście
wszyscy patrzyli teraz uważnie. Wasi koledzy przeprowadzą teraz walkę
używając jedynie swojej mocy magicznej. Ten sposób walki jest najczęściej
stosowany przez wojowników. Chłopcy, stańcie naprzeciwko siebie...Tak
właśnie tak...i na mój znak rzucicie zaklęcia...Raz...Dwa...Trzy! -
buchnęło białe światło i wszyscy spostrzegli że Radek leży jak długi na
trawie sprawiając wrażenie zupełnie zdezorientowanego i jakby trochę
wstrząśniętego. Wiktor zaś sprawiał wrażenie jakby go to wszystko bawiło i z
lekką wyższością spoglądał na próbującego wstać, Radka.
- To był
klasyczny przykład ataku. Jak zauważyliście, potrzebny jest tu niesamowity
refleks, duża moc i ewentualnie umiejętność uników. Będę starał się was
nauczyć jak nie podzielić losu waszego kolegi Radka. Jak zauważyliście
zapewne, Wiktor zastosował zaklęcie rozbrajające, co spowodowało
natychmiastowy odrzut w tył jego przeciwnika. Był to pierwszy błąd Radka.
Otóż w sytuacji, gdy wiemy, że nie uda nam się rzucić zaklęcia szybciej niż
przeciwnik, należy wtedy ułożyć ręce w kształcie litery x i odsunąć przed
siebie. Jest to tak zwany blok. Zaklęcie wtedy odbije się od was. Proszę
bardzo, teraz pan Szczęsny będzie atakować, zaś pan Applegate będzie
blokować, raz...Dwa.....Trzy! - znów błysnęło światło, lecz tym razem
dzięki zastosowaniu przez Wiktora bloku, zaklęcie odbiło się i ugodziło w
Radka, który znowu został odrzucony do tyłu, jednak tym razem nie podnosząc
się. Profesor podbiegł natychmiast i stwierdził, że Radek użył zaklęcia
ogłuszającego i stracił przytomność. Długo trwało zanim udało się go ocucić.
Po chwili Radka podniesiono a jeden chłopak odprowadził go do pielęgniarki,
gdyż Radek sprawiał wrażenie lekko ogłuszonego.
- Myślę, że na dzisiaj
wrażeń wam wystarczy, widzimy się jutro - profesor, co dziwne uśmiechnął się
i pewnym krokiem ruszył w stronę zamku. Mieli przerwę, więc postanowili
przed następną lekcją trochę poużywać sobie ładnej pogody.
- Widzieliście
jak załatwiłem frajera? - spytał przyjaciół rozbawiony Wiktor. Robert jednak
nie zwracał na niego uwagi, lecz spoglądał w stronę Pawła, który zaczął się
oglądać i po chwili ruszył swoim chwiejnym krokiem w stronę zamku.
Przyjaciele spojrzeli na Roberta.
- Jak myślicie, dyrcio go tu specjalnie
podesłał? - spytał jakby podejrzliwie Michał.
- Możliwe - odpowiedział
krótko Adam, spojrzał się na Roberta i zaproponował - Poobserwujemy go? -
Robert wahał się chwilę jednak poczuł, że Wiktor łapie go za ramię i
popycha, aby się ruszył. Pomyślał, że to nic złego śledzić brata, więc się
zgodził.
Po chwili stwierdzili, że Paweł kieruje się na szóste
piętro. Chłopcy po cichu stąpali po stopniach, aby ich nie usłyszał. Weszli
na korytarz i podążali za odgłosami kroków Pawła. Po paru zakrętach
spostrzegli, że Paweł w pewnym momencie przystanął przed jakimiś drzwiami i
wyjmuje z kieszeni klucz. Dało się słyszeć kliknięcie w zamku drzwi i po
chwili te uchyliłby się trzeszcząc. Paweł obejrzał się i stwierdziwszy, że
nie ma nikogo wszedł do komnaty i zamknął za sobą drzwi. Przyjaciele
podeszli natychmiast, na palcach do drzwi. Wiktor zaproponował, aby stali
się niewidzialni i przeszli przez drzwi, aby lepiej zobaczyć, o co
chodzi.
ps . lubie komentarze, wiecie?
chciałam coś powiedzieć od siebie.....nazwa
Scutum jest prawdziwą nazwą starożytnej rzymskiej broni....
wow nieźle dużo tego jest, ale powiem tyle:
dość ciekawe to jest, da sie czytać =)
Jak zwykle swietnie A co do mojej ostatniej wypowiedzi: Ja to
naklikalam przed powiedzeniem tego Tobie. Wiem, ze przerabialysmy ten temat
.
I jestem Ci BARDZO wdzieczna, ze dalas gratis parta
Mam nadzieje, ze jutro tez wkleisz 2 party Z okazji... zblizajacych siem Swiat
. Pozdrooffka!!
Bardzo ciekawy fick... Nie ma nic do
krytykowania... Może poza tym, że czasem zjadasz kreskich
od takich liter jak "ł". Reszta ficku jest jak najbardziej
wpożątku. Zazdroszczę Ci takiej umiejętności pisania powieści. Jak na mój
gust nadawała byś się na pisarkę.=DD Poważnie...
Mam nadzieję, że niedługo ukaże się
następny part. Życzę powodzenia w dalszym pisaniu.
P.S.
A do
wszystkich, którzy czytają (lub piszą) ten fick:
WESOŁYCH ŚWIĄT...
dzięki za wszystkie wypowiedzi.....to
bardzo podnosi na duchu Abaska >no dobra dam jutro dwa ale
tylko ze względu na święta
Wesołych Świąt przy okazji życzę wszystkim
Chociash swieta dopiero za tydzien, to ja
tesh wszystkim zycze wesolych swiat
Nawet nie wiesz jak się cieszę, że ten ff
powrócił!Zaczunałam już za nim tęsknić.Co do niego to jest po prostu
świetny!Nawet jeśli są jakieś błędy,to ich niezauwarzyłam (byłam zbyt
pochłonięta czytaniem) Z niecierpliwością czekam na next parta!
Avalanche, ja siem chyba uzaleznilam ^^
Jezem cholernie zmeczona, a i tak wchodze tu i jeszcze raz czytam ostatniego
parta ^^ Jak tak dalej pojdzie, to bede znala tego FFa na pamiec
wiecie co, niedługo to zacznę się czuć
winna, już czuje sie jak diler ..żąrtuję........dzisiaj obiecane 2 party......pierwszy
teraz drugi później....miłego czytania
Part 13
Komnata okazała się jakąś starą
klasą, w której od dawna nie odbywały się lekcje. Pod sufitem wisiały
pajęczyny a na meblach osiadł kurz. Paweł stanął pośrodku jakby zdawał się
kogoś oczekiwać. Przyjaciele stanęli niedaleko drzwi, aby w razie, czego
szybko móc się ewakuować. Stali tak będąc niewidzialnymi i spoglądając w
kompletnej ciszy na Pawła. Po chwili stało się coś niespodziewanego. W
komnacie buchnęło a z obłoku pary wyszedł mężczyzna w czarnej pelerynie.
Chłopcy od razu poznali przybysza. To był Orfeusz.
- Malcolm, bardzo mnie
zawiodłeś...Nie minął pierwszy dzień a ty już pobiłeś swojego
ochroniarza...Właśnie a gdzie oni się podziewają, powinni być przy tobie -
powiedział jakby z wyrzutem Orfeusz
- Nie wiem gdzie są i nie obchodzi
mnie to - odpowiedział Paweł
- Widzę, że buntujesz się, jednak ostrzegam,
nie będziesz się stosował do moich rozkazów a wrócisz do swojego
dotychczasowego życia - Orfeusz złapał Pawła za podbródek, aby mieć bliski
kontakt wzrokowy - a tego chyba nie chcesz? - Paweł pokiwał posłusznie
głową. Nie chciał wracać do siedziby Zakonu. Zamieszkanie w Akademii dawało
mu pewną swobodę, jakiej nigdy nie miał. Poza tym nikt go tu nie bije i nie
znęca się nad nim…
- Wiesz, czemu zgodziłem się tu ciebie posłać?
Powiem ci. Mam wobec ciebie poważne zamiary. Wykonasz dla mnie parę zadań -
Orfeusz nadal wpatrywał się swoimi przenikliwymi oczami w Pawła - Jesteś
cudownym dzieckiem...Nie zawiedziesz mnie? - Paweł podniósł powoli głowę.
Ręce zaczęły mu lekko drżeć, zaś twarz jakby mu zbielała. Mężczyzna nagle
krzyknął i z całej siły uderzył Pawła w twarz, sprawiając, że chłopiec
wylądował po drugiej stronie komnaty kuląc się ze strachu.
- Znowu
ćpałeś! Ty przeklęty narkomanie! Jak mam cię sobie przyporządkować
skoro ledwo trzymasz się na nogach i wodzisz nieprzytomnie oczami na
wszystkie strony. Ćpaj ile chcesz, gówno mnie to obchodzi. Masz tylko być w
pełni władz umysłowych i fizycznych. W takim stanie nie potrafiłbyś nawet
muchy zabić...WSTAŃ JAK O CIEBIE MÓWIĘ! - Paweł ledwo dźwignął się na
nogi i po chwili stał wsparty o ścianę, aby się nie wywrócić.
W
tym samym momencie po drugiej stronie komnaty Wiktor przytrzymywał Roberta,
który chciał rzucić się na Orfeusza.
- Uspokój się, bo nas zdradzisz -
wyszeptał jak najciszej Wiktor. Robert na chwilę się uspokoił jednak nadal
był trzymany w razie, czego przez Wiktora.
- Jeżeli w takim stanie
będziesz codziennie to przysięgam że wylądujesz znowu w Zakonie i dostaniesz
taki wpierdol że przez miesiąc się nie podniesiesz z bólu - zagroził
Orfeusz. Paweł wpatrywał się w niego będąc w strachu o własne zdrowie.
Postanowił nie sprzeciwiać się woli Orfeusza dla własnego bezpieczeństwa i
szansy zostania tutaj - w bezpiecznym miejscu, z dala od zakonników,
znęcającymi się, co rusz nad nim, z dala od bólu, krzyków i tego
wszystkiego.
- Przepraszam - wybąknął - Będę już posłuszny...Tylko
błagam...Nie wysyłaj mnie z powrotem do Zakonu.
Paweł spojrzał się na
mężczyznę. Był bezwzględny a jego oczy przywodziły na myśl zimnych i
nieodgadnionych. Orfeusz uśmiechnął się tajemniczo.
- W takim razie dam
ci jeszcze jedną szansę - powiedział zbliżając się powoli do Pawła i kładąc
rękę na jego ramieniu. Paweł krzyknął z bólu, po czym powoli zaczął osuwać
się na podłogę.
W tej samej chwili Wiktor siłował się z wyrywającym
Robertem. Siłując się tak ze sobą nie zauważyli, że popchnęli niechcący
krzesło stojące niedaleko nich. Odgłos szurania zrobił swoje. Zwrócił uwagę
Orfeusza.
- Kto tam jest? - krzyknął rozłoszczony i natychmiast podszedł
szybkim krokiem w stronę przyjaciół. Wiktor wiedział, co się święci i
natychmiast złapał przyjaciół za ubrania i pociągnął z całej siły do tyłu i
wyprowadzając ich, czym prędzej z komnaty.
- W nogi, bo się skapnie -
starał się ostrzec jak najszybciej współtowarzyszy Michał. Chłopcy, czym
prędzej i jak najciszej pobiegli w stronę pokoju.
a oto drugi z obiecanych partów na
dzisiaj
Part 14
Drzwi trzasnęły a Robert starał się uspokoić
po tym, co przed chwilą ujrzał.
- Jak on śmiał! Tak go traktować!
- wykrzyczał. Chłopcy także zdawali się być wstrząśnięci traktowaniem Pawła
- Po co mnie trzymałeś, Wiktor? Już ja bym się z nim porachował - powiedział
z mściwością i wyrzutem do Wiktora.
- Uspokój się!...On by nas
wykończył w jednej chwili...Zresztą już sama nasza obecność sprawi mu sporo
kłopotów... I jak mamy mu pomóc? - To pytanie zdawało się nie mieć
odpowiedzi. Żaden z chłopców nie wiedział jak pomóc Pawłowi.
- Możemy
tylko siedzieć i modlić się, że dostanie przez nas - powiedział
zaniepokojony Michał. - Orfeusz może sobie pomyśleć, że ktoś śledzi Pawła i
próbuje się dowiedzieć prawdy.
- Musimy po lekcjach udać się do któregoś
z naszych starych i powiedzieć, co tu się dzieje - zaproponował Adam
- Na
pewno nie do mojego, jesteśmy w stanie wojny - stwierdził sucho Wiktor.
-
Nie bądź głupi, pójdziemy do mnie - rzekł Robert - Pan Smith na pewno nam
poradzi, co mamy robić i jak pomóc mojemu bratu, aby jemu nie stała się
krzywda ze strony Orfeusza - Przyjaciele pokiwali głowami na znak, że się
zgadzają.
- Chłopaki zaraz następna lekcja...Zaraz niech
sprawdzę...Alchemia, chodźcie, bo znowu Twintower się nas uwiesi za to, że
się spóźniamy - powiedział Wiktor mając jak najbardziej rację w tej
sprawie.
Na szczęście lekcja się jeszcze nie zaczęła i mogli
spokojnie zająć miejsca w ławkach. Tak się akurat złożyło, że nikt nie
siedział w dwóch ostatnich. Niestety były potrójne, więc musieli usiąść po
trzech w jednej i jeden sam w drugiej. Wylosowali, że sam siedzieć będzie
Wiktor, który nie był oczywiście zadowolony z tej decyzji, jednak nie
zamierzał się kłócić o to.
Rozległ się dzwonek i wszyscy przygotowali się
do lekcji. Każdy wyjął książkę, jaką wcześniej kupił w specjalnej księgarni.
Po chwili do sali wszedł znany Robertowi nauczyciel. Był to ten sam
mężczyzna, który ugościł go w swoim gabinecie po spotkaniu z tajemniczą
zjawą. Robert wyobrażał sobie, że uczy on czegoś innego jak alchemii. Prawdę
mówiąc nie pasował mu jakoś na tej posadzie. Zawsze wyobrażał sobie, że tego
przedmiotu będzie go uczyć jakiś starzec z długo siwą brodą i zapewne
wielkim doświadczeniem w tej dziedzinie.
Profesor Max Grey był
młodym mężczyzną w wieku ojców całej czwórki, choć można było odnieść
wrażenie jakby miał, co najmniej 25 lat. Miał ciemne włosy i piwne oczy.
Robert dostrzegł, że wygląda lepiej, niż kiedy go ostatnio widział. Teraz
sprawiał wrażenie bardziej zdrowego i na pewno nie zanosiło się, że będzie
jak ostatnim razem, że będzie wyglądał jakby dopiero, co wpadł w trans.
Robert spostrzegł, że nauczyciel jakimś sposobem przyciąga swoim wyglądem
część żeńską klasy. Rzeczywiście, był bardzo przystojny a uśmiech, jakim
obdarzył uczniów przy wejściu sprawił, że polubili go także chłopcy. Miał w
sobie to coś, że sprawiło, że nie musiał uciszać klasy a uczniowie sami
chcieli poznać niezwykłość jago osoby i umiejętność ciekawego prowadzenia
lekcji.
- Dobra młodzieży, czas sprawdzić listę...Applegate - zaczął
wyczytywać.
- Jestem... - profesor dalej odczytywał nazwiska dochodząc
do...
- Maxwell Malcolm - cisza - Maxwell Malcolm - powtórzył. W tym
momencie drzwi klasy uchyliły się i wszedł Paweł.
- Jestem panie
profesorze - powiedział jakby od niechcenia - Przepraszam za spóźnienie to
się już nie powtórzy.
- Dobrze siadaj...Przy Applegacie jest wolne
miejsce, usiądź tam - Paweł skierował się w stronę Wiktora i usiadł koło
niego. Paweł był jakiś dziwny. Znów poruszał się chwiejnym krokiem. Wiktor
spostrzegł, że Paweł miał na prawym policzku coś w rodzaju siniaka. Pomyślał
sobie, że to po tym uderzeniu jakie mu zaserwował Orfeusz.
- I Zakarski -
skończył wyczytywać listę uczniów.
- Jestem.
- W porządku, w takim
razie wszyscy są obecni a więc zaczynamy. Czy ktoś w ogóle ma pojęcie czym
jest alchemia - spytał. W górę pofrunęła ręka Laury.
- Tak, słucham panno
Clove.
- Alchemia jest to dziedzina, której celem jest wynalezienie
Kamienia Filozoficznego, w celu zamiany metalu w złoto.
- Bardzo dobrze -
odparł, sprawiając, że policzki Laury lekko się zaróżowiły. - Rzeczywiście,
alchemia jest to nauka, której celem było wynalezienie substancji
transmutującej wszelkiego rodzaju materię, ale przeważnie metal - w czyste
złoto. Materiałem mającym tego dokonać był Kamień Filozoficzny, który
posiadał również właściwości odmładzające i dowolnie przedłużającej życie
jego właściciela. - wyjaśnił dokładniej profesor. - Jednakże nie tylko
historia i właściwości Kamienia Filozoficznego będą nas interesować.
Zajmiemy się także poznawaniem innych, równie ciekawych substancji
występującym w naszym niezwykłym świecie - gdy skończył większość dziewczyn
sprawiało wrażenie jakby zapadło w trans, patrząc się rozmarzonym wzrokiem
na przystojnego profesora. - A zatem proszę otworzyć teraz książki na
stronie szóstej i...
Lekcja zdawała się zmierzać ku końcowi, lecz
w tym wypadku żaden uczeń zdawał się tego nie zauważać, ponieważ w ramach
pierwszej lekcji mogli posłuchać historii na temat wielu alchemików. Co
dziwne wszyscy byli bardzo ciekawi, coraz to różnych historii ich życia.
Nawet Paweł, który dotychczas siedział cicho i zdawał się nie reagować na
otoczenie pod koniec lekcji, tak jak reszta uczniów wdał się w zażartą
dyskusję na temat wcześniej opowiedzianych biografii. Było wiele śmiechu i
wszyscy czuli się bardzo wyluzowani. Wiktor pomyślał sobie w duchu, że chyba
jako jedyny nauczyciel w tej szkole, profesor alchemii zdobędzie jego
całkowite zaufanie i sympatię. Z daleka dobiegł dzwonek, który sygnalizował
zakończenie ciekawej lekcji.
- Na poniedziałek każdy przygotuje historię
wybranego przez siebie alchemika i zaprezentuje nam swoją wiedzę o nim. To
tyle, do zobaczenia na następnej lekcji. - Kiedy uczniowie opuścili klasę
znów zaczęła się zażarta dyskusja, lecz tym razem na temat najlepszego
nauczyciela, jakiego dotychczas poznali.
- Ale w dechę gość, no nie? Ten
to potrafi zainteresować - dało się słyszeć opinie.
- Wiecie, co? Fajny
jest nie ma, co - zaczął Wiktor.
- I nie przynudza, a to jest coś -
zauważył Adam. W tym momencie podbiegła do nich Laura.
- No i jak?
Świetny, co? - spytała przyjaciół.
- No pewnie, a jaki przystojny - Adam
mrugnął znacząco do Wiktora.
- Wzroku od niego nie mogłaś oderwać - dodał
Wiktor uśmiechając się do Laury, która znowu oblała się rumieńcem.
-
Wcale, nie...Przyznaję, że jest przystojny, ale zupełnie nie w moim typie -
powiedziała coraz bardziej się czerwieniąc. Przyjaciele wiedzieli, że to
tylko manewr maskujący z jej strony. Tak naprawdę domyślali się, co naprawdę
myśli o profesorze alchemii.
- Ty weź nie ściemniaj, wiemy jak jest
naprawdę - zaśmiał się Robert. - Wszystkie dziewczyny się w nim bujają. - W
tej chwili z naprzeciwka nadchodził profesor.
- Oho, o wilku mowa -
zauważył Adam i spojrzał się z uśmiechem na Laurę. Profesor minął ich,
sprawiając, że Laura natychmiast obejrzała się za nim i obdarzyła
marzycielskim spojrzeniem.
- Ja nie mogę, ty kompletnie ześwirowałaś na
jego punkcie - zwrócił się do Laury Adam. - Ktoś mógłby pomyśleć, że był
zazdrosny o nią.
- Uuuu...Patrzcie, Adam jest zazdrosny - powiedział z
rozbawieniem Wiktor, wprawiając w małe zakłopotanie przyjaciela.
-
Zamknij się - odpowiedział przez zaciśnięte żeby Adam.
- Nie bądź taki
skromny....- nie dawał za wygraną Wiktor.
- Lepiej spójrz, kto idzie -
Adam dziękował w duchu, że akurat szedł Twintower. Miał już dość pytań
Wiktora i jego uwag. Najgorsze było to, że przyjaciel miał rację. Był
zazdrosny o Laurę i co tu dużo mówić - podobała mu się.
- Pan Applegate -
zaczął jak zwykle swoim jadowitym tonem - Słyszałem, że odbyłeś pierwszy
trening z profesorem Shepardem. Nie masz się, co łudzić, że zapomniałem o
karze, jaką ci zadałem, zaczynasz przed obiadem, życzę powodzenia - i
odszedł zostawiając Wiktora wściekłego.
- Kurde! Już miałem nadzieję,
że ten stary zgred zapomniał...Szlag - Wiktor jak zwykle w takich momentach
miał ochotę rozszarpać Twintowera za całą złośliwość, jaką prezentował wobec
niego - Co teraz mamy? - spytał chcąc zapomnieć o Twintowerze
- Nie
uwierzysz...Zaklęcia...Z Twintowerem - odpowiedział Adam wiedząc, jaka
będzie reakcja.
- Nie, no...Gorzej być nie mogło, ten mamut będzie
nauczał zaklęć! - powiedział z wyrzutem Wiktor.
- Zacieśnicie więzy
nienawiści do siebie - powiedział z rozbawieniem Adam. Wiktor obdarował
przyjaciela wściekłym spojrzeniem. Adam zrozumiał, że lepiej go nie
drażnić.
- W takim razie idziemy do klasy - powiedział zrezygnowany
Wiktor. Czuł, że tej godziny z Twintowerem nie zapomni do końca życia.
QUOTE (Abaska @ 12-04-2003 23:50) |
Avalanche, ja siem chyba uzaleznilam ^^ Jezem cholernie zmeczona, a i tak wchodze tu i jeszcze raz czytam ostatniego parta ^^ Jak tak dalej pojdzie, to bede znala tego FFa na pamiec |
QUOTE (Raven @ 13-04-2003 19:45) | ||
Dobrze cię rozumiem!Gdy tylko wchodzę na to Forum,to pędzę do tego ff,żeby zobaczyć,czy znowu coś napisałaś!Co do błędów: nawet jeśli jakieś są,to nie zwróciłam na nie uwagi,byłam zbyt zajęta czytaniem tego cuda.Czekam na next parta! |
Zwalniam cie z calej odpowiedzialnosci
prawnej
QUOTE (Abaska @ 13-04-2003 21:31) |
Zwalniam cie z calej odpowiedzialnosci prawnej |
Extra!! Avalanche, kurcze jestes
naprawde niezla... Ale gdzie byl Pawel, jak go nie bylo?
Super...czekam na next parta
QUOTE (Allya @ 14-04-2003 21:56) |
Super...czekam na next parta |
Part 16
Wiktor pędził, co tchu po
schodach a potem pędem zaczął biec po korytarzu na szóstym piętrze,
zbiegając, czym prędzej na czwarte, próbując znaleźć gabinet dyrektora.
Trochę czasu zajęło mu znalezienie gabinetu, lecz po paru minutach udało mu
się znaleźć mahoniowe drzwi. Stanął przed nimi. Postanowił sprawdzić,
przykładając ucho do drzwi, czy w środku jest już Twintower. Nagle drzwi się
otworzyły a za nimi stał nie, kto inny jak właśnie Twintower.
- A więc
Applegate, raczył wreszcie się zjawić…Do środka! - Wiktor nie
zamierzał się tym razem sprzeciwiać, gdyż znajdował się u dyrektora, a
świadomość, że nie ma dobrej reputacji sprawiała, że każde nieodpowiednie
rzucone słowo mogło znaleźć daleko idące konsekwencje.
Wiktor spostrzegł,
że na jednym z czarnych foteli siedziała już jedna osoba, a mianowicie
Paweł. Usiadł na drugim fotelu koło Pawła gotów na jeszcze gorsze męki niż
te, które przeżyłby na lekcji zaklęć.
- A gdzie jest pan dyrektor? -
spytał ostrożnie Wiktor.
- Pan dyrektor musiał pilnie wyjść i ja sprawuję
teraz nad wami pieczę - Twintower uśmiechnął się jak zwykle jadowicie.
Wiktor wiedział, że okoliczności nie są sprzyjające, więc postanowił
przedłużać jak najbardziej swoje zeznania do momentu aż nie przyjdzie
dyrektor, który być może okaże się bardziej łaskawszy niż stojący przed nim
profesor, który nie darzy go szczególną sympatią, mówiąc delikatnie.
- A
więc może mi wytłumaczysz Applegate, gdzie cię tym razem poniosło?- tego
pytania najbardziej obawiał się Wiktor. Będąc już w podziemiach zastanawiał
się, jaki kit wciśnie Twintower’owi, gdyż powiedzenie prawdy mogłoby
tylko pogorszyć jego sytuację. Zresztą jak sam wiedział, Twintower prędzej
go polubi niż uwierzy mu, że spotkał ducha, który sprowadził go tajemnym
przejściem do podziemi i tam odbył sobie krótką rozmowę. Nie ma cudów.
Trzeba będzie zełgać -pomyślał.
- A więc? Gdzie się, szwędałeś, co? -
spytał ponownie profesor. Z twarzy spełzł jego jadowity uśmiech. Parzył się
na Wiktora, obdarzając go długim i twardym spojrzeniem, zbliżając się do
fotela. Oparł ręce na fotelu i zbliżył swoją głowę na równi z głową Wiktora,
będąc teraz z nim twarzą w twarz.
- Gadaj, bo tracę cierpliwość -
wysyczał. Wiktor czuł, że musi coś szybko wymyśleć, bo inaczej
polegnie.
- Spacerowałem sobie - rzekł. Poczuł, że palnął straszne
głupstwo.
- Spacerowałeś sobie Applegate - powtórzył profesor - Myślisz,
że dam się nabrać na te twoje durnowate historyjki? Twój ojciec też mi
wciskał różne rzeczy, ale przeważnie z marnym skutkiem dla niego. Widzę, że
jego syn jest taki sam. Ten sam brak szacunku i arogancja, co u ojca. On też
miał za nic wszystkich, co nie chcieli się mu podporządkować. Był równie
pewny siebie, co ty. Zawsze, za wszystkim, co się działo w szkole stał on i
jego kumple. Te lata spędzone z twoim ojcem jednak nauczyły mnie czegoś. Nie
należy ufać uczniom, mającym gdzieś regulamin a już na pewno wystrzegać się
i nie ufać synom sławnej niegdyś czwórki. Jesteś szczególnym przypadkiem
Applegate. Takich jak ty nie powinno się dopuszczać na łono normalnego
społeczeństwa. Wykazałeś już, jaki potrafisz być agresywny wobec Radosława
Szczęsnego, twojego lokatora. Nie masz się, co cieszyć, on zostanie w
pokoju, już ja się o to postaram. A wracając do tematu...Jeżeli znowu
będziesz mnie chciał wpuścić w maliny, to przysięgam, że źle się to dla
ciebie skończy, a więc mów jak było naprawdę. - Wiktor gubił się w myślach.
„Co ma mu powiedzieć?”- myślał. „Zresztą mam to gdzieś i
tak mi nie uwierzy”
W tej chwili do gabinetu wszedł
dyrektor.
- Howardzie pozwól na moment - Twintower odsunął się od
Wiktora, niechętnie przerywając swoje przesłuchanie. Gdy drzwi zamknęły się,
Wiktor odetchnął z ulgą.
- Ten Twintower to twarda sztuka - stwierdził
siedzący obok Paweł - Przepraszam gdzie moje maniery, nie zostaliśmy sobie
dobrze przedstawieni, jestem Malcolm Maxwell.
- Wiktor Applegate - podał
rękę Pawłowi.
- Widzę, że ciebie darzy szczególną nienawiścią - Paweł
uśmiechnął się - Mnie też zaczyna grozić, ale mnie to wisi
- Mnie tym
bardziej, bo mało obchodzi, co ze mną zrobi. Nawet gdybym powiedział mu
prawdę i tak by mi mamut nie uwierzył.
- Mamut? - zaśmiał się Paweł. -
Niezłe, nawet pasuje do niego.
- A ty, co mu powiedziałeś? - spytał
Wiktor.
- No wiesz, że byłem tu i tam - odpowiedział wymijająco
Paweł.
- I co uwierzył ci?
- Nie miał wyboru - Wiktor spojrzał na
Pawła i zastanawiał się, dlaczego nie chciał mu powiedzieć, co opowiedział
Twintowerowi.
- A przynajmniej skłamałeś czy powiedziałeś prawdę? -
podpytał chytrze.
- Wiesz...Twintowera nie tak łatwo oszukać, oczywiście,
że nie powiedziałem mu prawdy. Co to by było, jakbym nie podroczył się z
ukochanym profesorkiem i nie starał mu się wcisnąć kitu? -Wiktor spojrzał z
podziwem na Pawła. Na razie nie znał takiej osoby z tak lekceważącym
stosunkiem do Twintowera jaki on posiadał. Robert miał rację. W jakimś
sensie był podobny do Pawła, szczególnie z charakteru.
- W takim razie
witaj w klubie - uśmiechnął się.
- Nawzajem, myślę, że nie po raz ostatni
spotkamy się w tym gabinecie. Coś mi się widzi, że Twintower nie
poprzestanie aż nas nie wywalą. Ale nie damy mu takiej satysfakcji,
prawda?
- Zgadzam się w zupełności z tobą - W tym momencie do gabinetu
wkroczyli dyrektor i Twintower, który miał minę jakby chciał zamordować
pierwszą lepszą osobę.
- Złapiemy tego, co wywołał ten mały pożar w twoim
gabinecie, Howardzie, na razie jednak przejdźmy do sprawy pana
Applegate’a i Maxwell’a. - dyrektor usiadł za biurkiem. Był
wyraźnie zmęczony, jednak starał się nie okazywać tego. Spojrzał swoim
przenikliwym wzrokiem na siedzących naprzeciw chłopców.
- A więc, jeżeli
dobrze pamiętam, pan Applegate został tu przysłany do mnie, ponieważ
nieodpowiednio zachowywał się wobec nauczyciela, jednak po drodze,
zbłądził...Czy może mi pan powiedzieć, co się stało? - Wiktor zaczął się
gorączkowo zastanawiać nad tym, co ma powiedzieć.
- Poszedłem do gabinetu
pana dyrektora, jednak nikogo nie zastałem, więc postanowiłem pochodzić
sobie po korytarzu, czekając na przyjście pana dyrektora, no i trochę
zbłądziłem wśród tych wszystkich korytarzy. Wie pan dyrektor jak trudno
znaleźć potem drogę powrotną.
- A czy ja ci kazałem zwiedzać zamek
Applegate? - powiedział z nieukrywaną wrogością Twintower.
- Pan profesor
nie uwzględnił w swojej wypowiedzi ewentualności, nieobecności pana
dyrektora - odrzekł Wiktor. Widział, że Twintower aż kipi ze złości, lecz
powstrzymywał się ze względu na obecność dyrektora. - Zresztą, ja nic złego
nie robiłem na korytarzu - dodał.
- Tak czy owak, myślę, że profesorowi
Twintower’owi należą się przeprosiny z twojej strony.
Wiktor
wstał i zaczął swoje przemówienie
- Panie profesorze proszę wybaczyć mi
moją bezczelność i arogancję. Obiecuję poprawę - w tym momencie skrzyżował z
tyłu palce - Czy pan profesor kiedykolwiek mi wybaczy?
Było to tak
jawnie nieszczere, że nawet Wiktor zdziwił się, gdy dyrektor nie zauważył,
że jego przeprosiny są czystą fikcją i że nawet jego ton wskazywał na
to.
- Myślę, profesorze, że konflikt został zażegnany, mam nadzieję, że
przeprosiny zostały przyjęte i że chłopiec już więcej nie dopuści się tego
ponownie.
- Ależ oczywiście panie dyrektorze - odpowiedział. Twintower
spojrzał się ze wściekłością na Wiktora. Paweł natomiast próbował stłumić w
sobie śmiech na widok jego strasznego wyglądu.
- Pan dyrektor pozwoli, że
zajmę się teraz panem Applegatem. Ma on jeszcze zaległe kary do wykonania.
Muszę przypilnować, aby nie zapomniał się zabrać za nie.
- Ależ
oczywiście Howardzie, a ja porozmawiam sobie z Malcolmem.
ps.to sie
zobaczy gdzie był.....niewiadomo a co do twojej wypowiedzi Psychopatko to przychylam sie,
prosze aby komentarze były podparte waszymi odczuciami, bo to lepiej i dla
mnie- bo wiem co was denerwuje, co lubicie i dla moderatorów którzy już
pewnie dawno osiwieli - litości dla nich , pytania też mile widziane są zapomniałam powiedzieć
Juz chyba wiem, co zrobil Pawel...
Wzniecil ten caly pozar w gabinecie Twintowera prawda??
nie kuś bo i tak ci nie powiem, zobaczysz w
swoim czasie
co do pytań to nie pytać mi sie tu o przyszłość tylko można zadać pytanie dotyczące
OPUBLIKOWANEGO tekstu przy czym takie na które miałabym odpowiedzieć
zdradzając dalsze częśći.....trudne, co nie?
to może nie pytajcie
Part 17
- Ciekawe, co z Wiktorem?
- spytał przyjaciół Adam.
- Przecież, wiesz, że Wiktor zawsze coś wymyśli
zawsze robiąc wokół siebie dużo szumu - stwierdził Robert.
- To był
świetny pomysł, żeby wzniecić mały pożar w gabinecie Twintowera -
zachichotał Michał.
- Tak, dobry, ale nie przyniósł spodziewanych
efektów. Mieliśmy się dostać do gabinetu dyrektora i sprawdzić, co z
Wiktorem i Pawłem - rzekł Robert.
- Ale skąd mogliśmy wiedzieć, że tak
szybko uda im się opanować ogień - powiedział z nutką zawodu w głosie Adam.
Przechodzili właśnie przez hol kierując się na stołówkę, ponieważ
dochodziła już pora obiadu. Nie trudno było zauważyć, że znajdował się tam
Wiktor, który polerował właśnie jedną ze zbroi.
- Stary, a co ty tu
wyprawiasz z tym antykiem? - spytał z lekkim rozbawieniem Adam.
-
Czyszczę, a co nie widać?
- To ma być ta jedna z tych kar, które zadał ci
Twintower? Wcale tak źle to nie wygląda.
- To tylko pozory. Mam jeszcze
wyczyścić wszystkie toalety i umyć podłogę w tym przeklętym holu a potem na
stołówce - podsumował Wiktor - Ale mniejsza o to, nie uwierzycie gdzie byłem
jak wam powiem.
- Jesteśmy bardzo ciekawi, więc nie trzymaj nas w nie
pewności tylko gadaj.
Nie minęło parę minut....
- I kazał nam
przyjść? - Robert spytał podejrzliwie - Jakoś nie chce mi się wierzyć,
ściemniasz chyba.
- No, co ty! Mówię prawdę - zaperzył się
przyjaciel - Przecież nie oszukałbym was.
- Rzecz w tym czy ten duch nie
wpuścił ciebie w maliny - stwierdził sucho Robert.
- Sam go spotkałeś. I
co?
- I nic. Przerwano nam. Nie wiem Wiktor czy to dobry pomysł, zaufać
zjawie. Przecież nie wiemy, jakie ma zamiary wobec nas. Skąd wiesz czy on
nie jest zły i nie chce coś z nami zrobić?
- Zabić? Weź wyluzuj, ja mu
ufam. Biorę na siebie całą odpowiedzialność za niego. Robert....No
dalej...Idziesz? - Wiktor spojrzał proszącym wzrokiem na Roberta.
- No
dobra, ale jak się okaże, że będzie chciał nas zabić, to przyrzekam, że go
wyprzedzę i uduszę cię pierwszy.
- Nie ma sprawy - uśmiechnął się Wiktor
- W takim razie wybierzemy się tam równo o północy
- Gdzie się
wybierzecie o północy? - spytał głos. Od razu go poznali. To był Radek.
-
Nie twoja sprawa przygłupie - wysyczał Wiktor.
- A właśnie, że moja.
Znowu coś kombinujecie - powiedział pewnym głosem. Z daleka nadchodził
właśnie Twintower.
- Zaraz mu powiem, co chcecie zrobić - Radek
uśmiechnął się chytro i już byliby zgubieni gdyby nie...
- Panie
profesorze chyba wiem, kto podpalił pański gabinet - okazało się, że Paweł,
który pojawił się ni stąd ni zowąd zamierzał uratować ich przed profesorem.
- Pozwoliłem sobie zbadać resztki po pożarze i co się okazało? Otóż na
miejscu zbrodni znalazłem kawałek spalonego materiału, którego nie strawił
ogień. Jest to kawałek czarnej szaty, należącej zapewne do sprawcy. A teraz
proszę spojrzeć na dolną część szaty Radka
Chłopców aż zamurowało.
Spodni kawałek szaty Radka wyglądał na przypalony. Twintower wyglądał jakby
go właśnie trzasnął piorun. Złapał Radka za szatę i pociągnął za sobą.
-
Panie profesorze to nie ja! TO ONI! Oni to wszystko ukartowali!
Ja nie podpaliłem pana gabinetu! - dało się słyszeć głosy próbującego
się wytłumaczyć, Radka. Wyglądało jednak na to, że Twintower’owi
wystarczyło to, co zobaczył.
- Rany dzięki, stary - powiedział z podziwem
Wiktor - Ale jak to zrobiłeś? Przecież to oni podpalili gabinet.
- Wiem,
ale będąc niedaleko zauważyłem, że w okolicy czaił się on, zapewne po to,
aby was później podkablować. A że i u mnie miał na pieńku, to postanowiłem
trochę wam pomóc - Paweł uśmiechnął się i odszedł.
- Kurde, powinniśmy
być mu wdzięczni. Uratował nam skórę. - stwierdził Adam.
- Widzę, że
mojemu bratu pozostało dawne poczucie humoru - podsumował Robert.
-
Ciekawe, co mu zrobił Radek? - spytał Michał.
- Pewnie ten przymuł go
podkablował, no i Paweł postanowił wyrównać rachunki - powiedział z lekką
satysfakcją Wiktor - W takim razie mamy wolną rękę, ten głupek nie będzie
nam przeszkadzał. Tak, więc o północy idziemy na mały spacerek.
Na zegarach dochodziła już północ. Chłopcy wstali z łóżek i
nałożyli na siebie płaszcze. Nie musieli uważać, że Radek się obudzi gdyż
Michał zadbał o to, aby przed zaśnięciem wypił swój napój, do którego
wcześniej dodał środku nasennego. Wiktor wyjrzał przez drzwi.
- Nikogo
nie ma. Dobra, w takim razie robimy się niewidzialni, tylko pamiętajcie
żadnych odgłosów. Nie wiadomo czy jakiś nauczyciel nie będzie chciał
sprawdzić czy ktoś nie włóczy się o tej porze po zamku. Adam, hologramy
gotowe?
- Gotowe, nawet jak będą chcieli sprawdzić czy śpimy zobaczą nas
w łóżkach - potwierdził wykonanie zadania Adam.
Weszli po schodach
na szóste piętro i skierowali się do tajnego przejścia. Wiktor obejrzał
ścianę, przy której spotkał ducha i zaczął ją dokładnie oglądać.
- Kurde
ciekawe jak ruszyć tą ścianę - powiedział do siebie.
- A co nie wiesz?
Rany posuń się. - Adam odsunął przyjaciela - Trzeba wymacać odpowiednią
cegłę i ją nacisnąć - dało się słyszeć kliknięcie i ściana zaczęła się
ruszać tworząc przejście.
- Ale ty genialny jesteś - powiedział z ironią
Wiktor. Po chwili wszyscy zaczęli schodzić po schodach. Minęło sporo czasu
zanim zeszli na sam dół. Wnętrze jaskini zrobiło na przyjaciołach ogromne
wrażenie, nie licząc oczywiście Wiktora, który wcześniej widział całe
podziemie.
- Rany i oni to zbudowali? Niezłe… - Adam sprawiał
wrażenie jakby pierwszy raz widział coś tak wspaniałego i
monumentalnego.
- Chodźcie tutaj! - zawołał przyjaciół Wiktor,
prowadząc ich przed tą same wrota, przed którymi rozmawiał z duchem. Adam po
raz kolejny wyraził swój podziw dla czegoś tak pięknego. Robert z Michałem
zaś dokładnie postanowili zbadać jaskinię.
- Te skały muszą być straszne
stare i zapewne wiele mogłyby nam opowiedzieć gdyby mogły mówić. Widzicie te
wgłębienia? - wskazał palcem - Wyglądają jakby uderzyło coś uderzyło w nie z
ogromną siłą. Musiały to spowodować jakieś potężne zaklęcia. Wiecie, o czym
mówię. Mogły się tu rozgrywać jakieś walki, stąd te dziury.
- Ale ty
przynudzasz, ja nie mogę...Daj sobie na wstrzymanie Robert, budowę
geologiczną opiszesz nam przy innej okazji - ziewnął Wiktor.
- Dobra
mądralo, nie musisz słuchać - Robert sprawiał wrażenie jakby uwaga
przyjaciela, dotknęła go. Nigdy nie uchodził za nudziarza ani tym bardziej
nie starał się udowadniać, że jest inteligentny.
- Dobra stary nie
maglujmy już tego, jesteś równy gość, ja po prostu żartowałem - słowa
Wiktora od razu rozchmurzyły Roberta. Nagle powiało mrozem i przed nimi
ukazał się ten sam duch, który prosił o spotkanie.
- Witam, dziękuję, że
jednak zgodziliście się zjawić na moje wezwanie - jego głos odbijał się
echem po jaskini.
- Czemu chciałeś rozmawiać z nami wszystkimi? - spytał
podejrzliwie Adam. Simon spojrzał na niego przeszywając go swoim
przenikliwym wzrokiem.
- Adam Borquez...Syn Sergiusza - wyszeptał.
-
Skąd wiesz jak mam na imię i że mój ojciec się tak nazywa?
- Powiedzmy,
że to tak zwana intuicja - uśmiechnął się. Po czym spojrzał na Roberta.
Uśmiech od razu zniknął. Wyglądał jakby się nad czymś zastanawiał. Nie
powiedział jednak niczego. Zwrócił swoją głowę do wszystkich i rzekł:
-
Od dawna czekałem na was - zaczął - Tyle lat w samotności bez szansy na to,
że ktoś pomoże mi się uwolnić z tego świata i pomóc mi znaleźć się tam gdzie
powinienem trafić od razu po mojej śmierci - w tym momencie przerwał mu
Robert.
- Przepraszam, że przerywam, ale chciałbym spytać:, W jaki sposób
zginąłeś? - Simon przez chwilę milczał, jednak po chwili, jakby chciał
zebrać w sobie siły przemówił.
- To zdarzyło się bardzo dawno, a
dokładnie 51 lat temu. Taaakk, niezły szmat czasu. Miałem wtedy 17 lat. To
były niespokojne czasy. Jako jeden z nielicznych zostałem wprowadzony w
szeregi tajnej organizacji - Navaget. Uznali, że mam odpowiednie
predyspozycje by móc stawić czoła Krwiożerczemu Zakonowi. Oprócz mnie do
Navaget zaciągnięto, dwóch moich najlepszych przyjaciół. Nawet nie wiecie
jak się cieszyliśmy, że mogliśmy razem walczyć z Zakonem. Nasz szczep był
niezwykle zgranym zespołem. Służyli w nim najznakomitsi Atlantydzi o
niezwykłych zdolnościach. Początkowo odnosiliśmy znaczne sukcesy na polu
walki. Mimo to, po paru miesiącach coś zaczęło się psuć. Nasze akcje nie
były już tak udane. Każde następne zwycięstwo przychodziło nam z coraz
większym trudem. Wtedy to pojawiła się plotka, że ktoś sypie. Bo przecież
jak wytłumaczyć fakt, że grono znakomitych rycerzy nagle zaczyna nawalać?
Zaczęliśmy podejrzewać każdego. Padały różne oskarżenia, ale ten, kto tak
naprawdę był odpowiedzialny za to wszystko nadal działał. Była jesień a w
Akademii też zaczynało się robić niebezpiecznie. Pamiętam dokładnie ten
dzień. Było mroźno, pioruny waliły, wiatr dął jak oszalały a deszcz zacinał
w szyby, dudniąc niemiłosiernie. Wszyscy uczniowie siedzieli zamknięci w
swoich pokojach. Nagle coś trzasnęło w zamek, jakby piorun. Ale to nie był
piorun. Ktoś został wpuszczony do zamku. I wtedy coś mnie naszło. Poszedłem
sprawdzić czy aby wszystko w porządku jest w podziemiach. Okazało się, że
instynkt mnie nie mylił. Podkradłem się bliżej, ku drzwiom jednak nie mogłem
ich otworzyć. Pomyślałem, że coś jest nie tak, przecież chwilę wcześniej
wyraźnie było słychać odgłosy dochodzące właśnie stamtąd. I wtedy usłyszałem
szmer. Odwróciłem się i ujrzałem mojego przyjaciela, stojącego tuż za mną.
Spytałem go, co tu robi, ale on milczał. Spojrzałem mu w twarz i ujrzałem
zupełnie innego człowieka. To nie była ta sama osoba, której ufałem przez te
wszystkie lata. Po chwili przemówił, a mówił bardzo dziwne rzeczy. I wtedy
zrozumiałem. Przede mną stał zdrajca. Zdrajca, który pozbawił życia mnie i
reszty członków Navaget.
QUOTE (Monika of Gryffindor @ 15-04-2003 18:59) |
Bardzo fajne, jestem zaszokowana. |
ja wiem czym jest
zszokowana!!!
Kobita sie zdziwiła avalanche ze nie ma
cie w tym ff jako głównej postaci .....
Te mena masz racje... ale mi sie zdaje ze
dziwne jest to ze fick nie jest o harrym Potterze i Voldim... mnei normalnie
zagieło calkowiecie.
QUOTE (mena @ 15-04-2003 19:09) |
ja wiem czym jest
zszokowana!!! Kobita sie zdziwiła avalanche ze nie ma cie w tym ff jako głównej postaci ..... |
QUOTE (Psychopatka @ 15-04-2003 19:14) |
Te mena masz racje... ale mi sie zdaje ze dziwne jest to ze fick nie jest o harrym Potterze i Voldim... mnei normalnie zagieło calkowiecie. |
QUOTE (avalanche @ 15-04-2003 19:17) | ||
pare jest ficków......NIE o harrrym i mój też |
QUOTE (Psychopatka @ 15-04-2003 19:32) | ||||
No i zle... powienien byc o Harrym. nie znasz sie =) |
Avalanche, nie mam wyjscia... jestem
zmuszona zlozyc petycje o wywalenie twojego ffa z forum... Tak
bezczelnosc... Nie ma Harry Pottera... JAK SMIALAS!!
QUOTE (Abaska @ 15-04-2003 21:11) |
Avalanche, nie mam wyjscia... jestem zmuszona zlozyc petycje o wywalenie twojego ffa z forum... Tak bezczelnosc... Nie ma Harry Pottera... JAK SMIALAS!! |
żegam was..... już wiem....nie załatwie
wszystkich pilnych spraw.....idę sam włąsnie tam....gdzie czekają
mnie.......tam przyjaciół kilku mam......od lat......dla nich zawsze śpiewam
dla nich gram.....jeszcze raz ......żegnam was......nie spotkamy się
<----- Avalanche, wiesh... Ja wciaz spiewalam ta piosenke na koniec mojej
podstawowki... BUHUUUU... To byly zlote czasy...
A teraz nie wspominam, tylko.... pozdraffiam
do jootra!!
ja tą piosenkę będę śpiewać niedługo
.....na zakończenie gimnazjum.......troche szkoda ale cóż żyvie toczy się
dalej
......
Avalanche, Ty jush gimnazjum
konczysh?! Ano tak... Rzeczywiscie... Sklerotyczka ze mnie ^^
<starosc nie radosc >Kurcze czuje sie jak kanarek w stadzie
orlow ^^
eeeee nie przesadzaj.....tak naprawde to
wszyscy mamy po pięć lat.....ale ciiiiiiiii ......te gimnazja ilcea to tylko taka przykrywka......tak
naprawde połowa z żłobka tu nadaje......
Part 18
- A więc w taki sposób zginął - w
głowie Roberta kłębiły się dziwne myśli na temat tego co właśnie usłyszał.
Po chwili jednak ocknął się i powiedział
- Ale podobno jeden z Navaget
przeżył.
- Tak to prawda - odpowiedział Simon
- A więc co się z nim
stało?
- Próbował walczyć. Ale cóż znaczy siła jednego przeciw Zakonowi.
Nic. Chciał pomścić naszą śmierć. Odnalazł Zakon i już byłby zginął, gdyby
nie to, że oni wcale nie mieli zamiaru go zabić. Przywlekli go do swego
zamku na wpół żywego zamykając w swej twierdzy i ukrywając przed światem
jego istnienie.
- Ale skąd ty wiesz co się z nim stało? Przecież nie
żyłeś już..... - Michał jakoś nie mógł pojąć całej tej wiedzy, jaką karmił
ich Simon.
- Chodźcie za mną - Chłopcy ruszyli za Simonem w kierunku
małej kuli stojącej nieopodal nich. Wcześniej żaden z chłopców nie zwrócił
na nią uwagi. Kula stała na cienkim podeście znajdujących się po drugiej
stronie jaskini.
- Ta kula była i jest moją skarbnicą wiedzy na temat
tego, co działo się tuż po mojej śmierci. Dzięki niej jestem w stanie
dowiedzieć się paru rzeczy, gdyż ma ona właściwości ukazywania przeszłości i
teraźniejszości. Nie myślcie sobie jednakże mając ją wiem wszystko o tym co
było. Kula nie pokazuje wszystkiego. Ona ma zadanie wskazywać właściwą drogę
ku poznaniu prawdy. Spójrzcie teraz na nią - Przyjaciele zrobili, o co
prosił ich, Simon. Wtopili swój wzrok w kulę. Purpurowe kłęby dymu
wypełniające ją, powoli zaczynały znikać ukazując....
- To przecież mój
dom! - Robert nie krył swojego zdziwienia. - A to ja, rodzice i
Paweł!
- Otóż to. W taki o to sposób poznaję przeszłość - Chwilę
potem obraz zniknął a kulę znów spowiły purpurowe kłęby dymu.
- Czegoś
nie rozumiem. Co my mamy z tym wspólnego? - spytał Adam.
- Myślę, że nie
mi przyjdzie z wami o tym rozmawiać. Wszystkiego dowiecie się w swoim
czasie. Ja przekażę wam część mojej wiedzy, ale to wy musicie sami
dowiedzieć się reszty. Powiem jedynie, że to od was będzie zależało czy
historia się nie powtórzy. Pamiętajcie - czas jest najlepszym nauczycielem,
im więcej się nauczycie tym mniej będziecie popełniać błędów.
- Simon,
powiedz mi coś. Dlaczego twoja dusza nawiedza to miejsce? - To pytanie
nasuwało się Wiktorowi już od paru dobrych minut.
- Sam nie wiem. Jakaś
nieznana siła nie pozwala mi uwolnić się z tego świata i zaznać spokoju -
Simon sprawiał wrażenie jakby przepełniał go ogromny smutek. - Chciałbym
wreszcie znaleźć się przy mojej rodzinie. Czuję, że oni czekają tam na mnie.
Jednak nie wiem czy ten koszmar się kiedykolwiek skończy. Nawet nie wiecie,
jakie to straszne tkwić tu od ponad pół wieku bez żadnej nadziei na to, że
kiedyś odleci się do tego lepszego świata - Zarys postaci Simona powoli
zaczął zanikać - Spotkamy się następnym razem. Do zobaczenia - I
zniknął.
ps: sory ze kotkie
Avalanche,ja na prawdę nie wiem co mam
napisać w swojej opini.Chyba tylko to,że twój ff,to cudo (nie
przesadzam!) Szybko się czyta,błędów nie zauwarzyłam... Styl
świetny.(Piszesz jak zawodowiec) Nic tylko czekać na kolejnego parta.
Bardzo fajny ff. Taki dramatyczny a
zarazem nie. No wspaniały. Oby tak dalej, albo nie lepiej!!!
Ekhem, ekhem Zgodnie z obietnica umieszczam tutaj moja
opinie... Ale nie mam co nowego dodac ... FICK SIEST BOSKI!! Albo wiem...
wyszukam bledy ^^ <o ile ffokle one tu sa >... Jest!! Znalazlam
1!!
ciekim <--- chyba raczej cienkim??
I znoff... Nic... Pustka...
DLACZEGO NIE POPELNISH BLEDOW??
O! A teraz mala
poprawka:
Myślę, że nie mi przyjdzie z wami o tym rozmawiać <---
Moze lepiej by bylo - (...)dane z wami o tym rozmawiac(...) Ale to siest
zwykle czepianie siem szczegolow ^^ Avalanche, i jak ja mam tutaj
komentowac?? Nom powiedz mi, JAK?? Jak nikt mi nie daje szansy...
QUOTE (Abaska @ 16-04-2003 20:43) |
Ekhem,
ekhem Zgodnie z obietnica umieszczam tutaj moja
opinie... Ale nie mam co nowego dodac ... FICK SIEST BOSKI!! Albo wiem...
wyszukam bledy ^^ <o ile ffokle one tu sa >... Jest!! Znalazlam
1!! ciekim <--- chyba raczej cienkim?? I znoff... Nic... Pustka... DLACZEGO NIE POPELNISH BLEDOW?? O! A teraz mala poprawka: Myślę, że nie mi przyjdzie z wami o tym rozmawiać <--- Moze lepiej by bylo - (...)dane z wami o tym rozmawiac(...) Ale to siest zwykle czepianie siem szczegolow ^^ Avalanche, i jak ja mam tutaj komentowac?? Nom powiedz mi, JAK?? Jak nikt mi nie daje szansy... |
Avalanche, po prostu postanowilam znalezc
jakies bledy, zeby nie bylo, ze sobie tutaj posty nabijam ^^ Bo wciaz jedno
i to samo <Boshe, jaki boski fick, pisz next party> to siem jush nudne
robi, co nie??
Nie będę nudzić, więc po co pisać jeśli i
tak się powtórze, to jest naprawdę piękne czytałam to wczoraj, no po prostu
wspaniałe.
O ile się nie myle to Triad kiedyś powiedziala- Mój koffany
talenciorek
Takie słowa mi się tu nasowaja do Ciebie.
Avalanche mój
koffany talenciorku pisz dalej nie tylko ten ale i inne.
wiecie? o dawna łazi mi po głowie pomysł
na nowy ff, ale jeszcze go niedopracowałam w głowie i wogle jeszcze za
bardzo nie wiem o czym ma być, ale pomysł ogólnie już mam......o takim
chłopcu spędzającym dzieciństwo na Bliskim Wschodzie...Arabia Saudyjska,
Egipt.....troche na pustyni....taka egzotyka....zabiore sie za niego po
egzaminach a teraz dalszy ciąg tego czegoś co sie paru osobom podoba
Part 19
Następnego dnia rano chłopców
zbudziła Laura, która weszła do ich pokoju.
- Wstawajcie zaraz będzie
śniadanie...Chłopaki no chodźcie - Laura złapała na wpół przytomnego Roberta
i pociągnęła za rękę aż ten spadł na ziemię. O dziwo nie obudził się tylko
nadal słodko spał. Dziewczyna jednak nie poddawała się i podeszła tym razem
do Wiktora.
- Wiktor wstawaj...no obudź się... - chłopiec jednak nie miał
zamiaru wstawać.
- Laura daj sobie siana...spać mi się chce - i ziewnął
przewracając się na bok.
- Ale z was lenie patentowane. Jeżeli zaraz nie
wstaniecie to...
- To, co nam zrobisz? - wymamrotał Adam, który tak jak
jego koledzy był zaspany.
- Nie no przestańcie - Laura nie wiedziała już,
co ma wymyślić aby obudzić przyjaciół.
- Jak pocałujesz Adama to wstanę -
powiedział już lekko rozbudzony Wiktor sprawiając wrażenia jakby cała ta
sytuacja z Laurą i Adamem bardzo go bawiła.
- Wiktor bądz tak uprzejmy i
zamknij się - odpowiedział Adam i rzucił w przyjaciela poduszką. Wiktor nie
został mu dłużny i tak nawiązała się prawdziwa bitwa. Adam z Wiktorem
toczyli chyba najbardziej zaciekłą walkę, która skończyła się tym, że obaj
ze śmiechu ledwo trzymali się na nogach. Minęło spora minut zanim ucichły
dzikie rechoty. Laura musiała wyjść gdyż przyszła jej koleżanka Tia i
poprosiła ją o pomoc w pewnej sprawie. W tym czasie chłopcy powoli zaczęli
się ubierać i myć. Podczas gdy właśnie zakładali spodnie wywiązała się mała
rozmowa.
- Panowie trzeba by urządzić jakąś imprezę - zaproponował
Wiktor.
- Popieram, trzeba tylko fajne dziewczyny sprosić - dodał
Robert.
- Na przykład...Laurę - Wiktor zwrócił swój wzrok i spojrzał
znaczącym wzrokiem na Adama.
- Czy ty naprawdę nie masz innych tematów? -
spytał poirytowany przyjaciel.
- Wyobraz sobie, że nie - zaśmiał się
Wiktor i od razu dodał widząc minę Adama - No dobra już nie będę.
- W
takim razie teraz ja cię pomęczę...A kogo Wikuś zaprosi? - nagle drzwi się
otworzyły i wbiegła Laura cała rozpromieniona.
- Będziemy mieć
dyskotekę! - wykrzyczała radośnie. Przyjaciele również nie kryli
entuzjazmu. Po chwili do pokoju wpadło parę dziewczyn, zapewne
współlokatorek Laury. Oczywiście nie wiedziały, że weszły właśnie do pokoju
chłopców. Dziewczyny popatrzyły się na przyjaciół i lekko zaczęły się
uśmiechać na ich widok, gdyż nie zdążyli się kompletnie ubrać.
- Bardzo
zabawne Laura, to ci się udało. Dlaczego nie sprowadziłaś całej szkoły? -
powiedział z ironią Michał. Wiktor natychmiast założył na siebie koszulę,
tak jak pozostali, aby pozbyć się wreszcie tęsknych oczu zgromadzonych
dziewcząt.
- Dobra, to my idziemy. Będziemy czekać na stołówce -
dziewczyny wyszły robiąc to oczywiście jak najwolniej, aby popatrzeć sobie
jeszcze na przyjaciół.
- No, poszły. Ale im zaserwowałaś dawkę wrażeń.
Widok takich przystojniaków o mało nie zwalił ich z nóg - powiedział
uśmiechnięty Wiktor.
- Na pewno. Lecę już, czekam na was na stołówce -
powiedziała przyjaciółka i wyszła.
Śniadanie jak i reszta dnia
przebiegały dosyć spokojnie, nie licząc oczywiście tego, że Wiktor jak
zwykle miał małą przeprawę z Twintowerem. Dochodził już wieczór i wszyscy
przygotowywali się na dyskotekę. Przyjaciele ubrali się zwyczajnie, na
luzie. Czekali tylko, kiedy z pokoi wyjdą dziewczyny.
Zabawa
zaczęła się o dziewiątej. Cała szkoła zgromadziła się w ogromnej sali na
pierwszym piętrze idealnie przystosowanej do tego rodzaju imprez. Na suficie
wisiały duże szklane kule i mnóstwo reflektorów. Przy ścianach stały długie
stoły zastawione różnymi pysznościami i napojami dla zmęczonych
imprezowiczów. Na końcu sali stał niewielki podest, na którym znajdowało się
stanowisko, dla DJ.
Nagle dało się słyszeć huk a po chwili głośną
muzykę. Impreza zaczęła nabierać rozmachu. Nawet nauczyciele zaczęli
tańczyć. Najśmieszniejsze było to, że do tańca pewna starsza pani profesor
porwała starego, Twintowera, który wyraźnie nie był tym zachwycony. Jedynym
nieobecnym z grona pedagogicznego był profesor Grey - zabójczo przystojny
nauczyciel alchemii. Widać było, że grono jego wielbicielek było tym faktem
bardzo zmartwione. Nikt nie miał wątpliwości, że gdyby był obecny byłby
jedynym mężczyzną, który miałby większe powodzenie niż Wiktor, wokół którego
tłoczył się tłumek dziewczyn pragnących, choć przez chwilę zatańczyć z nim.
Reszta przyjaciół też nie miała się źle. Robert zaprosił do tańca Tię zaś
Michał pewną rudowłosą drugoklasistkę. Jedynie Adam, który tańczył z pewną
dziewczyną z równoległej klasy patrzył się, co rusz na Laurę, która tak samo
jak Wiktor nie mogła liczyć na brak powodzenia. Po ciężkich i szybkich
brzmieniach rocka przyszedł czas na wolny taniec. Dziewczyna, z którą do tej
pory tańczył Adam odeszła do innego zostawiając go samego. Po chwili jednak
zauważył, że i Laura jest wolna. Postanowił, że nie zmarnuje takiej okazji i
podszedł szybkim krokiem do niej.
- Cześć, zatańczysz? - spytał
niepewnie.
- Z chęcią - Laura uśmiechnęła się do niego i po chwili
przytuleni do siebie tańczyli w rytm muzyki. Dziewczyna wtuliła głowę w jego
ramię. Adam poczuł się trochę dziwnie. Jeszcze nigdy nie był taki szczęśliwy
jak w tym momencie. Pragnął tylko, aby ta piosenka nigdy się nie
skończyła.
- Cieszę się, że poprosiłeś mnie do tańca. - Laura podniosła
głowę i spojrzała w oczy Adamowi. Ten trochę się zmieszał, ale odwzajemnił
uśmiech. - Przyjaciółka uznała, że i on jest tego samego zdania. Piosenka
powoli dochodziła końca.
- Możemy wyjść? Trochę tu duszno a chciałabym
się przewietrzyć - Parę minut później stali przed zamkiem.
- Ale zimno -
wzdrygnęła się.
- Masz dam ci moją kurtkę - zaproponował Adam i po
chwili otulił swoją skórzaną kurtką dziewczynę.
- Już mi cieplej, dzięki
- Laura zdawała się być trochę zaskoczona zachowaniem przyjaciela jednak jej
mina wskazywała na to, że bardzo podobał się jej gest Adama.
-Spójrz,
jakie piękne gwieździste niebo - powiedział znienacka chłopak zadzierając
głowę do góry. Dziewczyna podniosła również głowę, lecz po chwili patrzyła
na Adama, który jakby wyczuwając jej wzrok również spojrzał na nią. Powoli
zbliżył się do niej i złapał za rękę. Laura zaczerwieniła się lekko, lecz
oczy nadal miała utkwione w przyjacielu. Po chwili schylił powoli głowę i
pocałował ją delikatnie w usta, po czym odsunął głowę spoglądając na Laurę
oczekując reakcji. Sprawiała wrażenie trochę onieśmielonej schylając głowę i
milcząc. Chłopak wiedział jednak, co ma dalej robić. Podniósł delikatnie
głowę dziewczyny i znów ją pocałował, tym razem dłużej. Po chwili znów
odsunął głowę i rzekł:
- Laura... - zaczął i jakby nie wiedział co dalej
mówić.
- Nie musisz nic więcej mówić - powiedziała dziewczyna
przytykając mu palec do ust - Też się w tobie zakochałam - Po czym znów
zaczęli się całować, obejmując się.
W tym samym momencie na sali
cała szkoła bawiła się w najlepsze. Szczególnie Wiktor, który był lekko
podchmielony gdyż pociągnął sobie trochę z butelki, którą przyniósł Paweł,
oczywiście będąc w mniej więcej w tym samym stanie upojenia, co Wiktor. Była
już godzina jedenasta, a Wiktor i Paweł robili coraz więcej zamieszania
wokół siebie. Robert postanowił, że lepiej będzie jak obaj znikną, gdyż
nauczyciele mogą zacząć coś podejrzewać. Podszedł do Michała chcąc prosić o
pomoc. Było jednak za późno. Twintower najwyraźniej spostrzegł, że Wiktor i
Paweł zachowują się dość podejrzanie, a ich nierówny i chwiejny krok mógł
dawać do myślenia. Powiedział coś do nich i chwilę potem cała trójka ruszyła
ku wyjściu. Po drodze Twintower zagadnął coś do dyrektora, bawiącego się w
najlepsze. Również i jego wyprowadzając na zewnątrz. Robert z Michałem
ruszyli za nimi. Spostrzegli jednak, że nie oddalili się daleko. Wiktor z
Pawłem stali przy ścianie chwiejąc się i lekko uśmiechając. Twintower
sprawiał wrażenie jakby dostał właśnie szansę od losu na to, aby pozbyć się
ich obu ze szkoły.
- Piliście! Przyznać się, który przyniósł
alkohol! - wrzasnął.
- Ale my nie piliśmy panie profesorze -
powiedział z uśmiechem Wiktor, ledwo klecąc ze sobą słowa.
- Nie kłam mi
tu w żywe oczy Applegate!!! Czuć od was na
odległość!!!
- Naprawdę? A to dziwna sprawa - zarechotał
Paweł.
- Milcz Maxwell. Obaj jesteście nietrzeźwi i grozi wam wydalenie
ze szkoły!
- Howardzie, spokojnie - starał się uspokoić profesora
dyrektor.
- Ile wypiliście? - spytał groźnym tonem.
-
My...nie...piliśmy - Wiktor nadal zarzekał się jakoby miał coś wypić, coraz
bardziej się chwiejąc. Paweł natomiast dostał ataku czkawki i każda próba
odpowiedzi kończyła się tym, że nic nie zdołano zrozumieć z jego
wypowiedzi.
- To nie ma sensu Howardzie. Są tak pijani, że ledwo trzymają
się na nogach - po chwili dyrektor spostrzegł kryjących się Roberta i
Michała i poprosił ich do siebie.
- Chłopcy, czy mogę na was liczyć? -
spytał i po chwili powiedział - Zabierzcie swoich kolegów do pokoi i
posiedźcie przy nich. Rano wyciągnę konsekwencje z ich nieodpowiedzialnego
zachowania - po czym westchnął ciężko - Znów trzeba będzie wezwać Remisa,
ale cóż może rozmowa z ojcem przyniesie jakieś skutki.
- Panie dyrektorze
to niedopuszczalne, aby uczniowie byli pijani - Twintower nie chciał dawać
za wygraną.
- Nie jesteśmy pijani!
- Nie odzywaj się
Applegate!!! Piłeś, i powinieneś od razu zostać wydalony z
Akademii - krzyknął.
- Spokój! - dyrektor sprawiał wrażenie bardzo
rozgniewanego. - Wy dwoje zaprowadzicie ich do pokoi i przypilnujecie, aby z
nich nie wyszli aż do rana. Howardzie proszę powiadomić uczniów, że
odwołujemy dyskotekę i że natychmiast mają być w swoich pokojach... a i
jeszcze jedno. Proszę każdego sprawdzić, czy nie ma przy sobie butelki z
alkoholem i czy nie czuć od nich. Rozejść się. - Twintower wraz z dyrektorem
ruszyli w stronę drzwi sali, za którą uczniowie spędzali ostatnie sekundy
zabawy. Robert złapał za ramię Pawła a Michał Wiktora. Mieli małe trudności
gdyż przyjaciele stawiali mały opór jednak jakoś udało im się poradzić z
nimi. Niestety nie mogli powstrzymać ich wrzasków i głośnych rechotów. Udało
im się jednak doprowadzić każdego do swojego pokoju. U Pawła nie było jego
goryli uznał, więc że będzie mógł zostać na noc u brata, pilnując, aby nie
wyszedł. Mylił się jednak, co do jego ochroniarzy, gdyż weszli oni do pokoju
Pawła niespełna dwadzieścia minut po nich.
- Co ty tu robisz? - spytał
jeden z nich szykując się już do rzucenia jakiegoś zaklęcia. Robert był
jednak szybszy a biały promień wystrzelony z jego ręki powalił znacznie
większego przeciwnika. Drugi z goryli również został potraktowany tak samo
jak jego poprzednik.
- Robert!...Ale im przywaliłeś! - leżący na
łóżku Paweł znowu zaczął się rechotać - Weź ich za drzwi wywal! - Robert
chcąc nie chcąc zrobił tak jak powiedział mu brat.
Noc minęła
spokojnie, ale nadchodzący poranek miał się okazać niezbyt szczęśliwym,
szczególnie dla Wiktora.
ps .no ten to już jest troche długaśny
...i troche superasny
tylko jedno mnie zdziwilo: ze w krainie
magii jest cos takiego jak szklane kule, reflektory i te inne bajery... ale
chyba widac, ze nawet atlantydzi nie obejda sie bez naszych mugolskich
wynalazkow
QUOTE (Abaska @ 17-04-2003 22:57) |
...i
troche superasny tylko jedno mnie zdziwilo: ze w krainie magii jest cos takiego jak szklane kule, reflektory i te inne bajery... ale chyba widac, ze nawet atlantydzi nie obejda sie bez naszych mugolskich wynalazkow |
obiecany parcik
Part 20
-
Rany ale mnie łeb rąbie - Wiktor zaczął odczuwać skutki wieczornego
picia.
- Trzeba było nie chlać to by cię nie bolał - powiedział Michał.
Po chwili z łóżka wstał Adam, sprawiając wrażenie rześkiego i
szczęśliwego.
- A tobie, co? Wyglądasz jakbyś wygrał milion
-
Wczorajszy dzień był moim najszczęśliwszym dniem w moim życiu! -
krzyknął podskakując wysoko na łóżku.
- Może podzielisz się z nami tą
nowiną, co? - Michał coraz bardziej niecierpliwił się. Adam usiadł na łóżku
uśmiechając się szeroko.
- Całowałem się z Laurą!!! - Adam
nie wytrzymał i zaczął skakać po łóżkach jak nienormalny. Wiktor i Michał
pogratulowali koledze.
- Brawo! Nareszcie się odważyłeś - powiedział
Wiktor przebijając piątkę przyjacielowi.
- No, ale mów jak było - Michał
starał się wyciągnąć z przyjaciela jak najwięcej.
- No wiesz...trochę
tak, trochę tak...- przyjaciel chciał się trochę podroczyć z
przyjaciółmi.
- Gadaj! - krzyknął Michał.
- No dobra, dobra a
więc…
- Uuuuuu nie wiedziałem, że taki z ciebie Romeo - Wiktor
zdawał się być zdziwiony zachowaniem przyjaciela.
- Daj spokój. Słuchaj
słyszałem, że podobno wczoraj nieźle się upiłeś z Pawłem.
- Wszystko
byłoby pięknie gdyby nie ten p******* Twintower, potem nie wiem, co było, bo
film mi się urwał.
- Ja ci powiem, co cię czeka. Dyrcio się nieźle
wkurzył i będziesz miał spotkanie z ojcem - powiedział Michał.
- O
kurde! Tylko nie ojciec...już po mnie - Wiktor sprawiał wrażenie
załamanego tą wiadomością - Przecież on mi tego nie daruje...
- Nie łam
się. Może tym razem jakoś łagodniej cię potraktuje - starał się uspokoić
przyjaciela Michał.
- Co ty! Już to widzę. Wkurzy się nie ma, co. -
Ktoś zapukał i wszedł do środka. Okazało się że to była Laura.
- Cześć
chłopaki! - przywitała ich.
- Adam twoja dziewczyna przyszła! -
uśmiechnął się Wiktor.
- Powiedziałeś im? - spytała.
-
Przepraszam...Prosili mnie o to - odpowiedział Adam podchodząc do Laury i
całując na przywitanie.
- Twój Adaś opowiedział wszystko ze szczegółami -
zaśmiał się znów Wiktor.
- Ale tobie oczywiście wielbicielek nie
brakowało, co? - odpowiedziała mu przyjaciółka.
- Oczywiście, że nie -
powiedział nadal uśmiechnięty Wiktor.
- Słuchajcie może wiecie, dlaczego
dyrektor przerwał wczoraj dyskotekę? - spytała.
- Wiesz...trochę
wypiliśmy z Pawłem i...
- Trochę... -powiedział z ironią Michał.
-
Zamknij się. Wcale tak dużo nie wypiliśmy, ale Twintower się przyczepił a
potem podobno dyrektorek się wkurzył i przerwał dyskotekę - powiedział bez
emocji Wiktor.
- Brawo! Jak zwykle błysnąłeś geniuszem Wiktor -
powiedziała lekko zdenerwowana Laura. W tym momencie do pokoju wszedł
Robert.
- Wiktor masz iść do dyrektora. Twój ojciec już jest -
poinformował. Wiktor ubrał się i lekko zdenerwowany wyszedł. Droga minęła mu
bardzo szybko. Stał już przed drzwiami, gdy te otworzyły się.
- Już
jesteś, wejdź - dyrektor gestem zaprosił do gabinetu chłopca. Wiktor
spostrzegł, że w gabinecie by również Twintower oraz osoba, której obawiał
się bardziej od starego profesora, a mianowicie jego ojciec.
- Usiądź
Wiktor, Remisie proszę tu jest fotel.
- Nie dziękuję, postoję -
powiedział sucho Remis. Wiktor wyczuwał w tym głosie coś niepokojącego.
Usiadł na fotelu modląc się w duchu, żeby to się już skończyło.
- Tak,
więc Remisie jak już mówiłem profesor Twintower zastał Wiktora i jego kolegę
w stanie nietrzeźwym. Zapewne wiesz, że zażywanie alkoholu w naszej szkole
jest wysoko karane. Jednak biorąc pod uwagę, że to był pierwszy raz, nie
ukarzę chłopca. Prosiłbym jednak o wpłynięcie na niego.
- Dobrze panie
dyrektorze, zajmę się tym - Wiktor wstał i wyszedł za ojcem. Nadeszła chwila
prawdy.
- Wiktor, do jasnej cholery wytłumacz się - powiedział groznie
Remis.
- Tato posłuchaj to nie tak jak oni mówią. Wypiłem
troszkę…przyznaję upiłem się, ale to była impreza, wiesz jak to
jest... - starał się wytłumaczyć.
- To cię nieusprawiedliwia. Poza tym
za młody jesteś! Czy ty wiesz, czym grozi alkoholizm w twoim wieku? Nie
masz zielonego pojęcia - powiedział zdenerwowany Remis.
- Tato to był
tylko raz...
- I o jeden raz za dużo! - krzyknął ojciec.
- Ty też
piłeś jak byłeś w Akademii! - Wiktor wiedział, że naraża się. Remis
zmrużył oczy i powiedział:
- To ci nie daje prawa do powielania moich
błędów!
- Jesteś cholernie niesprawiedliwy! Mówisz, co innego a
robiłeś, co innego!
- Wiktor!
- Nie tato! Myślisz, że
bycie dobrym tatusiem wystarczy? Nie umiesz się przyznać do błędów!
Zawsze taki byłeś! Zawsze idealny! A wiesz, co ja o tym sądzę? To
wszystko kłamstwo. Ukrywasz swoje wybryki szkolne i zgrywasz przed
dyrektorem zatroskanego tatulcia, który w przeszłości wcale nie pociągał z
butelki - wykrzyczał.
- Dość tego! - Remis uderzył Wiktora w twarz.
Był wściekły jak nigdy dotąd. - Jak śmiesz w ogóle mówić do mnie takim
tonem! Masz zero szacunku dla ojca! - Wiktor spojrzał się na Remisa.
W oczach szkliły mu się łzy, lecz nie płakał. Czuł się poniżony i nieważny.
- Ja przynajmniej umiem się przyznać do błędu w przeciwieństwie do
ciebie - powiedział przez zaciśnięte zęby i odszedł. Remis stał wpatrując
się w miejsce, w którym przed chwilą stał jego syn. Emocje zaczęły powoli w
nim opadać. Wziął głęboki oddech i uspokoił się. Teraz dopiero dotarły do
niego słowa Wiktora, że jest zakłamany, że on też w jego wieku nie był
święty i zdarzały mu się małe wpadki. Teraz przemyślał sobie to wszystko
dokładnie.
- Miał rację, wcale nie byłem od niego lepszy w jego wieku -
powiedział do siebie. Nagle spostrzegł, że podchodzi do niego jego dawny
przyjaciel.
- Remis?
- Max? - Remis nie mógł uwierzyć, przed nim stał
dawny przyjaciel z czasów szkolnych - Max Grey uścisnął mu dłoń i
powiedział:
- Stary nic nie mówiłeś, że będziesz uczył!
- Tak się
jakoś złożyło - odpowiedział skromnie - Wiesz przyszedłem tu, bo słyszałem
jakieś wrzaski.
- Pokłóciłem się z synem -powiedział lekko zmartwiony -
Chyba miał rację, co do mnie, ja w jego wieku byłem jeszcze gorszy a teraz
udaję, jakby nigdy tak nie było.
- Nie mów tak. Ty i Wiktor jesteście
wspaniałymi ludźmi. Miałeś parę wpadek, ale któż ich nie miał.....
- Tak,
tylko, że ja byłem szczególny, wiesz, o czym mówię...
- Mimo to wyrosłeś
na wspaniałego człowieka i świetnego ojca. Masz wspaniałego syna.
-
Wiesz, zawsze się zastanawiałem jak to będzie, kiedy to ja będę ojcem i będę
miał takiego syna jak Wiktor. Z takim samym temperamentem, co mój i w ogóle
podobnego do mnie. Nigdy nie myślałem, jak ciężko jest wychować Wiktora. On
nie ma we mnie żadnego autorytetu. Ja potrafiłem się tylko, wydurniać w jego
wieku i po kryjomu upijać się z kumplami…
- A czy pamiętasz, kto
uratował tamtego chłopaka narażając własne życie? Kto pomógł wydostać się
zaginionej grupie nastolatków ze szponów Zakonu. Masz wiele zalet, którymi
nie jeden człowiek chciałby się odznaczać. Potrafiłeś stawić czoła złu i
uratować przyjaciół narażając się dla nich. Twoje czyny mówią same za
siebie. - Max patrzył się na Remisa swoim przenikliwym wzrokiem. Remis
spojrzał na przyjaciela i po chwili powiedział:
- Nie potrafię sobie z
nim poradzić. Nie wiem jak mam z nim rozmawiać…
- Ależ wiesz.
Uwierz mi. Pójdź do niego i porozmawiajcie. Każdy może popełniać błędy.
Ważne jest jednak, aby umieć powiedzieć, że każdy ma prawo do pomyłki. Nie
unoś się. Powiedz mu o swoich troskach, wytłumacz mu, dlaczego się martwisz
o niego. Nie pozwól, aby waszym życiem wstrząsały kłótnie, bo nie tędy
droga. Wiktor na pewno zrozumie twoje obawy.
- Myślisz, że zechce mnie
wysłuchać? I to jeszcze po tym jak go uderzyłem? - spytał. Max pokiwał
głową - W takim razie idę go przeprosić i porozmawiać jak ojciec z synem
- Tak trzymać. Mam nadzieję, że nie walnie w ciebie zaklęciem - zaśmiał
się Max.
- Mam nadzieję, że nie - odpowiedział uśmiechem Remis. - Słuchaj
jeszcze jedno. Wpadnij do nas dziś wieczorem. Pogadamy sobie trochę,
zgoda?
- Dobra - uścisnęli sobie ręce i poszli każdy w swoją stronę.
W
tym czasie w pokoju.....
- Nienawidzę go - Wiktor zachowywał się jakby
dostał ataku furii - Nienawidzę, nienawidzę, NIENAWIDZĘ! - walił z całej
siły poduszką w łóżko. Przyjaciele z niepokojem patrzyli na Wiktora, po
chwili przemówił Robert, który wrócił niedawno od Pawła.
-
Wiktor...Rozumiem, że pokłóciłeś się z ojcem... - powiedział niepewnie.
-
Jaki ty genialny jesteś!! - Wiktor miał morderczą minę. Przestał
walić poduszką o łóżko. Wzrok swój utkwił w przyjacielu. - Może zaczniesz go
bronić, co?
- Uspokój się! - krzyknął Robert po czym dodał spokojnie
- Usiądź i uspokój się... - Wiktor zrobił tak jak mu powiedział
przyjaciel.
- Słuchajcie zaraz wracam, muszę pójść na chwilę do Laury -
Adam wyszedł roztargniony w ogóle nie zauważając nadchodzącego z naprzeciwka
Remisa zderzając się z nim.
- Przepraszam... - Spojrzał w górę i
zorientował się, w kogo uderzył.
- Witaj, nie wiesz gdzie znajdę Wiktora?
- spytał.
- Pokój 754 - opowiedział - Nie wiem czy to dobry pomysł teraz
go odwiedzać, jest strasznie wkurzony na ciebie.
- A mógłbyś go wyciągnąć
na korytarz? Proszę...
- Dobra, poczekaj chwilę - Adam pobiegł do pokoju
i po chwili wyszedł Wiktor. Na widok Remisa chciał wrócić, ale ojciec
zablokował drzwi sprytnie zaklęciem.
- Wiktor posłuchaj...- zaczął
-
Nie chcę z tobą rozmawiać, odblokuj te drzwi! - powiedział zdenerwowany.
- Chcę cię przeprosić. Masz rację, nie byłem ideałem, popijałem i nie
tylko, zawsze przeze mnie moi kumple wpadali w tarapaty i nigdy nie byłem
prymusem. Wiem. - Wiktor wpatrywał się drzwi, lecz po chwili zwrócił wzrok
na ojca. - Wiedz jedno. Bardzo cię kocham i nie chcę żebyś miał kłopoty.
Jesteś moim synem i martwię się o ciebie. Przyrzekam, że następnym razem
zareaguję inaczej. Nie powinienem się unosić, to nic nie daje, tylko jeszcze
bardziej pogłębia konflikt. Nie chcę się z tobą kłócić...Wiktor przepraszam
- Wiktor wpatrywał się w ojca i po chwili dało się zauważyć uśmiech na jego
twarzy.
- Nareszcie gadasz jak człowiek - powiedział. - Wybaczam ci, ale
jak następnym razem zaczniesz krzyczeć to...
- To możesz rzucić we mnie
zaklęcie - dodał ojciec śmiejąc się.
- Sam zaproponowałeś, więc pamiętaj
- po czym podszedł do ojca i uściskał go.
- Też cię kocham tato - Idący z
naprzeciwka Max stanął i uśmiechnął się. Remis mrugnął do niego i powiedział
szeptem:
-Dzięki.
Eff..... Chcialabym miec takiego ojca jak
Remis... Jush nie ci ojcowie, co kiedys
Avalanche, wklej jeszcze gratisa jutro, dobrze?? Plizzz...
QUOTE (Abaska @ 18-04-2003 21:52) |
Eff..... Chcialabym miec takiego ojca jak Remis... Jush nie ci ojcowie, co kiedys Avalanche, wklej jeszcze gratisa jutro, dobrze?? Plizzz... |
ta część nie jest taka dobra ale następne
...mam nadzieję będą lepsze
Part 21
Od tamtego momentu minęło sporo czasu.
Była zima a nadchodzące święta Bożego Narodzenia mieli spędzić u państwa
Smith'ów. Oczywiście nie wszyscy w szkole byli uprzejmi i mili dla
siebie z powodu świątecznej atmosfery. Profesor Twintower stał się jeszcze
gorszy niż był dając wyraz swojej zgryźliwości zadając swoim uczniom mnóstwo
pracy domowej na święta oraz dał do zrozumienia, że zrobi niezapowiedzianą
klasówkę w najmniej spodziewanym momencie. Twintower był specyficznym typem
nauczyciela - prześladowcy. Uważał uczniów za niewdzięczne i rozpieszczone
bachory, które potrzebują silnej ręki i ścisłego rygoru. Chodził zawsze
ubrany na czarno w eleganckie szaty i starannie uczesanymi siwymi włosami.
Uczniowie bali się go jak ognia, schodząc mu zawsze z drogi i nigdy nie
śmiać sprzeciwić się jego woli. Największy postrach panował wśród dziewcząt,
choć i niektórzy chłopcy woleli, aby nigdy nie dali mu powodu do ukazania
swojej prawdziwej natury, przypominającej wściekłego i niebezpiecznego
bazyliszka. Była jednak jedna osoba, która doprowadzała profesora do
szewskiej pasji i która najczęściej nawiedzała jego myśli oraz nie dawała
spokoju. Mowa oczywiście o Wiktorze. Twintower nie mógł znieść już samej
jego obecności w szkole. Wszyscy twierdzili, że profesor po prostu mści się
na nim z powodu jego ojca, którego miał "zaszczyt" nauczać. Remis
był rzeczywiście trudnym uczniem, ale za to bardzo inteligentnym i cwanym.
Jako jedyny potrafił doprowadzić Twintowera do takiego stanu, że gdyby
stanąłby przed nim inny uczeń to z pewnością tamten prysnąłby gdzie pieprz
rośnie. Ale nie Remis. On był kimś, kogo podziwiała cała szkoła i przed kim
drżały nawet największe osiłki. Z nauką nigdy nie miał kłopotów tak samo jak
Otto. Obaj byli niezwykle wybitni i bardzo bystrzy. Sergiusz i Stefan
również nie mieli większych problemów z nauką, jednak prawdziwy potencjał
pokazywali podczas zajęć sportowych. Remis nie mógł dorównać im w sile,
jednak wrodzony geniusz i niezwykły spryt sprawiały, że czasami udało mu się
przechytrzyć przyjaciół. Jego wizytówką była niesamowita pewność siebie i
chęć panowania nad wszystkim. Nigdy nie starał się o przyjaciół. Dawał temu
wyraz poprzez swoją arogancję i niecenzuralne słownictwo. Przyjaciele nigdy
nie mogli pojąć, dlaczego w tak chamski sposób potrafił traktować ludzi i z
jaką wyższością udowadniał im, że nie są warci, aby mogli zajmować jego
drogocenny czas. Ubierał się zawsze elegancko, ale bez przesady. Jedynie
fryzura zdradzała jego drugą, bardziej zwariowaną naturę, którą okazywał
tylko w stosunku do swoich przyjaciół. Inni zawsze napotykali jego lodowaty
wzrok i ten sam grymas twarzy, gdy coś nie szło po jego myśli.
Również
Otto przejawiał czasem skłonności tyrana jednak jego charakteryzowała raczej
wybuchowość. Podczas gdy Remis potrafił psychicznie znęcać się nad swoją
"ofiarą" tak Otto załatwiał swoje nieuregulowane sprawy w mniej
humanitarny sposób, przechodząc od razu do ataku. Sergiusz, choć równie
niebezpieczny był bardzo towarzyską osobą i lubiącą wszelkiego rodzaju
zabawy i imprezy. Jedynym "normalnym" spośród całej czwórki był
Stefan. Miał naturę bardzo spokojną i starał się zawsze pomagać innym w
miarę jego możliwości. Był dobrze zbudowany i miał prawie 2 metry wzrostu (
jego przyjaciele mieścili się w granicach 180 - 190) co sprawiało, że
wyglądał bardzo groźnie, jednak tak naprawdę jak to miał w zwyczaju powiadać
Otto - "muchy by nie skrzywdził". Atakował tylko wtedy, gdy go
notorycznie obrażano lub, gdy ktoś inny krzywdził jego przyjaciół. Było
jednak coś, co tolerował, choć wkładał w to dużo wysiłku, aby ten stan
rzeczy utrzymać, a mianowicie "nieludzki" charakter Remisa.
Przyjaciel był osobą, o której często mówiono, że to zło w czystej postaci,
którego trzeba omijać jak najszerzej się da. Wiedział, że Remis robi sobie
nic z innych ludzi i że nic innego jak własna osoba go nie interesuje.
Wiedział także to, że wiele uczniów było ofiarami jego "podłej"
natury. Coś jednak zmieniło Remisa, a zdarzyło się to właśnie podczas świąt
Bożego Narodzenia. Być może wizyta u Smith'ów wyjaśni garstkę tego o
czym jak dotąd wiedzieli tylko Otto, Sergiusz, Stefan i Remis.
- Tato
podaj karpia, stoi koło ciebie - poprosił grzecznie Adam. Misa z rybą
poleciała w powietrze i chwilę potem wisiała w powietrzu na odpowiedniej
wysokości aby móc z niej nabrać to co się chciało.
- Dzięki - podziękował
Adam, który ruchem ręki odprawił tacę na swoje miejsce. Posiłek zaczął
powoli dobiegać końca. Rodzice przyjaciół i państwo Smith zasiedli w
obszernym salonie, aby móc porozmawiać o sprawach typowo świątecznych.
Chłopcy nie mieli ochoty na wspólne pogaduchy ze starszymi postanawiając, że
czas wolą spędzić razem ze sobą. Udali się do pokoju Roberta i tam snuli
podejrzenia na temat prezentów, które miały pojawić się pod choinką rano w
Boże Narodzenie.
- Mi to się marzy taki model deski do latania
„Ranger”.... - Wiktor zrobił rozmarzone oczy, przed którymi już
widział siebie szybującego na Rangerze i zdobywającego nagrodę w wyścigu
szkolnym...pokonującego wszystkich rywali...wyczyniając różne skomplikowane
kombinacje w powietrzu...
- Wiktor....Wiktor ocknij się, wyglądasz jakbyś
dostał świra - powiedział Adam z lekkim uśmiechem.
- A ty, co chciałbyś?
- spytał Robert.
- Ja to bym chciał jakiś sprzęcik militarny - powiedział
z chytrym uśmieszkiem Adam.
- Uważaj, bo ci kupią - zironizował Wiktor -
Prędzej dostaniesz pałkę do walenia się po łbie - zaśmiał się.
- Pałkę to
oni sobie mogą. Najlepiej by było żeby to był jakiś mieczyk ze srebrną
klingą, ręcznie zdobiony z niezniszczalnego tworzywa...
- Wątpię
przyjacielu. Po tym jak wbiłeś włócznię w stopę Zakrzewskiego to wątpię czy
ty kiedykolwiek dostaniesz do ręki nawet scyzoryk - Wiktor spojrzał z
wyraźnym rozbawieniem na Adama. Wypadek z włócznią nie był jedynym, który
zdarzył się Adamowi od początku roku. Oprócz tego miał na koncie wstrząs
mózgu pewnego chłopaka, z którym ćwiczył manewry obronne z dość ciężką
maczugą, która wypadła mu z rąk i uderzyła wprost w nieszczęśnika. Trwało
tydzień zanim się obudził w szpitalu. Innym znów razem o mało, co nie spalił
wszystkich włosów dziewczynie, koło której przeleciała wystrzelona z jego
łuku podpalona strzała. Również Shepard - ich nauczyciel sztuk walki nie
uchronił się przed Adamem oberwał hełmem, wyrzuconym przez Adama w akcie
złości za siebie, dokładnie tam gdzie stał Shepard. Na szczęście
nieprzytomny był tylko przez parę minut i oprócz guza nic poważniejszego mu
się nie stało.
- Mówisz tak jakbym był jakimś przygłupem, który nie umie
poradzić sobie z bronią. Parę wypadków było, ale to było przez przypadek -
starał się wytłumaczyć Adam.
- Na razie to wiesz, że możesz sobie tylko
pomarzyć o mieczu. Wątpię, aby Shepard chciał ryzykować życie niewinnych
ludzi - Wiktor jak zwykle miał znakomite poczucie humoru.
- Ha, ha, ha -
powiedział posępnie Adam - bardzo śmieszne. Założę się, że tobie to nawet
drewna na opał nie dadzą.
- Zobaczymy, zobaczymy - przystopował Wiktor -
Chłopaki proponuję przekimać się do rana i dopiero rano zobaczymy, co też
staruszkowie nasi wymyślili genialnego.
- Wiktor jak mogłeś! Wydałeś
najskrytszą tajemnicę skrywaną przed Michałem tyle lat! - Adam zaczął
robić teatralne gesty aktora dramatycznego. Wiktor też zaczął mu wtórować i
po chwili obaj stali na łóżku naprzeciw siebie.
- Adamie, wyjawmy naszemu
drogiemu Michasiowi całą prawdę... i tylko prawdę - Wiktor lubił się
wydurniać i trzeba było przyznać że z Adamem tworzyli zgrany duet
wariatów.
- Michałku - zaczął melodramatycznym głosem Adam, udając, że za
chwilę uroni łzę - Święty Mikołaj - wyjął chusteczkę i wytarł głośno nos, po
czym dodał - Nie istnieje - Po tych słowach dał się słyszeć wielki,
oczywiście udawany szloch Wiktora i Adama, którzy objęli się robiąc przy tym
minę dwóch rozgoryczonych ludzi. Długo jednak wie wytrzymali i po chwili
śmiali się głośno trzymając się nadal nawzajem, aby nie upaść ze śmiechu.
Robert także zaczął się rechotać. Jedynie Michał - bohater kawału zrobił
tylko nieznaczny uśmiech, po czym zaczął ganiać uciekających przed nim
Wiktora i Adama, krzyczącymi raz po raz:
- Trzeba było mu nie mówić o
Mikołaju! - krzyczał do Adama Wiktor - Biedny Michaś doznał
wstrząsu! - Michał po paru minutach zaprzestał pościgu poddając się.
Wiktor i Adam podeszli do niego i objęli.
- Nie martw się może Mikuś
przyleci na saneczkach - Adam wciąż nie mogąc powstrzymać się od śmiechu,
zaczął mówić do przyjaciela jak dorosły do małego dziecka.
- Obaj
jesteście stuknięci - powiedział z rozbawieniem Michał, wiedząc, że nie ma
szans z przyjaciółmi.
- Stuknięty to jest Robert. Spójrz! Ten czubek
leży na podłodze rechocząc jak nienormalny - Adam wskazał na Roberta
wijącego się ze śmiechu. Długo jeszcze trwało zanim zdołali uspokoić
Roberta, aby przestał się wreszcie śmiać. Około dwunastej cała czwórka
leżała w łóżkach nie podejrzewając, co tym razem sławny "Mikuś"
przyniósł im pod choinkę.
Ja Cie zabije... pd jakiegos czasu mam
zamiar przeczytac tego ficka... ale kurcze nie wiedze szans sie wyrobic...
przeczyatlam chyba 5 pierwsych partow... , a ty lecisz tak szybko ze nigdy
nie nadaze z nastepnymi... chyba kiedys noc zarwe dla tego ficka =) pozdro.
QUOTE (Psychopatka @ 19-04-2003 16:02) |
Ja Cie zabije... pd jakiegos czasu mam zamiar przeczytac tego ficka... ale kurcze nie wiedze szans sie wyrobic... przeczyatlam chyba 5 pierwsych partow... , a ty lecisz tak szybko ze nigdy nie nadaze z nastepnymi... chyba kiedys noc zarwe dla tego ficka =) pozdro. |
Fajnie ze dlugie party piszesz, widac ze
wkladasz w to serducho. Zreszta profesionalne podejscei widac jush po tych
pierwszych czesciach co obadalam... ide czytac dalej. Adios
Part 22
Zegar wybił siódmą.
Przyjaciele na dźwięk budzików zerwali się z łóżek i pognali na dół do
salonu. Pod choinką roiło się mnóstwo prezentów. Chłopcy rzucili się jak
głodni do jedzenia, rozszarpując papier, w które spakowane były prezenty.
Były to raczej drobne podarunki. Parę książek, trochę ubrań i inne.
Przyjaciele spojrzeli po sobie ze zdziwionymi minami.
- Eeeeeee....to
mają być te prezenty? - Chłopcy wyczuwali, że coś jest nie tak.
- To
niemożliwe! A gdzie mój Ranger!- wykrzyczał Wiktor.
- Mniejsza o
twój Ranger... Gdzie mój miecz?! - Przyjaciele byli "lekko"
zawiedzeni. Wstali i usiedli na sofie z ponurymi minami.
- Jak oni mogli
nam to zrobić - powiedział z nutą zawodu Adam.
- Chłopaki to przecież
niemożliwe. Tu gdzieś muszą być prawdziwe prezenty.
Tymczasem w pokoju
państwa Smith...
- Remis jesteś okrutny. Jak mogłeś wymyślić żeby
podłożyć chłopcom te mniejsze prezenty na miejscu tych prawdziwych -
Sergiusz uśmiechnął się.
- Zobaczymy czy są tak zdesperowani żeby szukać
dalej. Myślę, że nie wierzą, że to ich jedyne prezenty - wytłumaczył swój
plan Remis.
Salon
- Ja chcę Rangera! - Wiktor zaczął walić ręką o
oparcie sofy wyładowując swój gniew, po czym wybiegł z salonu. Na chwilę
kroki ucichły a chwilę potem dało się słyszeć okrzyk radości Wiktora.
Przyjaciele natychmiast podbiegli do przyjaciela. To, co ujrzeli wprawiło
ich w osłupienie. W sąsiednim pokoju znajdowały się prezenty, ale bynajmniej
nie te, o których marzyli. Powyżej parapetu na przymocowanej żerdzi dumnie
siedziały cztery olbrzymie ptaki. Chłopcy podeszli bliżej wciąż nie mogąc
uwierzyć w to, co zobaczyli. Każdy z ptaków miał przypięty do nóżki mały
zwitej kartki, z imionem przyszłego właściciela.
- Ale zajebiste
ciekawe, jaki gatunek - spytał Adam.
- Cztery różne, żeby nie były takie
same - do pokoju weszli darczyńcy owych podarunków.
- To znaczy? - spytał
Adam.
- To znaczy, że ty masz myszołowa, Wiktor sokoła, Michał jastrzębia
a Robert orła. Obok macie specjalne rękawice potrzebne, gdy będą chciały wam
usiąść na ręce.
- Dzięki - powiedzieli chórem.
Za czesto pojawia sie slowo
prezenty... zamien je czyms innym. Poza tym kilka stylistycznych
drobnostek sie trafilo np.
Pod choinką roiło się mnóstwo
prezentów---dziwnei brzmi...
Pod choinka roilo sie od prezentow.--tak
jest lepiej
Parę książek, trochę ubrań i inne.
.....I
inne tego typu rzeczy.--ja bym taka napisala.
Przyjaciele spojrzeli
po sobie ze zdziwionymi oczami.-- t zdanie mi dziwnie brzmi... sama nie wiem
czemu.
Pozatym troche literowek sie trafilo... no i przecinki ale to
najmniej wazne i przy wnikliwym sprawdzeniu moshan tego uniknac.
Nie
gadam wiecej bo widze ze sie starasz nad tym fickiem... dajeszcz b. czesto
party, i to dopracowane. Powodzenia w dalszym pisaniu,
Mi sie podoba... ale sa bledy, jak to
napisala Psycho... ale jeden blad pozostal ^^ Psycho go juz zauwazyla,
ale...
Przyjaciele spojrzeli po sobie ze zdziwionymi oczami.
<---- moze lepiej: ze zdziwionymi minami, albo: Przyjaciele popatrzyli po
sobie ze zdziwieniem...
Cos w tym zdaniu nie gra.... No nic...
Pozdrooffka!!
poprzedni part rzeczywiście jakiś taki
pokopany się wydaje
- no coż nie wyszedł najlepiej....później go poprawię
Part
23
Boże Narodzenie minęło w całkiem miłym nastroju. Niezwykłe
"prezenty" wyruszyły na małe polowanie, zaś chłopcy grali na
konsolach, na jakich zwykli grać zwyczajni chłopcy. Zbliżała się noc i mieli
jeszcze parę godzin, aby położyć się spać. Postanowili jednak, że pochodzą
sobie po domu. A może cóż znajdą…
- Robert, czy tu też są tajne
przejścia do ukrytych pokoi jak w twoim dworze? - spytał Adam, gdy właśnie
przechodzili obok starej szafy stojącej na korytarzu. Robert przystanął,
zastanowił się i po chwili rzekł:
- No pewnie, że muszą być...Tylko nie
wiem gdzie są, że tak to ujmę.
- W takim razie poszukajmy - zaproponował
Michał, po czym wszyscy ruszyli, aby znaleźć coś w rodzaju niezwykłych
drzwi.
- Mam! - Wiktor nie musiał powtarzać - Mało pomysłowe,
przyznam. Patrzcie. Wystarczy przekrzywić trochę obraz a mechanizm
natychmiast otwiera przed nami drzwi. Chodźcie wchodzimy. - Nacisnął klamkę
drewnianych drzwi. Weszli do środka. Drzwi zatrzasnęły się, po czym
zniknęły. Znaleźli się w pokoju, do którego właściciel dawno nie zaglądał.
Prawdę mówiąc był trochę mroczny, ale zarazem, gdy się spojrzało na niego z
innej strony to wyglądał na całkiem przytulny. Na meblach zalegał kurz. Całe
pomieszczenie sprawiało wrażenie jakby było z innej epoki...jakby czas się
tu zatrzymał. Wyglądało na to, że był to gabinet. Przed sporej wielkości
oknami stało ogromne dębowe biurko, przy ścianach zaś, aż do sufitu
piętrzyły się szafy z księgami.
- Ciekawe, czy to jakiś ukryty gabinet
pana Smitha?
- Na to wygląda, ale chyba dawno tu nie zaglądał. Kto by
siedział w pokoju gdzie wszystko jest zakurzone? - Robert doskonale znał
pana Smitha. Był na sto procent pewny, że nie odwiedzał tego pokoju już
chyba bardzo, bardzo długo.
- Zobaczymy, co ma w biurku - Wiktor podszedł
za biurko.
- Przestań tak nie można - zaprotestował Robert, lecz
przyjaciel go nie słuchał. Otworzył szufladę i wyciągnął małą teczkę.
Otworzył delikatnie. W środku znajdowały się jakieś dziwne druki w nieznanym
języku. Wiktor uznał, że nie jest to godne jego zainteresowania. Po chwili
jednak jego wzrok przykuł sporej wielkości kufer stojący w kącie gabinetu.
Jak to się stało, że wcześniej go nie zauważył. Podszedł szybko i zanim
Robert zdążył zaprotestować otworzył go. Zawartość okazała się bardzo
interesująca i tajemnicza…
- Wiktor zostaw to. To nie jest twoje.
Że też dałem się namówić na te poszukiwania.
- Przymknij się i lepiej
chodź tu - powiedział lekko zdenerwowany Wiktor. Zawsze tak reagował, gdy
ktoś zaczynał marudzić. Przyjaciele przykucnęli wokół kufra patrząc się, co
też jego zawartość im wyjawi. Adam wyciągnął rękę i wyjął bardzo stare,
czarno - białe zdjęcie. Na owym zdjęciu były trzy osoby. Dwie z nich
rozpoznali, po pewnym czasie. To byli młodzi państwo Smith w wieku mniej
więcej dwudziestu lat. Pani Smith miała piękne długie blond włosy (na
zdjęciu były białe), pan Smith natomiast nie miał jeszcze łysiny pośrodku
głowy, lecz krótką, trochę rozczochraną fryzurę. Oboje trzymali na rękach
małego chłopczyka. Chłopiec miał tak samo jasne włosy. Jego uśmiech zaś
rozświtlał całą twarzyczkę.
- Ciekawe, kim on jest? - spytał Adam. Po
czym odwrócił zdjęcie. Z tyłu widniał napis " Julia. Diego i Jonathan.
Lato 1948 Dzikie Wrzosowiska "
- No to wiemy przynajmniej jak ma na
imię - stwierdził Michał. - Wiktor a tobie, co jest? - Rzeczywiście dziwnie
wyglądał. Wziął od Adama zdjęcie i wpatrywał się w nie swoimi przenikliwymi
oczami
- Przysiągłbym, że widziałem już kiedyś twarz tego chłopca -
powiedział cicho - Te oczy....Takie znajome, a jednocześnie takie inne, nie
wiem jak to określić…
- Nie zadręczaj się przyjacielu - poklepał go
Robert - ten chłopiec musi mieć teraz z 60 lat. Nie sądzę żebyś go
spotkał.
- Ale ja go już kiedyś widziałem - nagle go olśniło. - Wiem, kto
to jest....to Scott.
- Coooooo? Ty chyba oszalałeś do reszty! Jak ten
niewinnie wyglądający chłopiec może być tym mordercą? - Adam starał się
wytłumaczyć Wiktorowi, że się myli. Ten jednak nie dawał za wygraną.
-
Przyjrzyj się! Ten wzrok, ta twarz, mimo iż jest na tym zdjęciu jako
dziecko to i tak można dostrzec pewne cechy podobieństwa. Adam ja się nie
mylę to ON! - Robert wziął zdjęcie od Wiktora i po dłuższych oględzinach
stwierdził:
- Rzeczywiście...- wyszeptał - To on.
- Mówiłem! -
krzyknął triumfalnie Wiktor.
- Chwila panowie. Może wytłumaczycie mi, co
on w ogóle robi na zdjęciu z państwem Smith? - Michał trafił z tym pytaniem
na ulał. Robert zamyślił się. Co państwo Smith mają wspólnego z nim.
Przyjrzał się jeszcze raz zdjęciu. Miał dziwne przeczucie, o którym bał się
powiedzieć, jednak...
- Chłopaki wiem, że to absurdalne, ale czy nie
wydaje się wam, że to fotografia rodzinna?
- Rodzinna? - Michał i inni
nie kryli swojego zdziwienia tym, co usłyszeli - Teraz to już trochę
przesadziłeś...
- W takim razie sprawdźmy kufer - Robert sięgnął do kufra
i wyjął z niego następne zdjęcie. Na tym też widniały te same osoby -
państwo Smith i Scott. Tym razem cała trójka stała na tle ogromnego białego
pałacu. Szybko odwrócił zdjęcie i przeczytał:
23.06.1952
Kochana Mamo,
jesteśmy w Indiach. Wszędzie pełno
miłych ludzi. Atmosfera wspaniała. Pogoda wymarzona. Mieszkamy w małym
stylowym hotelu. Jonathan oprowadza nas po zabytkach. Pamiętasz? był w
Indiach w zeszłym roku w misji dyplomatycznej. Diego czuje się wspaniale.
Ciągle biega i śmieje się. Jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu. Po tej
ciężkiej chorobie, jaką przeszedł, zmiana klimatu najwidoczniej dobrze mu
zrobiła. Bardzo jest przywiązany, do Jonathana. Ta rozłąka sprawiła, że
potrzebuje więcej kontaktów z ojcem. Nie rozpisuję się już. Opowiem Ci
wszystko po powrocie.
Julia
Robert osłupiał. Czyżby przeczytał słowo
"ojciec"? Co Jonathan Smith ma wspólnego z Scottem? I dlaczego
nazywają go Diego?
Uff... musze przyznac, ze baaardzo mi
sie spodobalo. czytalem to bardzo dlugo i juz szczerze mowiac myslalem, ze
nie dotre do konca. no, naprawde, godne podziwu. ja bym nigdy nie mial tyle
cierpliwosci... ale tak szczerze mowiac poczatek podobal mi sie bardziej niz
te party co teraz wstawiasz. moze to dlatego, ze przeciez piszesz drugiego
ffa. ale chociaz postaraj sie nie pisac o arabie kosztem
"przyjaciol"
bo ten ff jest lepszy. <to moje zdanie>. czekam na nastepne
czesci!!!
Na razie nalezy ci sie wieelka czekolada
smacznego!
QUOTE (danonek =D @ 21-04-2003 21:31) |
Uff...
musze przyznac, ze baaardzo mi sie spodobalo. czytalem to bardzo dlugo i juz
szczerze mowiac myslalem, ze nie dotre do konca. no, naprawde, godne
podziwu. ja bym nigdy nie mial tyle cierpliwosci... ale tak szczerze mowiac
poczatek podobal mi sie bardziej niz te party co teraz wstawiasz. moze to
dlatego, ze przeciez piszesz drugiego ffa. ale chociaz postaraj sie nie
pisac o arabie kosztem "przyjaciol"
bo ten ff jest lepszy. <to moje zdanie>. czekam na nastepne
czesci!!! Na razie nalezy ci sie wieelka czekolada smacznego! |
czyli ze rozumiem Scott to Diego a Diego
to Scott? wow, niezle to zabajerowalas ^^ szczerze mowiac, to mnie zatkalo
tego tom sie nie spodziewala. a ty dan sie tu qrcze nie odzywaj, bo jeszcze
avalanche przestanie fokle pisac tego ficka
chociaz urlop moze by cie sie przydal... jakby mialo to dac jeszcze lepsze
party <o ile to wogole mozliwe > to odpocznij
dobra małe wyjaśnienie a potem krótki
urlop
a więc < o mamo to będzie trudne > Diego zmienił sobie imię na Scott -
taka niby nowa tożsamość, ale nie dokońca....żeby ludzie którzy go kiedyś
znali nie wiedzieli że wstąpił do zakonu.....żeby pomyśleli że Diego tak
naprawde gdzieś zaginął i taki tam....dobra wiem że trudno to jarzyć...idę
spać...nie mam ostatnio pomysłów...mam stagnację umysłową i nie wiem jak to
dalej będzie......
Nio nio. Ładne, ładne. Ładnie piszesz,
fajniutki masz styl, Ale czy musi byc tego tak duzo??
Troche mi sie nie chce czytać, zawsze ten ff powraca coraz dłuższy. Nie
wpatruję się w błędy chyba ze się rzyucają tu nie ma czego takiego. Ja
patrze na tyl, akcje, fabułe. Fajne zagadki tu umieszczasz. Zycze
powodzenia.
QUOTE (Tajemnicza @ 21-04-2003 22:16) |
Nio nio. Ładne, ładne. Ładnie piszesz, fajniutki masz styl, Ale czy musi byc tego tak duzo?? Troche mi sie nie chce czytać, zawsze ten ff powraca coraz dłuższy. Nie wpatruję się w błędy chyba ze się rzyucają tu nie ma czego takiego. Ja patrze na tyl, akcje, fabułe. Fajne zagadki tu umieszczasz. Zycze powodzenia. |
Do bani? Nieeeeee Bardzo fajne...taki niby
łatwe niby trudne. A co jeszcze do długości? tio jak tak wychodzi tio
dobrze. Nie gadamy ze mało
Part 24
- Ojciec? - Adama też
wmurowało to, co przed chwilą przeczytał. - Niemożliwe...Pan Smith jest
ojcem...Scotta?
- Na to wygląda - odpowiedział ponuro Robert. Cała ta
fotografia sprawiła, że mózg odkształcał mu się od nawału myśli, jakie
przeszyły jego głowę. Państwo Smith nigdy nie wspominali o tym, że mają
syna. Prawdę mówiąc to nigdy o to ich nie pytał...
- Ale przecież to
niemożliwe! Spójrz na państwo Smith i Scotta. Znajdziesz między nimi
więcej przeciwieństw niż podobieństw. A zresztą ON jest mordercą, członkiem
tego przeklętego Zakonu. Jak taki ktoś mógłby być ich synem?!
Zresztą...odsuń się - Adam odsunął Roberta i zaczął chaotycznie przeszukiwać
zawartość kufra. Wyjął z nich parę listów i trochę zdjęć - na wszystkich był
Scott a we wspomnianych listach też była o nim mowa jakby rzeczywiście był
ich synem...
- Poddaję się...- rzekł zrezygnowany. - Wszystko wskazuje na
to, że rzeczywiście to ich syn. - Chłopcy zamilkli na moment. Żaden z nich
nie mógł uwierzyć w to, co ujrzeli. Państwo Smith są rodzicami tego
mordercy.
- Chwileczkę, ale dlaczego pani Smith mówi na niego Diego? -
spytał Wiktor.
- Pewnie zmienił dane osobowe, żeby nie mieć z nimi żadnej
więzi. No wiesz...żeby nikt nie wiedział, że ludzie działający przeciwko
jego kumplom to jego rodzice - zauważył Robert.
- Wciąż nie mogę w to
uwierzyć…- potrząsał przecząco głową Michał.
- Uwierz mi, że nie
tylko tobą to wstrząsnęło - powiedział Robert - Ciekawe jak się poczuli, gdy
dowiedzieli się, jaką działalnością zajął się ich wyrodny synek - prychnął
pogardliwie. Wszyscy zgromadzeni wiedzieli, dlaczego z taką nienawiścią mówi
o tym człowieku. Gdyby nie on, wciąż mieszkałby z rodziną, gdyby nie on,
Paweł nigdy nie został by wychowywany przez Zakon. A teraz, kiedy dowiedział
się, że wychowywali go państwo Smith, ludzie, którzy są jego
opiekunami...Nie...Nie ma im za złe tego. W końcu to nie ich wina, kim stał
się ich syn. Ale dlaczego nigdy mu o tym nie powiedzieli? Przecież
zrozumiałby ich...Nikt nie wybiera sobie rodziny i nikt nie ponosi
konsekwencji za to, kim się stają ich najbliżsi. Poczuł się jakby został
oszukany...
- Robert wiem, co sobie teraz myślisz... - Wiktor złapał
przyjaciela za ramię, zupełnie jak to robią ojcowie.
- Wiktor ja ich nie
obarczam za to. Przykro mi tylko, że nie zaufali mi na tyle by mi o tym
powiedzieć - powiedział z wyrzutem.
- Uwierz mi, że nie jest łatwe wyznać
komuś taką prawdę - powiedział zatroskanym głosem przyjaciel.
- Chodźmy
stąd. Jakoś nie mam ochoty dowiedzieć się, co ukrywają jeszcze przede mną -
Robert wstał, po czym szybkim krokiem zaczął zmierzać ku wyjściu. Nie zdążył
jednak wystawić nogi przez tajne przejście, gdy ujrzał, że do środka ktoś
wchodzi. To był pan Smith.
- Co tutaj robicie? - spytał po czym spojrzał
na wywalone papiery i otwarty kufer. Jego mina wskazywała, że nie jest w
nastroju do żartów - Słucham, czy wytłumaczycie mi, co się dzieje?
-
Panie Smith to moja wina. Ja ich namówiłem, żeby szukali jakiś tajemnych
przejść. No i traf chciał, że znaleźliśmy się tu - wytłumaczył Wiktor.
-
Ale czego szukaliście w tym kufrze?
- Prawdy panie Smith... - Robert
wyszedł z cienia, w którym przed chwilą stał. Pan Smith wymienił spojrzenia
ze swym podopiecznym. Chwilę potem spojrzał na kufer oraz na leżące obok
zdjęcie. Zdjęcie z Indii. Podniósł je i spojrzał zatroskanym wzrokiem na nie
i z trudem powstrzymując drżenie rąk.
- Robert...- zaczął - Nigdy o tym
nie wspominałem gdyż uznałem...Nie... Ja po prostu bałem się.
Bał się?
Robert nie mógł w to uwierzyć. Wielu ludzi mogłoby to powiedzieć, lecz nie
pan Smith. - Przez wiele lat skrywałem to przed tobą. Teraz wiem, że to i
tak nie miało sensu. Prędzej czy później byś się o tym dowiedział. Przykro
mi tylko, że nie dowiedziałeś się tego ode mnie osobiście. Widzisz to
zdjęcie? - podał je Robertowi - Jesteśmy tu w Indiach - Przyjaciele
przysunęli się bliżej do Roberta by móc lepiej się przyjrzeć zdjęciu jakby
skrywało ono coś co było niewidoczne gołym okiem - Ten chłopiec to mój syn.
Zapewne wiesz, kim on jest teraz, jednak chciałbym abyś wiedział, kim był on
dla mnie... - łzy pociekły po policzkach starego człowieka. - Wiem ile
krzywdy wyrządził on szczególnie tobie i wielu innym ludziom...Ja to
wszystko wiem. Nigdy nie przypuszczałem, co z niego wyrośnie. Był moim
oczkiem w głowie, moim szczęściem... - przerwał ukrywając twarz w
dłoniach.
- Dziadku... - Robert podszedł do niego, po czym
powiedział:
- Nie winię cię o to, że mi nie powiedziałeś. Rozumiem to.
Rozumiem twoje uczucia. Syn na zawsze pozostanie synem. Chodźmy stąd. Zrobię
ci kawy - wyszli pozostawiając gabinet tak jak go zastali. Szare firanki
zafalowały jakby pchnięte przez delikatny powiew powietrza. Stary pokój
pełen gorzkich wspomnień i wielu tajemnic, znów został zamknięty na klucz. I
to zdjęcie. Ten jasno-włosy chłopiec. Czy dowie się kiedyś, co tak naprawdę
się wydarzyło? Robert zastanawiał się nad tym, dlaczego tak się stało.
Dlaczego ten chłopiec wybrał taką drogę w życiu? Co nim pokierowało, że stał
się jednym z najgroźniejszych ludzi w tym świecie? Być może kiedyś się tego
dowie. Wiedział, że w końcu pozna całą prawdę. Ale jeszcze nie dzisiaj.
Kiedy przyjdzie odpowiednia pora...
ps...ehh ten parcik napisałam
już dawno temu, więc emeryturka chwilowa jeszcze jako trwa - odpoczywam....
tak szczerze? chyba zaczynasz wracac do
formy
albo raczej jush wtedy wrocilas prosze, daj gratisa <tu powinna
znajdowac sie buzka "slodkie oczka" >
QUOTE (Abaska @ 22-04-2003 13:47) |
tak szczerze? chyba zaczynasz wracac do formy albo raczej jush wtedy wrocilas prosze, daj gratisa <tu powinna znajdowac sie buzka "slodkie oczka" > |
Eff... shkoda... ale bede cierpliwa
nie będzie mnie na tym ff do 10 maja z
powodu egzaminów do liceum - szerzej w chłopcu pustyni.....dziękuję
Avalanche, powodzenia!! Oby ci sie
powiodlo ^^ A do 10 maja to nie tak zle, wytrwamy
Na razie!!
Avalanche, czy ty bedziesz jeszcze tego
ficka kontynuowala, czy raczej wszystko wlejesz w "chlopca
pustyni"?? Mi siem tamten fick podoba, ale ten zostanie dla mnie na
zawsze (powtarzam tyul, heheh ^^) debest. Prosze, napisz chocby
zakonczenie!!
Pozdrawiam
Abasiu pokontynuuje to jeszcze
jutro dam next parta po długiej przerwie
ha! a jednak dzisiaj następna część
jak zwykle opinie mile widziane
Part 25
Oczywiście wszyscy, czyli rodzice
i pani Julia dowiedzieli się, co się wydarzyło w ów tajemniczym gabinecie
Jonathana Smitha. Sergiusz, Stefan i Remis nie bardzo wiedzieli jak mają się
zachować w tej, co bądź niezręcznej sytuacji. Mieli nawet pewne wątpliwości
czy nie wyciągnąć odpowiedzialności za wścibstwo swoich synów, jednak
powstrzymali się. Oni też dowiedzieli się o Scocie w równie nietypowy
sposób. Wtedy też trudno im było uwierzyć w to, że tak szanowani ludzie,
jakimi byli państwo Smith mogą skrywać ponurą tajemnicę o swym wyrodnym
synu. Na początku nie za bardzo wiedzieli jak mają się zachowywać wobec
nich. Bo przecież jak można przyjaźnić się z ludźmi walcząc z ich bliskim
członkiem rodziny. Pan Smith jednak nigdy nie starał się na siłę chronić
Scotta. Byłoby to po prostu nie do przyjęcia nawet przez niego. Nie mógł
przecież odpierać ataków wrogów jego syna wiedząc, że ten zasługuje może
nawet na więcej niż wieczne potępienie.
Historia " nowej drogi
życia" Scotta miała początek wiele lat temu. Scott kończył właśnie
Akademię i wiele wskazywało na to, że z jego wynikami bez problemu dostanie
się do dowództwa sił atlantyckich. Pan Smith miał dobre kontakty z synem.
Tamten zawsze zwierzał mu się z problemów, jakie trapią młodego człowieka,
nie mówię tu oczywiście o sprawach sercowych - ta działka była zarezerwowana
dla jego matki Julii. Scott jak na swój wiek wydawał się bardzo dojrzały i
nader odpowiedzialny. Posiadał paru przyjaciół, których darzył szczególnym
zaufaniem. Jednak ojciec odgrywał w jego życiu nadrzędną rolę. Był dla niego
oparciem i ogromnym autorytetem. Cechowała go honorowość i godność. Miał
swoje zasady, których nigdy nie łamał. Nie miał wrogów, a przynajmniej o
takowych nie było mu wiadomo. Ostatniej nocy w Akademii zdarzyło się jednak
coś, co wstrząsnęło nie tylko uczelnią. Ktoś z zimną krwią zamordował
najbliższych przyjaciół Scotta. Jego samego znaleziono na szóstym piętrze
nad ciałem jego najlepszego przyjaciela, umazanego całego krwią i z nożem w
ręku. Nie udało się go zatrzymać i wiele wskazywało na to, że zaszył się
gdzieś w Azji. Po wielu miesiącach pojawił się, lecz tym razem jako jeden z
dowódców Krwiożerczego Zakonu. Idealny chłopiec stał się jednym z
najokrutniejszych morderców, jacy zasilali szeregi Zakonu. Zawiódł
wszystkich, których znał, zdradził najbliższych mu przyjaciół, przede
wszystkim jednak wyparł się rodziców. Niewielu na szczęście wiedziało, że
Diego to osoba, którą ludzie obarczają za wiele zabójstw. Większość
społeczeństwa, nie licząc armii i rządu, nie wiedziała, że ów kat to tak
naprawdę ten jasno-włosy młodzieniec, syn międzynarodowego dyplomaty
Jonathana Smitha. Z biegiem lat przyjęło się wśród "zwyczajnych"
obywateli, że armia nie zna prawdziwych danych osobowych sławnego mordercy.
Nikt nie kojarzył już syna Smith'ów z rezydentem Zakonu. Przywódcy sił
atlantyckich stwierdzili, że nie ma sensu zmieniać tego stereotypu, lepiej,
aby nikt niepowołany nie odkrył tej smutnej historii rodu
Smith'ów...
- Przepraszam, ale chciałbym o coś zapytać a raczej coś
opowiedzieć - Adam zwrócił się do siedzących naprzeciwko niemu państwa Smith
- W szkole spotkaliśmy ducha pewnego 17-letniego chłopca o imieniu
Simon.
- Simon? - pan Smith wzdrygnął się lekko. - Powiedziałeś
Simon?
- Tak, ale co pana tak zdziwiło? - spytał.
- Tak samo nazywał
się dawny przyjaciel Diega...
- Diega?
- Tak naprawdę miał na imię mój
syn. Imię Scott przylgnęło do niego tuż po wstąpieniu do Zakonu -
wyjaśnił.
- Rozumiem, ale nadal nie rozumiem, co pana zdziwiło?
- Jak
wcześniej wspomniałem tak nazywał się dawny przyjaciel Diega, którego on
później...zamordował - powiedział łamiącym się głosem. - Jego innych
przyjaciół znaleziono później. Ich również zamordował.
- Dlaczego on nam
to zrobił? - pani Julia rozpłakała się ukrywając twarz w dłoniach - Nigdy
nie przeszło nam nawet przez myśl, że mógłby się dopuścić tak strasznych
czynów - jej szloch ogarniał cały salon.
- Przepraszam, ale jeszcze tylko
jedno pytanie - nalegający wzrok Roberta uczynił swoje – Czy Diego
należał do Navaget?
- Skąd o tym wiecie? - pani Smith nie kryła
zdumienia.
- Simon wspominał o tym.
- Zwerbowali go jak miał
piętnaście lat. Jego koledzy także znaleźli się w szczepie. Wszyscy mieli
niesamowite zdolności, mające po odpowiednim treningu stać się śmiertelną
bronią na Zakon. Czas jednak pokazał, że tak się nie stało... - Robert już
więcej nie pytał. Wiedział, że wspomnienie Scotta, a raczej Diega są nawet
po tylu latach bardzo bolesne. Przez jego głowę przebiegł wizerunek Scotta,
twarz wykrzywiona w szyderczym uśmiechu, pełna nienawiści o twardym, zimnym
spojrzeniu.
- Myślę, że jest już dość późno chłopcy - powiedział Stefan,
dając do zrozumienia, żeby poszli do swojego pokoju iść spać. Przyjaciele
posłusznie zrobili to, co im zasugerowano i parę minut później leżeli
pogrążeni w głębokim śnie...
- Gdzie ja jestem? - Wiktor stał w cichym i
ciemnym korytarzu. Po chwili jednak oświeciło go.
- To jest szóste
piętro… - wyszeptał. Czuł się bardzo dziwnie. Rozejrzał się wokół.
Wszędzie cisza. Po chwili jednak dało się słyszeć kroki. Wiktor obrócił się
za siebie. Ku niemu szedł Simon. Nie otaczała go ta dziwna mgiełka, co
oznaczało, że był żywy. Wiktor chciał mu jakoś zasygnalizować swoją
obecność. Simon jednak przeszedł przez niego jakby to on był teraz duchem.
Podążył za nim. Simon przystanął. Rozejrzał się, po czym zaczął dotykać
ściany jakby szukał jakiegoś mechanizmu otwierającego tajemne przejście.
Wiktor zauważył, że była to ta sama ściana, przez którą dostał się do
jaskini. Na korytarzu zaszumiało. Simon nie zwrócił jednak na to uwagi,
dalej szukając wejścia do jaskini.
- Cholera! Głupie drzwi, że też
teraz musiały się... - mówił do siebie z coraz większą złością. Wiktor stał
nieopodal obserwując bądź, co bądź dziwną sytuację.
- Witaj Simon -
powiedział głos dobywający się z tyłu. Wiktor jak i Simon obrócili się
natychmiast w stronę przybysza.
- To ty Diego? Matko, ale mnie
wystraszyłeś - powiedział z ulgą Simon. Postać, z którą rozmawiał miała na
sobie długi czarny płaszcz oraz kaptur na głowie zasłaniający twarz. -
Mógłbyś mi pomóc z tymi drzwiami? Chyba się zacięły...
- Są zamknięte.
- Zamknięte? - spytał lekko poirytowany.
- Ja je zamknąłem -
stwierdził Diego.
- Ale po co? Przecież nigdy ich nie zamykamy - Simon
wydawał się lekko zdziwiony postępowaniem przyjaciela.
- Tego wymagała
obecna sytuacja - powiedział z dziwnym spokojem.
- Jaka sytuacja? O czym
ty mówisz?
- Na dole są nasi z Navaget - Diego mówił powoli, jakby
chciał, aby Simon wysłuchał wszystkiego, co ma do powiedzenia.
- To, po
co je u licha zamknąłeś! - prawie krzyknął.
- Nie chcę żeby ktoś
niepowołany się tam dostał - odpowiedział.
- W takim razie jak mają
stamtąd wyjść?!
- Masz rację...Nie wyjdą - jego ton wydawał się
bardzo tajemniczy i trochę mroczny.
- Co to znaczy nie wyjdą? - Simon
zaczął coś przeczuwać.
- Widzisz przyjacielu nieżywi nie mają w zwyczaju
wstawać - powiedział z lekkim rozbawieniem Diego.
- Diego przestań się
wydurniać...Chcecie mi zrobić żart.
- Żart? Ależ skąd przyjacielu. Ja
bynajmniej nie żartuję. Oni nie żyją. Zostałeś jeszcze ty…- powiedział
i sięgnął po sztylet. Simon chciał się rzucić do ucieczki, jednak zanim
zrobił jakikolwiek ruch, był już w zasięgu ramion Diega. Długi, zamaszysty
zamach i wbicie sztyletu najpierw w brzuch a potem w serce dawnego
przyjaciela powaliło na zimną posadzkę nieżywego Simona.
Wiktor
próbował coś zrobić, jednak uświadomił sobie, że nie ma wpływu na to, co
dzieje. Stał przy ścianie chcąc opanować swój strach. Spojrzał na sylwetkę
schylającego się nad ciałem Simona, Diega. I wtedy jego wzrok przykuła jego
prawa ręka. Na przegubie dłoni miał wytatuowany dziwny, czarny znak
skorpiona. Znał ten znak. Widział go wiele lat później podczas ich spotkania
w momencie, gdy jako fantom, czy kim wtedy tam był, chciał go zabić.
Pamiętał to zbyt dokładnie. Gdyby nie Paweł skończyłoby się to pewnie dla
niego tragicznie.
Diego dotknął ręką szyi Simona, chcąc sprawdzić
czy aby chłopak na pewno nie żyje. Stwierdziwszy, że dobrze wykonał
"robotę", złapał martwego Simona za nogi i powlókł go na dół do
jaskini. Wiktor chciał za nim ruszyć, jednak czuł, że obraz zaczyna się
zamazywać. Wracał.
Ava powrocila!!
Ale zrobila jeden blad, ktory mi sie
rzucil w oczy:
powiedział Stefan, dając do zrozumienia, żeby poszli
do swojego pokoju iść spać
takie powtorzeni male ^^ zmien to, a
part bedzie perfekto ^^ qrcz, ale szuja z tego Diega!!
swinia!! eff... nioe mam sloff :[
Part 26
Następnego dnia,
wszystko zdawało się być po staremu. Nie rozmawiano o wczorajszym
wydarzeniu. Chłopcy i tak już uznali, że dość narozrabiali wchodząc do
ukrytego gabinetu. Po śniadaniu udali się na dwór w celu wykorzystania
sposobności z tego, że w nocy nasypało dużo śniegu. Oczywiście jak to w
takich wypadkach bywa, zaczęli się rzucać śnieżkami. Adam z Robertem w
jednej drużynie, a Michał z Wiktorem w drugiej.
- A masz! - krzyknął
Michał rzucając w Adama dość sporą pigułą. Zanim Adam zdążył zrobić unik,
leżał już na śniegu i otrzepując się próbował wstać. Niestety wyglądało na
to, że nie ma dzisiaj szczęścia, gdyż leżąc pod wysoką sosną nie zauważył,
że gałęzie pod wpływem ciężaru białego puchu za chwilę zlecą mu na
głowę.
- AAaaa! - tylko tyle udało mu się powiedzieć. Góra śniegu
zasypała całkowicie Adama. Przyjaciele śmiali się do rozpuku na widok
wygrzebującego się przyjaciela.
- Żyjesz? - spytał z rozbawieniem
Michał.
- Odwal się dobra? To wszystko przez ciebie! - Adam nie
wyglądał, aby cała ta sytuacja była zabawna. Podniósł się powoli,
wytrzepując zza kołnierza resztki śniegu.
Z domu wyszedł właśnie
pan Smith. Wyglądało na to, że wybierał się na spacer. na widok chłopców,
zawołał:
- Chcecie się przejść? - spytał. Przyjaciele z chęcią przyjęli
propozycję. Jedynie Adam nie biegł, idąc powoli otrzepując się nadal ze
śniegu.
- Widzę, że mieliście bitwę, co? - powiedział z uśmiechem pan
Smith - Za moich czasów to był sztandarowy obowiązek każdego chłopca w
zimie.
- To wszystko przez Michała - wskazał na przyjaciela Adam. Michał
tylko się uśmiechnął. Wiedział, że to nie była skarga na niego tak jak to
miał w zwyczaju robić Radek, gdy coś przeskrobali, lecz zwyczajna reakcja
Adama na wszelkiego rodzaju ataki na niego. Zawsze w ten sposób wyładowywał
swoje emocje, gdy przegrywał. Można by rzecz, że czasami sprawiał wrażenie
wielkiego pesymistę i wiecznie obrażonego. Były to jednak tylko
pozory...
- No dobrze, idziemy - Ruszyli szeroką ścieżką porośniętą po
obu stronach wielkimi drzewami.
- Panie Smith chciałem jeszcze raz
przeprosić za to, co zaszło wczoraj...Nie powinniśmy byli tam wschodzić... -
wyraził skruchę Wiktor.
- Nie gniewam się na was - powiedział obdarzając
ich uśmiechem. - Już raz przeżyłem taką samą sytuację.
- Chodzi o naszych
rodziców? - spytał.
- Zgadza się. Wtedy jednak stało się to przez
przypadek. Otto niechcący uruchomił przejście.
- Założę się, że mój
ojciec już wcale nie przez przypadek przeszukał kufer - powiedział z pewną
miną Wiktor.
- Nie mylisz się.
- Panie Smith a tak zbaczając z tematu
to chciałbym o coś zapytać.
- Słucham.
- Chodzi mianowicie o naszych
ojców. Moglibyśmy się dowiedzieć o nich od pana? - spytał Wiktor.
- No
cóż - zaczął pan Smith, śmiejąc się lekko - Trzeba przyznać, że to były
prawdziwe łobuziaki. Pamiętam jak kiedyś pozbyli się mnie z mojego domu
wysyłając list pod mój adres, że mam pilne wezwanie. Po powrocie zastałem
tylko obraz nędzy i rozpaczy. Okazało się, że w szkole był
"szlaban" na zabawy, a oni mieli swój pogląd na ten temat, no i
wykorzystali mój dom na miejsce gdzie takową zabawę można urządzić,
szczególnie, że było w miarę blisko do szkoły.
- A profesor
Twintower?
- Przyjaźnię się z Howardem już przeszło dobrych
"parę" lat. Poznaliśmy się w Akademii. Chodziliśmy do tej samej
klasy i muszę przyznać, że był jednym z moich najbliższych przyjaciół.
-
On nas tak samo nienawidzi jak kiedyś naszych ojców - stwierdził
Michał.
- Howard, rzeczywiście ma trochę odmienny pogląd na świat. A
biorąc pod uwagę, co przeszedł przez te lata, to czasami odnoszę wrażenie,
że zwyczajny człowiek dawno by zrezygnował.
- To znaczy, że on kiedyś
taki nie był?
- Ho ho...Gdybyście go widzieli w młodości to byście się
zdziwili - machnął ręką. - Wtedy to były inne czasy. Bo widzicie, profesor
Twintower zawsze był kimś w rodzaju przywódcy, którego wszyscy się słuchali
i z którym się liczono. - tu spojrzał na Wiktora - przyznam jednak że wtedy
inaczej pojmowano role przywódcy w grupie. Musiała to być osoba
odpowiedzialna i której można ufać - Wiktor oczami wyobraźni widział
rozkazującego Twintowera w młodszym wydaniu. Prawdę mówiąc, nie mógł go
sobie wyobrazić tak jak to opisywał pan Smith. W jego głowie był widoczny
wizerunek, Twintowera jako złowieszczego dyktatora, z wiecznie kwaśną miną i
znęcającym się nad wszystkimi, kogo uważał za wrogów swej "niby -
słusznej" ideologii bycia jedynym sprawiedliwym.
- Wiem co pan ma na
myśli. Mój ojciec był zupełnym przeciwieństwem tego co pan mówi.
- Nie o
to chodzi Wiktor. Widzisz, twój ojciec był trudnym dzieckiem o silnym
charakterze i dlatego profesorowi Twintowerowi trudno było go przytemprować.
Pamiętam jego początki w Akademii i z perspektywy czasu inaczej patrzę już
na to co zdarzyło się kiedyś.
- No tak, ale tata podobno nie był raczej
tym dobrym z początku....- pan Smith westchnął.
- Ja bym to ujął tak:
potrzeba było mu po prostu mocnego wstrząsu, aby się ocknął i spojrzał na
świat innym okiem.
- To znaczy?
- Remis był raczej osobą, która
odbiegała od standardów dobrego ucznia. Nie ukrywam, że nie szanował innych
i dbał przede wszystkim o własną osobę. Jednak Stefan okazał się tą osobą,
która wskazała właściwą drogę Remisowi, co wydawało się wielu, niemożliwym
do wykonania- podrapał się po brodzie kiwając głową - Ale to już powinni wam
opowiedzieć wasi ojcowie - wskazał na idących ku nim Remisa, Sergiusza i
Stefana.
- Tato! - zawołał Wiktor. Remis spojrzał na syna obdarzając
go swoim dziwnym i nieprzeniknionym wzrokiem.
- Możemy się przejść? -
zaproponował. Remis zrobił zdziwioną minę, spojrzał na swych przyjaciół a po
chwili, mimo lekkiego wahania udał się z synem na krótką przechadzkę.
-
Tato nigdy mi nie opowiadałeś dlaczego się zmieniłeś - zaczął
niepewnie.
- Zmieniłem? Wcale się nie zmieniłem - powiedział.
- Wiesz,
o czym mówię. Chodzi o to, co takiego zrobił Stefan - Remis jakby się
zamyślił, po czym wziął głęboki oddech
- Widzisz...Stefan pomógł mi
kiedyś zrozumieć parę ważnych spraw. Pokazał mi inny punkt patrzenia na
świat.
- To znaczy, że przez niego stałeś trochę lepszy? - Remis zaśmiał
się i potargał syna po włosach.
- Można tak to ująć. Byłem zbyt zadufany
w sobie i prawdę mówiąc to straszny był ze mnie egoista. Stefan pracował
wtedy jako wolontariusz. - Wiktora jakoś to nie zdziwiło. Stefan był osobą o
gołębim sercu i kimś pełnym ufności. Zawsze roztaczał wokół siebie pewną
aurę szczęścia. - Jakimś dziwnym trafem i mnie wysłano na wolontariat do
zniszczonego miasta, w którym w odbudowie pracował także Stefan.
-
Twintower? -spytał znienacka Wiktor.
- Wiesz to całkiem możliwe, że ten
mamut mnie tam wysłał - uśmiechnął się. Było to bardzo dziwne. Remis nigdy
nie uśmiechał się nawet na samo wspomnienie imienia profesora. Wiktor
pomyślał, że w głębi duszy to lubili się, choć nigdy żadna ze stron nie
okazała to drugiej. Typowe. Obaj prędzej zjedliby śmierdzące skarpetki niż
przyznaliby się, że choć troszkę się lubią. A może tak ma być? Nie wiadomo,
co by wyniknęło z tego, że nagle po tylu latach profesor Twintower -
postrach szkoły jako "straszny" nauczyciel zaprzyjaźniłby się z
Remisem - postrachem szkoły w młodości. Jakoś nie mógł sobie tego wyobrazić.
Ich niechęć do siebie była chyba zbyt wielka, aby stał się cud. Zresztą może
to lepiej...Tak jest bezpieczniej.
- Przypuszczam, że na pewno nie
wysłali mnie tam ot tak sobie - ciągnął dalej Remis.
- Ale widać
osiągnęli wtedy to co zamierzali - stwierdził Wiktor.
- Możliwe. Bardzo
zaintrygowała mnie bezinteresowność Stefana. Nigdy wcześniej nie spotkałem
faceta, któryby z takim poświęceniem zajmował się poszkodowanymi. Kazano nam
razem współpracować a raczej kazano mi przyjąć taki układ: albo
współpracujesz z nim i się go słuchasz, albo inaczej porozmawiamy. Chodziło
o to, że gdybym zachowywał się nie tak jak trzeba to wysłaliby mnie do
szkoły na takiej wysepce… - tu spojrzał na Wiktora - lepiej nie będę o
tym ci wspominać, bo to raczej niezbyt miłe
- W takim razie pomińmy fakt,
co by z tobą zrobili.
- Rozumiesz, że w takim wypadku byłem zmuszony się
go słuchać. Nie byłem tym zachwycony, gdyż Stefan był osobą, której mówiąc
delikatnie...nie szanowałem i nie znosiłem, a już sama myśl że będzie mi
wydawać rozkazy i rządzić mną doprowadzała mnie do wściekłości. Nigdy nie
pozwalałem żeby ktokolwiek mówił mi, co mam robić. Nie miałem jednak
wyjścia. Inną opcją mogłoby być to, że wylądowałbym w o wiele gorszym
miejscu niż byłem. I tu Stefan bardzo mnie zdziwił. Myślałem, że wykorzysta
tak świetną okazję żeby się zemścić na mnie za to, co mu robiłem. On jednak
traktował mnie jako kogoś sobie równego…partnera. Przyznam, że na
początku miałem go "w głębokim poważaniu" i że guzik mnie
obchodziło, co stanie się z tymi wszystkimi ludźmi, którzy stracili cały
swój dobytek życia, którzy odnieśli poważne rany. Stałem tak patrząc na
spalone domy, w ogóle nie mogąc sobie wyobrazić tego, co ja - bogaty i
wpływowy robię w takim miejscu jak to? Wtedy jednak coś zrozumiałem - Wiktor
z niecierpliwością czekał na to wyznanie - Zobaczyłem małą dziewczynkę.
Miała najwyżej sześć lat. Jej sukienka jak i buzia i ręce były całe umazane
sadzą. Stała pośrodku placu, zupełnie nie zauważając mnie. Po chwili
przykucnęła i skryła główkę w dłoniach. Nie płakała. Wzięła zaraz potem
jakiś kamień i zaczęła malować nim po czarnej glebie. Chciałem podejść do
niej, lecz ona, gdy tylko zauważyła mnie, zlękła się i zaczęła uciekać.
Spostrzegłem, że kieruje się w stronę płonących jeszcze budynków. Zacząłem
biec za nią, chcąc wyciągnąć ją z tego piekła. W miejscu, w którym
przystanęła pojawił się mur ognia odgradzający ją od wyjścia z budynku, do
którego weszła.
- I uratowałeś ją? - spytał Wiktor, choć wiedział jaka
będzie odpowiedź.
- To było bardzo dziwne. Poczułem w sobie coś, czego
nigdy przedtem nie doświadczyłem. Moje serce, dotąd zimne i całkowicie
pozbawione wszelkich uczuć po raz pierwszy doznało czegoś niezwykłego jak
dla mnie. Zależało mi na jej życiu. Nigdy wcześniej nie poświęciłem się dla
nikogo tak jak dla niej. Kiedy ją znalazłem, siedziała w kącie przerażona,
kuląc się przed ogniem. Wziąłem ją na ręce i wyniosłem na zewnątrz. Teraz
oboje byliśmy ubrudzeni sadzą. Zdziwiłem się bardzo, kiedy wtuliła się we
mnie i po prostu zasnęła. Jej rodzice byli bardzo wdzięczni z powodu jej
odnalezienia. Ona sama jednak po przebudzeniu poprosiła mnie o coś. Chciała
abym pomógł odbudować jej wioskę i żebym zaprzyjaźnił się z nią. Muszę ci
przyznać, że nawet ja sam zdziwiłem się zgadzając się na to. Spotkania z
tymi ludźmi, którzy stracili wszystko dały mi wiele do myślenia.
Postanowiłem, że zmienię się.
- I obietnicy częściowo dotrzymałeś.
-
Częściowo?
- No tak... nadal masz sobie coś z tyrana - Wiktor zaśmiał się
i po chwili uciekał już przed Remisem, który mimo tego że był człowiekiem
rzadko okazującym uczucia to jedno widział na pewno. Bardzo kochał swego
syna, czego dowodem mogłoby być, chociaż to że gdy złapał Wiktora i wrzucił
go w górkę liści śmiał się z nim razem do rozpuku przysypując go co rusz
złotymi liśćmi klonu.
ps. troche dziwna tą część pisałam dawno temu i
to w takim dziwnym nastroju...
Bledow nie znalazlam (moze niezbyt uwaznie
czytalam
?). I wcale nie dziwne. Ciesze sie, ze naklikalas cos o Remisie, bo mi cosik
tam nie gralo, ze postrach szkoly dobrym tatusiem ^^
No i ciesze
sie, ze jednak koontynuujesz PZN ^^ Bo to siest debest ^^
Pozdrawiam
- sadystka Rogue ^^
i mam zamiar kontynuować
ciesze sie jednak że nie zawaliłam tego parta zbytnio jutro next part..........ecccch Abasiu
ale Quicksilver to dopiero facet
Ava!! Czyzby w twoim sadystycznym
sercu cos zaczelo podlegac zmianie?? ^^
Abasiu - sadyści czasami mają
serce..ale tylko dla sadystów a Quick nie jest raczej tym dobrym, więc spełnia wymagania
Part 27
Święta się skończyły i niestety
trzeba było wracać do Akademii. Robert nie raz zaprzątał sobie głowy myślami
o Pawle. Całe święta spędził w Zakonie. Szczerze wątpił w to, aby mieli tam
wszystkiego ogóle jakiekolwiek święta. Orfeusz pewnie zaczął mu znowu robić
pranie mózgu namawiając go zapewne, aby wykonał jeden z jego szatańskich
planów. Podobno tam szybko człowiek przestaje być człowiekiem a staje się
bestią, mordercą...Człowiekiem pozbawionym wszystkiego, co ludzkie...co
dobre. A jednak Paweł nie wyglądał na przesiąkniętego złem, psychopatą.
Przeciwnie, sprawiał wrażenie raczej lekko przerażonego, ale i też całkiem
normalnego. A może to były tylko pozory? Przecież tak naprawdę nie jest
pewien, co się dzieje w umyśle jego brata. Czy byłby zdolny zabić? Czy
mógłby zranić jego? Nie wiedział. Wiedział jedynie to, że trzeba mu pomóc.
Tylko jak? On go nie pamięta...Nie pamięta rodziców.
Rodzice…tak....Gdyby oni żyli wszystko byłoby dobrze. Ale ich nie ma.
Musi sobie radzić sam. Sam musi uratować brata. Ale jak to zrobić? Nie może
podejść do niego i powiedzieć tak po prostu, że jest jego bratem.
Za
duże ryzyko. Orfeusz porwałby go z Akademii i wychowywałby go sam na jeszcze
gorszego psychopatę niż sam był. W głowie zaiskrzyła mu kolejna myśl -
Orfeusz. I nie chodziło tu bynajmniej o to, co teraz robi. Sęk w tym,
dlaczego on to robi?...Nie, inaczej...Co sprawiło, że on w ogóle to wszystko
robi? Jaka więź łączy go ze Scottem? Dlaczego dwoje młodych, inteligentnych
ludzi zmieniło się morderców? Co było tego przyczyną? Te pytania były
bardziej dręczące niż to, że Paweł zaczyna być jednym z nich. Nie mógł pojąć
tego. Scott miał wszystko, czego potrzebował - wspaniałych rodziców i
kumpli, był świetnym uczniem - chodzący ideał. Tyle, że ideał, który
zawiódł. Zawiódł wszystkich. A Orfeusz? Nie wiedział o nim zbyt wiele.
Prędzej zrozumiałe mogłoby być to, że on mógł mieć powody do stania się
Zakonnikiem. Z tego, co kiedyś się dowiedział, Orfeusz był również
niesamowicie zdolny. Niewielu jednak wiedziało o tym, co tak naprawdę kryło
się w młodym umyśle geniusza. A jednak...Skoro to on był tym gorszym, to,
dlaczego Scott zabił członków Navaget a nie on? Gdyby Orfeusz zrobił to
zamiast niego Zakonnikiem stałby się szybciej niż by sobie tego życzył a nie
dopiero teraz. Skoro zakonnicy są tacy okrutni to, dlaczego zwlekali z
przyjęciem go do ich szeregów? Przecież to pozbawione sensu. Dzięki niemu
mogliby wymordować więcej ludzi - na czym zależało przede wszystkim szefom
Zakonu. Coś musiało się wydarzyć...Coś, co uniemożliwiało mu dojście Do
Krwiożerczego Zakonu. Ale co?
- Robert, zlituj się i przestań
patrzeć się tępo w swoje buty tylko spójrz na mnie - Robert rzeczywiście
trochę się zamyślił - Wiesz, co? Ty to masz mózg jak wypatroszona mumia w
śladowych ilościach.
- Nie, po prostu myślałem nad tym wszystkim...o
Orfeuszu...o Scocie… - wymamrotał.
Wiktor spojrzał swoimi
przenikliwymi oczami na przyjaciela.
„Te oczy...” -
odezwał się w jego głowie głosik . „Oczy...”- spojrzał na
Wiktora. „Identyczne...” - znów odezwał się głosik. Robert
zaczynał podejrzewać, że głos, który to mówi istnieje
naprawdę.
„Spójrz na oczy...”- głos coraz bardziej zaczął
przeszywać mu mózg. Robert zrozumiał, że coś dzieje się nie tak...To nie był
głos z jego umysłu. To był głos do niego...Należący do jakiejś innej osoby.
„Oczy...Patrz na oczy” - ból zaczął się stawać coraz
bardziej uciążliwy.
- Robert...Robert, co ci jest? - spytał
zdezorientowany Wiktor. Robert stoczył się z łóżka, klęcząc teraz na
podłodze i rękoma trzymając się za głowę.
„Robert spójrz na jego
oczy” - głos toczył się jakby echem, świdrując umysł Roberta. Mimo
okropnego bólu, jaki przeżywał spojrzał tam gdzie kazał mu głos. Patrzył
teraz prosto w oczy przerażonego przyjaciela.
„Wiktor...syn
Remisa....REMIS!” - głos wydarł się niemiłosiernie, powalając
ledwo już przytomnego Roberta. Każde słowo…każda sylaba, była bolesna,
nie mógł znieść tego głosu...Niech on przestanie!
„ Nie chcesz
żebym już krzyczał, prawda?”- spytało gnębiące go echo –
„Nie chcesz żebym ci sprawiał ból...Powiedz, że nie
chcesz...Powiedz...POWIEDZ!”
- Nieeeeeeee! - krzyknął
Robert. Leżał na podłodze, dysząc ciężko. Czuł się jak na torturach.
-
Nie łatwiej jest odpowiedzieć od razu? Nie czułbyś mojego gniewu na sobie -
głos dudnił mu w mózgu, buzując z coraz to większą siłą. Robert spostrzegł,
że Wiktora nie było w pokoju.
„ Szukasz Wiktora?” - zaśmiał
się znów ten sam głos. – „Twój przyjaciel musiał wyjść...tak
ładnie go o to poprosiłem” - śmiech był coraz bardziej obłąkańczy.
- Kim jesteś? - wymamrotał ledwie Robert.
„ Kim jestem? A czy
to takie ważne?” - śmiech ucichł ustępując twardemu tonowi mówcy.
– „Nie ładnie, że grzebałeś w moich rzeczach...ONE NIE NALEŻĄ DO
CIEBIE!” - pokój przeszył wrzask Roberta.
„ Nie krzycz,
bo i tak nic ci to nie pomoże”- umysł Roberta rozjaśnił się na moment.
- Scott? - głos zamilkł na chwilę po czym znowu się odezwał.
„
Brawo, nie sądziłem, że tak szybko mnie poznasz.”
- Co ty...Co ty
chcesz?
„Pobawić się z tobą”- Scott zaśmiał się jeszcze
bardziej obłąkańczo niż przedtem – „Zły Wikuś znalazł kuferek i
zajrzał do niego...On należy do mnie…Tylko DO MNIE!” - Mimo
iż Robert miał już nawet trudności z mówieniem spytał o coś.
-
Diego...Jesteś Diego, nie pamiętasz? Nie jesteś Scott...Jesteś Diego -
wydyszał.
„Diego umarł wiele lat temu. Teraz jest tylko
Scott.”
- Nie prawda! Jesteś Diego...Diego Smith...Syn
Jonathana
„ZAMILCZ! „- Scott starcił panowanie nad sobą.
Przed oczami Roberta zaczęły się przesuwać szybko obrazy ludzi.
„
Nie! Nie patrz!”- Obrazy zniknęły tak szybko jak się pojawiły
–„ Nie masz prawa...Zginiesz...Zamorduję cię!”
-
Nie zrobisz tego...
„Nie wierzysz mi?”- głos zmienił się z
psychopatycznego na bardziej zrównoważony – „Ależ ja mogę zrobić
jeszcze coś gorszego” - wysyczał – „Na przykład
Paweł…”
- Zostaw go...Ty..Ty
„Ależ powiedz, kim
jestem...Ciekawe nieprawdaż?...Nienawidzisz mnie. Czuję to nawet tu będąc
tyle kilometrów od ciebie...ale ja wiem jak można przyporządkować sobie
upartych...Wystarczy, Robert …”- zrobił pauzę –
„Mieć haka. Ja go mam...Twój brat jest wystarczającym argumentem na to
abyś był mi posłuszny...”
ps. plissss dajcie opinie
Czeakaj, ava, nie nadazam... Scott tam byl
przy nim, i tak sobie do niego gadal, czy po prostu wkardl sie do mysli
Roberta??
Nie, to byc za bardzo skomplikowane ^^
No i czemu Wiciu
wyszedl?? Co sie stalo??
Aj, jush cie nie mecze, chociaz chcialabym
sie dowiedziec wiecej ^^ Bo to jest chyba wszystko porozkladane na party w
twojej sadystycznej gloffie
Uch, mum isc na gore... Ja musiec
spadac nyny ^^ NarQa!!
Abaś na twoje życzenie parcior nowy
Part 28
- Robert...O matko
on się nie budzi...ROBERT!
- Nie wrzeszcz tak! To może chwile
potrwać, uspokój się, zaraz się ocknie. - Adam starał się uspokoić Wiktora.
Robert powoli otworzył oczy.
- Gdzie ja jestem? - spytał
nieprzytomnie.
- Wszystko w porządku. Jesteś w skrzydle szpitalnym -
wyjaśnił.
- Diego...On...Był w moim umyśle - starał się wytłumaczyć.
-
Leż spokojnie, powinieneś teraz odpocząć - rzekł Michał przytrzymując
Roberta, aby nie wstawał
- Ale...
- Żadnych, „ale" masz
odpoczywać. Jesteś w ciężkim stanie.
- Zaraz zaczynają się lekcje. Ja
przy nim zostanę - do gabinetu wszedł profesor Grey. Wyglądał na bardzo
zatroskanego stanem Roberta. Chłopcy posłusznie opuścili gabinet zostawiając
ich samych.
- Panie profesorze...
- Wiesz, że powinieneś
odpoczywać
- Ale ja muszę...Powiem...Muszę - Robert nie dawał za wygraną.
Musi powiedzieć, co się stało. Profesor Grey uznał, że Roberta i tak nie da
się uciszyć, więc postanowił go wysłuchać.
- Pan wie, kim jest Scott? -
zapytał. Profesor kiwnął głową. - Święta spędzaliśmy u państwa Smith'ów.
Podczas nich dowiedzieliśmy się czegoś.
- Że Scott to tak naprawdę Diego
Smith - dokończył za niego profesor. Robert zrobił zdziwioną minę.
-
Skąd...Skąd pan wie? - spytał zaskoczony.
- Dowiedziałem się tego wiele
lat temu. - wyjaśnił krótko.
- On...On zabił swoich przyjaciół...Zdradził
rodzinę...Zdradził wszystkich - wyszeptał - sprawił, że nie mam
rodziców...Mojego brata - Robert ukrył twarz w dłoniach. To wszystko było
dla niego bardzo bolesne.
- Wiem. - Profesor Grey nie potrafił w tym
momencie powiedzieć niczego bardziej podniosłego.
- I dzisiaj...Mówił do
mnie, groził, że zabije mojego brata, jeżeli nie będę mu pomagać - odwrócił
głowę. Po policzkach spływały mu łzy - Proszę mi powiedzieć...Co ja mam
zrobić? - zapytał. Popatrzył w oczy siedzącego przed nim profesora
alchemii.
„Oczy...Patrz na oczy....”
- Nieeeee! -
Robert złapał się za głowę. Jego umysł przeszył znów ten straszny ból.
Profesor złapał za dłonie Roberta. Stało się coś dziwnego. Ból ustępował, a
głos jeszcze przed chwilą tak głośny stawał się coraz mniej słyszalny, by po
chwili zupełnie zamilknął.
- Jak...Jak pan to zrobił?- Robert zdawał się
nie pojmować dziwnych zdolności profesora alchemii.
- Przykładając ręce
do osoby cierpiącej i skupiając się dostatecznie na jej bólu można sprawić,
że zniknie on.
- Ale to znaczy, że pan też poczuł to co ja czułem. -
profesor nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się jedynie przyjaźnie i
powiedział:
- Świadomość, że odciąża się człowieka od bólu sprawia, że
rozumie się jego problemy... - Robert nie wiedział, co odpowiedzieć.
Profesor Grey był trochę dziwną osobą, szczególnie, gdy rozmawiało się w nim
w cztery oczy. Nie dało się go rozszyfrować tak po pierwszej rozmowie. Była
to postać nieco złożona, otoczona dziwną aurą tajemniczości. Z drugiej
jednak strony, był osobą całkiem zwykłą, posiadającą jak każdy człowiek
swoje sekrety. On jednak zdawał się coś ukrywać...
- No dobrze. Zostawiam
cię, wracaj do zdrowia - pożegnał się i wyszedł. Robert jednak nie miał
zamiaru leżeć w łóżku. Po głowie chodziły mu różne myśli. Ten głos. Głos
Diega, mówiący mu by spojrzał w oczy najpierw Wiktora, później profesora
Greya...Nie...To się nie trzyma kupy. Ale może trzeba... - w tym momencie
wytężył umysł i skupił się na starym albumie leżącym w jego pokoju - No
chodź...Przyleć tu...
Nie minęło parę minut a album ze zdjęciami
przyleciał unosząc się delikatnie w powietrzu. Robert pochwycił go i
otworzył na pierwszej stronie. Było tam duże zdjęcie jego rodziny z czasów
jego dzieciństwa. Popatrzył moment z sentymentem na nie, po czym przewrócił
kartkę. Na następnej stronie widniało zdjęcie jego ojca wraz z jego kumplami
- Sergiuszem, Remisem i Stefanem. Robert przyjrzał się uważnie postaci
młodego Remisa uśmiechającego się luzacko. Jego uwagę przykuły jego oczy. Po
dłuższym wpatrywaniu się w nie stwierdził, że...budziły lęk. Były dzikie i
nieprzeniknione a zarazem zimne. Pozwalały zgłębić się w przeszłość ich
właściciela tak namiętnie tłumionej, ale nadal widocznej i odzwierciedlanej
w jego źrenicach. Nie bez powodu mówi się, że oczy są oknem na duszę
człowieka. Czyżby Diego chciał mu coś powiedzieć?
ps. powiedźcie czy
to nie jest za bardzo powalone?.....ja ma pewne wątpliwości
Ava... czemu powalone?? ^^ Nie jest... Ale
qrde, czekaj... Ojcem Vicia jest Remis... Ojcem braci jest Otto... A mi sie
ciagle pieprza imiona ojoow Adama i Michala... Sergiusz i Stefan... Kto
siest "z" kim?? ^^"
na razie!!
Stefan - Michał
Sergiusz -
Adam
Abas ja to musze przeczytać jeszcze raz wszystko bo mam wrażenie
że coś mi sie pomieszało.....
Oł, tenks vielkie, bo juz sie gubilam
^^
Tak szczerze mowiac, to mi sie zdaje tez, ze cos tu nie gra... Moze o
czyms zapomnialas?? Mniesza o to. Jeszcze raz dzieki za wytlumaczeine ^^
Abaś nie chciało mi sie narazie tego
mojego całego powalonego tekstu analizować więc wszystko jest tak jak
jest....zajmne sie tym później a narazie następny part
Part 29
- Ach obudziłeś się - pani doktor
Wanda Grajewska weszła niespodziewanie do sali. - Już lepiej? - spytała
uśmiechając się.
- Myślę, że tak - odpowiedział nieśmiało Robert - Czy
mogę iść na lekcje? - spytał szybko. Doktor Grajewska popatrzyła się
niepokojącym wzrokiem na młodego pacjenta i po chwili znów się
uśmiechnęła.
- No dobrze, tylko się nie przemęczaj! - wykrzyknęła za
Robertem, który szybko wybiegł z sali. Zapomniał jednak, że zostawił na
łóżku album. Biegł szybko korytarzem chcąc zdążyć na lekcje. Wyjął
pośpiesznie plan lekcji z kieszeni.
- Historia - powiedział do siebie.
Skręcił w lewo i udał się do klasy.
- Tak, więc proszę zapisać...Rok
2345 p.n.e. charakteryzował się wzmożoną aktywnością zakładanych w tym
czasie wszelkich bractw, zakonów...
- Przepraszam, ale byłem u pani
doktor i…
- Siadaj proszę - lekcje prowadziła ta sama kobieta,
która witała ich na początku roku - prof. Michelle Bradford. Była mniej
więcej w wieku prof. Greya - młoda i ładna z brązowymi długimi włosami,
tryskająca humorem i niezwykle inteligentna. Można było nawet rzecz, że jej
osoba wzbudzała równie wielkie zainteresowanie wśród młodych uczniów, co
prof. Grey u dziewczyn, wzdychających na korytarzach za nim. Robert
zauważył, że Wiktor nie odrywał wzroku od niej oczu patrząc na nauczycielkę
jak zaczarowany. Nie był zresztą jedyny, reszta chłopców też tak reagowała
na młodą panią profesor o długich zgrabnych nogach i szczupłej sylwetce.
Nawet Radek, klasowy brzydal nie miał nic sensownego do powiedzenia żeby
pochwalić się swoją wiedzą.
- Pani profesor wspominała pani, że zakładano
wtedy różnego rodzaju bractwa i zakony. Czy tyczy się to także Krwiożerczego
Zakonu? - spytała Laura.
- Tak. Krwiożerczy Zakon był jednym z
pierwszych, które założono. Niewiadomo, kto dokładnie założył to bractwo. Z
badań, jakie są prowadzone od lat wynika, iż początkowo Zakon skupiał
niewielką grupkę morderców i wojowników oraz przeklętych magów i alchemików.
Ich przywódcą miał być Jan Krwawy - nie wiadomo czy to on założył Zakon,
jednak przypuszcza się, że od jego przydomka wzięła się dalsza część nazwy
Zakonu. Krwiożerczy Zakon zaczął się jednak rozrastać i po latach zaczęli
coraz częściej dawać o sobie znać - zabijali wszystkich, którzy stawali im
na drodze do władzy. Mówi się, że król Jan IV Podły był w rzeczywistości
podstawionym kandydatem do tronu, który z pomocą zakonników zdobył władzę.
Króla jednak po paru latach zgładzili ci sami Zakonnicy, którzy wepchnęli go
na tron, prawdopodobnie za to, że nie spełniał ich oczekiwań i nie podbijał
coraz to nowych ziem.
- Przejdźmy jednak do innych zakonów - prof.
Bradford kontynuowała dalszą lekcje powracając do tematu Krwiożerczego
Zakonu jedynie w notatce, którą później podyktowała uczniom na koniec
lekcji.
- Ona jest cudowna - powiedział rozmarzony Wiktor.
- Wiesz, co
Wiktor? Nie zdziwiłabym się gdyby podobała ci się jakaś super laska, ale
nauczycielka? - spytała przyjaciela powątpiewającym tonem Laura.
- I kto
to mówi? Ta, co nie mogła oderwać wzroku od Greya - odciął się Wiktor.
-
To było dawno…a poza tym mam teraz chłopaka - spojrzała na stojącego
nieopodal Adama rozmawiającego właśnie z Michałem. - Wiesz ona mogłaby
pasować do Greya - uśmiechnęła się znacząco.
- Może....Ale teraz będę żyć
w świecie marzeń razem z nią - zaśmiał się Wiktor, po czym dodał - ona jest
ideałem kobiety...Piękna, inteligentna i ma to coś.
- Tak ma to
coś....Jest dużo starsza od ciebie i jest nauczycielką - dodała zgryźliwie
Laura.
- No i co z tego? - westchnął Wiktor po czym cały w skowronkach
poszedł na obiad.
- Co mu jest? - spytał Adam, który podszedł właśnie z
Michałem do Laury i całując ją w policzek.
- Nie uwierzysz. Wiktor
zakochał się w Bradford - powiedziała z lekkim uśmiechem.
Ava... Hmm... Jakby ci to... ^^"
Troszke tu jest pomieszanie z poplataniem ^^" Do tego zdaje mi sie, ze
byloby lepiej, gdybys przed Swietami przedstawila lecje historii... Bo to
teraz brzmi tak, jakby oni mieli pierwsza lekcje historii dopiro po Sw.
Mikolajku
Można było nawet rzecz że jej osoba
wzbudzała równie wielkie zainteresowanie wśród młodych uczniów co prof. Grey
u dziewczyn, wzdychających na korytarzach za nim.
Nie rozumiem sensu
tego zdania. Kilka razy czytalam, ale nic nie wywnioskowalam ^^"
Wytlumacz mi to, plizz... I najlepiej to zdanie podziel na 2 , czy cos tak,
bo naprawde trudno je skapowac...
A fick jak zawshe swietny ^^
Pozdro, droga sadystko Sasasa
Abaś dzięki za to że mnie poprawiasz -
tak to jest jak się pisze w nocy mnie też dopiero teraz wydaje się to jakieś nie takie - to
także wina mojej długiej nieobecności, czego dowodem są potem te niespójne
party...no tak pamięć szwankuje -postaram się poprawić to co mi zasugerowałaś abym poprawiła...a z tą lekcją od
historii - no może tak...ale niech będzie jak jest
...ale cóż...kurcze teraz mam zamiar wprowadzić jakąś akcje
bo przy tym można usnąć...sasaasasa ...a z tym zdaniem to chodziło mi że oboje są postrzegani
jako atrakcyjni, dlatego do Bradford wzdychają chłopcy a do Greya dziewczyny
...taaaaa... psychiczne to wszystko jest
niestety ten part wymagał według mnie
tej długaśności
Part 30
- Przejdzie mu - powiedział ze
spokojem Michał. - Zobaczysz jutro znajdzie sobie kolejną, do której będzie
wzdychał.
- Może masz rację, ale…
- No co ty, wyobrażasz sobie
Wiktora w objęciach Bradford? - chłopcy wybuchnęli śmiechem
- Och
Wiktorze kocham cię!
- Panno Bradford ja też panią kocham, czy
zostanie pani moją żoną?
- Ach, Wiktorze..oczywiście! -
Adam i Michał nie mogli powstrzymać się od zagrania scenki zakochanych.
Oczywiście ich wygłupy przykuły uwagę Twintowera.
- Borquez!
Karlsen!
- Tak panie psorze?- obaj obrócili się i jednocześnie
zapytali. Twintower zazgrzytał zębami. Bardzo nie lubił gdy się go
lekceważono...
- Nie toleruję takiego zachowania u moich uczniów -
wysyczał.
- Jakiś problem profesorze? - prof. Bradford okazała się jedyną
osobą, która mogła ich wywabić z kłopotów.
- Ależ nie pani profesor
-uśmiechnął się przymilnie Adam - Profesor Twintower właśnie chciał nam
przekazać żebyśmy....
- Poszukali dyrektora - dokończył Michał i
pociągnął Adam za rękaw. Nie minęło parę chwil a ulotnili się szybciej niż
można było. Z daleka dostrzegli tylko wściekłą twarz Twintowera, który nawet
nie zdążył zaprotestować, że tak naprawdę to miał wobec nich inne zamiary.
Profesor Bradford natomiast obdarzyła Twintowera uśmiechem, po czym również
oddaliła się.
- Ale się wściekł - do przyjaciół dołączyła Laura, która
obserwowała sytuację z boku.
- Eeee tam. Nim to bym się nie przejmował -
machnął ręką Adam - Mamutowi jak zwykle ciśnienie skacze - uśmiechnął
się.
Po obfitym obiedzie przyjaciele udali się na polanę, gdzie
następna lekcja miała się odbyć z profesorem Shepardem. Pojawił się na niej
także Paweł, którego wcześniej nie było. Robert natomiast nie pojawił się na
lekcji, gdyż doznał rostrou żołądka po ciężko strawnym obiedzie.
-
Dzisiaj chciałbym abyśmy przeprowadzili krótką lekcję w terenie -
poinformował Shepard - Podzielę was na dwie grupy. Proszę bardzo - Loyola,
Marcewicz, Switz, Ives i Maxwell w pierwszej grupie…A w drugiej... -
Shepard rozejrzał się wśród reszty uczniów - Borquez, Applegate, Karlsen,
Szczęsny i Clove. Reszta zostaje ze mną. A wy...- Shepard pstryknął palcami
i przed nimi ukazały się...
- Deski do latania! - wykrzyknął Wiktor -
Ale panie profesorze....gdzie jest moja?
- Applegate nie strugaj
idioty…przed tobą wisi. Jak niedowidzisz to okulary załóż - klasa
wybuchła śmiechem.
- No dobra dość gadania. W lesie ukryłem srebrny
kielich. Waszym zadaniem będzie znalezienie i przyniesienie go do mnie.
Grupa, która pierwsza przyniesie kielich - wygrywa. Na
deski...gotowi...Start! - dało się słyszeć jedynie szum i po chwili obie
grupy zniknęły w gęstwinie lasu.
- Panie profesorze a co my mamy robić? -
spytał jeden z uczniów, którzy zostali na polanie.
- My natomiast do
powrotu waszych kolegów zajmiemy się czymś pożytecznym. Proszę wyjąć
notatniki...
- Znaleźć kielich! Ciekawe jak? Ten las jest ogromny i
zanim...
- Laura, mamy przecież deski, więc możemy z łatwością
przemierzyć tan las szybciej niż gdybyśmy mieli na przykład iść - uśmiechnął
się Michał.
- No tak, ale...
- Zamknijcie się oboje! Widzieliście
tego przygłupa gdzieś? - spytał Wiktor.
- Sam jesteś przygłup...Ta deska
jest niekomfortowa i ciężko się na niej siedzi...A poza tym, ciężko się nią
kieruje... - Wiktor jak i cała reszta nie mogli opanować się ze
śmiechu.
- No co?
- Ty przymule! Na tym się stoi a nie siedzi!
- Wiktor o mały włos nie spadł z deski ze śmiechu. Radek naburmuszył się i
stanął tak jak inni na swej desce.
- Wiedziałem. Ja tylko chciałem was
sprawdzić… -starał się wytłumaczyć.
- Taaaak...A ja jestem Merlin -
zakpił Adam.
- Dobra koniec. Mamy znaleźć ten kielich przed nimi, jeżeli
chcemy wygrać.
- Ja tak sobie myślę, że można by było przeszukać jakieś
jaskinie - zaproponował Michał.
- Dobra w takim razie przyspieszamy!
- rozległ się świst i pięć postaci ruszyło z zawrotną prędkością wśród
wiekowych drzew. W trakcie poszukiwań nie obyło się jednak od
wypadku…
- Wiktor sądzę, że ty nie masz zielonego pojęcia gdzie
szukać tego kielicha - stwierdził przemądrzałym głosem Radek.
- Milcz, bo
ci nogi powyrywam! - odwarknął Wiktor - Jak jesteś taki mądry to powiedz
lepiej w którą stronę mamy lecieć?
- Myślę, że w prawo - odrzekł szybko
Radek.
- „Myślę, że w prawo”...A ja myślę, że w lewo, no i
co?
- No i nic. Twoja sprawa jak jesteś taki głupi to... – nie
zdążył jednak dokończyć gdyż Wiktor natarł na niego z całej siły. Deska
Radka musiała doznać jakiegoś poważnego uszkodzenia, gdyż wpadła w
turbulencje i zaczęła się obracać dookoła w zawrotnym tempie. Radek nie
zdołał się jednak dłużej utrzymać w powietrzu i po chwili został wyrzucony z
wiru i uderzył o drzewo tracąc przytomność. Przyjaciele natychmiast
podfrunęli do rannego - wszyscy oprócz Wiktora byli nie na żarty przejęci
stanem Radka, który nie tylko stracił przytomność, ale także był ranny - z
czoła spływała mu strużka krwi, zaś nadgarstek wyglądał na złamany, ponieważ
wykrzywił się pod dziwnym kątem. Adam natychmiast wyczarował bandaże i zajął
się opatrywaniem Radka, gdy skończył podszedł do Wiktora.
- Zadowolony
jesteś? - powiedział rozgniewanym głosem - Masz czego chciałeś! -
wskazał palcem na Radka - Mogłeś go zabić! - wykrzyczał mu prosto w
twarz - Jesteś aż tak głupi czy tylko udajesz? - wysyczał w końcu przez
zęby. Te słowa sprawiły, że obaj rzucili się na siebie.
- Adam, Wiktor
przestańcie! - Laura próbowała uspokoić przyjaciół, jednak dopiero po
interwencji Michała udało się ich obu rozdzielić i odsunąć od siebie na
bezpieczną odległość.
- Jesteś taki sam palant jak on! - wykrzyczał
rozłoszczony Wiktor.
- Zamknij gębę kretynie! - przezwiska sączyły
się z ust przyjaciół niczym trujący jad. Każdy z nich miał ochotę jak
najbardziej pogrążyć przeciwnika.
- Wiesz, co Wiktor?! Nigdy bym się
niespodziewał, że możesz być taki podły! Od początku go nienawidziłeś,
ale to ci nie daje prawa do tego żeby tak nim poniewierać! - Adam zdołał
opanować się na, tyle aby móc wreszcie powiedzieć to co miał zamiar.
-
Obrońca uciśnionych się znalazł - parsknął pogardliwie Wiktor - Wyliż mu
jeszcze buty. A może już zdążyłeś to zrobić? -zaśmiał się pogardliwie. Adam
stał nieruchomo zaciskając pięści. Nie mógł jednak nic zrobić, ponieważ
Michał stał między nimi i w razie, czego powstrzymałby go od porządnego
lania, jakie miał teraz ochotę sprawić Wiktorowi.
- Jesteś durny jak nie
wiem, co - powiedział Adam z szyderczym uśmiechem.
- Nawzajem Borquez
- Coś ci jeszcze powiem Wiktor. Zachowujesz się jakbyś był tu panem i
władcą. Masz gdzieś innych i najchętniej zdeptałbyś ich gdybyś tylko mógł.
Ale mylisz się. Nikt tu nie będzie rozwijał ci czerwonego dywanu ani
potakiwał za każdym razem. Jesteś strasznym egoistą a na dodatek myślisz, że
jesteś lepszy od innych - te słowa ugodziły Wiktora w jego najczulszy punkt.
Nie pomógł nawet Michał. Wiktor rzucił się ponownie na Adama. Obaj zaczęli
okładać się pięściami.
- Przestańcie! - nawet błagalne krzyki Laury
nie zdołały przekonać chłopców do zaprzestania walki ze sobą. Każdy z nich w
tym momencie miał ochotę jak najdotkliwiej pobić drugiego. Michał ponownie
próbował rozdzielić walczących i choć w końcu po jakimś czasie udało mu się
to ti i tak nie ustrzegł się przed paroma ciosami, niechybnie wycelowanymi w
niego. Tym razem Michał postanowił lepiej poradzić sobie z jego kumplami a
by się nawzajem nie pozabijali. Związał i magicznymi sznurami przy dwóch
oddzielnych drzewach. Na nic zdała się szarpanina - sznury mocno oplątywały
obydwu przyjaciół uniemożliwiając wydostanie się z nich.
- Jeszcze jedno
- Michał pstryknął palcami i chwilę potem zakneblował Wiktora i Adama,
którzy nie mogąc się dopaść zaczęli coraz bardziej kląć na siebie.
-
Michał zostawmy ich. Zobaczmy lepiej, co z Radkiem - oboje podeszli do
Radka. Ten zaczynał się powoli wybudzać.
- Co się stało?....Ała
…boli...
- Nie ruszaj się. Masz złamany nadgarstek i małą ranę na
głowie od uderzenia - wytłumaczył Laura.
- Pamiętam tylko, że uderzyłem
w drzewo, a potem...Potem film mi się urwał. To Wiktor mnie zwalił... -
powiedział słabym głosem. Michał, który klęczał przed Radkiem wsakazał mu
związanych i zakneblowanych przyjaciół. Radek uśmiechnął się na widok
unieruchomionego Wiktora, jednak widok Adama przywiązanego do drzewa wprawił
go w lekkie zdziwienie.
- Dlaczego związaliście Adama? - spytał.
- A
to tak na wszelki wypadek. Obaj się trochę posprzeczali i tylko tak mogliśmy
sobie z nimi poradzić.
- Ja osobiście nie widzę nic dziwnego w tym, że
ten głupek Wiktor jest przywiązany, ale Adama można by wypuścić...
-
Lepiej nie - powiedziała Laura.
- Michał, mógłbyś sprawdzić moją deskę?
Chyba się uszkodziła, zobacz czy nie da się naprawić - Radek uśmiechnął się
lekko prosząc Michała o przysługę. Gdy tamten odszedł Radek zwrócił się do
Laury.
- Jesteś taka miła dla mnie - zaczął przymilnie. - Widziałaś jak
Wiktor mnie potraktował. On mnie nienawidzi.
- Może cię nie lubi ale nie
nienawidzi... -zaprzeczyła Laura. Radkowi spełzł jego uśmiech z twarzy i po
chwili powiedział
- To nie pierwszy raz, kiedy próbował się mnie pozbyć.
On jest niebezpieczny. Nie mówię to tylko ze względu na siebie, ale na
ciebie. Nie wiadomo, co takiemu może przyjść do głowy. Dzisiaj może być
miłym kolegą, a jutro może ci wbić nóż w brzuch.
- Co ty gadasz? - Laura
nie kryła zdziwienia.
- Mówię prawdę. Sądzę, że Wiktor ci nie mówił o tym
jak o mało mnie zabił - Laura zrobiła wielkie oczy - Dyrektor przyciszył
sprawę, bo Wiktor to przecież "miły i grzeczny" chłopiec. Ale ja
ci powiem, co się zdarzyło pewnej nocy. Chciałem wyjść do kuchni, bo
poczułem głód. Zajadałem się właśnie roladą, gdy zjawił się Wiktor. Stał
niedaleko mnie a twarz miał nadzwyczaj poważną i po chwili zaczął się do
mnie zbliżać. Był już bardzo, blisko gdy nagle sięgnął ze stołu po nóż i
rzucił się na mnie - Radek przewrócił się na bok, podwinął lekko koszulę i
pokazał bliznę. Laura skrzywiła się lekko i po chwili namysłu spytała:
-
To ci zrobił Wiktor?...Ale to niemożliwe.
- Możliwe. Rzucił się na mnie
jak oszalały. Krzyczałem a on wbił mi nóż. Na szczęście zjawił się dyrektor
i pomógł mi opanować tego szaleńca. Nie wiem czy bym przeżył gdyby nie jego
pomoc. Prawdopodobnie nie rozmawiałabyś dzisiaj ze mną gdyby nie dyrektor,
który mnie uratował.
- Ale to nie możliwe...Jak?...Przecież -Laura
starała sobie przetłumaczyć, że to, co mówi Radek to nieprawda. Jednak ta
blizna nie dawała jej spokoju. - Wiktor by czegoś takiego nie
zrobił!
- Tak? A co on przed chwilą chciał mi zrobić.? Chyba nie
powiesz, że to było przez przypadek! Natarł na mnie i o mało mnie nie
zabił! - Radek zaczął dyszeć ciężko.
- Ale...
- Nadal mi nie
wierzysz. Nie wierzysz, że twój przyjaciel jest zdolny do wszystkiego.
Przejrzyj na oczy Laura, on jest niebezpieczny. Wyładowuje swoją złość na
mnie a niedługo, kto wie? Może któregoś dnia zaatakuje również i ciebie -
Radek spojrzał Laurze prosto w oczy. Był bardzo przekonujący w swojej
wypowiedzi. Coś musiało w tym być. Wiktor już nie raz wykazał, że gdyby mógł
to chętnie by się pozbył Radka ze szkoły i to najlepiej gdyby go odesłano w
trumnie. Laura nie raz była świadkiem znęcania się nad Radkiem. Może
rzeczywiście z Wiktorem jest coś nie tak...
- Wiem, że trudno ci uwierzyć
w to, co ci powiedziałem. Jednak weź sobie do serca moją przestrogę - Uważaj
na niego. Jesteś moją koleżanką i widzę, że możesz się znaleźć w poważnym
niebezpieczeństwie, gdyby temu wariatowi coś odbiło. Wtedy nikt ci nie
pomoże. Będziesz zdana tylko na siebie. Przyrzeknij mi, że będziesz ostrożna
- Radek złapał Laurę za rękę. - Pamiętaj, co ci mówiłem....Aha i jeszcze
jedno. Nie mów Wiktorze ani nikomu innemu o tym, że powiedziałam ci o naszym
incydencie. Wiktor mógłby się wściec i zabić mnie w końcu a poza tym
przysięgałem dyrektorowi, że nikt się o całej sprawie nie dowie.
- Ale mi
powiedziałeś...
- Powiedziałem ci, bo chcę cię ostrzec. Wiktor na
zewnątrz wygląda jak niewinny nastolatek a tak naprawdę w środku kryje się
jego prawdziwe oblicze. Oblicze maniaka i niebezpiecznego dla społeczeństwa
wariata gotowego na wszystko. Laura proszę uwierz mi. - Laura miała chwilowe
wątpliwości jednak po chwili kiwnęła głową.
- Dobrze będę uważać -
powiedziała.
- Pamiętaj tylko żeby nikomu nie mówić o tym, co ci
powiedziałem. Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Ciężka sprawa. Deska została
poważnie uszkodzona. - w tym momencie podszedł Michał niosąc
"lekko" zdezelowaną deskę Radka.
- A kielich? - spytała
Laura.
- Możemy się pożegnać już w wygraną. Nie ma szans. Zobacz na
naszych "milusińskich". Rozwiąże ich a oni się znowu zaczną
bić.
- A może zostawimy ich tu na jakiś czas a sami poszukamy kielicha? -
zaproponował Radek. Michał popatrzył się dziwnie na Radka - nie podobała mu
się jego propozycja, jednak po dłuższych namowach nie pozostało mu nic
innego.
- Dobra, ale jak ich potem znajdziemy?
- Nie martw się
znajdziemy - uspokoił go Radek i uśmiechnął się lekko.
- Słuchajcie,
jako że wy nie możecie się dogadać, postanowiliśmy was tu zostawić na trochę
i poszukać kielicha. Nie obraźcie się, ale tak będzie najlepiej. Kielicha
jeszcze nie znaleziono - inaczej tamci wystrzeliliby złote iskry w niebo,
więc mamy jeszcze szanse. Niedługo po was wrócimy - Adam i Wiktor zmrużyli
oczy - gdyby teraz ich uwolniono na pewno mieliby odmienne zdanie na ten
temat, oczywiście przyjmując, że wcześniej obaj by się nie
pozabijali.
Cała trójka, czyli Radek, Laura i Michał wskoczyli na deski i
ruszyli na poszukiwanie kielicha. Nie spodziewali się jednak, iż ich decyzja
o pozostawieniu przyjaciół może mieć poważne konsekwencje...
ps jak
ktoś to przeczytał to chyba naprawde nie wiedział co zrobi ze swoim
czasem.....żartuje jak zwykle mile widziane opinie......o ile macie siłe coś
napisać
No NARESZCIE SAMFINK IS
HAPENNING!!
Bo juz sie troche dzifne robilo, jak caly czas
byla taka akcja... No nie bylo akcji ^^ Ale wiem, ze cos takiego musialo byc
zeby dobrze przedstawic bohaterow. No, ale ten ostatni part byl boski^^
To siest to, co tygryski loobia najbardziej ^^ AKCJE. A teraz z tego moze
wyniknac wszystko doslownie. Ma nadzieje, ze czesciej beda taie dlugasne
party!!
Pozdrooffka!!
PEES: Gdzies widzialam
jakis blad (chyba ,
ale teraz mi umknal... Jakbym znalazla, to ci dam znac ^^
ssasasa Abaśśśśśśśś......miałam pomysł
ale mi się chyba w głowie dziry porobiły bo mi wszystko powylatywało i nie
ma zbytnio pomysłów narazie......no la eten part pisałam pod "jakąś
tam" weną
Aha i jeszcze jedno: to co jest pisane wierszem to nie
jest mój pomysł!!!!!!! znalazłam to kiedyś w
internecie i tak sobie pomyślałam że wstawie to sobie do mojego ff, niestety
ja sie musze jeszcze sporo nauczyć żeby tak pisać...
Part 31
-
Jest?
- Nie ma? - krzyknął Radek wychodząc z jaskini.
- Cholera, gdzie
też on może być...
- Michał spójrz! Tam jest jakiś ogromny pagórek i
jakieś wejście - spostrzegła Laura.
- Lecimy! - cała trójka
podleciała lekko na do wejścia jaskini. Zeskoczyli z desek, pozostawiając je
na zewnątrz.
- Wchodzimy wszyscy - rozkazał Michał. Dmuchnął w swoją dłoń
i po chwili pojawił się niebieski płomień na jego ręce. W środku było bardzo
ciemno i wyjątkowo strasznie. Na ścianach, gdy się uważnie przyjrzeć
widniały liczne zarysowania, jakby jakiś ogromny stwór podrapał je swoimi
pazurami.
- Michał! - krzyknął Radek. Echo imienia Michała ogarnęło
całą jaskinię. Chwilę potem rozległ się ogromny szum. Krzyk Radka rozbudził
śpiące nietoperze. Cała chmara czarnych nietoperzy zmierzała ku wyjściu.
Laura złapała się kurczowo Michała i kryją głowę w jego ramieniu. Radek
natomiast skulił się na podłodze zakrywając głowę rękami. Szum powoli ucichł
a nietoperze wyleciały z jaskini.
- Nigdy tak nie rób! - wysyczał
Michał. - Mów szeptem!
- Dobra, dobra przepraszam - powiedział jak
najciszej Radek. Schodzili coraz bardziej w dół. Chłód coraz bardziej
oplatał ich ciała. Czuli się coraz bardziej niepewnie, gdy nagle…
-
Aaaa! - krzyk Laury spowił jaskinię. Przed nimi leżał ludzki szkielet w
resztkach czarnej szaty jaką miał zapewne przed śmiercią. Radek
powstrzymywał się od wrzasku, zakrywając sobie dłońmi usta. Oczy zaś o mało
nie wyszły mu z orbit. Jedynie Michał zachowywał względny spokój.
- Nie
bójcie się, przecież to tylko szkielet - starał się uspokić resztę.
Lauraednak cały czas była odwrócona - nie mogła znieść widoku szkieletu.
Michał który przyglądał się szkieletowi, zauważył iż szkielet trzymał w
swoich kościstych łapach jakiś zwój papieru. Podszedł bliżej i rozwinął
pożółkły papier. Większość liter była już wytarta. Ku zdziweniu Michała
jeden napis na dole kartki wyglądał jakby był zupełnie świeży, albo jakby
tylko ten napis miał przetrwać....
"Słowa ulotne,
drżące, rozsypane.
słońcem rozpalone, wiatrem
szarpane,
lekkie i zwiewne jak lekkie duchy,
z ksiąg pozbierane - drobne okruchy...”
- To brzmi trochę
jak jakaś formuła zaklęcia albo coś podobnego…- szeptnął do siebie
Michał, po czym zwinął pergamin i schował do kieszeni.
- Dziwne to było -
stwierdziła Laura.
- Nieważne. Chodźmy dalej - powiedział Michał i po
chwili ruszyli dalej ku ciemnościom. Po paru krokach stwierdzili jednak, iż
robi się coraz jaśniej. Smugi białego światła rozświetlały jaskinię. Michał
zgasił swój płomień. Robiło się coraz jaśniej...
- Patrzcie! - Radek
nie musiał powtarzać. Wszyscy spojrzeli przed siebie. Przed nimi znajdowało
się jezioro. Wnętrze było jasne a na ścianach smykały sobie odblaski wody.
Ze stropu zwisały różnej długości sople - stalaktyty, nadając wnętrzu
niezwykłości i tajemniczości. Ku ich zdziwieniu na środku jeziora znajdował
się...
- Kielich - krzyknęli jednocześnie. Złoty kielich ozdobiony
czerwonymi rubinami wydobywał z siebie owe światło. Obracał się wokół
siebie, połyskując.
- Jak my go dostaniemy? - spytała w końcu Laura.
-
Chyba trzeba do niego podpłynąć - odpowiedział jej Radek.
- Ja pójdę. Wy
zostańcie tu w razie gdyby mi się coś stało - Michał zdjął koszulę i po
chwili wkroczył do lśniącej wody. Była chłodna, a płynąc po niej zdawało się
że człowiek jest niesiony po jej tafli. Michał coraz bardziej zbliżał się ku
kielichowi, gdy nagle jego uwagę przykuł ledwo słyszalny dźwięk. Woda
zaczęła niebezpiecznie bulgotać, a na tafli jeziora zaczęły się pojawiać
zmarszczki. Coś najwyraźniej strzegło tego kielicha. Po chwili z jeziora
wyłoniła się ogromna hybryda. Olbrzymi, wstrętny stwór o zielonkawej barwie
rzucił się na Michała.
- Michał! - Laura natychmiast rzuciła nie do
jeziora. Radek nie był w stanie się poruszyć z przerażenia.
- Laura
uciekaj! - Michał za wszelką cenę chciał ustrzec Laurę przed czyhającym
na nią niebezpieczeństwie. Za późno. Potwór schwytał bezbronną dziewczynę.
Na nieszczęście potwora Michał zgromadził w sobie całą moc, którą posłał w
stronę potwora. Hybryda zaczęła się wić z bólu, od raniących ją czerwonych
promieni, by po chwili wypuścić ledwo żywą Laurę a samej kryjąc się w
otchłaniach jeziora. Michał natychmiast podpłynął do dziewczyny.
- Nic ci
nie jest? - spytał przestraszony.
- Uratowałeś mnie...Dzięki -
uśmiechnęła się.
- Dobra, bierzemy ten kielich i spadamy stąd, zanim znów
nie wypłynie jakaś poczwara - Michał pochwycił zdobycz i odpłynął do brzegu
razem z Laurą, gdzie czekał już na nich Radek, który sprawiał wrażenie jakby
się przeraził bardziej od nich - był blady jak kreda i ręką trzymał się za
serce, które o mało, co mu nie wyskoczyło z przerażenia.
- W życiu nie
widziałem czegoś takiego - wydukał wreszcie.
- Nie ględź tylko chodź,
zanim nas coś znowu dopadnie - cała trójka ruszyła ku wyjściu.
Tymczasem w innej części lasu Adam i Wiktor siłowali się z więzami, które
oplatały ich ciało. Byli jednak zbyt słabi, aby móc się uwolnić. Mówić też
nie mogli, gdyż ich zakneblowano. Mogli tylko stać i patrzyć z nienawiścią
na siebie.
Robiło się coraz chłodniej i powoli zaczął kropić
deszcz, który po chwili zamienił się w potworną ulewę. Przyjaciele stali,
moknąć coraz bardziej. Strużki wody spływały im po czołach, zaś ubranie
coraz bardziej przylepiało się do ciała. Było im zimno, lecz nie mogli się
rozgrzać. Wiatr dął coraz mocniej, rozczochrując im mokre włosy. Rozpoczęła
się prawdziwa burza z piorunami. Adam dostrzegł, że za drzewem, do którego
był przywiązany Wiktor zbliżają się do nich jakieś postacie. Nie leciały ona
deskach - sunęły unosząc się nad ziemią. Adam poczuł dziwny skurcz w
okolicach żołądka. Postacie miały na sobie czerwono- krwiste płaszcze a w
rękach każda z nich trzymała kosę. Zbliżali się do nich Zakonnicy.
nununu, nieladnie tak chlopcow zostawiac,
nieladnie ^^
dawaj szybciutko next parta, bo mi sie ciekawie zrobilo
sassaa Abaś......nie teraz...kiedy
nadejdzie pora...Ava wstawi łaskawie może jutro?........nie wiem.....musze
czekac na wenę bo nie wiem co dalej robić....w sensie za pare partów
sory że krótkie ale takie wyszło
Part 32
Wiktor nie rozumiał, co starał mu się
przekazać Adam. Przyjaciel zaczął się gorączkowo wyrywać z więzów, rzucać
się na wszystkie strony - wszystko to było jednak na próżno. Wiktor z lekkim
niepokojem przyglądał się na szarpiącego się Adama. Pomyślał, że po prostu
był już na niego tak zły, iż postanowił się wyrwać ze sznurów i go udusić.
Było jedno "ale". Jeżeli Adam rzeczywiście miał być wściekły to,
dlaczego w jego oczach widać było przerażenie i strach. Po chwili Wiktor
zrozumiał, że przyjaciel najwyraźniej się czegoś przestraszył. Nie rozumiał
jednak, czego.
Adam próbował coś wykrzyczeć do Wiktora, jednak na nic
zdały się jego wysiłki. Wiktor stał przed nim nieświadomy zbliżającego się
niebezpieczeństwa.
- Piękny ten kielich - zauważył Michał.
- I
jest cały ze złota - powiedział Radek.
- Ciekawe skąd profesor Shepard
miał tak cenny przedmiot? - Michał przystanął na chwilę. Pytanie Laury
obudziło w nim jego czujność.
- Właśnie…To trochę dziwne. Taki
drogi przedmiot...
- Co masz na myśli? -spytała Laura.
- Czy to nie
dziwne, że profesor Shepard kazał nam szukać przedmiotu o takiej wartości
narażając nas na takie niebezpieczeństwo, jakim było zmierzenie się z
hybrydą?
- Może to na tym polegało, Michał? Może chciał nas sprawdzić...
- Laura, mi się to wszystko coraz mniej podoba. Nie sądzę, że Shepard
narażał nas na TAKIE niebezpieczeństwo. Wierz mi, ale hybrydy nie są jakimiś
potulnymi stworzonkami mieszkającymi w jeziorze. To krwiożercze bestie, z
którymi wielu dorosłych, Atlantydów miałoby spory problem... - nastała
cisza. Każde z nich zastanawiało się nad tym, co powiedział Michał.
W tym samym czasie na polanie rozgrywała się normalna lekcja. Mimo deszczu,
Shepard nie zarządził powrotu do zamku. "Mały deszczyk" nikomu nie
zaszkodzi - mawiał.
- Panie profesorze, a właściwie to, czego szukają
tamci? - spytał jeden z uczniów.
- Mówiłem ci już Travis. Szukają
SREBRNEGO kielicha....
Opinia psorki ^o_o^ (sasasa
^^):
Krotkie, ale jednak cosik wnioslo ^^ A wiesz, ze podejrzewalam,
ze to nie bedzie ten kielich? Wiedzialam, wiedzialam!! Sasasa,
sasasa!!
Jak male bobo sie zachowujem ^^ No ale cosh... Wesole jest zycie
staruszka!! lalalalalalalaLAAAAAAAAA!!
Dobra, mi
odbija, wiec ja juz wiecej nie pisze ^^
a wiesz że ja też to
wiedziałam?
przez całe pięć stron ciągną się rozmowy abaski i
avalanche, nie ma co =P
fick cudaśny, podoba mi sie twój styl pisania
ava
Eire, blad!! Przez 5 stron ciagna
sie rozmowy Abaski i Avy oraz superasnei dlugie party ^^
och, jak mogłam?!?!? żałuje za
grzechy...
zaluj, zaluj... Idz sie spowiadaj,
dziecinko
Avus!! Co z toba!! Nie ma
cie na GG, nie ma cie na Foroom... WHERE ARE YOU?!
ludzie kochani - odłączyli mnie od neta
na cały TYDZIEŃ
- numer nie wybierał.......no ale dzisiaj podłączyli mi i mma teraz stałe
łącze
.....noo widze że sie ludki niecierpliwią więc daje coś tam (czyt. następny
nudny part
).......saasasa
Part 33
- Witam was chłopcy
- Zakonnicy wyszli zza drzewa i stanęli między dwoma drzewami do których
przywiązani byli przyjaciele. Głos, który ich przywitał był bardzo znajomy -
należał do Orfeusza. Mężczyzna podszedł do Wiktora i uśmiechnął się
jadowicie.
- Jak to się dobrze składa, że jesteście obaj przywiązani....
- wyszczerzył zęby - Nie ma kłopotu ze złapaniem was.... - Wiktor chciał coś
powiedzieć jednak knebel skutecznie spełniał swoje zadanie.
- Coś
mówiłeś?- zaśmiał się - Biedny Wikuś....przywiązali cię do drzewa i
zakneblowali......jakie to upokarzające - dodał z chytrym uśmieszkiem - A na
dodatek jeszcze ten deszcz.......cały przemokłeś......- Orfeusz perfidnie
wykorzystał okazję w jakiej znaleźli się obaj chłopcy do pokazania im jacy
są bezbronni i słabi. Złapał Wiktora za podbródek i zbliżył swoją twarz do
jego twarzy. Wpatrywał się w oczy Wiktora i za chwile wyszeptał:
-
Zabieram was do Zakonu...... - po czym pstryknął palcami i więzy na moment
odplątały się. Chłopcy odpadli od drzew wyczerpani. Jednakże chwile potem
sznury ponownie owinęły się wokół nich. Dwóch zakonników podniosło chłopców.
Orfeusz dotknął skroni każdego z przyjaciół - poczuli silny, przeszywający
ból a potem stracili przytomność.
- Za mną - rozkazał Orfeusz. Cała grupa
wsiadła na wcześniej skradzione deski i odfrunęli w nieznanym
kierunku.
Michał biegł co sił w nogach, pozostawiając w tyle Laurę i
Radka, którzy z ledwością biegli. Żadne z nich jednak nie stękało ani nie
skarżyło się na to iż bolą ją nogi - to było najmniej ważne. Teraz liczyli
się tylko Wiktor i Adam.
Michał dobiegł do miejsca, gdzie zostawił
swoich przyjaciół - ich jednak nie było. Po raz pierwszy w życiu spanikował.
Nie wiedział co ma robić a w środku narastało to okropne poczucie winy - to
przez niego, jego przyjaciele są w rękach tych bestii.
- Michał
ja.......- Laura która dogoniła Michała przystanęła na chwilę. Michał stał
przy jednym z drzew do którego przywiązał swoich przyjaciół i walił w nie w
przypływie złości i bezsilności. Nie mógł także opanować łez, które spływały
mu rzewnie po policzakch.
- To wszystko przeze mnie.... - załkałał głośno
- Dlaczego ja się ciebie posłuchałem?! - odwrócił się gwałtownie i
wskazał na wystraszonego Radka - Dlaczego??!!!!!
-
Michał uspokój się - Laura starała się uspokoić płaczącego przyjaciela. Ten
jednak jeszcze bardziej się rozjuszył.
- Nie
rozumiesz????!!!!! Gdybym ich tu nie zostawił, uciekliby
im!!!! - wrzasnął zły na samego siebie.
- Michał, do
cholery jasnej! Opanuj się! - Laura krzyknęła na załamanego
przyjaciela. Ten podniósł głowę i przestał szlochać.
- O matko!
Robert! On jest w szkole!! - znów rzucił się w szaleńczą pogoń.
Choć Paweł nic nie wspominał o Robercie, nie miał gwarancji na to iż
Zakonnicy nie chcieli mu zrobić krzywdy. Musi go ostrzec. Musi mu powiedzieć
o tym co się wydarzyło. Do czego on sam doprowadził.....
- Proszę, to
twój album. Zostawiłeś go parę godzin temu - doktor Grajewska podała
Robertowi jego własność.
- Dziękuję - odpowiedział grzecznie.
- A jak
żołądek? Nadal boli? - spytała. Robert potrząsnął twierdząco głową. Doktor
Grajewska zamyśliła się przaz chwilę po czym wyjęła z szafki mały flakonik z
różowym płynem - Widać tamten eliksir ci nie pomógł zbytnio. Mam tutaj coś
mocniejszego na twoje dolegliwości - podała mu małą buteleczkę. Robert wypił
całą zawartość i poczuł że bóle trochę zaczynają ustępować, ale
nieznacznie.
- Powinno ci pomóc. Jeżeli nadal nie będzei poprawy to
zgłoś. Teraz muszę na moment wyjść do dyrektora. Nie ruszaj się z miejsca.
Niedługo wrócę - drzwi się zatrzasknęły. Robert leżał skulony w łóżku
trzymając się kurczowo za brzuch. Nie miał siły an ponowne zastanawianie się
nad tym co mogły znaczyć słowa Scotta - teraz skupiał się wyłącznie na tym
aby móc zasnąć i zapomnieć o tym pulsującym bólu.
Po niespełna
dziesięciu minutach Robert zasnął. W środku ogromnej sali z dużymi oknami,
nie było nikogo prócz niego. Deszcz zacinał w szyby a drzewa za oknami
kołysały się pod wpływem wiatru. Co raz na ciemnym niebie pojawiały się
jasne błyski a grzmoty piorunów słychac było nawet w najglębszych częściach
zamczyska. Robert, który jednak miał mocny sen, nie zbudził się. Leżał
spokojnie wtulony w poduszkę. Po chwili do sali weszła niespodziewana osoba
ubrana w czarny płaszcz. Zamknęła za sobą drzwi na klucz i pocichutku
podkradła się do łóżka w którym leżał Robert. Postać stanęła przed nim
wyciągając z kieszeni coś w rodzaju małej strzykawki w której znajdował się
jasno-fioletowy płyn. Po chwili wyciągnęła do Roberta rękę, podciągając mu
rękaw. Absolutna cisza wypełniała salę. Na twarzy zakapturzonej postaci
malowało się skupienie, nie zmącone haląsem za oknem. Nagle klamka w
drzwiach zaczęła się ruszać - ktoś próbował się dostać do środka.
-
Robert! Robert otwórz te drzwi! - za drzwiami stała doktor Grajewska
dobijając się do środka.
- Co za kretynka - wysyczała postać po czym
wyciągnęła przed siebie ręke i drzwi zaczęły zrastać się ze ścianą. Chwilę
potem drzwi zniknęły a na ich miejscu wyrosła ściana - Tak już
lepiej......
- Co lepiej? - ziewnął Robert. Postać zlękła się po czym
szybko wbiła igłę w ramię Roberta. Mała dawka wstrzykniętej substancji
sprawiła, że Robert padł nieprzytomny z powrotem na łóżko. Postać podniosła
obezwładnionego chłopca i przerzuciła go sobie przez ramię, po czym
wyczarowała portal i przeszła przez niego, nie zostawiając po sobie żadnego
śladu.
ps. jak zwykle opinie mile widziane
.....(jak są błędy to mówić bo pisałam to w stanie psychozy -
maniakalnej......no ale to już dłuższa historia )
Komenta daje teraz, bo wtedy mi stronka
nie dzialala
No, ale do rzeczy ^^" Ten part jest.... hmmm.... dzifny.... tzn. dobrze
wszystko, ale cos tu jest takiego... no nie wiem ^^" cos jest i ja nie
wiem co, co sie tu nie zgadza.... Ale co to jest, to nie wiem. Jak sie
dowiem, to dam znak
No i ciesze sie, ze wrocilas
Bo juz tu bylo niemrawo jakos
Pozdrooffka!!
Abaś - co tu niejasnego? no może troche namieszałam - za chaotyczna
jestem - sory moja wada wrodzona.....postaram sie jaśniej pisać - I promise
Fajnie fajnie się rozkręca. Bardzo jestem
ciekawa co będzie dlaej. Piszesz ładnie i lekko się czyta. Mam ochotę na
więcej!!! Napisz cosik jeszcze!!
Ava...
po pierwsze ciesze sie, ze znow
Cie widze
a po drugie... w przeciwienstwie do Abaski... zrozumialam
wszystko
moze dlatego, ze tez jestem taka
chaotyczna
oj jak fajnie.......pare ludków sie
wypowiedziało .....wiem, cieszę się jak dziecko, ale tak
już mam
.......taaa...daje tego parta bo go napisałam 2 tyg temu......narazie musze
troche przystopować bo nauczyciele dostali hopelka i męczą z tymi
klasówkami.....no ale postramam sie dawać codziennie...choć mówie że nie
obiecuje.....
Part 34
Michał biegł jak oszalały, dysząc ciężko
ze zmęczenia. Nie zatrzymywał się jednak. Nie może pozwolić na to aby
porwali Roberta. Niebo całkiem już pociemniało i powoli zaczynała się noc.
Michał dawno zgubił za sobą Laurę i Radka. Błądził wśród gęsto rosnących
drzew. Minęło sporo czasu zanim odnalazł właściwą drogę. Na polanie stał
tłum ludzi - nauczycieli w ciemnych płaszczach patrzących w las jakby kogoś
wyczekiwali. Na widok pędzącego ku nim Michała większość przecierała oczy a
niektórzy z nauczycieli podbiegli do ledwo żyjącego Michała, który
przystanął na chwilę aby złapać oddech.
- Matko! Michał nic ci nie
jest? - profesor Bradford pierwsza dobiegła do zdyszanego Michała,
nakładając mu natychmiast płaszcz, jaki miała na sobie. Chwile później
dobiegła reszta nauczycieli - prof. Grey, dyrektor Horovitz, prof. Twintower
oraz wielu innych. Wszyscy mieli wystraszone miny.
- Michał gdzie reszta?
- spytał roztrzęsionym głosem prof. Grey.
- Laura i Radek biegną tutaj,
ale Adam i Wiktor..... - tu załkał - Zakonnicy ich porwali!! -
Michał ledwo zdołał powstrzymać drżenie rąk. Starał się nie płakać jednak
łzy same napływały mu do oczu. Nauczyciele sprawiali wrażenie jakby ich
właśnie piorun trzasnął.
- Ruszam za prof. Shepardem - prof. Grey podjął
szybką decyzję.
- Idę z tobą - prof. Twintower jeszcze nigdy nie wyglądał
na tak przejętego. Obaj panowie wskoczyli na deski i pomknęli w stronę,
ciemnego już lasu.
- Pani profesor....Robert - powiedział wkońcu Michał -
Muszę znaleźć Roberta. On jest w niebezpieczeństwie! - ku jego
zdziwieniu prof. Bradford kiwnęła głową i oboje ruszyli, a raczej biegli w
stronę zamczyska. Będąc już w zamku, Michał zauważył że wszyscy uczniowie
dostali polecenie nie wychodzenia z pokoji, gdyż co rusz jakiś uczeń
wyglądał przez drzwi sprawdzając korytarz lecz nie wychodząc. Biegli ku
skrzydłu szpitalnemu, przeskakując stopnie na schodach wiodące do korytarza
na drugim piętrze we wschodniej części zamku.
Ich oczom ukazał się dziwny
obraz. Tam gdzie zwykle były drzwi do sali szpitalnej była ściana. Profesor
Bradford podciągnęła rękawy i rozkazała:
- Odsuń się! - rozległ się
huk i w ścianie pojawiła się dziura, przez którą można się było dostać do
środka. Michał szybko przeszedł przez dziurę i rozejrzał sie wokół - nigdzie
nie było Roberta.
- Nieeee......tylko nie to - Michał załamał się
kompletnie. Teraz jego przyjaciele byli w szponach Krwiożerczego Zakonu.
Profesor Bradford podeszła do skotłowanego łóżka i uważnie mu się
przyjrzała. Na kołdrze widniała mała, jasno -fioletowa plama po kropli.
-
Pani profesor! - do sali wbiegła doktor Grajewska - O matko! -
wykrzyknęła na widok pustego łóżka, w którym jeszcze pół godziny temu leżał
jej młody pacjent - Czy on?.....
- Porwali go. - odpowiedziała
Bradford.
- Pani profesor ja próbowałam sie dostać tutaj, ale ktoś
zamknął drzwi a potem na ich miejscu pojawiła się ściana iii....
- Proszę
się nie tłumaczyć. Przypuszczam, że czekali tylko aż pani opuści salę aby
móc się dostać do Roberta.
- To przeze mnie...gdybym tylko....
-
Proszę się nie obwiniać. Gdyby tylko chcieli to i tak znaleźli by sposób na
uprowadzenie go - starała się pocieszyć doktor Grajewską - Prosiłabym o
sprawdzenie tej substancji, której kropla została na posłaniu Roberta i dać
mi znać tylko gdy pani się czegoś się dowie - doktor Grajewska kiwnęła głową
i zabrała pościel do swego laboratorium. Po chwili prof Bradford i Michał
szli korytarzem wiodącym ku głównemu wejściu zamku.
- Zabieram cię do
gabinetu dyrektora - zakomunikowała wkońcu - Poczekasz tam ze mną na resztę
nauczycieli.
- Pani profesor.....dlaczego to ich właśnie porwano? -
spytał.
- Nie wiem - odpowiedziała krótko, jednak po chwili na widok miny
Michała dodała - Nie martw się. Znajdziemy ich - uśmiechnęła się lekko i
chwyciła jego ramię. Michał odwzajemnił uśmiech, nie czuł się jednak dobrze.
- Proszę wejdź -zaprosiła go do środka. Michał usiadł na jednym z
czarnych foteli. Profesor Bradford podeszła do małego barku, po czym
zaproponowała:
- Chcesz herbaty? - Michał kiwnął głową - bardzo chciało
mu się pić.
Na zegarach wybiła godzina pierwsza. Michał zasnął w
czarnym fotelu okryty płaszczem od profesor Bradford, która z niepokojem
wpatrywała się przez wielkie gotyckie okno na polanę na zewnątrz zamczyska.
Niewiele jednak udało jej się jednak wypatrzeć, gdyż panowały ciemności.
Usiadła na fotelu w którym zazwyczaj zasiada dyerktor Akademii. Prze krótki
czas wpatrywała się w śpiącego chłopca naprzeciwko jej.
Sielanka została przerwana parę minut później. Dało się słyszeć liczne
krzyki, ktoś podnosił głos, znów kto inny szlochał. Cały ten harmider
zbudził Michała, który smacznie spał sobie na fotelu. Profesor Bradford
wstała i udała się ku drzwiom. Otworzyła je lekko.
- Co się dzieje? -
spytał wkońcu śpiącym głosem Michał.
- Myślę, że nauczyciele wracają z
poszukiwań. Prawdopodobnie wraz z nimi są rodzice twoich przyjaciół -
stwierdziła. Nie wiele się myliła. Do gabinetu chwilę potem wkroczyła spora
grupka ludzi, na czele z dyrektorem Akademii.
- Michał nic ci nie
jest?! - Stefan podbiegł szybko i uściskał syna. Był blady zupełnie jak
jego żona. Oboje mocno przytulili syna. Michał wyczuł, że trzęsą im się
ręce. Chwilę potem zauważył że do gabinetu wchodzą rodzice Adama oraz
państwo Smith. Pani Smith ledwo opanowywała płacz, zupełnie jak mama Adama.
Stefan wraz z Jonathanem strali się uspokoić żony, jednak nie bardzo im to
wychodziło, gdyż sami byli załamani tą sytuacją.
- Panie dyrektorze
wezwał pan Sergiusza i Remisa? - spytał wkońcu roztrzęsionym głosem
Stefan.
- Tak. Za raz powinni się tu zjawić -odparł dyrektor. Gdy tylko
skończył mówić do gabinetu wpadł Remis a za nim Sergiusz z tyłu szły ich
żony, próbujące się nawzajem pocieszyć w tej trudnej chwili.
- Remis
uspokój się...posłuchaj - starał się uspokoić Remisa dyrektor.
- Czego
mam słuchać?! Porwano mi dziecko i mam być spokojny!!? -
wykrzyczał, po czym złapał się za głowę, próbując się uspokoić.
- Proszę
nas zapoznać z całą sprawą. Wyruszamy na poszukiwania i musimy znać
wszystkie szczegóły - powiedział Stefan.
- Stefan, twój syn był na
miejscu zdarzeń, ja sam niewiele wiem na ten temat - stwierdził dyrektor.
Remis który do tej pory zdawał się nie zauważyć Michała podszedł do niego i
przykucnął przy nim. Michał nie był w stanie spojrzeć mu w oczy. Nie po tym
co zrobił. To przez niego porawno jego przyjaciół. Przez jego
głupotę.....
- Michał musisz nam wszystko opowiedzieć - zaczął powoli
Remis - To bardzo ważne dla nas abyś powiedział nam wszystko jak to sie
zdarzyło.
- To przeze mnie! - Michał nie wytrzymał napięcia. Łzy
pociekły mu znowu po policzkach. Zaczął opowiadać wszystko od
początku.......
Hmmmmmmm... Nie bylo mnie krociutko, a tu...
Excuse me, naprawde excuse, ale czy ja cos powiedzialam, ze tu jest cos
niejasnego?! Hmmm... Napisalam, ze dziwny... I ze dziwnie mi sie
czytalo... Czy wspomnialam, ze cos jest dla mnie nie jasne? No, ale moze ja
mowie po chinsku?
Ava... Przeczytalam najswiezszy part...
Pomieszalas troche z imionami... Przeczytaj to jeszcze raz ^^
QUOTE (Abaska @ 28-05-2003 17:05) |
Ava... Przeczytalam najswiezszy part... Pomieszalas troche z imionami... Przeczytaj to jeszcze raz ^^ |
Ava, nie roztrzepanie, tylko po prostemu
pisalas to w dzien, a nie w nocy
Abaś, ostatnio właśnie pisze w dzień i
pewnie dlatego ten part też pisałam w dzień, no ale może
będzie lepszy od poprzedniego......
Part 35
Dużo wysiłku
kosztowało Michała powiedzenie tego wszystkiego co przeżył, widział i
zobaczył. Najtrudniej mu było jednak wytłumaczyć dlaczego pozostawił Adama i
Wiktora samych w lesie, przywiązanych do drzew. Po skończonym przesłuchaniu
żadna ze stron nie odzywała się do siebie. Remis wyszedł na moment na
korytarz "zaczerpnąć świeżego powietrza". Niespodziewanie gabinet
dyrektora nawiedziło jeszcze parę nieoczekiwanych osób - Sam Skarzewski oraz
pare innych dziwnie wyglądających typów. Mieli oni na sobie coś w rodzaju
lekkiej zbroji oraz srebrne hełmy ze skrzydłami po bokach.
- Bruno -
zwrócił się do Horovitza - Rada dowiedziała się właśnie o tym nieszczęśliwym
wypadku jaki tu zaszedł...
- Sam, to jest Michał - Horovitz wskazał ręką
na siedzącego Michała - Michał to jest Sam, dowódca grupy operacyjnej ds.
zwalczalnia stronników Zakonu - mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie.
-
Witaj. Naprawdę bardzo mi przykro, że twoi przyjaciele zostali brutalnie
porwani - powiedział współczującym tonem. Michał jednak wyczuwał w nim coś
fałszywego. Nie wzbudzał w nim zaufania, a wręcz przeciwnie. - Jestem tu
jednak aby ci pomóc - dodał.
- Obejdzie się - do gabinetu wkroczył Remis.
Sam uśmiechnął się i obrócił w stronę przybysza.
- Remisie, tak mi
przykro...
- Uważaj bo ci uwierzę - odwarknął Remis. Z twarzy Sama
zniknął uśmiech a jego twarz spoważniała po wypowiedzi Remisa.
- Zostałem
tu przysłany ze względu na okoliczności w jakich zniknęli ci chłopcy -
powiedział sucho. - Nasi dowódcy twierdzą, że za tym stoją Zakonnicy -
Michałowi wydawało się, że Sam bardzo wyraźnie podkreślił słowo
"Zakonnicy" jakby miał coś więcej na myśli niż tylko stwierdzenie
faktu o randze porywaczy.
- Sam myślę, że.... - dyrektor miał zamiar już
przerwać tą jawnie "nieprzyjazną" rozmowę miedzy dwoma
panami.
- Dobrze, w takim razie pozwólcie, że my zajmiemy się swoimi
sprawami a wy swoimi. Do widzenia. - Sam i reszta jego podwładnych opuścili
gabinet.
- Sądzę, że powinnyśmy teraz wszyscy odpocząć, aby.... -
dyrektor Horovitz znów nie zdążył dokończyć gdy mu przerwano.
- Nie mam
zamiaru - to mówiąc, Remis a także po krótkiej chwili także Sergiusz i
Stefan opuścili gabinet.
Dochodziła szósta nad ranem. Michał
zbudził się rażony porannym blaskiem słońca sączącym się z pobliskiego okna.
Był w swoim pokoju. Otworzył oczy i rozejrzał się wokół. Na swoim łóżku
leżał jedynie Radek, chrapiąc jak zwykle niemiłosiernie głośno. Michał wstał
i po chwili przypomniał sobie wszystko co zaszło zeszłego dnia. Na chwilę po
przebudzeniu miał jednak cichą nadzieję, że to wszystko mu się śniło, że to
wszystko nieprawda. Ale to wszystko jednak okazało się prawdą......i to
gorzką prawdą. Wstał i stanął przy oknie wypatrując wszystkiego co działo
się na zewnątrz. Jednakże nic szczególnego się nie wydarzyło. Polanę, przed
zamkiem spowiła chmurka delikarnej mgiełki a słońce nieśmiało oplatało swymi
promykami ponuro wyglądające zamczysko. Michał przyglądał się nadal temu
swojkiemu obrazkowi znajdując ukojenie dla jego smutnej duszy. Tak bardzo
chciał aby siedzieli z nim teraz jego przyjaciele. Uśmiechnął sie nawet na
moment w duchu, gdy przypomniał sobie Wiktora podczas porannej gimnastyki z
Shepardem....takk.....wtedy to był dopiero ubaw. A teraz był sam, zupełnie
sam. Wiktor, Adam i Robert byli teraz w rękach Zakonników. Wiedział, że nie
mają szansy z nimi, ale najbardziej dręczącym go pytaniem było to: Co oni
chcą z nimi zrobić? Zabić? Nieee.....gdyby chcieli ich zabić to zrobiliby to
na miejscu.
Nagle, Michał poczuł że zaczyna mu się kręcić w głowie,
nie czuł żadnego bólu, tylko to uczucie jakby miał zaraz upaść. Zawroty
głowy jednak po momencie ustały. Radek niespokonie zaczął się wiercić w
łóżku, ale nie zbudził się. Michał czuł się całkiem dobrze. Pomyślał, że
musiał być przmęczony. Znów zaczął rozmyślać o przyjaciołach. W pewnym
momnecie przypomniał sobie, że zapomniał o Pawle. Zupełnie wyleciało mu z
pamięci, że go spotkał.
- Muszę go znaleźć - powiedział sam do siebie i
wybiegł. Na szczęście pamiętał drogę do jego pokoju. Otworzył drzwi, ale w
środku nikogo nie było. Tak przynajmniej mu się zdawało.
Drzwi
zamknęły się z trzaskiem. W pokoju znajdował się Paweł. Chłopiec stał,
odcinając drogę do wyjścia i patrzać się z dziwnym uśmiechem na
Michała.
- Witam, ponownie - wyszeptał, po czym jakby nidy nic usiadł na
łóżku.
- Gdzie oni są?!
- Hmmm pomyślmy......chyba nie w szkole,
co nie? - zaśmiał się Paweł.
- Gadaj! Co oni chcą z nimi zrobić!
- Michał był co raz bardziej zdenerwowany.
- No cóż.......to i
owo........a co to ma za znaczenie? Powinieneś dziękować, że ciebie nie
zabrali ze sobą - stwierdził sucho.
- A niby komu mam dziękować, co? -
spytał.
- Na przykład mnie - Paweł uśmiechnął się tajemniczo i podszedł
do stojącej niedaleko szafy. Otworzył ją i wyjął z niej złoty puchar....ten
sam który mu wcześniej odebrał.
- Tobie? - zdziwił się.
- A komu
innemu, co? Wiesz, myślałem, że jesteś bardziej bystry.....
- Zaraz,
zaraz.....chcesz mi powiedzieć, że ty.....
- Miałem swoje powody - uciął
krótko - Zakonnicy nie chcieli ciebie bo jesteś.....jakby tu
powiedzieć.....za dobry.
- Za dobry? Co ty chrzanisz! - wykrzyczał
zdenerwowany.
- A tak nie jest? - spytał podchwytliwie. - Twój ojciec był
tak samo dobry i tak samo szlachetny. Zupełnie nieprzydatny w Zakonie, choć
jego siła mogła by być naprawdę zabójcza, gdyby tylko zechciał się
przyłączyć. Zakonnicy uznali, że jesteś na tyle podobny do niego....że
niereformowalny - zaśmiał się.
- Kłamiesz!
- Ja kłamię? Ależ skąd.
Ja tylko stwierdzam fakty. Widzisz, bardzo jest mi na rękę to że cię nie
chcieli.
- To znaczy?
- Ten puchar jest komuś bardzo
potrzebny.......komuś z Zakonu......ja daję ci szansę, żebyś go mi odebrał -
Paweł wyciągnął rękę w której trzymał kielich. Michał zawahał się, jednak
zaufał swej intuicji. Po chwili trzymał w ręku złoty puchar.
-
Ale......
- Wiem o co ci chodzi. Dlaczego twój wróg oddaje ci tak cenną
rzecz? Pozwól że narazie nie odpowiem ci na to pytanie - powiedział. Michał
jednak nie ufał zbytnio zapewnieniom Pawła.
- W co ty pogrywasz? Myślisz,
że ci uwierzę? Uwierzę Tobie? - spytał. Paweł zmrużył oczy i podszedł do
okna. Długo się nieodzywał, aż.....
- Wiem, że mi ufasz.......czuję to -
mówił to z wielkim przekonaniem. Michał poczuł się trochę dziwnie.
Rzeczywiście w głębi serca, na samym jego dnie tkliła się iskierka zaufania.
Nigdy nie zapomniał o tym kim był kiedyś dla niego ten chłopiec. Przyjaciela
z dzieciństwa nie było tak łatwo skreślić z serca.
- Proszę....nie
zadawaj więcej pytań, bo nie mogę ci udzielić na nie odpowiedzi - odwrócił
się i spojrzał w oczy Michała. - Weź ten puchar i ukryj go głęboko, tam
gdzie nikt go nie znajdzie. Pamiętaj......Nikt.....
- Pamiętaj
nikt...pamiętaj nikt - Michał leżał w łóżu powtarzając przez sen wciąż te
słowa.
- Obudź się zaraz śniadanie! - był to głos Radka, który chwilę
potem wybiegł na stołówkę.
Michał podrapał się po głowie.
- Jakim
cudem znowu jestem w łóżku? - spytał sam siebie. - O rany! - Michał
wyczuł, że przez cały czas trzymał w ręku.....
- Zloty kielich......
No no no, ciekawie siem robi
No coosz mam ci mowic, skoro i tak wiesh,
ze Twoj fick siest debest ^^ CZekam na next parta!!
Part 36
- Michał zaczekaj! -
Michał szedł tak szybko, że nie zauważył iż minął Laurę po drodze.
- Nie
mam czasu - odpowiedział, nadal idąc szybkim krokiem. Laura ledwo nadążała
za nim.
- Michał! -dziewczyna w końcu niw wytrzymała i złapała
przyjaciela mocno za rękę.
- Laura nie teraz, spieszę się. - starał się
wytłumaczyć przyjaciel.
- Jakoś dziwnie się zachowujesz - zauważyła.
-
A jak mam się zachowywać według ciebie? Mam tryskać humorem! -
wykrzyczał.
- Jeżeli chcesz wiedzieć to ja też nie jestem z kamienia i
też mi jest trudno tak samo jak tobie! - Laura odwróciła się i pobiegła
w przeciwną stronę, kryjąc twarz po której slywały łzy.
- Laura! -
krzyknął za nią Michał. było już jednak za późno.
- Ale z ciebie gbur -
Radek, który obserwował całą sytuację z bliska, podszedł do Michała.
-
Nie twoja sprawa - odwarknął i odszedł.
- To się jeszcze okaże...... -
wyszeptał do siebie Radek, po czym zaczął szukać Laury. Znalazł ją samą w
opuszczonej klasie na szóstym piętrze.
- Laura, ja wszystko widziałem
i.... - zaczął.
- Wszyscy jesteście tacy sami! Nieczuli i zadufani w
sobie egoiści! - wykrzyczała rozgniewana.
- Ja taki nie jestem -
powiedział spokojnie Radek i przysiadł się do Laury siedzącej na biurku. -
Bardzo mi przykro z powodu twoich przyjaciół.
- Nawet nie wiesz jak ja za
nimi tęsknię.......za Adamem.......za Robertem....za.....
- Wiktorem?
-dokończył.
- Dlaczego to ich spotkało? Dlaczego? - Laura wyciągnęła
chusteczkę i obtarła sobie oczy wilgotne od łez.
- Laura, ja ci bardzo
współczuję....
- I jeszcze teraz Michał zachowuje się jakby to tylko on
cierpiał - Laura zdawała się nie słuchać tego co powiedział przed chwilą
Radek.
- Bardzo ciekawe, że jego nie porwali....
- A co? Chciałbyś
żeby jego też zabrali ze sobą ci mordercy?!
- Nie źle mnie
zrozumiałaś. Ja tylko zastanawiałem się.....
- To się nie zastanawiaj.-
ucieła, lecz po chwili dodała - Przepraszam się, ale sam widzisz jak działa
na mnie ta cała sytuacja.
- Wiem - Radek złapał dziewczynę na rękę chcąc
dodać jej otuchy.
- A jeżeli oni ich zabiją? Jeżeli zabiją Adama?
Ja....ja sobie do końca życia nie daruję tego - znów załkała.
- Nie
zabiją ich -powiedział chcąc uspokoić dziewczynę - To nie twoja wina, że ich
porwano. To Michał jest wszystkiemu winy. To on postanowił ich zostawić
przywiązanych do drzewa.
- Przestań! - Laura zakryła uszy nie chąc
dalej słuchać słów Radka. Ten jednak nie przestawał.
- To jego wina.
Gdyby nie on to nie stało by się to wszystko. Zrozum on to zrobił
umyślnie! - Laura powoli opuściła ręce i wstała.
- Co ty mówisz?
-spytała przerażona.
- Czy to nie dziwne? Najpierw roztawił swoich
przyjaciół na pastwę Zakonników a potem.....zauważ, jego nie porwali
Zakonnicy.....przypadek? - Radek mówił to zw ielkim przekonaniem. Jego słowa
zachwiały zaufaniem Laury do Michała.
- A Robert?
- Mógł mu coś
wsypać do jedzenia a potem dać cynk że leży w szpitalu, nie chroniony przez
nikogo prócz doktor Grajewską. Laura, ja bym na twoim miejscu nie ufał mu
zbytnio.....
- Ale.....ale to mój przyjaciel.......nie on nigdy by nie
zdradził swoich przyjaciół... -starała się bronić Michała.
- Uwierz mi że
lepiej być ostrożnym niż potem płacić wysoką cenę za to że się było
dostatecznie czujnym. - zadzwonił dzwonek i oboje wyszli na lekcje. W głowie
Laury przez całą drogę dźwięczały słowa Radka -"lepiej być ostrożnym
niż potem płacić wysoką cenę za to że się było dostatecznie
czujnym".
Przez cały dzień Laura ani słowem nie odezwała się do
Michała. Jednak reakcja Michała na jej milczenia wymusiła na niej odezwanie
się do niego.
- Laura przepraszam. Nie chciałem cię tak
potraktować......sama rozumiesz....
- Wszystko rozumiem aż za bardzo. -
odpowiedziała sucho.
- Co masz na myśli?
- To przez ciebie Zakonnicy
porwali Adama i Wiktora a później Roberta!
- Co ty gadasz? - Michał
spojrzał się na przyjaciółkę. - Jak możesz posądzać mnie o takie rzeczy!
- To czemu zostawiłeś ich samych, przywiązanych do drzew?! - Laura
zmrużyła oczy. Była gotowa postawić wszystko na jadną kartę - Mogłeś to
zrobić specjalnie. Najpierw ich zostawiłeś a potem jeszcze dałeś cynk że
Robert leży w skrzydle szpitalnym. Zastanawiam się czy nie dosypałeś czegoś
Robertowi do jedzenia. - Robert kręcił głową jakby nie mógł uwierzyć w to co
słyszy.
- W takim razie, dobrze. Skoro uważasz mnie za zdrajcę to może
dajmy sobie ze sobą spokój!
- Bardzo dobrze! Widać, teraz co z
ciebie jest za przyjaciel! Nie odzywaj się więcej do mnie!
-
Laura! - do kłócących podszedł Radek - idziemy do biblioteki?
- Tak
- odpowiedziała. Nie patrzyła jednak na niego tylko na Michała, obdarzając
go mściwym uśmiechem - Niektórzy potrafią tylko udawać prawdziwych
przyjaciół - dodała po czym udała się z Radkiem do biblioteki.
- Coś się
stało? - do Michała podeszła prof. Bradford.
- Nie, nic pani profesor -
po czym oddalił się. Czuł się teraz bardzo samotny. Przyjaciele byli w
rękach Zakonu a dziewczyna, którą uważał za przyjaciółkę, oskarżyła go o
zdradę. Nawet nie zauważył że znalazł się na szóstym piętrze. Zorientował
się dopiero po gołych, kamiennych ścianach. Nagle poczuł chłód. Przed nim
ukazał się znjaomy duch - Simon.
- Simon! Nawet nie wiesz jak się
cieszę, że cię widzę. - powiedział. W jego głosie wyczuwało się radość.
-
Miło mi, że moje pojawienie ucieszyło się - duch odwzajemnił uśmiech.
-
Zakonnicy porwali moich przyjaciół.....
- Wiem. - powiedział spokojnie
duch. - I wiem co teraz czujesz, mój przyjacielu.
- To wszystko przeze
mnie. Gdyby nie moja głupota....
- Nie mów tak. To nie była twoja wina. -
starał się go pocieszyć Simon.
- Może i tak, ale moja
przyjaciółka.........dawna przyjaciółka ma na ten temat odmienne zdanie.
Twierdzi, że to moja sprawka bo tylko mnie nie porwano.
- A wiesz czemu
cię nie porwano?
- Wiem.......to znaczy tak myślę, że wiem. Bo jestem
dobry. - wytłumaczył Michał.
- A twoi pzyjaciele nie są dobrzy? - spytał
podchwytliwie Simon.
- No tak.......
- Zakonnicy nie porwali cię,
ponieważ posiadasz inne zdolności, których oni nie cenią. Oni cenią tylko
siłę, która może zabić a nie która może uleczyć.
- Moi przyjaciele zawsze
potrafili świetnie walczyć i wogóle. Ja zawsze uwielbiałem zgłebiać się w
umysły innych......chciałem im pomagać.....leczyć.......
- Twój ojciec
też taki był. Jego też chciano zaciągnąć do Zakonu. Jenakże szybko
przekonano się, że jego moc może zaszkodzić Zakonowi niż mu pomóc w swej
niszczycielskiej misji. Pamiętaj jednak że ta moc jest tak samo silna jak
inne, a w niektórych wypadkach nawt silniejsza niż wszystkie inne - Simon
zaczął się powoli rozpływać w powietrzu by po chwili zniknąć.
- I znów
jestem sam. - westchnął, po czym udał się w stronę swojego
pokoju.
ps. prosze jak zwykle o opinie , chciałabym wiedzieć czasami co myślicie o
treści, o zachodzących sytuacjach, o bohaterach, ich postępowaniu -
chciałabym poznać wasze opinie o nich, co was w nich wnerwia, intryguje,
odpycha...tylko plis nie mówcie co byście w nich zmienili bo to podkreślam
niemożliwe, tak ma być i już!
(a tak poza tym to mam zły humor z powodu mojego pecha szkolnego jakim jest
zabraknięcie paru setnych do paska - i jak tu się nie
powiesić?
)
cudaśne, podoba mi sie, że dajesz
częstodługie ciekawe party, z tego możesz wydać książke, takie to długie i
fajne
taaaa strasznie fajnie Eire
.......co do książki to może kiedyś jak
mi zabraknie forsy to wydam (<- jak oczywista będą chcieli takie
"cuś dziwacznego"wydać)........nie no...lubie to pisać, ale żeby
aż tak się podobało? ja was wszystkich wyślę chyba na badania kontrolne bo z
wami dzieje się coś nienormalnego
....dobra dość żartów i następny part
Part 37
Złoty puchar,
który dał mu Paweł spoczywał spokojnie w hebanowej szafie.
- Tutaj nie
jesteś bezpieczny - powiedział, wyciągając spod sterty ubrań, świecący
przedmiot. - Ale gdzie cię mam cię ukryć?....... - rozejrzał się po pustym
pokoju w poszukiwaniu jakiejś dobrej kryjówki. Każde miejsce wydawało mu się
mało bezpieczne, za bardzo jawne....no i jeszcze pozostawał problem
Radka.....nie może pozwolić żeby on go znalazł. Zaczął myśleć gorączkowo i
po chwili przyszła mu do głowy pewna myśl. W tym pokoju miszkał jego ojciec
przed laty. Opowiadał mu że gdy byli młodzi, znaleźli kryjówkę......drugi
pokój połączony z ich pokojem.
- Ale gdzie on jest?...... - Michał zaczął
macać ściany w poszukiwaniu jakiegoś tajnego przejścia, ale na niczym
spełzły jego poszukiwania. Próbował poruszyć jakiś przedmiot - szafę,
biurko, zajrzał także do szafy, jednakże nigdzie nie było przejścia do
kryjówki. Usiadł na łóżku i zaczął gorączkowo myśleć. Tata opowiadał mu, że
pokój odkrył przypadkowo Remis.......był pijany i upadł na ziemię a
potem.....
- Tak! - Michał przypomniał sobie. Podszedł do łóżka gdzie
zawsze spał Wiktor i podczołgał się pod nie. Przy ścianie, pod łóżkiem
widniał wyskrobany symbol skorpona.
- Ciekawe co teraz? - wyszeptał do
siebie. Spróbował nacisnąć malunek ale nic się nie wydarzyło. Pomyślał sobie
że może chodzić o jakieś hasło.
- Hmm z tym będzie problem....... - znów
zaczął gorączkowo przeszukiwać swą pamięć w poszukiwaniu jakiejś
wskazówki.
- Hasło wymyślił Remis.........to może być trudniejsze niż
przypuszczałem.......co on mógł dać na hasło?....... - Michał przypomniał
sobie, że Remis był zagorzałym fanem wszystkiego co niebezpieczne........no
tak......ale to mu nic nie mówi.......lubił także zwariowane kapele
rockowe......może to nazwa jakiegoś zespołu?
- Iguanos Soy? - cisza.
-
Płonące Czachy? - cisza.
- Może jakieś powiedzonko? - westchnął. Co raz
bardziej tracił nadzieje na odnalezienie hasła.
- Wiem! - krzyknął -
Riggio! - kawałek ściany poruszył się i przed Michałem ukazał się wąski,
ciemny tunel. Wczołgał się do niego, miając po drodze pajęczyny i brudząc
ubranie od kurzu jaki zaległ przez tyle lat w tunelu. Na końcu widniały
drzwiczki. Nie było problemu z ich otworzeniem - były stare, spróchniałe a
rdza jaka ogarniała malutkie zawiasy, zrobiła swoje.
Pokój był niewielki.
pośrodku stał okrągły, dębowy stolik a wokoło niego stało cztery krzesła. Na
ścianach wisiały różne plakaty - zespoły rockowe, czaszki, kościotrupy,
reklamy alkoholowe, i parę nieprzyzwoitych plakatów z magazynów dla
pełnoletnich. Wszędzie zalegał kurz a z żyrandolu zwisały pajęczyny. Na
podłodze leżało pełno pustych butelek i puszek. Michał zauważył także
kajdany, jakiś nóż i parę innych dziwnych rzeczy. Przy jednaj ze ścian stało
także koło od motocykla. Naprzeciwko stał niewiwlki kredensik a przy nim
mały zdobiony kuferek. Nad kredensem wisiała oszklona szafka w której stało
parę kieliszków i kika pustych butelek. Michał otworzył kufer - w środku
znajdowało się mnóstwo papierów. Zauważył, że niektóre z nich to listy
miłosne - najwięcej adresownych do Remisa, który miał ich tu ze sto. Każdy z
nich zdawał się pachnieć inaczej - jeden lawendą, drugi jaśminem, parę z
nich miało na kopercie odcisk czerwonych ust. Michała, aż ręce świerzbiły,
żeby zajrzeć do któregoś z nich. Pomyślał sobie, że gdyby Remis dowiedział
się, że grzebał w jego prywatnej korespondencji to zapewne miałby spore
kłopoty. Postanowił jednak, że w takim momencie kiedy to jego przyjaciele są
w wielkich tarapatach, nie należy zabawiac się czytaniem listów. Obiecał
sobie jednak, że gdy wszystko dobrze się skończy pokaże przyjaciołom listy
miłosne Remisa - pośmieją się razem.
Tymczasem wyjął z pod pachy
złoty puchar i ukrył go w kufrze, pod stertą listów.
- Żaden szanujący
się włamywacz mie zajrzy do wyperfumowanego kufra pełnego listów
miłosnych... - pomyślał i uśmiechnął się w duchu, że znalazł tak znakomitą
kryjówkę.
ps. ten part musiał być krótki żeby następny był
dłuższy........aha w następnym parcie dowiecie się kto to jest Riggio
Ava - extra =)
Po proostu QL sa te
party!! I to wcale niegoopi pomysl, zebys ksiazke wydala ^^
czy ja już wspominałam że powinniście się
wszyscy leczyć?
co do książki - to moje opowiadanie jest za słabe - nie ma dna - i wogóle
amatroskie jak cholera
.........dobra kto chce być moim agentem? ................nie, tak naprawde to
chciałam coś napisać odnosnie do mojego ff - może sie wydawać że pominęłam
wątek porwanych....nie wiadomo co się z nimi dzieje...ale chcę zapewnić że
niedługo wprowadzę ich - poprostu chciałam wprowadzić ich później, pokazać
trochę Michała - no to tyle, żeby nie było niejasności.
QUOTE (Abaska @ 03-06-2003 20:27) |
Ava -
extra =) Po proostu QL sa te party!! I to wcale niegoopi pomysl, zebys ksiazke wydala ^^ |
Psycho ależ ja siem nie martwię
już to wspomniałam w poprzednim parcie że to opowiadanie to straszna
amatorszczyzna a piszę sobie ot tak sobie dla własnej satysfakcji........nie
no naprawdę, żeby wydać ksiązkę to trzeba mieć taki talent że hoho i jeszcze
paru znajomych na rynku wydawniczym....trzeba też mieć jako taki wyrobiony
styl...a mi do tego jeszcze bardzo daleko....zresztą a po co komu książka?
macie to tu i to jeszcze za darmo, więc nie marudzić bo jeszcze się
zastanowie nad opłatą.....no przecież żartuję wszystko jest za darmo i
jeszcze darmowe spotkania z autorem czyli ze mną .........dobra już nie paplam bo bzdury
wychodzą......jutro następny part i proszę mi tu dawać opinie i jak to chce
krytykę - którą też miło przyjmę......no.....to ja idę spać
ak soie uprzec to sie znajdzie sposóbi
tyle,a propozycja byla zartem,bo niestety macie racje ze wiekszych szans na
to ni ma.w każdym razie, nawet jesli chcesz to wydac to musisz to skończyć.
dawaj dalej o tym riggiu.
no dobra już daję.....ostatnio sie
rozleniwiłam - nie da sie pracować w takie upały.....wole zimę
Part 38
Michał przysiadł na jednym z krzeseł - niedbał o to
że jest cały zakurzony - i zaczął rozmyślać. Po raz pierwszy zaczął sobie
wyobrażać to, jak kiedyś jego ojciec wraz z kumplami spędzali tutaj czas -
sami, z dala od innych, w własnym hermetycznym towarzystwie. Musiało być
całkiem fajnie siedzieć tu i robić różne rzeczy. Jego ojciec nie należał do
przebojowych facetów jakimi byli na przykład Remis i Sergiusz. On zawsze
najlepiej rozumiał się z Ottem - obaj nie stronili od zabaw, ale bawili się
bardziej "skromnie" niż ich kumple. Nawet pomimo tych małych
różnic, wszyscy dobrze się rozumieli. Remis z Sergiuszem zabawiali resztę -
podobno przychodziło tu także paru różnych kumpli z innych klas. Ojciec
opowiadał mu kiedyś, że najśmieszniej było zawsze gdy Remis i Sergiusz
"troszkę wypili". Tańczyli wtedy razem na stole a potem brali do
rąk swoje elektryczne gitary i grali jakieś mocne kawałki drąc się przy tym
niemiłosiernie. Otto musiał wkońcu wyciszyć to pomieszczenie zaklęciem, gdy
okazało się że ich wrzaski było słychać parę pokoji dalej. Na szczęście
jednak żaden nauczyciel nie dowiedział się nigdy o ich tajemniczej kryjówce.
Nawet Twintower nie był na tyle wścibski aby odkryć, gdzie też to chowają
się jego podopieczni.
Rozejrzał się ponownie po pokoju. Tym razem
uważnie prześledził jego zakątki. Na kredensie stała stara popielniczka z
mnóstem popiołu w środku a obok leżała paczka po papierosach. Michał
wychylił się lekko - za kredensem stała najbardziej niezwykła rzecz jaką
widział - stara gitara elektryczna Remisa. Była piękna, purpurowo-czarna o
bardzo wymyślnym kształcie. Na odwrocie zaś widniał srebrny skorpion w
blado-niebieskich płomieniach. Podniósł delikatnie instrument i położył na
stole. W kredensie znalazł jakąś szmatkę, którą oczyścił zakurzoną gitarę.
Po wyczyszczeniu sprawiała jeszcze większe wrażenie pięknej i niezwykłej. Na
dole widniał nawet podpis "Riggio " - było to przezwisko sławnego
członka zespołu rockowego, którego Remis wprost ubóstwiał. Michał zauważył
nawet jego stare płyty, kiedy to niechcący potknął się o nie idąc w stronę
kredensu. Był też jego plakat na ścianie - młody mężczyzna w typowo rockowym
stroju - skórzana kurtka z ćwiekami z wyszywanym skorpionem na piersi. Miał
ciemno-brązowe włosy z ufarbowamymi czerwonymi kosmykami. W nosie posiadał
kolczyk a na szyji, czarną, skórzaną obrożę z kolcami. Na prawym policzku
widniała niewielka szrama, zaś całość jego postaci była spowita niebieskimi
płomieniami. Pod spodem widniał napis " Riggio rules ", napisany
czerwonym markerem dość niewyprawną ręką Remisa. Michał spojrzał jeszcze raz
na leżącą przed nim gitarę. Przez chwilę się wahał, lecz wziął do ręki
instrument i przeleciał szybko knykciami palców po jej strunach. Wydobył się
mocny dźwięk, odbijający się echem od ścian. Michał zauważył, że gitara
samoistnie zaczyna się naciągać, jakby wiedziała że już dawno nikt o nią nie
dbał i nie grał. Struny naprężyły się - sprawiały wrażenie jakby były gotowe
na mocniejsze uderzenie. Michał jednak nie był pewny. Jeszcze nigdy w życiu
nie grał na gitarze, a tym bardziej elektrycznej. Pomyślał jednak,że teraz
nikt go nie słyszy, więc nie ma się czego bać, że ktoś go wyśmieje za
amatorskie pobrzękiwanie. Nie wiedział nawet jaką melodię miał zagrać - nie
przychodziła mu do głowy żadna sensowna piosenka, którą łatwo by było
zagrać.
- Co tam, to tylko próba - powiedział sam do siebie. Ku jego
zaskoczeniu, struny same układały się do jego palców, co umożliwiało mu na
mniejszy fałsz niż przypuszczał na początku. Prawdę mówiąc to gitara grała
sama za niego, a on nie mógł nadążyć za rytmem wytyczonym przez nią. Melodia
jaką grała wydawała mu się bardzo.....porywająca i pełna żywiołu. Taka przy
której ma się ochoty porozwalać wszystko naokoło....wyrazić swój bunt wobec
wszystkiego.........taaaaak.....niewątpilwie ta muzyka miała w sobie to coś,
co przykuwało uwagę milionów jej sympatyków. Ostre brzmienia i szybki
rytm.
Michał zaczął coraz szybciej uderzać w struny i po chwili
nadążył za szybko poruszającymi się strunami. Czuł że teraz to on gra a nie
gitara. Jakimś cudem wiedział jak grać i trzeba było przyznać, że całkiem
dobrze mu to wyszło. Złapał rytm a w uszach dzwoniła mu melodia. Poczuł się
bardzo dziwnie, jakby odlatywał a jego dusza doznawała niezwykłych uniesień
i emocji, których nigdy dotąd nie poznał. Był wolny, nieograniczony niczym.
Po prostu przeniósł się w inny świat.
Gdy skończył odłożył giatrę i
usiadł ciężko na stołku. Odczuwał zmęczenie, jakby był właśnie po jakimś
wyczerpującym koncercie. Z czoła spływała mu mała strużka potu, zaś twarz
zaróżowiła się lekko. Oddychał w przyspieszonym rytmie a serce waliło mu
nierówno. Czuł fale gorąca jakie przepływały przez jego ciało i to cudowne
uczucie spełnienia i zadowolenia. Wyciągnął się na krześle i oparł nogi o
stolik, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy. Tak.....po raz pierwszy
przeżył coś tak cudownego. Teraz zaczynał powoli rozumieć Remisa, czemu tak
ubóstwiał granie na tym niezwykłym instrumencie.
Hesu, qrde, nie bierzcie tego wszystkiego
na serio!! To bylo jajo, ale nic nie moffie. A teraz bledy
:
1. Na kredensie stała, stara popielniczka <-- przecinak jest tu
niepotrzebny
2. nie ograniczony <-- troche dziwnie to
brzmoo
pozdro
hmmmm ten part mi jakiś dziwny się
wydaje......
Part 39
Z trudem opuścił ten niezwykły pokój.
Czuł się w nim bezpiecznie i tu naprawdę mógł odizolować się od świata.
Wiedział jednak, że taka ucieczka przed rzeczywistością nic nie da. Wciąż
rozmyślał o Robercie, Wiktorze i Adamie więzionych gdzieś wiele kilometrów
stąd przez największych morderców jacy stąpali kiedykolwiek na ziemi.
Po wyczołganiu się z tunelu był w swoim pokoju, gdzie naszczęście nie zastał
Radka. Byłaby to bardzo kłoptliwa sytuacja, gdyby musiałby się tłumaczyć
dlaczego leży pod łóżkiem. Zresztą, w głębi duszy Michał marzył, aby Radek
nigdy nie dowiedział się o tym pomieszczeniu. W myślach miał już wizję tego
co mogłoby się stać gdyby Radek rzeczywiście odkrył tę kryjówkę. Na pewno
nie obyłoby się bez rewizji Twintowera - szczegółowo poinformowanym o tym
"niebezpiecznym" pokoju przez Radka.
Ostatnio Radek działał
Michałowi coraz bardziej na nerwy. Powoli odczuwał chęć potraktowania go w
sposób w jaki rozprawiał się z nim dotychczas Wiktor - danie mu do
zrozumienia, że nie należy wtrącać się w sprawy innych a także że ma się
serdecznie dość jego "upierdliwości". Michał podejrzewał, że Radek
rozpoczął jakąś niebezpieczną grę - grę wymierzoną w niego, a wcześniej w
jego przyjaciół. Miał niejasne przeczucie, że ten "lizus" szykuje
się na coś większego. Niepokoiły go także jego częste ostatnio kontakty z
Laurą. Miał dwa podejrzenia co do ich "nagłej przyjaźni" - albo on
chce ją zmanipulować do własnych celów, albo po prostu coś do niej
czuł.
- Nie....Laura nie mogłaby się zakochać w takim brzydalu -
powiedział sam do siebie z "lekkim obrzydzeniem" - a zresztą ona
jest dziewczyną Adama.........no tak....ale Adama teraz nie ma - dodał
całkiem zaniepokojony. Pomimo iż był zły na Laurę, to jednak czuł że musi w
jakiś sposób czuwać nad nią. Wiedział, że Adam byłby mu bardzo wdzięczny
gdyby od czasu do czasu zainteresował się tym co robi jego dziewczyna.
Zresztą.....kto jak nie on - jego najlepszy przyjaciel, miałby ją ochraniać
przed grożącym jej bądź co bądź niebezpieczeństwem.
W zamczysku nie
było bezpiecznie. Stare, kamienne korytarze zdawały się być świetnym
miejscem na ukrycie się kogoś niebezpiecznego w ich czarnych czeluściach.
Uczniowie starali się nie chodzić sami po zamku - bali się tego, że mogą
skończyć jak trójka niedawno porwanych chłopców. O zmroku ruch na zamkowych
włościach zanikał zupełnie - nie wspominając już że uczniowie bali się
wychodzić choćby w dzień na polanę przed zamkiem. Nauczyciele również na
każdym kroku pilnowali wejść do zamku. Obowiązkowe było też ryglownie drzwi
specjalnym zamkiem, wpuszczającym tylko nauczycieli. Atmosfera stawała się
bardzo nerowa, ale największe centrum osiągnęła pewnej pochmurnej nocy.
Jak zwykle wieczorem wszyscy byli już w swoich pokojach, zamknięci i
czekający z utęsknieniem na poranek.
- Co robisz? - do pokoju wszedł
Radek. Zamknął za sobą dokładnie drzwi, wyglądając wcześniej aby sprawdzić
czy aby na korytarzu nie działo się coś dziwnego.
- Nic takiego. Czytam
Folwerta. - odpowiedział spokojnie Michał, który leżał na łóżku z nosem
utkwionym w książce.
- To....tttoo dobrze - wyjąkał. Był blady jak
trup.
- Co ty taki biały jesteś? - spytał podejrzliwie Michał, odsuwając
na chwilę lekturę.
- Ja? Zdaje ci się... - wymamrotał. Michał jednak czuł
że coś z nim nie tak. Nigdy tak się nie zachowywał.
- Powiesz mi
wreszcie, czy mam cię przyszpilić do ściany i wyciągnąć to co ukrywasz? -
zagroził. Radek nie na żarty wystraszył się i......
- Durniu, wyłaź z tej
szafy! - Michał walił pięścią z starą szafę do której schował się Radek
- Czlowieku, nic ci nie zrobię..........czego się boisz? Mnie?
- Ja
lubię siedzieć w szafach! Mamusia zawsze mi mówiła że.....
- Rób co
chcesz. Dla mnie możesz siedzieć w tej szafie do końca życia, nawet jak
chcesz. - oświadczył, po czym udał się kontynuować przerwaną lekturę.
Za oknami robiło się coraz ciemniej. Godzinę po zamknięciu, Radek zaczął
się dusić w ciasnej szafie i był zmuszony wyjść z niej.
- No i co? A
mówiłeś, że nie wyjdziesz.
- Odczep się dobra? - odwarknął Radek.
-
Dobra, dobra. Tylko siedź cicho bo mam zamiar to przeczytać - wskazał na
grubą książkę w czerwonej okładce.
-
AAAAAAAAAAAAaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!! - krzyk jaki
rozległ się gdzieś w zamku, przeszył błogą ciszę jaka panowała w zamczysku.
Michał podbiegł w stronę drzwi, chcąc jej otworzyć. Na drodze jednak
napotkał niespodziewaną przeszkodę.
- Nie idź! - to Radek wyskoczył
niespodziewanie i blokował dojście do drzwi.
- Zejdź mi z drogi! -
krzyknął Michał. Był silniejszy od Radka więc bez trudu odepchnął go na bok
i zaczął mocować się z drzwiami.
- Głupie drzwi...... - po chwili
zrozumiał, że w tym przypadku będzie potrzebna jego własna magia. Błysnęło
białe światło i drzwi wypadły z zawiasów. Michał wypadł jak szalony biegnąć
w stronę z której dobiegł go przeraźliwy krzyk. Biegnął przed siebie mijając
korytarze. W pewnym momencie poczuł że nie wie gdzie ma sie dalej udać. Była
na czwartym piętrze. Przeczuwał jednak że ten krzyk dochodził jakby z
szóstego piętra. Ruszył ku schodom i po chwili był już dwa piętra wyżej.
Zrobił parę kroków. To co zobaczył o mało nie zwaliło go z nóg. Na podłodze
leżała dziewczyna o rudych włosach. Cała była we krwi. Michał stał jak
wryty, po chwili jednak oprzytomiał i zaczął ratować dziewczynę. Dotknął jej
ręki -była lodowata. Moment potem skierował niepewnie swoją dłoń do jej
szyji - nie wyczuwał tętna. Dziewczyna nie żyła.
- O matko.......
-wyszeptał. Dłonie miał pokryte jej krwią. Był tak przerażony że nie
wiedział co ma dalej robić.
- Zaraz........ - odchylił lekko głowę.
Niedaleko leżał długi nóż, zbruczony krwią. Podniósł go i zaczął oglądać. na
rękojeściu widniał wygrawerowany skorpion.
-
Karlsen!!!!!!!!!!! - serce
Michała podskoczyło do góry. Podnióśl się natychmiast i obejrzał się za
siebie. Za nim stał Twintower w towarzystwie dyrektora Horovitza.
Naprawde, ava, ODZYSKALAS WENE!!
Chyba przeszla ze mnie na ciebie, bo ja jush kompletnie nie wiedzialam co
napisac w pamietniku CC ^^ Ava... Ty kradziejko!!
Zaczyna sie znow fajnie rozkrecac... Nie fajnie... Zaj... Zarabiscie
fajnie!! BOSKOOO!! Pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz
pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz
pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz
piz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz pisz... czy mowilam juz, ze masz
pisac?? =)
***
Tak, tak... sloneczko robi swoje ^^
Abaś......czy ty nie dostałaś czasem
porażenia słonecznego?
hhe żartuję a ja myślałam że mi to badziewnie
wyszło.....Ty też masz wene (a gromada to co?).....ja tylko czasami ją mam
No akurat sie nie dziwie, ze wena ci siem
konczy... Juz sie napisalas troche w tym temacie =) A Gromada to nic...
Musze sie wyzyc i pelno dialogow tam jest.. Chyba odreagowuje po pamietniku
=)
A z tym porazeniem to chyba nie zartujesz =D Bo naprawde jstem
taka jakas nijakas =)
A teraz dłuuuuuuuugaśny part - a to z
powodu mojej nieobecności w szkole i "chwilki"czasu poświęconej
PNZ - życzę miłego czytania
Part 40
-
Ja.....ja....ja.... - zaczął się jąkać.
- Tłumacz się i to
natychmiast!!!! - wrzasnął Twintower. W jego głosie
wyczuwało się nie tylko wściekłość ale i przerażenie.
- Ja tego nie
zrobiłem!!!! - w tym momencie spojrzał na trzymany przez
niego nóż. Zorientował się, że znalazł się w niezłych opałach.
- Zabiłeś
ją......... - wysyczał Twintower.
- Howardzie uspokój się !!!
- dyrektor zdawał się być bardziej przerażony zachowaniem profesora niż
leżącą trupem uczennicą.
- Panie profesorze ja jej nie zabiłem!
Przysięgam!!! Ja tylko wybiegłem żeby sprawdzić co się
stało........ktoś krzyczał......chciałem pomóc........tylko pomóc - osunął
się na podłogę. Głowę miał opuszczoną. - Nie zabiłem jej - wyszeptał
przerażony. Oczy miał wytrzeszczone z przerażenia. Ta dziewczyna leżała
martwa.........ktoś ją zabił z zimną krwią, a teraz jeszcze okaże się, że to
ja ją zamordowałem........a przecież chciałem tylko sprawdzić co się
dzieje......po co ja brałem ten cholerny nóż do ręki? chyba zaczynam
wariować........dlaczego jest mi tak gorąco? - wszystkie te pytania wierciły
mu głowe jak milion ostrych gwoździ.
Na korytarzu zrobiło się
cicho. Twintower stał jak wryty wpatrzony w ciało dziewczynki. Ręcę trzęsły
mu się mimowolnie. Podszedł do martwej uczennicy i sprawdził jej puls, jakby
chciał się upewnić co do tego czego był zupełnie pewny.
-
Howardzie....
- Nie żyje - powiedział cicho Twintower. Nóz który trzymał
przed chwilą Michał upadł na kamienną posadzkę. Twintower spojrzał się w
jego stronę. Chłopiec wyglądał jakby przeżył szok - twarz pełna przerażenia
i ten wzrok.....utkwiony w martym ciele dziewczyny. Podniósł leżący przy nim
nóż i obejrzał. Michał zauważył że oczy Twintowera rozszerzyły się na widok
wizerunku skorpiona. Podał nóż dyrektorowi a ten wydał z siebie tylko
zduszony okrzyk.
- Wstań - rozkazał Twintower do Michała. Chłopiec
spojrzał się na profesora - jego twarz była biała a oczy zdawały się być
puste.....przerażone.....
- Wstań - powtórzył - Wierzę ci. - Michał
spojrzał się zdziwionym wzrokiem na stojącego przed nim nauczyciela. Czyżby
naprawdę wiedział że to nie on dokonał tego strasznego czynu?
Następny dzień okazał się jednym z gorszych w jego życiu. Każdy, którego
mijał na korytarzu patrzył się na niego z pewną wrogością......czasem z
przerażeniem.
- Ty morderco!!!!! - jedna z
przyjaciółek zamordowanych wybuchnęła złością i płaczem na jego widok. Parę
osób musiało przytrzymać dziewczynę przed rzuceniem się na Michała.
Większość osób podzielało opinię, że to Michał zabił tę biedną dziewczynę.
Gdzie tylko przechodził, słychać było szepty uczniów, a sądząc po ich tonie,
nie były przychylne jego osobie. W pewnej chwili zaczął biec........biec
przed siebie.....chciał uciec od tego wszystkiego......
- Michał? - przy
ścianie stał Paweł. Michał odsunął się instynktownie od niego parę kroków do
tyłu.
- Co tu robisz?
- Ja? Ależ nic takiego - zaśmiał się. Po chwili
pstryknął palcami i obaj zanaleźli się gdzieś w środku lasu.
- Gdzie my
jesteśmy? - spytał przerażony Michał.
- W miejscu gdzie to wszystko się
zaczęło.......miejscu, które musisz poznać, bo to one jest twoim
przeznaczeniem....... - Michał poczuł jak jego umysłem targają te wszystkie
wspomnienia....wspomnienia minionych dni. Dzień w którym zniknęli jego
przyjaciele....wyrzuty Laury......twarz tej dziewczyny......
- Ona
zginęła, ale to nie musiało się zdarzyć - wyszeptal groźnie Paweł.
- Ty
ją zabiłeś......
- Nie zabiłem jej - wysyczał gniewnie chłopak. - Ty nic
nie rozumiesz.............Czy jesteś na tyle głupi by nie dostrzegać tego co
tak naprawdę dzieje się wokół ciebie? - Michał wytrzeszczył ze zdziwienia
oczy.
- O czym ty mówisz?
- Ja wiem kto ją zabił.
- Kto?
Gadaj!!!! - wykrzyczał. Paweł rozejrzał się po okolicy jakby
bał się że ktoś może ich obserwować. Podszedł bliżej i stanął tuż przed
Michałem.
- Nie domyślasz się? A więc podopowiem ci. Kto ostatnio
zachowywał się dziwnie? Nienaturalnie? Kto nie darzył ciebie i twoich
przyjaciół szczególną sympatią? Kto był na tyle
wścibski.......podły.........aby wpakowywać was w rózne kłopoty......co? -
Michała nagle olśniło.
- Radek? - Paweł kiwnął twierdząco głową.
-
Ale........
- Strzeż sie go. Wydaje sie niepozorny ale uwierz mi, to jest
osoba, której zależy tylko na sobie. On was nienawidził od samego początku.
Miał już zatruty umysł gdy tu przyszedł. Ale on już dokonał części swojego
planu. Wiktor......Adam........Robert.......to przez niego nie ma ich teraz
wśród nas. To on zaproponował tobie abyś pozostawił samym sobie Wiktora i
Adama przywiązanych do drzewa. To on dosypał do jedzenia Roberta jakieś
świństwo, które sprawiło że leżał w skrzydle szpitanym. To on pragnie aby
Laura znalazła sie po jego stronie. To on zabił wczoraj w nocy.
-
Skąd.....skąd ty to wiesz?
- Wiem bo sam należę do Krwiożerczego Zakonu -
to wyznanie nie wywołało takiej reakcji jakiej podziewał się zobaczyć
Paweł.
- Dlaczego.......dlaczego mówisz mi to wszystko, skoro jesteś po
ich stronie? Czego ty chcesz ode mnie?!
- Chcę cię ochronić przed
grożącym ci niebezpieczeństwem - wyjawił.
- To niemożliwe........
-
Oddałem ci kielich, który powinien być już teraz w rękach
zakonników..........poza tym......ja wiem, że to może sie wydać dziwne,
ale.......czuję jakbym cię kiedyś znał. Jakbyśmy się już kiedyś
znali........bardzo dawno temu.......Absurdalne, nieprawdaż? Nie potrafię
tego wytłumaczyć, ale w głebi serca czuję, że mogę ci ufać i że ty......że
ty ufasz mnie...... - Michał nie wiedział co odpowiedzieć. Poczuł jednak że
to co mówi Paweł jest szczere, jakby mówione prosto od serca. - To samo
odczuwałem do Wiktora, Adama i Roberta. ta
bliskość.....serdeczność........Michał ja......ja nie chcę już krzywdzić
ludzi......chcę się stać normalnym człowiekiem.....chcę uwolnić się od
Zakonu.....proszę, pomóż mi w tym - po jego policzku spłynęła łza.
-
Pomogę - oczy Pawła nabrały jakby nowego blasku. Na jego twarzy pojawił się
uśmiech.
- Dziękuję - wyszeptał wzruszony.
- Nie masz za co dziękować
zdrajco! - Za nimi stał Radek. W ręku trzymał długi miecz. - Wygadałeś
się.......niepotrzebnie - jego twarz wykrzywiła się w wstrętnym grymasem -
Michał i tak zaraz zginie razem z tobą i nikt nie będzie mnie podejrzewał o
to morderstwo - zaśmiał się lodowato.
- To się jeszcze okaże - Paweł
wystrzelił ognistą kulą w stronę Radka. tan jednak zdołał się uchylić na
czas.
- Pudło! Teraz moja kolej - zaczął biec z wyciągniętym mieczem
w strone Radka. Paweł jednak nie poruszył się ani na krok. Miecz coraz
bardziej zbliżał się do jego twarzy. W ostaniej chwili chwycił w powietrzu
wyczarowany przez siebie własny miecz. Zamachnął się i ku zdziwieniu i Radka
i Michała, przeciął miecz przeciwnika na pół, po czym przystawił ostrze do
gardła Radka.
- Może pogadamy? - spytał beztroskim tonem i uśmiechnął się
złośliwie.
- Malcolm....... - Michał przez chwilę zastanowił się do kogo
Radek mówi. Przypomniał sobie jednak szybko, że przecież on nie wie jak
naprawdę ma na imię ten chłopiec. - Co ty do cholery wyprawiasz? Będziesz
mieć kłopoty. Słyszysz?! Nie darują ci tego......zobaczysz! - Michał
miał wrażenie, że przez sekundę oczy Pawła starciły blask.
- Nic mi nie
zrobią dopóki mnie nie złapią. Skoro ty musiałeś wsadzić ten swój wśibski
dziób w nie swoje sprawy to nam pomożesz.
- A jak nie?
- Uuuuuu nie
rób mi tego.......chyba nie chcemy tu rozlewu krwi? zacmokał
"troskliwie". Radek jednak nie przestraszył się groźby.
- Jak
mnie zabijesz to oni ciebie i tego kretyna - wskazał głową na Michała -
zabiją. Chociaż wcześniej zapewne potorturują was a potem może oddadzą was w
ręce tych słynnych zjadaczy ludzi......jak oni też się nazywają? -podrapał
się po brodzie - nieważne zresztą....po takim "obiadku" zostają
tylko kości...... - Michałowi ciarki przeszły po całym ciele. Przypomniał
sobie jak wiele lat temu widział te istoty - po tym nieszczęśniku którego
wtedy widział zostały tylko bielusieńkie kości.
- Wstawaj! - krzyknął
niespodziewanie Paweł.
- Oszalałeś? Zakonnicy...
- Zamknij się, bo
jeszcze pomyślę czy cię nie uśmiercić na miejscu - zagroził. Radek tym razem
nie wyglądał już na takiego pewnego. Coś w tym było - Paweł wyglądał bardzo
groźnie gdy był wściekły. Jakaś zniewalająca moc emanowała z jego
osoby.
- Malcolm..... - radek nie zdążył dokończyć gdy z jego ust wydobył
się przeraźliwy krzyk. Michał dostrzegł, że z jego ramienia sączy się
strumieniem krew.
- Albo wstajesz, albo wbiję ci ten miecz w serce, a
przysięgam że nie żartuję!!!
- Chcesz go zabić?! - Michał
nie wytrzymał. Bądź co bądź, ale do zabójstwa nie zamierzał dopuścić nawet
gdy ofiarą miał być Radek.
- Bronisz tę
gnidę????!!!!! - krzyknął wściekle Paweł. Michał jednak
nie zamierzał się ugiąć.
- Tak, ale nie z powodu że zależy mi na nim ale
dlatego że nikt, a już napewno ty ani nikt inny nie ma prawa decydować o
jego życiu - wytłumaczył. Był bardzo poważny.
- Nie gadaj mi tu tych
haseł głoszonych przez tych palantów, którzy w życiu nie poznali prawdziwego
życia - prychnął.
- Zabijanie to według ciebie prawdziwe życie?
- To
jest element jaki pozwala przetrwać, a jeżeli ty tego nie rozumiesz to
znaczy, że nie masz pojęcia o......
- Masz rację, nie mam pojęcia!
Jestem kretynem którego należy zabić tylko dlatego że potrafi okazać
człowiekowi współczucie! To ty nic nie rozumiesz! Życie nie polega
tylko na eliminowaniu słabszych....
- Przestań chrzanić do cholery, bo
słuchać nie mogę! Jakby wszyscy tak myśleli jak ty to na świecie
zaroiłoby się od takich jak on - gotowych wbić ci nóż w najmniej oczekiwanym
momencie, albo tych morderców, którym nie zależy na nikim. Chcą tylko zabić
bo..... - urwał. Michał uśmiechnął się.
- Doszliśmy do punktu wyjścia.
Rozumiem cię, ale zważ na to że nie ma powodów aby zabijać Radka - każdy
zasługuje na drugą szansę.
- Niech ci będzie. Nie zabiję go teraz, ale
obiecuję że gdy tylko ten kretyn będzie próbował wykręcić jakiś numer -
zrobię to i nawet ty mnie nie powstrzymasz. - Michał zawahał się. Uznał
jednak, że i tak wynegocjował dużo zważywszy na to, że Paweł to osoba z
którą trudno się pertraktuje.
- Słyszałeś? Zawdzięczasz życie tylko
dlatego, że komuś zechciało się być aniołem stróżem - spojrzał kątem oka na
wciąż uśmiechniętego Michała - Pilnuj go. - rozkazał - A jak będzie
próbował....
- Nie będzie. Zapewniam cię. Myślę, że Radkowi też zależy na
tym aby nie znaleźć się na cmentarzu, prawda? - spojrzał na przerażonego
Radka.
- W takim razie, ruszamy.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się
Michał. Moment nie uwagi sprawił, że Radek zdołał zniknąć.
- No i co
zrobiłeś!!!!!!????? Nawiał nam!! Teraz obaj
będziemy mieli kłopoty!!! Wiesz co on teraz zrobi? Poleci i
powie wszystkim, że to ty -wskazał palcem - ty go chciałeś zabić!
-
Dlaczego ja? Przecież to ty chciałeś......
- A ty swoje do cholery!
Czy przez ten czerep nie dociera, że on nie chce się mnie pozbyć tylko
Ciebie? Bardziej niż mnie, on nienawidzi.......
- Mnie. Ale
dlaczego?
- Przestań zadawać pytania jak jakiś tępy umysłowo - skarcił go
- Ja nie mogę, tobie trzeba wszystko tłumaczyć....
- Bardzo mi przykro,
że jestem ograniczony umysłowo! - krzyknął niespodziewanie Michał.
-
Dobra, słuchaj. Radek też należy w pewnym sensie to młodszej gwardii
Zakonników tak jak ja, rozumiesz?
- No...
- Ale - zaakcentował - On
nie przeszedł takiego szkolenia jak ja, czyli że nie jest do końca dzieckiem
wychowanym przez Zakonników - Michałowi to wszystko wydawało się bardzo
zagmatwane, ale coś go w tej wypowiedzi zaintrygowało a mianowicie...
-
Jeżeli ty przeszedłeś jak to mówisz - całkowite szkolenie - to jakim
sposobem się zbuntowałeś? O ile mi wiadomo to takie dzieci wychowywane przez
Zakonników są poddawane praniu mózgu, torturom...pozbawione uczuć? - Paweł
zdawał obawiać się tego pytania.
- Bo mi ktoś pomógł.........
Qrcze, po tym lizy...(wprowadzam cenzure)
tylku ^^' bym sie tego ABSOLUTNIE niespodziewala!! Avus, avus...
ciagle masz dla nas jakies niespodzianki
Naprawde, zaczyna siem niezle rozkrecac =) No i, blagam, nie rob nam tego i
nie kaz czekac dluuuuuugo na next parta =)
Czemu las jest przeznaczeniem
Michala? =)
Bledy:
1.
zaczął biec z wyciągniętym mieczem w
strone Radka. Paweł jednak nie poruszył się ani na krok <--- pomylka z
imionami =) Moze lepiej by bylo:
zaczął biec z wyciągniętym mieczem w
strone Pawla. Ten jednak nie poruszył się ani na krok
2.
- Pomogę
- oczy Pawła nabrały jakby nowego blasku. Na jego twarzy pojawił się
uśmiech.
- Dziękuję - wyszeptał wzruszony.
No to 2 to nie jest
jako taki blad... Ale goopio to zabrzmialo z tym wzruszeniem. Jakby tak cos
na sile... Albo ciut przesady?
Nie wiem... Nie umiem tego okreslic... po prostu cos tu nie gra =)
heh Abaś wiem - poprawiałam tekst i
zapomniałam usunąć paru rzeczy - w tym tego co wymieniłas że jest
dziwne.....
Matko! To ja dałam e las jest przeznaczeniem Michała?
Idę się zastrzelić.....taki błąd....ale wstyd
Ava, twój fick jest boski, ale moglabys
wstawic next parta nie?
kelyy troche później za pare dni
- teraz mam pare spraw do załatwienia ale
obiecuje że niedługo dam
Ava...nawet się dumyślam jakich..
mam te same problemy..
najpierw
zanieść papiury, a potem jeszcze te nerwy czy się dostanie..
wiem co
czujesz
bo sama przez to przechodzę...
więc przejdźmy przez to razem
hyhy
znalazłam troche czasu i wracam po
dłuższej przerwie (no od poniedziałku pewnie mnie wywieje na troche ale
postarm się znaleźć czas -> powód? - składanie papierów do szkół....tak
więc proszę o wyrozumiałość bo ja już powoli zaczynam się stawać kłębkiem
nerwów.....oszaleję z tym liceum )
Ten part jest według mnie taki sobie ale obiecuje że następny będzie trochę
lepszy
Miłego czytania życzę
Part 41
- Kto? - Michał po
raz pierwszy ujrzał w oczach Pawła swego rodzaju niepewność.
- Nieważne.
O niczym nie słyszałeś - powiedział szybko.
- Ale...
- O niczym nie
słyszałeś, zrozumiano?! - zagroził. Z jakiegoś powodu cały drżał.
-
Czego ty się boisz? -spytał w końcu Michał - Dlaczego nie jesteś ze mną
szczery? Po co wogóle wplątałeś mnie w to wszystko skoro....skoro nie jesteś
gotów mi zaufać? - Paweł zachwiał się i zbladł.
- Nie pytaj....zrozum
ja...ja nie jestem w stanie odpowiedzieć ci na niektóre pytania.... -
zwrócił swą głowę ku zdziwionemu współtowarzyszowi.
- Dobrze - odparł
spokojnie - Powiedz mi tylko jedno.....dlaczego to robisz?
- Ja wiem co
to znaczy mieszkać w Zakonie.....żyć w nim. Przez wiele lat zamieszkiwałem
jego ponure komnaty....czasem więzienia. Trafiłem tam jako mały chłopiec.
Prawdę mówiąc to nie pamiętam jak żyłem kiedyś...kim byli moi rodzice....czy
miałem przyjaciół? Nie wiem. Zostałem poddany szkoleniu, bardzo surowemu
zresztą. Odmawiano nam wszystkiego - prócz jedzenia i picia. Byliśmy
całkowicie podporządkowani woli naszych nauczycieli. Wpajano nam że
najważniejsza jest sztuka walki oraz brak uczuć wobec przeciwnika. Nie wolno
nam było płakać, okazywać litości i bólu. Całe nasze życie było przepełnione
przemocą - walczyliśmy ze sobą podczas ćwiczeń a potem sami, zamknięci ze
sobą oddawaliśmy się żądzy pogrążenia słabszych od nas. Jedynym prawem jakie
obowiązywało było prawo silniejszego. Wielu z tych z którymi nieraz
dzieliłem celę, na moich oczach zabijało najsłabszego w grupie....dla zabawy
i chęci krwawego widowiska. Ciało nad ranem zabierali tzw. pożeracze ciał.
Nie ufaliśmy sobie - każdy dbał o to by przeżyć. Było jednak coś co
sprawiało że powoli każdy z nas stawał się coraz bardziej okrutny i
bezwzględny. Tak zwane "seanse" odbywały się w nocy w
najciemniejszym zakątku zamczyska. Wybierano tych którzy zaczynali się
buntować lub przejawiali objawy dobroci. Pod osłoną nocy wyprowadzano taką
osobę i prowadzono do miejsca gdzie każdy w końcu podporządkowywał się woli
zakonników. Nie da się opisać tego co wyczyniali z taką osobą. To było
gorsze od tortur. Stosowano tzw. metodę umysłową, polegającą na penetrowaniu
umysłu, zadawaniu bólu oraz pozbawaniu zbędnych uczuć....wspomnień mogących
przywołać dobre emocje.....własnych myśli i wdrażaniu w taki umysł
wszystkiego co najgorsze....przekonywaniu o słuszności bycia złym.
Oczywiście niekedy i te środki zawodziły. Wtedy to poprostu zabijano.
-
Ale dlaczego ty nie jesteś taki jak oni? - spytał niespodziewanie
Michał.
- Bo ktoś nie chciał abym podzielił jego los. - wyszeptał
tajemniczo. Mówiąc to utkwił wzrok w swoich butach, jakby niechciał zdradzić
czegoś co przez tyle lat pozostawało jego najskrytszą tajemnicą. - Musisz mi
pomóc uwolnić twoich przyjaciół. Czasu jest niewiele a trzeba działać
szybko. - Michał zauważył że Paweł szybko zmienił temat. Zgodził się jednak
z tym iż teraz najważniejszą sprawą jest ratunek dla porwanych.
- Sami
nie damy rady - oznajmił po krótkim namyśle.
- Wiem. Teraz mamy dodatkowo
utrudnioną sytuację... - powiedział marszcząc brwi - Ten kretyn Radek
zapewne będzie chciał cię wrobić, a my potrzebujemy pomocy jednego albo
dwóch nauczycieli Akademii. Musisz im udowodnić że jesteś czysty.
- Masz
jakiś plan?
- Powiedzmy. Po prostu trzeba przekonać nauczycieli że
Radek....że Radek uderzył się mocno w głowę - na twarzy Pawła pojawił się
chytry uśmieszek.
- Ale jak?
- Bądź choć odrobinę pomysłowy. Trzeba mu
zaserwować mały napój - sięgnął do kieszeniu i po chwili trzymał w ręku mały
flakonik z przezroczystym płynem w środku.
- Co to jest?
- To jest
takie coś co sprawi że ten kretyn zacznie bredzić od rzeczy.....
- Mam
nadzieje że to nie jest niebezpieczne - spytał z niepewnością Michał.
-
Nie martw się, to ma krótkie i bezbolesne działanie i jest - co przyznam z
wielkim żalem - całkowicie bezpieczne. Dolej mu to a zobaczysz. - uśmiechnął
się jeszcze chytrzej niż przedtem.
- Mam nadzieje - dodał z
"lekką" ulgą Michał.
- Pamiętaj, że od ciebie zależy czy uda ci
się oczyścić z zarzutów.
- To znaczy że ciebie nie będzie? - spytał
zdziwiony Michał.
- Ja zjawię się w odpowiednim momencie. Mam sprawę do
załatwienia - mrugnął znacząco i rozpłynął się w powietrzu.
- W takim
razie trzeba działać - powiedział do siebie Michał i pobiegł w stronę
zamku.
Okazało się że Paweł miał rację. Przy wejściu stał Radek w
towarzystwie dyrektora.
- Panie Karlsen, proszę się wyjaśnić. Pan
Szczęsny powiadomił mnie o rzekomym zamachu na jego życie - oznajmił z
powagą Horovitz.
- Kolega ma bujną wyobraźnię - wymyślił na poczekaniu.
- W takim razie może wytłumaczysz mi dlaczego w zaistniałych
okolicznościach kiedy to zamordowano uczennicę, opuszczasz teren Akademii
kradnąc przy tym szkolny miecz!!! - krzyknął. Wyglądało na to że
Radek szczegółowo obmyślił metodę unieszkodliwienia Michała - ukrył nawet
jeden z mieczy aby dodatkowo poprzeć swe argumenty.
- Nic nie ukradłem a
ten miecz.....pane profesorze przecież równie dobrze mógł go ktoś inny ukryć
aby zwalić na mnie winę... - starał sie wyjaśnić. Zrozumiał jednak że
popełnił jeden malutki błąd w swych wyjaśnieniach.
- A więc przyznajesz
że masz coś na sumieniu - Michał miał ochotę walnąć się porządnie o
ścianę.
- Nie ja chciałem powiedzieć....pan mnie źle zrozumiał - starał
się odkręcić.
- Do wyjaśnienia sprawy masz pozostać w swoim pokoju -
Michał zdążył tylko obrzucić Radka wściekłym spojrzeniem. Czuł że zawalił
sprawę...jednak....
- Tylko nie ruszaj tej wody. - krzyknął z pod
prysznica Radek. Szklanka którą zostawił Radek stała spokojnie na stole
czekając na kogoś kto ją wypije, lub.....
- No jeszcze troche...jeszcze
troche.. - mruczał pod nosem Michał wlewając zawartość przezroczystego płynu
do wody - No...teraz zobaczymy kto tu jest sprytniejszy...
- Czego się
tak czaisz przy mojej wodzie? - z łazienki wyszedł całkowicie mokry Radek.
Michał na szczęścię w porę schował flakonik
- A nie mogę?- spytał
niewinnym głosem.
- Nie - odparł egoistycznie Radek po czym wypił całą
zawartość szklanki. Teraz wystarczyło czekać na reakcję.....
Radek
dostał nagłego ataku szału. Zaczął wszystkim rzucać i krzyczeć w niebogłosy.
Nie trzeba było długo czekać na reakcję dyrektora....
- Co tu się dzieje?
- zapytał śledząc wzrokiem poczynania Radka. - Co mu jest?
- Myślę panie
dyrektorze, że Radek..... - nie zdążył jednak dokończyć gdy nagle rozległ
się szczęk spadającego metalu. Zarówno on jak i dyrektor spojrzeli w stronę
łóżka Radka - na podłodze leżał srebrny miecz.
- Co to ma znaczyć? -
spytał z nieokrywaną złością Horovitz.
- On jest mój!!!!
- ku zaskoczeniu Michała i Horovitza oczywiście, Radek rzucił się na szkolny
miecz jakby był pewnien że to jego własność.
- Panie dyrektorze w
zaistniałej sytuacji prosiłbym o uniewinnienie mnie gdyż zostałem
niesłusznie posądzony o przywłaszczenie sobie szkolnej własności....
-
Wystarczy Karlsen. Jesteś uniewinniony, a pan - zwrócił się do Radka - panie
Szczęsny proszę za mną....z mieczem.
Długo jeszcze trwało zanim
dyrektorowi udało się doprowadzić Radka do swojego gabinetu, jednakże po
godzinie ta sztuka mu się udała. Tymczasem Michał z niecierpliwością
wyczekiwał powrotu Pawła. Miał nadzieję że w miarę szybko uda im się wykonać
plan uwolnienia przyjaciół.
Podczas gdy Michał pogrążony był w
myślach o tym jak uwolnić przyjaciół, wiele kilometrów dalej w skromnej
posiadłości rządowej odbywała się narada wysokich rangą dowódców, którzy
mieli takie same zmartwienia co on. Jednkaże ich spotkanie przerwało nagłe
wejście jednego z członków który powrócił po długiej nieobecności wywołując
nie małe zamieszanie na sali....
Twoje opowiadanie przesycone mrokiem
jest
A ma dusza mrokiem się żywi... Więc...
Pisz!! Albo
odwiedzę Cię którejś nocy w pełni...
Wgryzę się w Twą szyję i wyssę cały
ten mrok..
A moje pazury rozerwą Twe ciało na strzępy...
I pozostanie
po Tobie jedynie proch i krew...
Qrna... Ale mi szajba odbija...hehe
QUOTE (Jade^_^ @ 18-06-2003 19:15) |
Twoje
opowiadanie przesycone mrokiem jest A ma dusza mrokiem się żywi... Więc... Pisz!! Albo odwiedzę Cię którejś nocy w pełni... Wgryzę się w Twą szyję i wyssę cały ten mrok.. A moje pazury rozerwą Twe ciało na strzępy... I pozostanie po Tobie jedynie proch i krew... Qrna... Ale mi szajba odbija...hehe |
wyjezdzam jutro do Kolobrzegu i nie uda mi
sie tam dorwac do netu, wiec mam nadzieje, ze bedziesz pisala duzo partów
Ava, zebym miala co czytac =D
kelyy - postaram siem posatnowiłam jeden dziennie dawać
Dawaj avus, dawaj =) Ten part jest git i
czekam na wiecej =D Juz mi sie powtarzac nie chce... Wiesz, ze masz zawsze
wierna fanke =) Pozdro
Ta Abaska, ja też się dołączam, może
stworzymy fajnklub Avy
Postanowiłam ulec namowom i dać małego
parcika na noc (ludzie siem uzależnili to teraz żadają
-ja siem zaczynam bać..jeszcze mis eim do komputera chochliki jedne włamią
)
Part 42
Rozległ się huk i
do sali wkroczył wysoki mężczyzna w śnieżno-białych włosach z paroma
zmarszczakami na twarzy i ciemno-niebieskimi oczami. Miał na sobie długą
czarną pelerynę i ciemny płaszcz z usztywnionym kołnierzem. Tuż za nim
weszła jego żona. Meżczyzna rozejrzał się po sali a gdy upewnił się że jego
uwadze nie umknął żaden szczegół spytał:
- Gdzie mój syn!? - jego ton
wskazywał, że był lekko rozgniewany. Oczywiście nikt ze zgromadzonych nie
miał pojęcia o kogo chodzi. Nikt prócz Jonathana Smith'a.
- Witaj
Wilhelmie! - pan Smith podszedł do mężczyzny i uścisnął mu dłoń.
Mężczyzna uśmiechnął się i ponownie zapytał:
- Jonathan, gdzie on
jest?
- Nie denerwuj się. Wyszedł, ale zaraz powinien wrócić - wyjaśnił.
Mężczyzna nadal miał grobową minę, ale nie odmówił kawy, którą mu
zaproponowano i przysiadł się ze starym druhem do pobliskiego stołu. Reszta
zgromadzonych powróciła do swoich spraw i chwilę później salę wypełniał
odgłos rozmów.
- Dawno się nie widzieliśmy.....oooo Anno miło cię znów
spotkać - pan Smith przywitał żonę swego przyjaciela krótkim pocałunkiem w
dłoń. Kobieta uśmiechnęła się i przysiadła do swojego męża, który nadal
wyglądał na rozeźlonego.
- Wierz mi Jonathan, on tak przez całą drogę -
nic nie mówi i wygląda jakby zjadł coś niestrawnego - zażartowała - Może mi
wreszcie powiesz o co chodzi i dlaczego się tak wściekasz?- spytała całkiem
poważnie męża. On jednak cały czas wpatrywał się to w drzwi, to w blat stołu
mrucząc coś pod nosem. Po chwili jednak przemówił:
- Jonathan, muszę z
tobą porozmawiać
- Właśnie to robisz - pan Smith uśmiechnął się
życzliwie, lecz jego rozmówca nie podzielał jego nastroju - przeciwnie,
nadal nie okazywał żadnych uczuć świdczących o tym że jest skory do żartów.
- Jonathan nie żartuj. Przyjechałem tu ponieważ doszły mnie niepokojące
słuchy o moim synu - mężczyzna oparł się o krzesło postukując knykciami o
blat stołu, po czym na jego twarzy zagościł wykrzywiony uśmiech.
- Nie
uwierzysz - powiedział po krótkiej przerwie - w co mój syn wpakował się,
podkreślam, całkiem świadomie - pan Smith zrobił zdumioną minę.
- O czym
ty mówisz? Co zrobił Remis?
- Wilhelm? Wilhelm to ty? - dało się słyszeć
głos pani Juli. Towarzyszyli jej Stefan i Sergiusz. Cała trójka przysiadła
się do stolika. Byli w znakomitych nastrojach. Wilhelm poczekał aż ucichnie
wymiana zdań między przybyłymi. Pan Smith ponownie zadał swoje pytanie:
-
No więc jak już wspomniałeś, przybyłeś tu w sprawie Remisa, ale nadal nie
wiem o co chodzi?
- Mój kochany syn nigdy nie zerwał kontaktów z Zakonem
- wypalił. Sergiusz i Stefan spojrzeli po sobie zdziwieni. Pani Julia, tak
samo jak jej mąż uznali to co powiedział im przed chwilą Wilhelm za dobry
żart.
- Co ty mówisz? Minęło wiele lat od kiedy nie jest z Zakonem i
nigdy nie współpracował z nimi potem. Sami przecież.....
- Pozory - uciął
krótko Wilhelm - Wszystkich nas wyprowadził w pole.
- Wilhelm co ty za
głupstwa wygadujesz? - Anna nie kryła zaniepokojenia tymi zarzutami.
Wyglądała nawet na lekko rozgniewaną. Mężczyzna wyczuł jednak że nikt nie
chce mu uwierzyć i postanowił sięgnąć po dowody. Wyciągnął z kieszeni szarą
kopertę i pokazał zgromadzonym jej zawartość.
W środku znajdowały
się zdjęcia. Wilhelm przeszukał z pliku fotografi jedno które uznał za
szczególnie interesujące i podał panu Smith'owi.
- Nie wierzysz, więc
przyjrzyj się uważnie tej fotografi oraz innym - rzucił wściekle
fotografiami w stół. Pan Smith przyjrzał się uważnie zdjęciu, które podał mu
Wilhelm.
- Kogo na nim widzisz? - spytał wkońcu zdenerwowany Wilhelm. Pan
Smith zmarszczył czoło, po czym powiedział prawie szeptem:
-
Zakonnicy......
- Właśnie! - krzyknął mężczyzna - Ten kretyn
wszystkich nas oszukał!
- Wilhelm uspokój się! - Anna nie
pochwalała zachowania męża.
- Przepraszam kochanie, ale w tej chwili nie
potrafię nad sobą zapanować. Mój syn zakpił sobie z nas, a najgorsze że
robił to całkiem świadomie. Robi lewe interesy z nimi - przemyca broń,
handluje truciznami, alkoholem, różnego rodzaju używkami a także zaopatruje
się w całe sztaby złota - ręce mężczyzny drżały z gniewu.
- Remis jest
przemytnikiem? - spytał z niedowierzaniem Stefan
- Nie tylko. Ostatnio
zniknęły różnego rodzaju przedmioty magiczne o dużej mocy. Mam także
informacje że wspiera finansowo jakiś najemników - Wilhelm sam pokręcił
głową, jakby niedowierzając w to co sam mówi. Wiedział jednak, że to szczera
prawda.
- Ale skąd ty o tym wiesz? - spytał podejrzliwie Sergiusz.
-
Życie pod jednym dachem z moim synem nauczyło mnie czegoś. A mianowicie że
nie należy mu ufać.
- Wilhelm, słyszysz co ty mówisz? Oskarżasz własnego
syna o takie sprawy? - Sergiusz nadal niedowierzał. Wilhelm spojrzał mu
prosto w jego oczy.
- Sergiusz wierz mi. Ja próbowałem mu zaufać - i to
wiele razy. Jednakże za każdym razem doznawałem rozczarowania. Remis nigdy
nie dotrzymywał słowa, zawsze migał się od odpowiedzialności, zawsze dbał
tylko o własne interesy. Bardzo bym pragnął żeby wkońcu się zmienił. Miałem
nawet przez pewien czas nadzieję, że gdy wreszcie odczepi się od Zakonu to
zmieni się - w to wierzyłem i to podpowiadało mi serce. Rozum jednak nakazał
mi sprawdzić. Chciałem być nareszcie spokojny o to że mój syn raz na zawsze
wyzbył się swojego zakłamania. Wysłałem paru ludzi, żeby go sprawdzili. Nie
było dnia, abym nie dostawał takich o to podobnych zdjęć i nagrań z jego
rozmów z nimi. Okazało się, że i tym razem Remis postąpił według własnego
zdania. Oszukał was i mnie.
- Zaraz, zaraz. Skoro śledziłeś go przez tyle
lat.......
- Robię to od niedawna. Wcześniej miałem wypadek. Leżałem parę
lat w śpiączce. Gdy się obudziłem musiałem jeszcze przejść długą
rekonwalestencję aby dojść do zdrowia.
- Remis mówił, że postanowiłeś
zaszyć się gdzieś w odległym zakątku.....
- CO? - Wilhelm walnął pięścią
w stół, tak że wszystkie szkalnki podskoczyły.
- Ale dlaczego kłamał? -
spytał Stefan.
- Nigdy nie przepadaliśmy za sobą - powiedział Wilhelm -
Zawsze w naszym domu wybuchały kłótnie, czasami nawet z byle jakiego powodu.
Miał trudny charakter. Ale nieważne....
- Co zamierzasz?- zadał pytanie
pan Smith.
- Zamierzam wydusić z niego całą prawdę. Czas wreszcie aby ten
szczeniak zrozumiał wkońcu że nie ze mną takie numery - wysyczał. Dopił kawę
i wyszedł pozostawiając resztę swoich rozmówców.
ps. prosze mówić jak
coś jest źle - ten part pisałam dość dawno temu i nie wiem czy dobry
jest........zresztą mam nadzieje że dobrze jest
no Avuś.. muszę powiedzieć, że.. taka
odmiana dobrze mi zrobiła
nadal trzymasz w napięciu, ale klimat
nieco zelżał w tym miejscu, co mam nadzieję jest przedsmakiem tego, co się
potem stanie
zauważyłam tylko dwa takie wyraźne
błędy:
+ "Wilhelm sam pokręcił z głową..." - połknęłaś
jakieś słowo, podejrzwam, że to miało być coś takiego "Wilhelm sam
pokręcił z niezadowoleniem głową..." lub coś w tym stylu albo po prostu
opuść "z"
+ " - Niedawno." - lepiej chyba
brzmiałoby "- Dopiero od niedawna" lub "- Robię to od
niedawna."
No to tyle z błędów... daj szybko next parta ;P
, bo jak nie.... to sie domysl co bedzie
Noo... Zdziwqo mnie chwycilo!!
Le, nie no, mowic asz nie moge =) Remis?! TEN Remis?! No w cholere,
i prosze, co wyrasta z milych i sympatycznych dzieciakow
o to <-- 'oto' powinno
byc, ale to chyba literowka =)
dzieki za bonusa!!
=*
Kelyy, ZAKLADAMY!! Yasne =D
Jade dzięki za błędy - prawde mwiąc ja sprawdzam tekst zawsze przed wysłaniem go tutaj ale uwierzcie mi że nie zawsze uda mis eim wszystkich błędów wychwycić...niektórych błędów pewnie bym nie wiedziała że mam bo nawet nie wiedziałabym że to błąd. Nie mniej dziękuje za to że śledzicie mój tekst uważnie.
Abaś i kelyy - ja was wyśle chyba na gruntowne zbadanie albo nie....lepiej dam wam autografy (moja psychiczność nie zna granic)
Ze swojej strony pragnę dodać także że prawie tydzień temu liczba wejść przekroczyła magiczną liczbę 1000 - jest to drugi FF z takim wynikiem (pierwsza jest niepodzielnie Psychopatka pod tym względem ) Mma nadzieje że jeszcze trochę popiszę w PNZ - prawde mowiąc to zamierzam pisać dotąd aż mi sił wystarczy - postarm się jak najdłużej .Bardzo polubiłam tego ff - w końcu to mój pierwszy jaki napisałam i darzę go szczególną sympatią. Ecchhh dobra koniec podniosłych słow czas się wziąć za robotę. przemówionko musiało być
dobra wiem że krótkie ale jak zwykle - takie wyszło
Part 43
Remis nie wracał a państwo Smith zaproponowali aby wszyscy- łącznie z Wilhelmem udali się do ich domu. Poprosili jednego ze znajomych aby przekazał wiadomość dla Remisa w razie gdyby wrócił.
- Julio...och....jaki wspaniały salon. Tyle lat minęło a on nadal nie starcił swej dawnej świetności.
- Dziękuję Anno, ale uwierz mi że utrzymanie tego wszystkiego w porządku wymaga nie lada pracy - obie panie roześmiały się promieniście.
- Wilhelm, powiedz nam.....w co tak dokładnie jest zamieszany Remis? - Wilhelm przysiadł na sofie i zaczął opowiadać:
- Początkowo, przypuszczam że, były to drobne usługi w stylu paru skrzynek alkoholu...wiecie o co mi chodzi. Potem przyszła broń, złoto i używki.
- No tak. Ale czegoś nie rozumiem. Skoro tak dobrze współparaca się rozwijała to czemu nie przyjęli go ponownie w swoje szeregi? - spytał Stefan.
- Są dwa warianty - albo uznali że tak im jest na rękę, czyli zero podejrzeń, czysta robota i niestety, nasze pełne zaufanie do Remisa - albo uznali, że Remis może zostać ich łącznikiem.
- Szpiegiem?
- Nic mi nie wiadomo o wykradaniu jakiś tajemnic - stwierdził Wilhelm. Sergiusz jednak miał pewne podejrzenia.
- Zakon ostatnio miał ulepszoną broń. Ta broń wyglądała w budowie może na staromodną, ale szalenie skuteczną - mówił powoli, starając sobie coś przypomnieć - Stefan, pamiętasz? Remis dostał do wglądu prace naukowe Simona....
- Kogo? - spytał Wilhelm.
- Simon żył wiele lat temu i w swoich czasach uznawany był za geniusza. Szczególnie pociągały go bronie, trucizny i inne sprawy związane z militariami. Mówiono że był ekspertem w tej dziedzinie. Prowadził pionierskie badania nad nowymi broniami a także truciznami. - mówił spokojnie, jednak po chwili powiedział coś co nie spodobało się Wilhelmowi - czytałem niektóre z tych prac, ale po namowach Remisa......oddałem mu je i więcej ich nie widziałem.
- Zwariowałeś? Dałeś mu gotowy plan budowy tych narzędzi zbrodni? Przepisy na trucizny? Rozum ci odjęło!
- Wiem, wiem. Co za kretyn ze mnie! - Sergiusz walnął się ręką w czoło. Przypomniał sobie sytuację sprzed paru lat - Remis proszący go o prace Simona.....Remis przyrzekający że od dzisiaj skończą się ich problemy z Zakonem dzięki nowej broni.....Jak mógł być tak naiwny. Teraz i on poczuł się wykorzystany.
- Wilhelm ta sprawa jest bardzo poważna. - powiedział zdenerwowanym tonem Sergiusz.
- Wiem. Boję się że może wyjść z tego co naprawdę złego........Sergiusz, ja nie mam dokładnych informacji o wszystkich poczynaniach mojego syna....a jeżeli on sprzedawał im tajemnice Ministerstwa? - to pytanie zdawało się najbardziej dręczyć ich wszystkich.
ps. jestem spragniona opini (wiem że to krótkie)
no dobra daje następny part
Part 44
- To niemożliwe, Remis nie zrobił by czegoś takiego! - Anna nie mogła wytrzymać tej niepewności. Co chwila przecierała oczy z napływających łez.
Do późna w nocy trwała rozmowa całej grupy. O północy, panie postanowiły położyć się spać. Wilhelm parę minut potem rzucił zaklęcie - drzwi każdej z pań zostały uszczelnione tak, że nie przepuszczały żadnego dźwięku. Wilhelm nie chciał denerwować ich gdyby zjawił się Remis. Przeczuwał, że będzie wtedy sporo hałasu.
- Dochodzi pierwsza - zakomunikował Stefan.
- Zgaśmy światło - Sergiusz pstryknął palcami i po chwili w całym domu nastała ciemność. Wszyscy wyczekiwali powrotu Remisa w całkowitej ciszy. Po niespełna godzinie, usłyszeli warkot przed domem. Remis najwodoczniej przyjechał do nich na swoim motorze. Wilhelm stanął za drzwiami, zaś Stefan i Sergiusz siedzieli na sofie.
Parę minut później rozległ się cichy stukot i dźwiek klucza w zamku. Drzwi się otworzyły i do środka wszedł Remis Sergiusz pstryknął ponownie palcami - światło zaświeciło sie w salonie.
- Co wy tak pociemnku? -zażartował Remis. Sekundę później drzwi się zamknęły z łoskotem. Remis obrócił się za siebie - przed nim stał , oko w oko jego ojciec.
- Witaj, Remis! - powiedział szeptem Wilhelm po czym uderzył Remisa prosto w twarz, tak że Remis wylądował parę metrów dalej, trzymając się kurczowo za nos, z którego popłynęła strużka krwi.
- Co ty......
- MILCZ! - Wilhelm wyglądał jakby dostał ataku szału. Strzelił zaklęciem - sznury przywiązały Remisa do najbliższego krzesła.
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknął zupełnie zdezorientowany Remis. Wilhelm podszedł do niego leniwym krokiem, na jego twarzy znów zagościł złowieszczy uśmiech.
- Wiesz synu... -zaczął - nie spodziewałem się takie podłości z twojej strony - obdarzył go zimnym spojrzeniem.
- Gadaj o co ci chodzi! - wykrzyknął w odezwie Remis. Nie minęła sekunda a znów oberwał w twarz od ojca.
- Jakim ty tonem się do mnie zwracasz? - wysyczał - Żadnego szacunku........CO TY SOBIE MYŚLISZ ŻE KIM TY JESTEŚ ŻE MOŻESZ SIE TAK DO MNIE ZWRACAĆ!!! - wydrał się. Remis nic nie odpowiedział. Patrzył spode łba na stojącego przed nim ojca, którego twarz już dawno zmieniła kolor na czerwony.
- Zrobiłeś sobie z nas kpiny. Masz mnie za jakiegoś idiotę? - spytał, po czym znowu przemówił - Wciąż taki sam........wciąż ten sam młody chłopak, który migał się od odpowiedzialności......mający GDZIEŚ wszystkich wokół........traktujący SIEBIE z wyższością..........PONIŻAJĄCY innych, nie mogących ci dorównać........przepełnionego nienawiścią do świata..........myślący, że gdy jest się za pan brat z Zakonem to mogący wszystko.........mylisz się - powiedział to wszystko z taką dobitnością, że nawet pan Smith, który do tej pory był raczej przychylny Remisowi, zastanowił się nad jego słowami, opisującymi dawnego Remisa....... może nawet i tego dzisiejszego, choć on sam o tym nie wie......
- A teraz Remis, powiesz mi wszystko......
- Nie - Remis zdobył się na odwagę i przeciwstawił się woli ojca - Nic ci nie powiem bo nie ma o czym. Masz jakieś urojenia po tym wypadku....
- A wiesz przez kogo ten wypadek? - oczy Wilhelma wypełniły się ogniem - Czyżbyś już nie pamiętał tego zlecenia jakie poleciłeś jednemu z tych twoich .....najemników?
- Nie wiem o czym mówisz. - Remis odwrócił głowę. Jednak chwilę potem poczuł że ktoś siłą kieruje jego głowę na poprzednie miejsce. Wilhelm zbliżył swą twarz do Remisa - Kazałeś mnie zabić......
Noo... To jest cos, co tygryski lubia najbardziej =) Bledow nie wylapalam, czyta sie wciaz milo i przyjemnie... Co tu dozo gadac, wiesz, jak kwicze na mysl o nowym parcie =)
ehhh ludki melancholia mnie naszła...i straszna zazdrość, że kurcze HP już jest tylko że po angliku a po polakowemu (ja siem zaraz cofne do przedszkola...pisze gorzej niż początkujący analfabeta ) dopiero w styczniu i to podobno pod koniec...jak ktoś ma przyspieszacz czasu to zwracam się z prośbą o użycie go - będe bardzo wdzięczna No dobraaa...daje next parta...ehh rozbita jestem...ja chce już styczeń
Part 45
- Ttttobie kokokompletnie odddbiło! - Remis zaczął się jąkać.
- Nie udawaj przerażonego, bo ci to kompletnie nie wychodzi - zakpił Wilhelm - Mam uwierzyć w twoje bajeczki o tym jaki to jesteś grzeczny i posłuszny? - zaśmiał się mrocznie.
- Te twoje złowieszcze poczucie humoru jest porażające - prychnął Remis. Kręcił się niespokojnie na stołku, jednak cały czas miał kontakt wzrokowy z ojcem. Mężczyzna wyjął z kieszeni fotografie i przytknął jedną z nich przed samymi oczami Remisa.
- No gadaj! Co ty robiłeś z nimi? - spytał groźnie Wilhelm. Remis zrobił obojętną minę.
- Zdjęcia można łatwo sfabrykować - stwierdził po chwili tonem znawcy. Wilhelm zmrużył oczy, jednak uwaga syna nie wytrąciła go z równowagi - miał jeszcze nagrania.
- W takim razie może pamięć odświeży ci to - w dłoni Wilhelma pojawiła się mała kula. Zatoczył w powietrzu, palcem wskazującym drugiej ręki - koło, po czym wypuścił szklany przedmiot z ręki. Kula zawisła w powietrzu i wydobył się z niej jasny strumień światła, który skierował się na pustą ścianę salonu. Po chwili na ścianie pojawił się obraz wydarzeń jakie miały miejsce wiele miesięcy temu - kula działa podobnie jak projektory używane przez zwykłych ludzi.
W końcu obraz uzyskał dostateczną ostrość aby móc coś dostrzec, a także dostateczną jakość dźwięku aby móc cokolwiek usłyszeć.
- Remis miałeś coś zrobić z tymi natrętami z rządu. Psują nam interes - był to Orfeusz. Stał naprzeciw Remisa pod kamiennym murem - zapewne jakiegoś zamczyska. Orfeusz przytrzymywał Remisa za ręce, przystawiając go do muru, jakby się bał że ten może zwiać.
- Ależ Orfeuszu - zaczął łagodnie Remis. Na jego twarzy zagościł czarujący uśmiech - Już się nimi zająłem. Zostali wycięci w pień.
- To chyba nie dość dokładnie. bo ostatnio paru z nich wkopało naszych na granicy... - zbliżył twarz do twarzy Remisa - stykali się nosami a ich oczy wpatrywały się w siebie nawzajem.
- Orfeuszu - wyszeptał wkońcu Remis - nie ma powodu do zmartwień...zajmę się nimi niezwłocznie - ponownie uśmiechnął się.
- Liczę na to - Orfeusz odwzajemnił uśmiech - I jeszcze jedno... - Remis zdawał się nasłuchiwać z wielką uwagą słów Orfeusza. - Masz już tą broń?
- Muszę jeszcze nad nią popracować...ale już niedługo - wyszeptał wprost do ucha Orfeusza i zaczął się śmiać.
- Mam nadzieję, bo inaczej wiesz co się stanie... - zagroził. Jego twarz wskazywała jednak na to, że cała ta sytuacja bardzo go bawi.
- Spokojnie...masz przed sobą geniusza - zaśmiał się ponownie Remis - Ale wracając do terminu...to...- Remis zaczął się bawić krawatem, jaki miał pod szyją Orfeusz.
- Ile? - wyglądało na to iż Orfeusz zorientował się o co chodzi jego rozmówcy.
- Powiedzmy, że na początek chcę dostać...tysiąc sztabek czystego złota - powiedział z miną niewiniątka.
- Dobra, ale broń ma być za trzy dni, zrozumiano? Inaczej pożałujesz.
- Orfeuszu, nieładnie to tak posądzać przyjaciela i to dobrego przyjaciela o niesubordynację - Remis przesunął dłonią po policzku Orfeusza - Ufasz mi Orfeuszu? - Orfeusz złapał ręką za dłoń Remisa.
- Ufam tylko sobie
- Słusznie Orfeuszu...ale zapewniam cię, że nie jestem na tyle głupi aby przepuścić taką okazję łatwego zarobku.
W tym momencie film się urwał. Wszyscy oczekiwali wyjaśnień od Remisa, który nie mógł uwierzyć w to iż jego ojciec może posiadać takie nagrania...
ps. ta rozmowa pomiędzy Orfeuszem i Remisem...prosze nie mieć żadnych jakiś niestosownych myśli - chciałam pokazać tych obu panów pod tym względem że sie bardzo dobrze znają (skąd i dlaczego o tym w baaardzo odległych odcinkach) oraz ich szczególnej "przyjaźni" czyli praca ze sobą ale ufanie tylko samemu sobie...czy jakoś tam nyo^^ i prosze mi tu z tekstem nie wylatywać że oni są "jacyś dziwni" bo absolutnie nie są
A teraz ktoś mi powie że wcale tak nie myślał i moje tłumaczenia okaża sie zupełnie niepotrzebne....no ale jakby sie ktoś trafił to ma już tłumaczenie autorki....poprostu nie che żeby odbierano to inaczej niż jest........
dziękuje za uwage
nikt nic nie czyta buuuu siem zaraz wezmę za was nyo^^ ja chce komenty (i to długieeeeeeeee )
Part 46
- I co? Nadal twierdzisz, że nie miałeś z nimi nic wspólnego po odejściu z Zakonu?- spytał Wilhelm. Minę miał bardzo poważną. Sergiusz, który nie mógł powstrzymać drzemiącej w niego złości prawie wykrzyczał to co myślał w tej chwili o Remisie.
- Ty Zdrajco! Sprzedałeś się tylko z chęci zysków!
- Sergiuszu...
- Zamknij się! Nieskończyłem - zagroził palcem - Nigdy nie miałeś zamiaru się z nimi rozstawać bo tak było najwygodniej. Miałeś pewność że razem z nimi nic ci nie grozi, że możesz sobie drwić z nas wszystkich. Wiesz jak się teraz czuję?
- No jak? - Remis zdawał się nie poddawać. Odzyskał odwagę.
- Powiem ci. Zawsze miałeś nas w dupie! - Remis zaśmiał się.
- I czego rżysz?
- Z ciebie kretynie - wykrzywił twarz w wymuszonym uśmiechu.
- Dla twojej widomości. To nie ja jestem przegranym tylko ty - na twarzy Sergiusza widniał cień triumfu. Dopiekł Remisowi. Wiedział, że Remis zawsze był po stronie wygranych a teraz...
- Uważasz mnie za zero? - spytał wkońcu Remis.
- Absolutnie.
- W takim razie stoimy na tym samym. Ty też jesteś zerem - skierował swój wzrok prosto na zezłoszczonego przyjaciela, który co rusz powstrzymywał się od przywalenia Remisowi.
- Żałosny jesteś, Remisie. Co ci dało trzymanie z nimi? Szpiegowanie dla nich skoro i tak trafiłeś w nasze ręce? - Stefan poruszył się niespokojnie w fotelu w którym siedział.
- Sergiuszu, daruj sobie swoje teksty - powiedział Stefan.
- Nie twój zakichany interes co mam zamiar mu powiedzieć! - wykrzyczał Sergiusz.
- No proszę uderz mnie - wskazał na siebie Stefan. Podniósł się z fotela i podszedł bliżej do przyjaciela. Sergiusz zdawał się trochę uspokoić i podał rękę na zgodę.
- No proszę...Co za piękny obrazek - zakpił Remis.
- Bądź łaskaw nie odzywać się jak cię nie proszą - odezwał się pan Smith, który do tej pory w milczeniu przyglądał się wymianie zdań między Remisem a Sergiuszem. Remis zrobił zdziwioną minę - jeszcze nigdy takim tonem nie odezwał się do niego ten miły staruszek...Jego przyjaciel i autorytet.
- Nie rób takiej zdziwionej miny. Takie są skutki twoich decyzji. Wybrałeś Zakon i nie licz na to że i tym razem wstawię się za tobą - pan Smith wiedział co mówi. Wiele lat temu kiedy Remis jako młody chłopak chciał uwolnić się od Zakonników - przynajmniej tak twierdził - pan Smith bardzo mu pomógł. Jako jeden z nielicznych podał mu pomocną dłoń, choć wielu ludzi uważało, że Remis nie zasłużył na taką łaskę. Pan Smith twierdził jednak wtedy, że Remis potrzebuje kogoś kto by go wyciągnął z tego bagna w jakim się znajdował. Był jedynym dorosłym na którego mógł liczyć Remis. Powszechnie wiadomo było, że Remis nie ma dobrych kontaktów z ojcem a pan Smith...Pan Smith w tamtym okresie zastępował mu ojca - zawsze służył mu pomocną dłonią, pomagał na nowo zrozumieć świat, pokazać co jest dobre a co złe. Teraz jednak najwyraźniej uznał, że Remis po prostu z niego zakpił. Zakpił z niego w najokrutniejszy sposób - oszukał go.
- Jonathan...Tak...Oszukałem was - na te słowa najwyraźniej czekał ojciec Remisa.
- W końcu się przyznałeś...- pokręcił głową, jakby nadal nie wierzył, że Remis może zdobyć się na takie wyznanie. W każdym razie sądził, że będzie musiał z niego wydobyć te słowa.
- Chyba właśnie na to liczyłeś, czyż nie? - Remis zdawał się czytać w myślach ojca.
- Nadal uważasz, że to takie zabawne? - ciągnął dalej Wilhelm - Naprawdę myślisz, że uda ci się uciec od odpowiedzialności?
- Jak cię znam to zapewne powiesz mi teraz, że oskarżasz mnie o zdradę i oświadczysz że właśnie jestem pewnym kandydatem do zamknięcia mnie w więzieniu.
Remis mówił to wszystko ze spokojem. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie za bardzo zdawał sobie sprawę z tego co mu grozi.
- Zadziwiające, że umiesz przewidywać moje reakcje z taką precyzją. Tak, jesteś aresztowany.
Jak możesz??!!
Jak możesz przerywać w takim momencie!!
I ja to czytam jakby nie było widać...
Czasami się nie wypowiadam, bo nie mam co już powiedzieć... a nie lubię się powtarzać..
w takim razie zwracam honor Jade
wiem że ze mną czasem trudno wytrzymać, ale czasami mam taką potrzebę wynikającą z mojej próżności - lubie se czytnąć komenty
ehhh nyo dobra już nikogo nie oskarżam
Ava!! Juz do 7 strony doszlas!! Ja to mam refleksa =) Ale qrde w takim momencie przerwac... Popieram Jade... A moze zaraz tam Zakononicy (w przebraniu ) wskocza i bedzie zjebka?? Hahaha, to jest to co tygryski lubia najbardziej ^^ Ale masz czesciej dawac bonusy!! I wogole czesciej party... Bo nie mam potem co nadrabiac =)
nie krzyccie na mnie tak ma się kończyć i już nyo^^
Part 46
- Bardzo mi miło ojcze - Remis zdawał się nie przejmować tym co mu oświdczył ojciec.
- Remisie nie myśl, że twoi kolesie wyciągną cię - Remis przestał się uśmiechać. W głębi serca liczył właśnie na pomoc ze strony zakonników, dlatego też z taki lekceważący sposób potraktował groźbę trafienia za kratki...Nawet na całe życie.
- Strach obleciał? - skomentował Sergiusz na widok miny Remisa.
- Nie dam ci takiej satysfakcji - odciął się Remis.
- I nie musisz.
- Dość! Ta wasza paplanina nie ma sensu - Wilhelm jak zwykle regował ostro na kłótnie z których nic nie wynika.
- Za to ty tatusiu jesteś pełen poważnych i mądrych wypowiedzi - Wilhelm nie wytrzymał i uderzył Remisa po czym złapał go za ubranie i przybliżył do siebie.
- Dam ci dobrą radę synu - nie lekceważ mnie bo możesz gorzko tego pożałować - wysyczał.
- No proszę, doszło do tego że własny ojciec grozi mi - zaironizował Remis.
- To jest ostrzeżenie i radzę ci posłuchać go.
- Wiesz co? Mam gdzieś twoje porady. Przez całe życie nienawidziłeś mnie - Wilhelm starcił panowanie nad sobą i gdyby nie Stefan zapewne rozszarpałby Remisa.
- Ty niewdzięczniku! Całe życie cię karmiłem i dawałem dach nad głową. Wysłałem do najlepszej szkoły a ty mi się tak odwdzięczasz?! - wykrzyczał.
- Straszne ile musiałeś dla mnie poświęcić - pewnie szkoda ci tych pieniędzy, prawda? Mogłeś je wydać naprzykład na nowy zamek - skomentował Remis.
- Może przynajmniej miałbym pewność że ta tranzakcja się opłaci! - Remis wydawał się wstrząśnięty tym wyznaniem.
- Zawsze wiedziałem, że tolerujesz mnie tylko ze względu na mamę.
- Zostaw matkę w spokoju. Ona jest nieświadoma tego jakie bydlę pokochała - teraz już nie tylko Remis był wstrząśnięty ale także reszta zgromadzonych. Remis nie był w stanie wypowiedzieć nawet słowa.
- Wilhelmie, chyba posunąłeś się trochę za daleko - zwrócił mu uwagę Jonathan. Choć nie uznawał, że należy przebaczyć Remisowi, to jednak stwierdzenie przez jego własnego ojca, że jest "bydlakiem" nawet jemu wydało się w tej chwili za okrutnym słowem.
- Nie Jonathan! Zniszczył życie nie tylko swoje ale i moje i co gorsza - jego matki. Zamienił je w piekło! Nie wiesz co musieliśmy przez niego przejść przez te lata - narkotyki, alkohol, ucieczki związanie się z Zakonem...
- Jednym słowem ty byłeś niewinny - powiedział Remis. Twarz mu posmutniała, choć gościł na niej pełen wyrzutu obraz niebieskich oczu, połyskujących w świetle lampy.
- Nie odwracaj kota ogonem -odwarknął Wilhelm.
- Proszę, nawet nie umiesz się przyznać jakim to byłeś "wspaniałym tatusiem" - Remis mówił bardzo spokojnie choć w głębi duszy czuł wielki żal, smutek i jednocześnie złość...złość, która graniczyła z nienawiścią do ojca.
- Nie mam zamiaru więcej z tobą rozmawiać. Spotkamy się na rozprawie kiedy to wreszcie skażą cię za to jakim to ty byłeś "wspaniałym synem", który zdradził tajemnice państwowe organizacji, która ma na swoim sumieniu wiele morderstw i innych ohydnych przewinień. Na zakończenie powiem jedno - w tym procesie, adwokatem jesteś ty sam - Wilhelm poszedł na górę i nie wrócił już tego wieczoru na dół. Wchodząc po schodach nawet nie spojrzał na osobę, którą uważał za symbol jego porażki życiowej...jego problemów...nieszczęść...jedynego syna, który tak go zawiódł.
My na ciebie nie krzyczymy My na ciebie DRZEMY MORDE!! Buahaha Dobra, juz mi szajba nocna odbija... Wiesz, ze te wszystkie party sa GENIALNE przez duze "GIE" i wogole!! Nie ma tu co komentowac =) Ale fakt faktem, ze czekam na nastepne party, bo to byc super =D Ava, szykuj sie!! Niedlugo nadciagnie inwazja =)
sory że krótkie
Part 47
Wieczór obfitował jeszcze w parę wydarzeń, które nastąpiły niewiele minut później od opuszczenia salonu przez Wilhelma. Około czwartej w domu państwa Smith'ów zjawił się Sam Skarzewski wraz z innymi ludzmi, którzy zapewne byli oficerami armii atlantydzkiej. Remis domyślił się, że ojciec wysłał wiadomość do rządu o tym co odkrył i kogo zamierza postawić przed trybunałem sprawiedliwości. Sam uśmiechnął się szyderczo - po raz pierwszy w życiu miał okazję do zemsty na znienawidzonym Remisie.
Remis, który cały czas był przywiązany do krzesła, został od niego odwiązany i zakuty w kajdany iskrzące się białym światłem - były to specjalne kajdany o bardzo ogromnej mocy. Do tej pory przez okres paru tysiącleci ich produkcji, tylko dwóm przestępcom udało się z nich wydostać. Najgorszym momentem nie było jednak samo zaresztowanie ale to, że zza balustrady obserwowała go osoba, którą kochał nad życie - jego matka. Stała, trzęsąc się na całym ciele, twarz zalana była łzami a jej krzyki o litość dla syna odbijały się echem po całym domu. Remis nie był w stanie spojrzeć na nią. Otoczony trzydziestoma mężczyznami został wyprowadzony na zewnątrz, gdzie po chwili zniknął w przejściu portalu, idąc przez całą drogę z opuszczoną głową.
W siedzibie Zakonu wieść o tym, że aresztowano Remisa doszła w błyskawicznym tempie - jeden z oficerów, który uczestniczył w aresztowaniu Remisa, był przekupiony - miał informować o wszystkim co robił Remis.
- A więc Remis jest na miejscu? - mężczyzna uśmiechnął się dziwnie.
- Tak panie. Tak jak chciałeś. - wyszeptał przybysz.
- Jedno mnie tylko niepokoi....
- Co takiego mój Panie?
- Czy plan się powiedzie tak jak to sobie zaplanowałem - mężczyzna zmrużył oczy - Czy nikt się nie domyśli paru rzeczy, których nie chciałbym aby ktoś niepowołany się dowiedział.......
- Mogę przekupić sędziów - zaproponował mężczyzna.
- Idioto, nawet się nie waż!!!! - wrzasnął przywódca. Mężczyzna do którego skierowano te słowa wzdrygnął się i przerażony zrobił parę kroków w tył. Po chwili jednak zdobył się na odwagę i spytał:
- Panie, ale dlaczego?
- Twoje pytania są tak inteligentne jak ty - zaironizował mężczyzna. - Równie głupie - dodał - To nie będzie zwykły trybunał sprawiedliwości. Sędziami w tym procesie będzie Rada Atlantycka w skład której jak ci wiadomo będzie wchodzić wiele znakomitości naszego świata. Myślisz, że będą mieć litość dla zdrajcy? Kogoś kto do nas należał i kogoś kto współpracował z nami przez te ostatnie lata? Właśnie o taki proces mi chodziło. Ich wyroki są nieodwołalne i niepodważalne. Zresztą cały ten proces będzie największą porażką w dziejach Atlantydy. Czarną plamą. którą dostrzagą niedługo.......ale wtedy będzie już za późno. - zaśmiał się złowieszczo.
- Nie rozumiem Panie. Dlaczego ma być ich porażką? Przecież skażą jednego z nas. To będzie raczej nasza porażka..........
- Daruj sobie te swoje kretyńskie wypowiedzi. Zresztą......myślisz że powiedziałbym ci coś o czym wiem tylko ja i Remis? Chyba znasz odpowiedź. A teraz zejdź mi z oczu....i jeszcze jedno.
- Tak?
- Ta rozmowa nie miała miejsca, rozumiemy się?
- A Orfeusz?
- Nikomu, zrozumiano? - zagroził.
- Tak panie - mężczyzna zasalutował i opuścił komnatę.
Takie piekne mialam... takie dlugie... Czemu sie nie pojawilo?? Niegrzeczna jestem, czy co?? Buu... Tak wiec streszcze...
Part krotki i niewiele wnoszacy do tego wszystkiego, ale dobrze, ze znalazl sie w fiku opis tej sytuejszyn.... Ech... Jestem tak zalamana skastrowaniem mojego posta, ze to az nieporozumienie... WKURZYLAM SIE Dobra, koncze... Bo zaraz zaczne kur*a... tzn. przeklenstwami rzucac =="
Ach cudniaśko Ava!
ubustwiam
twojego ficka
dawaj next parta, bo jestem niezmiernie ciekawa o jakiej
sprawie mówiły te dwa typki
wiem że znowu krótkie ale mam nadziej że
jak wena dopisze to będą dłuższe
Part 48
W tym czasie w Akademii, Michał niecierpliwie
wyglądał przez okno. "Paweł już dawno powinien się zjawić" -
pomyślał. W pewnym momencie poczuł że ktoś położył dłoń na jego ramieniu.
Michał zląkł się jednak.....
- Nareszcie - wyszeptał z ulgą - Gdzie
byłeś?
- Nieważne. Słuchaj sprawy się skomplikowały.
- Co masz na
myśli? - spytał Michał.
- Remis...to znaczy ojciec
Wiktora.....aresztowali go - Michał poczuł się jakby trzasnął go właśnie
piorun.
- Co??? Za co?...Dlaczego? - zaczął zasypywać Pawła pytaniami.
Ten jednak poczekał aż Michał się uspokoji. Po chwili przemówił:
- To nie
wygląda dobrze. Zjawił się jego ojciec. Będzie sądzony za zdradę, jutro
wieczorem. -oświadczył.
- On jest niewinny!
- CCCIiiiiii chccesz
go obudzić? - Paweł wskazał na śpiącego Radka.
- Dobra - Michał ściszył
głos.
- Posłuchaj, prawdopodobnie nie będzie miał obrońców. Zresztą nie
może ich mieć. Stefan i Sergiusz będą zajęci poszukiwaniem Wiktora i reszty.
Pan Smith jest jednym z członków Rady a ojciec Remisa....
- Co?
- Nie
wie jeszcze o ich zaginięciu, tak więc....
- Co masz na myśli?
-
Lepiej żeby się niedowiedział. W razie czego do aktu oskarżenia Remisa
dołączyłby jeszcze jeden niesłusznie postawiony zarzut - mówiąc to Paweł
chodził niespokojnie po pokoju z miną świadczącą o tym jakby miał w zanadrzu
jakiś plan.
- Ale co my możemy zrobić? - spytał Michał.
- Właściwie w
sprawie Remisa to nic. Nie można mu już pomóc - wyjawił tajemniczym głosem
Paweł.
- Chwila, moment. Twierdzisz, że Remis jednak jest winny? -
milczenie Pawła mówiło samo za siebie.
-
Ale....nierozumiem....przecież..on...
- Nie znasz całej prawdy o nim. W
młodości był Zakonnikiem....i to cholernie dobrym pod względem mocy jaką
posiadał. - Michał nie mógł uwierzyć. Remis wydawał mu się wspaniałym
człowiekiem może z odrobiną wad, ale jednak nigdy nie posądziłby go o to że
mógł ukrywać tak ponurą przeszłość.
- Ale dlaczego on....
- Dlaczego
sprawia wrażenie normalnego? Hmmmm...tego nawet ja sam nie wiem. Moja wiedza
w tym względzie jest niewielka..... - Paweł zamyślił się przez chwilę.
-
A może on....no wiesz.....tak jak ty.... - starał się podpowiedzieć
Michał.
- Nie sądzę. To jest absolutnie niemożliwe. Musiał mieć inny
sposób......zresztą...
- Co zresztą?
- Sam nie wiem. Bo
widzisz.....jedynie bardzo wysocy rangą przywódcy Zakonu mają zdrowy umysł.
Znaczy się....oni są na tyle źli i przepełnieni nienawiścią że ich umysły
nie były poddawane praniu mózgu, przez co nie są ubezwłasnowolnieni ani
podanni niczyjej woli. Oni poprostu są jacy są.
- W takim razie co
robimy? - spytał wkońu Michał.
- Musisz przekazać swojemu ojcu
współrzędne zamku.
- A skąd ja mam to?...
- Weź wysil tę mózgownicę.
Ja wiem, przecież. - Michał zanotował współrzędne które podał mu Paweł. - I
jeszcze jedno.
- Tak?
- Nie mów im skąd masz tę informację. Powiedz
tylko że, najbezpieczniej jest od strony zachodniej - tam nie ma
bagien.
- Ale co z tobą? Czy oni cię nie ścigają? - Michał najwyraźniej
zaniepokoił się.
- Właściwie to już jestem na spalonej pozycji. Ale muszę
wrócić do Zakonu. - powiedział smutnym tonem.
-
Oszalałeś??!!!! Przecież oni cię....
- Zabiją? -
dokończył Paweł.
- Właśnie!!! Nie możesz tam wracać!!
- Nawet gdybym nie wrócił to Orfeusz prędzej czy później mnie dopadnie.
To jest kwestia kilku dni. - spojrzał się prosto w oczy Michała. Tak bardzo
chciał wierzyć że uda mu się go jeszcze kiedyś spotkać...
- Nie puszczę
cię. - oznajmił stanowczo Michał.
- Przykro mi ale tak musi być. Jeżeli
mnie nie zabiją - jego głos stawał się coraz bardziej daleki - to napewno
się zobaczymy......
I zniknął.
- Nie! - Michał próbował zatrzymać
jakoś Pawła jednak ten rozplynął się w powietrzu.
- Co się dzieje? -
spytał śpiącym głosem Radek. Najwyraźniej musiał go zbudzić krzyk
Michała.
- Nic - odpowiedział mu Michał - Mam nadzieję że nic...
Ava... Przelamalam sie i weszlam na forum
=) Swietne!! Dwaaj party!! DAWAJ!! DAWAJ!!
Pozdrawiam, droga sadystko =)
"uspokoji" - pisze sie
uspokoi
blendów nie wynajduje, ale ten mi sie rzucil w oczy jak
czytalam tego parta.
a tak poza tym to: DAWAJ NEXT PARTA!
Koffam tego ficka
trochę długie to wyszło
.....co tam
Part 49
Krwiożerczy Zakon
był niesłychanie starą organizacją z wielowiekową niechlubną tradycją. Jego
pierwotnym zadaniem było zrzeszanie wszystkich którzy wykazywali wysokie
umiejętności umysłowe jak i magiczne a także tych którzy posiadali wszystkie
najgorsze cechy człowieka - okrutność, chciwość i wiele innych. Przez wieki
nie wiele zmieniła się zasada rekrutacji - nadal cenione są powyższe
cechy.
Zamek Zakonu co kilkadziesiąt lat zmienia swoje położenie. Wielu
którzy badają historię Zakonu nie są w stanie stwierdzić jakim sposobem
ogromnej wielkości zamczysko przemieszcza się. Jedynym wytłumaczeniem dla
tego zaskakującego zjawiska jest po prostu olbrzymia magia, choć z dniem
dzisiejszym nawet ta teza jest uważana za coraz mniej wiarygodną.
Samo
zamczysko, czyli siedziba Krwiożerczego Zakonu jest zagadką dla tych
wszystkich, którzy nigdy nie przekroczyli murów tego strasznego miejsca.
Wśród tych którym udało się uciec krążyły pogłoski że budowlę wzniesiono
wykorzystując w tym celu czarną magię oraz kilkutysięczną armię niewolników.
Wielu z nich nie wytrzymywało tempa i umierali z wycieńczenia. Ponoć w
bezwietrzne noce w najgłębszych miejscach zamku słychać było jęki oraz
odgłosy kilofów.
Mówiono że Zakonnicy jak ognia unikali piwnic
położonych we wschodniej części zamku - a raczej podziemnych komnat
położonych położonych pod nimi - katakumb. Pochowano tam ponoć samego Jana
Krawego - człowieka uważanego za założyciela Zakonu oraz grupkę jego
najbliższych współtowarzyszy. Wydawać by się mogło że nie ma się czego
bać....a jednak. Jakaś niesamowita moc niepozwalała na głębsze zbadanie tego
zakątka - każdy kto zapuścił się w tamte strony powracał albo bez paru
kończyn albo po prostu wogóle niepowracał. Tym którym udało się wyjść cało
popadło w swego rodzaju choroby psychiczne a ich włosy stawały się białe
niczym śnieg - jakby za szybko posiwiały.
Jest jeszcze wiele
zaskakujących i niewiarygodnych historii tego ponurego zamczyska, jednak
żadna nie jest tak straszna jak historia życia mieszkających tam Zakonników.
Zakonnicy niewątpliwe są ludźmi okrutnymi i niesamowicie
niebezpiecznymi, jednakże......nie zawsze potrafili wyzbyć się dobra. Wielu
z nich przez całe życie było torturowanych, poddawanych nieludzkim
eksperymentom albo gdy byli zbyt słabi - zabijani.
Ból...cierpienie...łzy....ciemne cele - codzienność wielu z nich. Wielu -
ale nie wszystkich. Ci którzy się przyporządkowali obowiązującym regułom
żyją bez bólu, ale za to nie zawsze są świadomi tego że ich życie to seria
ciągłych morderstw, dzikiego zachowania przepełnionego żądzą krwi.
-
Wiktor.... - Wiktor leżał na kamiennej podłodze zwinięty w pół. Jego oczy
wpatrzone były w przechodzącego nieopodal niego małego pająka. - Powiedz
coś.....odezwij się.... - nalegające słowa Adama delikatnie potoczyły się w
uszach przyjaciela.
- Zabiją nas... - wyszeptał bez cienia nadzieji
Wiktor. Zapanowała głucha cisza, przerywana tylko nierównym oddechem Roberta
nie mogącego znieść fetoru jaki panował w celi.
- Wszyscy nas już
szukają....musimy mieć nadzieje - oznamił cicho Robert, spoglądając w oczy
leżacego nieruchomo Wiktora.
Nagle usłyszeli że ktoś kluczem otwiera
stare metalowe drzwi z kratami. Przyjaciele podnieśli się. Serca biły im jak
oszalałe - czyżby zbliżał się ich koniec?
Do środka wkroczyło trzech
tęgich mężczyzn w ciemno-czerwonych szatach. Pewnym krokiem podeszli do
każdego z chłopców i wyprowadzili ich w nieznanym kierunku.
Szli
ciemnymi, długimi korytarzami. Co raz szłyszeli rozdzierające krzyki
więźniów -niektórzy wystawiali nawet ręce przez kraty a inni wyli jakby ich
żywcem obdzierano ze skóry. Większość z nich już dawno postradała
zmysły.
Chłopcy już nawet nie pamiętali ile korytarzy i tajemnych
przejść minęli i po ilu schodach weszli. Wiedzieli tylko że im dłużej idą
tym dłużej żyją.
Zakonnicy zatrzymali się. Stali przed czarnymi
drzwiami ze złotymi koładkami w kształcie gargulców. Jeden z Zakonników
zastukał koładką trzy razy po czym wyszeptał jakieś słowa - trudno było
powiedzieć co oznaczały gdyż wydawały się być mówione w jakimś nieznanym
chłopcom języku.
Weszli do komnaty. Wyglądała jakby była to komnata
dla króla - była niesamowita i niezmiernie piękna i bogata. Jednakże teraz
była oświetlona tylko blaskiem Księżyca. Srebrne smugi oświetlały tylko
niewielką część pomieszczenia. Zakonicy pokłonili się, po czym oddali się
zamykając za sobą drzwi. Przyjaciele czuli się bardzo niepewnie - niewiele
było widać, ale wyraźnie wyczuwali że nie są sami w komancie. Ktoś ich
obserwował.
Nagle na jednej ze ścian ukazał się cień......cień osoby
która cały czas przebywała w komnacie. Chwilę później postać wyszła z
ciemności. Zobaczyli jego twarz - mężczyzna o ciemnych włosach w długiej
czarnej pelerynie. Serca przyjaciół zabiły szybciej.
- Witam w moich
skromnych progach - uśmiechnął się szyderczo.
- Kim jesteś?! -
wysyczał wściekle Wiktor. Wzrok mężczyzny zwrócił się w jego stronę.
-
Nazywam się Antares Lancaster - oznajmił - Jestem najwyższym przywódcą
Krwiożerczego Zakonu. Zapewne zastanawiacie się po co was tu sprowadziłem?
Otóż odpowiadam - jesteście tu z tego samego co wszyscy którzy mi służą.
Posiadacie niezwykłą moc, którą ja sobie szczególnie wysoko cenię....
-
Nie zamierzam nikomu służyć. Wolę zginąć! - odwarknął Adam.
- Ależ
nikt tu nie zamierza was zabijać......narazie. Zresztą ja wiem jak przywołaś
was do porządku - Antares pstryknął palcami. Huknęło i pojawił się Paweł -
był związany i zakneblowany. Mężczyzna przystawił do jego gardła długi
miecz.
- Jeżeli nie chcecie żeby wasz kolega zginął, proponuje jeszcze
raz rozpatrzyć moją propozycję - zaśmiał się okrutnie. Jego śmiech przerwało
wejście do komnaty.....
- Orfeuszu, nie ładnie to tak. Weszłeś bez
pukania - zaironizował Antares. Orfeusz jednak nie zwracał na niego uwagi.
Wzrok miał utkwiony w Pawle.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi że go
złapałeś! - wykrzyczał z wyrzutem. - Wyszedłem na idiotę.
- A po coż
miałbym cię informować? Miałem pozwolić abyś go zabił?- zadał pytanie
Antares.
- Choćby po to! - wykrzyczał Orfeusz.
- Nie gorączkuj się
tak mój synu......
- Synu???!!!!! - krzyknął z
niedowierzaniem Robert. Obaj panowie uśmiechnęli się złowieszczo.
- No
cóż......nie zaprzeczę że Orfeusz to mój syn.... - Antares podrapał się po
brodzie uśmiechając się lekko w stronę Orfeusza. - Ale to chyba nie jest
odpowiedni moment na zabawianie was naszą historią rodzinną....
- Ojcze,
nalegam wydaj mi tego chłopca a przysięgam że już nigdy nas nie zdradzi -
obrzucił Pawła wściekłym spojrzeniem.
- Nie widzę potrzeby żebyś miał go
karać....
- Ale....
- Milcz! - jedno słowo ojca uciszyło Orfeusza
- Tak już lepiej.....a teraz, bądź tak miły i wyjdź - wskazał na drzwi -
Orfeusz posłusznie opuścił komnatę.
- A co do was.... - uśmiechnął się
szyderczo i pstryknął palcami. Pojawili się Zakonnicy....
- Zabierzcie
ich! -rozkazał - I nie dawajcie jeść przez trzy dni. - Przyjaciele
nadaremno się wyrywali - byli za słabi aby cokolwiek zdziałać. Zdali sobie
sprawę, że bez pomocy z zewnątrz długo nie wytrzymają......
Sala
owalna w której zazwyczaj odbywały się zgromadzenia Rady, zmieniono
tymczasowo na salę sądową. Wielu zwykłych obywateli nie mogło pojąć co się
dzieje - podobno miano sądzić jakiegoś zdrajcę.
- Pewnie złapali jakiegoś
Zakonnika - powiedział starszy mężczyzna. Był jednym z wielu którzy
zgromadzili się przed Białym Gmachem. Rada postanowiła nagłośnić "dla
przykładu" sprawę w której wielu dyplomatów i innych urzędasów
anonimowo wypowiadało się że: " będzie przełomem w dotychczasowej walce
przeciwko Zakonowi". Przed budynkiem umieszczono coś na wzór ogromnych
telebimów, które miały transmitować przebieg procesu.
- Wiadomo kto to
jest? - spytała pewna młoda dziewczyna.
- Nie wiadomo. Podobno ktoś
ważny. - odpowiedział jakiś chłopak. Takie domysły snuło wielu zgromadzonych
na zewnątrz szarych obywateli.
W środku zaś powoli zaczęli się
gromadzić członkowie Rady oraz inni ważni ploitycy dyplomaci i obserwatorzy
z obcych państw. Jedynie miejsce w śrdoku sali pozostawało puste.
Zjawił
się także pan Smith - był członkiem Rady która miała prowadzić proces.
Rozmawiał z przewodniczącym Rady - wątłym staruszkiem o długiej siwej
brodzie i grubych okularów. On jednka tylko sprawiał wrażenie niedołężnego -
wszyscy wiedzieli że był bardzo bystry a co najważniejsze za jego kadencji
reputacja Rady wzrastała z każdym dniem.
Oskarżycielem w sprawie był
sławny na cały kraj - Teodor Franc - tęgi mężczyzna w średnim wieku o lekko
siwiejących włosach.
Drzwi sali otworzyły się - w towarzystwie
uzbrojonych po zęby ochroniarzy szedł wysoki przystojny mężczyzna o białych
włosach.
- To niemożliwe....... - takie głosy dały się słyszeć na
zewnątrz jak i wewnątrz Gmachu. Wielu aż przecierało oczy niedowierzając
temu co widzą. A jednak......
Młody mężczyzna został osadzony na środku
sali i zakuty w połyskujące kajdany. Nie rozglądał się - wiedział że
wszysycy patrzą się teraz na niego i kręcąc głowami mruczą coś pod nosami.
- Proszę o ciszę! - za olbrzymiego stołu kształcie podkowy podniósł
się przewodniczący Rady
- Zgromadziliśmy się tu aby zdecydować o losie
siędzącego tu przed nami człowieka - wskazał - Dzisiejsza rozprawa dotyczy
sprawy, która szczególnie wstrząsnęła nami wszystkimi. Rada została
zobowiązana do wydania wyroku w sprawie Remigiusza Applegate'a
posądzonego o zdradę - przemówienie trwało jeszcze parę chwil. Remis cały
czas wpatrywał się w kajdany w które był zakuty. Chwilę później na
"scenę" wkroczył prokurator któremu Rada dała wreszcie głos.
Oczywiście poza nim prawo do zadawanie pytań mieli także inni członkowie
Rady prócz przewodniczącego, który pełnił rolę sędziego.
- Czy oskarżony
przyznaje się do tego iż jako młody chłopiec wstąpił do Krwiożerczego Zakonu
- organizacji o tak plugawej i tak....
- Tak - uciął Remis. Wiedział że
prokurator jest mu najmniej przychylny, dlatego nie może pozwolić na jego
zbyt długie wywody.
- Jaka była przyczyna tej decyzji? Jakie motywy
kierowały świadkiem? Czy kierował się może chęcią......
- Niczym sie nie
kierowałem - powiedział cicho Remis, podnosząc delikatnie głowę. Jego jasne
włosy zasłaniały mu delikatnie oczy. Prokurator zmarszczył brwi - nie lubił
gdy ktoś pzerywł jego pytania i odpowiadał na nie zdawkowo.
- Czy świadek
może mi wyjaśnić skąd zna tego osobnika? - wymachnał w powietrzu ręką. W
powietrzu jakby z mgiełki ukształtow sie portret znanej Remisowi osoby -
Orfeusza. Remis milczał.
- Powtarzam pytanie: Skąd świadek zna
Orfeusza.....- przerwał. Remis wogole nie kwapił się do odpowiedzi. - Wysoka
Rado. Świadek wyraźnie uchyla się od odpowiedzi na moje pytanie - prokurator
zwrócił się do siedzącej tuż za nim grupy ludzi.
- Proszę odpowiedzieć na
pytanie - na;egał przewodniczący. Remis podniósł głowę.
- Nie znam go -
uciął i uśmiechnął się drwiąco.
- Nie kłam! - ryknął prokurator - Mam
dowody na to że znaleś Orfeusza i to już od dziecka! - zrobił się cały
czerwony a jego oddech stawał się nierówny.
- Skoro pan wie to po co mam
udzielać odpowiedzi?- Remis nadal się uśmiechał.
- W takim razie skoro
nie chcesz mówić... - wysyczał - Wysoka Rado chciałbym prosić o zgodę na
pokazanie materiałów dowodowych.
- Wyrażam zgodę - przewodniczący skinął
głową.
- Czy świadek pamięta te zdjęcia?- tak jak poprzednio, zdjęcia
wyświetliły się i zawisły w powietrzu. Na wszystkich widniały dwie osoby -
Remis i Orfeusz. Remis miał na nich nie więcej niż siedem lat, za to
Orfeusz....Orfeusz wyglądał conajmniej na szesnastolatka, jeżeli nie więcej.
- Na tych zdjęciach wyraźnie widać dość dużą różnicę wiekową pomiędzy
świadkiem a Orfeuszem. Skąd nagle prawie dorosły chłopak zainteresował się
młodym niespełna siedmioletnim chłopcem? - pytanie wywarło natychmiastową
reakcję wśród publiczności znajdującej się zarówno na zewanątrz jak i
wewnątrz. Jacyś dyplomaci gorączkowo notowali coś w swoich notatnikach,
podobnie jak dziennikarze, którzy dostali przepustkę na rozprawę.
W
myślach Remisa panował mętlik. Obrazy przeszłości, to co przeżył, co zyskał
co stracił...wszystko to zdawało się zbiegać w jednym punkcie skupiając się
na osobie, którą poznał będąc jeszcze młodym chłystkiem....osobie, która
wywarła bardzo duży wpływ na jego późniejsze życie. Czyżby żałował tej
przyjaźni? Nie, choć tyle złego stało się później, nigdy nie zapomniał
Orfeuszowi tego co dla niego zrobił. A zrobił wiele....był dla niego niczym
starszy brat. To Orfeusz był pierwszą osobą, której bezgranicznie
zaufał....osobą która jak nikt inny potrafiła zrozumieć co przeżywał....a
przeżywał wiele w tamtym okresie.
Wilhelm - ojciec Orfeusza nigdy nie
umiał okazywać uczuć w stosunku do syna. Może kiedyś nawet próbował, ale z
wiekiem przychodziło mu to coraz trudniej. Remis dorastał a suchość i
oziębłość ojca oraz jego stała nieobecność po latach zebrała swoje żniwa -
Remis stał się Zakonnikiem i to nie byle jakim. Wydarzenia z tamtego czasu
jak żadne inne wbiły się w pamięć Remisa. Ciągłe awantury i oskarżenia
stawały się coraz bardziej zaciete i przepełnione nienawiścią. Pewnej nocy
podczas nieobecności matki Remisa miało miejsce coś co Remis do dzisiaj nie
potrafi wybaczyć ojcu. Wilhelm stracił wtedy równowagę i po pierwszy
dotkliwie ranił go, ciskając w niego starym mosiężnym zegarem o dość ostro
zakończonych kantach. Dolnia część zegara rozcięła prawie cały lewy
policzek, nie licząc tego że wcześniej Remis "oberwał" od ojca
przez co na ciele widniało już parę siniaków.
Wtedy to pojawił się
Orfeusz. Wystarczyło jego dotknęcie aby ojciec Remisa padł na podłogę
nieprzytomny. Tak...niewątpliwie moc jaką posiadał Orfeusz była ogromna -
jego dotyk potrafił być bardzo bolesny i rzadko kto potrafił się oprzeć tak
potężnej mocy.
Po tym zdarzeniu coś w Remisie pękło. Wydawało mu się do
tamtej pory że gdyby ojciec zdobył się na rozmowę z nim...gdyby spróbował go
zrozumieć, pomóc to byłby może mu w stanie wybaczyć te lata kiedy to nie
poświęcał mu uwagii tłumacząc się że praca jest także czymś ważnym i że nie
należy mu przeszkadzać.....a zabawy?.....ma przecież tylu kolegów. Sęk w tym
że nie miał ich, nie licząc Orfeusza oczywiście. Często bywało tak że sam
siadał na najwyższej gałęzi i obserwował z daleka jak inni ojcowie uczą
swoich synów latania na deskach, jak razem potrafią się śmiać, cieszyć się z
najdrobniejszej chwili. Odczuwał wtedy takie dziwne kłucie serca. Wiedział
że ci chłopcy mają coś czego on nigdy nie zazna - bliskość, miłość i
zrozumienie bliskiej osoby - w tym wypadku ojca.
Te wszystkie
wspomnienia powracały niczym bumerang rzucany z ogromną siłą i z równą mocą
powracający aby przypomnieć dawne czasy.
- Orfeusz był jedyną osobą,
ktora mnie rozumiała - zaczął. Reakcja jaka nastąpiła potem była do
przewidzenia. Wiele osób nie kryło swego zdziwienia a nawet oburzenia - Jak
można było zaufać takiemu człowiekowi? - zdawali sie pytać.
- Czy świadek
może opowiedzieć wysokiej Radzie coś więcej o tej "przyjaźni"? -
spytał prokurator. W kącikach jego ust widniał cień zwątpienia w to co Remis
określał mianem zrozumienia, szczególnie jeśli chodziło o osobę, której
zaufał.
Remis milczał.
- Czy świadek słyszał pytanie?
-
Słyszałem. - odpowiedział krótko Remis.
- A wiec proszę odpowiedzieć -
ton prokuratora podniósł się odrobinę.
- Odmawiam odpowiedzi na to
pytanie
W prokuratorze coś zawrzało. Jego ręce zaciskały się jakby
chciały kogoś udusić.
Remis poczuł się dziwnie - jakby coś na chwilę
przeszło przez jego umysł. Czyżby wzrok prokuratra? Nie...to było coś
innego.
I znowu - dziwna duszność i uczucie gorąca. Dlaczego wszystko
się zamazuje?
- Czy świadek się dobrze czuje? - głos przewodniczącego
brzmiał tak niewyraźnie....
Następna fala gorąca i uczucie
wyczerpania. Ale skąd?
Wszyscy zgromadzeni zobaczyli to w tym samym
momencie - Remis upadł nieprzytomny.
- Co się dzieje?
- On gra.
-
Patrzcie nie rusza się - takie głosy rozchodziły sie ze wszystkich stron.
Grupa medyków od razu ruszyła ku leżącemu Remisowi. Także członkowie Rady
jak i prokurator nie pozostawali bierni - jedni starali się powstrzymać
część ludzi przebywających na sali aby nie podchodzili zbyt blisko, a inni
znowu - tak jak pan Smith, prokurator i przewodniczący Rady starali się
wypytać co się stało Remisowi.
- Nie wygląda to najlepiej - stwierdził
jeden z medyków - Niestety jestem zmuszony zabrać go stąd.
- On nie może
opuścić budynku - zaprotestował prokurator.
- Postaram się go przebadać w
budynku. On wymaga natychmiastowego zbadania a w tych okolicznościach
niestety nie da się tego zrobić. Nalegam na przeniesienie pacjenta w jakieś
ustronne miejsce. To jest konieczne - przewodniczący Rady zamyślił się przez
chwilę. - Jonathann....
- Rozumiem. Proszę za mną panowie - chwilę potem
Remis został wyniesiony na noszach z sali rozpraw.
- Panowie myślę że to
nie wymaga obecności tak wielu z nas. Poradzę sobie - powiedział ten sam
medyk który wypowiadał się o stanie zdrowia Remisa parę minut wcześniej.
Grupa medyków oddaliła się z powrotem na salę.
- Poradzi pan sobie sam? -
spytał pan Smith.
- Myślę że tak - odparł medyk.
Stali przed
dzwiami do małego pokoju. Pan Smith wyciągnął spod szaty klucz i otworzył
drzwi. Był to typowy gabinet lekarski. Remis został ułożony na długim stole
nakrytym białą płachtą.
- A teraz jeżeli nie ma pan nic przeciwko...to
zajmę się Remisem osobiście - rozległ się huk i chwile później na podłodze
leżał pan Smith.
Remis przetarł oczy. Czuł że leży na czymś mokrym
i miękkim....to była trawa. Miał na sobie brązową skórzaną kurtkę, ktora nie
wiadomo skąd się pojawiła. Znowu przetarł oczy. Przed nim znajdowało się
palenisko - teraz zupełnie czarne od popiołu. Remis dopiero teraz poczuł że
ma mokre włosy i rozpalone czoło - był zupełnie pozbawiony sił.
- Co tu
się.... - nie zdążył dokoczyć gdyż poczuł że ktoś przytyka mu do gardła
miecz. Spojrzał w górę.
- Diego.. - wyszeptał.
ps. gratuluje
wytrzymałości tym co doszli do końca
Ava, ja jak widzisz wytrzymalam i jak zwykle bardzo mi sie podobalo.
Tylko wiesz, tak sie zastanawiam, kiedy masz zamiar zakonczyc tego ff?
Albo inaczej, ile przewidujesz jeszcze partów?
kelyy, a co chcesz żebym już kończyła?
sama nie jestem w stanie przewidzieć ile
jeszcze będzie odcinków - mam nadzieje że jeszcze troche popisze w tym ficku
ani mi się waż
kończyć!!!!!!!!!!!!!!
;! ja ten fick
koffam!!!!!!!!!!!!!!
!!!!
Avus, weszlam... Przeczytalam
(aaaach!!) i az westchnelam ^^ Piknie!! Pieknie!!
Super!! QL!! I co tam jeszcze!! Czekam, czekam,.
czekam!! A teraz wyjezdza,m, wiec jak wroce, to "spraw",
bym miala, co nadrabiac ^^ I pisz!! PISZ!! PLIZ!!
PIIII (...) IIISZ!!
Pozdrawiam =)
Pees: Hiehie,
wiedzialam, ze to bedzie Scott
Abaś postaram sie choś niczego nie
obiecuje bo teaz po urzdach jeżdże i po sklepach -
tak więc wracam późno....no ale postaram się ( o ile nie zasnę
ze zmeczenia).
Hiehie.....a to pytanie jak już wrocisz.....skąd ty
wiedziałaś że to będzie Scott?
...
a oto mój jublileuszowy parcik -
50! Przy tej okazji chciałabym podziękować wszystkim czytającym za
wytrwałość w czytaniu tego ff (te moje wypowiedzi to kompletne dno, no nie?
....dobra już nie gadam tylko daje parta)
Part 50
-
Zgadza się. Zaskoczony? - spytał Diego i opuścił delikatnie miecz.
- Ale
jak?...
- No cóż zmiana postaci nie jest taka trudna, przecież sam o tym
dobrze wiesz. - mężczyzna nieznacząco się uśmiechnął po czym uniósł brwi w
lekkim zaskoczeniu - Co tak wytrzeszczasz oczy jakbyś ducha zobaczył?
-
Czego chcesz?
- Jakbyś nie zauważył to uratowałem właśnie cię przed
zamknięciem na całe życie.
- Nie bredź - warknął Remis - nie wierze
ci! - to co stało się później trwało może moment albo i krócej. Remis
wykonał szybki ruch ramieniem oraz nogą chcąc wykonać klasyczny
"wykop". Niespodziewał się tylko że ktoś może sie okazać
szybszy.....
- Nie ruszaj sie....inaczej skręce ci nogę, a uwierz mi nie
chciałbym cię uszkodzić przez twoją głupotę - Diego nie tylko popisał się
szybkością ale i zaskakującą znajomością pertraktowania z nieposłusznymi
ludźmi. Remis wykrzywił twarz w lekkim grymasie. Kady nieodpowiedni ruch
mógł się skończyć dla niego poważnym skręceniem nogi, co uważał za niezbyt
optymistyczny wariant. Jedyne co mógł w tejsytuacji zrobić to wysłuchać tego
co zamierzał mu powiedzieć Diego...
- Mów... - poczuł że Diego puszcza
jego nogę. Jego twarz jednak nie wskazywała na to że ma dobre
wiadomości.
- Zakon postanowił się ciebie pozbyć - Remis prychnął.
-
Kłamiesz... - Remis znowu poczuł że coś się dzieje.....fala gorąca....tępy
bół głowy...
- Przestań! - osunął się na ziemię. Diego stał przed
nim. Chwilę później ukucnął.
- Ja nic nie robię... - Remis podniósł
głowę. To zupełnie nie pasowało do tego co sam nazywał zwyczajową układanką
w której każda część miała swoje miejsce i pasowała do innych.
- Diego co
się ze mną dzieje?... - wyszeptał przerażony Remis. Diego odwrócił wzrok. -
GADAJ!!!!!! - wykrzyczał trzęsąc się cały na ciele.
Miał wysoką temperaturę. Co rusz odczuwał drgawki i uczucie mdłości.
-
Remis....nie wiem jak ci to powiedzieć....
- Kurwa, wykrzsztuś to
wreszcie! - jego oczy rozszerzyły się. Spojrzał na swoją skórę. Była
blada.....a koniuszki palców stały się delikatnie fioletowe..... - Co się
dzieje? Diego! - Remis dotknął swej twarzy....wszędzie ten chłód....i
zimny pot spływający po przerażonym obliczu Remisa.
- Musiałem cię
stamtąd zabrać...
- Ale dlaczego?! - Remis nie wytrzymał. Resztkami
sił zmusił swe dłonie do chwycenia za gardło Diega.....nie na długo.
-
Uspokój się - Diego chwycił przeraźliwie lodowatą, pozbawioną mocy dłoń
Remisa. Musisz uciekać....ale nie sam...pomogę ci...
Remis jednak z
trudem cokolwiek rozumiał. Czuł przerażenie a ręce drżały mu
mimowolnie.
- Diego powiedz mi to....powiedz to co ukrywasz przede mną i
nie chcesz mi powiedzieć - wychrypiał. Kaszel i głośne charczenia wypełnil
ciszę lasu. Gdy odgłosy ucichły Diego postanowił się zdobyć na odwagę....nie
może tego przed nim ukrywać....
- Remis, jesteś chory....poważnie
chory... - powiedział trzęsącym się głosem.
- CCcco to znaczyy?
-
Nosisz w organiźmie wirus....wirus przekazany ci przez Zakon. Zarazili cię
gdy znajdowałeś się w sądzie, przed rozprawą. Pamiętasz? Wstrzyknięto ci
środek na uspokojenie. Sęk w tym że to nie był środek na uspokojenie tylko
"to coś". Remis.....umierasz.....
- Nie! To nie
możliwe!!! - Remis dostał nagłego ataku szału. Diego spodziewał
się takiej reakcji. Bał się tylko aby Remis z przerażenia nie zrobił sobie
krzywdy.
- Remis! Remis! - potrząsnął jasnowłosym mężczyzną -
Opanuj się! Pomogę ci! Słyszysz?!.
Nagle wszystko ucichło.
Remis przestał się rzucać. Jego oczy rozszerzyły się lecz dłonie nadal
drżały.
- Ile jeszcze mam? -spytał spokonie.
- Nie wiem. Wirus może
zabić cię równie dobrze jutro jak i za miesiąc. Trudno to stwierdzić.
Remis....Remis wysłuchaj mnie. Zakonnicy już wiedzą że zwiałeś i wysłali za
tobą pościg. Mają dostarczyć twoje ciało Antaresowi...
- To on kazał mnie
zabić... - wydedukował szybko Remis.
- Remis powiedz mi....Antares nie
pozbywałby się ciebie bez przyczyny.... - zasugerował Diego. - Musisz
stanowić dla niego niebezpieczeństwo....
- Chcesz mi powiedzieć że on
chce mnie wyeliminować dlatego że ja jestem silniejszy? Niedorzeczne.... -
zaprzeczył.
- Wiem że coś ukrywasz....nie będę cię zmuszał do wyjawienia
tego. Wierzę że kiedyś zaufać mi na tyle że zgodzisz się wyjawić to co tak
skrzętnie kryjesz...
- Dlaczego sądzisz że coś ukrywam? - Diego
popatrzył się głęboko w oczy Remisa.
- Ja to widzę w twoich oczach. -
wyjaśnił - Remis, musimy się stąd zabierać....pieszo... -Remis zacharczał
ponownie. Charczał krwią, plując nią na trawę. Diego nie okazywał jednak
obrzydzenia tym widokiem. Przeciwnie - wyglądał na bardzo zmartwionego.
Gdy kaszel ustanął, Diego podjął dość ryzykowną deczję.
- Będę cię niósł.
Nie możesz w tym stanie iść - znowu spojrzał na Remisa. Ten z każdą minutą
stawał się coraz bledszy. Oczy miał podkrążone zaś ciało drgało od zimna i
choroby. Remis słabł coraz bardziej.....tak bardzo że nie miał siły nawet
podnieść się samodzielnie. Najgorsze było jednak to że wirus coraz bardziej
zdawał się atakować ciało i umysł Remisa.
Diego schylił się przed
pół-żywym, niegdyś tętniącym życiem mężczyzną. Uniósł jego wątłe ciało i
ruszył przed siebie niosąc w rękach ledwie żywego człowieka, którego szanse
przeżycie malały z każdą sekundą. Diego jednak nie zamierzał pozwolić aby
umarł nie doczekawszy się pomocy. Nie mógł na to pozwolić. On zasłużył na to
żeby żyć......każdy człowiek zasługuje na to żeby żyć.
- Remis - wysapał
Diego. Starał się aby jego sapanie nie było jednak za głośne. Nie może
pozwolić aby Remis poczuł że jest dla niego ciężarem. - Chce żebyś widział
że ci pomogę...bez względu na wszystko
" Bez względu na
wszystko" - ta myśl utrzymywała Diega przy nadzieji. Remis musi
żyć.......
wow.. jestem mile zaskoczona...
taki
nagły zwrot akcji.. ale podoba mi się
i jeszcze Scott, który chce przejść na
dobrą stronę..
serio Avuś.. chylę przed Tobą czoła..
spokojnie Jade ^_ ^ a do Scotta.....się zobaczy
co z nim zrobić....
dopisane 6.07.03 - cholera jaki Scott?
(dopiero się dzisiaj zreflektowalam ) napisałam przecież że Diego
........wiem wiem troche kręce bo
Scott=Diego no ale skoro mowa że teraz mówi się Diego no to ma być
Diego.....imienia Scott używają raczej Zakonnicy i ludzie, którzy nie znali
Diega......
dobra co tam - ja sie czepiam szczegółu a przecież
wiadomo o co łazi
nyo^^
ech, wchodze, myślałam że będzie mnóstwo
nowych partów, a tu kompletna pustka.
SKANDAL!!!!!!!!!!!!!!
;!!
żaden skandal Eire. Raptem jeden dzień nie
dałam i już awantura. Jakby ktoś nie zauważył też należę do homo sapiens i
się nie rozdwoję.
No to już daję next parta
Part 51
- POZWOLIŚCIE MU
UCIEC???!!!!!!!! - nie trudno było zgadnąć
kto podniósł taki rwetes po zniknięciu Remisa. Prokurator wyglądał jakby
dostał nie kontrolowanego ataku furii.
- Uspokój się Franc! To nie
czas i pora na wzajemne oskarżenia. Trzeba działać panowie. Trzeba
działać! - nawoływał przewodniczący. - Musimy wysłać natychmiast pościg
za nim. - Jonathan? - zwrócił się do oszołomionego pana Smitha. - Nic ci nie
jest? Pamiętasz twarz tego wspólnika? Ktoś musiał mu pomagać!
- To
ten medyk - zauważył prokurator - Od początku ta sprawa z zemdleniem
Applegate była podejrzana. I ta propozycja zbadania go na osobności. Ale się
daliśmy nabrać! - prokurator złapał się za głowę i potrząsał ją
niedowierzając że taka sytuacja mogła mieć miejsce - tu i teraz podczas
największej rozprawy od ponad 100 lat, z której to on miał wyjść zwycięsko,
a nie ten "przestępca" i to na dodatek były Zakonnik.
-
Jonathan dobrze się czujesz? Może...
- To niemożliwe.... - wyszeptał pan
Smith - To niemożliwe....
- Co jest niemożliwe? - spytał szybko
prokurator.
- Tem medyk.....nie....to nie mógł być on.....to przecież
niemożliwe...
- Jonathan wykrztuś to wreszcie z siebie! Kogo
widziałeś! - nakrzyczał prokurator. Pan Smith jakby oprzytomniał pod
wpływem tych słów.
- To był mój syn...
- Co takiego!? - krzyknął
znów prokurator.
- Jonathan, jesteś tego pewny? - spytał z
niedowierzaniem przewodniczący Rady.
- Ten głos...to był on.
-
Świat to wielkie gówno....ciągle w nie wdeptujesz....
- Przestań! -
skarcił przyjaciela Adam. - Zamiast śpiewac mógłbyś wymyślić jakiś plan
ucieczki.
- O jakim ty planie mówisz?- Wiktor zdawał się być bardzo
dziwiony tym co powiedział Adam - Widzisz ty tu jakieś możliwości, bo ja
nie! - odfuknął.
- Zamknijcie się obaj! - przerwał kłótnie Paweł
- Żałosne że siedzimy tu jeszcze.
- To może Pan Mądrala powie nam jak się
stąd wydostać, hę? Siedziałeś tu przez tyle lat, to kto ma lepiej znać się
na tym?! Ty czy ja?! - wykrzyczał prawie Wiktor.
- Ty
neandertalu - wysyczał gniewnie Paweł - Stąd można się wydostać ale jak nie
ma się tych pieprzonych kajdanów - wskazał na swoje ręce skute metalowymi
"obrączkami" - Muszę mieć wolne ręce.
W tym momencie Robert,
który do tej pory przysłuchiwał się ostrej wymianie zdań, przemówił.
- Te
kajdany są odporne na magię...
- Genialne spostrzeżenie Robert -
zaironizował Wiktor - I co z tego wynika?
- Wynika to z tego mój
przyjacielu, że są one wyłącznie odporne na magię a więc...
- Nie są
odporne na siłę - dokończył za nim Adam.
- Jest tylko małe
"ale". Jak sobie wyobrażasz rozwalenie tego draństwa? Nie sądze
aby te kajdany były zrobione z tektury.
- Zawsze warto spróbować - nie
dawał za wygraną Robert.
- Słyszysz Adam walnij się tym w głowę a na
pewno pęknie....
- Wiktor!
- Co?
- Nie wydurniaj się tylko mi
pomóż!
Robert podszedł do Wiktora - obaj teraz stali naprzeciwko
siebie.
- Co ty chcesz zrobić? - spytał z obawą Wiktor.
- Zaraz się
przekonasz. Słuchaj teraz uważnie. Ja wystawię przed siebie złączone ze sobą
ręce, a ty musisz wykonać wyskok i uderzyć nogą tak aby uszkodzić to
żelastwo a nie dłonie. Byłbym bardzo wdzięczny gdybyś ich mi nie złamał -
Robert wykrzywi twarz w wymuszonym, ale serdecznym uśmiechu.
-
Hahaha....bardzo śmieszne - mruknął Wiktor. - Dobra, tylko się nie ruszaj,
nie drgaj...
- Nie oddychaj.
- Nie oddy.....zamknij się bo się
pomyle!
Adam uśmiechnął się delikatnie - uwielbiał denerwować
Wiktora. Postanowił jednak, że da na moment przyjacielowi spokój.
-
Jesteś pewny że dasz sobie radę?- spytał Paweł. Jego mina wskazywała na to
że "lekko powątpiewał" w możliwości Wiktora. To co jednak ujrzał
chwilę później wywarło na nim ogromne wrażenie - Wiktor z dokładnością,
precyzją i zwinnością jaką przecież się odznaczał wymierzył szybki i krótki
wykop nogą. Robert lekko drgnął, pod wpływem uderzenia jednak nie odniósł
żadnych obrażeń i co najważniejsze...był wolny.
- Genialne...
- W
końcu jestem mistrzem, no nie?- pogratulował sobie Wiktor. Robert sam miał
obawy co do powodzenia jego planu, ale to co pokazał Wiktor to poprostu
klasa.
- Dobra, a teraz mnie proszę rozkuć - następny w kolejce ustawił
się Paweł.
- Pana nie obsługujemy.
- Wiktor.... - zagroził
Robert.
- Przecież żartuje - zaśmiał się Wiktor - Minęło parę chwil a
wszyscy byli już wolni....wszyscy prócz...
- A mnie to kto uwolni?
-
No wiesz! Taki geniusz jak ty napewno sobie poradzi -
- Pa...to
znaczy Malcolm, chodź tu - rozkazał Wiktor. - Zrób wykop i po krzyku.
-
Zwariowałeś? Nie umiem - zaprotestował Paweł.
- Nie gadaj jak baba tylko
wal.
- Dobra, ale robię to na twoją odpowiedzialność - ostrzegł Paweł i
po chwili......
- AAaaaaaaa!!!!!!
- Zamknij
się kretynie! - Adam który stał obok zakrył szybko usta krzyczącemu
przyjacielowi, który zwijał się z bólu. Co prawda kajdany puściły
ale....
- Złamałeś mi nadgarstek - zapiszczał Wiktor, huhając na złamany
nadgarstek, wygięty pod dziwnym kątem.
- Sam chciałeś - starał się
wybronić Paweł - Naprawde.....zachowujesz się jak baba Applegate -odgryzł
się.
- Dobra panowie spokój! - przystopował przjaciół Adam. - Tu
wystarczy odrobina magii i znajomość ludzkich kości...
- Lekarz się
znalazł! - krzyknął z oburzeniem Wiktor. W jego głosiwe wyczuwało się
lekki strach..
- Nie bądź dziecinny Wikuś... - uśmiechnął się złowieszczo
Adam - To potrwa chwilkę, chyba się nie boisz, co?
Wiktor cofał się
coraz bardziej aż jego plecy natknęły się na ściane.
- Nie ruszaj teraz
ręką, muszę tylko...
- AAAAaaaaaaa!!!!!
- Zamknij
się kretynie! Ściągniesz na nas zaraz strażników! - zdenerwował się
Adam. W porę jednak uciszył Wiktora. Na korytarzu rozległy się kroki.
- I
co narobiłeś głupku! - wysyczał przez zęby Paweł.
- Co robimy?-
spytał szybko Robert.
- Trzeba wiać. Jak wejdą biegniemy i uciekamy -
zaproponował Paweł. Nikt się nieodezwał co oznaczało że wszyscy się
zgadzają.
Zamek w drzwiach zaklekotał - ktoś na zewnątrz włożył klucz
i zamierzał dostać się do środka. Serca waliły im jak oszalałe a żołądek już
dawno podskoczył do gardła. Drzwi powoli się uchyliły iii....
kelyy a co ja robie?
maluje pisze przecież.....
uprzedzam że
końcówa może sie wydać jakaś dziwna ale tak mnie naszło na napisanie takiej
a nie innej więc niech tak będzie (jakieś masło maślane wyszło mi z tym
tłumaczeniem.....) dobra daje
Part 52
- NA
NICH!!!!!!!! - wszyscy rzucili się na dwie
zakapturzone postacie, które weszły do celi. Adam okazał się
najdzielniejszy. Udało mu się zdjąc nawet kaptur z twarzy jednego z
nich...
- Tata?
- Tak Adam. Jakbyś mógł zejść ze mnie. Byłbym bardzo
wdzieczny - uśmiechnął się nieznacznie Sergiusz. - A ten drugi to Stefan,
jakbyś komuś przyszło do głowy go zaatakować - wyjaśnił szybko, jakby
naprawde się bał że zaraz któryś z nich rzuci się na Stefana.
Sergiusz
dopiero teraz spostrzegł Pawła. Chłopiec stał wpatrując się się z jednakowym
zainteresowaniem w Sergiusza. Długo jeszcze mierzyliby się wzrokiem gdyby
nie....
- Co to było? - nastała cisza. Coś stuknęło w ciemnościach.
Wszyscy wpatrywali się teraz w pustą przestrzeń za drzwami.
Stefan
natychmiast wyjął spod krwisto-czerwonego płaszcza długi miecz i przyczaił
się przy wejściu do celi. To samo zrobił z drugiej strony Sergiusz. Chłopcy
stanęli natomiast pod jedną ze ścian wyczekując na to co się stanie za
moment.
Ciche postukiwania jakby odgłosy delikatnie stawianych stóp i
szlest ubrania wypełniały ciszę ogarniającą pomieszczenie i ciemny korytarz.
Nagle kroki ustały. Osoba, która zmierzała w ich kierunku przystanęła. Na
parę minut nic nie było słychać, prócz cichych oddechów chłopców. Sergiusz i
Stefan popatrzyli po sobie, jakby zdawali się pytać siebie nawzajem co
dalej.
Znowu słychać było ten cichy stukot. Tym razem jednak wydawał
się on ginąć w bezkresnych czeluściach korytarza, aby po chwili zupełnie
zniknąć.
- Kto to był? - spytał przerażonym głosem Wiktor, starając się
aby jego głos nie drżał za bardzo.
- Nie wiemy. Wiadomo tylko że z jakiś
przyczyn się wycofał - zauważył Sergiusz.
- Lepiej zmywajmy się stąd
zanim zmieni zdanie i zechce wrócić - Stefan jak zwykle potrafił trafnie
ocenić co należy dalej robić.
- Macie tu płaszcze - Sergiusz wyjął z
kieszeni dwie małe serwetki. Po chwili "serwetki" urosły znacznie
wracając do swych normalnych rozmiarów.
- Ale ich jest tylko dwa -
powiedział Adam.
- Kochany, to nie jest sklep odzieżowy. Po dwóch na
każdą szatę. Jeden robi za dolną część drugi za górną. Raz dwa ruszać
się! - Sergiusz starał się zmobilizować chłopców do szybszej reakcji. Po
chwili z celi wyszło czworo "Zakonników". Dwóch z nich dziwnie
chwiało się na boki - Wiktor z Pawłem i Adamz Robertem mieli spore trudności
z utrzymaniem równowagi.
- Tato...
- Nie mów tak do mnie - wymamrotał
cicho Sergiusz - Nie odzywajcie się do siebie.
Wiktor z Pawłem mieli
największe problemy z utrzymaniem równowagii. Paweł, który robił za dolną
część "Zakonnika" z ledwością łapał równowagę. Siedzący natomiast
na jego ramionach Wiktor miał za to inny problem - prawie nic nie widział
przez zaciągnięty na głowę kaptur a musiał przecież kierować Pawłem.
-
Cholera nic nie widzę....
- Wiktor!
- Czego?
- Mów jak mam iść
bo zaraz wyrżenimy o schody jak nie będziesz mną kierował - wycedził przez
zęby Paweł. Jego ton wskazywał na to że nie był zadowolony z tego iż Wiktor
nie może sobie poradzić. Szczególnie denerwowało go to, że Wiktor mimo iż
był silniejszy siedział na jego ramieniach, zamiast na odwrót.
-
Wiktor?....Paweł?.... - Sergiusz obrócił się szybko. Serce zabiło mu mocniej
- nigdzie nie było "trzeciego Zakonnika".
- Co się dzieje?-
spytał szeptem Stefan. Adam i Robert też przystanęli.
- Cholera,
zgubiliśmy ich - wymamrotał zdenerwowany Sergiusz.
- Musimy zawracać
-
Nigdzie się nie wrócicie - rozległ się zimny głos za nimi. Sergiusz i Stefan
nawet nie zdążyli wyciągnąć mieczy. Otaczała ich spora grupka prawdziwych
Zakonników a każdy z nich miał wyciągnięty przed siebie miecz skierowany w
nich.
- Co za niespodzianka Sergiuszu. Ty i Stefan złożyliście nam
wizytę....wzruszające....
- Orfeusz? - spytał Sergiusz chcąc się upewnić
z kim ma do czynienia.
- Zgadza się - odpowiedział mężczyzna. - A kimże
jest trzeci z panów? - szybkim ruchem zciągnął kaptur stojącej obok Stefana
i Sergiusza osoby.
- Mogłem się spodziewać - wyszeptał rozłoszczony
Orfeusz. - Ale coż...pomoc okazała się marna - dodał jadowicie przystawiając
do gardła Sergiusza miecz. Sergiusz ani nie drgnął.
- Co byś powiedział
Sergiuszu abym cię zarżnął tu i teraz?.....
- Nie krępuj się -
odpowiedział z "uprzejmością" Sergiusz.
- Co za odwaga.
Pogratulować też dobrego humoru - wysyczał Orfeusz.
- Panie nie możemy
znaleźć pozostałych dwóch chłopców - zakomunikował jeden z przybyłych
Zakonników.
- Kretyni! Jak to nie możecie ich znaleźć! - wydarł
się Orfeusz. - Czy ja wszystko muszę robić sam?!
- Nie ale....
-
Milcz! Zabierzcie ich i pilnujcie dobrze zanim nie wrócę. Jeżeli choćby
jednego ubyje to przysięgam że porachuję wam wszystkim kości! - jego
wypowiedź zmroziła nie jedno (skostniałe już zresztą) serce każdego z
obecnych Zakonników. Orfeusz miał w sobie coś co kazało nawet świenie
wyszkolonemu Zakonnikowi trzymać się od niego zdala, jeżeli nie chciało się
mieć skręconego karku z powodu jego złego humoru.
-
Ała!!!
- Co ci?
- Kretynie nie powiedziałeś że tu coś
jest! - odwarknął Paweł.
- Bo sam nic nie widziałem!
- To weź
trochę odsłoń ten przeklęty kaptur bo zaraz się tu pozabijamy.
- Nie
marudź tylko...
- Wiktor?
- O kurde....zgubiliśmy ich... - powiedział
przerażonym głosem Wiktor.
- DOŚĆ TEGO! ZŁAŹ ZE MNIE! Teraz ja
będę za górze, tak jak to powinniśmy zrobić już na samym początku!
-
Dobra, dobra, nie złość się tak - starał sie uspokoić Pawła, Wiktor. Chwile
potem zamienili się miejscami.
- No, tak już lepiej. Teraz musimy się
wrócić - zarządził Paweł - Ruszaj się.
- Nie kop mnie, nie jestem
koniem!
- Nie gadaj tylko rusz się. Musimy ich szybko znaleźć.
Minęło sporo minut ale Sergiusza i reszty ani widu ani słychu. Minęli
kolejny korytarz, kolejne drzwi, ale ciągle nic. Nigdzie ich nie było.
-
To twoja wina. Gdybyś umiał prowadzić.....
- Zamknij się Paweł! -
rozległa się cisza.
- Jak mnie nazwałeś? - spytał wkońcu zdziwiony Paweł.
Wiktor przystanął.
- Pomyliłem się - wytłumaczył szybko Wiktor.
-
Dobra nieważne. Pamiętasz w którym momencie ich zgubiliśmy?
- Czy tobie
trzeba sto razy powtarzać? Nic nie wiedziałem, nic nie słyszałem!
Zadowolny do cholery? - warknął Wiktor - Co robisz?
- Nie czujesz? Złaże
z ciebie - powiedział niewzruszonym tonem Paweł.
- Powaliło cię? Chcesz
żeby nas złapali? - spytał wściekle Wiktor.
- Poprawka, nie mnie tylko
ciebie. Idę w swoją stronę i guzik mnie obchodzi czy sie stąd wydostaniesz
czy nie! Mam to gdzieś, rozumiesz?
- Świetnie - twarz Wiktora
wykrzywil grymas. - Niech ci zabiją, nie obchodzi mnie to! - odwrócił
się i ruszył w odwrotną stronę.
- Głupi kretyn, jak ja go nienawidze -
mruczał do siebie Wiktor. Ciemny korytarz wił się nie dając nadzieji na
wyjście z niego. - Niech go złapią i go... - zaczął wykręcać rękoma w
gniewie. Po chwili jednak jakby oprzytomniał.
- Co ja robię? To mój
przyjaciel a ja.....
Odwrócił się jednak to co zobaczył o mało nie
zwaliło go z nóg. W ciemności świeciły się oczy. Oczy Orfeusza. Wiktor
poczuł zimną dłoń zaciskającą się na jego gardle i ściskającą go coraz
mocniej. Tak mocno że zaczynało mu brakować tchu.
- Śmierć poprzez
uduszenie....jakby to pięknie brzmiało na twoim nagrobku... - rozległ się
lodowaty śmiech. - A jakże cudnie byłoby ujrzeć twojego ojca pochylającego
się nad twoim grobem. Wiesz co on by zrobił? Zaśmiałby się tak jak ja się
teraz śmieję. - uśmiechnął się złowieszczo. Widać było że z jakiś powodów
bardzo bawiło go wspomnienie Remisa.
- Dlaczego nie błagasz o litość?
Dlaczego nie walczysz? - Orfeusz wyraźnie wydawał się być rozczarowany
sytuacją. Wiktor wiedział że jeżeli zaraz czegoś nie zrobi, jeżeli....
Nagle uścik zelżał a zimne palce Orfeusza zsunęły się po jego szyji. Chwila
ciszy a potem świst powietrza i uderzenie. Wiktor padł ogłuszony na zimną
posadzkę.
- Nawet nie wiesz jak bardzo chciałbym cię zabić... - wyszeptał
do siebie Orfeusz po czym jednym ruchem ręki sprawił że ciało Wiktora
uniosło się do góry i zniknęło.
- Teraz pora aby i druga zbłąkana
owieczka wróciła do stada... - powiedział Orfeusz i zniknął w
ciemnościach.
Stare dęby, wysokie i piękne kardale, moc jaką
wydzielał z siebie cały las...zapach ziół i mchów, rosnących tu i
ówdzie....ptaki świergoczące nad głową i promyki słońca otulające każdy
zakamarek bujnej roślinności, poczynając od kolorowych kapeluszy grzybów po
starą korę wybujałych drzew.
Przez lekko niedomknięte oczy można było
to wszystko zobaczyć. Leśny świat budzący się ze snu niczym śpiące dzieci,
które rano przecierają oczęta tak i one wszystkie zdawały się powolutku
rozbudzać.
Szelest liści spod ciężkich stóp człowieka...chrzęst
zgniatanych żołędzi i świergot ptaków....a na ścieżce zakapturzona postać
niosąca drugą postać....jakby martwą....
Człowiek złożył ciało na
małą polankę porośniętą mchami i paprociami. Białe dłonie drgające z
zimna...nic poza tym. Postać leżąca na poszyciu leśnym zdawała się być
pozbawiona życia....jakby jego dusza już dawno wygasła.....jakby jego serce
przestało już dawno bić. Zdany na łaskę drugiego człowieka pochylającego się
nad nim i ocierającemu mu czoło z potu.
On jedyny chciał mu pomóc.
Chciał aby żył...aby dalej cieszył się życiem...Czy znał jego rodzinę?
Sposób w jaki na niego patrzył wskazywał, że znał. Nie osobiście, ale
widział ich uśmiechnięte twarze spoglądające na siebie z taką miłością. On
napewno chciałby ich jeszcze kiedyś zobaczyć. Dlaczego los bywa taki
okrutny? Czemu ludzie, którzy się kochają nie mogą być ze sobą. Dlaczego się
ranią? Dlaczego tajemnica jest ważniejsza od najbliższych sercu
ludzi?.....
Wspomnienia....Dlaczego nie można się ich pozbyć? Serce
mniej by cierpiało na myśl o zmarnowanym czasie....o bólu....o
kłamstwie....o tym wszystkim co popełniło się w życiu. Ale w życiu człowieka
nie może być sama gorycz. Każdy ma choć moment szczęścia. Czemuż jednak to
szczęście bywa tak ulotne? Dlaczego nie może zostać? Dlaczego nas opuszcza?
Wczesne dzieciństwo - delikatny głos matki, jej dotyk i
uśmiech....ojciec spoglądający z dumą na syna. Życie mogłoby się wydawać
takie piękne, więc dlaczego nie jest? Pytania na które nikt nie odpowie.
Uczucie winy nigdy nie opuszcza udręczoną duszę. Zostaje z nim i
panoszy się nie dając spokoju. Męczy za dnia i w nocy. Wina nigdy nie śpi.
Ona czeka aby przypomnieć nam to co popełniliśmy złego.
Świat się
zmienia. Tamte życie już nigdy nie wróci. Ludzie poznani za młodu - nasi
przyjaciele lub wrogowie. Zabawy, kłótnie toczone z nimi - tego się nie
zapomina. Beztroskość młodego człowieka, jego pogląd na świat - piękne
rzeczy.
Śmierć....tyle zła.....a przecież było tak pięknie.
Dlaczego nagle to wszystko runęło? - Przez niego. Wtedy wszystko wydawało
się być proste, nieskomplikowane, łatwe....pomylił się. Śmierć przyjaciół i
najbliższych to zbyt wysoka cena jaką musiał zapłacić.
Gdyby Simon
żył....no właśnie - gdyby.....ale on nie żyje i nic nie wróci mu życia. A
przecież był taki zdolny. Zginął młodo i nawet nie zdążył przekazać światu
swoich wynalazków - tych genialnych rzeczy, którymi zabawiał niegdyś
wielu......tych genialnych rzeczy, które mogłyby zrewolucjonizować
świat....nie zdążył. Rana była zbyt głęboka aby go uratować. Nie musiał
ginąć....nie musiał.....on chciał tylko odnaleźć przyjaciół. Ale oni też nie
żyli. Podzielił ich los. Za co? Za co człowiek musi płacić tak straszliwą
cenę? On był przecież niewinny...świetny kumpel jakich niewielu....
Była jeszcze jedna jedna niezabliźniona rana....rana która najbardziej
piekła. Ona najbardziej raniła jego serce. I ta pustka....nic już nie było w
stanie jej wypełnić.
Remis jest jeszcze młody - tyle życia przed
nim. Sytacja zmusiła go jednak do ucieczki....życie w ciągłym ukryciu?
Nie...to miało się stać. Ten młody człowiek umiera.... A przecież ma rodzinę
- piękną żonę i syna. Los znowu drwi sobie z ludzi - wystawia ich na ciężkie
próby. On nie może tak skończyć..
Łzy spłynęły po policzkach
Diega.....on też miał kiedyś rodzinę. Ojca i matkę zranił okrutnie. Nie
zasłużyli sobie na takiego syna. To są dobrzy ludzie, oni nie powinni
cierpieć...Jednak on stracił jeszcze jedną rodzinę....tego bólu żaden lek
nie uleczy.
Jego żona i syn zginęli z rąk Zakonu. Dlaczego nie było
go tamtej nocy w dworze? Przecież wiedział, że go szukają. Parę miesięcy
wcześniej im uciekł, ale oni postanowili że go znajdą za wszelką cenę...i
znaleźli. To co zastał wracając do domu...dwoje najbliższych mu osób
leżących na podłodze w pokoju na górze. Do dziś ten widok nawiedza go w
koszmarach - krew na podłodze...jego ukochana żona, którą tak
kochał....jedyna która mu zaufała po wcześniejszej tragedii i ich malutki
synek....Miałby teraz jakieś trzydzieści lat - miałby teraz zapewne rodzinę,
a on jego ojciec bawiłby się teraz z wnukami. Wspomienia.....
- Diego? -
Diego wdrygnął się.
- Tak?
Widział w jego oczach ból, tłumiony
delikatnym uśmiechem sinych ust, który zagościł pierwszy raz od paru dni na
jego twarzy. Był już tak blady i siny...jedynie skóra wokół oczu była
brązowa. Podkrążone oczy zatraciły już swój blask. Ciało powoli stygło,
jakby dawało znać że zbliża się koniec....
- Mój syn....Wiktor....jeżeli
nie dożyję, powiesz mu że bardzo go kochałem i że bardzo chciałem żeby to
inaczej wyszło....- zachrypiał. Duszący kaszel przerwał na chwilę słowa -
Wszystko zepsułem - zakrył drżącą dłonią oczy. Diego odruchowo chciał złapać
Remisa za rękę, jednak powstrzymał się. Zamiast tego powiedział coś co
bardzo chciał aby się stało:
- Sam mu to powiesz. Zobaczysz. - uspokoił
mężczyznę. Remis odsunął rękę, którą zakrywał oczy - były lśniące od
napłyniętych łez.
- Chciałbym w to wierzyć....bardzo - odpowiedział po
czym zamknął oczy.
"Ja także w to wierzę...przyjacielu...." -
wyszeptał w myślach Diego.
Wiesz co Megan, dobijasz mnie z tymi swoimi konkretnymi postami, ja osobiscie jeszcze nie widzialam, zebys napisala, chociaz 2 zdania.
A co do tego parta Ava, to jak zawsze piekniasto, po prostu pisz, bo mi juz braknie slów.
Z zimną krwią cie ukatrupie jeśli nie dasz nastempnego parta chcę wiedzieć czy zwieją i kiedy paweł dowie się prawdy
SPOKÓJ DO CHOLERY JASNEJ! nie mam
weny
i nic na to nie poradze
no to się wyżyłam ale naprawde ja nie jestem
jakiś robot do robienia ficków....ja też mam uczucia
....a wy mnie traktujecie przedmiotowo
postaram sie jak najszybciej....naprawde ja siem bardzo staram....
dobra, Ava wybaczamy tobie, a ty wybacz
nam (tu znak pokoju =P)
Ale na temat mojego ficka, siem nie
wypowiesz, co
dobra daje parta po długiej
nieobecności
jestem straaaaaasznie spragniona komentów więc prosze sei wypowiadać -
najlepiej długie komenty
Part 52
Paweł na chwilę
przystnął - miał złe przeczucia. Coś mu mówiło że nie powinien zostawiać
Wiktora samego. Teraz to do niego doszło.....popełnił błąd.
Chciał
zawrócić jednak coś go zatrzymało. Dopiero teraz zwrócił uwagę na to że jest
niedaleko drzwi...niezwykłych drzwi...
Piękne likrustrowane
meble...zwiewne firanki - to zupełnie nie pasowało do normalnego wystroju
Zakonu....ale może jednak się myli? Jakby na życzenie wszystko zaczęło
znikać...po pięknych meblach zostały tylko kurz i brud gołych ścian. I jeden
stół - prosty, drewniany a na nim dziennik... Paweł pchnięty jakby
niewidzialną mocą podszedł i wahając się na chwilę wyciągnął rękę przed
siebie. Dziennik spowiła mgiełka, które zaraz potem momentalnie znkinęła.
Miał go już w rękach...otworzyć czy nie otworzyć? A jeżeli to coś złego?
Zresztą....nie ma teraz czasu - goni go człowiek, który napewno nie zawaha
się zabić....
- Muszę uciekać - powiedział sam do siebie jakby dopiero
teraz otrząsnął się z " dziwnego snu". Spojrzał jeszcze raz na
dziennik. A może jednak? Schwytał zeszyt i wybiegł z pokoju.
Czuł się
jakby ktoś, albo coś zapanowało wtedy na nim w tym dziwnym pomieszczeniu.
Jakby.....jakby ktoś przejął nad nim kontrolę....wcisnął mu ręce ten
przedmiot jakim był dziennik. Trzymał go przed sobą. Umysł zaczął znowu
normalnie funkcjonować.
- Nie potrzebny mi żaden zeszyt! - rzucił nim
w kąt. Nie usłyszał jednak żeby ciśnięty przez niego przedmiot wydał odgłos
upadania. Odwrócił się - zeszyt wisiał w powietrzu. Trzymał go
duch......duch uśmiechniętej kobiety o bardzo długich blond włosach
przepasanych pięknymi wstążkami.
" Zabierz go" - usłyszał w
myślach Paweł. Duch najwyraźniej porozumiewał się telepatycznie...ale
dlaczego?
- Nie chce tego. - odpowiedział Paweł.
" Proszę
cię....zabierz go" - nalegała kobieta. Po jej policzkach slynęły
łzy...twarz jej posmutniała ale mimo tego nie było słychać żadnego szlochu.
Nic - zupełna cisza.
" On nie może tu dłużej zostać...zabierz
go" - ponowiła prośbę. Jednak tym razem nie czekała na kolejną odmowę
Pawła. Przeciwnie - podleciała bliżej i wcisnęła mu przedmiot w jego ręce
żegnając słowami " Aby świat poznał część prawdy" i zniknęła.
W Akademii mimo tylu spraw jakie działy się na zewnątrz, wszystko w
środku zdawało się normalnie funkcjonować. Uczniowie uczęszczali na lekcje
jak w każdy zwyczajny dzień. A jednak....jeden uczeń zdawał się być
przygnębiony.
Michała od wielu dni dręczyły koszmary. Za każdym razem
śniło mu się jedno - śmierć. Okrutna, bolesna śmierć bliskich mu ludzi.
Każdego wieczoru była to inna osoba. Widział jak umierają jednak nie
potrafił im pomóc. Wszyscy umierali...
Jakby tego było jeszcze mało to
Laura od bardzo dawna nie zwracała na niego uwagii. Cały czas widywał ją w
towarzystwie Radka. Co gorsza, coraz więcej ludzi zaczynało lubić tego
"brzydala". Koleżanki Laury od czasu do czasu pod byle pretekstem
starały się choć na moment nawiązać z nim rozmowę.
Paranoja -
powiedziałby zapewne Wiktor. Tak też myślał Michał. Po tym co zobaczył w
lesie zupełnie mu wystarczyło aby z pewnością stwierdzić, że Wiktor jak nikt
inny potrafi wyczuwać ludzi. W tym wypadku też się nie mylił. Radek był już
nie tylko odpychającym typem ale także trzeba było dodać że był wyjątkowo
przebiegły i cwany jak na siebie - nawet zbytnio jak na niego. Nagle ze
zdurniałego i znienawidzonego przez większość lizusa stał się jedną z
lubianych osób w szkole. Nawet jego lizustwo i kablowanie zostało jakby
przebaczone przez większość gdyż Radek zdawał się nie nadużywać swoich
zwyczajowych cech do szkodzenia innym.......oczywiście nie licząc jego
przeciwników, na których zwyczajnie donosił za byle błahe sprawy.
"Nagonka" nie ominęła także Michała, który mimo iż nie oświadczał
wszem i wobec że nie przepada za Radkiem to stał się jedną z z tak zwanych
"napiętnowanych" osób. Mało kto już z nim rozmawiał. Wszyscy
zdawali się tak jak Laura, traktować go niczym powietrze. No może nie
wszyscy...byli i tacy, którzy chcieli mu zaszkodzić za wszelką cenę - kumple
z kółka filozoficznego gdzie należał Radek szczególnie wykorzystywali fakt
iż Michał jest "sam". Nie lubili Michała, gdyż ten był jednym z
przyjaciół Wiktora - wroga numer jeden ich przywódcy Radka. To prawda, że
Wiktor często robił sobie przysłowiowe "jaja" z " bandy
skretyniałych kujonów" ( w skrócie BSK jak to miał w zwyczaju mówić
Wiktor), ale zwykle były to niewinne i raczej niegroźne zgrywy z jego
strony.
- Patrzcie idzie Michał - powiedział przeciągłym tonem jeden z
chłopców. Jak reszta jego kolegów nosił okulary i miał ( jak reszta zresztą)
kamizelkę-sweter oraz spodnie na szelkach.
Michał jak zwykle udwał, że
nie słyszy tego co się mówi za jego plecami na głos.
- Nawet nie raczy
się odezwać, paniuś jeden - dodał drugi. Rozległ się śmiech przypominający
trochę krztuszenie się kota.
- No co wy, nie wiecie że to straszny
ważniak? Przyjaciel świętej pamięci Wiktora?
Michał poczuł że cały sie
gotuje - tym razem nie przepuści.
- Coś ty powiedział? - spytał groźnie
mrużąc oczy i zaciskając pięście. Chłopcy popadli w lekki popłoch - jak
dotąd Michał nigdy nie odpowiadał na ich zaczepki, więc czuli się
bezpiecznie i pewnie. Jednak teraz poczuli lekki niepokój.
- To co
słyszałeś! - krzyknął wkońcu jeden z nich, który notabene był niższy od
Michała o ponad głowę...prawdę mówiąc sięgał mu ledwo do ramienia.
- Dla
waszej zakichanej wiadomości Wiktor żyje - powiedział spokojnie acz bardzo
groźnie. Niższy chłopiec jednak nie ustępował.
- Guzik wiesz! Pewnie
zabili go Zakonnicy, wkońcu nikt nie ma z nimi szans a tym bardziej ten...
Nie zdążył dokończyć gdyż Michał złapał go za ubranie i podniósł
chłopca niczym lalkę go góry.
- Ostrzegam. Macie się odczepić od
Wiktora...a ze mną - dodał - radzę już nie zaczynać bo się mogę "lekko
zdenerwować"
Chłopiec upadł z łoskotem na ziemię, ocierając sobie
obolałą część ciała, która najbardziej ucierpiała na wskutek upadku.
Michał rzucił jeszcze ostatnie ostrzegawcze spojrzenie po czym poszedł w
swoją stronę, zadowolony że wreszcie postąpił jak należy. Od tej pory nie da
sobą pomiatać jakimś tam wapniakom.
Pawłowi udało się jakoś dotrzeć
niezawuważonym do głównego korytarza skąd rozpościerał się widok na główny
dziedziniec wzdłuż którego ciągnął się krużganek wsparty pięknie zdobionymi
arkadami. W samym środku dziedzińca stała niewielka studnia - chyba jako
jedyna wydawała się być oazą spokoju w ponurym zamczysku. Miała nawet
wbudowany daszek, aby woda kapiąca z góry nie dostawała się do środka.
Jednkaże na tym kończył się ten miły widok. Jako że dziedziniec był
niezwykle ogromny mógł służyć do różnych celów. Na prawo od studni
znajdowało się coś co wzbudziło w Pawle dawne wspomnienia.
Szubienica
- zwykła drewniana z podestem oraz zapadnią. Paweł nie raz pamiętał jak swój
przeklęty żywot kończyło tu sporo Zakonników - nie tylko tych niepokornych
ale także tych zwykłych...dlaczego? Otóż Zakonnicy nie przejmowali innymi
współtowarzyszami. Często chcąc zabić nudę zakładali się. Przegrany zawsze
wisiał potem na sznurze. Oczywiście nie robiono tego nagminnie gdyż w taki
sposób można by było zabić wszystkich Zakonników - to była po prostu
rozrywka dla spragionych makabrycznych widoków psychopatów. Obok szubienicy
stał także drugi podest - też drewniany ale znacznie niższy z dość dużym
pniem ściętego drzewa. Pniem zabryzganym krwią, gdzie skazani Zakonnicy
ginęli od ostrza topora kata.
Paweł przypomniał sobie kiedy to kiedyś
został przyprowadzony przez swojego opiekuna na tą "uroczystość".
On jedyny nie gwizdał ani nie rzucał obelg do człowieka, którego miano tego
dnia stracić. Prawdę mówiąc on nie był Zakonnikiem - to był niewinny
człowiek schwytany przez strażników. Było to bardzo dziwne gdyż zazwyczaj
strażnicy mordowali z zimną krwią każdego zabłąkanego wędrowca, który
odważył się wkroczyć na tę przeklętą ziemię. Tym razem było inaczej. Nie był
to żaden niezwykły człowiek - ot zwykły wieśniak, który zapewne przybył na
bagna po szlam - składnik magicznej mikstury jakie serwowała im wiedźma z
ich wioski. Warunek był jeden - jeżeli pacjent którego jej przyniesiono miał
żyć, musiał zarzyć magicznego napoju, ale żeby sporządzić ów zaczarowane
lekarstwo, potrzebny był szlam - proste. Tyle że w większości wypadków, taki
oto wieśniak stawał się celem krążącym wśród bagien - strażników.
Tamtego dnia panowała dziwna atmosfera. Powietrze było niezwykle gorące i
duszne. Zakonnicy byli niezwykle podnieceni gdyż za moment miało się odbyć
ich ulubione widowisko - tym razem z udziałem nędznego człowieka z którym
mogli robić co zechcą. To był najstraszniejszy widok jaki Paweł w życiu
oglądał. Zrozpaczonego wieśniaka obdarto najpierw z szat jakie miał na sobie
- co wywołało wśród publiczność gwizdy i okrutny śmiech. Następnie każdy
chętny mógł zbić wieśniaka jak i gdzie mu się podobało - warunek był jeden -
wieśniak musiał przeżyć te katusze aby później można go było dalej męczyć.
Tak więc, dwóch Zakonników robiącym zwykle za katów, przytrzymywało
nieszczęśnika i napawało się jego krzykami. Katowano go aż stracił
przytomność. Ciało miał pocięte licznymi ranami z którym spływała gęsto
krew. Najobrzydliwsze było to, trafiło się paru Zakonników, którzy
uwielbiali spijać krew z katowanych ludzi. Tłum szalał na widok liżących
ciało z krwi pozbawionych wstydu psychopatów. Gdy skończyli postanowiono
założyć wieśniakowi żelazną obroże na szyję - znak zniewolenia. Ledwo żywy
ale przytomny człowiek stał się teraz obiektem zboczeńców, którzy również
jak ich poprzednicy zlizujący krew nie mieli skrupułów ani wstydu przed tak
liczną publicznością. Przeciwnie - nakręcało ich to że tak wielu ich
towarzyszy patrzy na ich "wyczyny".
Banda zdeprawowanych,
nienormalnych Zakonników....Wieśniak został pozbawiony tamtego dnia
wszystkiego - swojej dumy, moralności, godności....wszystko za sprawą
niewyżytych psychopatów.
Jednak najgorsze miało dopiero nadejść, gdyż na
scenę wkroczył Orfeusz. Widać było że był pijany - jego ruchy były chwiejne
a na twarzy gościł szyderczy uśmiech. Pot spływający po rozgrzanym od
ciepłoty ciele młodego acz jednego z najbardziej niebezpiecznych Zakonników
wskazywał że był na tyle rozgrzany poprzednimi "zabawami" iż
będzie gotów dostarczyć publiczności czegoś na co większość czekała już od
samego początku - na krwawy finał ich orgii. Orfeusz dla zabawy wymalował na
swym rozgrzanym ciele barwy wojenne - wokół oczu widniała czarna smuga,
przypominająca czarną maskę na oczy. Za namową Zakonników ubrany był tylko w
przepaskę osłaniającą jego intymne partie ciała - nie było to przypadkowe,
gdyż w podobny sposób ubierali się okrutni wojownicy z wierzeń mieszkańców
wioski z której pochodził wieśniak. Według legendy obrońcom wioski udało się
pokonać najeźdzców. Od tamtej pory raz do roku odbywał się huczny festiwal
na cześć tego mitycznego zwycięstwa. Jednakże legenda mówiła o tym że
obrońcom nie udało się zabic wszystkich wojowników. Nieliczna ich garstka
skryła się w lesie. Podania z tamtych czasów mówiły że ujmą na honorze było
dać się zabić potomkom tych niedobitków. Taki człowiek jeżeli przeżył nie
miał życia potem w rodzinnej wiosce - mieszkańcy wytykali jego a jeżeli nie
przeżył - to jego rodzinę.
Orfeusz musiał zapewne wiedzieć że takie
wzmianki nadal są aktualne wśród miejscowej ludności. Zapewne domyślał się
iż każdy szanujący się mieszkaniec wioski znał tę legendę i przestrogę dla
tych którzy dadzą się zniewolić bądź zabić tym niedobitkom. Legenda mówiła
że podczas tamtej historycznej bitwy wystąpili wszyscy mieszkańcy wioski -
tak więc rozumując logicznie, dzisiejsi mieszkańcy wioski byli potomkami
zacnych obrońców. A wszyscy wiedzieli że garść tych niedobitków zaczęła
odprawiać mroczne rytuały - wśród nich był Jan Krwawy - założyciel
Krwiożerczego Zakonu.
Starożytni okrutni wojownicy stali się po
części pierwszymi Zakonnikami - ich potomek stał wymalowany barwami
wojennymi w różne dziwne znaki, ubrany jedynie w przepaskę i trzymający w
ręku, długi, ostry miecz.
Paweł pamiętał to przerażenie w oczach
wieśniaka - przed nim stał jeden z potomków legendarnych wojowników. Orfeusz
jak zwykle w takich sytacjach popisywał się swoim cynizmem i arogancją w
stosunku do jak to sam określał "nędznego robaka". Z jego ust
leciały najgorsze obelgi jakie mógł usłyszeć człowiek. Orfeusz był na tyle
jeszcze okrutny że obiecał wieśniakowi zająć się w przyszłości jego jedyną
córką. Ileż łez wylał ten biedny człowiek. ileż bólu przeżył....wiedział iż
zbliażał się jego czas i jedyne o co wtedy błagał to nie litość dla siebie
lecz dla swej córki. Jak nietrudno było przypuszczać Orfeusz bardzo
rozkoszował się w tych słowach litości, bawiło go to że taki nędznik czołga
się przed nim nagi na kolanach a jeszcze bardziej że chciał uratować swoją
córkę przed niechybnym losem jaki spotka go po jego śmierci. Zakonnicy
zaczęli obrzucać wieśniaka na koniec kamieniami. Gdy skończyli, Orfeusz
wyciągnął swój miecz i zacząl zadawać najpierw krótkie szybkie ciosy a
następnie z miną maniaka powoli wbijał zakrwawiony już miecz pomiędzy żebra
konającego już wieśniaka. Nie mógł sie oprzeć także pokusie głośnejszych
krzyków jakie wydawała z siebie ofiara....wiedział ze największy bół i
zarazem najwiekszy krzyk jest przy łamaniu kości. Jakież rozdzierające
krzyki rozległy się potem. Chrupot łamanych kości nóg - muzyka dla tych
morderców żądnych krwii. Ostatni moment życia, agonia zmaltretowanego
człowieka zdawały chylić sie ku końcowi. Orfeusz uśmiechnął się jadowicie i
wymierzył cios mieczem prosto w serce wieśniaka. Jego cierpienia dobiegły
końca. Tłum jeszcze chwile rozkoszował się martwym ciałem. Psychiczny śmiech
Orfeusza wskazywały że tego wieczora jego pragnienie mordu zostały
zaspokojone, czuł się spełniony.
Całą noc trwały jeszcze libacje i
szydercze śmiechy na dziedzińcu, na którym niedawno zakatrupiono niewinnego
człowieka. Ostatnimi jacy doznali rozkoszy tej nocy byli tzw. zjadacze ciał.
Wchłonęli pogruchotane mięso pozostawiając po sobie niestrawione kości,
kótre i tak chwilę potem uległy dziwnemu zjawisku - wyparowały. Po wieśniaku
została tylko garstka popiołu. Apetyt żądzy krwi został zaspokojony.
Od tamtego czasu Zakonnicy znaleźli sobie nową rozrywkę - chwytali
zabłąkanych wieśniaków i poddawli ich szeregom tortur aby na końcu dokonać
krwawego mordu. Mimo iż Orfeusz szukał córki zabitego przez niego wieśniaka
- nie znalazł jej. Wyglądało na to że ktoś ostrzegł osierocone dziewczę i
ukrył przed zakusami nieobliczalnego Orfeusza. Jak się dowiedział później
Paweł, dziewczynę uratował jego opiekun - Diego. Ten sam który razem z
Orfeuszem wiedli prym w krwawych mordach wieśniaków...
ps. i jak?
Piękne Ava i bardzo długie. Ten partr był
wyjątkowo ciekawy, zakończony zagadkami. Koffam takie ficki.Jeszcze lepsze
niż poprzednie, pisz tak dalej, a bedzie można wydać książke =D
kurcze nareszcie dostałam się na forum
no ale nie narzekam bo narazie mi sie otwiera
Part 53
Orfeusz od zawsze zadziwiał nawet samych Zakonników
swoją brutalnością. Ale właśnie dzięki temu stał się poważany wśród swych
współbraci i dzięki temu bali się go zwykli ludzie. Nawet pogromcy Zakonu -
Stefan, Sergiusz i Otto czuli że to naprawde groźny i nieobliczlny
przeciwnik, gotowy na wszystko....gotowy bez mrugnięcia wyrżnąć pół
armii...zniszyć człowieka.
Były jednak osoby przed którymi Orfeusz czuł
respekt - jego ojcem, przywódcą Zakonu Antaresem i co może się wydawać
niektórym dziwne...Remisem.
Historia z Remisem zaczęła się wiele lat
temu. Orfeusz spotkał wówczas pewnego dnia małego chłopca na swej drodze -
był sam a jego smutne oczy wodziły ku innym dzieciom i ich rodzicami. Wtedy
to właśnie z niewiadomych przyczyn zainteresował się nim. Dlaczego? - on sam
zadawał sobie to pytanie wiele razy. Dlaczego ten mały jasnowłosy chłopczyk
wzbudził w nim zainteresowanie? To było dziwne uczucie. Coś nakazało wtedy
przystanął i przyjrzeć się tej niepozornej postaci. Obserwował go kilka dni
- chłopiec zawsze chodził sam...często na jego twarzy gościł smutek. Orfeusz
pomyślał jednak że dzieciak nie jest wart jego uwagi i w przypływie
zmęczenia zasnął pod drzewem. Gdy się obudził ujrzał przed sobą zaciekawione
oczy dziecka schylającego się nad nim. Chłopczyk wówczas po raz pierwszy od
kiedy go zobaczył - uśmiechnął się. Po raz pierwszy Orfeusz czuł lekki
niepokój.....zdziwienie? Nigdy wcześniej żadne stworzenie nie uśmiechnęło
się na jego widok - zdrowo myśląc, pewnie mieli racje bo któż uśmiecha się w
stronę Śmierci gdy wie że zaraz zginie?
Ale chłopiec nie miał się
czego bać. Przecież nikt nie celował w niego mieczem ani też nic nie
wskazywało na to iż może być w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Patrzył w
lekko zdziwione oczy wyglądającego na szesnastolatka Orfeusza. Wyglądającego
- bo w rzeczywistości Orfeusz liczył sobie więcej lat niż na to
wyglądał....ale to całkie normalne u Atlantydów, tyle że.....właśnie. Otóż
Atlantydzi bardzo wolno się starzeją, jedynie ich umysły wskazują na to ile
naprawde mają lat. Przeciętny Atlantyd starzeje się wolniej od zwykłego
człowieka pięc razy. Są jednak wyjątki - do jakich należy Orfeusz - którzy
starzeją się wolniej nawet dwudziestokrotnie. W zasadzie okres dojrzewania
przebiega normalnie, czyli strzenie przebiega tak jak u zwykłych
ludzi...przystopowanie tego procesu następuje tuż po ukończeniu przez
Atlantyda 20 roku życia.
Wyjaśnienie tego faktu wydaje się mało
znaczące....a jednak. Wielu badaczy uważa że nie należy ignorować tego
procesu. Otóż tempo w jakim starzeje się Orfeusz stale...maleje.
Przypuszczalnie wiedza na ten temat każe mówić że przy takim tempie, w
przyszłości może dojść do czegoś w rodzaju zaprzestania starzenia. Efektem
tego może być zachowanie na całe długie życie młodego wyglądu...
Sprawa jest o tyle poważna gdyż proces ten dotyczy nie byle jakiej osoby bo
przecież samego Orfeusza. Z niewyczerpalną mocą i siłą młodego człowieka i
wieloletnim doświadczeniem stałby się on jeszcze bardziej niebezpieczny niż
był dotychczas.
Podobny proces dotyczy także wielu wojowników w tym
Sergiusza i Stefana. Jednakże nawet oni nie mają tak zaskakujących wyników
co ich wróg. Jedynym który zaczyna mu dorównywać jest Remis.
Orfeusz
od tamtego czasu zaprzyjaźnił się z małym chłopczykiem o imieniu Remigiusz.
Dość poważne jak na takiego brzdząca więc ukrócił je do "Remis" -
tak jak dzisiaj wszyscy zwracają się do niego. Ale czy taki psychopata mógł
tak po prostu nagle okazać serce małemu dziecku? Nie do końca. Orfeusz nigdy
nie zapomniał kim jest i jaką drogą w życiu zmierza. Jednak Remis coś
zmienił w jego życiu. Poznał kogoś kto bardzo przypominał jego samego z
czasów jego dzieciństwa....tak...Remis był bardzo podobny do niego. Oboje
nigdy nie odczuli uczucia jakie winni ich darzyć ojcowie - miłości. Remisowi
jednak w pewnym stopniu te braki rekompesowała matka, ale Orfeuszowi....nie
te wspomnienie było zbyt bolesne nawet dla niego. Kamienne serce kruszyło
się tylko dla dwóch osób - nie żyjącej od wielu lat matki i dla Remisa.
Nawet dzisiaj po tylu krzywdach jakie mu wyrządził, czuł że rani kogoś
bardzo bliskiego. Remis był...i jest dla niego jak młodszy brat....ale brat
który wiele przez niego wycierpiał. Co prawda Orfeusz był dla Remisa bratnią
duszą...kimś kto go doskonale rozumie, to jednak presja jaką wywierał na
niego jego własny ojciec wydawała się być silniejsza. Antares w pore
wyplenił z syna zbędne uczucia, znanymi Zakonnikom metodami, jednakże nie
zakazał Orfeuszowi przyjaźni w nastoletnim wówczas uczniem Akademii Remisem.
Antares pierwszy zorientował się z kim ma doczynienia i tylko on tak
naprawdę wie co kryje w sobie Remis. Tajemnica znana tylko jemu i Antaresowi
nigdy ma nie wyjść na światło dzienne.....Kto wie? Może jednak kiedyś
nadejdzie odpowiedni dzień, a wtedy wszystko się wyjaśni?
Droga
dłużyła się niemiłosiernie a czas mijał...i mijał na niekorzyść Remisa. Z
wyglądu już niewiele się zmienił - bo jak tu być bardziej białym i sinym?
Właściwie Remis przypominał "żywego" trupa...ledwo dyszącą istotę
krzuszącą się coraz częściej swoją własną krwią. Wychudł bardzo - powoli
widać było większość kości i żył wystające spod cienkiej skóry.
Człowiek, który go niósł nie okazywał jednak że jest mu ciężko...przeciwnie,
zajmowanie się konającym Remisem było jego obowiązkiem. Zdawał sobie sprawę,
że gdyby Remis był w pełni władz psychicznych napewno nie zgodziłby się na
to żeby on się nim opiekował. Diego czuł że Remis od samego początku ich
spotkania.....a raczej uaktywienia się wirusa oddalał się....jego umysł
powoli umierał. Ich pierwsze rozmowy były jeszcze w miare zrozumiałe dla
niego, jednak ostatnio...ostatnio z Remisem było coraz gorzej. Tracił
kontakt z rzeczywistością, z samym sobą....nie rozpoznawał już
Diega...nieczego już nie wiedział....stawał się "rośliną".
Straszne co może z człowiekiem zrobić to "coś" i Zakon. Diego
przystanął na chwilę. Ułożył delikatnie półprzytomnego Remisa obok siebie i
wziął głęboki oddech. Nie mógł przestać myśleć o Remisie....o Zakonie.
Ostatnio jego myśli nawiedzał także Orfeusz. Przypuszczał że rozkaz pozbycia
się Remisa wydał Antares.
- Szuja... - splunął. Jego twarz lekko
poczerwieniała ze złości. Z całego serca nienawidził Antaresa. Był to
człowiek jeszcze gorszy od Orfeusza. Orfeusz przynajmniej raz okazał jakieś
pozytywne uczucia - dla Remisa oczywiście. Antares zaś nigdy nie okazał
nikomu swych uczuć - po prostu ich nie miał. Jego syn był dla niego tylko
silnym i świetnie wyszkolonym Zakonnikiem....maszyną do zabijania. Żoną też
sie nie przejmował, aż w końcu ta umarła zapewne z bólu i nieszczęścia. A
teraz jeszcze zapragnął pozbyć się jeszcze jednej osoby.
Jedno było
tylko zastanawiające w tym wszystkim. Jak Antaresowi udało się przekonać
syna do tego że należy się pozbyć Remisa? "Napewno zrobił mu pranie
mózgu i użył tych swoich przeklętych tortur" - pomyślał z obrzydzeniem
Diego. Nawet jemu nie mieściło się w głowie, jak można być tak okrutnym dla
własnego syna? Zresztą czego można się spodziewać po głównym dowódcy Zakonu?
- niczego dobrego - odowiedziałby każdy znający się chociaż trochę na
Zakonnikach.
Orfeusz mimo krzywd jakie wyrządził Remisowi nie
umiałby go zabić...kiedyś nawet próbował ale zawsze umiał się w porę
opanować. Nie mógł zabić kogoś tak mu bliskiego. Ale teraz...Mimo iż
spotykali się potajemnie aby robić interesy, Remis nie darzył Orfeusza już
takim samym zaufaniem jak kiedyś, choć to może był tylko kamuflaż z jego
strony? Jego umiejętność zwodzenia była zapewne jego jedyną tarczą ochronną.
Także zdrowy rozsądek mówił mu że zbytnia nadgorliwość w obronie Orfeusza
przed Radą, przyjaciółmi i rodziną może go wydać, tak więc musiał przywolić
na "łapanki" na Zakonników i działania wymierzone przeciwko
Orfeuszowi między innymi.
Burzę myśli przerwały odgłosy
krzsztuszenia się własną krwią Remisa. Diego pozwolił mu wykaszleć wszystko.
Lepiej żeby nie zadławił się potem wymiocinami i krwią. Tak przynajmniej
mógł mu poddać spreparowny przez niego specjalny napój sporządzony z
okolicznych ziół oraz wodę przegrzaną przy ognisku....to jedyne czego nie
wymiotował...
W miarę gdy Remis pogrążał się w pustce swego umysłu
przewracając oczami, Diego miał czas na przejrzenie mapy, jaką udało mu się
zdobyć przed "porwaniem" Remisa. Do najbliższej wioski było już
niedaleko. Nie wiedział czy się cieszyć wkońcu to nie było zbyt bezpieczne
miejsce. Jedyne co przemawiało do zatrzymania sie był mieszkający tam
czarnoksiężnik starej daty, który może mógłby zaradzić coś więcej na stan
Remisa niż on. Jeżeli nie, zostaje tylko wioska niedaleko Zakonu...przy
bagnach....
Tymczasem w posiadłości państwa Smithów panowała
grobowa atmosfera. Stefan i Sergiusz powinni już wrócić a ich nadal nie
było. Pan Smith krążył wśród korytarzy, wyglądając co chwila przez okno - na
próżno.
- Jonathann usiądź chociaż na moment - prosiła go już po raz
kolejny jego żona. On jak zwykle spokojnie odpowiadał:
- Nie mogę Julio,
tu chodzi o życie moich przyjaciół i chłopców.
Pani Smith ścisnęła mocno
dłoń męża i drżącym głose spytała:
- Oni wrócą Jonathann? Powiedz że nic
im nie jest..
- Jestem tego pewien - odparł pan Smith i objął ramieniem
Julię. Teraz oboje wyczekiwali na powrót bliskich im osób, mając nadzieję że
nic im nie jest...
-Przepraszam...- w ciemnej celi słychać było że
Wiktor nadal nie mógł sobie wybaczyć tego iż pozwolił Pawłowi odejść -
Głupio dałem się ponieść emocjom. Teraz.... czy on go?...
- Nie wiem czy
go zabiją... - odpowiedział smutnym głosem Sergiusz - Narazie wiemy jedno, a
mianowicie że nadal jest na wolności i że Orfeusz nie zdołał go
schwytać.
- Na wszystko co święte...oby żył....
Paweł nadal
znajdował się zdala od "szponów Śmierci". Orfeusz wiedząc jednak
że chłopiec nadal jest w zamczysku ustawił wartę przy głównych wrotach
prowadzoncych na dziedziniec. Nawet Orfeusz nie mógłby się przedostać przez
ten gąszcz postaci krążących przy wrotach przed uprzednim sprawdzeniu czy
napewno jest tym za kogo się podaje....chyba że....
Przez umysł Pawła
przebiegła genialna myśl. Pomysł bardzo ryzykowny i wymagający naprawdę
nerwów ze stali i jednego rubionowo-czerwonego płaszcza.....ale....
-
Dobra płaszcz jest - powiedział sam do siebie zakładając nieporadnie za duży
płaszcz. Została tylko kwestia podwyższenia się. Mogło się to wydawać
niewiarygodne ale Paweł znalazł i wyjście z tej sytuacji. Znalazł dość grube
pieńki w schowku na parterze - nikogo nie pilnowanym zresztą. Odrobina
magii.....troche ognia....miał gotowe odpowiednio wyprofilowane wysokie acz
wąskie kawałki drewana. Na każdą nogę po dwa kawałki przewiązane jakimś
sznurkiem....chwila by złapać równowagę....
- Idealnie - mruknął do
siebie z zadowleniem. Naciągnął na na twarz kaptur i jak nigdy nic ruszył w
stronę stajni dość pewnym krokiem. Naszczęście znalazł się odpowiedni koń.
Trzeba dodać że ów konie nie były zwyczajne. Była to specjalnie wyhodowana
rasa. Otóż w chwili usadowienia się na siodle jeździec wraz z
koniem...znikali. Była to specjalność magiczna tych stworzeń. Były
bezszelestne i zapewniały kamuflaż nie tylko sobie ale i osobie je
prowadzącej. Paweł złapał głęboki oddech.....teraz najgorsze. "Oby
wypaliło" - powtarzał sobie gorączkowo w myślach.
Zakonnicy
zorientowali się iż ktoś zamierza opuścić teren Zamczyska a ich zadaniem
było zrewidowanie każdego wychodzącego.....każdego tylko nie.....
- Z
drogi! - rozległ się gruby basowy głos mężczyzny. Głos, który wydobywał
się spod czerwonego płaszcza...
- Mistrzu... - odpowiedział jeden z
wartowników - My...mamy rozkaz Orfeusza. Nikt nie może wyjść z
zamczyska.
- Milcz głupcze! Jak śmiesz mi mówić co muszę robić! -
Paweł idealnie podrobił głos Antaresa - dowódcy Zakonu.
- Panie...ale
Orfeusz.. - nalegał dalej Zakonnik.
- Zamknij się wreszcie! Masz mnie
zaraz przepuścić! Kto jest ważniejszy? Ja, dowódca Zakonnu czy mój syn?
Zakonnicy chwilę się zawahali. Nie mogli jednak wiedzieć iż głos,
który zdawał się należeć do Antaresa był małą sztuczką Pawła. Orfeusz
rzeczywiście kazał każdego przeszukać, ale jego rozkaz nie był dość
precyzyjny. Nikt nie przypuszczał, że sam Antares, człowiek ważniejszy w
hierarchii zapragnie nagle wyjść i to w chwili gdy po zamczysku szwęda się
zbieg.
- Zejdź mi z drogi! - powtórzył głośniej Paweł. Nie miał wiele
czasu a w każdej chwili wszystko może się przecież wydać.
-
Zabraniam! - rozległ się zimny głos z tyłu. Paweł delikatnie obrócił
się. To było najgorsze co mogło mu się wydarzyć...
Ku nim zbliżał
się Orfeusz. Wartownicy zadrżeli.
- Czemu nie przeszukujecie go skoro
kazałem wam sprawdzać każdego! - ryknął rozwścieczony.
-
Panie...t-t-t-o-o An-n-ntares! - wyjąkał jeden z wartowników.
-
Orfeuszu każ im mnie natychmiast przepuścić! - Paweł ponownie przemówił
głosem Antaresa.
- Oczywiście panie - wymamrotał wartownik i uruchomił
urządzenie podnoszące stalowe kraty i otwierające wrota.
- Zatrzymać
go! - krzyknął Orfeusz. Koń wraz z jeźdzcem ruszyli przed siebie. Jednak
Orfeusz nie zamierzał dać uciec Pawłowi.
Zaczął wiać niesamowicie
silny wiatr...nienaturalnie silny, jakby wspomagany....magią...
Orfeusz
wyciągnął przed siebie ręce. jego moc sprawiła że rozpętał się huragan.
Paweł jednak nie zamierzał się poddawać. Koń parł przed siebie, jednak widać
było że robi to z coraz większym trudem. Paweł jedak też miał w zandrzu małe
czary. Tworząc pole siłowe wokół siebie mógł - choć z trudem oczywiście -
być przynajmniej spokojny iż wiatrzysko nie podrzuci ich do góry. Jednak
mimo to czary Pawła zawiodły. Jego koń został raniony czymś w nogę. Pole
siłowe słabło i wtedy to także Paweł poczuł w plecach silny ból. Spadł z
konia...
Paweł leżał obolały na zimnej, błotnistej ziemi - obolały
po trafieniu w niego silnym promieniem. Słychać było tylko kroki....kroki
zbliżającego się Orfeusza.
- Myślałeś, że uda ci się mnie przechytrzyć?
Mnie nie można oszukać - powiedział szyderczo. Złapał jednym ruchem ręki
leżącego chłopca.
- Skąd?... - wymamrotał Paweł. Ból w plecach stawał się
nie do zniesienia.
- Ojciec nigdy nie zwraca się do mnie po imieniu gdy w
pobliżu są nasi wspólbracia - wyszeptał i uśmiechnął się złośliwie. Błysk w
jwgo oku kazał sądzić że może powoli żegnać się z wolnością....a może i
życiem?
- Zabijesz mnie?
- Ku twej uldze -nie...ale ostrzegam że mogę
to zrobić - ostrzegł.
- Zabij mnie...wiem że chcesz to zrobić, więc mnie
zabij! - oddech Pawła stał się nierówny, gdyż Orfeusz zamyślił się.
- Tak ci spieszno na tamten świat? Wątpię, więc zamknij się - odwarknął.
- Zresztą co to za sztuka zabić dziecko?
- Taka sama jak zabić
bezbronnego wieśniaka - przypomniał mu Paweł.
- Tamto to jest zabijanie
dla przyjemności...
- Nie mów że nie ucieszyłbyś się gdybyś mnie zabił -
prychnął.
- A gdybym powiedział że nie? - Orfeusz uśmiechnął się
ponownie. Jego wzrok był świdrujący i przenikliwy. Paweł nie wiedział co
odpowiedzieć.
- Jak widzisz jestem pełen zagadek. Ale na tym nie
koniec... - uśmiechnął się jeszcze bardziej szyderczo niż przedtem. -
Będziesz mi towarzyszyć w małej wyprawie...Twój opiekun zapewne bardzo
ucieszy się na twój widok...
- Diego?
- A masz innego? Tak...zrobimy
małą zamianę.
chyba wszyscy powyjeżdzali no nic...jak wrócicie to mnie pewnie nie będzie więc daje to na zapas
Part 54
- Panie wzywałeś mnie? - ukłonił się poddańczo Zakonnik.
- Znaleziono chłopca? - rozległ się głos.
- Orfeusz się nim zajął, ale jak dotąd jeszcze nie wrócił - zakomunikował posłusznie mężczyzna. Antares natychmiast zerwał się z fotela.
- Ruszył za nim w pogoń?
- O ile nam wiadomo Orfeusz dopadł chlopca tuż przed zamkniem...
- Głupcze! - ryknął Antares - Macie ich szukać! Natychmiast!
- Tak jest panie! Jakieś specjalne rozkazy?
- Dobrze, że o to spytałeś... - Antares podrapał się po brodzie - Przypuszczam, że mój syn postanowił zrobić małą zamianę...taak...zamierza odnaleźć Diega i zamienić chłopca na Remisa...
- Panie, ale skąd ten niepokój?
- Mój syn ma słabość do Remisa...nie odda nam go... - pięść dowódcy z całej siły uderzyła z pobliski stół, tworząc pęknięcie na całej długości. Zakonnik zorientował się już na czym stoją.
- Co mamy w takim razie zrobić?
- Musicie złapać całą czwórkę, ale tylko w chwili gdy będą razem - w żadnym wypadku pojedyńczo bądź parami - RAZEM. Diego i mój syn mają dostać należytą karę...
- Pobicie do nieprzytomności? Panie to zbyt niebezpieczne....Orfeusz nas zabije...
- Może rzeczywiście -zgodził się Antares - Nie warto tracić bezsensownie ludzi. Ukarzę obu po powrocie. Co do Pawła i Remisa... - zamyślił się - Chłopcu proszę dać należytą nauczkę ale tylko w postaci nie zagrażającej jego życiu natomiast Remis..... - jego twarz wykrzywił grymas. - Możecie zrobić z nim co chcecie. Zapewne wirus jaki mu podaliśmy, zdążył zagnieździć się w jego ciele, więc nie powinniście mieć z nim większych kłopotów. Jeszcze jedno - powiedział widząc że Zakonnik zamierza się oddalić - Chcę aby poczuł ból jakiego jeszcze w życiu nie doznał...ma konać z bólu....zrozumiano?
- Oczywiście, panie. Mamy przynieść ciało?
- Życzyłbym sobie tego. Widok martwego Remisa z pewnością podniesie mnie na duchu - zaśmiał się chwilę po czym gestem wyprosił podwładnego z komnaty.
Twintower może nie należał do ludzi o szczególnej dobroci, jednak nawet i on miewa czasami przebłyski dobroci...no może nie dobroci, co sprawiedliwości. Gdyby się uważniej przyjrzeć, możnaby odnieść wrażenie iż Radek powoli przestawał mieć u niego specjalne względy. Chociaż może nigdy ich nie miał...być może faworyzowanie Radka miało na celu choć w małym stopniu uprzykrzyć życie Wiktorowi. Atutem w potyczce między Wiktorem a Twintowerem było to iż Wiktor nie znosił Radka i z wzajemnością. Fakt iż jakiś profesor popiera tego "kujona" zawsze wprawiało Wiktora w "lekką złość". Radek być może był mądry, ale była to raczej mądrość "wykuta na pamięć" - zero zaradności na nieznanym terenie. Nie to co Wiktor - ten zawsze umiał sobie poradzić w nietuzinkowych sytuacjach i wyciągać trafne wnioski. Wielu nauczycieli zauważyło kiedyś że Wiktor przewyższa inteligencją niejednego ucznia, tylko najzwyczajniej w świecie nie zabiegał o miano geniusza - przeciwnie, zawsze żądał od nauczycieli pośredniej oceny, która jego zdaniem w zupełności mu wystarczała do szczęścia.
Twintowerowi zaczynało brakować tego, jak sam mawiał w myślach - "sprytnego cwaniaka" oraz tego hałasu jaki co rano zbudzał go z łóżka, kiedy to bezczelnie biegał razem z przyjaciółmi po korytarzu malując na ścianach niestosowne hasła pod adresem Radka. Choć zawsze w takich sytacjach Wiktor otrzymywał najgorszą karę i to na niego skupiał swój gniew Twintower to mimo wszystko, ten stary profesor w głębi duszy jakoś lubił tego łobuza, choć nigdy nie miał zamiaru mu tego okazać...
- Panie Karlsen proszę do mnie - Michał posłusznie podążył za starym profesorem do klasy. - Jako opiekun jestem zobowiązany do wyciągania konsekwencji z niestosownego zachowania moich uczniów wobec innych - zaczął, stukając przy tym rytmicznie swoim piórem o blat biurka. - Niesubordynacja a już co gorsza przemoc jest niedopuszczalna w tej szkole...zacnej szkole dodam jeszcze. Zawsze uważałem pana za inteligentnego i posłusznego ucznia...jednak ostatnie pańskie zachowanie zaniepokoiło nauczycieli pana uczących i oczywiście mnie - mówiąc to spojrzał groźnie na Michała. - Czy może mi pan wyjaśnić dlaczego jest pan agresywny w stosunku do pewnej grupy uczniów? Mam tu na myśli oczywiście pana Radosława Szczęsnego...
- Radka????!!! - krzyknął zdumiony Michał - Ja sie na nim wyrzywam? Chyba na odwrót! Zarządził na mnie nagonkę po tym jak zniknęli moi przyjaciele i kiedy to podobno zabiłem tą dziewczynę!
- Cisza! - przerwał mu profesor. Michał aż kipiał ze złości. - Po pierwsze nie toleruję podnoszenia głosu na mnie a po drugie...przerwał mi pan. Tak więc jak mówiłem, oprócz pana Szczęsnego miał pan konfilkt z uczniami należącymi do kólka filozoficznego, a dodam że to wybitni uczniowie... - dodał gniewnie - Chyba nie zamierza pan zostać wyrzucony ze szkoły?...
Michał podniósł głowę - po raz pierwszy zagrożono mu wyrzuceniem z Akademii.
- Panie profesorze...- starał sie wytłumaczyć - pan jest jawnie niesprawiedliwy.
Twintower poczerwieniał na twarzy. Jeszcze nikt - nawet Wiktor - nie rzucił mu prosto w twarz że jest niesprawiedliwy.
- Czy pan zdaje sobie sprawę, że obraził pan właśnie swojego profesora, panie Karslen? - powiedział wściekle profesor.
- Nikogo nie obrażam, tylko stwierdzam jakie są fakty. Pan dobrze wie że to na mnie teraz cała szkoła się wyżywa i to mnie chcą się koniecznie pozbyć, a pan mi zarzuca że to ja jestem agresywny i że to moja wina że się bronię - Twintower wyraźnie uspokoił się. Z trudnością przyznał, że jego uczeń ma rację. Milczenie jakie nastało potem przerwało chrząknięcie Twintowera.
- Dobrze, niech pan już idzie - wymamrotał pod nosem.
- Nie zostanę ukarany?
- Jeżeli zaraz się stąd nie ruszysz mogę się jeszcze zastanowić nad karą - powiedział już znacznie głośniej. Michał uznał że nie należy przeciągać struny i szybko się ulotnił.
Twintower go nie ukarał - ta myśl cały czas huczała mu w głowie. Chyba był pierwszym uczniem, który nie stał się ofiarą jego wiecznie złego humoru i chęci dokuczania uczniom jak to tylko możliwe. To można nazwać tylko jednym mianem - cud.
Uśmiech Michała szybko jednak spełzł mu z twarzy gdy na horyzoncie pokazał się Radek z Laurą. Kiedyś sądził że lubił Laurę, jednak teraz miał ochotę walnąć w nią zaklęciem. Już dawno przestało mu zależeć na jej przyjaźni.
- Jakąż to karę mój kochany profesor wymyślił tym razem dla naszego Michałka? -spytał jadowicie Radek.
- Żadną przymule - odciął się Michał - Zaskoczony?- spytał z uśmiechem. Radek wytrzeszczył oczy.
- Kłamiesz - stwierdził po chwili namysłu.
- Chciałbyś. - teraz Michał uśmiechnął sie szyderczo.
- Radku możemy już iść? - odezwała się Laura. Jej wzrok ani na chwilę nie powędrował na Michała, za to jej ton wypowiedzi wskazywał znużenie.
- Uważaj bo zemdlejesz. Co, powietrze ci nie odpowiada? To nie oddychaj - powiedział kąśliwie Michał. Tym razem Laura popatrzyła na niego z wielkim oburzeniem.
- Bynajmniej nie powietrze, lecz ty - wskazał głową. Michał nie zamierzał się poddać. Postanowił przyjąć postawę najbardziej wkrzającą dla przeciwnika - zastosować metodę Wiktora.
- Wiem że jestem przystojny ale to nie powód żeby od razu uciekać tylko z powodu że jest się brzydszym - uśmiechnął się jadowicie. Trafił prosto w dziesiątkę.
- TY PRZYSTOJNY? Weź mnie nie rozśmieszaj! - roześmiała się sztucznie.
- Nie śmiej sie tak bo ci sztuczna szczęka wyleci - dodał na koniec i z wielkim uśmiechem na twarzy ruszył do klasy. Z daleka słyszał rozłoszczone piski Laury. Żałował tylko że nie mógł zobaczyć jej miny....
Ava!! SUPER!! SUPER!! Mialam co nadrabiac Swietnie!! Az mi sie chlipac chcialo, kiedy opisywalas uczucia Diego... Kurcze, kobieto... Poprawilas sie =) I to znacznie!! Coraz bardziej mnie to wciaga (o ile to jeszcze mozliwe)... Jezusicku, jestem pelna podziwu =) Az ze skory prawie wyszlam, kiedy musialam skonczyc, bo meine mutter wrocila (a potem poojechalam rano i z daniem komenta musialam weekend poczekac ale za to byla jeszcze 1 czesc dodatkowa ^^ poprawilas mi humor tym).
Tak wiec koncze ten moj monolog i tradycyjnie (czyt. obsesyjnie) czekam na next parta
Ava, siostro, to jest suuuuuuper!!!!!!!!! Matko, dawno czegos takiego nie czytała. Ten ostatni pat i zdania. Hhehehe... =D Spoko. Trochę humoru nie zaszkodzi. Twój fick czyta się lekko i przyjemnie. Mam nadzieję ,ze ten fick bedzie trwał jeszcze dłuuuuuugo długo. Czekam na kolejnego parta. Pa!
yyyyyyy tego......jak to
wytłumaczyć.......no odłączona byłam i to PONAD PÓŁTORA
MIESIĄCA!!!!!!!!!!!!!
3;!! dopiero dzisiaj dostałam sie do neta.......parcik napisze
gdzieś tak może na sobote bo teraz nie mam czasu zbytnio ^^
Part 55
Orfeusz miał niezwykłą
moc. Dotykiem potrafił obezwładnić przeciwnika a nawet go zabić...
Nigdy nie przejmował się ludźmi za których los był odpowiedzialny. Było mu
wszystko jedno czy człowiek który właśnie umiera w jego ramionach ma
rodzinę...bliskich...przyjaciół. To takie mało istotne wydaje się w chwili
zabijania kogoś. Przecież on jest Zakonnikiem, a Zakonnik nigdy nie okazuje
litości. Poza tym....czy ktoś kto chciałby jego zabić, zadawałby sobie te
pytania? Zapewne nie, więc czemu on ma się przejmować? Dla głupiego poczucia
winy, które by go potem nękało? Czy może dlatego, że jest istotą rozumną a
nie barbażyńcą niszczącym i zabijającym dla samej istoty woli walki?
Cóż za górnolotne przemyślenia. Nie warte zaprzątania myśli, kogoś znacznie
potężnego niż każda inna istota. W walce nie chodzi o to by komuś współczuć
- chodzi o to by zdobyć władzę i zagarnąć łupy - inne sprawy są nieistotne.
Paweł czuł że uścisk Orfeusza na jego ramieniu jest bardzo silny.
Tak silny że niedopływała krew. Długie, białe palce wbijały się coraz
mocniej w skórę chłopca, popychając go do przodu, wzdłuż gęstwiny lasy w
którym znajdowały się.....
- Bagna - zauważył Paweł. Orfeusz nie
zareagował. - Tam są bagna - powtórzył tym razem głośniej.
- Zamknij się
- odwarknął wkońcu Zakonnik.
Paweł wbił wzrok w rozległe bagniska
porośniętymi paprociami i innym zielskiem. Wkraczali na przeklęty teren.
Miejsce w którego odchłaniach szlamu i błota spoczywały zwłoki nieostrożnych
wędrowców i oprawców wioski na skraju lasu - Zakonników żyjących parę wieków
temu.
Opary bagienne uniemożliwiały zaczerpnięcie głębszego oddechu
dlatego też trzeba było oddychać szybko i płytko.
Cisza....zupełnie
jak na cmentarzu to miejsce było głuche i tajemnicze. I tylko jedna myśl:
nie wpaść w bagno.
Widać było że Orfeusz był obeznany w terenie,
gdyż za każdym krokiem słychać było tylko cichy tupot jego i Pawła stóp -
znak że są na ziemi. Było to na tyle zadziwiające, że Orfeusz nie patrzył
wogóle pod nogi, a jego zmrużone oczy zdawały się szukać czegoś w oddali.
Pełna czujność i brak jakichkolwiek oznak niepewności co do trasy, którą
podążają.
Paweł był prawie pewien tego, że wie za czym tak wodzi
Orfeusz - szukał Remisa i Diega. Po chwili jednak zastanowił się nad tym -
"przecież Remis i Diego nie mogą być w pobliżu" - uświadomił sobie
po chwili. A więc? Czyżby Zakonnicy ruszyli za nimi w pogoń? Ale jeżeli tak,
to czemu ich JUŻ niedopadli? Przecież zarówno deski jak i konie poruszają
się znacznie szybciej od dwóch idących ludzi. Może szykują
zasadzkę......
- Ruszaj się! - rozległ się głos. Paweł spojrzał w
górę, jednak Orfeusz odwrócił głowę i zaczął bardziej przyspieszać pchając
chłopca coraz mocniej do przodu.
Powoli wychodzili z
bagien.....
W oddali iskrzyły się światła migające spokojnie z
zawieszonych lampionów, smętnie powiewanych na wietrze. Diego
przystanął.
- A więc dotarliśmy - powiedział jakby z niedowierzaniem.
Spojrzał z obawą na Remisa, którego trzymał na rękach. Chciał go nawet
obudzić by powiedzieć że są na miejscu, jednak powstrzymał się.
Nie
była to typowa wioska. Stało tu zaledwie dwadzieścia gosodarstw stojących
przy jedynej drodze jaka tu istniała i wszystkie były tak samo mroczne.
Obrośnięte bluszczem z mnóstwem grzybów w ogródkach. Mieszkańcy nie
wyglądali na zamożnych. Płoty dzielące dom od domu już dawno powyginały się
na wszystkie strony i zaczynały obrastać mchem. Spod kłębów powywijanego
bluszczu widać było ciemno-ceglane ściany ukruszone zębem czasu. Wszystkie
okna były pozasłaniane ciemnymi zasłonami a na ich parapetach stały różne,
przedziwaczne rośliny, które sie ruszały i wydawały przedziwne dźwięki.
Droga była cała zabłocona po niedawnej ulewie jaka tu musiała przejść. Z
wysokich traw wyskakiwały fioletowo-zielone ropuchy skrzeczące głośno a przy
niziutkich drzewkach tłoczyły się różnorakie jaszczurki i węże wystające
spod kamieni. To była Baggie End - wioska medyków.
Diego rozejrzał się
po podupadających domach. W żadnym z tych domów wydawało się nie być ludzi.
Nagle poczuł, że ktoś przystawia mu coś ostrego do karku. Dał się słyszeć
starczy głos:
- Ręce do góry złodzieju!
Diego uśmiechnął się w
duchu. Nie takie teksty już słyszał a ten wydawał mu się bardziej komiczny
niż groźny.
- Nie mogę - odpowiedział. Chciał się odwrócić lecz starzec
nie pozwolił mu na to.
- Nie odwracaj się! Co tam masz w ręku?
-
Człowieka, który potrzebuje twojej pomocy Virvielu - w tym momencie Diego
odwrócił się. Starzec stojący przed nim zrobił przerażone oczy. Widać było
że się ogromnie przeraził.
- Zakonnik.. - wysapał chwytając się za serce
i próbując się wycofać.
- Skąd wiesz że jestem Zakonnikiem?
- Znam
twoją twarz - wskazał drżącym palcem na Diega. - Morderca!
- Zamknij
się Vivriel!- starzec aż podskoczył z przerażenia. - Widzisz tego
człowieka na mych rękach? Potrzebuje pomocy.
Starzec przyjrzał się
dopiero teraz postaci, którą niósł ze sobą Zakonnik.
-
Remis....nieee....oooo..niieeee - Vivriel pokręcił głową. -
Odejdzcie!
- Pomóż mu. Jest umierający, rozumiesz? Musisz mu
pomóc!
- Myślisz, że jestem głupi?! - krzyknął wkońcu Vivriel -
On miał być sądzony! To zdrajca!
- Jesteś medykiem! Masz go
uzdrowić!
- Nie pomagam Zakonnikom. Jest mi wszystko jedno co się z
nim stanie. Ja go uzdrowie a on potem przyjdzie do mojej wioski i ją spali a
jej mieszkańców każe wymordować.
- Dziadku? - spośród gęstwiny drzew
wyłoniła się młoda dziewczyna ubrana w czerwoną suknię z długimi delikatnie
pofalowanymi bursztynowymi włosami.
- Pomóż nam a przyrzekam że oszczędzę
wioskę, zrozumiano? Wybieraj: albo życie mieszkańców albo ich śmierć -
wyszeptał groźnie Diego, widząc że dziewczyna jest coraz bliżej. Vivriel
zmrużył oczy.
- Dobrze, ale ani słowa mojej wnuczce - zastrzegł.
-
Dziadku co się....
- Szukam pomocy dla mojego przyjaciela, ale jeżeli nie
chcecie nam pomóc.....
- Jak to? Dziadku, chyba nie odmówiłeś
gościny?
- Ależ nie moje dziecko. Proszę za mną - powiedział sucho
Vivriel.
Weszli do jednego z domostw. W środku nie było zbyt dużo
miejsca. Pośrodku stał niewielki drewniany stoli na trzech skręconych
nogach, na których stało różnego rodzaju słoje oraz fiolki leżące na stosie
papirusów, zapisanych dziwnymi formułami. Z sufitu przy oknach zwisały
pozawieszane na sznurkach suszone zioła a przy ścianach w prostych regałach
stały zniszczone i wypłowiałe księgi. Vivriel uprzątnął szybko stolik
nakazał swej wnuczce przygotowanie łóżka dla chorego stojące przy
niewielkich schodach które wiodły na górę. On zaś sam postawił na stoliku
karafkę z dziwnym płynem w którym pływało jakieś zielsko.
- Proszę, niech
pan go kładzie - Diego złożył nieprzytomnego Remisa na łóżku. Vivriel
założył na nos swoje okulary i zaczął badać. Po paru minutach podniósł się
znad Remisa i usiadł przy stoliku naprzeciw Diega.
- Nie wiem czy zdołam
mu pomóc. Niewątpliwie został zarażony jakimś świństem, które kiedyś
widziałem u innego mojego pacjenta. Od kiedy ma to w sobie?
- Od dwóch
dni.
- Hmm...niedobrze. Choroba powinna powoli następować, jednak u niego
zachodzi to wyjątkowo szybko. Określiłbym że to jest w jego wypadku
zaawansowane stadium. Prawie niemożliwe do wyleczenia....
- To znaczy, że
nie ma dla niego ratunku? - spytał lekko zatrzęsionym głosem Diego.
-
Teorytycznie tak....ale praktycznie...Trzeba podjąć to ryzyko. Proszę mi
pomóc.
- Co mam zrobić?
- Niech pan go rozbierze i natrze tym
olejkiem - podał mu karafkę - Gina, przynieś mi z lasu te zioła, które ci
dzisiaj pokazywałem i zmiel je. Ja zajmę się przygotywaniem leku.
Diego zrobił to co mu nakazał starzec. Olejek miał właściwości cieplnicze co
sprawiło że ciało Remisa przestało być tak przeraźliwe wyziębione od
choroby. Nadal był jednak blady. Diego przykrył Remisa kołdrą. Vivriel
mieszał jakieś mikstury w starym kotle zawieszonym nad kominkiem. Po chwili,
wyjmując któryś z kolei słoik stwierdził iż zabrakło mu niezbędnego
składnika i że będzie się musiał udać do sąsiada po niego. Nieufnie spojrzał
na Diega wychodząc z chaty. Wyglądało na to iż nadal miał wątpliwości co do
swojej decyzji by leczyć Remisa. Chwilę po jego wyjściu w drzwiach pojawiła
się jego wnuczka. W rękach trzymała miedzianą misę w której zdrabniała zioła
na papkę. Przysiadła się do stolika i zagaiła:
- Pański przyjaciel jest
bardzo chory. Widać, że cierpi bardzo biedak. Wiem jak to jest gdy ktoś nam
bliski cierpi - spojrzała smutno na rozmówcę - Moi ojciec bardzo cierpiał
przed śmiercią. Nie widziałam jak cierpiał ale czułam to w sercu. Czułam ten
ból...
- Pani to znaczy....
- Mów mi Gina - zaproponowała
dziewczyna.
- Twój ojciec nie żyje? - dziewczyna spuściła głowę.
-
Został zabity przez Zakonników - powiedziała. Jej oczy zaczerwieniły się
lekko. Mieszkaliśmy w wiosce niedaleko bagien. Pewnego dnia moja mama bardzo
się rozchorowała i tata za namową miejscowej wróżki poszedł na bagna po
szlam. I wtedy.....wtedy złapali go ci mordercy i zawlekli do swojego zamku.
I tam zabili - rozpłakała się - Jego ciało pożarli Zjadacze
Ciał.....rozumiesz? Te bestie zrobiły sobie z niego ofiarę! Musieli go
torturować przed śmiercią.....a to wszystko dla zabawy, dla wstrętnej żądzy
krwii! A potem..... - wzięła głęboki wdech.....to COŚ pożarło jego
ciało!
Diego poczuł jakby go ktoś strzelił piorunem. Jakieś
dziwne uczucie zawładnęło nim.
- Te bestie - mówiła dalej - chcieli zabić
także mnie. Moja mama umarła, ponieważ nie dostała lekarstwa a ja musiałam
uciekać. Pomógł nam pewien człowiek.....nie wiem kto to był gdyż miał
zakrytą twarz kapturem. Przywiózł mnie i mojego dziadka tutaj i wskazał dom
w którym od tej pory mieliśmy mieszkać.
Nagle Diego sobie
przypomniał. To była TA dziewczyna. Ta dziewczyna, której ojca kiedyś
zamordował Orfeusz. Ta dziewczyna, którą ON uratował przed Orfeuszem. Oboje
- on i Orfeusz byli winni. Orfeusz zabił brutalnie tego człowieka a on nic
nie zrobił. Był tak samo winny jak Orfeusz. To przez którego ona straciła
ojca oraz matkę......
ps. ajcie jakieś komenty....tak dawno mnie nie
było i jestem ich spragniona ^^
A...A...Avuś...
WRÓCIŁAŚ?!?!?!?!?! A JA NIC CHOLERKA O TYM NIE WIEM
Hesus, Ava Nie wiem, co powiedzieć Myslalam, ze umarlas zabita przez Al-Kaide Bo ostatnio siem cos z bin Sedesem kloce Ale cos chyba cie niedocenialam, jesli im nawialas
Boze, Ava, super ze jestes!! Szczerze mowiac nie
wiem co powiedziec Moze tylko: Super, ze jestes
Co do parta, to byl swietny, jak zawsze
dziwie sie, ze nic a nic nie zapomnialam ze starych
partoff... Bo tak jest przy wiekszosci znanych mi fickow... A twoj...
Mmiodzio Hiehiehie, podoba mi sie postac tej dziewczyny =) Nie wiem
czemu, ale sie podoba Dlatego plizz, jesli mozesz, zrob z jej zyciem cos extra
Pees: Naprawde, ciesze sie, ze jestes =) Gdzies ty
sie podziewala?!
Abaś no więc jak już tłumaczyłam
wcześniej to byłam odłączona
ale znów jestem w necie.....teraz mam mniej czasu więc party jak już będą
to chyba raczej w weekend (no chyba że nic nie zadadzą co jest
niemożliwe)....ale postaram sie pisać ^^.....jutro next parcik^^
PS> Abaś też się ciesze że jesteś^^ postaram sie ją (Ginę) jakoś
rozwinąć ^^
Ava...chociaż jestem dopiero na 4 parcie
części drugiej, to jednak strasznie mi się podoba. Wspaniała atmosfera.
Czasami kojarzy mi się z pewnymi momentami w Harry`m Potterze, ale ogólnie
spoko. Będę czytać dalej. Trochę tego jest ^^
P.S. Abaś, Ty dalej nie
możesz wchodzić na Nasze forum? =(
Part 56
- Piśnij tylko słowo a pożałujesz - zagroził Orfeusz. Znajdowali się blisko wioski przy bagnach, a raczej stadniny, która znajdowała się na skraju wioski. Orfeusz wyczarował więzy i związał nimi chłopca. Sam zaś zakradł się do stajni. Po chwili wyprowadził z niej karego konia i usadził na wierzchowcu siebie i Pawła. Złapał za lejce i oboje pognali przed siebie.
Tymczasem wśród wysokich rangą Atlantydów rozpowszechniła się wiadomość dla wszystkich bardzo zaskakująca. Zaufani ludzie powiadomili, iż Sergiusz, Stefan są w niewoli. Widać było że nikt się nie spodziewał takiego obrotu spraw i nikt za bardzo nie wiedział co robić. Nikt nie chciał podjąć decyzji o odbiciu uwięzionych. Wydawało się to być zbyt ryzykowne. Akcja uwalniania zakładników i to jeszcze z takiego miejsca jest nie tylko prawie niewykonalna co bardzo niebezpieczna politycznie. Wiadomo było iż Zakon kiedyś zaatakuje, jednak gdyby zrobił to teraz, Atlantydzi nie mieliby żadnych szans. Nieoficjalnie, krążyły pogłoski, że Stefan, Sergiusz oraz chłopcy zostaną "poświęceni" w imię "tymczasowego" spokoju.....
Również wieści z Akademii nie były zbytnio pocieszające. Mimo iż Michał odzyskał spokój i nikt, nawet Radek nie atakował go to pojawił się nowy problem. Pewnej nocy, Michał poczuł iż nie jest zmęczony. Cały czas przekręcał się niespokojnie w łóżku. W końcu postanowił że otworzy okno i przewietrzy pokój. Siedząc na łóżku i czytając książkę usłyszał że do zamczyska zajechał ktoś na koniu. Michał zgasił światło i delikatnie wystawił głowę przez okno. Początkowo myślał że mu się coś przewidziało. Przetarł oczy i spojrzał ponownie. Tym razem jednak nie miał wątpliwości. Jeździec zsiadał z niewidzialnego konia! Chwilę potem dało się słyszeć niespokojnie parskanie i wyrywanie się zwierzęcia. Jeździec jednak natychmiast zadbał aby nie narobił zbyt wiele hałasu i wysłał go na polane aby pożywił się trawą. On sam zaś wkradł się po cichu do Akademii.
Michał miał przeczucie że, jeździec wkradający się w środku nocy do zamczyska i jeżdżący na niewidzialnym koniu nie jest codziennym zjawiskiem i że należy się mu dokładnie przyjrzeć. Założył pospiesznie czarny szlafrok na siebie i cichutko wymknął się z pokoju. W pewnym momencie usłyszał kroki jeźdzca. Podążał za nimi aż znalazł się.....pod gabinetem dyrektora Horovitza. Przystawił ucho do drzwi i przysłuchiwał się rozmowie, która toczyła się w środku miedzy dyrektorem a tajemniczym przybyszem.
- Nareszcie jesteś - to był głos dyrektora. Widać było że z jakiegoś względu cieszył się z wizyty.
- Spełniłeś swoje zadanie a teraz ja spełnie swoje - dało się słyszeć brzęk monet.....bardzo wielu monet, które najprawdopodobniej przybysz rzucił na biurko. Horovitz wydał z siebie zduszony odgłos radości.
- Złoto....najszczersze złote monety - powtarzał dyrektor. W jego głosie wyczuwało się coś dziwnego.
- Antares zawsze nagradza tych, którzy dobrze wykonują swoje zadania, Horovitz.
- Udało się?- spytał po chwili dyrektor.
- Dzięki twoim informacjom o tym, że Sergiusz i Stefan ruszą na ratunek tym dzieciakom udało nam się ich schwytać...
- A więc są w niewoli....cudownie - powiedział szaleńczym tonem Horovitz. Był to ton zupełnie nie podobny to tego jaki Michał słyszał na co dzień.
- Wiedz Horovitz, że Zakon potrzebuje takich ludzi jak ty....lojalnych...bystrych.....Tacy ludzie jak ty są skarbem na miarę złota....A i my wynagradzamy takich ludzi pieczołowicie o czym sam się dziś przekonałeś. Antares ma następne zadanie dla ciebie, Horovitz.......
- Jakie?
- Jako że masz liczne konksje wśród wielu różnych ludzi chcielibyśmy abyś namówił dowódców armii aby wysłali grupę ratowniczą mającą na celu uwolnienie Sergiusza, Stefana i chłopców.
- Co takiego????
- To co słyszałeś. Jednak nie chcielibyśmy żeby to była przypadkowa grupa. W jej skład ma wejść Max Grey....
- On???!!!!!!
- Jeden człowiek wystarczy. Zresztą przekonasz dowódców iż prof. Grey jest najopowiedniejszą osobą i że tylko dzięki niemu może istnieć jakaś nadzieja na spokój...
- A jest? - przybysz zaśmiał się złowieszczo.
- Oczywiście, że nie ma. Jednak dajmy tym kretynom poczucie że mogą ten spokój uratować jeżeli wyślą Greya....
- Ale dlaczego on?
- Ma ogromne zdolności i jest znakomitym wojownikiem o czym można było się przekonać kiedy już zaprzyjaźnił się z Remisem, Sergiuszem i innymi...Łatwo przekonać ich że jedynie on może im pomóc.
- A jakie wy macie z tego korzyści? - spytał podchytliwie Horovitz - Nie wierzę, że chcecie aby wam zniszczył połowę zamku..
- Jak zwykle Horovitz masz znakomite poczucie humoru - zaśmiał się sztucznie przybysz - Oczywiście, że mamy w tym interes, ale jaki to już nasza sprawa - dodał podardliwym tonem.
- Zabijecie go?
- Nie twój zakichany inters, rób co masz robić albo cię zabijemy. Dostaniesz swoją działkę i gęba na kłódkę, zrozumiano?
Słychać było że mężczyzna się zdenerwował i przyparł Horovitza do ściany.
- Tak - wykrzsztusił Horovitz.
- Dobrze, a więc jutro udasz się do dowództwa i przekażesz im swój pomysł. Widzimy się jutro wieczorem - rzucił na pożegnanie. Michał natychmiast ulotnił się do pokoju, A więc Horovitz współpracuje z Zakonem....
Gina wyglądała nie najlepiej. Wynikło z tego nawet małe nieporozumienie, gdyż gdy do domu wrócił Vivriel przeraził się myśląc iż Diego zrobił coś jego ukochanej wnuczce. Gina od razu zaprzeczyła jakoby Diego ją skrzywdził. Nie mogła jednak wiedzieć że Diego tak naprawdę ma coś na sumieniu....
- Przepraszam, że narobiłam ci problemów. Nie powinnam była płakać - przetarła oczy.
- To nic złego płakać - powiedział cicho Diego.
- Może i tak. Ja poprostu....rozumiesz o co mi chodzi. Myśli o moim ojcu są dla mnie bolesne. To takie niesprawiedliwe gdy ginie ktoś kto na to nie zasłużył. - spojrzała na zamyślonego Diega - O czym myślisz?
- O moim życiu. Tyle chciałbym zmienić ale sam wiem że to niemożliwe.
- Może jeszcze nie wszystko stracone? Wielu ludzi błądzi w życiu aż wreszcie odnajdują tę właściwą drogę.
- To mnie nie dotyczy - wytłumaczył Diego.
- Dlaczego tak myślisz? Przecież nie jesteś Zakonnikiem - powiedziała całkiem spokojnie nieświadoma tego kim jest jej rozmówca. Vivriel stojący nieodpodal obdarzył Diega ostrzegawczym wzrokiem.
- Nie... - powiedział wymijająco Diego, urywając rozmowę i podchodząc do Remisa.
- Czyżby tobie też coś zrobili? - zaciekawiła się dziewczyna.
- Można to tak określić - odparł znów wymijająco Diego.
- Gina, może przyniesiesz naszemu gościowi coś do picia? - dziewczyna wyszła z pokoju.
- Proszę się nie bać, niczego się nie dowie - powiedział szeptem Diego wiedząc co zamierza mu powiedzieć Vivriel.
- Mam taką nadzieję - odparł Vivriel. Jego pomarszczona twarz wyrażała więcej niż możnaby było powiedzieć. Diego wyczuwał w tym człowieku zarówno strach jak i nienawiść. W pewnym sensie rozumiał go - gościł pod swym dachem dwóch Zakonników, których współtowarzysze byli odpowiedzialni za jego tragedię rodziną. Gdyby wiedział iż jeden z nich był owego wieczoru w zamku i brał udział w morderstwie, zapewne nie zgodziłby się na postawione mu warunki. Wybrałby walkę. Nawet gdyby dowiedział się że to on ich uratował przed Orfeuszem, nie przekonałoby go to. To co zrobił nie zasługiwało na chwałę. Uznałby to za chęć wybielenia swoich postępków - zabił a potem sumienie nie dawało mu spokoju więc postanowił uratować dziecko tego wieśniaka i mieć świadomość że jednak coś zrobił.
Tak naprawdę nic nie zrobił. Nie pomógł temu konającemu człowiekowi...
- Budzi się - zauważyła Gina, która wróciła ze świeżo zaparzoną herbatą. Vivriel przez chwilę siedział nieruchomo wpatrując się w budzącego Zakonnika.
- Dziadku - dziewczyna położyła dłoń na ramieniu starego człowieka - On potrzebuje twojej pomocy...
- Już idę - powiedział sucho. Po chwili przyłożył dłoń do czoła chorego.
Remis zakaszlał i tępym wzrokiem obdarzył Vivriela.
- Sergiusz nie gniewaj się na mnie....ja nie chciałem..... - wymamrotał.
- Majaczy - wytłumaczył Vivriel widząc zdziwioną twarz Diega - To normalne w jego stanie.
Diego jednak nie tym się martwił. Przez chwilę przebiegła mu przez głowę taka myśl iż zacząłby majaczyć coś o Zakonie.
- Nie można mu podać nic na sen? - spytał lekko poddenerwowany.
- Podam mu miksturę żeby usnął - zaproponował Vivriel, jakby przeczuwając myśli Diega. W pokoju znajdowała się Gina i nie wiadomo co by się stało gdyby niechcący usłyszała coś o Zakonie.
Minęło parę minut zanim Remis usnął. Stało się to dopiero wtedy gdy siedział przy nim Diego i przytrzymywał go za rękę.
- Jest już późno - Vivriel podniósł się z krzesła. - Gina...
- Dziadku nie jestem małą dziewczynką. Zostanę tu z....przepraszam jak się nazywasz?
- Scott - skłamał Diego.
- Zostanę ze Scottem i pomogę przy opiece - uśmiechnęła się życzliwie.
- Może jednak lepiej będzie jeśli się położysz? - nalegał Vivriel. Dziewczyna podbiegła do dziadka i ucałowała go w czoło.
- Nie martw się, poradzę sobie. Zresztą nie wypada aby gość został sam - starała się wytłumaczyć swoją decyzję dziewczyna. - Połóż się i nie martw się o nic. Musisz się wyspać, żeby jutro móc pomóc naszemu pacjentowi.
Vivriel niechętnie zgodził się na to by jego wnuczka została z Zakonnikiem, jednak nie miał wyboru.
- Przepraszam za mojego dziadka. Wiem, że wydaje się trochę chłodny ale to naprawdę wspaniały człowiek. Przykro mi jednak że jest taki wobec ciebie. Zwykle nie jest aż tak zimny...
- Rozumiem go, martwi się się o ciebie. Zostajesz sama z obcym mężczyzną...
- Ufam tobie - odrzekła krótko. Jej oczy migotały w blasku świec. Diego odwrócił wzrok.
- Nie mów tak - rzekł sucho.
- Wyczuwam w tobie wielką gorycz i żal - powiedziała po chwili - Nie chcesz aby ci ufano. Boisz się tego co może przynieść jutro...
- Czytasz w myślach? - spytał podejrzliwie przyglądając się Ginie.
- Nie, ale wierz mi, nie trzeba umieć czytać w ludzkich myślach aby poznać co trapi człowieka.
- Nic nie rozumiesz! - zareagował ostro Diego. Gina zamilkła. Jej piaskowe oczy powędrowały na leżącą postać. Wstała i usiadła przy Remisie robiąc zimne okłady. Do rana żadne z nich nie odezwało się do siebie....
Wczesnym rankiem Vivriel pocichutku zszedł po schodach na dół. Widok jaki zastał uspokoił go. Przy łóżku czuwała Gina, natomiast na stoliku przysnął Diego. Zakonnik podniósł się jednak natychmiast słysząc kroki.
- Zobaczmy czy mikstura coś pomogła - wyszeptał cicho Vivriel nie zauważywszy że Diego się już obudził. - Tak...gorączka spadła....skóra odzyskała nieco kolorytu.....niesamowite, byłem pewien że raczej nic już nie jest w stanie mu pomóc...
- Co z nim? - spytał Diego. Staruszek przysiadł do stolika.
- Jest lepiej......jednak... - zawahał się.
- O co chodzi?
- Ta choroba jest nieuleczalna. Nawet jeśli twój przyjaciel przetrwa ten najgorszy okres....Chcę przez to powiedzieć że przez całe swoje życie będzie musiał zażywać lekarstwa aby móc dalej żyć - to jedyne wyjście.
To brzmiało prawie jak wyrok. Być całe życie uzależnionym od mikstur i innych zielsk...
- Taka jest prawda - dodał jeszcze starzec. Diego złapał go za szatę i podniósł do góry obdarzając wściekłym spojrzeniem.
- Nic mi nie powiedziałeś że będzie całe życie musiał brać te świństwa, żeby żyć!
- Postaw go! - zareagowała natychmiast Gina, próbując uwolnić swego dziadka. Diego puścił starca.
- Lepiej chyba żeby żył niż żeby miał umrzeć! - wykrzyknął Vivriel. Miał rację. Życie - mimo iż uzależnione od leków nie jest łatwe, to jednak nadal pozostaje życiem....
Diego zacisnął wargi i usiadł ponownie na krześle, spoglądając co rusz na Remisa. Jak on na to zareaguje?
Koło południa Diego postanowił zaczerpnąć świerzego powietrza. Kroczył powoli przyglądając się każdemu domostwu z osobna. W pewnej chwili zauważył że z pobliskiego domu wychodzi dziwnie ubrany starszy człowiek z długą siwą brodą splecioną z warkoczyki. Próbował zamknąć swoje drzwi, jednak wyglądało na to iż plik kluczy które trzymał w ręku przysporzył mu nieco kłopotu, gdyż każdy z nich nie pasował do zamka. W końcu udało mu się i z wolna podskakując wesoło opuścił swój ogródek. Na widok Diega uśmiechnął się, wywinął w locie nogami i klaszcząc w ręce wykonał dziwny obrót po czym rzekł:
- Witam szanownego pana.
Diego doznał nie małego szoku. Staruszka jednak nie zraziła mina młodo wyglądającego człowieka. Wypowiedział jakieś słowa, pokłonił się i ruszył przed siebie podskakując i śpiewając.....a raczej fałszując jakąś melodię. Diego jeszcze chwilę stał oniemiały zanim dotarło do niego że spotkał wyjątkowo "wesołego staruszka". Po chwili jednak uświadomił sobie jak bardzo jest nieostrożony - przecież ktoś może w nim rozpoznać Zakonnika. Ten staruszek nie wyglądał na zbyt normalnego ale inni....Lepiej będzie wracać.
- Gina, chciałbym ci coś powiedzieć - dziewczyna przerwała na moment szorowanie kotła.
- Tak?
- Chodzi o naszego gościa....a raczej gości - wyszeptał wskazując na Remisa a później na schody dając znać iż nie mogą w tym miejscu rozmawiać. Weszli na górę a gdy Vivriel przekonał się że drzwi są dobrze zamknięte przemówił:
- Dziadku co się dzieje? Od wczoraj jakoś dziwnie się zachowujesz... - zaniepokoiła się wnuczka.
- Chcę żebyś uważała na Scotta....jeżeli takie jest jego prawdziwe imię...oraz na jego przyjaciela - powiedział srogim tonem. Gina wyglądała na lekko zdziwioną.
- Dziadku co się dzieje?- spytała zaniepokojona.
- Przyrzeknij mi tylko że będziesz ostrożna. Przyrzeknij.... -nalegał.
- Ależ nie martw się dziadku - zaśmiała się dziewczyna - Jestem ostrożna i nie musisz sie o mnie bać.....no dobrze przyrzekam - dodała widząc twarz Vivriela.
Minęło niespełna parę dni od pojawienia się Diega i Remisa w Baggie End. Widać było iż Vivriel dbał o to by nikt z sąsiadów nie dowiedział się o jego gościach. Jak się później dowiedział Diego, ten sfiksowany staruszek, którego spotkał, często bywa trochę dziwny....rzeczywiście, miał w sobie coś z wariata.
- Gdzie ja jestem? - to były pierwsze słowa Remisa jakie powiedział będąc w miarę przytomnym i od wielu dni - w pełni władz umysłowych. Jego przebudzenie i zdrowy wygląd wprawił w oniemienie trzech osób jakie wtedy siedziały w pokoju. Była bowiem późna pora i wszyscy powoli odczuwali chęć położenia się do łóżka. Jednkaże to co się stało zupełnie sprawiło iż odechciało im się spać. Pierwszy do łóżka podszedł Vivriel. Przedstawił się i zaczął doglądać Remisa:
- O..oo o co chodzi? - spytał zdziwiony Remis.
- Jesteś w Baggie End - wyjaśnił Vivriel.
- GDZIE? - krzyknął prawie.
- Uspokój się - odezwał się w końcu Diego. Remis dopiero teraz zauważył że w pomieszczeniu znajduje się także Diego.
- Ty? Nie to sen, prawda? Sen?
- Zostawcie nas samych - zażądał Diego. Gdy z pokoju wyszli Vivriel i Gina, Diego pochylił się nad Remisem.
- Musimy pogadać....
ps. przyjmę każdą krytykę...może part troche nie wyszedł ale to dlatego że sie troche źle czuje....(przyżekam poprawę jak trochę dojde do siebie)^^
krytyke??!! Ty chcesh
krytyke??!!
no ale dobra.. jak chcesh to masz krytyke..
ekhm
ekhm
TO JEST BOSKIE!!! ZAJEBISTE!! dawaj
next parta, ale jush!!
no nie no.. wy mnie wqrzacie... ja tu
myslalam, ze pojawi sie przez moja nieobecnosc jakis nowy part na tym
temacie i na zbiorowce a tu nic...
dlaczego??!!
Wiesz co Avalanche, muszę przyznać, że jest
to jeden z najciekawszych fficków, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Urzekła
mnie fabuła, zupełnie oryginalna, a przy tym niezwykle bogata i rozbudowana.
No i przede wszystkim bardzo wciągająca. Ciągle wprowadzasz nowe watki i
nagłe zwroty akcji, coraz lepiej poznajemy bohaterów lub w ogóle poznajemy
ich od innej strony albo też poznajemy ich na nowo:) Taka różnorodność
bardzo mi się podoba. Stosunki i relacje są skomplikowane i maja swoją
głębię. Każda z postaci, które stworzyłaś jest jedyna w swoim rodzaju, ma
własną osobowość.
Jeśli chodzi o stylistykę to jest b. dobrze. zdarzają
się oczywiście błędy, (wiem, bo pamiętam, że się na nie kilka razy
natknęłam:)), ale generalnie wszystko jest w porządku, a partów jest i tak
zbyt dużo, żeby przeprowadzać ich szczegółowa analizę:)
Cóż…to by
było chyba na tyle. Trzymaj się Ava, życzę weny i jak najwięcej chęci do
pisania, bo to naprawdę świetne opowiadanie:)
Ava, ja nie wiem, czemu wczaesniej nie
zauwazylam, ze cos napisalas, ale wybacz mi <wystapie w tym programie,
jesli chcesz XD>, chcialam tyu wejsc i cie zjechac, ze nic nowego nie ma,
ale sie powstrzymalam XD
Dziewczyno, piiiisz!! Ja wiem, ze
masz jeszcze inne ficki na glowie, ale tego zaniedbac po prstu nie
mozesz!! Pamietasz, jak chciaas wiera zamordowac, jesli po ponownym
otworzeniu forum nie bedzie dziela twojego zycia... A teraz nie piszesz??
Prosze, choc pare akapitow, potem wszystkich pousmiercaj nawet, jesli chcesz
[sasasa :> ], ale chociaz cos dopisz!! Nyo.
Ave, Ava XD
obiecuje ze postaram sie cos niedlugo dac ^^
strasznie dawno nie myslalam o tym ficku....przyznaje sie troche o nim
zapomnialam ale obiecuje poprawe i juz niedlugo cos napisze ^^
a więc wedle obietnicy daje kolejnego
parta. Nie wiem czy wam sie spodoba, ale mam nadzieje że ocenicie go
pozytywnie.
Part 57
- Musimy stąd zwiewać. Stary wie kim
jesteśmy i może nas podkablować w każdej chwili. Najlepiej będzie jeżeli
wyruszymy stąd zaraz – wyjaśnił Diego. Chodził tam i z powrotem
– widać było że jest zdenerwowany.
- Może mi wyjaśnisz jak ty to
sobie wyobrażasz, co? – Remis zrzucił z siebie kołdrę i usiadł za
brzegu łóżka, obserwując krążącego Diega.
- Co, jak sobie wyobrażam?
– spytał.
- No chyba mi nie powiesz,że jestem zdrowy! –
krzyknął Remis, dając do zrozumienia, że pomysł Diega jest ‘trochę
niedopracowany’.
- Nie, ale uwierz mi, że musimy stąd zwiewać. I to
jak najprędzej. Ubieraj się.
- Moment! – przerwał mu gwałtownie
Remis – Nigdzie się stąd nieruszę dopóki mi nie powiesz co mi
jest.
- Remis, przysięgam, że wytłumaczę ci to później,
teraz…..
- Żadne później! Teraz! Chcę być świadomy tego co
może mnie spotkać. Powiedz, ile mi jeszcze zostało?
- Co, ile ci
zostało?
- Życia kretynie! – wrzasnął.
Diego obawiał
się jak na wieść o tym wszystkim co mu powiedział Vivriel, zareaguje sam
zainteresowany. Nie chciał mu mówić w jak poważnym jest stanie…ile
będzie musiał się wyrzec aby przeżyć kolejny dzień…oraz tego jak
diametralnie zmieni się jego życie. Wszystko jednak zależało od niego, ale
czy warto okłamywać chorego? Czy słusznym jest danie mu tej nadzieji i
poczucia,że nie jest aż tak źle?
Był w rozterce. Za chwile miał
powiedzieć temu młodemu mężczyźnie, że jego życie nie będzie już takie same
jak przedtem…że już do końca życia – o ile zostało mu go trochę,
będzie uzależniony od jakiś zielsk? Jak mu to powiedzieć aby się nie
załamał…to chyba niemożliwe. Kto by pomyślał, że taki smutny los czeka
Remisa, człowieka, który wydawało się – był niedopokonania, a
jednak…
- Remis, ja….ja nie chcę cię oszukiwać…nie chcę
ci stwarzać fałszywego wizerunku sytuacji w jakiej się znalazłeś. Wiem, że
jako twój przyjaciel nie powinienem cię pozbawiać nadziei, jednak wierz mi,
że nie potrafiłbym patrzeć na ciebie wiedząc, że nie powiedziałem ci prawdy
w tak ważnej sprawie…
- Diego powiedz mi wreszcie…co mi jest?
– w tym momencie Remis podźwignął się o własnych siłach i stanął
pewnie na obu nogach.
- Jesteś ciężko chory. Masz w swoim organizmie
wirusa, którego nie da się wyleczyć. Będziesz musiał brać przez całe życie
specjalne lekarstwa…Remis?
Remis złapał się za poręcz stojącego
przed nim krzesła i całym ciężarem się na nim oparł, jakby powstrzymywał się
przed upadkiem.
- Ja wiem, że to brzmi jak wyrok, ale trzeba
wierzyć…
- W co do cholery mam wierzyć? – rozległ się smutny
głos Remisa – w to, że może uda mi się pożyć jeszcze parę lat? To
chcesz mi powiedzieć? Zlituj się. Całe życie będę na prochach i zielsku,
rozumiesz to? Z każdym dniem będę coraz słabszy aż w końcu zdechnę, albo
zabiją mnie inni bo nie będę w stanie się obronić.
- Przestań! Takim
myśleniem rzeczywiście wpędzisz się do grobu. Pomyśl choć raz w życiu o
rodzinie. Masz żonę i dziecko, którzy cię potrzebują. Zostawisz ich
samych?
- A jak ja im pomogę? Nawet nie będę zdolny, żeby ich
obronić! Zresztą ja już dla nich nie istnieje…nie po tym
wszystkim. Nie chcę, żeby widzieli mnie w takim stanie. Nie zniósłbym tych
ich współczujących spojrzeń…tych wymuszonych aktów miłości wobec mnie.
Nie chcę, rozumiesz??!!!
Tak jak przewidywał Diego
– Remis się załamał. Kompletny brak chęci do walki o swoje
życie,wstręt do współczucia i chęć zakończenia życia w samotności z dala od
bliskich. Po części rozumiał, jego zachowanie. On sam pewnie podobnie jak
on, zacząłby lamentować nad tym co go niechybnie czeka, odtrącając wszelką
pomoc.
- Wiem, że teraz jest ci wszystko jedno, ale nie możesz tak. Tak
naprawdę niewiele wiadomo o tej chorobie. Człowiek, który cię leczył,
zdumiał się gdy zobaczył, że nie poddałeś się wirusowi. Gdy cię przyniosłem
do niego, nie dawał ci najmniejszych szans na przeżycie, ale jednak udało ci
się. Wiedz, że tak naprawdę niewiele wiadomo o tym wirusie. Skoro
przetrwałeś najgorszy okres, w którym zwykli ludzie już umierali, to
dlaczego nie wierzyć to, że ty nie zdołasz go pokonać? Dlaczego przekreślasz
całe swoje życie z góry zakładając, że jesteś już wrakiem?
- Daruj sobie.
– uciął krótko Remis – Nie bądź śmieszny, myślisz, że Zakonnicy
byliby na tyle durni, żeby mi wszczepiać jakiegoś syfa nie będąc pewnymi, że
mnie wykończy?
- Ja właśnie tak myśle. Skoro byliby pewni, że umrzesz to
czemu wysłali pościg za nami? Nie jesteś typowym gościem do zlikwidowania,
który padnie od byle czego.
- W takim razie dzięki za pocieszenie, nie
ma to jak wizja szybkiej śmierci. Wiesz prawdę mówiąc nie spodziewałem się,
że tak szybko zejdę z tego świata ukatrupiony przez bandę szaleńców –
po prostu od razu poczułem się lepiej wiedząc, że przynajmniej oszczędzę
sobie łykania tych świństw potrzymujących mi życie. To rozwiązuje całą
sprawę – po prostu zostanę niedługo zabity. A swoją drogą, to po co
marnowali na mnie to świństwo skoro i tak dla pewności chcą mnie zabić?
Zupełny bezsens.
- Dobra dość tych pogaduszek. Zrobiłem co chciałeś,
powiedziałem ci wszystko co chciałeś wiedzieć a teraz zmywamy się stąd.
-
A niby dokąd mamy iść? I co ty się tak boisz tego starca, co? – spytał
podejrzliwie.
- Lepiej żebyś nie wiedział.
- Znowu coś ukrywasz?
– zezłościł się Remis.
- Wychodzimy – wysyczał groźnie Diego
i siłą zmusił Remisa do ubrania się.
- Odwal się do cholery! -
mężczyzna zaczął się wyrywać. Obaj zaczęli się szarpać, a hałas jaki robili
ściągnął właściciela domu oraz jego wnuczkę.
- Co tu się dzieje!
-
Wynosimy się stąd! – oznajmił Diego, nadal szarpiąc się z Remisem,
który stawiał mu opór.
- Ależ dziadku, powiedz im, że nie można chorego w
takim stanie przemęczać – włączyła się Gina.
- Gina nie odzywaj
się! – krzyknął zdenerwowany starzec – Oni stąd wyjeżdżają i
nie mam zamiaru ich zatrzymywać.
- A teraz ostatnia prośba. Dasz mi
starcze recepturę na ten lek, który on ma brać i wszystkie składniki jakie
posiadasz. - zażądał Diego.
- Recepturę mogę oddać ale nie składniki
– zapierał się Vivriel.
- Powiedziałem WSZYSTKO! Albo dasz mi
tego czego żądam albo puszczę z dymem tę chałupę a potem cała wioskę i DO
CHOLERY JASNEJ WIERZ MI ŻE ZROBIĘ TO JAK MI SIĘ
SPRZECIWISZ!!!
Wyglądało na to, że Diego stracił nad
sobą panowanie. Nie był tą samą osobą co jeszcze przed chwilą – stał
się prawdziwym Zakonnikiem.
- Liczę do trzech – powiedział już
całkiem spokojniej – I albo ruszysz się wkońcu albo spełnię swoją
groźbę szybciej niż ci się wydaje. – w jego oczach pojawiły się
niebezpieczne błyski. Nie było żartów, Diego był gotowy na wszystko.
-
Scott co ty robisz? – odezwała się do Diega przerażonym głosem
Gina.
- Zamknij się i idź po to co prosiłem jego, albo – wyciągnął
ukryty pod płaszczem miecz – pożałujecie oboje.
- Gina zrób to co
mówi. Wiesz gdzie są nasze zapasy. Wyciągnij woreczki z ziołami zwiąż je
wszystkie grubym sznurkiem. Słoiki też weź ze sobą i nie zapomnij o
recepturze – leży na kredensie – powiedział roztrzęsionym głosem
Vivriel.
Gina niechętnie wypełniła wolę dziadka. Po chwili przyniosła
to o co ją proszono. Nie było tego wiele – woreczki z ziołami były
niewielkie a słoiki były małe i było ich niewiele. Diego zażądał jakiejś
torby do której można by spakować to wszystko.
- To jest wszystko co mamy
– powiedziała trzęsącym się głosem Gina – jak mamy leczyć ludzi
skoro wy wszystko zabieracie?
- Guzik mnie to obchodzi, nazbierajcie
sobie nowych – zbył ja Diego.
- Kim ty jesteś, że nas
terroryzujesz? Ugościliśmy was jak mogliśmy najlepiej, zaopiekowaliśmy się
twoim przyjacielem a ty nam się tak odwdzięczasz? – spytała z wyrzutem
dziewczyna. W oczach szkliły jej się już łzy.
Diego spojrzał na nią
– zadawał jej kolejne rany…znowu krzywdził ją. Złagodził więc
nieco swój wizerunek wobez niej.
- Spakuj to i wybacz, że tak to wyszło.
Nie mam innego wyboru.
- Jesteś bez serca! – odkrzyknęła mu.
Remis zaczął się wyrywać Diegu z jego uścisku, aż wkońcu udało mu się
uwolnić.
- Co tak złagodniałeś? – odezwał się szyderczym głosem
Remis.
- Nie twoja sprawa. – odwarknął i sam spakował leki do
torby, którą założył sobie na ramię.
- Jesteś dupa a nie
Zakonnik!!! – zaklął Remis uśmiechając się wrednie. Miał
ochotę dopiec Diegowi za to, że tak brutalnie się z nim obszedł.
Niespodziewał się jednak jaką to wywoła reakcję u Giny i Diega.
-
REMIS!!!! – ryknął wściekle Diego.
- ZAKONNICY???
– krzyknęła Gina. Ciało jej zaczęło drgać jednocześnie i z gniewu jak
i strachu.
- Gina! – Vivriel złapał wnuczkę za rękę i
przyciągnął do siebie w obawie przed ‘gośćmi’.
- Nieładnie
Diego…- zacmokał Remis wykrzywiając twarz w ohydnym uśmiechu. –
Nie powiedziałeś jej, że jesteś Zakonnikiem?
- Diego??? – zdziwiła
się dziewczyna, kręcąc przecząco głową jakby nie mogła uwierzyć w to co
usłyszała – Oszukałeś mnie!!
- Diego tylko nie mów, że
przedstawiłeś się jako Scott…chyba nie byłeś aż tak banalny –
szydził dalej Remis.
- Zamknij się gnido!!! – Diego
cały aż dygotał ze złości.
- Nieładnie – pogroził mu palcem
przyjaciel, śmiejąc się przy tym jak nienormalny.
- Choroba rzuca ci się
na mózg – zwrócił swój wściekły wzrok na Remisa.
- Nie mój drogi
przyjacielu, nie kłam – śmiał się nadal Remis. Wyglądał jakby bardzo
bawiła go ta rozmowa.
- Wynoście się stąd!! – Vivriel
zdobył się na odwagę. Był bojowo nastawiony.
- Nie prowokuj mnie bo cię
zabije – ostrzegł go Diego.
- Czego ty jeszcze chcesz? –
spytał starzec. Chociaż cały drżał nie chciał pokazać zbytnio, że się
boi.
- Chcemy jej – odparł Zakonnik.
Wszystkich –
łącznie z Remisem – zamurowało.
- Nigdy! – Vivriel
odsunął wnuczkę za siebie i sprawiał wrażenie gotowego do walki.
- Zejdź
mi z drogi głupcze. – wysyczał gniewnie mężczyzna.
- Po co ci ona,
morderco?
- Nie znam się na przygotowywaniu leków a Remis musi jej brać.
Tylko ona może mu je przyrządzać.
- Nigdy! – odezwała się Gina,
wyskakując zza pleców dziadka, stając twarzą w twarz z Diegiem – Wolę
umrzeć niż służyć Zakonnikowi.
- Wzruszające doprawdy – udał
poruszonego Remis.
- Cicho siedź - uspokoił przyjaciela mężczyzna.
– A ty idziesz z nami! – złapał dziewczynę za ręce,
przyciągając do siebie i obezwładniając ją.
Nagle rozległ się błysk.
Na podłogę upadł Vivriel, trafiony zaklęciem Remisa.
- Przykro mi
starcze, ale ktoś musi mnie leczyć – powiedział ściszonym głosem
Remis. – Możemy iść? – zwrócił się do Diega?
- Weź ode mnie
torbę – powiedział. Remis przełożył przez swoje ramię stary
chlebak.
- Dokąd teraz?
- Idziemy przez las. Nie możemy się z nią
pokazać na drodze bo wpadniemy – stwierdził Diego po czym popchnął
dziewczynę przed siebie i razem z Remisem ruszyli w stronę lasu.
PS.
jestem spragniona waszych opinii
Hiehiehieh, Ava, SUPER!! Chociaż i tak
podejrzewałam, że wezmą Ginę ze sobą Teraz to z kolei ja miałam wyczucie Tak generalnie to nie wiem, co napisać XD Może tylko: Super,
że wróciłaś Nie tylko ze względu na ficka XD
wiesz co.. po prostu brak mi slow
bardzo stesknilam sie za Toba i Twoim fickiem i po
prostu.. nie wiem co mam napisac.. ale jak obiecalam, ze skomentuje, tak ma
obietnica zostaje spelniona
dzieki za wszystkie komenty ^^ i czekam na
nowe =D
Part 58
Było już całkiem ciemno - jedynie księżyc
dawał światło w tej zapomnianej puszczy. Trójka idących ścieżką ludzi
kroczyła w milczeniu nie rozglądając się nawet na boki. Gina, która miała
związane z tyłu ręce trzymana była z tyłu przez Diega. Na początku szedł
Remis.
- Nie pchaj mnie tak! - warknęła dziewczyna.
- Zamknij się
- odpowiedział jej głos trzymającego ją mężczyzny.
- Ty przeklęty
Zakonniku, zobaczysz jeszcze cię złapią a wtedy pożałujesz!
Rozległ
się krótki, ironiczny śmiech.
- Naprawdę, strasznie się boję. W
szczególności tych idiotów, którzy uważają się za dowódców.
- Zobaczymy,
kto tu się będzie śmiał ostatni! - Krzyknęła głośno dziewczyna.
Próbowała się wyrwać, jednak była zbyt słaba, aby móc coś zdziałać i
uciec.
- Chyba nie chcesz nas opuścić?- spytał Diego obracając Ginę w
swoją stronę, tak, że mogli sobie oboje spojrzeć twarzą w twarz. - Ruszaj
się! - dodał po chwili i znów obrócił dziewczynę pchając ją
naprzód.
- Diego gdzie teraz mamy iść? – rozległo się pytanie
Remisa.
Zapanowała cisza.
Remis natychmiast odwrócił się. Za nim
stała tylko przerażona Gina i tylko ona. Diego zniknął i nie wiadomo było,
co się z nim stało. Delikatny dreszcz przebiegł Remisowi po ciele. Wiedział
przecież, że gonią go Zakonnicy, ale jeżeli to mieliby być oni...Nie, to się
nie trzyma schematu, przecież wtedy od razu i jego by złapali. Chyba, że
dostali inni rozkaz...
W lesie panowała całkowita cisza, przerywana tylko
szelestem liści kołyszących się w rytm wiatru. Księżyc schował się dawno za
chmurą, pozbawiając świata ostatnich blasków jasności. Gina wydawała się
nieco niepokoić, a nawet bać. Remis starał się przeniknąć wzrokiem
ciemności, lecz było zbyt ciemno, aby móc coś dojrzeć. Wyciągnął rękę przed
siebie i zapalił na niej jasno-żółty płomyk. Nie było to, co prawda mocne
światło, jednak w zupełności wystarczało, aby dojrzeć rzeczy znajdujące się
wokół nich. Pod ich stopami leżały gnijące już brązowawe liście, zaś drzewa
porośnięte były obficie mchem przysłaniającym korę.
Nagle rozległ się
dźwięk, który sprawił, że Ginie włosy zjeżyły się na moment na głowie.
Spojrzawszy jednak nieco w górę odetchnęła z ulgą. Patrzyła w wielkie,
żółte, wyłupiaste oczy starej sowie, która widocznie była sprawczynią tego
hałasu.
Remis jednak nadal wydawał się nieco zbity z tropu. Dlaczego nie
był czujny? To wszystko wina tej dziewczyny. Gdyby tyle nie gadała to na
pewno zdołałby usłyszeć, że Diego nie idzie za nimi w momencie, gdy ktoś lub
coś porwało go ze sobą…
- To przez ciebie – wysyczał
gniewnie.
Wyglądał strasznie – blask płomieni, jaki padał na
jego twarz, potęgował jego przerażającą trupio-bladą cerę i jego zimne szare
oczy, podkrążone za sprawą stanu jego zdrowia.
Nozdrza zaczęły mu
niebezpiecznie drgać a dłonie zaciskały mu się w pięści. Ginę ogarnął blady
strach. Bała się jak jeszcze nigdy dotąd. Była sam na sam z niebezpiecznym
mężczyzną, który na dodatek sprawiał wrażenie, jakby chciał jej zrobić zaraz
jakąś krzywdę. Powoli zaczęła się cofać – on natomiast zaczął iść ku
niej nie spuszczając ani na moment z niej oczu. Było słychać jedynie trzask
łamanych korzonków i gałązek, na które delikatnie nadeptywali.
W
pewnym momencie Gina poczuła na swoich plecach, że ktoś ją od dotknął,
Przeraziła się niezmiernie i odwróciła się spodziewając się jakiegoś
napastnika. Jednak to, co ujrzała spowodowało, że wrzasnęła na cały
głos.
- AAAAA!
Remis spojrzał przed siebie. Na grubej gałęzi
wisiało ciało mężczyzny w długim czarnym płaszczu. Głowę miał opadniętą na
mostek tak, że nie było widać jego twarzy. Jego ciało kołysało się pod
wpływem wcześniejszego wpadnięcia na niego. Jego skóra nabrała pośmiertnego
szarego kolorytu a jego włosy zaczynały już przy końcach bieleć z powodu
zanikania barwnika. Remis podszedł bliżej, aby się lepiej przyjrzeć
nieboszczykowi. Miał pewne opory wobec dotknięcia jego ciała, jednak odważył
się. Złapał wisielca za podbródek i podniósł jego opadniętą głowę –
to, co ujrzał wprawiło go w obrzydzenie. Pierwszym odruchem, jaki zrobił,
było odsunięcie ręki. Głowa umarlaka opadła tym razem bezwiednie na ramię.
Jego twarz była poszarpana, jakby pocięto ją żyletką. Zaschnięta krew
tworzyła sieć delikatnych czerwonych niteczek, które oplotły całą
powierzchnię poranionej skóry. Najstraszniejsze było jednak to, że
nieboszczyk miał otwarte…a raczej wytrzeszczone oczy. To właśnie one
tak przeraziły Remisa. Były całkowicie martwe, ale ich nienaturalny
wytrzeszcz był przerażający. Zrozumiał, że ten człowiek musiał przeżyć przed
śmiercią naprawdę okropne rzeczy. Wokół oczu widniały sine obwódki, co było
znakiem, że były podbite a lekko lśniące okolice na skórze wokół skóry oka
wskazywały na to, że z ból na jaki został skazany wylewał z niego rzewne
łzy.
Remis spojrzał na inne części ciała. Dopiero teraz zauważył, że
prawa ręka była nienaturalnie wygięta do tyłu – była złamana.
Natomiast palce u obu rąk…zmiażdżone z popękanymi paznokciami. Co do
reszty ciała mógł mieć tylko podejrzenie, że także były w jakimś stopniu
uszkodzone – przy takich obrażeniach istniało duże prawdopodobieństwo
także ran wewnętrznych, które zapewne w dużym stopniu przyczyniły się do
męczeńskiej śmierci tego biedaka w bólu i cierpieniu.
Nagle uwagę
Remisa przykuł płaszcz, jaki miał na sobie skatowany mężczyzna, a dokładniej
zwitek papieru wystający z jego kieszeni. Remis ostrożnie sięgnął po kartkę
i rozwinął ją. To, co przeczytał, zjeżyło mu włosy na głowie:
„
Popatrz sobie uważnie Remis, bo tak właśnie z tobą skończymy”
To
było ostrzeżenie, aby mieć się na baczności. Zakonnicy byli w pobliżu i
widać było, że mają rozkaz od Anteresa aby z nim skończyć. Remis nie raz
widział, jak Zakonnicy rozprawiają się ze swoimi ofiarami, zresztą przykład
miał przed sobą. Okrucieństwo i brak poszanowania dla ludzkiego życia były
ich wizytówkami. Najgorsze było jednak to, że Anteres prawdopodobnie nasłał
na niego sporą grupę najdzikszych psychopatów, jakich posiadał. Z jednym, z
dwoma a nawet z trzema mógł sobie jeszcze poradzić, ale nie z grupą, a
szczególnie w chwili, gdy był bardzo osłabiony.
Doskonale zdawał
sobie sprawę, że spotkania z nimi nie przeżyje. Jeśli go dopadną to już oni
wymyślą dla niego specjalny zestaw tortur, w których będzie zdychać jak
zarzynane zwierzę. Ale jak im uciec? Był z porwaną dziewczyną zdany
wyłącznie na siebie. Ona przerażona, ze łzami w oczach była dla niego tylko
niepotrzebnym ciężarem – po cholerę zabrał ją z wioski? Przez nią
stawał się bardzo łatwym celem dla ścigających go morderców.
Na
chwile jego myśli powędrowały ku Diegu. Co się z nim stało? Jedynym
wytłumaczeniem byłoby porwanie go przez Zakonnika, ale było to dość
abstrakcyjne wytłumaczenie. Po pierwsze, nasuwało się pytanie: Dlaczego
Diego nie poradził sobie z Zakonnikiem? Nawet, jeśli było ich więcej to
powinni narobić niezłego rabanu, a przecież Diego zniknął
bezszelestnie…chyba, że oni go przenieśli błyskawicznie za pomocą
czarów…tak, to mogłoby wyjaśniać te nagle zniknięcie.
Po drugie:
czemu nie napadli na niego i Diega naraz zamiast się bawić w podchody? Na to
była jedna odpowiedź - ten skurwysyn Antares zapewne wymyślił, że Diego
może mu się jeszcze przydać. Zakonnicy zaś wykombinowali, że zabawniej
będzie, jeśli się trochę poboi – bardzo ich rajcowało to, iż mają
pełną kontrolę nad uczuciami przyszłej ofiary, bo im bardziej sprawiali, że
się bała to tym, lepsza była potem ‘zabawa’.
Po trzecie i
ostatnie: Do czego jest im potrzebny Diego? Na to pytanie nie znał
odpowiedzi, mógł się jedynie domyślać, że mają jakiś genialny plan, by dalej
mącić i w końcu wywołać wojnę, na której im zależy.
Z rozmyślań wyrwał
go szloch Giny, która nadal była w szoku po tym, co ujrzała. Remis jednak
nie czuł żadnego współczucia względem niej. Było mu zupełnie obojętne to, co
teraz przeżywała i tak już za dużo znosił z jej strony, najpierw gadała bez
opamiętania, aż porwano mu jego jedyną ‘deskę ratunkową’ - Diega
a potem narobiła takiego hałasu, że zapewne cała okolica ją słyszała.
Remis poczuł, że coś mu się wywraca w żołądku – kompletnie nie
pomyślał!!! Przecież jej krzyk słyszeli pewnie Zakonnicy, którzy
już zapewne namierzyli miejsce gdzie się teraz znajduje…a to znaczy,
że zaraz tu będą!
- Zamknij się!! – wysyczał przez zęby
i podniósł dziewczynę brutalnie do góry zakrywając jej usta dłonią i
przytrzymując aby się czasem nie wyrwała.
Wytężył słuch i
nasłuchiwał…Przez moment wydawało mu się, że słyszy jakieś
przytłumione świsty powietrza.
‘Nie panikuj Remis…to na pewno
nie to, o czym myślisz’ – powtarzał sobie w myślach. Miał
pietra, ale starał się tego nie okazywać za wszelką cenę. Jednak pomruki i
inne podejrzane dźwięki dały mu do myślenia. To już nie były żadne omamy
słuchowe wywołane paranoją – to był znak, że zbliżają się
Zakonnicy…
Boże, Ava, błagam, błagam... Ten truposz
to nie był Diego... proszę!! ja tak człeka lubię... Że się
pochlastam, jak to będzie on... Nie rób mi tego...
Troszkę to takie
jedno przekleństwo jest nie dla dzieci, ale sru z tym, bo klimaciku nadaje
=)
Co do Remisa, to szybki on ma tok myślenia, nie ma co =) A, no
właśnie... Na początku trochę za szybko przeskoczyłaś z tego "Ruszaj
się" do Giny by Diego do "Diego, where are you". Nie wiem,
czy mnie tu ktokolwiek zrozumie Chodzi o to, że Diego coś mówi, a nagle nie mówi nic. Remis
mógłby chociaż jakiś krzyk usłyszeć... Przecież w ułamku sekundy chopak nie
mógł daleko uciec. Ale to tylko tak wiesz... Czepiając się szczegółów =)
Tak generalnie to ne wiem, czego ty ode mnie wymagasz, bo nic
głębszego nie jestem w stanie a razie napisać XD Może to za sprawą nocy,
pory dnia, w której dostaję schizy XD Mogę tylko powiedzieć, że ten part był
naprawdę ważny dla ficka i super, że właśnie jgo akcja dzieje sie w lesie,
tak ponuro, strasznie, ssssadysssstycznie XD W innym miejscu nie byłoby to
samo A tak... No normalnie no mmiodzio XD
Nanic
poważniejszego mnie nie stać =) Czekam tradycyjnie na next parta
Pozdrawiam!!
no jest kolejny part XD sa przeklenstwa -
i od razu mowie, ze one musza byc, bo tego wymaga no....fabula XD ale myśle
ze jednak nie zniechecicie sie tym i bedziecie dalej czytac PNZ XD zycze
milego czytania
Part 59
Gina wyrwała się Remisowi, jednak ten
nawet się tym nie zainteresował. Stał jak wryty, wpatrzony w jakiś punkt
przed sobą. Nagle – odwrócił się gwałtownie i zaczął biec przed
siebie.
- Hej! – dało się słyszeć okrzyk Giny. Remis jednak nie
zwalniał, wręcz przeciwnie, biegł coraz szybciej pędząc jak oszalały.
Dziewczyna wystraszyła się nie na żarty. Co prawda, była wolna, ale zdała
sobie sprawę, że teraz jest zupełnie sama w dzikim lesie. Parę kroków od
niej wisi poharatany człowiek na gałęzi a na dodatek czuła, że w lesie czyha
na nią jakieś większe niebezpieczeństwo.
Uciec…jak najdalej.
Biec przed siebie, ale dokąd?
- Czuję…boi się… -
opowiadał nawiedzonym głosem Zakonnik.
- Gdzie teraz jest?
Gadaj!! – potrząsnął nim największy i najgrubszy z
mężczyzn.
- Nie wie…ma mętlik w głowie…- kontynuował dalej
„nawiedzony”
- To nic nie da! Muszę wiedzieć gdzie on
jest!
Ognisko zgasło.
- I co żeś zrobił kretynie? Zupełny
brak szacunku dla wyższych mocy! – zdenerwował się Zakonnik, który
jeszcze przed chwilą siedział przy ognisku, próbując przeszyć umysł Remisa
– ich ofiary.
- Nie pieprz. Jesteś zwykłym pętakiem, który nawet
czytać nie umie!
- Coś sugerujesz? – podszedł do obrażającego
go, chudego niczym tyczka mężczyzny z rozmierzwionymi szarymi włosami i
petem w ustach.
- Nie podskakuj gówniarzu – puścił młodemu
„dymka” prosto w twarz.
- Ty… - młody już miał się
zamachnąć, gdy nagle napadł na niego inny Zakonnik. Napastnik okładał go
pięściami po twarzy i po brzuchu – trwało zaledwie osiem minut, zanim
młody dostał wstrząsu mózgu i zmarł z pękniętą czaszka.
- Sprzątnijcie to
ścierwo sprzed moich oczu – rozkazał mężczyzna z papierosem. Wyglądało
na to, że to on przewodził grupie Zakonników. Podczas gdy tłuczono młodego
chłopaka na śmierć, on spokojnie sobie palił i zamyślonym wzrokiem rozglądał
się po okolicy. Sprawiał wrażenie typowego typa spod ciemnej gwiazdy –
był nieogolony, miał zniszczoną skórę od ciągłego palenia i był wyjątkowo
okrutny.
- Czemu tu jest tyle krwi? – powiedział z obrzydzeniem,
patrząc na miejsce gdzie przed chwilą leżało ciało zatłuczonego
człowieka.
- Efekt uboczny – odezwał się ten, który go zabił. Na
jego twarzy błąkał się lekki uśmiech. Nazywano go Krukiem. Gdyby spytać
obojętnie, jakiego człowieka, kim jest Kruk, bez wahania można by uzyskać
odpowiedź: Główny zabójca Zakonu. Bardzo zaszczytny tytuł, jak na Zakonnika.
Kruk był największym zabójcą, jaki posiadał Zakon. Nie sposób zliczyć liczby
jego ofiar, ale umownie szacuje się, że było ich parę tysięcy. A przecież
Kruk był jeszcze stosunkowo młody – całe życie mordercy było jeszcze
przed nim.
- Zachowaj lepiej siły na nasze ‘danie główne’
– doradził mu przywódca.
- Rozgrzewałem się przed
‘ucztą’. Muszę być w pełni sił gdyby mój kochany Remis za bardzo
skakał - wyjaśnił enigmatycznie, oblizując językiem usta na znak, że już
nie może się doczekać.
- Panie! – ku nim biegł któryś z
Zakonników.
- Ty nie byłeś z nami – zdziwił się przywódca.
-
Przybyłem z zamku - wydyszał – Antares kazał przekazać, że jego syn
Orfeusz szuka Remisa.
- Co?
- Cholera – splunął Kruk –
Jeszcze tego nam tu do szczęścia brakowało.
- Może nam pokrzyżować
plany… musimy szybko działać – powiedział po chwili namysłu
przywódca – Powiedz wszystkim – zwrócił się do przybysza - żeby
szykowali się do poszukiwań.
Gdy mężczyzna odszedł, Zakonnik, który
wydał mu rozkaz zwrócił się do Kruka.
- Co z nim zrobimy? – spytał
mając na myśli Orfeusza.
- Trzeba byłoby go złapać i unieszkodliwić.
Najlepiej posłać mu strzałkę w kark – powiedział fachowo Kruk.
-
Zrobisz to?
- Nie zamierzam się zbliżać do tego gościa. Skurwiel ostatnio
złamał mi rękę tylko, dlatego, że się do niego przystawiałem.
- Nie
dziwię mu się – rozmówca wykrzywił twarz w grymasie.
- Nieważne,
ale na mnie nie licz.
- I to ciebie nazywają pogromcą? –zakpił
Zakonnik.
- Uważaj -przytknął mu do ust palec, – bo możesz się
„Panie dowódco” stać moją kolejną ofiarą…życzę powodzenia
z łapaniu Orfeusza. Mam nadzieje, że nie spotkam go, gdy będę się zajmować
Remisem… - posłał mu swój obłąkany uśmiech, Kruk.
Zakonnicy
przygotowywali się do poszukiwań Remisa. W pewnym momencie przybyła grupa
wysłana wcześniej by przeczesała las. Lecieli ku dowódcy w zwartym szyku,
bardzo blisko siebie…nienaturalnie blisko. Wszyscy Zakonnicy
wpatrywali się w osobę, która z nimi przyleciała.
- No proszę, kogo my tu
mamy – wyszeptał z zadowoleniem przywódca. Zakonnicy wylądowali gładko
tuż przed nim.
- Seginusie oto…
- Nie musisz mi go przedstawiać
– przerwał mu przywódca – Nasz Scott...Kto by się spodziewał, że
tak szybko wpadnie w nasze ręce…Obudźcie go!
- Yhmmm… -
wymamrotał nieprzytomnie, Diego.
- Witam Scott – powitał go
Seginus.
- Co się dzieje?
- Uciekłeś, żeby pomóc Remisowi…cóż za
nierozwaga z twojej strony…nie nauczyłeś się przez te lata, że ludziom
przeznaczonym do zabicia się nie pomaga? - ostatnie zdanie wypowiedział
bardzo głośno, jakby chciał podkreślić jego wagę.
- Nic mnie nie obchodzą
wasze obłąkane prawa.
- Poprawka Scott – nasze obłąkane prawa.
Możesz się zapierać, że ciebie to nieobowiązuje, ale wiedz, że nikt tu
twoich buntowniczych wybryków nie będzie szanować. Normalnie powinienem cię
powiesić za sam pomysł by pomóc Remisowi, ale w tych okolicznościach będę
niezwykle łaskawy. Chyba zgodzisz się ze mną, że takich uzdolnionych ludzi
nie można wieszać za jedną nieprzemyślaną decyzję, że tak to zgrabnie ujmę.
W tych czasach bardzo trudno o wybitnych ludzi…rozejrzyj się
Scott…widzisz ich wszystkich? Każdy z nich za taki czyn, który ty
zrobiłeś dawno już by miał połamane gnaty. Doceń wreszcie to, że bycie
Zakonnikiem z taką pozycją, jak twoja jest nieocenionym darem od
losu…
- Nie pozwolę zabić Remisa…
- Za późno Scott –
zacmokał z udawanym współczuciem Seginus – Wysłałem za nim naszego
Asa, chyba wiesz, o kim mówię?
- Kruk? Ty pieprzony draniu! - starał
się wyrwać. Jednak nadaremno były jego wysiłki.
- Nie denerwuj się tak
Scott. Remis był jak maskotka, która była potrzebna do zabawy, w której
wszyscy braliśmy udział, także i ty. Zabawki jak wiesz po pewnym czasie
ulegają znudzeniu a wtedy wyrzuca się je, bo nie są już w stanie nas
bawić…są niepotrzebne…
- Przestań chrzanić jak sprzedawca
miśków na straganie!
- Jak chcesz – zaśmiał się Seginus. Po
czym sięgnął po kolejnego papierosa i zapalił go. – Chcesz? –
zaproponował.
- Wsadź to sobie w dupę! – odwarknął Diego.
-
Wystarczyłoby powiedzieć, że jesteś niepalący…doprawdy
Scott…twoje wyzwiska są na żałośnie niskim poziomie. – odparł
kąśliwą ironią, mężczyzna.
- Nie twój zakichany interes, jakie mam
słownictwo! Jesteś zwykła gnidą Seginus. Otruć człowieka i poczekać aż
nie będzie się w stanie ruszać o własnych siłach – to jest wasza
taktyka! Dlaczego nie zabiliście go wtedy, gdy był zdrowy, co? Każda
szumowina potrafiłaby zadźgać chorego człowieka i wy reprezentujecie ten sam
poziom! Poziom zwykłych szumowin z rynsztoku!
- Tak myślisz?!
– rozległ się wściekły głos Seginusa, który o mało nie połknął
papierosa, słuchając słów Diega. Był cały wzburzony – krew pulsowała
mu wściekle w żyłach a twarz o mało nie posiniała ze złości. Seginus chwycił
Diega za szyję i pociągnął do siebie, zmuszając trzymających go Zakonników,
aby go puścili – oczywiście Diego nadal miał skrępowane ręce.
-
Myślisz, że to tylko szumowina byłaby zdolna do tego? Ty złamany fiucie!
Gardzę takim ścierwem jak ty! Rozumiesz? GARDZĘ! Największą
szumowiną jesteś ty! Wszyscy ci zawsze w tyłek włazili, żebyś miał jak
najwygodniej! A ty się tak nam odwdzięczasz?!
- Jesteś zwykłym
pachołkiem Antaresa – zdołał powiedzieć Diego, który był przyduszany
przed Seginusa coraz mocniej.
- Jestem jednym z największych z jego
wojowników!! Jednym z najpotężniejszych i najbardziej zaufanych mu
ludzi! Jak śmiesz mnie tak oczerniać! Ty, który nawet nie potrafiłeś
zabić porządnie wieśniaka! Tak, Scott… tego samego, którego za
ciebie musiał dobić Orfeusz!
Diego poczuł, że traci grunt pod
nogami, znów wszystkie wspomnienia powróciły, jak wtedy, gdy był u Vivriela.
Znów widzi przed oczami tego człowieka...
- Czy tak nie było Scott?
Powiedz, czy nie stchórzyłeś wtedy? Do cholery przyznaj się, że jesteś
zerem! – potrząsnął nim gwałtownie. Diego coraz bardziej czuł się
otumaniony –brakowało mu tlenu, a w głowie huczały mu dziwne dźwięki,
brzmiące jak krzyki i jęki.
- Coś ci powiem Scott – uścisk na szyi
Diega nieco zelżał – Szanowałem cię do pewnego momentu, bo byłeś
nieocenionym skarbem dla Zakonu. Gdy przybyłeś tego pamiętnego dnia
zaciągnięty przez Orfeusza, byłeś niczym nieoszlifowany diament. Byłeś
wielką nadzieją dla Zakonu. Tymczasem ty nigdy do ciężkiej cholery nie
chciałeś się nam poddać. Dlaczego? Byłeś torturowany, bity, ale przyznaj się
– nigdy nie zamierzałeś zostać prawdziwym Zakonnikiem. Wolałeś
zdechnąć? W imię, czego? W imię tych kretynów, co deklarowali przyjaźń do
ciebie? Oni cię nienawidzili Scott….A może lepiej będzie jak będę do
ciebie mówić Diego? Przecież tak masz naprawdę na imię - jesteś Diego
Smith!
PS. Jak ktos nie zrozumial koncowki to.....too......dobra
juz wam nie groze ^^
Brawo Ava
Gratuluje kunsztu
ten part bardzo mi sie podobal... nie wiem czemu bym sie
miala przez to zgorszyc.. zreszta mnie już się nie da rady zgorszyć
QUOTE |
Ty złamany fiucie! |
"rękę tylko, dlatego, że" <--
przed 'dlatego' niepotrzebny ten przecinek
"obłąkany uśmiech, Kruk" ; "wymamrotał
nieprzytomnie, Diego" <-- czemu stawiasz przecinki przed imionami??
o_O
"Wystarczyłoby powiedzieć, że jesteś niepalący" genialny
text XD
"Przestań chrzanić jak sprzedawca miśków na straganie!
" <-- myślałam, że glebę zaliczę XD Jeszcze przed tym, jak nie
zajarzylam, że to się tyczyło maskotek, to normalnie popłakana byłam
XD
"o mało nie połknął papierosa" ale to musiało wyglądać
XDD
Ten part byl po prostu zabojczy XD Uchachana bylam XD Jakbym sie
normalnie nacpala XD Super =)
Pozdrawiam!!
Pees:
Leeeee... A ja myslalam, ze to Kruk bedzie przywodca XP
Pees II: A ja nie
zrozumialam... Co z tym Diego Smithem?? XD <jk>
Abas - te przecinki sa potrzebne - zreszta
pisalam w Wordzie i mi poprawial tak ^^
no wiecie XD smiac sie z
"takich poważnych rzeczy?"
Abas w takim razie jestes trup XD niezrozumialas XD
ale w nastepnym parcie juz na samym poczatku bedzie wyjasnienie - wtedy
zajarzysz napewo...
Przecienki przed imionami?? Lipnego masz
tego Worda XD A ja Ci mówię, że to niepoprawnie gramatycznie XDD I przed
'dlatego' też nie powinno przecinkja być A zresztą, nie będę się kłócić... [a może będę? jeszcze nie
wiem XD]
Abaś ma zawsze rację, więc mi uwierz XD
Abas stawia sie tam przecinki!!!
Przecinek stawia się przed spójnikami przeciwstawnymi (a, ale, lecz), wynikowymi (więc, przeto, dlatego, zatem) i synonimicznymi (czyli, to jest, to znaczy).
No i kurde mi tu nie wciskaj kitu, że przed "dlatego" nie stawia się przecinku. XD
to wszystko z serwisu polonistycznego, ciemniaku XD z tego źrodła: Słownik poprawnej polszczyzny, Warszawa 1998, wyd. XVIII. Aha i nie mam lipnego Worda XD Sama jesteś lipna bo się nie znasz ^^
a przed tymi imionami to mi tak Word poprawił XD
Przepraszam że tan part jest krótki nieco,
ale tak wyszło. Nie wiem czy kogoś to zaciekawi, ale trzeba mieć nadzieje,
no nie? XD Aha no i na samym początku jest wyjaśnienie tyczące się końcówki
poprzedniego parta. Życzę jak zwykle miłego czytania.
Part
60
- Syn Jonathana Smitha, niegdyś ambasadora Atlantydy. Pamiętasz
swojego ojczulka, Diego? Pamiętasz tego, którego zawiodłeś? Odezwij się!
Diega aż zatkało. Nie był w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa.
- Synalek ambasadora okazał się mordercą, jednym z tych, których on tak
tępił. Cóż za ironia losu! Własny syn! A przecież był taki zdolny,
taki mądry.
- Przestań! – wrzasnął Diego, uwalniając się z
uścisku Seginusa. W oczach szkliły mu się łzy, których nawet nie mógł
otrzeć, gdyż miał zakute ręce.
- Powiedz mi teraz, kto jest szumowiną?
– wyszeptał Seginus mrużąc oczy - Po tym zabójstwie straciłeś
wszystko. Ci, którzy jeszcze ci ufali odwrócili się od ciebie. Odtąd byłeś
dla nich zwykłym wyrzutkiem, którego należy się pozbyć. Ale kto ci wtedy
pomógł? Pamięć czasem zawodzi, co Diego? Ja ci przypomnę – my cię
uratowaliśmy przed tymi, którzy cię szanowali i kochali. My wyciągnęliśmy,
jako jedyni pomocną dłoń do ciebie.
- Wszystko przekręcasz! Nie masz
pojęcia, co żeście ze mną zrobili! Co zrobiliście z życiem moim i mojej
rodziny! Straciłem przez was wszystko!
- Przeżyłeś! –
przekrzyczał go Seginus – Nie poniosłeś żadnej konsekwencji dzięki nam
za swój czyn!
- Nigdy o to nie prosiłem!
- Taaak? –
Seginus zrobił zdziwione oczy – Czyżby kolejny zanik pamięci w tym
twoim podziurawionym łbie? Błagałeś Orfeusza, aby cię ocalił.
- Nigdy go
o nic nie błagałem. Nigdy! To on nie dał mi wyboru! Zaciągnął mnie
siłą do Zakonu z rozkazu Antaresa.
- Opierałeś się tylko temu, co było
nieuchronne – zmrużył oczy groźnie – Prędzej czy później i tak
znalazłbyś się u nas. Tylko my jesteśmy jedyną potęgą, która może wprowadzić
swoje wizje w to bagno, jakie wdepnęła cywilizacja wiele dziesiątków lat
temu. Zobaczysz Diego, ci wszyscy, którzy kiedyś cię prześladowali, zapłacą
za to. Nic ich nie ocali – będą się czołgać u twych stóp…
-
Nigdy tak nie będzie! – wysyczał Diego – Nie pozwolę na to,
żebyście zniszczyli tym wszystkim ludziom życie tak jak i mnie.
- Oni nie
będą mieć zniszczonego życia, Diego. Ci, którzy zechcą dostaną to, co nam
wszystkim się marzyło, potężne państwo gloryfikujące tylko najsilniejsze
jednostki, zdolne dać z siebie wszystko i te, które będą gotowe poświęcić
się w imię idei, która zapoczątkuje nowe życie. Nikogo nie będziemy
przymuszać Diego. Buntownicy będą publicznie straceni. Koniec z
biedą…koniec z niesprawnym, słabym rządem nie mogącym zapewnić swym
obywatelom nawet podstawowych warunków do godnego życia, a samym napychając
sobie kieszenie brudną forsą, kradzioną przede wszystkim ludziom, którzy
naiwnie wierzyli, że tym razem będzie lepiej…pomyśl
perspektywicznie…to wszystko się skończy…
- Chcecie zamknąć
ludzi w klatkach, tak, aby byli wam posłuszni? Wam nie chodzi o dobro,
stworzycie to samo piekło, które kiedyś chciał stworzyć założyciel
Zakonu!! Wiesz, co to było Seginus? To był zwykły wyzysk. Chcieli
zbudować państwo na podstawie niewolniczej pracy tysiąca ludzi, którzy nigdy
mieli nie zakosztować owoców swej pracy.
- Każde państwo, czy chcesz
tego czy nie, opiera nie na niewolnictwie! U nas jednak, ci niewolnicy
zginą zaraz po zbudowaniu tego, co należy się tylko wybranym. Nam
Zakonnikom.
- Powiedz Seginus, ile ci popaprańcy wciskali ci do łba, te
utopijne brednie? Masz mózg zatruty już od najmłodszych lat tym praniem
mózgu. Ja żyłem wiele lat jak normalny człowiek i wiem, że to wszystko, co
stara się wcisnąć Zakon, doprowadzi tylko do zagłady! Myślisz Seginus,
że wiesz wszystko? Nic nie wiesz! Jesteś nic nie wartym, przywódcą
niskiego szczebla, który, poprzez wieloletnie obłąkane sesje został
zaprzysięgnięty do tego destrukcyjnego procesu, który wyniszczy ludzkość ze
wszystkiego, co z takim trudem wywalczyła przez te wieki – wolność i
poszanowanie drugiego człowieka. Ten sam syf, który zagnieżdżono ci w tej
resztce mózgu, ty sam wkuwasz swoim równie bezmózgim podwładnym i tak błędne
koło się zamyka – informacja idzie dalej i kluje się w kolejnych
umysłach, ludzi niezdających sobie sprawy, że są wykorzystywani przez
dowództwo Zakonu, czubów, którzy tak jak i każdy rząd, dba wyłącznie o swoje
interesy. Ich nie obchodzi nic poza własnym tyłkiem! Sądzisz, że Antares
jest tak wspaniałomyślny i spełni swoje obietnice o wspaniałym
społeczeństwie? Ludzie będą się zarzynać na ulicy, będą walczyć ze sobą o
władzę – przykład masz już w strukturach Zakonu. Zakonnicy to zgraja
szkolonych od dziecka bandytów, którzy rżną się nawzajem, gdy im przyjdzie
na to ochota. Ocknij się wreszcie! To będzie wyglądać tak samo. Naiwnym
jest sądzenie, że będzie cudownie!
- Skończyłeś? – spytał
lekceważąco Seginus, gniotąc w palcach resztki papierosa. – Jak ktoś,
nie będący prawdziwym Zakonnikiem, może podważać słuszność tego, co głosi
Zakon o tylu wieków? Państwa i rządy upadały, ale Zakon jako jedyna
instytucja założona w czasach wielkich prześladowań przetrwała i zgładziła
tych wszystkich kretynów, którzy myśleli tak jak ty. To tylko kwestia czasu,
byśmy zrealizowali wreszcie nasz cel, który prześwięcał nam wszystkim od
wieków. Już niedługo zostanie usunięta ostatnia przeszkoda w drodze do
budowania potęgi Zakonu. Remis zostanie zamordowany i nic już nie będzie w
stanie ocalić tych wszystkich, którzy nie wierzyli, że nastanie nowa era.
Nareszcie powstanie nowe państwo, będącym spadkiem po potężnej cywilizacji
naszych przodków. Zbudujemy nową Atlantydę…
"rękę tylko, dlatego, że" TYLKO DLATEGO... To takie wspólne wyrażenie! Czy kiedy mówisz "Tylko dlatego nie poszłam do szkoły" to nie wstawiasz przed 'dlatego' przecinka
A przed imionami się na 1000(...)000% nie stawia przecinka, ja Ci to mówię XP Chcesz jeszcze jednego dowodu??
- Mam lipne bryle - powiedział Krzyś.
Czy przed 'Krzyś' wstawiasz przecinek?? NIE!!!
Mówiłam, że Abaś ma zawsze rację!! XD
Ależ monolog XD Weź Ty, mówiłaś, że nie
jest tego tak wiele... Kobieto, mało co mi oczęta nie wyleciały, a Ty mnie
tu zmuszasz wredna ty istoto XP
Hieh... Serginus ma coś w sobie ze
mnie wiesz? XD Też czasem już taka wredna i "sarkastyczna" jestem,
że szok... Jak się utwierdzę w przekonaniu, to normalnie gołymi łapami
uduszę, ale nie odpuszczę, bo ma być tak, jak ja chcę XD Chore to, ale
prawdziwe XP Whatever. Ten part mi niczego do życia nowego nie wniósł, więc
proszę o więcej XD
mnie tesh właściwie żadnych nowych
informacji do mojego "rejestru" ten part nie wniósł... oczywiście
czekam na więcej
Abasko ja też jestem cholernie uparta i jak się do czegoś
przyczepię, to już nie da rady mnie od tego odciągnąć
pozdrawiam i życzę weny, a także zdrowia naszej
chorowitej avalanche... wiesz Twój nick mi się z czymś kojarzy.. czy może
stamtąd go nie wzięłaś? szybkiego powrotu do pełnego zdrowia!!
Kurcze, Ava, jakie ty masz tępo. Skąd ty
bierzesz wenę;)?
Przyznam sie bez bicia, że czytając te ostatnie party,w
ogole nie zwracałam uwagi na stylistyke, więc w tym poście nie ma co liczyć
na wytykanie błędów:)
Ten ostatni part był rzeczywiscie króciuki i tak w
sumie, to nic nowego nie wnosił, ale jezli chodzi o sama fabułę to wydaje mi
sie, że rozwija sie bardzo dobrze. Nie za szybko, nie za wolno, w sam raz.
Tylko cos mi sie wydaje,że bedę musiała zrobic sobie krótką powtórkę,bo
niektóre rzeczy juz mi wyleciały z głowy;)
A tak w ogole to wesołych
świąt
dzieki za uswiadomieniemi nudnosci
poprzedniego parta nie serio...zgaadzam sie z wami XD tak dla picu go dałam bo
nie chciałam go dać do poprzedniego jeszcze ^^ Ale mam nadzieje ze nastepny
"nudny i nic nie wnoszący part" bedzie ciut lepszy XD < i tak
wiem na co czekacie ^^ale to później =D>
Part 61
Diego z przerażeniem patrzył na Seginusa, głoszącego te
obłąkańcze formułki, jakie mu wbito to tego zakutego łba. Już niedługo to
wszystko runie. Runie świat, w którym on się wychowywał, w którym żyli jego
bliscy i przyjaciele. A jedyny człowiek, który może coś zdziałać zostanie
niedługo bestialsko zabity, przez największą szuję Zakonu –
Kruka.
- Dokąd to? – rozległ się spokojny głos Seginusa, który w
porę zorientował się co zamierza zrobić Diego – Nie ma sensu uciekać i
ratować tego, który w głębi serca gardzi tobą…
- Co?... –
Diego poczuł, że Seginus wyciąga z jego skóry igłę. Kolory zaczęły się
zamazywać, a wszystko dokoła zdawało się wirować…
- Będziesz mi
jeszcze dziękować, za to, iż zabiliśmy Remisa. On nigdy nie poświęciłby się
dla ciebie….zapamiętaj sobie…dla Remisa byłeś zawsze nikim, on
cię tylko wykorzystał, abyś go ochraniał w razie czego…powtarzaj za
mna: Pragnę śmierci Remisa…
- Nie….nie powiem – dyszał
ciężko Diego. Domyślił się, że wstrzyknięto mu coś, co miało mu zatruć
umysł. Opętać jego zmysły. Nie może dopuścić do tego, aby ten świr dopiął
swego.
- Pragnę śmierci Remisa… - oddalający się coraz bardziej
głos Seginusa, odbijał się echem po jego mózgu. Diego powoli tracił
panowanie nad swym ciałem i umysłem.
- Diego powtórz za mna: Pragnę
śmierci Remisa….
To wszystko zaczynało przerastać Diega. Nie
był stanie opanować tego, co się z nim zaczynało dziać. Każda komórka ciała
wypełniała się tym diabelskim środkiem, jaki mu wstrzyknięto.
- Diego,
przecież nienawidzisz Remisa, mów za mną: Pragnę śmierci Remisa…
-
Pragnę śmierci.. – jego głowa latała z boku na bok, a oczy przewracały
się na wszystkie strony. Stawał się bezwolnym stworzeniem, nad którym władzę
sprawował teraz Seginus.
- Dokończ Diego…. – namawiał go głos
Seginusa.
„ Ten facet ma rację….Remis to szuja….niech
zdycha…zabawne będzie jak mu oderwą głowę…niech go
zabiją”
- Pragnę śmierci Remisa – usta Diega wykrzywił
obłąkańczy uśmiech.
- Bardzo dobrze Diego – pochwalił go Seginus.
– Pamiętaj, od dzisiaj chcesz zniszczyć tych wszystkich, którzy nie
będą chcieli przyłączyć się do nas.
- Remis głupi palant, zarżną go
żywcem i nafaszerują zgniłymi flakami zwierząt….
- Chyba, troszkę
za dużo wstrzyknąłem ci tego specyfiku. Nieszkodzi – pogłaskał Diega
po głowie, która latała mu na prawo i lewo i uśmiechnął się zjadliwie.
– Jeszcze pare takich „sesji” i staniesz się bezwolną
roślinką Diego…
- Roślinki są różowe…. – bredził dalej
Diego. Chwilę później złapanego w trawie żuczka, zgniótł na miazgę, śmiejąc
się przy tym okrutnie.
- Już niedługo Diego, twój umysł będzie
oczyszczony ze zbędnych wspomnień. Przejdziesz jako jeden z nielicznych,
cały proces prania mózgu… - mówiąc to na jego twarzy Seginusa gościł
szeroki uśmiech. Bardzo bawił go widok szalonego Diega. Seginus wiedział już
od dawna, co zamierza Zakon, wobec Diega. Będzie on jedną z pierwszych
spośród milionów ofiar Zakonu…będzie jednym z pierwszych niewolników,
którzy w zbudują nową Atlantydę…
- Los bywa bardzo zmienny,
Diego…kto by pomyślał, że zostaniesz poświęcony, jako jeden z milionów
niewolników do zbudowania państwa tym, których tak
nienawidziłeś…
- Kruk!
- Czego się drzesz palancie?-
wysyczał gniewnie Kruk, do podlatującego Zakonnika.
- Spójrz przed siebie
– wskazał palcem na ciemny zarys postaci, będącej niedaleko. Kruk
podniósł rękę do góry na znak, aby wszyscy lecący się zatrzymali.
- Za
drzewa! - syknął jak najciszej się dało. Zakonnicy pochowali się zza
ogromne pnie wiekowych kardali.
Kruk zawisł na swej desce, blisko korony
drzewa, kryjąc się wśród liści – chciał znaleźć dogodny punkt
obserwacyjny, aby sprawdzić, co lub, kto szwęda się o tej porze po
lesie.
„Remis, czyżby to ty?” – pomyślał z nadzieją
Kruk.
Jednak to nie był Remis. To było zwierzę, przypuszczalnie koń
– wywnioskował Kruk po odgłosach stąpania zwierzęcia. Pozostawało
jeszcze pytanie – kto był jeźdźcem?
„Kurna nic stąd nie
widać” – zezłościł się w myślach Kruk. Może było to bardzo
ryzykowne posunięcie, jednak nie bacząc na niebezpieczeństwo, postanowił
nieco bliżej przyjrzeć się tajemniczemu jeźdźcy - nie chciał mieć przecież
świadków, gdy będzie zabijał Remisa.
Ukucnął na desce i złapał rękoma
mocno jej brzegi, po czym delikatnie skierował ją w dół. Na jego szczęście
lot deski nie był głośny – można wręcz rzec, że idealnie bezszelestny.
Leciał nisko nad ziemią, starając się być jak najmniej widocznym, dla
potencjalnej ofiary.
Będąc już dostatecznie blisko, stwierdził, że
słychać tylko konia, ale jego samego nie widać…jeźdźca też nie
widać…
„ O kurwa! Orfeusz!” – zaklął w
myślach. Przez kark przebiegł mu dreszcz – jeden nieuważny ruch, a
zostanie zdemaskowany przez tego wcielonego diabła.
Orfeusz miał tą
przewagę nad niedostrzegalnym Krukiem, że był niezauważalny dla ludzkich
oczu – zabrał konia ze stajni Zakonu – zwierzę, które nie tylko
same było niewidzialne, ale i jadącego na nim człowieka również czynił
niewidocznym. Jego nikt nie mógł zauważyć, natomiast on sam mógł spokojnie
obserwować okolicę…
Jeden nieuważny ruch…jeden błąd...a
wszystko runie niczym domek z kart…Kruk nie zamierzał jednak dopuścić
do błędu – zbyt blisko jest już swego celu, by dać się zdemaskować
Orfeuszowi. Ostrożnie zaczął się wycofywać do czekających na niego
Zakonników. Deska niemal dotykała ziemi, muskając delikatnie trawę, tak, że
źbła uginały się delikatnie, gdy przelatywał nad nimi.
Udało się. Kruk
jednak nadal był niespokojny. W lesie grasował Orfeusz, który przybył tylko
w jednym celu – chciał nie dopuścić do morderstwa.
- Kruk, co się
dzieje?- spytał konspiracyjnie jeden z Zakonników, gdy Kruk doleciał na
miejsce.
- Orfeusz – odpowiedział krótko Kruk. To wystarczyło, aby
zrozumieć, że sytuacja nieco się skomplikowała.
- Co robimy?
- Nie
wiem…kurna…wziął to piekielne zwierzę i nie widać go.
- No a
strzałka? Nie można mu jej posłać w kark?
- Ty durny kretynie!
–wysyczał groźnie Kruk – Chcesz strzelać do powietrza?! Nie
dotarło do ciebie, że jest niewidzialny?!
- Ale musimy coś zrobić.
Nie możne nam się tu szwędać, gdy będziesz się zajmować Remisem –
stwierdził najgrubszy z Zakonników, posyłając Krukowi ponaglające
spojrzenie, aby coś szybko wymyślił w związku z tą sprawą.
- Nie mam
zielonego pojęcia, jak go unieszkodliwić – rzekł po chwili Kruk.
Wszyscy popatrzyli z niedowierzaniem na niego, jakby nie wierzyli, że
geniusz zbrodni może nie mieć pomysłu na to jak unieszkodliwić
Orfeusza.
- Kruk a może zasadą iluzji? – powiedział nagle grubas.
Kruk ożywił się, słysząc tak niespodziewaną propozycję.
- To może nawet
zadziałać – stwierdził, układając sobie już plan w głowie. – Że
też o tym nie pomyślałem...TY – wskazał na jednego z Zakonników
– Zmienisz się w Remisa.
- Co? – spytał tępo wskazany.
-
Nie denerwuj mnie – Kruk złapał Zakonnika za szaty – Widziałem,
jak dobrze potrafisz przyjmować postacie innych ludzi, a więc zamieniaj się
w Remisa albo przerobię cię na mięso armatnie – zagroził.
Zakonnik nie zamierzał się przeciwstawiać woli swego obecnego przełożonego.
Co prawda zamiana w innego człowieka nie była rzeczą łatwą i tylko naprawdę
zdolni potrafili tego dokonać to jednak Zakonnik perfekcyjnie wykonał
polecenie.
- Musisz być bledszy i bardziej zmarnowany. Remis jest chory,
a więc nie może wyglądać jakby był okazem zdrowia – skarcił go Kruk.
Trochę trwało zanim Zakonnik zrozumiał, o co dokładnie chodzi Krukowi.
-
No teraz lepiej - wyszeptał z zadowoleniem – Teraz tylko odrobina gry
aktorskiej i nasz Orfeusz nie powinien się połapać w czym rzecz.
- Kruk a
co z głosem? – spytał Zakonnik, który zmienił się w Remisa.
- Zmień
go głupcze.
- Nie potrafię.
- Słucham?!
- Nie potrafię
zmieniać głosu – powiedział lekko przerażonym tonem. Wiedział, że ten
‘szczegół’ bardzo zdenerwuje Kruka. Rzeczywiście, Kruk wyglądał
jakby chciał go zaraz zamordować gołymi rękami.
- W takim razie nie
będziesz nic mówił. Masz udawać, że straciłeś głos, zrozumiano?
- Tak
panie.
- Zamknij się! Ani słowa więcej! – zatkał mu usta
ręką – Żeby ci czasem nie przyszło do głowy, by pisnąć choćby słowo,
bo wtedy będziesz mieć ze mną doczynienia, jasne?
Zakonnik potrząsnął
głową na znak, że rozumie.
- A teraz słuchaj. Na razie nic nie robisz.
Dasz nam trochę czasu na oddalenie się. Musisz uważnie słuchać dźwięku
kopyt, żeby wiedzieć mniej więcej gdzie jest Orfeusz. Następnie zrobisz
trochę hałasu, słaniając się niby to z przemęczenia na podłoże. Orfeusz
powinien się zainteresować tym nagłym odgłosem i gdy utwierdzi się w
przekonaniu, że to ty, rzuci ci się na pomoc. Pamiętaj, musisz wyglądać na
wyczerpanego. Gdy cię o coś spyta wyjaśnisz mu na migi, że straciłeś głos.
- Kruk, ale przecież on się wkońcu zorientuje, że nie jestem
Remisem.
- Zamknij się, tylko wykonuj rozkazy. Masz go odciągnąć od nas
jak najdalej. A teraz ruszaj.
Zakonnik pełen obaw ruszył na spotkanie
z Orfeuszem.
- Przecież on go zabije, jak się zorientuje, że to nie Remis
– stwierdził grubas.
- No i o to chodzi. Dla nas najważniejsze jest
tylko to, aby nie zabił go zbyt szybko…
Tymczasem główny
bohater wieczoru nadal pozostawał nieuchwytny. Od chwili, gdy zdał sobie
sprawę, że w pobliżu grasują już Zakonnicy, gnał niczym piorun nie oglądając
się za siebie i zostawiając Ginę samej sobie. Remis zdawał sobie sprawę, że
ma małe szanse, aby umknąć Zakonnikom, jednak pozostawała w nim iskierka
nadziei, że może się uda. Ale co wtedy? Przecież zostawił tą, która jedyna
mogła mu przyrządzić napar by móc dalej żyć na tym odludziu. Samą w lesie na
pewno ją dopadną…
Gina była śmiertelnie przerażona – była
sama w środku lasu gdzie grasowali jacyś mordercy a ponad to nie wiedziała
jak się stąd wydostać. Starała się nie myśleć o trupie wiszącym nieopodal na
gałęzi a także o tym, że ci, którzy zabili tego wisielca mogą dopaść także
ją.
„Gina myśl pozytywnie. Na pewno da się wybrnąć jakoś z tej
beznadziejnej sytuacji”
Wiatr coraz bardziej się wzmagał,
targając liście na drzewach a niekiedy sprawiając, że z pobliskiego drzewa
spadał „deszcz” zeschniętych liści. Czubki drzew pochylały się
na wszystkie strony, tak, że wyglądały jak gdyby tańczyły. Można było
odnieść takie wrażenie, że nawet natura zdawała się przeczuwać nadchodzące
zdarzenie. Wśród mroków nocy, pomiędzy drzewami krążyły czarcie istoty
wysłane na żer przez samego Szatana. Uzbrojeni w miecze i kosy, przemierzali
niespokojną puszczę, niekiedy raniąc wiekowe kardale, długim, ostrym
sprzętem pozostawiając głębokie rysy na korze. Z nadszarpniętego drewna lała
się złocista żywica, spływając gęstą mazią po korze. Nawet zwierzęta, które
wyszły na nocne polowanie, unikały spojrzeń zakapturzonych postaci, usuwając
się na ich widok głęboko w cień.
Wysłannik Kruka uznał, że czas by
działać. Wiedział, że w pobliżu jest gdzieś Orfeusz na swym wierzchowcu,
więc teraz wystarczyło działać tylko według wcześniej założonego planu.
Tak też się stało – Zakonnik upadł na ziemię, starając się zrobić przy
tym jak najwięcej hałasu. I tak jak przewidział Kruk – Orfeusz
natychmiast zainteresował się źródłem owego zamieszania. Jego koń zarżał
głośno, tupiąc głośno kopytami. W pewnym momencie zdawało się nawet, że
zwierzę stanęło dęba, gdyż uderzyło mocniej tylko dwoma nogami. Koń ruszył
kłusem w kierunku podstawionej ofiary.
- Remis? – spytał Orfeusz,
zsiadając pospiesznie z wierzchowca, który parskał, niespokojnie przy tym
tupiąc. „Remis” jednak ani drgnął – czekał aż Orfeusz
odwróci go by upewnić się, że leżący mężczyzna to rzeczywiście poszukiwany
przez niego Remis.
- O matko, to ty. Remis odezwij się. Słyszysz mnie? To
ja Orfeusz. Remis! – potrząsnął delikatnie Zakonnikiem. Ten jednak
przygotowany na taką sytuację udając wyczerpanego, wytłumaczył na migi, że
nie może mówić.
- Nie martw się – uspokoił go Orfeusz –
Zabiorę cię stąd.
Koń coraz bardziej się niepokoił, jednak tym razem
Orfeusz nie pozostawał bierny wobec dziwnego zachowania zwierzęcia.
-
Przestań się wiercić! – krzyknął do niewidocznego konia.
Przynajmniej tak to wyglądało. W rzeczywistości jednak to nie koń był tym na
którego wrzasnął Orfeusz.
- Puść mnie!!! – odezwał się
niespodziewanie czyjś głos. „Remis” wyglądał jakby to nim nieźle
wstrząsnęło – czyżby Orfeusz nie był sam? A jeżeli nie, to, kto z nim
był?
- Zamknij się! – rzucił Orfeusz patrząc się gdzieś przed
siebie. Fałszywy Remis był bardzo ciekaw kim jest właściciel owego
tajemniczego głosu, z którym rozmawiał Orfeusz. Aby się tego dowiedzieć
chwycił Orfeusza za ramię i wskazał w miejsce gdzie przed chwilą dochodził
odgłos człowieka.
- Nie przejmuj się to tylko chłopak Otta, Paweł. Miałem
go na ciebie wymienić w razie gdybym spotkał Diega. Wiesz, jaki on jest, nie
oddałby cię mnie. Ale skoro go nie ma to sprawa z głowy. Swoją drogą, co się
z nim stało? – spytał podejrzliwie, jednak natychmiast dodał, ku uldze
Zakonnika, że nie musi mu tłumaczyć na razie ze względu na swój stan
zdrowia.
- Muszę cię stąd zabrać. Mogę się założyć, że mój ojciec wysłał
już za tobą i mną mały pościg – uśmiechnął się, w sposób jakby go to
bawiło. – Dlatego mój drogi nie widzę powodu, aby dawać tym kretynom
satysfakcję z szybkiego wytropienia nas. Swoją drogą Remis, musimy ci
znaleźć kogoś, kto by się tobą zajął. Mizernie wyglądasz – Zakonnik
bardzo się starał, aby nie wyglądać na zbyt zdziwionego. Pierwszy raz w
życiu widział Orfeusza, który nie wrzeszczał, nie groził, nie wyżywał się na
innych. To był zupełnie inny Orfeusz – miły, lekko uśmiechnięty
– zupełnie jakby obecność Remisa wywierała na niego szczególny
wpływ.
- Przestań się tak na mnie patrzeć jak wystraszone cielę.
Wyzdrowiejesz brachu nim się obejrzysz. Nie pozwolę, aby mój porąbany ojciec
miał cię na sumieniu. Nie wiem, co ci wstrzyknął, ale obojętnie, co to by
nie było nie masz mojego pozwolenia na zejście z tego świata – zaśmiał
się. Zakonnik nadal tępo wpatrywał się w śmiejącego się Orfeusza.
- Stary
otrząśnij się. Widzę, że tobie dali chyba w tyłek coś na wytrzeszcz oczu, bo
cały czas gapisz się na mnie jakbyś zobaczył ducha. – powiedział już
całkiem spokojniej. Jednak jego mina spoważniała nieznacznie, jakby nagle
jakaś myśl przeszła mu przez głowę.
Zakonnik uznał, że za zdrowo
wygląda i postanowił ten stan rzeczy szybko zmienić zanim Orfeusz zacznie
się czegoś niepotrzebnie domyślać. Następnym posunięciem było zaciągniecie
go daleko od miejsca wydarzeń i tego należało się teraz trzymać, by nie
zostać zdemaskowanym.
„Remis” postanowił bardziej wczuć się w
rolę, udając jeszcze bardziej wycieńczonego, tak, by Orfeusz domyślił się,
że jest z nim coraz gorzej i należy go szybko zabrać z lasu. Orfeusz
postanowił nie zwlekać widząc pogarszającą się sytuację przyjaciela i czym
prędzej wziął go na ręce i „zapakował” na rumaka. Sam wyczarował
sobie inny środek transportu – a mianowicie deskę.
- Przytrzymaj
go, żeby nie spadł – zwrócił się do Pawła.
- Ciekawe jak? Mam sobie
zębami zdjąć kajdany? – rzucił ironicznie Paweł.
- Nie bądź taki
zabawny - odpowiedział mu Orfeusz i rozwiązał go.
- Nie boisz się, że
ucieknę? – spytał nagle Paweł z błyskiem oku.
- Nawet nie próbuj.
Wiesz jak się u mnie kończą takie próby – uśmiechnął się jadowicie
Orfeusz. Paweł dostał dość jednoznaczną odpowiedź: Nie ma szans się
urwać.
Nie przeczuwając spisku ruszyli pod osłoną nocy nieświadomi,
że ten, którego szukali jest teraz w śmiertelnym
niebezpieczeństwie…
PS. Życzę Wesołych Świat, dużo prezentów,
mnóstwo szczęscia na nadchodzący rok i udanego Sylwka XD
dobra...z ciężkim bólem serca (oho zaczyna
sie XD) publikuje tego parta. Dzieci proszone sa o sciemnienie monitorow XD
Matko...co ja najlepszego robię, no ale dobra.
Aha i jeszcze jedna
sprawa...niedlugo dam cos o "stronie dobra" XD - czy o Wiktorze i
tak dalej XD
Part 62
Zostało niewiele czasu. Każda ze stron
zdawała sobie sprawę, że za chwilę może dojść do „spotkania” a
wtedy już nie będzie ratunku dla osoby, która była głównym celem tego całego
zamieszania, jaki się wokół jej poszukiwań wytworzył. Jak okrutni okażą się
jego oprawcy? Do czego mogą posunąć w zadawaniu bólu konającemu? Niewiadomo.
Remis przeczuwał nadchodzące niebezpieczeństwo i wiedział, że za
chwilę ujrzy karminowe peleryny postaci wyposażonych w długie miecze bądź
kosy specjalnie naostrzone na tę okazję. Zdawał sobie sprawę, że jeśli go
dopadną, nie zabiją go od razu – będą go męczyć aż sam umrze z
wycieńczenia. On sam nie miał na tyle siły, aby odeprzeć ich atak. Był
bardzo osłabiony swoją chorobą i na dodatek czuł niezmierne przemęczenie z
powodu biegu i jego szaleńczego tempa. Serce waliło mu jak oszalałe a pot
spływał mu strumieniami z czoła. Ciężko oddychał a oczy zaczynały powoli
odmawiać posłuszeństwa ze zmęczenia i chcąc nie chcąc przymykały się mimo
jego woli.
Nie wytrzymał. Musiał przystanąć. Chociaż na chwilę –
ale musiał. Nie zniósłby dalszego włóczenia nogami bez odrobiny wytchnienia.
Chciało mu się niezmiernie pić a pragnienie, jakie go ogarnęło sprawiało, że
nie mógł o niczym innym myśleć. Jednak, gdy uświadomił sobie, w jakiej
sytuacji się znajduje, zaczął powoli o tym zapominać. Oparł się o drzewo i
po chwili zjechał plecami aż na sam dół by usiąść. Jego ciało znowu
poddawało się chorobie – zaczął mieć drgawki a jego skóra zaczynała
blednąć.
„Tylko nie teraz…błagam nie teraz...muszę
uciekać…muszę…”
Ostatkiem sił podciągnął się do góry
i niepewnie stanął na nogach. Starał się biec, ale doszło do tego, że po
przebiegnięciu paru metrów dostał zadyszki.
„ Co się ze mną
dzieje?” – spytał sam siebie w myślach. Przerażało go, że tracił
kontrolę nad własnym ciałem. Jeżeli zaraz czegoś nie wymyśli stanie się
łatwym celem, którego namierzenie stanie się kwestią paru minut.
Kruk
czuł, że zaczyna go ogarniać podniecenie. Czuł się jak łowca, który myśli
wyłącznie o swojej ofierze. On także nie mógł, a nawet nie chciał się wyzbyć
myśli o Remisie. W głowie układał sobie precyzyjny plan morderstwa –
jak i czym będzie go torturować, ile będzie trwać egzekucja. Najbardziej
jednak starał sobie wyobrazić samego Remisa – przede wszystkim jego
przerażony, aczkolwiek pełen nienawiści wzrok. Zastanawiało go także jak
Remis zareaguje na wieść, że to właśnie on ma go zlikwidować. Zapewne do tej
pory myśli, że rzuci się na niego horda wściekłych bestii z kosami. Nic z
tych rzeczy. Co prawda Kruk miał ze sobą małą armię, jednak jest ona
przeznaczona wyłącznie w celach obronnych, przed niespodziewanymi gośćmi z
zewnątrz. Jednakże miała także pomóc Krukowi w razie jakiś komplikacji
– nie można przecież było przewidzieć czy Kruk nie zostanie ciężko
ranny i nawet, jeśli wydawało się to niemożliwe to okoliczności takiej nie
można było pominąć. W takim wypadku dokończyć musieliby Zakonnicy –
bądź, co bądź, ale robota musiała zostać wykonana.
W pewnym momencie
Kruk poczuł, że żołądek skoczył mu do gardła. Spojrzał jeszcze raz, aby się
upewnić. Tak, to był on. Niespełna parę metrów od niego stał Remis, wsparty
o drzewo.
„Nareszcie” – ucieszył się w myślach Kruk.
Nakazał Zakonnikom zająć pozycję, a sam niczym drapieżnik ruszył
bezszelestnie ku Remisowi. Aby nie narobić nawet najmniejszego hałasu,
postanowił, że będzie się do niego skradać unosząc swoje ciało delikatnie
parę centymetrów nad ziemią, aby odgłosy jego stóp nie spłoszyły jego ofiary
zbyt szybko.
To był trafny wybór. Remis stał twarzą do drzewa,
chowając twarz za rękoma nieprzewidując niczego, podczas gdy Kruk zbliżał
się powoli do niego, trzymając w ręku długi, ostry miecz.
Jeszcze
tylko kilka sekund…kilka malutkich sekund i Remis przepadnie na
zawsze.
- Muszę wytrzymać… - szepnął Remis, chcąc się podtrzymać na
duchu i powoli odwrócił się za siebie.
Trwało to ułamek sekundy. Kruk
z całej siły przyłożył Remisowi pięścią w twarz tak, że ten o mało nie
zrobił dziury w drzewie, na którym wylądował.
- Witam cię Remisie.
Zaskoczony? – zabrzmiał szyderczy głos Kruka. Remis nie wierzył w to
co widział…nie chciał w to wierzyć…to był najgorszy koszmar jaki
go mógł spotkać…
- Ty? – wykrztusił ledwo czując okropny,
przeszywający ból w plecach.
- Nie mów, że się nie cieszysz –
powiedział obnażając swoje równe, białe zęby. – Czyżbyś spodziewał się
grupy szaleńców, którzy rycząc rzuciliby się na ciebie i wypruli flaki w
ciągu paru minut? Doprawdy Remis, myślałeś, że pozwolono by na taki
bestialski mord wobec twojej osoby?
- Niech zgadnę – wydyszał Remis
– to ty masz być tym „humanitarnym katem” dla mnie?
-
Cóż za poczucie humoru. Nigdy nie mogłeś się obejść bez tych twoich
dowcipnych docinków. Podziwiam cię, że nawet w takiej chwili chce ci się
żartować – podszedł do wbitego w drzewo Remisa – Jesteś
zaskakujący – zaśmiał się głośno, jak gdyby bardzo go to rozśmieszyło.
- Czemu rżysz jak tępak? Po co te ceregiele? Nie potrafisz mnie zabić?-
zakpił Remis.
- Remis..Remis..Remis…jak zwykle niecierpliwy.
– zacmokał Kruk, nadal z wielkim uśmiechem na twarzy – Mnie się
nigdzie nie spieszy. Dostałem duży limit czasowy a zanim przejdę do finału
pomyślałem sobie, że porozmawiam sobie z tobą, mój drogi przyjacielu –
poklepał Remisa po ramieniu.
- Tracisz tylko czas – zmrużył groźnie
oczy Remis.
- Bo co? Chyba nie powiesz mi, że boisz się, że mogę nie
dopełnić swojego zadania? Nie musisz się o to martwić. Wszelkie przeszkody
zostały usunięte.
- Czyżbyś kazał usunąć wszystkie kłody w lesie w obawie
przed potknięciem się? Wzruszające jak ty potrafisz dbać o szczegóły.
-
Jesteś nader sarkastyczny– udawał zdumionego Kruk, po czym odgryzł się
swemu rozmówcy - Gdybym miał odrobinę serca to pozwoliłbym ci uciec i zostać
zawodowym komikiem.
- Nie popadajmy w skrajności – posłał mu
ironiczny uśmiech Remis.
- Wracając jednak do sedna, pozwól, że
uświadomię cię, że nie masz, co liczyć na pomoc. Pomijając Diega, którego
schwytaliśmy, kogo byś obstawiał na swego wybawcę?
- Tylko mi nie mów, że
słynny Antares rzucił mi się na ratunek! – zakpił. Kruka nieco
zirytowała taka odpowiedź. Złapał Remisa za podbródek a do szyi przystawił
mu swój miecz.
- Nie zgadłeś – wyszeptał Kruk.
- Mam dalej
zgadywać?
- Nie musisz. Zaskoczy cię pewnie wieść, iż twój przyjaciel
Orfeusz także wyruszył ci na ratunek…
Remis spojrzał oniemiały
na ciągle uśmiechniętą twarz Kruka. Czyżby rzeczywiście Orfeusz był tutaj?
Szukał go?
- Biedny Orfeusz – zasmucił się sztucznie Kruk –
padł ofiarą naszej wyrachinowanej gry. Nawet nie wyobrażasz sobie jak łatwo
udało nam się go zmylić.
- Co ta twoja odmóżdżona czaszka znowu
wymyśliła? – starał się dowiedzieć Remis.
- Orfeusz właśnie
opiekuje się rannym Zakonnikiem, który wyobraź sobie, łudząco przypomina
ciebie Remis…
- Co? – wargi Remisa zaczęły drgać w sposób
wyrażający przerażenie ich właściciela.
- To, co słyszałeś. Podsunąłem mu
prosto pod nos, człowieka, który idealnie przemienił się w ciebie. Teraz
zapewne obaj są daleko stąd, gdyż Orfeusz na pewno uznał, że potrzebna
„ci” jest natychmiastowa pomoc.
Remis zaczął dyszeć z
powodu wściekłości, jaka go ogarnęła. Nie potrafił znieść widoku triumfu na
twarzy jego przyszłego zabójcy. Gdyby miał, choć odrobinę więcej siły by
uwolnić swe przytwierdzone do drzewa ciało…
- Nie denerwuj się tak.
Nie zawsze się wygrywa Remis. Czasem trzeba uznać geniusz osoby, która swym,
sprytem potrafi wyprowadzić w pole nawet takiego „lisa” jak
Orfeusz…
- Nie masz się, czym szczycić cwaniaku. Myślisz, że
Orfeusz nie zorientuje się, że podstawiłeś mu jakiegoś nieudacznika na moje
miejsce? Wierzysz w to? – wysyczał gniewnie.
- Ależ nie wykluczam
takiej możliwości. Jednakże nie sądze, aby Orfeusz zdołał cię uratować zanim
ja się z tobą nie rozprawię. Przykro mi… - udał zasmuconego.
- Ty i
ten twój cynizm. Zawsze byłeś pewny wszystkiego…może czas przygotować
się na porażkę, geniuszu? – spytał kładąc szczególny akcent na dwa
ostatnie słowa.
- Wiesz Remis, nie dziwię ci się, że masz nadzieje. Ale u
diabła, nie bądź naiwny jak dziecko. Zdążyłeś mnie już dobrze poznać i
wiesz, że przy moim profesjonalizmie nie pozwalam sobie na żadne
nieprzewidziane niespodzianki czy wpadki. Zresztą przekonasz się ze mam
rację.
- Nie bądź taki pewny siebie. - prychnął ostentacyjnie
Remis.
- Wiesz Remis, tak sobie myślę, że to okrutne stracić bliską
osobę, jak sądzisz? – zmienił szybko temat Kruk.
- O czym ty
chrzanisz?
- Chciałbyś żeby twój syn był z nami czy żebyśmy go
przemaglowali tak jak dziecko Otta?
- Ty szujo zostaw mojego syna w
spokoju! – wrzasnął wściekle Remis, próbując się wyrwać z
drzewa.
- Nie denerwuj się tak, bo ci ciśnienie skoczy, a wierz mi, że
nie chciałbym abyś mi tu wykorkował na serce.
- Nie waż się do niego
zbliżyć!
- Spóźnione życzenie. I wiesz, co ci powiem? Chyba się nim
zaopiekujemy…ktoś musi się przecież nim zająć po twojej
śmierci…
- Ani mi się śni – warknął Remis.
- Nie groź mi
– przytknął mu palec do ust, aby zatrzymać potok słów, jaki zaraz miał
z nich wypłynąć. – Myślę, że chyba już trochę spraw ci wyjaśniłem, a
więc jeśli pozwolisz…zajmę się tobą.
Kruk najwyraźniej
postanowił przejść do działania. Jednym sprawnym ruchem ręki wyciągnął
Remisa, który wcześniej był wbity za sprawą uderzenia w drzewo.
- Mam
ochotę się trochę zabawić – Kruk wpatrywał się w Remisa jakby
go…pożądał. Remis znał ten dziki wzrok stojącego przed nim mężczyzny
– wiele razy widział jak napadał na słabszych Zakoników i zaciągał ich
w ustronne miejsce, aby zaspokoić swe żądze. Był to częsty, praktykowany
przez wielu Zakonników precedens mający na celu ujarzmienie ich
niepohamowanego popędu seksualnego, spowodowanego brakiem kobiet w Zakonie.
Nieliczne wypady za mury twierdzy nie były w stanie zaspokoić ich chęci
„wyżycia się”.
Zaczęła się szarpanina – Remis nie
miał ochoty paść ofiarą zboczeństwa Kruka. Sam Kruk jednak był niesamowicie
silny i nie zamierzał łatwo odpuścić – czekał na tę okazję wiele lat,
a przez miesiąc nawet udało mu się żyć w całkowitym celibacie „od tych
spraw” tylko, dlatego, aby przyjemność i podniecenie było
większe.
- Nie podskakuj tak – wysapał Kruk próbując utrzymać
Remisa – Zrobię tylko to, na co mam ochotę a potem cię
zabiję…
Kruk przycisnął swoim ciałem Remisa do drzewa, z którego
go wcześniej wyciągnął. Trzymał już jego ręcę, jednak nadal opór Remisa był
niesamowicie silny, jak na człowieka będącego w ciężkim stanie. Po paru
minutach walki, Krukowi udało się jeszcze bardziej przyszpilić Remisa
– widać było, że Remis zaczął powoli opadać z sił, jednak nie poddawał
się.
W pewnym momencie Kruk zdołał się wbić w szyję swej ofiary.
Początkowo było to mocne ugryzienie, które sprawiło, że Remis aż zawył z
bólu, jednak potem przerodziło się w czułe pieszczoty tej części ciała.
Pomimo starań Remisa, aby nie pozwolić Krukowi na więcej nie udało mu się go
powstrzymać, przed …pocałunkiem. A raczej wstrętnym wepchnięciu mu
języka do gardła i przygryzaniu mu później jego warg. Kruk najwyraźniej
bardzo się nakręcił faktem „bliskiego kontaktu” z Remisem.
Całując go, wręcz jęczał z zachwytu, co wprowadzało go w stan wstępnego
podniecenia, a natomiast u Remisa wywoływało wstręt i obrzydzenie.
Nagle
Remis poczuł okropny ból w boku i wrzasnął przeraźliwie. Sprawcą owego bólu
okazał się oczywiście Kruk, który jakimś cudem zdołał na chwilę wyciągnąć
miecz i wbić go w bok Remisa.
- Ty skurwielu! – wrzasnął
ponownie Remis, jednak tym razem dużo cieńszym głosem. Twarz miał skierowaną
ku niebu.
- Podobało ci się? – spytał cynicznie Kruk, nie odrywając
się od swoich „obowiązków” – Poczekaj na więcej..
Remis z przerażeniem stwierdził, że Kruk zaczyna mu się dobierać do spodni.
Tym razem miarka się przebrała…
Tym razem to Kruk zawył z bólu, z
powodu kopniaka, jaki wymierzył mu w krocze Remis. Ten niespodziewany atak
sprawił, że Remis nareszcie uwolnił się z uścisku Kruka, którego drugim
kopniakiem odepchnął od siebie.
Kruk jednak nie zamierzał rezygnować.
Sięgnął ponownie po swój zakrwawiony miecz i rzucił się z nim od tyłu,
powalając go na ziemię i wbijając mu ostrze w plecy. Remisa aż
„zgięło” z bólu. Jeszcze parę takich, szarpiących jego ciało
uderzeń aż zacznie się wykrwawiać na śmierć…
PS. tylko mnie nie
zlinczujcie XD tego wymagał...ten
no.....scenariusz....ADWOKAT!!! XD
potrzebujesz adwokata??
zglaszam sie
qrcze... ja ogolnie moglabym zostac adwokatem na tym
forum.. tyle odpowiedzialnosci za ficki, to ja na siebie chyba w zyciu za
nic nie wzielam na siebie
no ale coz
parta czytalam wczesniej, wiec autorka zna
jush moje zdanie na jego temat
mam nadzieje, ze o "stronie dobra" bedzie
duzo.. szczegolnie o jego jednostce chyba wiesz o kim mowie :>
EKHEM... XD No... tego... FAJNY byl ten
part XDDMialas racje, ze deczko zboczony XD Ale nic bulwersujacego tam nie
bylo. Tylko ten "pocalunek"... Bleee... Oblecha, wez ty sie Ava
czasem powstrzymj, bo mi sie oczy zaszklily przed ekranem z
obrzydzenia.
Nie znalazlam ZADNEGO bledu (choc czytalam DWA razy)
Wiesz, ty mnie dziewczyno chyba chcesz z pracy wykurzyc... Jak to przeciez
wplywa na moje kompetencje... Uh, eh... Zaraz sie rozbeeecze XD Be-e-e-e-e
No, ale z drugiej str. part zaczal cos wnosic XD Nie byl taki jak
poprzedni, w tym sie wreszcie cos dzieje =) Czekam tradycyjnie na next
parta.
Pees: Wiesz, az sie smutno na serduchu ronbi, ze sie nie ma
do czego przyczepic XD
PeesII: Ano i sorry, ze tamtego parta wtedy nie
skomentowalam, bo sie do kompiutera dostac nie moglam XP
Ave!
o jaka zemsta....zaraz normalnie się
popłaczę..nie podoba ci się?
wiesz to jeszcze bardziej mnie utwierdziło o twojej
żałosności w życiu nie widziałam takiej osoby, która jest równie
beznadziejna co ty
czytam czytam, dajcie mi chwilkę....
ej na razie nic strasznego się nie dzieje(khemmm, khemmm) Jak sądzę jest to tylko cisza przed burzą więc lepiej
doczytam do końca
Cho mogę Cię zapewnić, że będzie burza... i
to niezła, biorąc pod uwagę fakt, że nie będę mieć niespodzianki, bo wiem co
będzie.. ale cóż, poświęcę się dla dobra sprawy...
ava.. mam nadzieję, że
nie puścisz płazem tej zniewagi...
khem, khem, doszłam do pewnego momentu i
chyba zrozumiałam o co wam chodziło Przeczytałam na razie jeden (khem,khem 3/4)part (nr
62)Wyrażę się tak :TO JEST GENIALNE! Postanowiłam przeczytać pozostałe 61( i ćwierć)
Pozdrowionka!
Niom good good! (Licze na pochwałę
doczytałam do końca )
ojj dzisiaj jestem krytyk XD
Cho nie
nabijaj mi tu postów - jak już komentujesz to w jednym poście - a nie: O
uwaga jestem w tej linijce....następny post: proszę państwa to już
połowa!.....następny post: tak doczytałam!!!
proszę
więc o umiarkowanie w takich postach. Chce mieć przjrzysty topic a nie
śmietnik. Ciesze się że ci się podoba ale to taka rada na
przyszłość.
Jade ty nic nie kumasz, kobieto XD ja tę dziewczynę
zjechałam za jej beznadziejny fick to mi tu przyszła i "zemściła"
się
khemm, khemmm
postów nie nabijam, bo (jak sądzę) kafelkiem zostanę do końca mego żywota
Jak ma być przejrzyste to proszę
QUOTE |
Trwało to ułamek sekundy. Kruk z całej siły przyłożył Remisowi pięścią w twarz tak, że ten o mało nie zrobił dziury w drzewie, na którym wylądował |
QUOTE |
- Ty? – wykrztusił ledwo czując okropny, przeszywający ból w plecach. |
QUOTE |
- Niech zgadnę – wydyszał Remis – to ty masz być tym „humanitarnym katem” dla mnie? - Cóż za poczucie humoru. Nigdy nie mogłeś się obejść bez tych twoich dowcipnych docinków. Podziwiam cię, że nawet w takiej chwili chce ci się żartować – podszedł do wbitego w drzewo Remisa – Jesteś zaskakujący – zaśmiał się głośno, jak gdyby bardzo go to rozśmieszyło. |
QUOTE |
podszedł do wbitego w drzewo Remisa |
QUOTE |
- Tylko mi nie mów, że słynny Antares rzucił mi się na ratunek! – zakpił. Kruka nieco zirytowała taka odpowiedź. Złapał Remisa za podbródek a do szyi przystawił mu swój miecz. - Nie zgadłeś – wyszeptał Kruk. - Mam dalej zgadywać? - Nie musisz. Zaskoczy cię pewnie wieść, iż twój przyjaciel Orfeusz także wyruszył ci na ratunek… Remis spojrzał oniemiały na ciągle uśmiechniętą twarz Kruka. Czyżby rzeczywiście Orfeusz był tutaj? Szukał go? |
QUOTE |
- Mam ochotę się trochę zabawić – Kruk wpatrywał się w Remisa jakby go…pożądał. Remis znał ten dziki wzrok stojącego przed nim mężczyzny – wiele razy widział jak napadał na słabszych Zakoników i zaciągał ich w ustronne miejsce, aby zaspokoić swe żądze. Był to częsty, praktykowany przez wielu Zakonników precedens mający na celu ujarzmienie ich niepohamowanego popędu seksualnego, spowodowanego brakiem kobiet w Zakonie. Nieliczne wypady za mury twierdzy nie były w stanie zaspokoić ich chęci „wyżycia się”. |
QUOTE (Krzywołap @ 03-01-2004 20:36) |
poprostu kompletne dno.... juz dawno nie czytalam takiego gowna, ze tak sie wyslowie, same literowki i bledy juz nie wspomne o bezsensownych zdaniach.... ktore wystepuja na kazdym kroku... |
Child...tylko mi nie mów takich komplementów
XD wiesz przecież kto tu jest guru fickowym XD tamto to jest
DZIEŁO!!!!
ps. dość nabijania postów nieszcześni XD
A
tak apropos XD naszła mnie dzisiaj taka diabelna myśl - zostanę KRYTYKIEM
XD
Oj Ava... bede mowil, co mysle.
Nadal utrzymuje, ze to jest DZIELO, natomiast
"tamto" jes ARCYDZIELEM
pes: dobra koncze - mialo nie byc nabijania postow
pes2: Pokrytykujmy wszyscy razem
QUOTE (avalanche @ 03-01-2004 20:02) |
ojj
dzisiaj jestem krytyk XD Cho nie nabijaj mi tu postów - jak już komentujesz to w jednym poście - a nie: O uwaga jestem w tej linijce....następny post: proszę państwa to już połowa!.....następny post: tak doczytałam!!! proszę więc o umiarkowanie w takich postach. Chce mieć przjrzysty topic a nie śmietnik. Ciesze się że ci się podoba ale to taka rada na przyszłość. Jade ty nic nie kumasz, kobieto XD ja tę dziewczynę zjechałam za jej beznadziejny fick to mi tu przyszła i "zemściła" się |
Ava, dlaczego nic mi nie powiedziałaś, że
kontynuujesz tego ficka? ;P Poczytałam te nowe party i świetne - jak zawsze.
Robisz niemało błędów interpunkcyjnych (a ja jestem na tym punkcie strasznie
wyczulona i aż mnie skręca, jak kropka czy przecinek jest w nieodpowiednim
miejscu lub nie ma gdzieś odstępu ^^). Ale poza tym - akcja jest szybka,
porywa. Fabuła też dobra. Postacie - wyraziste. Oby tak dalej =) I mam
nadzieję, że będziesz jeszcze długo kontynuuować tego ficka =)
Czekam na next parta, tylko ma być ciekawszy
i fajnieszy... zgoda??
A ten to mi się słabo podoba, ale spoko majonez
właśnie czekałam aż skomentujesz mojego ficka
droga Amelio....jak ty w zaskakująco szybko czytasz..inne ficki w mig
skomentowałaś...(ironia..ależ skąd)
Nie wiem po co komentowałaś tego
ostatniego parta, skoro nawet nie wiesz o co chodzi - jakbyś niezauważyła tu
jest ponad 70 partów (licze z pierwszą częścia). Wątpie nawet czy doczytałaś
tn ostatni part - wleciałaś tu, dałaś nic nie znaczącego komenta i dalej
lecisz nabijać. Weź tu mi nie gadaj "fajniejszy, ciekawy" - bo tak
można mówić jak się zna reszte - wtedy porównuje się, że np. ten ostatni
part był mniej interesujący od poprzedniego.
Takie komenty są dla
mnie czystym nabijactwem...
znalazłam trochę czasu, więc postanowiłam
coś napisać - nie wiem czy dożyję następnego tygodnia (klasówy ==')....a
tu jeszcze trzeba się przyznać rodzicom że się dostało 2- z chemii XD Wiem,
że part taki sobie....ale siem postaram jak mi będzie lepiej. A..i ci dobrzy
już będą naprawdę niedługo ^^
Part 63
Fałszywy Remis
bardzo dobrze grał swoją rolę. Nie trudno było udawać wyczerpanego –
trudniejszą sztuką, było granie przed Orfeuszem. Istniało jednak minimalne
ryzyko wpadki Zakonnika. Mimo to, trzeba było się mieć na baczności.
Nieostrożny gest i Orfeusz może wyczuć spisek.
Paweł nie wydawał się być
zachwycony trzymaniem „Remisa” by ten nie spadł z wierzchowca.
Nie dość, że go bezczelnie porwał ten psychol Orfeusz to jeszcze miał robić
u niego za pomagacza. Sam był silny jak stado smoków a dziecku kazał trzymać
osobę, którą mógłby bez problemu wziąć na swoje barki.
- Dlaczego ja mam
go trzymać? – zaczął marudzić Paweł. Orfeusz zmierzył nastolatka
groźnym spojrzeniem.
- Bo ja tak ci kazałem i nie jęcz, bo zaraz
zejdziesz i będziesz sobie kopać grób!
- Palant… - wymamrotał
cicho Paweł.
- Co tam mamroczesz pod nosem?
- Nic –
odpowiedział szybko Paweł szybko odwracając wzrok.
- Nie kłam.
- Nic
nie mówiłem!! – wrzasnął Paweł odruchowo uderzając trzymanego
przez siebie mężczyznę prosto w plecy. Rozległ się głośny krzyk i potok słów
uderzonego.
- Ty pieprzony szczeniaku! Porachuje ci kości!
Nagle „Remis” zdał sobie sprawę, co zrobił. Zakrył usta dłońmi i
z przerażeniem patrzył na oniemiałego Orfeusza. Paweł również wyglądał jakby
trafił go piorun. Przeczuwając, co się święci powoli zsunął się z
niewidzialnego konia.
- Zakonnik…- wyszeptał z mściwością Orfeusz.
- Orfeuszu to nie tak jak myślisz…to ja Remis – zaczął się
tłumaczyć mężczyzna – To przez tą chorobę.
Uwierz mi
Orfeuszu…
- Masz mnie za kretyna?! – rozległ się donośny
wrzask wściekłego Orfeusza, niosący się echem po okolicy.
- Nie
Orfeuszu…Posłuchaj mnie…
- Słucham cię ty przeklęta gnido i
już zaczynam rozumieć. Nie martw się…Najpierw mi wyśpiewasz gdzie jest
Remis a potem cię zabiję.
Zakonnik próbował ratować życie, jednak nie
było szans by uciekł.
- GADAJ!
- Nie powiem…- powiedział
trzęsącym się głosem. Wyglądało, że mężczyzna mówił te słowa będąc świadom,
jakie niosą one konsekwencje.
Orfeusz rzadko miewał w zwyczaju długo
wyciągać z ofiary zeznania. Tym razem także nie zamierzał wyłamywać się ze
swojego „rytualnego” zachowania. Wystarczyła sekunda, aby
fałszywy Remis poznał jak to jest mieć skręcony kark.
- Popatrz sobie
–zwrócił się do przerażonego Pawła – Skończysz tak samo jak mi
wykręcisz jakiś numer. A teraz wsiadaj – pospieszył
chłopaka.
Tymczasem sytuacja z prawdziwym Remisem nie wyglądała
najlepiej. Kruk był zdeterminowany do tego by popełnić najgorsze, plugawe
czyny. Nie leżało w jego naturze, pozwolić ofierze by uszła z życiem z jego
„gry”.
Lubił się droczyć z przeciwnikiem – wyciągać na
światło dzienne sprawy najbardziej drażliwe i wywołujące na ich twarzy
wściekłość i nienawiść. Uwielbiał jak patrzono na niego z pogardą –
wiedział, że ofiara jest bezsilna wobec jego nadludzkich mocy, a jej
nienawiść do niego wywoływała ironiczne wybuchy śmiechu i cyniczne uśmiechy,
bo wiedział, że jest ponad nią…Jest jej panem i wyrocznią…Jakże
słodko jest rzucać upodlające i poniżające słowa, które wypruwają z duszy
człowieka te resztki godności, jakie w niej pozostały.
Remis był
dostatecznie poraniony, aby uznać go za osobę niezdolną już przynajmniej do
ucieczki, jeśli nie do obrony. Z pociętymi nogami trudno było wykonać jakieś
ruchy…
- Nic z tego – wysapał Kruk, widząc jak Remis
rozpaczliwie wyrwać się z objęć Kruka, który prawie, co leżał na nim by nie
dać mu uciec.
Ręce Kruka mocno przyciskały nadgarstki jego przeciwnika do
ziemi. Remisowi zdawało się jakby leżał na nim ważący tonę smok, który swym
ciężarem powodował, że brakowało mu powietrza – rzeczywiście trudno
było mu złapać powietrze będąc zgniatanym przez dobrze zbudowanego
mężczyznę. Na dodatek czuł na swoim ciele to gorąco wywołane ich,
wielominutową szarpaniną – obaj byli spoceni i dyszeli ciężko z
wysiłku.
Nagle Remis poczuł, że Kruk przyciąga jego jedną rękę do drugiej
i mocnym chwytem przytrzymuje je obie. Ręka Kruka, która w tym momencie
została na „wolności” powędrowała znów w strefę zakazaną. Jego
bezwstydność zdawała się nie mieć granic – dłoń mocno przylgnęła do
pośladka Remisa powoli schodząc niżej i niżej. Chwilę potem Kruk postanowił
odwrócił Remisa tak by miał widok na jego twarz…Szczególnie jednak
chciał zapamiętać ten moment, gdy na jego twarzy pojawi się nienawistny
wzrok a potem mina upodlonego człowieka, któremu siłą odebrano godność.
-
Możesz zaczniesz wreszcie współpracować – wyszeptał rozbudzony Kruk
– Nie martw się…to wszystko zostanie między nami…nikt się
nie dowie, że oddałeś się mi po heroicznej walce…
- Mam nadzieje,
że zdechniesz w męczarniach bydlaku – wysyczał ledwo Remis, nadal
czując przeraźliwy ból w plecach i nogach. Kruk zlekceważył tę obelgę
– wiedział, że Remis zaczyna się łamać...Każdy w końcu zaczynał
ulegać…
Gina nadal błądziła wśród mroków ciemnego lasu,
próbując znaleźć, choć jedną wskazówkę na to by iść we właściwym kierunku.
Coraz bardziej jednak plątała się w tym wszystkim – drzewa, które
mijała wydawała się wcześniej widzieć…Czuła się zupełnie tak jakby
kręciła się w kółko. Była już bardzo zmęczona i pragnęła jedynie tego by
znaleźć się w końcu w domu i zapomnieć o tym wszystkim, co ją spotkało.
Jeden z Zakonników, który stał na straży zobaczył coś niepokojącego.
Niedaleko błądziła jakaś osoba…prawdopodobnie kobieta. Zakonnicy mieli
rozkaz zgładzić każdego, kto włóczył się w okolicy – nigdy nie
wiadomo, co taka osoba mogłaby usłyszeć…a mogła dużo – Kruk z
Remisem nie zachowywali się raczej cicho.
Zakonnik pokazał swym
towarzyszom znak, że jest robota do wykonania – ci bardzo ochoczo
zareagowali na wieść o tym, że ofiara ma być kobietą…
Sekundę
potem Gina zorientowała się, że jest w opałach – leciało na nią około
dwadzieścia postaci w karminowych płaszczach z kosami w rękach. Krzyknęła
jak tylko głośno potrafiła i zaczęła uciekać.
Zakonnicy odcięli jednak
dziewczynie drogę ucieczki – okrążyli ją, stając w kręgu. Była
sama…kompletnie sama, osaczona przez bandę psychopatów, których
zamiary łatwo dało się przewidzieć. Tylko cud mógł ją ocalić…
Jeden
z mężczyzn zdjął w głowy kaptur spoglądając na dziewczynę.
- Ładna
jesteś…- wyszeptał z zadowoleniem, podwijając rękawy. Następnie dłonią
przejechał po swoim policzku – Jestem nieogolony…ale chyba nie
będzie ci to zbytnio przeszkadzać…
- Ccooo chcesz zzze mną
zrrrooobić? – wyjąkała przerażona Gina.
- Jak to, co…mało
domyślna jesteś…
Zakonnik zapewne zaraz wziąłby się za
„robotę”, jednak stało się coś, co wprawiło jego i innych o
dreszcze – echo uderzenia kopyt stawał się coraz bardziej
głośny…
Chwilę potem Zakonnik, który tak beztrosko rozmawiał z Giną
padł na ziemię martwy – miał wbity nóż prosto w serce.
-
Orfeusz!!!! – podniesiono alarm. Moment później
ukazała się wysoka postać mężczyzny w białych włosach, wściekłego niczym
rozjuszone zwierzę.
Wieść o przybyciu Orfeusza szybko dotarła także
do walczących ze sobą mężczyzn. Kruk wyglądał jakby go poraziło. Plan się
nie powiódł. W takim wypadku należało przyspieszyć działania – musiał
natychmiast zabić Remisa. Nie ociągał się z podjęciem tej decyzji –
trzeba będzie przecież mieć jeszcze czas na ucieczkę, gdyż samemu można było
zginąć. Szybkim ruchem sięgnął po miecz i starał się nim podciąć gardło
Remisa – znowu jednak napotkał na jego opór. Kruk jednak ani myślał
się poddać, z całej siły przyciskał ostrze coraz bliżej szyi ofiary.
Nie dane mu było jednak wykonać zadania. W pewnym momencie Kruk
„wyfrunął” w powietrze i z głośnym łoskotem uderzał w kolejne
drzewa, które pod wpływem niewyobrażalnej siły, w jaką w nie uderzało jego
ciało, zostały ścięte. Remis odetchnął w ulgą, kątem oka dostrzegł znajomą
twarz Orfeusza…
Orfeusz nie często miewał ataki szaleństwa,
jednak tym razem wyglądał jakby go opętał diabeł. Rzucał Krukiem siłą woli
niczym szmacianą lalką, starając się, aby jak najbardziej został
poturbowany. Minę miał zaciętą, co znaczyło, że to dopiero początek zemsty,
jaką szykował dla Kruka – nigdy mu nie wybaczy, że chciał skrzywdzić,
Remisa i to w tak perfidny sposób, jaki miał w zwyczaju zabijać ludzi.
Drzewa padały na ziemię jeden za drugim. Kruk rozpaczliwie próbował się
uwolnić ze szponów mocy Orfeusza, jednak niewiele mógł zrobić, gdyż Orfeusz
posiadał potężną moc psychiczną, której pokonać było nie sposób.
Chwilę
potem Kruk wykonał w powietrzu fikołka odbijając się od kolejnego drzewa
– tym razem jednak jego ciało nie leciało ku kolejnemu drzewu, lecz ku
sprawcy całego zdarzenia.
Orfeusz chwycił posiniaczonego i
poranionego Kruka za szaty.
- Ty kanalio! – potrząsnął nim z
całej siły – Pożałujesz tego!
Przyszedł czas na najgorszy
rodzaj tortur, jakie mógł uczynić ten człowiek. Ciało Kruka wypełniało się
bólem i cierpieniem, a jego moc uciekała poprzez skórę do ciała Orfeusza,
który czerpał z tego siłę, która jeszcze bardziej sprawiała, że stawał się
potężny.
Dotyk Orfeusza był najgorszym cierpieniem, jakie mogło
spotkać jego ofiarę, gdyż Orfeusz był niczym trucizna sącząca się w duszy i
niszcząca umysł. Skutki takiej tortury wykonywane w czasie dłuższym niż parę
sekund – jeśli się przeżyło – na długi czas paraliżowało ofiarę,
bądź pozbawiało ją kompletnie mocy lub zdrowia.
Ktoś jednak zamierzał
ocalić Kruka - Orfeusz wyczuł w nim obcą moc, którą bardzo dobrze znał.
Osoba ta nie znajdowała się w pobliżu. Przeciwnie wręcz, była w zamku Zakonu
i podobnie jak Orfeusz…działała siłą woli…
PS. dobra wiem
poleciałam trochę z akcją....ale co tam XD
No, jest nowy part Jeden błąd, który mi się w oczęta
rzucił:
QUOTE |
Lubił się droczyć z przeciwnikiem – wyciągać na światło dzienne sprawy najbardziej drażliwe i wywołujące na ich twarzy, wściekłość i nienawiść. |
part bardzo fajny.. to co, ze polecialas z
akcja.. mnie sie bardzo podoba.... zreszta jak zawsze
Wreszcie to przeczytałam. Brawa dla mnie
Dobra, chcesz krytykę? Po prostu nie mogłam usiedzieć,
jak bezlitośnie kaleczyłaś w pierwszych partiach interpunkcję. Ortografia (
bój się, bo kocham ortografię ) pozostawia wiele do życzenia. Fabuła
ciekawa, abaska już zauważyła, że nie potrafisz stawiać przecinków, te
ostatnie party( mówię o Kruku + Remisie) były deczko ohydne. Fabuła
baaaardzo ciekawa! W ogóle nie można ci zarzucić, że zgapiasz z
Harry'ego pottera albo coś ( no dobra, Orfeusz = Morfeusz, a poza tym
ten zakon... Krzyżaków czytałaś? Motyw Atlantydy... )no i jest wiele wątków,
opisy w równowadze z dialogami, refleksjami, pod tym względem CUDO! T0o
dawaj party, jeśli cię znowu nie odłączyli
To że kaleczyłam interpunkcje w
pierwszych partach i ortografię było spowodowane moim niedbalstwem XD ale
także tym że nie posiadałam Worda. Ostatnio jednak zaczęłam poprawiać te
pierwsze party i myślę że błędów raczej nie powinno już być (doszłam
bodajże do 18 parta w częsci drugiej)
Co do przecinków - przyznam bez
bicia, najchętniej w ogóle bym ich nie stawiała - jednak Word co nieco mi
rehabilituje to moją wadę. (czasami XD)
Co do treścii - Orfeusz=Morfeusz?
Dwie różnie bajki moim zdaniem - jedna z postaci jest z mitologii a druga z
matrixa. Poza tym ja tylko wzięłam imię dla bohatera bo urzekła mnie
historia o Orfeuszu i Eurydyce - jednak jak pewnie zauważyłaś Orfeusz z moim
opowiadaniu nie przypomina w ogóle tego mitologicznego, więc można uznać że
zapożyczyłam sobie tylko jego imię..bo mi się podobało.
Co do Zakonu -
"Krzyżaków" nie czytałam bo przyznam się bez bicia - nie mogłam
strawić tej książki. Nie wiem skąd to skojarzenie z Krzyżakami - mi się
zakonnicy zawsze kojarzyli z panami w habitach siedzących w klasztorach,
których atmosfera była owiana taką lekką nutką tajemnicy.
Atlantyda
natomiast...no cóż...od bardzo dawna mnie ciekawiła więc postanowiłam ją
uczynić taką swoistą "krainą utraconą" - bo jak wiesz mimo iż
wielu bohaterów nazywa się Atlantydami to jednak nie mają oni swojej
ojczyzny, czyli żyją tak jakby na przymusowym wygnaniu że tak to ujmę.
Napisałaś że Kruk + Orfeusz i te scene były ohydne...no cóż prawidłowo
to odbierasz bo takie było moje założenie. Myślę że czasem mam niemoralne
odchyły, ale to moim zdaniem dobrze, że wyrzywam się tutaj niźli miałabym
wyrosnąć na psychiczną maniaczkę, która by potem mordowała ludzi bo zamykała
się w swoim chorym świecie - mi pisanie w jakimś pomaga wyzbyć się
negatywnych emocji, które we mnie drzemią...z zasady więc opisywane potem
sceny bardzo dobrze myślę przedstawiają to co miałam zamiar
przekazać.
Co do odłączenia...ta sprawa mnie raczej nie dotyczy
bo mam już od dawna stałe łącze...jedyne więc co mnie może odłączyć to
elektrownia za nie płacenie przez moich rodziców rachunków...albo sami
rodzice w akcie złości na mnie XD
dziękuje za uwagę - musiałam się
wygadać - na szczęscie na temat. A tak nie na temat to byłam w teatrze
Narodowym na sztuce "Sen Nocy Letniej" iii...ale to już dłuższa
historia ^^
PS> a parta może dam jutro..nie wiem..jestem
nieobliczalna. Co do błędów - myślę że wiele się od początku pisania
nauczyłam i nadal się uczę - dzięki wam.
Part 64
Nie było wątpliwości, że
tą osobą był Antares. Tylko on miał na tyle mocy i interes w tym by ratować
Kruka z objęć swego syna. Bez Kruka, który był niejako fundamentem Zakonu
mogły lec wszystkie marzenia Antaresa, gdyż tylko ten człowiek mógł mu pomóc
w realizacji jego zamierzeń.
Starcie dwóch potęg w ciele jednego
człowieka było bardzo wyczerpujące zarówno dla Orfeusza i Antaresa, jak i
dla samego Kruka, który praktycznie nie miał już wpływu na to, co dzieje się
w jego ciele. Mógł się jedynie modlić, aby dowódca Zakonu szybko zakończył
ten „pojedynek myśli” i uwolnił go od swej
„pociechy”.
Nie było to jednak takie proste. Orfeusz nadal
miał tę przewagę, że to on był najbliżej Kruka i mógł go wykończyć dotykiem,
gdyż wystarczyło tylko zmorzyć siłę dotyku by ofiara szybciej się
wykończyła.
Orfeusz jednak nie wziął pod uwagę sprytu swego ojca. Antares
zdawał sobie sprawę, że mocą w tym momencie niewiele zdziała – mógł
jedynie regularnie ogłuszać Orfeusza myślami, jednak wiedział, że takie
działanie było skuteczne tylko na krótką metę. Orfeusz był w stanie
przeczekać ten napór niszczycielskich głosów…bolesnych
wspomnień…przykrych doznań…męczących rozmyślań…To wszystko
było marną garstką, która tylko na moment mogła go zamroczyć.
Trzeba
było zacząć myśleć jak taktyk. Co mogło odciągnąć Orfeusza od Kruka?
Odpowiedź wydawała się nazbyt oczywista – Remis. Należało, zatem
zakraść się do umysłu ledwie zipiącego Remisa i męczyć go tak by zwrócił
uwagę Orfeusza.
„ Remis…” zahuczał głos Antaresa
„Przygotuj się na niespodziankę prosto z piekła rodem”
To, co
chwilę potem poczuł Remis można by porównać do zgniatania czaszki przy
muzyce gwoździ posuwanych jeden za drugim po tablicy. Był to ból nie do
zniesienia. Symfonia zgrzytów, pisków niesionych echem w najgłębszych
zakamarkach umysłu.
Tak jak przewidział Antares, Remis szybko dał znać,
że cierpi. Chwycił się za głowę potrząsając nią na wszystkie strony i
wrzeszcząc przy tym niemiłosiernie.
Orfeusz natychmiast zorientował się,
jaka taktykę przyjął Antares. Odrzucił Kruka i popędził na pomoc Remisowi,
który aż zwijał się z bólu.
Antares nie zamierzał długo czekać –
przekierował swą moc na Kruka przejmując nad nim kontrolę. Nie zwlekając ani
sekundy dłużej sprawił, że Kruk, którego rządził ciałem wyczarował deskę i
czym prędzej wsiadł na nią uciekając jak najdalej od Orfeusza.
Orfeusz
zdołał zauważyć jedynie pochyloną postać nieprzytomnego Kruka, która
przeleciała mu nad głową. Gdyby Remis nie był w tak fatalnym stanie zapewne
ruszyłby za nim w pogoń. Teraz było to jednak nie możliwe. Każda chwila bez
pomocy lekarskiej była dla Remisa niczym tykający mechanizm na bombie
– im dłużej nie dostawał leku tym bardziej się męczył i
cierpiał.
Orfeusz nie wiedział, co robić – nie umiał pomóc sam
Remisowi. Wziął go na ręce i skierował się ku miejscu gdzie czekał na niego
Paweł i koń. Trzeba będzie natychmiast ruszać.
- To na pewno on?
– spytał niedowierzającym głosem Paweł.
- Zamknij się! –
wrzasnął wściekle Orfeusz. Paweł zamilkł.
Orfeusz przerzucił
półprzytomnego przez grzbiet wierzchowca, po czym zwrócił się do Pawła:
-
Nie jesteś mi już potrzebny. Byłbyś tylko ciężarem – powiedział srogo,
szykując się na usuniecie nastolatka.
W tym momencie rozległ się odgłos
kasłania gdzieś z pomiędzy krzaków. Orfeusz zwęził oczy i skierował swój
wzrok na drgający liśćmi krzak olbrzymiej paproci. Ruszył pewnie i szybko w
tamtym kierunku podnosząc z ziemi…dziewczynę.
Remis spojrzał w
tamtą stronę mętnym wzrokiem i na chwilę odzyskał jasność umysłu.
- Nie
zabijaj jej – powiedział na tyle głośno na ile mógł, widząc, że
Orfeusz właśnie się do tego szykuje – Ona jest córką medyka…zna
przepis na lekarstwo, które mam brać…
Orfeusz podniósł brwi w
zdziwieniu. Sądził, że Remis bredzi.
- Porwaliśmy ją z Diegiem…-
dodał Remis próbując wytłumaczyć sprawę – Ja nie bredzę. Jeśli ją
zabijesz stracę szansę na natychmiastową pomoc.
Gina, która była cała
umorusana w popiele sprawiała wrażenie jakby nie za bardzo wiedziała, co się
z nią dzieje. Możliwe, że była oszołomiona po tym jak Orfeusz natarł na
Zakonników. Pamiętała jedynie, że wielu z nich uciekło a ci, którym się to
nie udało leżało u jej stóp martwi. Ona sama dostała w plecy od jakiegoś
zabłąkanego zaklęcia i upadła nieprzytomna na ziemię.
Paweł z
niepokojem przyglądał się całej sytuacji. Teraz tylko on pozostał do
odstrzału. On nie był do niczego przydatny.
- Chłopca też zostaw przy
życiu – wysapał Remis. Paweł aż wytrzeszczył oczy w niedowierzaniu
– Chcę mieć posłańca…
- On cię zdradzi Remis –
zaprotestował Orfeusz.
- Zobaczymy. Nic nam nie zaszkodzi zaryzykować. A
ty…Paweł…pamiętaj, że zostałeś ocalony…masz dług
wdzięczności wobec mnie i niech cię to zobowiązuje do tego abyś odpłacił mi
się za tę przysługę…
Paweł spojrzał na zmizerniałego człowieka,
który właśnie ocalił mu życie. Nie wiedział jak zareagować. Życie ocalił mu
niegdysiejszy przyjaciel jego ojca…Zakonnik, którego umysł pod wpływem
choroby zdawał się odbierać mu rozsądek.
Orfeusz niechętnie przystał na
tę propozycję abym darować życie Pawłowi, jednak nie miał wyboru –
musiał się zgodzić na żądania Remisa. Nie było sensu w takim momencie się z
nim kłócić.
- Ocućcie ją…I do jasnej cholery zdejmijcie mnie z tego
konia. Rzygać mi się zachciewa jak tak na nim wiszę.
- Zajmij się nią
– Paweł przytrzymał za Orfeusza dziewczynę by ten mógł zdjąć Remisa z
wierzchowca.
Gina mrużyła oczy i przetarła je rękawem. Nadal jeszcze
nie orientowała się zbytnio, co się z nią dzieje. Czuła tylko, że ktoś ją
trzymał z tyłu, aby nie upadła. Powoli dochodziły do niej impulsy
rzeczywistości – niebo robiło się coraz jaśniejsze a przyroda powoli
zaczynała się budzić do życia, po mrokach nocy.
- Orfeusz... –
zwrócił się do towarzysza Remis – Obiecaj mi że jej nie zabijesz
teraz…
- Obiecałem ci, że…
- Ale ja się obawiam, że możesz
złamać tę przysięgę jak się dowiesz kim ona jest… a wiem, że lada
moment przypomnisz sobie kim jest ta dziewczyna jak się jej uważnie
przyjrzysz…
- O czym ty mówisz? – spytał zaniepokojony
Orfeusz – Chcesz mi powiedzieć, że to jest ktoś…kogo znam?
-
Nie myśl sobie, że ona się będzie cieszyć z tego spotkania po latach –
ostrzegł go Remis. Orfeusz uśmiechnął się cynicznie.
- Moja niedoszła
ofiara? – spytał rozbudzony.
- Tak, ale ani mi się waż jej tknąć.
Musi mi zrobić to świństwo, które mam brać, bo inaczej umrę. Słuchasz
mnie?
Orfeusz nie słuchał. Spojrzał na trzymaną przez Pawła dziewczynę.
Rzeczywiście...Jej rysy zdawały się być mu znajome. Nie mógł sobie jednak
przypomnieć skąd…
Antares był wściekły. Plan tak szczegółowo
przez niego dopracowany spłonął na panewce. Wszystko poszło nie tak jak się
spodziewał. Nawet jego As zawiódł – Kruk nie poniósł chyba jeszcze
nigdy tak sromotnej porażki.
Wszystkiemu winni byli jego syn i ten
przeklęty Diego – obrońca uciśnionych w czerwonym habicie. Miał ochotę
rozszarpać tych dwóch na drobne kawałeczki. Na jednym będzie się mógł
zemścić – dostał wiadomość, że Zakonnicy schwytali go w lesie.
Przynajmniej jedna dobra wiadomość tego dnia. Buntownik poniesie odpowiednią
karę a z synem rozliczy się, kiedy indziej. Dopadnie go prędzej czy później
a wtedy zabije i jego i Remisa…
Niedługo potem na zewnątrz tego
zapuszczonego bagniska zaczęły się powoli ukazywać postacie w karminowych
habitach zmierzające ku zamczysku. Antares podszedł bliżej okna spoglądając
z pogardę na tę bandę nieudaczników, którzy zawiedli. Większość z
powracających miała opuszczone głowy i poranione ciała, z których spływająca
krew zlewała się z czerwonym kolorem ich szat.
Antares usiadł na
fotelu przytykając opuszki palców obu rąk do siebie. Czekał na chwilę, kiedy
do jego gabinetu zostanie wleczony ten zdrajca Diego.
Na korytarzach
zaczęły się rozlegać hałasy krzyczących na siebie Zakonników. To jeszcze
bardziej wytrącało Antaresa z równowagi. Przy takim harmiderze nie mógł
spokojnie myśleć. Na dodatek więźniowie się obudzili…Zakonnicy musieli
być rzeczywiście wściekli skoro musieli się aż wyżywać fizycznie na
więźniach.
Drzwi komnaty się otworzyły a do środka wkroczyła spora
grupka Zakonników trzymająca osobę, której obłąkańczy śmiech wypełnił
pomieszczenie.
Antares podniósł się z fotela i podszedł cicho to
szarpiącego się buntownika.
- Witaj Diego – uśmiechnął się
pogardliwie.
- Panie – ukłonił się jeden z Zakonników.
-
Seginusie…ty jedyny mnie nie zawiodłeś – pochwalił go dowódca.
Seginus był niezwykle łasy na takie akty podnoszące jego morale i dumę.
-
Działałem z myślą o tobie panie…Wiesz przecież, że nigdy cię nie
zawiodłem – uśmiechnął się nieznacznie robiąc jeszcze jeden krótki
pokłon, ku postawnemu dowódcy.
- Czemu jeszcze nie odzyskał
świadomości?
- Dostał za dużą dawkę ogłupiacza…
- W takim razie
skoro nie mogę z niego wyciągnąć zeznań nie jest mi w tym momencie
potrzebny. Zabierzcie go i wrzućcie do celi. Powiedźcie strażnikom, żeby
dali znać, kiedy odzyska świadomość. Czasami trzeba być wyjątkowym głupcem
żeby nie mieć umiaru w swoim poczynaniu – zwrócił swój wzrok na
Seginusa. Ten nieco spokorniał i cofnął się w cień, po czym razem z innymi
Zakonnikami wyszedł w milczeniu, trzymając drącego się w niebogłosy
Diega.
- Cele są zapełnione – oświadczył jeden ze strażników na
wieść o więźniu.
- Ma się znaleźć! – wrzasnął Seginus, który
musiał odreagować porażkę jaką poniósł u swego pana.
- Można go wsadzić
jedynie do cel specjalnych – zaproponował strażnik.
- Tam gdzie są
Stefan i Sergiusz z tymi szczeniakami? Wykluczone!
- Jest jeszcze
jedna cela obok..
- W takim razie tam go zamknijcie. Jak odzyska
świadomość macie mnie natychmiast zawiadomić, zrozumiano?
Hałasy
towarzyszące eskorcie więźnia prowadzonego do celi zbudziło ze snu więźniów
znajdujących się naprzeciw tej, do której go miano zamknąć.
- Co to za
wrzaski? – spytał zaniepokojony Adam. Jego przyjaciele będący w celi
popatrzyli po sobie z ciekawością mieszaną ze strachem.
- Chyba nowy
więzień – powiedział Wiktor.
Stefan i Sergiusz mieli zamyślone
miny. Patrzyli na siebie spode łba – parę dni wcześniej wynikła między
nimi nieprzyjemna kłótnia i do dzisiaj mieli do siebie żal o to.
- Czemu
on się tak śmieje? – wzdrygnął się Robert.
- Chyba jakiś psychopata
– odparł Wiktor.
Stefan i Sergiusz w milczeniu wstali niemal w
tym samym momencie. Sergiusz stanął pod kamienną ścianą spoglądając na
wyglądającego przez kraty Stefana.
Chwilę potem stare zardzewiałe drzwi
celi z naprzeciwka otworzyły się a do środka został wrzucony człowiek,
którego śmiech aż mroził żyły.
- Diego… – powiedział z
niedowierzaniem Stefan. Chłopcy i Sergiusz zrobili najbardziej zdziwione
miny, na jakie ich było stać.
Sergiusz odepchnął Stefana spod drzwi
jakby nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Spojrzał przed siebie w kierunku
gdzie przed chwilą zamknięto więźnia. Jego oczom ukazała się twarz
obłąkańczo uśmiechniętego Diega, który stał przy drzwiach trzymając rękoma
krat swej celi…
PS> Jade ty niecierpliwcze ja ci dam mnie tu
popedzać XD
ava nie nerwuj się...
w końcu ktoś musi
Cię mobilizować do pisania nie?
przyznam, było o stronie dobra, jak
obiecałaś, ale maaaało
no jak zwykle fick baaardzo mnie się podobał.. zresztą
jak cała Twoja twórczość
no nie wiem co tu mogę jeszcze napisać chyba
nic...
tylko to, że ja chcę next parta jak najszybciej.. ferie się
zaczynają, więc bedziesz miała duuużo czasu
Orfeusz-szepnał Remis - obiecaj,,, ,,,,,
że mi jej nie zabijesz teraz
brak przecinka Większych usterek brak. Dobry
part
Ava, wspaniałe. To pierwszy fick, który
czytam z zapartym tchem. Akcja jest naprawdę wartka i ciekawa. Losy
bohaterów rozwinęły się bardzo głęboko. Teraz pobyt chłopców w tym domu w
środku lasu, na początku ficka (nie pamiętam czyj był to dom XD) wydaje mi
się teraz odległą przeszłością. Mam wrażenie jakbym czytała kolejny tom
jakiejś sagi. Oby tak dalej.
Pod względem ortograficznym i
interpunkcyjnym - nie mam zastrzeżeń. Czytając nie zauważyłam jakichś
większych usterek.
Czekam na następny part i życzę weny =)
Jeszcze jeden błąd - tam, pisze, że Gina
jest oszołomiona, bo ci zakonnicy, którzy nie uciekli, leżało u jejm
stóp. A kiedy następny part?
postanowiłam dać tego parta choć nie uważam
go za najlepszy -no ale taka jest moja decyzja. Part kończy się dziwnie -
prawdę mówiąc jest to specjalne niedomówienie z mojej strony, które będę się
starać potem powoli wyjaśniać.
Part 65
- Cześć
Remis…Dlaczego nie zdechłeś? – powiedział zmienionym głosem
Diego zwracając się do Sergiusza.
Mężczyzna odwrócił się plecami do
drzwi potrząsając współczująco głową.
- Zadałem pytanie! –
wrzasnął Diego sądząc, że Remis…a raczej Sergiusz odmawia mu
odpowiedzi.
Sergiusz jednak nie reagował na te zaczepki. Chodził po celi
trzymając rękę na karku jakby go bolał.
Diego natomiast wyraźnie miał
za dużo energii. Walił w drzwi jak oszalały chcąc je najwyraźniej wyważyć.
Było to bardzo niebezpieczne gdyż drzwi, za którymi był zamknięty Diego
wyglądały na bardzo stare i miały pordzewiałe zawiasy. Na moment walenie
ucichło, jednakże nie na długo. Więzień zaczął kopać drzwi tak, że z pod
zawiasów ulatywał pył. Głuche odgłosy niosły się echem po pustym korytarzu.
Stefan obserwował ze spokojem poczynania Diega śledząc jego ruchy
poprzez niewielki otwór z kratami ze własnej celi. Sprawiał wrażenie
człowieka, który przywykł do takich zachowań.
Będąc zamkniętym w
więzieniu Zakonu wiele rzeczy się widziało – szczególnie wtedy, gdy
razem ze strażnikiem mijało się kolejne drzwi cel z pozamykanymi w środku
ludźmi. Taka sama banda potępieńców i szaleńców, co pilnujący ich strażnicy.
Niektórzy z nich nie mieli nawet okienek w celach a zamiast tego –
podwójne drzwi. Mniej agresywni więźniowie często byli drobnymi
przemytnikami, którzy wpadli poprzez konflikt interesów –
przeszkadzali Zakonowi. Tacy przeważnie należeli do grupy, która najlepiej
sobie radziła w warunkach więziennych – mieli często w miarę czyste
ubrania, paczki papierosów i obowiązkowo zapalniczkę, którą regularnie
podpalali swoich współwięźniów
Do następnej grupy należeli ludzie,
którzy wykonywali niegdyś zadania dla Zakonu, ale z pobudek natury
egoistycznej, towary, które miały trafić do zleceniodawcy, często trafiały
do ich własnej kieszeni w całości bądź części. Byli to przeważnie złodzieje
dóbr materialnych, którzy dla Zakonu mieli kraść cenne przedmioty. Wielu z
nich często paradowało po korytarzach naśmiewając się ze strażników, że po
raz kolejny otworzyli celę. Istniał taki zwyczaj, że jeśli udało się takiemu
delikwentowi wydostać z celi trzy razy to dostawał on szansę na współpracę,
albo, gdy strażnik miał zły dzień – po prostu zabijany. Mimo tego
ryzyka zostania zabitym zamiast zaproponowania nowej formy współpracy
chętnych do ucieczek nie brakowało. Panowała opinia, że zawsze warto
zaryzykować niż gnić w celi bez życia z wiadomym wyrokiem, jakim było
zabicie, gdy się zajmowało celę następnym a samemu nie było się na tyle
przydatnym żeby móc potem wykorzystać swoje zdolności w służbie Zakonowi.
Zupełnie inny problem stanowili zamykani Zakonnicy. Wśród nich
zaobserwować można było nałogowych piromanów - ludzi, którzy uznawali
wyższość wiedzy praktycznej nad teoretyczną (nie było by to tak złe gdyby
nie stosowali tej zasady także w murach zakonnych, narażając Zakon na
poważne straty ludności), nawiedzonych mentorów buntujących Zakonników
przeciwko ich przywódcy oraz najbardziej pobudliwe cioty, które non stop
potrzebowały kontaktów „między cielesnych” nie wywiązując się
należycie ze swych obowiązków Zakonnika.
Najgorszą sytuację mieli
ludzie, którzy w żaden sposób nie narazili się Zakonowi poprzez swoje czyny,
ale zostali schwytani jako ofiary ich przyszłych „zabaw na pochmurne
dni”. Wśród tej grupy panowała zaskakująco duża śmiertelność –
albo się wieszali albo odbierali sobie życie w inny sposób – byle nie
dostać się później w łapy tych bestii.
Zakonnicy nie przejmowali się
losem więźniów. Spokojnie można było na ich oczach zabić swojego
współwięźnia. Zdarzały się przypadki, że najbardziej zwyrodniały dostawał w
nagrodę paczkę papierosów – sposób ten podchwycili wszyscy więźniowie
węsząc w tym okazję do zajarania w chwilach tzw. „prohibicji
nikotynowej”. Życie ludzkie nie było to zbytnio cenione, co oddawały
wyryte przez „więziennych poetów” na ścianach napisy
przypominające regułki z podręcznika „Jak zarżnąć sąsiada?”.
Częstym i ostatnio modnym sposobem na zabijanie czasu było
samookaleczenie się poprzez robienie sobie blizn na rękach przedstawiających
jakieś motywy np. symbol płonącej czaszki. Za mało oryginalne było
„rycie” swojego imienia, natomiast szczytem odwagi było
„wypisanie” sobie nazwisk ofiar, które miało się zaszczyt wysłać
na tamten świat. Przeważnie, bowiem każdy z więzionych miał na sumieniu dużą
liczbę ofiar tak, więc tak rozległe „tatuaże” a’la tablica
ku czci pomordowanym była czymś zakrawającym na wielki szacunek i poważanie
w więziennym półświatku.
- Wejdź – rozległ się głos Antaresa.
Drzwi powoli się uchyliły jakby osoba za nimi stojąca była niepewna tego czy
na pewno chce wejść do środka.
Mężczyzna ciężkim krokiem przekroczył
próg zamykając za sobą drzwi.
- Do czego to doszło…żeby dowódca
musiał nadwerężać swoją moc i nerwy żeby ratować człowieka, który powinien
sprawiać najmniej kłopotów z całej tej zgrai przygłupów – Antares
zwrócił się do swego rozmówcy. Ten natomiast szybko odwrócił wzrok od jego
wściekłego spojrzenia.
- Panie…
- Zamknij się! Teraz ja
mówię! – wrzasnął Antares na pobladłego Kruka, który ledwo trzymał
się na nogach po tym jak jego ciało zostało poddane ciężkiej próbie na jaką
wystawił go Orfeusz – Zawiodłem się na tobie. Myślałem, że kto, jak
kto ale ty nie spartolisz powierzonego ci zadania. Tak trudno było zabić,
Remisa? Powiedz mi…coś ty u diabła robił, że tak długo się z nim
szarpałeś, że nawet Orfeusz zdążył cię dorwać?
Zapanowała cisza. Kruk
czuł, że znalazł się w niezłych tarapatach. Antares przypatrywał się z
ogromną ciekawością zachowaniu mężczyzny – rzadko, kiedy można było
zobaczyć wystraszonego zabójcę.
- Chyba zaczynam rozumieć… - rzekł
dowódca.
- Panie ja nie chciałem zrobić niczego, co mogłoby w jakiś
sposób przeszkodzić w jego zamordowaniu…Ja po prostu nie spodziewałem
się, że on…że on będzie się tak stawiał…
- Widać myślenie nie
jest twoją najmocniejszą stroną! – podsumował gniewnie Antares
– Uważaj…bo możesz skończyć jak twoi towarzysze, którym podobnie
jak tobie wyżarło szare komórki za to doskonale dbają o to by inne sprawy
brały górę nad obowiązkami – rzekł z pogardą posyłając swemu poddanemu
krótkie surowe spojrzenie.
- Beze mnie nic nie zdziałasz –
powiedział już odważniej Kruk pozbawiając swojej wypowiedzi zwyczajowej
tytułowości wobec swego dowódcy.
- Jesteś zuchwały. Jak śmiesz mówić do
mnie takim tonem! – wysyczał Antares, będąc wyraźnie urażonym tym
brakiem szacunku.
- Chyba nie powie mi pan „szanowny
dowódco”, że chce mieć za swojego wroga niźli sojusznika –
ciągnął dalej Kruk nie zważając uwagi na to, że twarz Antaresa coraz
bardziej zaczynała przybierać barwy purpury – Proszę nie zapominać, że
ja też liczę się w tej grze. Zlekceważenie mnie może być poważnym
błędem.
- Poważny błąd to ty zrobiłeś – przerwał mu wywód Antares
– To ja jestem głównym graczem w tej grze i jeśli tylko zechcę mogę
strącić każdy pionek, który będzie mi stawał na drodze.
- Orfeusza
też?
- On w tym momencie jest już na przegranej pozycji – skwitował
Antares.
- Wzruszające jak kruche bywają więzi rodzinne. Powiedz
mi…Antares…
Rozległo się ciche stuknięcie – jakby
mechanizm nakręconego zegarka nagle przestał działać, a jego trybiki i
sprężynki „wyzionęły ducha”.
Antares wyciągnął z
kieszeni…zegarek…Staroświecki wyrób w postaci medalionika ze
zdobieniem na nasadzie, które przedstawiało inicjały I. S. Odchylił uważnie
wierzch zegarka podnosząc do góry małą klapkę i spojrzawszy wewnątrz
stwierdził krótko:
- Już czas…
Łii, tam, to nic prawie nie wnosi XD Tylko
nie czaję, o co chodziło z tym dźwiękiem i "czasem" Antaresa, ale
I hope, że nie chodziło o ukatrupienie Orfeusza ;D Bo za bardzo gościa
lubię...
No i mojego Diega od rozumu odprowadzać? W co kurczę
pogrywasz?! XDD Ale cicho, to nie jest to, co myślisz, ja tego wogóle
nie czytałam, nie będę przecież czasu marnowała XDD
Pees: I
pamiętaj o błędach XD
PeesII: I się nie obrażaj XP
PeesIII: Jest
jeszcze coś, co chcicłam powiedzieć?
Nom, niezłe, nie robsz takich błędów, które rzucają się w oczy. Mam tylko jedno do powiedzenia: Niech następny Part będzie o tym co sie dzieje z Michałem w Zamku
Cicho, następny fan tych dobrych XDD
NIE, ma być o Diego XP A o Michale jedno zdanie wystarczy XDD [zbytek łaski XP]
Nie no, na razie tylko niech Avencja skończy z tymi złymi, to przejdzie do dobrych, bo ak to ni z księżyca ni z wiatraka urwą się dobrzy i wszystko się pomiesza XP
Finisz XD
Dzis jakos mnie skusilo i przeczytalam
cale Twoje opowiadanie. Jestem pod wrazeniem, kilka bledow jakie zauwazylam
na takie ilosci tekstu to baaardzo niewiele.
Jestem za dalszym
opisywaniem Tych Zlych ( a w szczegulnosci Orfeusza, Remis'a i Diega
)
Musze przyznac, ze kilka zwrotow akcji mnie zdziwilo, co
nie zdaza sie az tak czesto jesli pochlania sie ksiazki niczym mol
Dobra... jestem na 4 z 10 (?!) stron
(nie partów), ale nawet nieźle mi idzie zauważająć, że czytam trzy dni (no
nie całe ale zawsze).
Obiecuję, że jak to przeczytam w całości to kupie
szampana!!! Albo chociaż i !!!
A tak ogólnie to Ava myślałaś o tym aby
wydrukować to jako książkę??
Jeśli tak to się zgłaszam na kupca, a jeśli nie to radzę to
zrobić.
To byłby bestseller!!!
Dobra, idę czytać dalej...
No dobra, przeczytałam juz wczoraj ale komp
siem zawiesił i nie skomentowałam!!!
A dziś sklepy zamknięte
i musiałam sie zadowolic paczka ciastek i sokiem
Ava, jak opisywałas tego trupa to myślałam, że
schawtuje, a akurat obiad jadłam i musiałam przerwac
czytanie!!!!
Poza tym chyba jestem nienormalna bo trzy noce z rzędu sniło mi sie,
ze lecę sobie na desce z Atlantydami!!! To chyba ptrzez ta
chorobe..
Poza tym Ava, ja napisałam rok temu ficka w ogóle
nie znając twojego i tam był wątek, że praprapraprapra babcia jednej
bohaterki pochodziła z Atlantydy i dlatego ta bohaterka jest taka a nie
inna. Chyba się nie obrazisz jak go umieszczę na Forum, co? Ja wtedy nawet
nie znałam twojego opowiadania, to tak przez przypadek sie złozyło...
QUOTE |
Ava, jak opisywałas tego trupa to myślałam,
że schawtuje, a akurat obiad jadłam i musiałam przerwac
czytanie!!!! |
QUOTE |
Poza tym chyba jestem nienormalna bo trzy noce z rzędu sniło mi sie, ze lecę sobie na desce z Atlantydami!!! To chyba ptrzez ta chorobe.. |
QUOTE |
Poza tym Ava, ja napisałam rok temu ficka w ogóle nie znając twojego i tam był wątek, że praprapraprapra babcia jednej bohaterki pochodziła z Atlantydy i dlatego ta bohaterka jest taka a nie inna. Chyba się nie obrazisz jak go umieszczę na Forum, co? Ja wtedy nawet nie znałam twojego opowiadania, to tak przez przypadek sie złozyło... |
QUOTE | ||
chodzi ci o tego wisielca? =) Nigdy nie twierdziłam że trupy mają być piękne i milusie, tak więc wiesz. Poza tym dam ci jedną radę - nie jedz kiedy czytasz moje chore ff. Nigdy nie wiadomo co może się pojawić..(za rogiem XD) |
ava... Twoje opowiadanie zbiera wielbicieli
nice.. really nice
nie powiem dzisiaj nic konstruktywnego, bo nie mam do
tego weny
no dobra...po przeczytaniu HP5
postanowiłam zająć się trochę moim ff.
Part 66
Co miał na
myśli Antares? Można było domniemać, że coś najwyraźniej miało się od tego
momentu zmienić. W każdym bądź razie rozmowa, jaka się później pomiędzy nimi
nawiązała była bardzo gorąca – nie brakowało epitetów posyłanych sobie
nawzajem ani też gniewu popartego wrzaskiem Kruka.
Było w tym coś bardzo
dziwnego. Kruk wyszedł z komnaty Antaresa niezwykle roztrzęsiony –
sprawiał nawet wrażenie, że coś nim wstrząsnęło do tego stopnia, że nie był
w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Szedł poprzez mroczne korytarze zamczyska
napotykając wzrok innych Zakonników, dla których stan „naczelnego
zabójcy” wydawał się być więcej niż niejasny – był po
prostu…nienormalny. Kruk ani razu nie wrzasnął na żadnego z nich, co
miał w zwyczaju robić, gdy coś mu się nie udawało. Mijał ich bez słowa
pogrążony w myślach, od których aż krew pulsowała mu wściekle w żyłach.
Jednocześnie gnębiły go straszne wizje, jakich jeszcze nigdy nie doświadczył
– było to coś w rodzaju urwanego filmu, który powoli na nowo zaczął
się układać w jednolitą całość. Przerażające było to, że działo się to
bardzo szybko.
Miał wspomnienia. A przecież...nigdy nie pamiętał jak
wyglądała jego daleka przeszłość. Przez wiele lat tłumiono w nim oznaki
doznawania chwilowego olśnienia na temat swojej przeszłości. Raz czy dwa
zdawało mu się, że widział oczami wielkie alabastrowe budynki wysokie niczym
najwyższe drzewa podpartymi kolumnami…u stóp owych budowli widział
schody…a na nich widział siebie i jakieś osoby, których tożsamości
nigdy nie był w stanie określić, gdyż wizja w tym momencie się urywała.
Kiedyś, gdy jako młody dzieciak miewał owe napady przebłysku zdawało mu się,
że to po prostu jego nadpobudliwa wyobraźnia płata mu figle. Zawsze zresztą
słono płacił za takie wybieganie umysłem wstecz. Zakonnikom nie wolno było
mieć zbędnych wspomnień, marzeń ani innych rzeczy, które w jakikolwiek
sposób mogłyby wywoływać współczucie czy inne pozytywne emocje. Wiedząc o
tym, Kruk usilnie wyzbywał się tych „momentów” uznając je za
oznakę słabości, gdyż nie potrafił nad nimi zapanować.
A
teraz…teraz wszystko się wyjaśniło. Nie czuł wcale ulgi z tego powodu.
To, co wyjawił mu Antares było straszną prawdą o nim…i nie tylko o
nim. W to wszystko było zamieszanych wielu ludzi – co gorsza ludzi
których kojarzył bądź kiedyś miał tę wątpliwą przyjemność poznać. Nagle
wszystko znalazło swoje wyjaśnienie. Wreszcie ujrzał dokładnie te osoby,
których twarze zawsze były zamazane. Teraz jednak wolał, aby na zawsze były
zamglone...żeby nigdy nie musiał ich oglądać. Co gorsza czuł się w jakimś
sensie…przygnębiony i nieporadny niczym błądzące w ciemnościach
dziecko.
- NIE! – wrzasnął na tyle głośno na ile pozwalały mu
płuca. Szamotał się sam ze sobą nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Miał
ochotę zabić…zniszczyć…Odpłacić się tym, z którymi jego los był
blisko związany. Chciał się od nich odciąć…chciał żeby się nigdy nie
pojawili…chciał żeby nie żyły…
- Prawda bywa
bolesna…teraz rozumiesz, czemu nigdy nie uważaliśmy by Zakonnicy
miewali wspomnienia…one czasami bywają zgubne…
- To, po co mi
o niej powiedziałeś! – ryknął wściekle Kruk obracając się za
siebie i stając twarzą w twarz z Antaresem z którym przed chwilą
rozmawiał.
- Bo musiałeś ją poznać. Ci wszyscy, którzy cię
otaczają…oni nie zdają sobie sprawy z tego jak głębokie potrafią być
rany…Ta rana nigdy się w tobie nie zabliźni, jeśli nie zemścisz
się…
- Ty tak samo masz powód – odparł już nieco spokojniej
Kruk
- Zgadza się. Widzisz…ja się już nauczyłem, że wybuchy złości
mi już nie pomogą. Pielęgnowałem jednak w sobie tą siłę, która już niedługo
ugodzi w tych wszystkich, którzy niegdyś i mnie dotkliwie pozbawili tego
wszystkiego, co uważałem za najważniejsze w moim życiu. Wiesz, po co powstał
Krwiożerczy Zakon? Jaki był powód jego powstania? – Kruk pokręcił
głową na znak, że nie wie – Dla zemsty. To wszystko zbudowali ludzie,
których chciano zniszczyć, ale oni przeżyli i postanowili, że się odpłacą
tym, którzy zamienili ich życie w piekło.
- Mnie zdradziła rodzina
– wysyczał gniewnie Kruk – Nie ci cholerni neandertale tylko
rodzina!
- Wiedz, że będę ci zawsze przychylny w twoich dążeniach o
to byś mógł się kiedyś zemścić na swoich rodzicach…
- Nigdy mi o
nich nic nie powiedziałeś…żyłem nieświadomy przez ten cały czas, że te
gnidy jeszcze chodzą po tej ziemi!
- Nie mogłem ci tego powiedzieć.
Sądzisz, że ja nie mam swoich planów? Ale nie gorączkuj się tak –
dodał na widok czerwonej twarzy Kruka – uwzględniłem ciebie w mym
planie. Wierz mi…twoi rodzice zapłacą także mnie za pewne
sprawy…
- To chyba oczywiste – prychnął Kruk – po tym,
co usłyszałem mam tylko nadzieję, że ten twój plan wypali a ja w końcu
pokażę moim „kochanym” rodzicielom, co o nich myśli ich jedyny
syn, którego się wyrzekli…
- Dodaj…wyrzekli na rzecz
innego…
- Nie przypominaj mi o nim! – krzyknął ponownie
Kruk zakrywając sobie uszy jakby obawiając się wypowiedzenia przez Antaresa
jego imienia.
- Oni woleli jego, bo był silniejszy…muszę przyznać,
że byli bardzo interesowni pod tym względem…nigdy nie chcieli mieć
słabego dziecka…
Antares umyślnie drążył kwestię porzucenia
Kruka przez jego rodziców. Wiedział, że odpowiednio uwydatniając jego ból i
żal może jeszcze bardziej przyczynić się o wzrostu nienawiści do nich, co
oczywiście było mu na rękę. Wierzył w słuszność swojej postawy, która
wzmacniała w Kruku poczucie, że zemsta uwolni go od tych cierpień. Miał
poczucie, że nareszcie nie będzie osamotniony w kwestii pozbycia się
„koszmarów przeszłości”.
Zegarek, którego kopię wykonał
wiele lat temu bardzo się przydał – był świadkiem, kiedy to zaklęcia
chroniące pamięć Kruka rzucone jeszcze przez jego rodziców, przestały
działać. No cóż…on też w końcu miał jakieś prawo by przejąć opiekę nad
nim.
Był w końcu jego dziadkiem…
Hmmm... jakos nie bardzo kapuje o co tu
chodzi... Antares jest dziadkiem Kruka czy jak?!
Trudno, chyba muszę
przeczytać to jeszcze raz!
A tak ogółem: Kiedy bedzie cos długiego o
"stronie dobra", bo ciagle jest o tych złych, a o dobrych
małooo!!!
tak jest jego dziadkiem XDDD (głupio to
brzmi, ale inaczej przecież nieokreślę ich wzajemnego powiązania
rodzinnego)
Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych? Powoli...będą,
ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może zauważyliście, że ja
się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak naprawdę to oni grają
pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę naprawdę parę spraw
zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt zaczepienia przy dalszej
akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych zdarzeniach, których
bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość - jest tu parę długich
przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo nareszcie zaczynają
rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz dlaczego są tacy a
nie inni.
Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych, bo oni też mają
coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń będzie się
rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą świadkami
tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem że może
za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo mam taki
styl.
No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie doprowadzacie?
Macie następny part - jest w całości poświęcony złym więc jak nie
chcecie to nie czytajcie.
Part 67
- A więc…jak się
naprawdę nazywam? – spytał ostrożnie Kruk, jakby bał się że jego
nazwisko może się bezpośrednio wiązać z tymi które zna – w końcu jego
„rodzinka” mogła nadal je nosić.
- Igor Sargandensis –
oznajmił mu Antares podając zegarek z wyrytymi inicjałami I.S.
-
Igor…- powtórzył na głos Kruk, jakby fakt z posiadania imienia był dla
niego czymś niezwykłym. W końcu przez tyle lat ludzie zwracali się do niego
„Kruk” z powodu jego kruczoczarnych włosów oraz tego, że trzymał
kiedyś w Zakonie właśnie takie czarne ptaszysko tej rasy.
- Które z
nich…- starał się zapytać Kruk, jednak słowo „matka” i
„ojciec” nie mogły mu przejść jakoś w tym momencie przez
gardło.
- Które z nich było moim dzieckiem? Twój ojciec –
powiedział z nieukrywaną nienawiścią Antares.
- Zaraz..zaraz –
mówił z przerażeniem Kruk, jakby nagle zdał sobie z czegoś sprawę – To
znaczy że Orfeusz jest moim…wujkiem?
- To chyba oczywiste –
odrzekł chłodno Antares. W duchu jednak bardzo go bawił zwrot
„wujek” odnoszący się do Orfeusza, jaki usłyszał z ust
Kruka.
Kruk wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Wszystko mógł
znieść, ale nie myśl, że może być spokrewniony z Orfeuszem. To było gorsze
niż najgorszy koszmar. Na dodatek na samą myśl, że parę miesięcy wcześniej o
mało nie doszło do „czegoś poważniejszego” między nim a
Orfeuszem robiło mu się słabo. Mógł jedynie dziękować opatrzności, że ten
diabeł złamał mu wtedy rękę i nie ugiął się pod jego żądaniem. Odetchnął z
ulgą, że do niczego nie doszło.
- Coś ci ulżyło wyraźnie na duszy -
zauważył Antares spoglądając podejrzliwie na Kruka.
- Nic, nic –
zaprzeczył szybko Kruk biorąc głębszy oddech i opanowując swoje myśli, które
krążyły wokół kwestii „Co by było gdyby to on, a nie Orfeusz okazał
się wtedy silniejszy?”
- Na pewno? – nie dawał za wygraną
Antares.
- Tak! – krzyknął szybko Kruk, chcąc wreszcie
zakończyć tę próbę zlustrowania jego myśli. – Aaa..A właściwie to
nie… - dodał szybko po chwili namysłu. Musiał się czegoś dowiedzieć,
żeby się móc, choć trochę uspokoić.
- A jednak – uśmiechnął się
kącikiem ust Antares.
- Orfeusz wie, że jesteśmy spokrewnieni?
- Nie.
Ma podobną dziurę w pamięci w tym względzie, co ty. – Kruk odetchnął z
ulgą - Co nie znaczy, że jego nie wykończysz tylko, dlatego, że łączą was
więzy rodzinne.
- Nie ma obaw – zapewnił go Kruk, czując się już
pewniej na tym gruncie. Może i Orfeusz to dzika bestia, ale mając po stronie
Antaresa na pewno da się jego problem rozwiązać. Zresztą…jakoś nie
czuł po wyjawieniu prawdy, by Orfeusz stał mu się jakoś bliższy. Szczerze
mówiąc, wolałby już mieć pewnie smoczycę za ciotkę, niż Orfeusza za
wujka.
- Mam nadzieję, że nie będziemy mieć już z nim tylu kłopotów, co
teraz. Zaczyna mi grać na nerwach te jego oddanie dla Remisa - wykrzywił się
w grymasie Antares, przypominając tym samym Krukowi, że dopóki Orfeusz żyje
nie ma jak się dobrać do tyłka Remisowi.
- A właściwie to bardzo dziwne,
że twój plan nie może zostać wykonany dopóki Remis żyje...przecież to
mięczak. Co takie „nic” może nam zrobić? Chyba Orfeusz jest
bardziej realnym problemem niż on – zauważył Kruk.
- Chcę ci
przypomnieć, że mam lepsze rozeznanie w tych sprawach i wiem, kto mi może
później zaszkodzić. Pozostawienie Remisa przy życiu może się okazać
groźniejsze w skutkach niż to sobie możesz wyobrazić.
- Banialuki –
zaśmiał się Kruk.
- Muszę cię nauczyć wielu rzeczy mój
wnuku…przede wszystkim tego, aby nigdy nie lekceważyć przeciwnika,
nawet – dodał – gdy wydaje się niegroźny. Pamiętaj o tym, a może
dożyjesz dnia, w którym się przekonasz, że miałem rację.
- Powiedz mi
Antares…to, co wiem jest nędzną garstką tego, co powinienem wiedzieć,
czyż nie?
- Czemu tak sądzisz?
- Mam niejasne przeczucie, że nie
powiedziałeś mi całej prawdy – Kruk mimo lekkiej irytacji nie dawał
się ponieść emocjom.
- Dowiesz się wszystkiego we właściwym czasie
– zbył go Antares.
- Jasne – wyraził swe przeczucia
Kruk.
- Cała prawda mogłaby cię zabić…- powiedział tajemniczym
tonem Antares.
- Bzdura – odpowiedział mu opryskliwie wnuk.
-
Nie podskakuj – złapał go za gardło – Może i jestem twoim
dziadkiem, ale wiedz, że jeśli od Orfeusza wymagałem szacunku to i od ciebie
także. Możesz sobie zanotować w twojej głowie, że w rodzinie, z której
pochodziłeś panowała zasada szacunku dla starszych członków rodziny,
rozumiemy się?
- Tak - wykrzsztusił Kruk, gdy żylasta dłoń usunęła mu się
z szyi. – Rodzina z tradycjami…- dodał po chwili z ironią w
głosie.
- Nie dorosłeś jeszcze do zaszczytu nazywania się członkiem
rodziny Sargandensis.
- Doprawdy? – Kruk uniósł brwi w wyrazie
zaskoczenia – Może mi wyjaśnisz, kim w takim razie jestem?
- Jesteś
synem tego plugawego robaka – mojego syna – i to ci powinno
wystarczyć – warknął Antares – Musisz go zabić, żeby na nowo
odzyskać możliwość powrotu do rodziny. Na razie jesteś tak samo przeklęty
jak on, jego czyny przeszły na ciebie czy tego chcesz czy nie. Jego
plugastwo płynie w twoich żyłach, a jedynym sposobem zmycia z siebie tej
hańby bycia jego synem jest pozbycie się go raz na zawsze.
- Zalazł ci za
skórę ten mój ojczulek. Pewnie Orfeusz był zawsze wzorem…
- Orfeusz
w przeciwieństwie do swojego brata był bardziej pokorniejszy w paru
sprawach. Ale i z nim miałem problemy…ale teraz moja cierpliwość wobec
niego też się wyczerpała. Każde z moich dzieci zawiodło mnie –
powiedział trochę zmęczonym głosem – Ty jesteś moją jedyną
nadzieją…
- Jeszcze jedno małe pytanko. Orfeusz miał dzieci?
-
To cię nie powinno obchodzić.
- Miał? – spytał jeszcze raz
Kruk.
- Miał. Oboje – razem z matką – utopili się.
-
Smutne – udał zatroskanego Kruk, jednakże w myślach, zaliczył na plus
wiadomość, że najbliższa rodzina Orfeusza „pływa” sobie jako
garstka kości po jakimś oceanie.
- Znów masz tę rozmarzoną minę –
zauważył Antares, wyraźnie poirytowany nagłą poprawą humoru swego
wnuka.
- Mam ku temu powody – odparł po chwili namysłu Kruk.
Taak…teraz ma już świetny materiał na dopieczenie Orfeuszowi, gdy
będzie się nad nim pochylać by wbić mu miecz prosto w serce. Spyta się go
„jak tam rodzinka?”.
„Jesteś niepoprawnie wredny
Kruk” – pochwalił siebie w myślach.
QUOTE |
Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych?
Powoli...będą, ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może
zauważyliście, że ja się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak
naprawdę to oni grają pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę
naprawdę parę spraw zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt
zaczepienia przy dalszej akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych
zdarzeniach, których bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość -
jest tu parę długich przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo
nareszcie zaczynają rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz
dlaczego są tacy a nie inni. Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych, bo oni też mają coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń będzie się rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą świadkami tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem że może za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo mam taki styl. No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie doprowadzacie? Macie następny part - jest w całości poświęcony złym więc jak nie chcecie to nie czytajcie. |
Ava, niezmiernie cie przepraszam, ale nie
dałam rady przeczytać całego. Może jest to u nas rodzinne. W każdym razie,
bardzo mnie zaciekawiły ostatnie party i z chęcią kontynuowałabym czytanie
dalszych. Wysuwa sie wiec prośba, o napisanie streszczenia poprzednich
stron, a jeśli możesz, to umieszczenie ich tutaj. Z góry dzięki.
Tak
poza tym to Word nie ma zawsze racji. W formułkach typu dlatego,
ponieważ
nie stawiaj przecinku przed dlatego i po ponieważ. Word jest
zawodny, bo ma pierwowzzory inne, i radziłabym korzystac tylko w sprawie
ortografii. Gratuluję gorącego tematu,
Życzę weny... i Niech moc bedzie z tobą!
Alisia..wiesz nie chce mi się...pisanie
streszczenia TEGO to ponad moje siły umysłowe...
Co do tego dupiastego
Worda...aaa tamm..wiszą mi te przecinki...bo jak myślę żeby nie słuchać się
i dać po swojemu to wychodzi, że źle myslałam...może i masz rację że w
niektórych przypadkach nie stawia się przecinków ale ja nie mam takiego
wyczucia żeby wiedzieć kiedy, bo interpunkcja mnie wnerwia, ot co.
Part 68
- A więc co proponujesz na początek…dziadku?
– parsknął śmiechem Kruk. Wypowiedzenie słowa „dziadek” do
osoby, którą zawsze uważał za niedostępną, zimną bestię wywoływały u niego
niekontrolowany śmiech, który z trudem tłumił w sobie, aby nie wkurzyć
Antaresa.
- Mam ci przypomnieć lekcję o szacunku? – zmrużył
groźnie oczy jego rozmówca, wyglądając na śmiertelnie urażonego.
- Nie
trzeba – opanował się Kruk. Na jego twarzy wciąż błąkał się niewinny
uśmiech, jednak starał się, aby Antares nie odebrał jego ironicznych
wypowiedzi jako obrazę majestatu, jaką jest niewątpliwie jego szanowna
osoba.
- Przyhamuj w takim razie. Twój ojciec dostawał ode mnie po pysku
za mniejsze przewinienia.
- Czuję się osobiście zagrożony. Biłeś własne
dzieci? Nie wierzę…
To, co odgrywał Kruk można było określić
jedynie jako komedię w tragicznym wydaniu. Antares domyślał się, że jego
wnuk próbuje zobaczyć na jak daleko może się posunąć w swoich wypowiedziach,
jednak nie zamierzał wprowadzać biedaka w błąd, że możne się czuć bezkarny.
Nie trzeba było czekać na pierwsze uderzenie wymierzone w Kruka.
- Wstań
– rozkazał lodowatym głosem mężczyzna. Kruk zdołał jedynie stwierdzić
językiem, że chyba jego dziadek za bardzo dał się ponieść w przypływie
gniewu – górna czwórka wydawała się być „lekko”
naruszona.
- Zdajesz sobie sprawę, że właśnie naraziłeś mnie na koszty
związane z leczeniem uzębienia? – ciągnął dalej Kruk. Antares był
lekko zaskoczony – Orfeusz po takich uderzeniach miał szybko dość
wdawania się w dalsze dywagacje z Antaresem…najwidoczniej Kruk jeszcze
nie poznał jak to jest mieć złamaną szczękę, skoro tak bardzo prosił się o
następne przyłożenie mu.
- Na twoim miejscu uważałbym.
Ostrzeżenie
nie wywarło na Kruku takiego wrażenia, jakiego się spodziewał. Ten chłopak
najwyraźniej prosił się o więcej! Cóż za niebywały tupet…
Tym
razem uderzenie było silniejsze. Jednak…Antares nie trafił w Kruka
– przeciwnie tamten stał sobie z boku zamierzając już chyba do końca
życia przykleić sobie do tej swojej parszywej gęby ten wnerwiający
uśmieszek.
Głuchy łoskot rozległ się w komnacie, gdy ręka Antaresa
doznała spotkania pierwszego stopnia z kamienną ścianą. Nie było jednak
słychać żadnego krzyku wskazującego na ból czy wściekłość. Kruk poczuł nawet
lekki zawód pod tym względem – miał zamiar przecież podrażnić się ze
swoim dowódcą. Ten jednak z uporem maniaka zdawał się być odporny na takie
zaczepki. Spojrzał spokojnym wzrokiem na stojącego obok Kruka, któremu mina
lekko zrzedła, gdy Antares powoli wycofał swą dłoń z punktu przyłożenia.
Roztarłszy sobie obolałą, kościstą dłoń ponownie zmierzył młodego mężczyznę
wzrokiem od stóp do głów niczym maszyna prześwietlająca ciała.
- Nie
brak ci szybkości – pochwalił Kruka, gdy ten nadal wydawał się być
niepewny czy Antares jeszcze raz nie spróbuje mu przyłożyć.
- To chyba
rodzinne – znów wyszczerzył zęby. Antaresowi aż trudno było uwierzyć,
że chciało mu się żartować. Przed chwilą jeszcze spokojnie rozmawiał z tym
chłystkiem o tym, że ma zabić parę „niewygodnych” im osób oraz
dokonać aktu zemsty a tu taka nagła zmiana. Zaczął mieć poważne obawy, co do
tak…nieśmiałej na razie zmiany wizerunku. Przecież Kruk to największa
kanalia, jaką znał! Czyżby…Nie to niemożliwe. A może…Antares
pomimo sędziwego wieku (o który zresztą nikt go nie podejrzewał, bo wyglądał
na całkiem młodego…choć wyraźnie starszego od Kruka, co prawda) był w
stanie sobie przypomnieć, że Kruk już się tak kiedyś zachowywał.
Ale..nie…to nie on się tak zachowywał…to bezczelne zachowanie
przywodziło na myśl tylko jedną osobę, która zdawała się być bardziej
wnerwiająca od stojącego tu wnuka. Co prawda dawno już zeszła z tego świata,
jednak jej duch jakby odżył w Kruku…to ten bezczelny smarkacz –
syn Orfeusza. To on go tak denerwował, kiedy jeszcze żył. Ten mały bezczelny
szczyl, który zanim nauczył się szczać do pieluch miał wkurzający sposób
załatwiania się zawsze w jego obecności przy bogatym akompaniamencie pryków
i „grzmotów z czeluści pieklenych” (oficjalna wersja bąków
– tekst by Orfeusz). A to było tylko w okresie niemowlęctwa tego
szatana. Później było znacznie gorzej. Kruk tego nie pamiętał, jednak
Antares na długo zapamiętał ten wredny sposób obycia synalka Orfeusza
– zawsze doprowadzał go do szewskiej pasji, gdy co chwila pytał się
„ a dlaczego?”. Najwidoczniej Kruk w jakiś sposób musiał się od
niego zarazić…nim. Szczeniak niedługo potem się utopił razem ze swoją
matką…cóż to była za ulga dla świata…o jednego kretyna mniej na
tym przeklętym świecie.
- Coś ty taki czerwony dziaduniu? Ciśnienie
skacze?
Znowu się zaczyna. Ten sposób mówienia…zawsze chamski a
zarazem śmieszny niczym żart klowna, którego chce się złapać za czerwony
nochal i rzucić gdzieś daleko (byleby się przy tym potłukł). To się zaczyna
robić nieznośne. Kruk zaczyna stosować taktykę swego nieżyjącego
kuzyna… Ale zaraz, jak to było? No tak..przecież te gnojki się
przyjaźniły. Cóż za ironia losu. Ten szczyl najwidoczniej zza grobu
postanowił go dręczyć – można by nawet wysnuć tak nieprawdopodobną
teorię, że się gówniarz zagnieździł w ciele Kruka.
„Antares
zaczynasz bredzić…ten gówniarz już dawno nie żyje…”
-
Ten gówniarz już dawno nie żyje… - powtarzał cichutko Antares.
-
Słucham?
- Nic – warknął Antares – Przestań być taki jak
on…
- Taki, jak kto?
- Wiesz, o kim mówię! – krzyknął
wściekle. Kruk aż się cofnął do tyłu z obawy przed jakimś niekontrolowanym
ruchem ręki Antaresa w jego stronę.
- Taaa…spokojnie Antares
– zaczął go uspakajać Kruk – starość nie radość, zaczynasz
miewać przywidzenia.
- Chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa tak jak ON
to umiał robić! – tym razem wyglądało na to że Antares
ciuteńkę…oszalał. No cóż…ten stół, który właśnie poszybował w
powietrzu chyba nada się do fabryki wykałaczek.
- O czym ty gadasz?
Odbiło ci?
- Nie udawaj! Byliście zawsze w zmowie przede mną! To
on cię nastawiał przeciwko mnie! Słyszysz?! ON! Chcecie mi
zrobić kolejny kawał, tak?! Co tym razem?! Wybuchające krzesło?!
Nie?! – dodał na widok przeczącego ruchu głową Kruka, który zdjął
ze ściany mosiężną tacę, której zamierzał użyć jako tarczę w razie czego
– Wiem! Chcecie żebym wszedł na ten dywan, żebym wpadł w ukrytą
tam pułapkę?!
To było czyste szaleństwo. Antares wyglądał jakby
postradał zmysły. Zaczął skakać w miejscu, gdzie leżał niewielki dywanik.
Robił to tak głośno, że aż nieprawdopodobnym było, aby nikt nie usłyszał
tych hałasów.
- Opanuj się do ciężkiej cholery ty stary emerycie!
– tym razem to Kruk nie wytrzymał. Rzucił tym, co akurat miał w ręku
(na nieszczęście stara mosiężna taca, pomimo, iż była ciężkim narzędziem to
jednak z gracją wyfrunęła w powietrze) i przyłożył Antaresowi w klatkę
piersiową. Skutek był tego taki, że Antares stracił na moment oddech, ale za
to przestał skakać jak wariat.
- Lepiej?- spytał ostrożnie Kruk biorąc do
ręki stojący na dębowej komodzie mały srebrny lichtarzyk ( nie ma to jak
ostre krawędzie)
- Po co ci ten lichtarz kretynie?
- Ten? –
spytał z niewinną miną Kruk – Tak sobie pomyślałem że lepiej by
wyglądał na parapecie – odstawił go w miejscu gdzie wskazał za
właściwe na stawianie lichtarzy.
- Ty coś masz z głową, czy ja mam tylko
takie wrażenie jakbyś się upił?
- Pomińmy fakt, że bredziłeś o kimś i
wmawiałeś mi, że z tym kimś zastawiliśmy na ciebie jakieś pułapki –
odgryzł się Kruk.
- Pułapki?...A tak…Ten piekielny szczeniak do tej
pory nie daje mi spokoju…
- O kim ty gadasz, co?
- Twój świętej
pamięci kuzyn! Myśl o tym sukinsynie nie daje mi spokoju. Męczył mnie za
życia, ale pewnie mu było za mało… - zaczął gderać Antares – Z
czego się śmiejesz! – wrzasnął na widok chichoczącego Kruka
– Razem działaliście mi na nerwy, tyle że ty nigdy nie byłeś na tyle
odważny żeby…a zresztą nie ważne – machnął ręką.
- Czego ja
tu się dowiaduję – zagwizdał Kruk – Miałem bardzo przyjemnego
kuzynka. Dawał ci nieźle w kość, no nie?
- Pamiętasz go? –
wycelował palcem w Kruka.
- Przykro mi…zanik pamięci –
uśmiechnął się idiotycznie w odpowiedzi na to pytanie.
- Byliście bardzo
do siebie podobni z charakteru, natomiast z wyglądu…taaak żywa kopia
Orfeusza…
- Biały i czarny się gryzą…
- Nie w tym
przypadku – odpowiedział Antares. Przez chwilę wydawało mu się, że
przed oczami mignął mu zarys postaci tego szczeniaka. Chociaż, był już
zmęczony, więc mogło mu się to tylko zdawać.
- Zrzuciłeś go w przepaść do
wody? – zaczął swe obłąkańcze pytania Kruk. Najwyraźniej znowu stawał
się mściwym zabójcą – Razem z jego matką prawda? Powiedz, jakie to
uczucie…Śmierć…Roztrzaskali się o skały? A może ich los był ci
na tyle obojętny, że nawet nie raczyłeś spojrzeć, co? Opowiedz mi o tym.
Uwielbiam wysłuchiwać opowieści o zabójstwach
Gdy już się wydawało, że
Kruk zmusił Antaresa do zwierzenia się, ten nachylił się nad jego uchem i
cicho wyszeptał:
- Nie twój zakichany interes.
- Nie gzecnie odmawiać
jak wnucek plosi o bajeczkę – odparł z zawiedzioną miną Kruk udając
pokrzywdzone dziecko, którego pozbawiono największej frajdy.
- Zamknij
się. A teraz idź sprawdź co z Diegiem. Może w końcu przestał się zachowywać
jak obłąkaniec i będzie można sobie uciąć z nim małą pogawędkę –
podrapał się po brodzie wskazując Krukowi drzwi. Ten bez słowa opuścił
gabinet, jednak nie omieszkał na koniec – gdy spojrzał na niego
Antares – pokazać mu… język.
- Wredny szczeniak – dało
się usłyszeć odpowiedź.
Podobają mi się teksty
Kruka!
Takie złośliwe, ironiczne... fajne.
Jednak nadal utrzymuje
to co mówiłam/pisałam (niepotrzebne skreślić), i to co cie denerwuję, że
obecnie brakuje mi "jasnej strony"...
Ale i tak przeczytam
next parta nawet jak bedzie o Kruku!!!
Ava.... napisałam ogólna wersje tego, co
do mnie dociera, i chciałam się spytac, czy dotarłio dobrze, ale wszystko
szlag jasny z nieba trafił. Dlatego teraz kieruję się tylko z jednym
zapytaniem, mam nadzieję, ze prostym: Diego, Remis i Orfeusz są tymi
dobrymi, tyle że Diego i Orfeusz byli kiedyś tymi złymi, a ojciec Orfeusza
jest tym złym, choć kiedyś był tym dobrym, tak?
Za odpowiedź z góry
dzięki.
Co do parta, humor jest, ortografia ok, stylistyka ok, co do
gramatyki to tylko te głupie przecinki. Daj to komuś do sprawdzenia,
dobra?
Ocena:
Alisia..że co? Nie kobieto pomieszałaś
dokładnie =)
Orfeusz, Antares i Kruk - są źli
Remis i Diego - też
są źli XD ale na inny sposób (obaj byli kiedyś..dobrzy..też na swój sposób)
Ale teraz Remis jest po prostu wredny a Diego jako że został zwerbowany
przez Orfeusza też miał byc zły i był trochę. Ale teraz przejrzał na oczy i
się będzie chciał odczepić od Zakonu. No XD
Może dlatego wyciągnęłaś
złe wnioski bo Orfeusz obronił Remisa i w ogóle. Ale to nic prosze ciebie
nie znaczy. Tu chodzi o coś innego, ale tego zdradzic nie mogę narazie
=)
Dobra wiem nagmatwałam ale co tam.
Dawać do sprawdzenia? No
bez przesady, to że przecinek raz źle postawię to nie znaczy, że od razu mam
kogoś angażować do pomocy. Nie bądźmy aż tak małostkowi.
Noo, ile partów... XD To mi się podoba
Nawet najeżdżać na ciebie nie musiałam XPP Szkoda, że tak
mało się dzieje, ale nic. Alisia, I'm with you: wypowiedzi Kruka są
super XD I wogóle wiadomość o Anteresie jako dziedku trochę mnie... Khem
khem XD Zdziwiła XD
Nie lubię się powtarzać, ale JA CHCĘ
ZŁYCH!! XD I Ginę XD
Part 69
Zmierzając do najmniej
lubianej części zamku, Kruk zastanawiał się nad jeszcze jedną kwestią
– kim u licha byli jego rodzice? Antares, co prawda wytłumaczył mu to
i owo, ale dziwnym trafem nie wymienił ich danych personalnych. Czemu tak
się obawiał, gdy Antares chciał mu podać imię tego, którego przygarnęli na
swego nowego syna? To wszystko zdawało się rzeczywiście przerastać jego
możliwości pojmowania – czyżby mogło dojść do tak absurdalnej
sytuacji, przed jaką ostrzegał go Antares...że prawda mogłaby go..zabić?
„To przecież śmieszne” – żachnął się w myślach Kruk
– „Miałaby mnie zabić - prawda? Antares chyba do końca postradał
zmysły”.
Inną sprawą, jakiej Kruk poświęcił swe rozmyślania w
drodze do celi Diega było to, że nareszcie przestał być bezimiennym. Miał
imię i nazwisko – nareszcie był przynależny do jakiejś rodziny a
sądząc z tego, co mu przedstawił Antares – do nie byle, jakiej
rodziny.
Jednak myśl, że to nazwisko dali mu ludzie, którzy go
porzucili napawało go odrazą. Czym sobie zasłużył na ich pogardę i
niedorzeczne twierdzenie, że był słaby? A może…może rzeczywiście
był…słaby? Może być cherlawym niemowlęciem, które byle katar mógł
zabić. Wychodząc z takiego założenia można by przypuszczać, że jego
przeklęci rodzice mieli jakiś ciemny interes skoro nie pragnęli słabeusza.
Czyżby mieli jakieś plany wobec nienarodzonego jeszcze dziecka? Czy po jego
narodzeniu ich marzenia się rozwiały? Prysły niczym bańka? Ale skoro go
porzucili…to jak on zdołał przeżyć? Czy ktoś go przygarnął? Ktoś się
przejął jego losem? Skoro tak, to, dlaczego ich nie pamięta? Dlaczego nie
pamięta ludzi, którzy dali mu dom i opiekę? I czemu do jasnej cholery jest
tak tyle pytań, na które on nie zna odpowiedzi? Dlaczego ma niejasne
wrażenie jakby to wszystko działo się bardzo dawno temu?
- Proszę za mną
mój panie – ukłonił się nisko strażnik na wieść, że ma zaprowadzić
Kruka do celi Diega. Podążając za mężczyzną zdołał ujrzeć kątem oka jak inni
strażnicy przyglądają mu się z zaciekawieniem.
„ Co się cholera
dzieje? Czemu oni się tak na mnie gapią?
- Czego się gapicie!
–wrzasnął nie mogąc znieść dłużej ich natarczywych spojrzeń. Zrobiło
się lekkie zamieszanie, gdyż wszyscy udawali, że tak naprawdę patrzyli w
inną stronę.
- Czy nie wydaje ci się, że nasz czołowy zabójca stracił
nieco na animuszu? – spytał jeden strażnik drugiego.
- To jest
niemal pewne. Ma przerażone oczy…coś czuję, że trzeba zawiadomić
resztę, że niedługo może się zwolnić posada
„naczelnego”…
- Oto on – wskazał
oprowadzający go strażnik – Otworzyć drzwi?
Kruk skinął lekko
głową na znak, że zamierza osobiście sprawdzić stan, w jakim znajduje się
więzień.
- Będę stał niedaleko w razie gdyby szanowny pan miał
problemy…
- Zejdź mi z oczu! Myślisz, że nie umiem sobie
poradzić z byle więźniem?! Dawaj klucze i zjeżdżaj stąd zanim się nie
wścieknę naprawdę! – strażnik w podskokach ulotnił się spod celi
wypuszczając z rąk pęk kluczy.
W kącie obskurnej celi majaczył się obraz
skulonej postaci, której głowa ukryta była między kolanami. W powietrzu
zalatywało stęchlizną, której odór wydawał się Krukowi nie do wytrzymania.
Diego nawet się nie poruszył, chociaż słyszał jak ciężkie metalowe drzwi
zamykają się powoli a do środka ktoś wchodzi. Kruk zwykle nie kazał długo
czekać by dać znak więźniowi, że to on przyszedł go odwiedzić. Jednakże tym
razem było inaczej. Stał niedaleko Diega i obserwował uważnie każdy jego
najdrobniejszy ruch – poczynając od poruszającego się ubrania, które
wznosiło się i opadało w miarę, gdy jego właściciel nabierał oddechu i
kończąc na cichym szuraniu, które wydobywało się spod jego butów, sprawiając
przy tym wrażenie jakby toczył delikatnie mały kamyczek pod podeszwą.
Niedługo potem ku zaskoczeniu Kruka, Diego zaczął nucić pod nosem jakąś
melodię, stukając przy tym knykciami o swe kolana jakby wystukiwał
rytm.
- Die..Scott – przerwał mu Kruk
- Nie jestem ślepy wiem,
że przyszedłeś – odparł mu Diego – Daruj sobie te zakonne
„Scott” i mów do mnie Diego.
- Powrót do przeszłości?
– spytał zainteresowanym tonem Kruk – Ciekawe, że też wcześniej
mi nie wspomniałeś o tym, że twoim ojcem był sam ambasador Atlantydy –
Jonathan Smith…
- Kto ci powiedział?
- Ta żmija Seginus zawsze
ma coś do powiedzenia…
- Doprawdy? – prychnął rozdrażniony
Diego – No cóż, jak się nie jest poważanym to zawsze pozostaje szansa
zdobycia popularności roznosząc plotki…normalnie baba się z niego robi
– Kruk o mały włos nie parsknął śmiechem. – Do rzeczy, Kruk. Ty
też sądzisz, że zbudujesz nową Atlantydę? – uniósł głowę znad kolan by
móc mu spojrzeć prosto w oczy.
- Nie będę ukrywał, że taka propozycja nie
była mi złożona…
- Wierzysz w to? Naiwny jesteś, jak małe
dziecko.
„Małe dziecko? Co on sobie wyobraża?”
- Jesteś
głupcem Diego. – wysyczał gniewnie Kruk - Jesteśmy potęgą, a takie
nędzne gnidy jak ty nie przeszkodzą nam w planach.
- Chcesz się założyć?
– zaśmiał się Diego, podnosząc się z kamiennej posadzki – Spójrz
za siebie, mój ty Kruczku…
Chcąc nie chcąc Kruk odwrócił się za
siebie. To, co ujrzał wywołało w nim zimną furię. Cela
naprzeciwko…była otwarta. Właśnie w tej celi zamknięci
byli…
- Stefan, Sergiusz, Wiktor, Adam i Robert. Razem pięciu
więźniów. Dwoje dorosłych i troje dzieciaków – wyliczył na palcach
Diego.
- POMOGŁEŚ IM ZWIAĆ! ZABIJĘ CIĘ! – Diego w porę
umknął przed wściekłym Krukiem. Zgrabnie wyminął go i chwilę potem już był
za drzwiami celi. Zanim Kruk zdążył się zorientować, co jest grane, Diego
chwycił klucze, które leżały nadal na podłodze i zamknął mężczyznę w
celi.
- Przyrzeknij, że nie narobisz hałasu – powiedział Diego,
przytykając palec do ust – Chyba nie zaczniesz wołać pomocy, co Kruk?
Chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli jak wielki Pan został wykiwany? –
uśmiechnął się.
- Ty podstępny…
- Cichutko…Kruczku.
Drzwi celi zatrzęsły się.
- Pogadałbym dłużej, ale wiesz może innym
razem. Trochę się spieszę.
Nagle ręka stojącego tuż przy drzwiach Kruka,
wystrzeliła w kierunku Diega. Ten jednak szybko ją uchwycił i pociągnął z
całej siły do siebie. Efekt był tego taki, że Kruk doznał lekkiego wstrząsu
mózgu uderzając głową w kraty. Zachwiał się pod wpływem chwilowego braku
równowagi i chwycił się za głowę próbując przerwać to dzwonienie, jakie
słyszał w głowie.
Parę minut później, Kruk zorientował się, że Diego
najwyraźniej zaraz po tym incydencie ulotnił się.
- Nie pozwolę, żebyś ze
mnie kpił Diego – wysyczał wyrywając drzwi z zawiasów. Szybkim krokiem
podążał mrocznym korytarzem, zerkając na mijane cele, czy lokatorzy, jacy
powinni się w nich znajdować nie dali „dyla”. Kruk był pod tym
względem bardzo uczulony – nie znosił ucieczek. Zawsze było wtedy
najwięcej roboty w chwili, gdy się miało najmniejszą ochotę na uganianie za
psychicznymi maniakami i podrzynanie im gardeł. Nie było w tym żadnej
finezji, za jaką uważał Kruk polowanie na bezbronne ofiary – to była
zwykła, sucha robota, przy której można było się nabawić tylko paru
dodatkowych blizn. Zero satysfakcji.
- Wstawać wy gnidy zawszone!
– ryknął wściekle Kruk, gdy dotarł do miejsca, gdzie gromadzili się
strażnicy. Z krzeseł poderwało się natychmiast parę postaci, które nerwowo
zaczęły udawać, że nic złego nie robiły. Kruk jednak zauważył, jak
pospiesznie upychali do kieszeni karty, którymi przed chwilą grali.
-
Obijacie się i nie zauważyliście nawet, że więźniowie uciekli!
-
Kto? Znaczy…my nic nie zauważyliśmy – odezwał się drżącym głosem
jeden ze strażników.
- A jak mieliście ich zauważyć grając w karty?!
– złapał swego przedmówcę za szaty – Opróżniać kieszenie!
Wszyscy!
Mężczyźni ze spuszczonymi głowami, nie mając odwagi by
spojrzeć swemu panu prosto w twarz, zaczęli wyciągać pomięte karty na
stół.
- Banda kretynów! – krzyknął Kruk chwytając stół i
rzucając nim o ścianę – Szukać mi zaraz Sergiusza, Stefana i tych
dzieciaków, ale migiem!
Kruk celowo zapomniał wspomnieć o tym, że
także Diego uciekł. Nie zamierzał się kompromitować mówiąc, że został
wykiwany przez niego – już i tak miał dość tego, że wcześniej uciekł
mu Remis i ledwo uszedł z życiem przed wściekłym Orfeuszem. Nie zamierzał
pozwolić na to, by i Diego dołączył do tej grupki osób, które ostatnio
zakpiły sobie z niego.
- Sprytne posunięcie – rozległ się głos
dobywający się gdzieś z głębi zaciemnionego korytarza Z cienia powoli
wychylił się Seginus. – Szkoda jednak, ze nie pochwaliłeś im się,
jakiego to sprytnego mają dowódcę. Dać się zamknąć w celi…no proszę, a
już myślałem, że Diego stracił swoje poczucie humoru…
- Pomińmy
fakt, że go nigdy nie posiadał. Czego chcesz ty wredna kreaturo? Pobiegniesz
się podlizać Antaresowi, mówiąc mu, że właśnie przyłapałeś mnie na tym jak
mnie wykiwał Diego?
-Kusząca propozycja, nie powiem, ale chyba byś tego
nie chciał? Jak by to wyglądało – ty, nasz naczelny zabójca w ciągu
jednego dnia dałeś uciec słabemu Remisowi, potem o mało nie zostałeś zabity
przez Orfeusza a teraz ta historia z Diegiem…taki wstyd…
-
Trzymaj język za zębami a obiecuję ci, że nie skręcę ci karku –
zmrużył oczy.
- Strasznie się boję – udawał przerażenie Seginus
– Wiesz Kruk, nie chciałbym cię doszczętnie już pozbawiać twojego
morderczego wizerunku, ale nie mogę się wręcz powstrzymać. Do twarzy ci z
tymi pręgami…są takie seksowne…to chyba od tego spotkania z
kratami, czyż nie? – zaśmiał się ignorancko.
Początkowo Kruk nie
załapał żartu, jednak analizując to, co powiedział ten pachołek
wywnioskował, że gdy uderzył o kraty musiał mieć teraz na twarzy odciski po
nich, a więc długie, czerwone pręgi z których tak beztrosko nabijał się
teraz Seginus.
Tego było już za wiele – nie zamierzał pozwolić,
aby kolejno drwiono sobie z niego. Seginus będzie miał to
„szczęście”, że oberwie mu się poczwórnie – za Remisa,
Orfeusza, Diega i niego samego.
- Chcesz to załatwię ci takie same
– zaproponował Kruk i nie czekając na odpowiedź, chwycił prześmiewcę
za głowę i uderzył nią o kraty celi, która była niedaleko. Nie poprzestał
jednak na jednym razie – był tak wściekły, że głowa Seginusa uderzała
teraz o metalowe pręty z taką siłą, że niedługo można się było spodziewać
szybkiej śmierci z powodu obrażeń czaszki.
- Prymitywne
barażyństwo…próba uśmiercenia nam naszego drogiego Seginusa…nie
masz ważniejszych spraw na głowie, Kruk?
Głowa ledwie przytomnego
Seginusa przestała uderzać o kraty.
- Zdenerwował mnie – odrzekł
sucho Kruk, widząc stojącego tuż nieopodal Antaresa.
- Ciekawy powód. Nie
żebym się czepiał, ale to takie rozrywki są zarezerwowane dla bezmózgich
kretynów, którym, gdy tylko zdarzy się niepowodzenie, od razu szukają
zaczepki, by dać następnie upust swym emocjom. To takie nieprofesjonalne
Kruk…Nie zabraniam ci się znęcać, ale chyba sam powinieneś jasno
ocenić, kto zamiast Seginusa, powinien być na jego miejscu…
-
Sugerujesz, że ja, czyż nie? Jakie to urocze, ale pozwól, że termin
„bezmózgi kretyn” zostawię do twojej dyspozycji – warknął
Kruk, wyzbywając się wszelkich zahamowań, co do sposobu wypowiedzi wobec
najważniejszej osoby w Zakonie.
Rozległ się świst powietrza i chwilę
potem Kruk miał złamaną szczękę. Niewiele by brakowało, a zawyłby z bólu,
gdyby nie obecność Seginusa, który gdyby tylko usłyszał jego jęki, miałby
kolejny powód na wyśmiewanie go w przyszłości.
- Najwyraźniej nie
zrozumiałeś mojej lekcji o szacunku. Widać potrzebny był ci przykład tego,
co się może stać, gdy się nie przestrzega pewnych reguł.
Seginus
uśmiechnął się tępo – nadal był lekko oszołomiony po zaserwowanych mu
wcześniej uderzeniach. Po twarzy spływały mu strużki krwi, a na policzkach i
czole wyraźnie zaczynały się zaznaczać pręgi. Gdyby Kruk miał jak się
odezwać, zapewne oznajmiłby złośliwie Seginusowi, ze i on wreszcie może się
pochwalić paskami na gębie.
- A teraz chciałbym, żeby Diego razem z
tamtymi trafił do naszych klatek. Nie chciałbym, aby ponownie powtórzyła się
sytuacja, jaka miała miejsce parę godzin wcześniej. Czy to jasne Kruk? Tym
razem chcę widzieć całą szóstkę, a jeśli nie to pomyślę nad tym, któremu z
was wypalić dziury na czole.
Mężczyźni pokiwali głowami i zniknęli w
ciemnościach. Potem było już tylko słychać jęki Seginusa staczającego się po
schodach, z których najwyraźniej zepchnął go Kruk…
Postarałaś się avuś... na prawdę się
postarałaś
part jest zaczepisty... trochę się w nim dzieje, jest się z
czego pośmiać..
po prostu świetne
Ten part jest trochę dziwny i w dużej
częsci opisowy - tak musi być. Pojawia się tu nowa postać, której jeszcze
nie do końca dopracowałam, no ale myślę, że będzie nastepną ciekawą postacią
Zakonu =) Jej charakter może się wydawać później trochę skomplikowany, ale
to z powodu pewnej odmienności charakteru. Ta postać będzie takim jednym z
pierwszych przykładów na to, że Zakon składa się nie tylko z samych zabójców
i innych maniaków, ale także z ludzi, których moc wcale nie musi polegać na
sile mięśni i umiejętności władania mieczem czy kosą - ale na sile umysłu i
tego co można nazwać niezdrowym dążeniem do celu za wszelką cenę.
Postanowiłam dać taki wstęp, bo potem mi wylatujecie, że jest nudny
part, że nie rozumiecie czegoś. Macie już jako taki zaczątek na czym będzie
polegać rola tej postaci i myślę, że może nie zaśniecie. Nie zawsze bowiem
trzeba na siłe wplatać akcję - ten part akcji nie wymaga i ma zadanie
informujące =)
Part 70
- Tracę cierpliwość do tego
wszystkiego, rozumiesz?
Po nieprzyjemnym spotkaniu z Krukiem i
Seginusem, Antares pomyślał, że sprawy zaczynają biec nie po tym torze, co
powinny. Plan zabicia Remisa nie powiódł się, mimo iż wszystkie znaki na
niebie i ziemi wskazywały na to, że wszystko pójdzie gładko. Był przekonany,
że już prostszej roboty dla Kruka nie mógł wymyślić. Mylił się.
- Pan
Horovitz jest całkowicie pod naszą kontrolą. Jest tak zachłanny na złoto, że
nawet nie zauważył, że monety, jakie mu dajemy są fałszywe. Wzięliśmy
metalowe krążki, wybiliśmy na nich odpowiednie nominały i podkolorowaliśmy
je odpowiednio.
- Wiedziałem, że z nim będę mieć najmniejsze problemy.
Jednakże niepokoją mnie sprawy, które skończyły się porażką, chociaż –
zaakcentował Antares – powierzyłem je osobom, których zawsze ceniłem
za profesjonalizm. Teraz jednak wiem, że nawet najlepsi ludzie nie są w
stanie zagwarantować mi pełnego sukcesu.
- Panie, sądzę, że jeszcze nie
wszystko stracone. Mamy nadal parę asów w rękawie. – zapewnił go
rozmówca.
- Teraz mój plan muszę oprzeć na tym, co do tej pory uznawałem
za mało istotny, Taurynie. Będzie to wielce ryzykowne, ale nie mam nic do
stracenia. Choć po ostatnich niepowodzeniach moich ludzi, nie powinienem
tego mówić, jednak chcę ci pogratulować tego, jak gładko sobie poradziłeś z
Horovitzem.
Tauryn miał zamiar zaprotestować, gdyż nie czuł się
szczególnie dumny z wykiwania osoby tak durnej, za jaką uważał niewątpliwie
dyrektora Akademii. Antares powstrzymał go jednak, unosząc do góry rękę na
znak, aby powstrzymał się od ewentualnych sugestii na temat tego, co dowódca
Zakonu powinien uznawać za powód do dumy czy też hańby.
- W związku ze
zmianą planów, chciałbym ci powierzyć zadanie. Od razu zaznaczam, że od jego
wykonania zależy cała nasza przyszłość – położył swemu podwładnemu
rękę na ramieniu – Jesteś gotów przyjąć wyzwanie?
Tauryn bez
wahania przyjął propozycję, której zakończenie sukcesem, na pewno
przyczyniłoby się do prestiżu jego osoby i zapewne rychłego awansu na wyższe
stanowisko. Był osobą ambitną, dlatego nigdy nie zastanawiał się nad
trudnością powierzanych mu zadań – zawsze lubował się w tych
najtrudniejszych, ponieważ nigdy nie zawodził w ich rozwiązaniu.
Antares nie przypadkowo powierzył Turynowi zadanie pozyskania sobie poparcia
Horovitza. Wydawało się to bardzo banalne, jednakże Turyn posiadał
umiejętność, której żaden z jego pobratymców nie miał tak doskonale
rozwiniętej jak on – był, bowiem znawcą ludzkiej natury. Jego
działania zawsze, bowiem opierały się na psychologicznym rozpracowaniu
przeciwnika. Dodatkowo potrafił zawsze bezbłędnie wyczuć zamierzenia ofiary,
świetnie potrafił przewidywać jej następne ruchy, co zawsze stawiało go
ponad nią i dzięki czemu nigdy nie przegrywał. Nikt tak dobrze nie znał się
na ludziach jak on – znał zasady działania umysłu poszczególnych osób
na podstawie krótkiej rozmowy z nimi. Nawet w tej chwili, gdy rozmawiał ze
swym dowódcą, analizował każde jego wypowiedziane słowo, każdy jego ruch i
spojrzenie – tak budował informacje o człowieku - na podstawie
wnikliwych obserwacji.
Było jednak coś, co stępiło jego zmysł oceniania
ludzi – nie chodziło o to, że się mylił, jednak o to, że jego
umiejętności zubożały z porównaniu, gdy był u szczytu swej
„mocy”. Kiedyś bardzo szybko analizował dane, jakie podświadomie
przesyłali mu jego rozmówcy – obecnie bazował na wynikach swych
wcześniejszych obserwacji, próbując skutecznie dopasować przypadek nowo
poznanego człowieka z przypadkiem, z którym miał wcześniej do czynienia.
Często, bowiem kazano mu „badać” osoby o bardzo
charakterystycznych cechach – zazwyczaj chodziło o łgarzy, chciwców,
morderców itd. Tauryn zwykł mawiać, że są to klasyczne przypadki, więc nigdy
długo nad nimi nie musiał się rozwodzić i zazwyczaj trafnie przepowiadał, co
siedzi w umyśle danego delikwenta. Takie zadania doprowadziły, że nie
rozwijał swych umiejętności poprzez poznawanie innych, ciekawych osobowości.
Początkowo bardzo ubolewał nad tym, jednakże później stało mu się to
zupełnie obojętne – stracił zamiłowanie. Nie potrafił już się cieszyć
z nowo odkrytego działania zaskakującego umysłu. Do dziś pozostał mu jednak
ten mechaniczny zmysł oceniania ludzi. Nigdy nie odwracał oczu od swego
rozmówcy i zawsze mimo woli kodował sobie, jaki dana osoba ma sposób
wypowiadania się, jak duży zasób słów posiada, jakich słów używa
najczęściej, w jakich sytuacjach się denerwuje czy też raduje i tym podobne.
Dla normalnego człowieka takie myślenie podczas zwyczajnej rozmowy mogłoby
doprowadzić do rozdwojenia jaźni, z powodu nadmiaru informacji i skupianiu
swej uwagi na wielu rzeczach naraz, lecz dla Tauryna było to całkiem
normalne.
Tym, co zahamowało rozwój umiejętności Tauryna był posłanie
go na nauki do ludzi, których codzienna praca polegała na fałszerstwie,
podrabianiu pieniędzy, obrazów i innych wartościowych rzeczy. Jedyne, co go
ciekawiło w swej nowej pracy, był fakt, że poszerzył horyzonty swej wiedzy o
sztuce – co prawda w kierunku jaki nie wydawał się chwalebny, ale
zawsze było to coś. Parę lat praktyki zrobiło z niego najlepszego fałszerza,
ale także faceta, który zaczął myśleć jak jego mistrzowie, czyli Zakonnicy.
Jedyne szczęście, jakie go spotkało polegało na tym, że nigdy nie musiał
mieć styczności z ludźmi pokroju Orfeusza czy Kruka – a więc tymi,
którzy zajmowali się w Zakonie tym, co najważniejsze, a więc zabijaniem i
mordowaniem. Jego pozycja w Zakonie klasyfikowała się jako „wielce
użyteczna praca umysłowa”, dlatego też zwolniony był z masowych akcji
pościgów za ofiarą i zarzynaniem jej ku ogólnej uciesze współbraci.
Pomimo wielu lat spędzonych w Zakonie, nie figurował on nigdy na kartach
ludzi zajmujących się ściganiem Zakonników. Uważano go za osobę stwarzającą
małe zagrożenie społeczne. Bardziej, bowiem interesowano się psychopatami
mordujących niewinnych obywateli, niż fałszerzem. Wydawało się to nawet
logiczne – facet przecież nie zabijał ludzi, a więc można go było
skreślić. Było to nie do końca słuszne założenie. Nikt, bowiem nie
pofatygował się nigdy by pogrzebać w dokumentach Tauryna i wnikliwiej
przyjrzeć się jego historii. Gdyby, choć jedna osoba w rządzie zadałaby
sobie ten trud, na pewno inaczej patrzono by na tego człowieka. Nie należy,
bowiem ignorować kogoś, kto kiedyś rozpracował plan działania tajnej
organizacji Navaget, doprowadził do ujawnienia tajnych informacji, które w
przyszłości pomogły wymordować jej członków. Wszystko przez chorobliwą
ambicję…
- Co mógłbym uczynić dla ciebie, mój panie?
- Musisz
doprowadzić Horovitza, by opuścił razem ze wszystkimi Akademię…żeby ją
zniszczył…- wyszeptał podnieconym głosem Antares - Chcę, żeby
zamczysko opustoszało…wiało pustkami…żeby mróz przeszywał
każdego, kto odważy się powrócić w jego mury…chcę go mieć na
własność…
- Doskonale rozumiem – odpowiedział spokojnym tonem
Tauryn – Ma zamknąć ją?
- Nie. Życzyłbym sobie, żeby doprowadził do
morderstw. Skłoń go to tego Taurynie, a obiecuję ci sowitą zapłatę za twój
trud.
- Mam go podżegać do tego by zamordował paru uczniów? –
spytał zaniepokojonym głosem.
- On ma oszaleć Taurynie. Chyba potrafisz
nim tak zmanipulować, aby był ci posłuszny? – podpytał sprytnie
dowódca.
- Ależ oczywiście, ze potrafię. To dla mnie żaden problem.
Chciałbym się jednak wymienić pewnymi uwagami, jeśli można. Otóż, zastanawia
mnie, czy ma sens nakłanianie tego kretyna, aby mordował uczniów? Władze
uznają, bowiem go za niepoczytalnego i każą usunąć, a na jego miejsce
wstawią nowego.
- Nie wstawią. Bo to nie jego będą podejrzewać.
- A
więc kogo?
- Ducha, Taurynie. Naszego drogiego, Simona. Wyniosą się
stamtąd szybciej niż się tego spodziewasz. Nikt nie będzie walczył z
niematerialnym geniuszem zbrodni, na jakiego go wykreujemy – zatarł
ręce z zadowoleniu.
nooo widzę, że zaczynasz inaczej
podchodzić do ficka
jak się już psycholog pojawił, to będzie niezła jazda
znam z własnego doświadczenia życiowego (nie
fickcyjnego)
jak się grę psychologiczną wprowadza, to mniej wtajemniczony
umysł (czyt. poryty mózg z jeszcze bardziej zrytą psychą) się w tym
gubi
ale nie ma to jak my, nie ava?
takie pytanie... skąd Antares i reszta wiedzą o Simonie?
już ci wytłumaczyłam ^^ ale wyjaśnię jakby
ktoś inny miał wątpliwości
Antares - ma parę lat na karku, zdążył
poznać taką osobę jak Simon (nie wiem czy osobiście, ale na pewno o nim
słyszał - zalazł mu za skórę swoimi pomysłami XD)
Tauryn - tak jak
wspomniałam w ff, rozpracował Navaget, więc tez miał styczność z Simonem (to
samo co w nawiasie wyżej)
Psychologiczne gierki nie ma co XD ale ja
pomysłu nie mam =) trzeba będzie nad tym pogłówkować.
Dobra wy szczupaki macie tą zakichaną
Akademię XD i tych świętoszków (pełny skład pewnie w następnym parcie albo
za dwa). Jestem przybita i strasznie mi łeb nawala. Part jest krótki i można
w nim wyczuć wpływ mojego humorku.
Tak poza tym pojawia się kolejna
nowa postać - na razie tylko wspomniana, ale w następnym parcie będzie coś
więcej. Mogę powiedzieć, że co do "tej" postaci mam bardzo
pozytywne emocje i wydaje mi się, że będzie jedną z ciekawszych (może
najciekawszych) z ramienia jak to określacie - tych dobrych. Poza tym powiem
tylko tyle, że jak ktoś będzie mieć skojarzenia z brzmieniem jego imienia i
nazwiska to to nie będzie przypadek XD Zresztą potem wam powiem - nawet jego
ksywa będzie się z tym skojarzeniem bezpośrednio łączyć.
Miłego
melancholijnego czytania życzę albo jak tam sobie chcecie. jutro mam
zawalnony dzień (klasówka z fizy i odpowiadanie z chemii + 2 angielskie + PO
+ biologia + polski + niemiecki. Pomódlcie sie za mnie ludzie dobrej troski)
W czwartek natomiast poprawa z matmy a za tydzień w środę "mała
matura" - tez z matmy. Od razu uprzedzam, że nie chodzę do klasy
maturalnej jakby kto miał skojarzenia. Mój matmatyk ma własny tajny
system...
Part 71
Jakkolwiek niedorzecznie brzmiałoby
stwierdzenie, aby zrobić z dobrotliwego ducha sprawcę morderstw, Tauryn
podjął się zadania. Niespodziewanie pojawiła się szansa na to, by sprawdzić
jak kretyn pokroju Horovitza, da się szybko omamić i zwariuje. Jeszcze nigdy
Tauryn nie musiał nikogo doprowadzać do szaleństwa, jednak, czego nie robi
się dla dowódcy i dla zaspokojenia własnych ambicji, by udowodnić, że jest
się najlepszym...
Antares szczegółowo wytłumaczył, na czym ma polegać
plan, jaki przygotował. Tauryn z rosnącym napięciem słuchał jego wypowiedzi,
w której aż roiło się od makabrycznych opisów morderstw, jakich w
przyszłości miał dokonać Horovitz. Co prawda mało obchodziło go jaką
satysfakcję można czerpać z zabijania, ale z wrodzonej uprzejmości nie
pokazywał jak nużą go te wizje dzieciaków z pokiereszowanymi ciałami.
Interesowało go natomiast to, w jaki sposób będzie oddziaływać na swą
ofiarę. Antares zgodził się na pewną swobodę działania ze strony Tauryna,
jednak zastrzegł, aby nie przedłużał niepotrzebnie akcji, gdyż nie ma czasu
na jego wyrachowane gierki psychologiczne.
Po skończonej rozmowie
Antares podał mu rękę na pożegnanie i zatopił się ponownie w rozmyślaniach
na temat tego, co ma się zdarzyć w niedalekiej przyszłości.
Podczas,
gdy Zakon knuł szatańskie plany zagłady, w oddalonym o wiele kilometrów
innym zamczysku, toczyło się zwykłe, można rzec monotonne życie uczniów
Akademii. Wszystko zdawało się tu wyglądać po staremu – zwyczajni
uczniowie wstający zwyczajnie o tej samej porze i zwyczajnie udający się na
niezwyczajne lekcje, swych niezwyczajnych nauczycieli, pośród których prym
niezwyczajności wiódł nie, kto inny, jak profesor Twintower.
- Kolejne
spóźnienie Karlsen – skrytykował ucznia, który właśnie wpadł po klasy
– Trzeba ci załatwić specjalne budzenie, czy może łaskawie ruszysz
tyłek i nie będziesz się wylegiwał w łóżku do późna?
- Przepraszam panie
profesorze, to się więcej nie powtórzy – wyrecytował z pamięci.
Codziennie wciskał tę samą bajeczkę. Twintower rzadko miewał odruchy
dobroci, jednak tym razem powstrzymał się od wywalenia Michała za drzwi, co
robił codziennie, od kiedy Michał zaczął się spóźniać na jego lekcje. Tym
razem wyglądało na to, że ulitował się nad nim i pozwolił zająć miejsce w
klasie, aby wysłuchał wykładu, jaki dziś przygotował.
Michał sprawiał
wrażenie nieobecnego. Machinalnym ruchem otworzył stronę książki, o jaką
prosił ich profesor a później udawał, że robi notatki. Rysował nic
nieznaczące bazgroły, zamalowując całą kartkę zeszytu czarnymi liniami,
niechlujnie ze sobą połączonymi w napis: Anarchia – droga ku wolności
uciśnionych obywateli.
Twintower, który zazwyczaj lubił się przechadzać
po klasie w czasie swych wywodów, kątem oka zauważył napis widniejący w
zeszycie Karlsena. Od razu przypomniał sobie, kto wygłasza takie hasła na
korytarzu i zamalowuje nimi szkolne klatki schodowe i poprzysiągł sobie, że
przy najbliższej okazji utnie sobie małą pogawędkę z pewnym uczniem ze
starszej klasy – czołowym anarchistą Akademii.
Michał od
dłuższego czasu wykazywał oznaki depresji, która nękała go od momentu
porwania jego przyjaciół przez Zakonników. Początkowo trzymał się dzielnie,
jednak po krótkim czasie zaczął się podłamywać. Gnębiły go różne myśli,
miewał ataki melancholii, żył w ciągłym stresie i na dodatek musiał się
użerać z Radkiem, Laurą i tym klubem kretynów z kółka filozoficznego.
Stanowczo dla jednego człowieka to było za dużo. Czuł się bardzo samotny i
zraniony, gdyż paru uczniów chciało sobie zrobić z niego kozła ofiarnego do
dręczenia. Pomimo, iż zawsze udało mu się wyjść obronną ręką z tych
nieprzyjemnych sytuacji, to zawsze potem miał „skopany”
dzień.
Kiedyś na korytarzu natknął się na dziwnego chłopaka, który
spray’em wypisywał na kamiennych ścianach napisy, w których pojawiły
się słowa wolność i wyzwolenie, a wśród nich – anarchia. Obok widniał
rysunek litery A zamkniętej w kółku.
Bardzo zaintrygowało go to, co
robił ten chłopak – na takie wyskoki malowania ścian zawsze pozwalał
sobie Wiktor, ale Michał nigdy nie widział, aby ktoś oprócz jego przyjaciela
ktoś inny zajmował się tym nielegalnym precedensem. Widać musiała tu działać
tak zwana siła wyższa – Twintower.
Wtedy rzeczywiście na schodach
pojawił się Twintower. Wymienił kilka słów z owym uczniem i ku
niezadowoleniu młodego grafficiarza, napis wtopił się z mur nie
pozostawiając po sobie żadnego śladu. Twintower jednak nie wiedział, że tuż
po jego odejściu właściciel farby z puszki ponownie przyczynił się do
zabrudzenia ścian nowym napisem.
Po tamtym „spotkaniu”,
Michał jeszcze wiele razy był świadkiem produkowania się młodego artysty na
ścianach. Parę razy o mało nie doszło do podobnej sytuacji, kiedy to po raz
pierwszy spotkał tego dziwnego chłopaka, a więc do pojawienie się znienacka
zza rogu Twintower’a. Widać było jednak, że od tamtej pory ten
wycwanił się i jak dotąd profesor mimo usilnych starań wykrycia choćby
kropelki farby nie zauważył niczego podejrzanego.
Kim był ten chłopiec?
Michał wiedział, że chodził do starszej klasy i miał osiemnaście lat. Był
wysokim brunetem z rozwichrzonymi włosami z ciemną karnacją skóry i ubierał
się na czarno. Jego ubrania zawsze pokrywały jakieś naszywki a na ręku nosił
czarną, skórzaną pieszczochę. Poza tym sprawiał wrażenie całkiem miłego, ale
z całą pewnością nie do końca normalnego.
Nazywał się Arthanius Aniel
i był anarchistą.
Świetny part!
Jak zwykle zresztą!
Cos mi sie ta nowa postać z Aniołkami kojarzy, ale czy
tak bedzie to nie wiem!
pisałam to w WordPadzie bo nie mam jeszcze
zainstaowanego Office'a ( więc i Worda) po przeczyszczeniu dysku.
Part 72
W Akademii wyczuwało się niezdrową atmosferę.
Odnosiło się wrażenie, że coś jest nie tak jak być powinno. Szczególną uwagę
zwracało zachowanie niektórych z profesorów.
Profesor Grey, od chwili
porwania uczniów przez Zakonników stał się rozdrażniony i zasępiony. Doszło
nawet do sytuacji, gdy publicznie zarzucił swemu koledze po fachu -
profesorowi Shepardowi - że to on ponosi odpowiedzialność za to, co się
stało z uczniami. Sytuacja była na tyle nieprzyjemna, że z trudem odsunięto
obu panów do siebie, gdy skakali sobie do gardeł.
Często dochodziło do
sprzeczek na tle wydarzeń z przed paru tygodni i zawsze kończyło się to tym,
że obie strony konfliktu nie odzywały się do siebie, a na wspólnych
posiłkach nie widywano ich na stołówce - wszyscy bowiem jadali w swoich
pokojach i zamykali swoje gabinety na czas sjesty, by nikt im nie mącił
spokoju.
Nawet lekcje z nauczycielami, którzy popadli wcześniej w
awanturę, były nie do zniesienia. Lekcje bowiem były sztywne i niekiedy
prowadzone z dyktatorskim zapałem doprowadzenia do ślepego posłuszeństwa i
nie dyskutowania z wykładowcą. Luźne dyskusje, jakie często odbywały się na
lekcjach prof. Grey'a zdawały się być już tylko mglistym wspomnieniem
dawnych czasów. Z twarzy młodego profesora znikł uśmiech ustępując miejsca
twardemu spojrzeniu i obojętnej postawie wobec wszystkich, którzy odważyli
się do niego odezwać bez pozwolenia.
Profesor Grey nadal miał w
pamięci epitet jaki padł z ust Sheparda i od tamtej pory jego zły humor
szerzył się niczym zaraza. Co prawda, sprawiał wrażenie jakby chciał stać
się trochę milszy, chociaż wobec swych podopiecznych, ale mimo tego nie
potrafił tego zmienić.
Jedynym, który wydał się odporny na to
wszystko, był Twintower. Jego wiecznie skwaszona mina i niechęć do przejawów
dobroci z jego strony, wydawała sie nareszcie znaleźć tło do swych działań.
Uczniowie jednak chodzili przygnębieni nawet bez jego wrednych docinków, co
w pewnym sensie nieco deprymowało starego profesora. Na jego lekcjach
panowała senna atmosfera, ale bynajmniej nie z powodu wywodów jakie miał
nieraz w zwyczaju wygłaszać, ale dlatego, że żaden z uczniów nie
przeszkadzał mu gadaniem, chichraniem, rzucaniem w niego samolocikami z
papieru czy nawet niewinnym bazgraniem po ławkach. Wszyscy siedzieli
grzecznie, wyprostowani na twardych krzesłach i nie okazywali żadnej ochoty
do psocenia.
Początkowo Twintowerowi odpowiadał ten stan rzeczy -
wreszcie mógł się spokojnie realizować na lekcjach, bez obawy na bezczelne
przerwanie mu jego wykładu. Uczniowie z anemicznym wyrazem twarzy notowali
ważniejsze rzeczy i tępym wzrokiem wpatrywali się na swego nauczyciela,
wyglądając przy tym jak bezmózgie zombie. Nie wybuchały już głosy oburzenia,
gdy Twintower celowo stawiał niższy stopień, za brak najmniejszego,
aczkolwiek jego zdaniem - naistotniejszego szczegółu będącym kluczem całej
teorii. Uczniowie bez żadnego rozżalenia przyjmowali do wiadomości, że nie
mogli otrzymać lepszej oceny. Sprawiali wrażenie jakby im w ogóle nie
zależało na ocenach, co oczywiście Twintower wytknął im kiedyś podczas
jednej z jego lekcji. Usłyszał wtedy w odpowiedzi, że nie obchodzą ich oceny
bo ich kryteria przyznawania są niejasne a wystawiający je nauczyciel daje
je według własnego widzimisie, oraz że "władza" ma zawsze fałszywy
pogląd na stan wiedzy ucznia.
Po raz pierwszy w jego karierze
zaniepokoił go taki stosunek do nauki. Patrzył z niedowierzaniem po twarzach
uczniów, którzy bez emocji zaaprobowali wypowiedź ich kolegi, nie
sprzeciwiając się jej. Oni rzeczywiście tak myślą - podpowiedział mu wtedy
głosik w jego głowie. I ten sam głos, dodał potem - "to nie jest
normalne Howardzie"...
Drugą osobą po Twintowerze, która
bynajmniej nie zaliczała się do grona rozłoszczonych ani do grona
przygnębionych, był Arthanius - jedyny uczeń, który nie popadł z masową
depresję. Twintower nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, jednak w
ostatecznym rozrachunku, łamiąc zasady swojego kodeksu bycia niemiłym dla
każdego ucznia, "normalność" Arthaniusa w pewnym sensie podniosła
go na duchu. Pomimo tego, że oficjalnie nie znosił każdego, którego miał
przyjemność kiedykolwiek uczyć, to jednak chłopak ten zaliczał się do
wąskiego grona tych uczniów, których w głębi serca stary profesor lubił, ale
nigdy im tego nie okazywał. Sądził bowiem, że taka informacja mogłaby
zaszkodzić i wywołać u jego "ulubieńców" niezdrową pewność siebie
i jeszcze większe rozhulanie z powodu takiego zaszczytu. Nie ulegało
wątpliwości, że Twintower darzył wewnętrzną sympatią największych łobuzów i
dziwaków, z jakimi miał styczność i nawet pomimo najsroższych kar dla nich,
istaniała między nimi niewidzialna więź i ukrywany wzajemny szacunek.
Arthanius był dość specyficznym uczniem. Cechował go niesamowity upór i
przeświadczenie, że zawsze ma rację, nawet gdy jej nie ma. Jednakże, tym co
go wyróżniało spośród innych było jego zamiłowanie do anarchizmu. Buntował
się przeciwko każdej formie wywierania na nim presji czy próbie
podporządkowania go sobie poprzez inną osobę. Nie znosił ograniczeń i
bynajmniej posiadał inny system wartości - dla niego najważniejsza była
wolność...świadomość bycia wolnym człowiekiem, któremu nie narzuca się z
góry ustalonych zasad i reguł ustalających jakość, formę i styl, w jaki ma
żyć.
Twintower był osobą, z którą Arthanius najczęściej wdawał się w
dyskusje. Obaj zawzięcie bronili swoich stanowisk i nigdy nie dawali się
przekonać do racji drugiego.
- Arthanius zostań - wzrok profesora padł
na pakującego się właśnie chłopaka w ostatniej ławce. Profesor odczekał, aż
cała klasa zmizerniałych osiemnastolatków wywlecze się sali i dopiero wtedy
przystąpił do rozmowy. Podszedł wolnym krokiem do siedzącego w ławce
Arthaniusa, trzymającego przed sobą napakowany plecak. Twintower był pewny,
że znajdują się tam nie tylko książki ale także coś nielegalnego - o co
zresztą narazie nie miał zamiaru go oskarżać, bowiem nie o tym chciał z nim
rozmawiać. Na rewizję rzeczy osobistych przyjdzie jeszcze pora...
-
Pamiętasz jak rozmawialiśmy o malowaniu na ścianach, Arthanius? - zapytał
spokojnie, siadając na ławkę, naprzeciw siedzącego ucznia.
- Pamiętam -
odparł chłopak.
- Pamiętasz może co wtedy powiedziałem?
- Pan profesor
był łaskaw zwrócić mi uwagę, że to jest miejsce publiczne i nie życzy sobie,
abym obnosił się ze swoją ideologią - powiedział z pamięci i po chwili dodał
- To było niesprawiedliwe panie profesorze i pan o tym dobrze wie. Mam prawo
wyrażać swoje poglądy.
- Powiedz mi Arthanius. Myślałeś kiedyś o tym,
żeby inni się do ciebie przyłączyli? - zapytał profesor, ignorując
wcześniejszą uwagę o jego wielkiej niesprawiedliwości.
- Nie jestem tanim
nawoływaczem, który sądzi, że aby osiągnąć swój cel musi do tego zwołać
grupę ludzi i nakłaniać ich do narzucania innym swoich poglądów. - żachnął
się Arthanius.
- To ty tak myślisz. Fakty są inne.
- Pan profesor
będzie mi łaskaw przedstawić te 'fakty' - poprosił znudzonym tonem.
Twintower podał mu zeszyt, który do tej pory leżał za nim i podał go
Arthaniusowi.
- Przejrzyj go - zachęcił.
Arthanius przewertował
szybko kartki, ziewając ostentacyjne.
- Zaistne ciekawe. Czyżby to był
zeszyt jakiegoś pierwszaka? - spojrzał na pierwszą stronę zeszytu - No tak,
miałem rację. Michał Karlsen, klasa pierwsza - przeczytał.
- Bądź łaskawy
spojrzeć na ostatnią lekcję.
Kartki zeszytu ponownie zostały wprawione
w ruch, zatrzymując się tam, gdzie nakazał mu spojrzeć Twintower. Na całej
stronie widniał napis " Anarchia – droga ku wolności uciśnionych
obywateli".
- Przekraczasz pewne granice Arthanius - powiedział
srogim tonem Twintower.
- Co mnie obchodzi co ten dzieciak pisze w
zeszycie? Panie profesorze, bądźmy poważni, bo to co mi chce pan wmówić to
jest jakaś paranoja.
- A co ja chcę ci wmówić Arthanius?
- Pan
profesor myśli, że kładę jemu do głowy regułki anarchistyczne, uczę jak
zorganizować manifestację i pewnie jeszcze tego co to jest czarny blok. A ja
panu odpowiem: bujda. Nikogo nigdy nie namawiałem. Jak chce sobie szczeniak
zostać anarchistą to jego wola i mi nic do tego.
- Robisz to poprzez
swoje działania. Oni nie mają na tyle zdrowego rozsądku, aby podchodzić do
sprawy tak jak ty.
- Miło mi to słyszeć panie profesorze. Niech
pomyślę...tak, to chyba pierwsze uznanie pod moim adresem z pana ust. Nie
chcę nic sugerować, ale pan się chyba źle czuje. - uśmiechnął się
nieznacznie, odwracając głowę lekko w bok.
- Uświadamiam cię tylko, że
możesz wyrządzić szkody takim postępowaniem - parł dalej Twintower ze
śmiertelnie poważną miną.
- Czym? Malowaniem na ścianach symbolu
anarchii? - parsknął śmiechem.
- Tobie wydaje się to niewinne. Oni jednak
zaczynają to odbierać, jako nawoływanie do buntu.
- Chwila moment!
Pan profesor myli...
- Nie mów mi co mylę Arthanius! - wrzasnął
Twintower, usadzając z powrotem na miejsce podnoszącego się już z miejsca
oburzonego osiemnastolatka.
- Jest pan śmieszny - wysyczał przez zęby
Arthanius.
- Nie pozwalaj sobie. Nie rozumiesz, że te dzieciaki odbierają
wszystko tak jak chcą to widzieć? Myślisz, że z czym kojarzy się anarchia u
człowieka, który nie miał z nią nigdy styczności?
- Szczerze? Z
wolnością - odparł uczeń.
- Mylisz się. Anarchia kojarzy się powszechnie
z chaosem, nieporządkiem i brakiem władzy.
- To pana osobiste zdanie,
które nie reprezentuje głosów innych. Pan ma jedynie przeświadczenie, że oni
tak myślą.
Arthanius wydawał sie być powoli znudzony tłumaczeniem
upartemu profesorowi, że się myli i tym kompletny brak porozumienia.
-
Nie bronię ci, żebyś ty był anarchistą, ale uprzedzam - szkoła to nie
miejsce do propagowania haseł wolnościowych i jeśli zobaczę u jeszcze
jednego ucznia podobne napisy - pomachał mu przed nosem zeszytem - to
ostrzegam, że wyciągnę z tego daleko idące konsekwencje, których ostatnim
punktem będzie wydalenie z Akademii.
- Nie ma pan prawa do tego - zerwał
się z ławki - Pan się trzyma swojego bezmyślnego systemu, gdzie jedna
wyróżniająca się jenostka jest gnojona za to, że myśli inaczej!
-
Arthanius uprzedzam...
- Mam w nosie pana uprzedzenia! Nie obchodzi
mnie to co sobie pan myśli! Nie ma pan zielonego pojęcia o sprawach,
które mi pan tu mówi i śmie mi pan jeszcze grozić! Do jasnej cholery mam
już tego dosyć! - wykrzyczał prosto w twarz staremu człowiekowi. Ten
jednak ani drgnął.
- Coś jeszcze panu powiem - uspokoił nieco swój ton -
Ja nigdy nie działałem przeciwko panu. Nie popieram skrajności, jakie mi pan
tu przedstawił - nigdy nie nawoływałem ludzi, żeby przeprowadzili szturm na
rząd i obalili ich siłą. Pan mi natomiast wmawia, że malując na ścianach,
podrzegam ich wszystkich, żeby z dnia na dzień zbuntowali się najpierw
przeciwko nauczycielom, a potem żeby wywołali zamieszki na ulicach.
-
Jesteś za młody na pouczanie mnie! - wrzasnął pryskając śliną - Za dużo
sobie pozwalasz! Nie masz pojęcia do czego możesz doprowadzić! To
zaszło już za daleko! Myślisz, że nie widziałem tego ostatniego napisu?
- wysapał.
- A więc to o to chodzi... - zmrużył oczy Arthanius - Nic panu
do tego.
- Będzie mi "do tego" dopóki to się będzie pojawiało
publicznie. Ale dość! - walnął pięścią w blat - Od dzisiaj będziesz miał
codzienne rewizje w pokoju. Rozumiesz?! Przetrząsnę cały pokój i jeśli
znajdę w nim coś co mi się nie spodoba to możesz się spodziewać zawieszenia
w prawach ucznia oraz pisemnego zaproszenia rodziców do szkoły!
-
Odrażająca próba ograniczenia wolności - warknął Arthanius.
- Wyjdź -
profesor złapał za zeszyt, wbijając w nie swoje żylaste palce i pokazując
drugą ręką drzwi uczniowi. Arthanius chwycił za swój nienaturalnie wypchany
plecak i opuścił salę, pozostawiając Twintowera samemu sobie.
Profesor
skierował się w stronę katedry, gdy nagle poczuł ból. Złapał się w miejscu,
gdzie było serce, krzywiąc się się przy tym bardzo.
- Cholerny
szczeniak.. - wyspał, łapiąc się za oparcie najbliższego krzesła. Czuł, że
zaczyna mu drętwieć ręka i że kłujący ból w okolicach mostka zaczyna
promieniować w okolice pleców. Nie mógł złapać oddechu a pot spływał mu
strużkami po twarzy. Twintower starał opanować swój strach, ale nie potrafił
- lęk wraz z bólem przepełniały jego ciało, narastając coraz bardziej i
bardziej.
Nagle krzesło przewróciło się, a trzymający się za nie
profesor, osunął się na ziemię...
mam nadzieję, że nie zostawicie mnie
zupełnie bez komentarzy...
Part 73
- Panie profesorze...panie
profesorze, czy pan mnie słyszy? - nawoływał ciepły kobiecy głos.
- Tak -
odrzekł słabo profesor.
- Proszę odpoczywać - powiedziała uspokajającym
tonem, nakrywając go bardziej kołdrą.
- Co mi się stało? Pamiętam tylko,
że mnie zabolało..oo tu - wskazał dłonią - i nagle zrobiło mi się ciemno
przed oczami. Taki straszny ból...
- Miał pan zawał - powiedziała cicho
doktor Grajewska.
- Co? - skrzywił się w niedowierzaniu.
- Musi pan na
siebie uważać. Takie zawały spowodowane są najczęściej silnymi przeżyciami
emocjonlanymi, bądź...
Twintower jakby się wyłączył - "silne
przeżycia emocjonalne" - przypomniały mu co tak bardzo go zdenerwowało.
Wydawało mu się prędzej zawału dostałby przy Wiktorze niż przy
Arthaniusie.
- Proszę mnie zostawić samego - spojrzał na kobietę
zmęczonym wzrokiem - Chcę być sam...
Doktor Grajewska z pewnym oporem
wypełniła wolę profesora. Sprawiała wrażenie zatroskanej i przejętej, której
trudno było zostawić pacjenta po tak ciężkim zawale. Profesor jednak nie
życzył sobie w tym momencie żadnego towarzystwa. Gdy drzwi zamknęły się
cicho, a smuga światła wydobywająca się z korytarza zniknęła zupełnie,
Twintower obrócił się na bok i zaczął rozmyślać.
Natrętne obrazy
przelatywały przez jego głowę w towarzystwie odbijającego się głosu
Arthaniusa. Zapamiętał każdy szczegół z tej rozmowy, każde skrzywienie na
twarzy tego młodzieńca i ten niezdrowy błysk w oczach.
Dlaczego ten
chłopak jest taki trudny do zrozumienia...Dlaczego on, stary i doświadczony
profesor, który na swoim koncie miał gorsze przypadki, nie może rozgryźć co
siedzi w głowie tego dziwnego osiemnastolatka...
Nigdy...ale to nigdy
nie wybaczy sobie, jeśli popełni ten sam błąd co kiedyś. Wtedy
zbagatelizował problem...nie potrafił pomóc na czas. Chłopak był tak samo
uparty i zacięty, a jego problem...jakże podobny do tego teraz. Zaczęło się
niewinnie a skończyło się tak jak przypuszczał, że się może skończyć. Niczym
raczkujące dziecko, które zabłądziło we mgle i doszło tam dokąd dojść nie
powinno. Bagno z którego nie ma odwrotu...które wciąga...które dusi i zamyka
w swej toni...
Wspomnienie Remisa niczym drzazga wbijała mu się
głęboko w podświadomość i nie dawała o sobie zapomnieć. Zawsze tak było - w
najtrudniejszych chwilach jego umysł przywoływał wspomnienie tego
biało-włosego chłopaka odnoszącego się do wszystkiego z pogardą i
nienawiścią. On także myślał, że to co oferuje Zakon jest jedynym
rozwiązaniem na nowe, lepsze życie.Ta sama myśl kiełkowała w umyśle
następnego buntownika...
- Słyszałeś? - zapytał wchodzący do pokoju
Rosenthal z przejęciem.
- Co miałem słyszeć? - warknął Arthanius
odwracając się gwałtownie.
Cały pokój wyglądał jak po przejściu
tornada. Ubrania i inne rzeczy, porozrzucane leżały w każdym widocznym
miejscu - poczynając od krzeseł po łóżka, wyścielając także całą podłogę.
Drzwi szaf pootwierane były na oścież, a w jednej z nich, w której
znajdowało się lustro, deski służące na półki pozlatywały na sam dół.
-
Coś ty tu zrobił - złapał się za głowę współlokator, mając już w głowie
wizję nalotu ekipy nauczycieli sprawdzającej czystość w pokojach.
-
Szukałem czegoś - zbył go Arthanius - Lepiej wyjdź stąd.
- To mój pokój i
nie mam zamiaru..- Rosenthal już nabierał powietrza, by wygarnąć
Arthaniusowi co myśli o tym wszystkim, gdy wtem coś za zaszurało pod
łóżkiem.
- Tu się schowałaś malutka - wyszeptał z zadowoleniem chłopak,
podbiegając łóżka i wyciągając z pod niego jaszczurkę.
- Ten gad się
schował pod moim łóżkiem! - krzyknął lekko przerażony Rosenthal -
Przecież ta gadzina ma w zębach najgorszą truciznę! Wiesz co by się
stało, gdyby mnie ugryzła?
- Najprawdopodobniej miałbyś dwadzieścia
sekund na spisanie testamentu - powiedział nawiedzonym głosem
Arthanius.
- To nie jest zabawne - cofnął się do tyłu Rosenthal widząc,
że Arthanius zbliża się do niego ze sporej wielkości gadem.
- Nie cykaj
się, przecież cię nie ugryzie - w tym momencie wydarzyło się coś, czego
Rosenthal nie zapomniał do końca życia. Arthanius rzucił mu do rąk swoją
jaszczurkę, którą przyjaciel złapał odruchowo. Przez moment trzymał ją w
rękach, a gdy wreszcie zorientował się, że trzyma w ręku najjadowidszą
jaszczurkę jaka istnieje, odrzucił ją od siebie z krzykiem przerażenia,
brzmiącym niczym pisk spłoszonej panienki. Gadzina miała to szczęście, że
wylądowała miękko na łóżku - na nieszczęście Rosenthala - na łóżku, w którym
on zazwyczaj sypiał.
- Ty nienormlany psychopato! - spuścił z siebie
powietrze niczym nakłuty balonik - Mogła mnie dziabnąć!
- Strasznie
płochliwy jesteś - powiedział bez emocji przyjaciel, przeciągając leniwie
słowa.
- Przestań! Znowu zaczynasz. Co cię znowu ugryzło? - spytał
rozłoszczony.
- Zupełnie nic. Uciąłem sobie małą pogawędkę z Twintowerem.
Jak zwykle gada od rzeczy, ale pewnie on się już nigdy nie zmieni.
-
Pewnie jak zwykle się pokłóciliście, zgadłem? - spytał chłopak, znając już
odpowiedź na to pytanie.
- Strzał w dziesiątkę - Arthanius wycelował do
niego palcem i udawał, że wystrzelił z niego pocisk, wydając z siebie
odpowiedni dźwięk świstu powietrza.
- Możesz sobie w takim razie
pogratulować, mój Maestro...posłałeś starego na przymusowe leżakowanie u
Grajewskiej - powiedział ponurym głosem. Arthanius na chwilę zastygł
nieruchomo - Miał zawał tuż po tym, jak od niego wyszedłeś.
- Smutne -
skomentował sucho.
- Tylko tyle masz do powiedzenia? Nie uważasz, że to
była twoja wina?
- Może i moja, a może i nie... Sam sprowokował dyskusję
i uzyskał na swoje pytania, moje odpowiedzi. Nic poza tym.
Jego mina
była mieszanką zdziwnienia, na co wskazywały szeroko otworzone oczy, jak i
obojętności, którą wyraził póżniej wzruszeniem ramion. Arthanius rzadko
wprost wyrażał swą mimiką radość lub przygnębienie. Przeważnie sprawiał
wrażenie wiecznie zamyślonego i obojętnego na wszystko co się dzieje wokół
niego. Jedynie w sytuacjach wyjątkowy potrafił zmieniać ten stan
rzeczy.
- Ja cię znam. On musiał mieć powód, żeby się tak zdenerwować -
naciskał dalej Rosenthal.
- Czepia się i tyle, jak zwykle zresztą.
-
Bagatelizujesz jego ostrzeżenia i rady, ale może on ma rację - zauważył
rozmówca. Arthanius nie zamierzał, jednak zwierzać się z tego o co tak
naprawdę przyczepił się Twintower.
- Nie obchodzi mnie to, rozumiesz? I
daj mi spokój. Inwigilujesz mnie jakbym był podejrzany o morderstwo -
zmrużył gniewnie oczy i opuścił pokój, trzaskając drzwiami.
- Twój pan
coś kręci malutka - szeptnął Rosenthal patrząc się na jaszczurkę, która
właśnie badała teren łóżka swoim rozdwojonym językiem.
-
Jonathan! Jonathan!
Drzwi domu uchyliły się nieznacznie.
Właściciel przetarł oczy w niedowierzaniu. Myślał, że to sen, gdyż było już
grubo po północy, a on przed chwilą został gwałtownie zerwany z łóżka
waleniem o drzwi.
- Możemy wejśc? - spytał rozdygotanym głosem przybysz.
Był cały przemoknięty, tak jak i reszta, którzy z nim przybyli.
-
Sergiusz? - pan Smith doznał nie małego szoku - O matko... - przepuścił w
drzwiach kordon postaci, wlewajacych się do holu gęsiego. Wszyscy wyglądali
jakby właśnie wrócili z przymusowych robót w kamieniołomach i na dodatek
byli przemoczeni do suchej nitki.
- Jak wam się udało uciec? - zapytał
szybko pan Smith, kierując swe pytanie do Sergiusza.
- Jonathan...proszę
nie teraz. Jesteśmy od paru dni w drodze i naprawdę...
- Dobrze już nic
nie mów - powiedział przepraszającym tonem pan Smith - Rozgoście się. Na
górze są wolne pokoje, możecie się przespać.
- Dzięki - odparł zmęczonym
głosem Sergiusz i tak jak reszta, ciężkim krokiem wspiął się po schodach, by
za chwilę zniknąć w mrokach korytarza.
Ciemne niebo powoli zaczynało
różowieć przy horyzoncie. Na tarasie domu stał pan Smith, pykając dymki
swoją fajką. Było zimno, a on stał jedynie w grubym granatowym szlafroku,
obserwując okolicę, która o tej porze pogrążona była w błogim spokoju.
Nareszcie wyzbył się trosk i lęku o to, czy uda się uwolnić chłopców i ich
ojców.
- Jonathan... - rozległ się głos Sergiusza, wchodzącego właśnie
na taras - Musimy porozmawiać.
- To może wejdźmy do środka? -
zaproponował pan Smith.
- Jeśli nie sprawi ci to różnicy, to wolałbym
tutaj.
- Nie skądże. - odparł pan Smith.
- Jonathan sprawa jest bardzo
poważna - zaczął ponurym głosem Sergiusz - Te gnidy są gotowe niedługo
uderzyć. Nie wiem dokładnie co knuje Antares, ale widać, że już niebawem
będziemy mieć na karku całą zgraję tych psychopatów.
- Czyli możemy
spodziewać się wojny. Niech to szlag! - zaklął starzec. Rzadko bywał
zmuszony tak odreagować swoje zdenerwowanie.
- Co z Remisem? - spytał po
chwili Sergiusz.
- Nie było go w Zakonie?
- Słucham? Myślałem, że
siedzi w więzieniu. - zdziwił się mężczyzna.
- Diego go uwolnił. Była
rozprawa, Remis zemdlał, zjawili się medycy i tyle go widzieliśmy. Antares
go nasłał, żeby Remis nie mógł zeznawać, choć wątpię, żeby Remis puścił parę
z ust. Tu chodzi o coś innego...
- Masz coś konkretnie na myśli?
-
Podejrzewam, że go zabili... - powiedział grobowym tonem pan Smith. - Nic
innego nie przychodzi mi w tym momencie do głowy. Skoro nie było go w
Zakonie, to by wskazywało, że nie był im do niczego potrzebny...
- Nie
wiemy tego dokładnie. Diego pomógł nam uciec... - westchnął ciężko
Sergiusz.
- Słucham?
- Zamknęli go w celi naprzeciwko nas. Wyglądał,
jakby oszalał. Uwolnił nas później - normalnie otworzył sobie drzwi celi i
wywarzył drzwi do naszej i kazał nam wiać.
- A on?
- Nie wiem. Nie
biegł za nami.
Pan Smith przytknął do ust swoją fajkę. Sprawiał
wrażenie wielce zdziwionego tym co właśnie usłyszał. O co chodziło jego
synowi? Dlaczego zamknęli go Zakonnicy i dlaczego pomógł on uciec
Sergiuszowi i reszcie. Wszystko to wydawało się być bardzo pogmatwane i
nielogiczne. Nie wiadomo co stało się z Remisem, jaki los spotkał Diega po
ich ucieczce i wreszcie - co knuł Anatres.
- Musimy zawiadomić
odpowiednich ludzi, że trzeba się mieć na baczności - stwierdził pan Smith -
Pojadę jeszcze dziś do przewodniczącego Rady i przedstawię mu sytuację.
-
Ja zawiadomię Horovitza. Akademia to łatwy cel do napaści. Słuchaj, mogę
zostawić ci Adama na parę godzin?
- Tak, spokojnie. Julia się nimi
zaopiekuje.
Panowie pożegnali się, a Sergiusz chwilę potem już był w
drodze do Akademii.
Czy piszesz z dużym wyprzedxeniem tzn, czy
masz już napisane jakieś teksty, a potem po trochu zamieszczasz?
Piszę na bieżąco =) Ale może się zdarzyć i
tak, że jeśli mnie najdzie wena to napiszę jeden czy dwa party do przodu. A
czemu pytasz?
A tak z czystej ciekawości.
Bo ja robię
na odwrót.
komentarz do 72 parta, 73 tak jak mówiłam
poczytam potem =) bedzeisz miec wiecej komentarzy. Nie wyglada jakby było
pisane "na odwal"... były tamjakies potkniecia
( nie pisze się
chyba -wydał z sienbie ziew... ? ) ale nie przeszkadzały mi specjalnie.
O Anarchistach Ci mówiłam co myśle.. i stwieredziłam ze to opowiadanie
powinni czytac tylko ludzie wzglednie inteliegentni, o dobrej pamieci...
nawaliłas tyle bohaterów ze nietrudno sie zgubić... to dobrze =)
no ava nareszcie strona dobra
... tylko, że mojego Wikusia było mało :/
ale przeżyję
jakoś... mam nadzieję, że w następnym parcie będzie coś więcej
:>
napisany jak zwykle świetnie tylko jeden błąd taki rażący
wyłapałam..
QUOTE |
To jest zabawne - cofnął |
Oklaski... Reflektory... Kamera na Oscara
a potem oddalenie na Avę...
O to chodzi...
SUPER (jak zwykle
zresztą).
Zauważyłam drobne literówki, ale wypiszę tylko dwie
"pomyłki":
QUOTE |
mój Maestro...posłałeś starego do przymusowe leżakowanie u Grajewskiej |
QUOTE |
Niech to szlag! - zaklął starzec. |
Oj, modrdoklekja, ty weż słownik niczym
będziesz komentować:)
Dpbrze napiane, "zaklął" - to chyba każdy
nastolatek powinien wiedzieć - przecież tyle przekleństw się sypie z ich ust
Przecież pisałam "Nie jestem
pewna". Poza tym nie ma tego w moim słowniku ("Kieszonkowy Słownik
Ortograficzny", Wydawnictwo Zielona Sowa, Arkadiusz Latusek i Dariusz
Latoń, strona 417, kolumna druga: zakichany; -ni ,
zakleszczać: -am; -aj . zakleśnięcie , zakład; -adu;
-adów; -adzie nie ma zkląć bądź zaklnąć)!
No i tobie też by się
przydał "niczym będziesz komentować", powinno być
"zanim" , ale to tak na marginesie jakbyco (pisane razem
) !!!
Nieszczęśni...powróciłam. Parta pisałam
chyba z tydzień temu i o ile dobrze pamiętam byłam wtedy nieco przygnębiona.
Potraktowałam postacie w dziwny sposób - jakby były marionetkami. Nie wiem
czemu ale sprawiło mi to pewną przyjemność.
Part 74
- Zamierza
cię odwiedzić...Jesteś gotów Horovitz?
W ciemnym pokoju dyrektora
rozbrzmiewały od pewnego czasu dziwne szepty. Wszystko w tym pomieszczeniu
wydawało się zmienić. Wyposażenie stało się...bogatsze. Ściany zostały
pokryte drogimi tkaninami, stare meble doszczętnie wypalone w pobliskich
lasach zastąpione zostały nowymi, hebanowymi ze srebrnymi rączkami. Z sufitu
zwieszał się okazały kandelabr a podłoga wyścielona została dywanem o
najwyższej jakości materiale.
Niewiele osób z otoczenia Horovitza
odwiedziło ostatnio jego gabinet. On sam nie życzył sobie tego. Prawda była
jednak inna. W gabinecie bowiem materializowała się od czasu o czasu pewna
osoba, która powoli zaczynała przejmować kontrolę nad Horovitzem. Właściwie
wydawać by się mogło, że to ona rządzi teraz Akademią...chociaż...na to
potrzeba było trochę więcej czasu. Całkowita kontrola nie była jeszcze w
zasięgu jej możliwości, ale niewątpliwie...osoba ta miała duży wpływ na to,
co działo się w zamczysku.
- Co mam mu powiedzieć? - spytał drążym głosem
dyrektor.
- Nie obawiaj się - odpowiedział mu gładko głos - On nic nie
wie. Zdaje mu się, ale ty przecież jesteś od niego sprytniejszy,
prawda?
- Zorientuje się - odrzekł nerwowo Horovitz - Zorientuje się
choćby po wyposażeniu...Matko...On się zorientuje...Zorientuje się!
-
Uspokój się - przemówił cierpliwie rozmówca - Zaufaj mi. Sergiusza trzeba
podejść z odpowiedniej strony. Potrafisz to zrobić...uczyłem cię tego...Nie
zmarnuj tego, co ci przekazałem. Pamiętaj, że przyjdzie ci rozmawiać z
osobami bardziej podejrzliwymi niż on. Musisz pokazać, że zasługujesz na
łaskę Zakonu...
- Boję się. Boję się go. On jest dawnym przyjacielem
Remisa...nie wiesz co to za człowiek...
- Sam powiedziałeś: był...ale już
nie jest...
- I to mnie ma uspokoić? - mężczyzna zerwał się na równe
nogi. Widać było, że trzęsą mu się dłonie.
- Dramatyzujesz - odparł mu
szorstko głos. - Mógłbyś go nawet zabić a wina i tak nie leżała by po twojej
stronie...Mógłbyś stać nad nim z wbitym w niego nożem...Mógłbyś być
poplamiony jego krwią...Wszystko mógłbyś mu zrobić i nie poniósłbyś tego
żadnej konsekwencji.
- Jak...jak to? - zadrżał głos Horovitza - Co to
znaczy?
- To znaczy, że jesteś bezpieczny. Znajdujesz się pod moją opieką
i włos z głowy ci nie spadnie. Dostałem zadanie od mojego mistrza i wiedz,
że choćbym miał zrobić najbardziej plugawe rzeczy to nie zawaham się ani na
moment...wypełnię swoje zadanie.
Pośród tumanu dymu jaki wypełniał
komnatę wyłoniła się postać, która do tej pory kryła się za tą mgłą
wytworzoną poprzez nadmierne wypalanie papierosów. Była znacznie wyższa od
Horovitza a z konturów jej postaci można było jasno wywnioskować, że
cechowało ją potężnie zbudowane ciało. Wyglądem bardzo przypominała
kolejnego z dawnych przyjaciół Remisa...Stefana.
- Dlaczego każesz mi z
nim rozmawiać? Zabij go - wydyszał z przejęciem Horovitz. Po raz pierwszy
dane mu było ujrzeć z bliska osobę, która od wielu tygodni przesiadywała w
jego gabinecie, ukryta w niezdrowych oparach dymu papierosowego. W jego
umyśle robłysła nadzieja na to, że może jednak nie będzie musiał łgać przed
Sergiuszem, skoro taki "moloch" mógłby go w sekundę zabić.
-
Jesteś strasznie naiwny Horovitz - zaśmiał się ponuro mężczyzna. - Po co bym
siedział tutaj tyle tygodni...dla towarzystwa? Doprawdy chyba nie sądzisz,
że zawracałbym sobie tobą głowy, gdybym nie miał powodów. Wiem co myślisz
Horovitz, ale zapomnij o tym.
- Dlaczego nie? Dlaczego by...
- Dość
tego.
Gość bez problemu uciszył nadpobudliwą wyobraźnię
dyrektora.
- Bez pośpiechu panie Horovitz - dodał po minucie ciszy -
Proszę mi zaufać a przyrzekam, że wszystko pójdzie jak po maśle. Pan otrzyma
należną nagrodę za tę małą przysługę a ja satysfakcję z dobrze wykonanego
zadania. Możemy się tak umówić?
- Chyba tak - odparł niepewnie
dyrektor.
- Doskonale - uśmiechnął się rozmówca - W takim razie proszę
zaczynać. Pański gość właśnie stoi za drzwiami...
***
Rozległo się pukanie. Horovitz wiedząc już z kim ma do czynienia,
wygodnie usadowił się na swym fotelu, przytykając do ust tlący się jeszcze
dymem papieros, który leżał na popielniczce.
- Proszę - odpowiedział.
Jego ręka nieświadomie wprowadziła papieros do ust. Chwila amoku o mało nie
doprowadziła do dekonspiracji.
Rozległo się potworne kasłanie i głośne
przekleństwo padło z ust Horovitza. Papieros został wręcz zmiażdżony w
popielniczce.
- Sergiusz? - wydusił z siebie mężczyzna. Oczy zaszły mu
mgłą i zanosiło się na niekontrolowane łzawienie i zaczerwnienie. Na domiar
tego gabinet wypełnił się duszącym kaszlem, który produkował z siebie
dyrektor.
Sergiusz wyglądał na nieco oszołomionego i trzeba przyznać, że
miał ku temu najwyższe powody. Gabinet, który jeszcze parę tygodni temu
wyglądał normalnie, przeszedł zadziwiającą transformację a dyrektor
stroniący od wszelkiego rodzaju używek, siedział w zadymionym pokoju i na
dodatek wyglądało na to, że o mało nie udusił się, gdy przytknął papierosa
chcąc się zaciągnąć.
- Witam - wyciągnął niepewnie rękę ku ciągle
duszącemu się dyrektorowi. Ten słabo odwzajemnił uścisk.
- Ty...żyjesz -
oświadczył niezbyt przytomnie Horovitz, starając się robić jak najbardziej
zdziwioną minę, co nie za bardzo mu wychodziło.
- Najwyraźniej ktoś na
górze czuwa nade mną - oświadczył spokojnie Sergiusz - Pan pali?
To
pytanie o mało nie wywołało upadku Horozitza ze swego fotela, który próbował
odchylić w pozie wskazującą na jego pełne wyluzowanie.
- To...to z nerwów
- wyjaśnił, opadając z powrotem na podłogę i łapiąc się rękoma blatu
biurka.
- Czy coś jest nie tak? - spytał z podejrzliwością Sergiusz.
Dyrektor szybko zaprzeczył, jednak nerwowe luzowanie sobie kołnierzyka
wskazywało na zupełnie inną odpowiedź.
- Gorąco jest...ufff, chyba zbliża
się ochło....znaczy ocieplenie - zaśmiał się krótko, wachlując się
chusteczką, którą wyjął pospiesznie z kieszeni.
- Niewątpliwie - zgodził
się uprzejmie Sergiusz, patrząc na widok za oknem, gdzie właśnie ostro
zacinał deszcz a drzewa pochylały się pod wpływem silnego wiatru - Zaistne
zmierza do nas ciepły prąd powietrza - dodał uszczypliwie, widząc że
dyrektor jeszcze bardziej się zmieszał, gdy ujrzał jaka naprawdę panuje
pogoda.
- No tak...Widać, że pogoda lubi płatać figle. Ale może....może
siądziesz?- zaproponował dyrektor wskazując na wolne miejsce. Sergiusz
skorzystał z zaproszenia i ostrożnie usiadł na fotelu naprzeciw dziwnie
zachowującego się dyrektora.
- A więc...udało ci się - zaśmiał się po raz
kolejny mężczyzna - Wiedziałem..wiedziałem, że dacie sobie radę. Ty i
Stefan...naprawdę...- potrząsnął głową w podziwie - To niesamowite...taka
odwaga...męstwo...no i przeciez dzieci były....naprawdę...medal..
- Panie
dyrektorze, pan coś pił?
- Słucham? - spytał piskliwie rozmówca.
-
Spytałem czy pan coś pił - powtórzył uprzejmie Sergiusz.
- Ja? Nie, nie,
nie - zaprzeczył szybko Horovitz machając dłońmi.
- Proszę się nie
wstydzić - mrugnął do niego porozumiewawczo Sergiusz - Przede mną nie musi
pan ukrywać. Praca dyrektora bywa naprawdę stresująca...
- Doprawdy? -
Horovitz wpatrywał się z wybałuszonymi oczami w kiwającego głową
Sergiusza.
- Naprawdę.
- Ale ja...
- Proszę nic nie mówić.
Rozumiem doskonale.
- Rozumiesz?
- Ależ tak...Pan ma tyle na głowie.
Sprawy urzędowe, problemy uczniów...- westchnął - To może człowieka
wykończyć. Należy się panu chwila wytchnienia...relaksu..w samotności.
Horovitz wyglądał jakby pogrążył się w transie. Wpatrywał się w Sergiusza
niczym w obrazek i powtarzał za nim niektóre słowa, jakby ich znaczenie było
niezmiernie ważne.
- Tak...samotność...Proszę zaczekać - dyrektor
podszedł do kredensu i wyjął z niego zieloną butelkę i dwa kieliszki, po
czym postawił je na stole i zaczął mocować się z korkiem wetkniętym z otwór
butli. Kiedy wreszcie udało mu się ją otworzyć nalał do obu kieliszków
zawartość wskazującą na jakiś rodzaj alkoholu.
- Proszę - podsunął
Sergiuszowi kieliszek.
- Dziękuję - odpowiedział uprzejmie, jednak nie
tknął trunku.
Horovitz wykazywał skłonność do upicia się, gdyż nalewał
sobie już drugą kolejkę.
- Nawet nie wiesz - zaczął dramtycznym głosem -
Jak mi ciężko - przerwał na moment i jednym chaustem opróżnił kieliszek,
sięgając znów po butelkę.
- Domyślam się panie dyrektorze. Proszę sobie
nie żałować - zachęcał dyrektora do kolejnego napicia się.
- Tak mi
ciężko! - Sergiusz aż podskoczył na krześle. Horovitz wydał z siebie tak
żałosne zawodzenie, jakby mu wbijano nóż w plecy.
- Proszę, może jeszcze
jeden? - zapytał Sergiusz, ale nawet nie zaczekał na odpowiedź, gdy
napełniał kieliszek dyrektora.
- Ach...wyobrażasz sobie Sergiuszu, co ja
tu przeżywam? - spojrzał na niego swymi mętnymi oczami rozmówca.
- Ale
pan się nie podda - mówił dalej Sergiusz.
- Nie?
- Pan jest przecież
uczciwy...Pan nie jest z tych, którzy sprzedają się Zakonowi za te worki
złota...- oczy Sergiusza zmrużyły się nieznacznie, oczekując reakcji.
Dyrektor kompletnie się załamał. Ukrył twarz z dłoniach i począł zalewać się
łzami. Oczywistym się zdawało, że na scenę musi wkroczyć ktoś, kto pozbędzie
się Sergiusza.
Nagle z pobliskiej biblioteczki spadła książka.
Dyrektor zupełnie zdawał sobie nie zawracać głowy tą sprawą, jednak
Sergiuszowi dało to pewną wskazówkę. Podszedł wolnym krokiem do regału z
książkami i podniósł z ziemi to co chwilę temu z niego wyleciało. Spojrzał
na puste miejsce na półce znajdującej się na wysokości jego oczu, chcąc
odłożyć książkę na miejsce. Z triumfem przyjął do wiadmości fakt, że książka
z ledwością dała się wcisnąć z powrotem na swoje miejsce. Miał nareszcie
pewność, że nie jest z dyrektorem sam w gabinecie. Ktoś się czaił w ciemnych
kątach i obserwował go. Nie podobało mu się to, co sie stało z Horovitzem, a
książka, która wyfrunęła była ostrzeżeniem...ostrzeżeniem, który wyraźnie
mówiło, że ma opuścić natychmiast gabinet.
Sergiusz był niemal
całkowicie pewnien, że w środku znajdował się Zakonnik. Opuścił bez słowa
gabinet, a z chwilą gdy drzwi zamknęły się, mógł przysiąc, że słyszał głos.
To czego był świadkiem, całkowicie utwierdziło go w przekonaniu, że
Akademia znajdowała się już w szponach Antaresa...
Po tym, jak napisałaś, że marionetki
itede to myślałam, że part będzie gorszy. Tak mnie w niepewność wprowadzać,
no wiesz
Chociaż był to part, w którym nie było Diega i moich
faworytów, to jednak bardzo mi do gustu przypadł =) Interesujący jest ten
Zakonnik siedzący w dymie papierosowym =P Tajemniczy jest i to dodaje
takiego hmm... no wiesz XD Uroku? Nie bo to nie brzmi tak, jak chciałabym to
ująć. I kit, wiadomo o co chodzi XP
Nie będę się znów powtarzać, że
super fick itede, a że nie działo się super hiper dużo akcji, nad którymi
możnaby się porozwodzić to nie wiem szczerze mówiąc, co napisać. Z
interpunkcją jest na pewno lepiej, bo podczas czytania się nie zacinałam nad
jakimś przecinkiem. Błędów ort też nie wyłapałam. No, po prostu mmiód =)
Abaś, ja znalazłam drobną literówkę!
QUOTE |
- Co mam mu powiedzieć? - spytał drążym głosem dyrektor. |
Literówka, poprawię.
Nie Stefan - z
wyglądu podobny do niego - czytać uważniej.
Czyli, ze źle przeczytałam.
Aha, teraz widzę.
Wtedy czytałam na szybko bo
"braciszek kochany" musiał robić lekcje (taaaa, akurat zadają jako
zadania domowe granie w "Need for speed underground") i
przeoczyłam.
Pees:
Czy ktoś wyjaśnił w końcu sprawe przekleństw?
Z "n" czy bez?
Pisze się bez "n".
Co do
tego parta - typowa rozmowa, zero akcji. Muszę trochę
pomarudzić.
Part 75
- Sergiusz?
Mężczyzna odwrócił
się za siebie błyskawicznie, rozpoznając wołający go głos.
- Max...
-
Udało ci się - uśmiechnął się młody profesor, natychmiast podchodząc i
ściskając rękę przyjaciela - Myślałem...Nie, nie chcę o tym mówić...Może
tylko to, że...- wziął głęboki oddech i drżącym głosem dokończył - cieszę
się, że jesteś.
- Znalazłbyś trochę czasu dla mnie? Musimy
pogadać.
***
- Nie wiem od czego zacząć - zwierzył się zmęczonym
głosem Sergiusz. Na moment zapanowała cisza. Max ze zrozumieniem patrzył na
podpierającego głowę przyjaciela, który zbierał w sobie myśli. Wiedział, że
jest mu ciężko i nie chciał go popędzać, aby zaczął wreszcie mówić co się z
nim działo przez te wszystkie tygodnie w siedzibie Zakonu.
- Przed
chwilą widziałem się z Horovitzem - zmarszczył nos wykrzywiając usta w
niekrywanej złości - Plugawa szuja, która aż trzęsie się do kasy. Można się
było spodziewać, że ten stary sklerotyk da się złapać na haczyk, pod
postacią złota.
- Od dłuższego czasu nie widziałem się z nim. Siedzi
całymi dniami zamknięty w swoim gabinecie - podzielił się uwagą Max.
- I
nie wzudziło to twojej czujności? - spytał nieprzyjemnym tonem
Sergiusz.
- Nie - uciął krótko rozmówca, po czym dodał - Wiem moja wina.
Byłem zbytnio pochłonięty waszym zniknięciem, niż zajmowaniem się tym co
działo się w szkole.
- Wiesz kto u niego jest? - spytał spokojnie
Sergiusz.
- Nie jest sam? - mężczyzna uniósł w zdziwieniu brwi.
-
Bynajmniej. Odkryłem, że ktoś przesiaduje u naszego dyrektorka i mąci mu bez
problemu w tej starej głowie.
- No, ale kto to jest? Widziałeś go?
Sergiusz ponownie ucichł i zamknął oczy przebiegając po twarzy palcami. Po
chwili przemówił:
- Jestem pewny, że to Zakonnik.
- Ale...
-
Posłuchaj mnie. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć, ale poczułem się dziwnie,
gdy zobaczyłem, że ujawnił swoją obecność, strącając umyślnie książkę z
półki. To zupełnie nie ten styl, rozumiesz?
- Może to nie jest
Zakonnik...
- Nie...jestem pewien, że Antares już wysłał tu któregoś z
nich. Ale to zachowanie...Sądziłem, że będzie się starał ukryć a stało się
inaczej. Sprowokowałem go. Horovitz to marny aktor. Tamten musiał stracić
cierpliwość, jak zobaczył, że ten kretyn zupełnie poddał się mojej kontroli.
Mogłem go wtedy wypytać o wszystko i wierzę, że uzyskałbym prawdziwą
odpowiedź. Wiesz dlaczego? Horovitz bał się go, ale z jakiegoś powodu
wiedział, że tamten nie rzuci się na mnie, gdy zacznie mi paplać. Swoim
głupim zachowaniem dał mi cenny dowód na to, że nie jest sam.
- Co z tym
zrobimy? - spytał cicho Max.
- Nie wiem co zrobi mu ten Zakonnik. Może
wyświadczy nam przysługę i sam się go pozbędzie... - spojrzał mimowolnie w
stronę okna.
- Sergiuszu o czym ty mówisz? - potrząsnął nim przyjaciel -
Gadasz jak oni! Odbiło ci?
- Puść mnie - wyszarpnął się - Mam już
dość tych podstępnych sługusów, którzy ułatwiają życie tym
bydlakom!
- A więc sądzisz, że trzeba ich zabić? - zmrużył gniewnie
oczy Max.
- Sami sobie zgotują ten los. Zakonnik nigdy nie wybacza
niesubordynacji.
- A skąd ty możesz o tym wiedzieć! - prychnął.
-
Nie udawaj. Obaj znamy jednego z nich. Chyba nie powiesz mi Max, że Remis
nie jest Zakonnikiem.
Zapanowała niezręczna cisza.
- Powiedz
mi...masz żal do mnie prawda? Gryzie cię to, że nigdy ci tego nie
powiedziałem.
- Pozwoliłeś mi wierzyć, że jest godzien zaufania -
wysyczał - Kryłeś go, bo wierzyłeś tak jak Jonathan, że się zmieni.
Nawrócenie chyba się nie udało, prawda Max?
- Ależ ty go nienawidzisz -
potrząsnął głową w niedowierzaniu - Chyba niewiele cię kosztowała zmiana
nastawienia do niego.
- O czym ty mówisz? - warknął Sergiusz.
- Nie
udawaj Serg. Lubiłeś go najbardziej z nas wszystkich. Pamiętasz, jak to ty
zawsze byłeś mediatorem pomiędzy nim a Ottem?
- Przeszłość nie ma wpływu
na to co sądzę o nim teraz.
- Przykre, że tak myślisz. Łatwo ci przyszło
znienawidzenie go, ale chyba nigdy nie zadałeś sobie trudu, żeby
zainteresować się nim, gdy zachowywał się dziwnie. Zawsze prościej było
usprawiedliwić jego wredne zachowanie wobec Stefana tym, że on się poprostu
zgrywa. Udawałeś jego najlepszego przyjaciela a teraz co?
- Zarzucasz
mi, że się nim...nie zainteresowałem...bo..bo mówiłem, że gdy rzucał się na
Stefana to się zgrywał? - rozległ się śmiech - Ty chyba masz coś z
głową!
- Skończyłeś rżyć? - spytał opryskliwie Max.
- Jesteś
skończonym idiotą Max. Okazujesz serce i współczucie każdemu mordercy
usprawiedliwiając jego zachowanie, niesprawiedliwością świata i obojętnością
najbliższego otoczenia.
- Tak jest najłatwiej myśleć, prawda? - wrzasnął
profesor, cały dygocząc ze złości - Po co do cholery zadawać sobie trud
zrozumienia ich i chęci pomocy, skoro można zabić! I przestań mi do
cholery jasnej, wmawiać, że jestem jakimś czubem, który stara się wmówić
wszystkim, że mordercy są cacy i należy im współczuć, bo świat jest
niesprawiedliwy!
Młody profesor jeszcze nigdy nie czuł, żeby go
ktoś tak wyprowadził z równowagi, poza Shepardem. Miał ochotę rzucić się na
lekceważąco uśmiechnietego Sergiusza i przemodelować mu twarz w sposób
jeszcze bardziej perfidny niż mają to w zwyczaju robić niektórzy
niezrównoważeni.
- Proszę Max, zabij mnie - wskazał na siebie Sergiusz,
nadal bezczelnie obdarowując ironicznym uśmiechem dyszącego ze złości
profesora.
- Naigrywaj się ze mnie dalej..No proszę!
- Przestań
zachowywać się jak dziecko, Max - powiedział już mniej ozięble Sergiusz - On
naprawdę nie zasługuje na to, żeby mieć adwokata.
- Może ja się
mylę..nie wiem...Napewno miał wiele na sumieniu, ale ja nie potrafię go
znienawidzić, rozumiesz? Po prostu nie potrafię... - wytłumaczył mu
spokojniej Max. - Może ja jestem jakiś nienormalny, ale sądzę, on nie jest
zły bo to mu się podoba...ale dlatego, że ma jakiś powód...
- Mamy jak
widać odmienne teorie na to, w co nasz 'przyjaciel' pogrywa. Przykro
mi, ale nie zamierzam się zamartwiać tym, co mu dolega na psychice.
-
Przepraszam...Masz rację, nie powinien cię był obwiniać. Ty masz rodzinę,
którą musisz chronić. Ja z tej samotności szukam winnych, którzy odebrali mi
dawnego kumpla i próbuję mu pomóc, bo wierzę, że nigdy nie jest za późno na
to, by zrozumieć błędy i zawrócić ze złej drogi. A właśnie, jak tam chłopcy?
Nie mówiłeś mi - jak to wszystko przeżyli? - zapytał.
- Trudno mi ocenić
- westchnął Sergiusz - Siedząc w więzieniu, zdażały mi się momenty, gdy
kompletnie się wyłaczałem i zupełnie zapominałem, że są razem z nami w celi.
Nie interesowałem nawet tym, jak czuje się mój syn - spuścił wzrok na
podłogę - Cały czas myślałem o Remisie i Diegu...
- Diegu?
- Uwolnił
nas.. - podniósł z powrotem wzrok i umieścił swoje spojrzenie w
przyjacielu.
- Słucham? - oczy Max'a natychmiast rozszerzyły się
znacznie.
- Nie wiem czemu to zrobił. Zamknęli go w celi naprzeciwko nas.
Wyglądał jak obłakany. Cały czas patrzył się na mnie i wołał do mnie
"Remis". Zupełnie nie pojmowałem, czemu to robił. W końcu,
niespełna parę godzin po zamknięciu go w celi, otworzył sobie drzwi i wyrwał
z zawiasów nasze, mówiąc żebyśmy się zmywali, jeśli nam życie miłe.
Kompletnie nas zamurowało - myśleliśmy, że to podstęp, ale on nie zamierzał
nas najwyraźniej wrobić. Wyrzucił nas z celi i kazał biec, podając nam przy
tym, którędy można uciec z zamku, bez obawy że nas złapią. I tyle go
widzieliśmy.
- Z tego co mówisz, rzeczywiście może wynikać, że oszalał.
Ciekawe, co się z nim stało... - zamyślił się Max.
- Wiesz, może to
zabrzmi wyjątkowo wrednie, ale nie obchodzi mnie to. Uwolnił nas, ale dla
mnie jego los jest mi obojętny. Morderca jakich mało...Kunsztem przewyższają
go jedynie Orfeusz i Kruk. A tak apropos. Tego pierwszego miałem okazję też
zobaczyć. Diabeł wcielony...
Sergiusz zawsze z rezerwą odnosił się do
tego typu, nazywania psychopatycznych morderców, ale w wypadku Orfeusza było
to według niego celne stwierdzenie faktu. Orfeusz wbudzał strach u
najmężniejszych ludzi i nierozwagą byłoby niezauważanie problemu jaki
stwarzał swoją osobą. Człowiek, przed którym drżał Zakon i który miał
jeden...jedyny słaby punkt - przywiązanie do Remisa. Skrzywdzenie tego
drugiego, oznaczało natychmiastowy wyrok na nieszczęśnika, który odważył się
coś zrobić protegowanemu Orfeusza. Wielu ludzi łamało sobie głowy, nad
znalezieniem powodu dla takiego oddania tego najgorszego ze wszystkich
Zakonników wobec Remisa...
- Mówił coś? - wypytywał dalej Max.
-
Niewiele w sumie. Dorwał Pawła i Wiktora, gdy za pierwszym razem
próbowaliśmy ucieczki. Wiktor wrócił, ale Pawła już nie widzieliśmy...
-
Myślisz, że go zabił? - pytanie Maxa wydawało się mieć jedną odpowiedź.
Sergiusz przełknął głośno ślinę i kiwnął twierdząco głową.
- Tylko to
mógł z nim zrobić...bydlę...
Głos Maxa zadrżał, gdy zadał kolejne
pytanie.
- Skąd ta pewność?
- Nie wiem co siedzi w umyśle tego
psychopaty. Wiktor opowiadał mi, że go porządnie nastraszył, że skończy jak
ojciec. To się zupełnie zdaje nietrzymać kupy - stwierdził ze zdumieniem
Sergiusz.
- Orfeusz najwidoczniej nie trawi syna Remisa. Lubi z jakiegoś
powodu ojca, ale odnoszę wrażenie, że syna by się pozbył, gdyby nie
wiedział, że naraziłby się tym nieuchronnie Remisowi - starał się jakoś
wytłumaczyć nietypowe zachowanie Orfeusza, Max.
- On musi mieć jakiegoś
haka na tego diabła. Długo się nad tym zastanawiałem, ale doprawdy nie widzę
innego wytłumaczenia dla ich przyjaźni, jak to, że Remis musi coś mieć na
Orfeusza. Pytanie tylko - co?
- Tego nie wiemy.
- I to mnie właśnie
irytuje najbardziej - wyjawił Sergiusz - Muszę już iść. Miej oko na
Horovitza, ja postaram się coś szybko wymyślić w związku z tym, razem z
Jonathanem. Trzeba starego usunąć ze stanowiska zanim będzie na późno.
-
Będę czekał. Stefan wpadnie jeszcze dzisiaj?
- Co? - spytał niezbyt
przytomnie Sergiusz - A tak...Michał. Myślę, że tak - kiwnął głową.
-
Dobrze, chłopak miał ostatnio problemy. Miejmy nadzieję, że wizyta podniesie
go nieco na duchu - powiedział optymistycznie młody profesor.
- Chociaż
on jedyny, doczeka się dziś dobrej wiadomości.
Ty mnie wprowadzasz w podziw... jak mozesz w tak krotkim czasie pisac takei dlugie party? ... ja sie wloke z pisaniem jak slimol.
Faktycznie dluugasni dialog, ale dialog dobrze napisany - lekko sie czyta. Duza ilosc postaci to chyba plus- za wyobraznie =)
mam tylko jedno pytanie
"-Skończyłeś rżyć? - spytał opryskliwie Max." - co to jets rżyć? moze miało być rżeć... ale tez mi nie pasuje...
Forum działa więc kontynuuję. Parta
napisałam już dawno temu.
Part 76
"Zmuszenie ofiary do
wyciągnięcia właściwych wniosków źródłem doskonałej współpracy bez przemocy
(Tauryn)"
Michał po raz pierwszy od wielu tygodni dostał szansę
na wyrwanie się z tej monotonii, która ostatnimi czasy tak bardzo mu
dokuczała. Choć sam nie przeczuwał, jakie wspaniałe wiadomości miał
przynieść ten dzień, to zdradzał to nastrój, jaki dawało się wyczuć na
niektórych lekcjach, a w szczególności tych, które prowadzili Shepard i Max.
Panowie sprawiali wrażenie wyraźnie z czegoś zadowolonych. Ogólny szok
wywołał ich uścisk dłoni na powitaniu przy śniadaniu. Do tej pory uczniowie
przyzwyczajeni byli do pojedynku morderczych spojrzeń obu profesorów podczas
wszystkich posiłków, w których obaj brali udział. Był to niewątpliwie dobry
znak.
Twintower nadal leżał na przymusowym zwolnieniu w łóżku i
tylko on zdawał się nie odczuwać weselszej atmosfery, która tak śmiało
wypełniała każde pomieszczenie z zamczysku. Najwidoczniej podły nastrój
starego profesora miał silne działanie odpychające dla wszelkich oznak
dobroci, które tak bardzo starały się wedrzeć do jego duszy. Nawet doktor
Grajewska, która śmiało mogłaby kandydować na miano najbardziej
uśmiechniętego człowieka roku, nie zdołała zarazić swym optymizmem wiecznie
niezadowolonego Twintower'a.
- Słyszał pan, panie profesorze, że
profesor Sheprad i Grey, pogodzili się? - zagaiła wesoło kobieta, podrygując
w takt melodii lecącej właśnie ze starego gramofonu. Twintower, który nie
podzielał tej radości, zakrył sobie głowę poduszką, powarkując, że nic go to
nie obchodzi.
- Ależ profesorze - poduszka momentalnie znalazła się w
dłoniach Grajewskiej a następnie z powrotem pod głową mężczyzny - Więcej
optymizmu. - usiadła bokiem na łóżku - Na pewno ucieszy się pan, gdy coś
panu powiem.
- Wątpię - powiedział, przeżuwając właśnie tosta z
masłem.
- Dowiedziałam się, że wczesnym rankiem widziano w szkole pana
Borqueza - wyszeptała z przejęciem - Podobno rozmawiał z dyrektorem i
profesorem Grey'em.
Twintower o mało nie wypluł jedzenia, które
jeszcze parę sekund wcześniej spokojnie przegryzał.
- Niech pani wezwie
natychmiast Grey'a - wykrztusił.
- Proszę się uspokoić. Profesor Grey
ma właśnie lekcje - wytłumaczyła spokojnie kobieta, zabierając się w tym
samym momencie za przewiązywanie pod szyją starego profesora dziecięcego
śliniaczka
- Co pani wyprawia! - zaprotestował.
- Proszę nie
krzyczeć. Zabrudził pan sobie piżamę.
- Nie chcę tego! Wyglądam jak
zdziecinniały emeryt! - starał się uwolnić. Na próżno, gdyż doktor
Grajewska nie dała się przekonać, że nie do twarzy poważnemu człowiekowi ze
śliniakiem dla opluwającego się dziecka.
Po skończonym śniadaniu i
uwolnieniu się od nieszczęsnego śliniaka, profesor starał się poukładać
myśli. Nie spodziewał się, że uda się uciec Borquezowi i reszcie z tego
piekła. Nurtowało go wiele pytań, dotyczących ich pobytu w siedzibie Zakonu
i sposobu ucieczki, na których tak bardzo chciał znać odpowiedzi. Będąc
jednak uwięzionym w skrzydle szpitalnym zdany był na czekanie na kogoś kto
wyjaśni mu tę całą historię.
***
- Nie sądziłem, że to kiedyś
powiem, ale stęskniłem się za tym starym zrzędą - westchnął teatralnie
Wiktor, zawiązując sobie krawat przed lustrem - Myślicie, że mój powalający
wygląd nie spowoduje fali omdleń wśród przedstawicielek płci pięknej? -
spytał szelmowsko, przeczesując włosy i strosząc grzywkę palcami namoczonymi
w żelu.
- Zamknij się choć raz w życiu - odezwał się głos z tyłu. Wiktor
zobaczył w odbiciu postać Adama, stojącego tuż za nim.
- Ależ z ciebie
nudziarz - wystawił język.
- Uspokój się głupi pawianie - zbliżył głowę
do ucha Wiktora - Robert...
Wiktor natychmiast zrozumiał. Na łóżku
siedział Robert, który zakładał sobie właśnie skarpetki. Wyglądał na bardzo
przygnębionego i nie trudno było zgadnąć z jakiego powodu.
Po raz
kolejny los rozdzielił go z bratem, ale tym razem istniała pewna obawa, że
być może będzie to rozłąka na zawsze. Nikt nie wiedział co się stało z
Pawłem po spotkaniu z Orfeuszem. Wrócił jedynie Wiktor, który rozdzielił się
z Pawłem podczas pierwszej próby ucieczki. Od tamtej pory los brata Roberta
był nieznany.
Robert nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Pawła
zabito. Tyle lat wychowywał się w Zakonie...może jednak jakoś udało mu się
przeżyć. Musi mieć nadzieję, że on żyje...
***
- Zechcesz mi
wytłumaczyć Horovitz pewną malutką rzecz?...- spytał mglistym głosem Tauryn,
obserwując wystraszonego dyrektora spod regału na księgi.
- Prze..
przepraszam - wydusił trzęsącym się głosem dyrektor Akademii.
- Twoje
przeprosiny nie są mi do niczego potrzebne - odpowiedział wrogo Tauryn.
Oparł się o półki i z wyniosłością spoglądał na wijącego się ze strachu
człowieka. Domyślał się, czego się bał stary dyrektor. Zapewne spodziewał
się, że Tauryn to typowy Zakonnik-morderca, bezlitosne bydlę pastwiące się
nad ofiarą. Dobrym posunięciem wydawało się utwierdzić starego, że tak
rzeczywiście jest.
- Wiesz czego się uczy Zakonników? - spytał tubalnie,
by brzmieć bardziej przekonująco w swojej roli.
- Nie, panie...-
odpowiedział mu zgodnie z prawdą Horovitz.
- Pierwsza zasada: Zero
litości - wyjaśnił bez cienia uczuć.
"Podziałało"
pomyślał z zadowoleniem Tauryn. Wiedział, że dyrektor zaraz zacznie się
gęsto tłumaczyć i błagać o przebaczenie.
- Proszę...Panie, on mnie
zahipnotyzował...Ja naprawdę się starałem...Robiłem wszystko co w mojej
mocy, żeby się nie zorientował, ale on...
- On sobie omotał ciebie wokół
palca - skrytykował zachowanie mężczyzny, zataczając kółka w powietrzu
wskazującym palcem.
- Sergiusz ma potężną moc - tłumaczył się dalej
Horovitz.
- Nie rozśmieszaj mnie - odpowiedział powoli i dobitnie
Tauryn. Sprawiał wrażenie wielce zdegustowanego taką opinią. Sięgnął ręką za
siebie i błądząc palcami po nagłówkach starych ksiąg, chwycił za jedną z
nich, czytając na głos tytuł:
" Oracja mistrza Antonusa - tom
IV"
- Widzę, że interesują cię takie szmatławce - zakpił, unosząc
delikatnie kąciki ust.
- Naprawdę, nie sądziłem, że to takie słabe dzieło
- starał się szybko wytłumaczyć Horovitz.
- Dzieło? - uniósł brew w
zdziwieniu - To się nadaje jedynie na podpałkę.
- Tak...znaczy...
-
Rozdział pierwszy: Panoptikum ludzkich postaw i zachowań - wyrecytował,
spoglądając z politowaniem na Horovitz'a. - Cóż za górnolotne treści -
dodał spoglądając z pogardą na trzymaną przez siebie księgę.
- Nie warto
dalej czytać.. naprawdę - starał się powstrzymać Tauryna, przed odwróceniem
następnej kartki. Ręka mężczyzny zatrzymała się.
- Taka słaba? No cóż...-
rozległ się odgłos darcia papieru. Horovitz aż się zatrząsł, widząc, że
Tauryn zamiast przewrócić kartkę, po prostu ją wydarł, a teraz spoglądał na
tę stronę, na którą dyrektor nie chciał, żeby patrzył.
- A to co?... -
wyszeptał z ciekawością - Dedykacja?
" Drogiemu przyjacielowi
Bernardowi Horovitz'owi w podzięce za natchnienie i wkład w wydanie mej
książki"
- No proszę...ależ, ty potrafisz natchnąć ludzi, Horovitz -
powiedział z przekąsem, wydzierając kolejną kartkę.
- Przyznaję, nie
pomyślałem, że...
- Bo ty, Horovitz, w ogóle nie myślisz - podpalił
księgę. Okno otworzyło się z hukiem i dzieło, do którego natchnął dyrektor
swojego przyjaciela, wyfrunęło przez okno płonąc.
- Jeśli mnie
zdenerwujesz, skończysz tak jak ta nędzna książeczka - wysyczał. Wiedział,
że taki "przykład" podziała na wyobraźnię dyrektora. W końcu o to
chodziło - o kontrolę jego zachowań i wywoływanie w nim strachu przed groźbą
zrobienia mu krzywdy przez Tauryna.
"Mam cię Horovitz. Nie wykręcisz
mi już takiego numeru. Będziesz posłuszny jak baranek"
Nie ma to
jak wpływanie na ludzi poprzez tak prymitywne sposoby zastraszania. Antares
by się uśmiał, gdyby tylko to zobaczył.
hehe, weszlam na forum przez przypadek i
mysle "o jakis fick Avy, poczytam sobie" Czytam czytam -
"kurcze ile tego jest?" 12 stron?!?! Chyba bede musiala
sobie wydrukowac ta opowiesc i czytac do poduszki, bo od kompa mi oczy
wysiadaja totalnie...
Part 77
" Mamucia skłonność do
irytacji"
Pewne kroki odbijające się echem po kamiennej posadzce
wypełniły ogromny hol Akademii. Do środka weszło trzech wysokich młodzieńców
z poważnymi minami na twarzach. Rozejrzeli się dookoła, lecz nikt prócz nich
nie przebywał w miejscu gdzie się teraz znajdowali - były lekcje.
-
Panowie, niepokojąjąco cicho tutaj jest - zauważył Wiktor, sprawdzając
jednocześnie, czy krawat, który z taką dumą nosił aby się nie przekrzywił
czy zabrudził. Najważniejsze było wywołać odpowiednie wrażenie na
damach.
- Bo są lekcje - powiedział leniwym, przeciągłym głosem Adam -
Nie widzę powodu, żeby tu stać. Może gdzieś się przejdziemy?
- Możemy
pójść na szóste piętro.
Adam i Wiktor spojrzeli na dotychczas cicho
zachowującego się Roberta.
- Doskonały pomysł - pochwalił go Wiktor -
Moglibyśmy odwiedzić Simona, co wy na to?
- Właśnie na to liczyłem -
powiedział Robert i szybkim krokiem wyminął przyjaciół, idąc ku schodom.
Chłopcy spojrzeli po sobie z lekkim zdumieniem i podążyli chwilę później za
nim.
***
- Panie profesorze, w pana stanie zalecane jest
leżenie - protestowała doktor Grajewska. Profesor Twintower był jednak typem
człowieka, który rzadko przejmował się zaleceniami. Usiadł na łóżku, założył
kapcie i nałożył na siebie pelerynę zasłaniającą jego kraciastą piżamę.
-
Muszę się przejść - rzucił na odchodnym.
Nareszcie uwolnił się od
tego przymusowego więzienia z tą tragiczną kobietą. Ile można tak tryskać
humorem. Nie dość, że nienaturalnie sztucznie to wygląda to jeszcze
denerwująco. I te tosty - spalone prawie na węgiel i posmarowane jakąś
imitacją masła. Zapamiętać - nigdy nie mieć zawału, gdy w pobliżu nie ma
innego lekarza od niej. Trzeba też zrobić coś z tym żarciem...najlepiej
nasłać na stołówkę jakąś kontrolę sanitarną. Zakład że znajdą w niej
nielegalną hodowlę szczurów, spleśniały chleb i skwaśniałe mleko.
***
- Myślicie, że nadal tam jest? - zagaił Wiktor.
- No
pewnie, że jest. A gdzie niby miałby być? - prychnął niecierpliwie
Adam.
- No...Mógł zniknąć, tak wiecie...na zawsze. W końcu to duch.
Adam nie mógł się powstrzymać, żeby nie postukać się w czoło.
- Pewnie
poleciał na wakacje - powiedział złośliwie, szczerząc zęby - Aleś ty głupi,
jak matkę kocham. Gdyby mógł zniknąć w sensie, żeby przejść na 'tamtą
stronę', to nie uważasz, że już dawno by to zrobił? On nie może zniknąć,
bo coś go tu trzyma.
- Zastanawialiście się nad tym, dlaczego on tam
tkwi? - spytał nagle Robert. Przystanęli na chwilę.
- Słyszałem, że
duchy, które zostają na ziemi a nie przechodzą dalej, mogły zostawić jakąś
niedokończoną sprawę, która uniemożliwia im dalszą wędrówkę...
- To
mogłoby się wiązać z tym, że go zamordowali wtedy - zgodził się z Wiktorem
Adam - Może przerwano mu w dokończeniu zadania, które miał wówczas
wykonać.
- I nadal nie może go wykonać - Robert zmrużył oczy, patrząc się
prosto na Adama - Duchy nie mają takiej siły. Muszą im pomóc żyjący.
Pośrednicy pomiędzy światem w którym duch został zawieszony, a światem
żywych.
- Sądzisz, że musiałby poprosić.. powiedzmy nas?
- Dokładnie.
Wiecie.. przez ten czas, gdy byliśmy w Zakonie, myślałem nad czymś -
zwierzył się. W jego oczach zamigotały iskry - Skąd Simon tyle o nas wie?
Skąd on w ogóle tyle wie skoro siedzi zamknięty w tej jaskini? Pamiętacie,
pokazał nam, gdy byliśmy u niego po raz pierwszy taką kulę. Powiedział, że
to dzięki niej tyle wie. Ale to nie może być jego jedyne źródło wiedzy.
-
Do czego zmierzasz? - spytał dociekliwie Wiktor. Robert starał się, aby to
co miał zaraz powiedzieć, nie brzmiało jak fantastyka, którą on przyjął
sobie jako możliwy punkt zaczepienia w jego teorii.
- A więc...Myślę, że
to jest tak jak z moimi rodzicami - chwila ciszy i głęboki oddech przed
dalszym tłumaczeniem - Oni też są w jakimś sensie uwięzieni. Znajdują się w
próżni - miejscu, którego nie ma na ziemi, a które istnieje w sferze
międzywymiarowej...albo rozumując inaczej: duchowej. To jest jak bycie żywym
w świecie, gdzie nie ma życia. Są jak duchy, które...
- Nie mogą przejść
na drugą stronę - dokończył Adam - Tyle, że oni mają szansę powrotu.
-
Właśnie, ale sami nie mogą wrócić. Muszą mieć pomoc z zewnątrz.
Wykombinowałem sobie, że może Simon, który ma podobną sytuację wie jak się
dostać i wydostać z próżni. Może nawet jest jej strażnikiem, który nie może
w pełni wykonywać swoich obowiązków, bo jest w pewnym sensie martwy. Może
nawet...rozmawia z ludźmi, którzy się tam znajdują...
Adam poklepał
przyjaciela po ramieniu. Wiedział, że jest mu bardzo ciężko. Za wszelką cenę
chciał znów mieć rodzinę...chciał znowu mieć ich przy sobie...szukał
sposobu, aby ich odzyskać. Ale teoria brzmiała całkiem sensownie. Być może
Robert wreszcie znalazł kogoś, kto wytłumaczy mu tą zagadkę związaną z
próżnią...
- Chodźmy - zachęcił ich Wiktor - Jeśli mamy się dowiedzieć,
jak to naprawdę jest, to musimy odwiedzić go.
Chłopak uśmiechnął się
i szybkim, skocznym krokiem zaczął wspinał się do schodach. Tuż za nim szli
Adam i Robert. Pełni nadziei i wiary przemierzali kolejne piętra i klatki,
dochodząc właśnie do czwartego piętra. Ale właśnie tu napotkali na
nieprzewidywalną przeszkodę.
Wiktor właśnie zamierzał minąć
kolejny róg, gdy nagle wpadł na osobę, która również zamierzała skręcić.
Okazało się, że tą osobą był...
- Profesor Twintower... - Adam i Robert
stanęli jak wryci, w tym samym momencie wypowiadając nazwisko i tytuł
naukowy starego człowieka, którego tak dawno nie widzieli.
- Applegate,
patrz jak chodzisz! - wrzasnął. Zabrzmiało to dosyć.. dziwnie. Twintower
zachował się tak, jak się zwykle miał w zwyczaju zachowywać, gdy Wiktor
wchodził mu w drogę...dosłownie i w przenośni. Zupełnie nie zdziwił się na
widok Wiktora... zupełnie jakby wiedział, że się zjawi...
- Pan wybaczy -
Wiktor otrząsnął się i ukłonił nisko, przez rozdrażnionym Twintowerem -
Właśnie wracaliśmy z wielotygodniowej wycieczki, jaką zafundowała nam pewna
grupa ludzi w czerwonych habitach. Ma pan może pojęcia, co to było za biuro
podróży? Fatalne warunki. Muszę chyba napisać pismo na nich. Pan sobie nawet
nie wyobraża...
- Dość! - krzyknął ponownie Twintower unosząc dłoń do
góry. Gdyby w pobliżu znajdował się stół, na pewno uderzył by o niego
wściekle.
- A więc cieszy się pan, że wróciłem? - zamrugał rzęsami,
robiąc przy tym kretyński uśmiech.
- Milcz wreszcie!
Zapanowała
cisza. Wiktor zatrzymał się w pozie z uniesioną jedną nogę w powietrzu.
Wyglądał niczym baletnica z pozytywki.
- Przestań się wydurniać, chociaż
raz w życiu - wysapał. Wiktor powrócił do normalnego stanu.
- Skąd pan
profesor wiedział, że...że wróciliśmy? - spytał ostrożnie Adam.
-
Krasnoludek pod postacią twojego ojca skradł się dzisiaj rano z koszykiem
jabłek i obdarował nimi dyrektora i profesora Grey'a, przy okazji
opowiadając im waszą fascynującą historię. Wystarczy, czy nie rozumiesz
aluzji?
- Rozumiem - odpowiedział urażony Adam. Jeszcze nigdy, nikt nie
przyrównał jego ojca do krasnoludka.
- Czemu nie jesteście na lekcjach,
tylko szwędacie się po szkole? Za mało wam było wycieczek?
- O to samo
możemy pana spytać - odpowiedział zgryźliwie Adam.
Chłopcy, jak jeden
mąż w jednej chwili spojrzeli na kapcie Twintower'a. Wiktor wyglądał
jakby zaraz miał się udusić ze śmiechu. Twintower nigdy... ale to nigdy nie
paradował po szkole w żółtych bamboszach.
- Nie twoja sprawa, Borquez.
Zmiatajcie stąd, ale już! - przepędził ich. Adam powstrzymywał się,
żeby nie zakląć głośno. Przez tego starego mamuta, nie mogli ruszyć na
spotkanie z Simonem. Los naprawdę bywa czasem okrutny...
***
-
Wredny stary mamut. Jeszcze nie zdążyliśmy się obeznać w sytuacji, a on już
nas wyśledził. Stary, przebrzydły...
- Idiota - dokończył za Adama,
Robert.
- No proszę - zacmokał Wiktor - Mamy żal do profesorka...
-
Nie...Ja po prostu...Zdenerwował mnie. Przez niego musimy odłożyć na później
nasze spotkanie - wymruczał pod nosem.
- Nie przejmuj się - pocieszył go
Wiktor - Mamut z niego, ale to normalne.
Wiktor nie mógł ukryć tego,
że ucieszył się na widok Twintower'a. Bardzo brakowało mu tego
przekomarzania się i wnerwiania starego profesora. Są takie osoby, które
pomimo swojego odpychającego charakteru, mają krztynę tego czegoś co
przyciąga do nich ludzi, nawet jeśli sobie tego wyraźnie nie życzą. Tacy
ludzie, po prostu są skazani na lubienie ich, pomimo całej gamy wad, jakie
pokazują światu. Twintower niewątpliwie był taką osobą.
Part 78
"Nawet największe
przyjaźnie bywają wystawiane na ciężkie próby..."
- Wredny,
przebrzydły, stary, mamut!
- No proszę, a tak wychwalał naszego
drogiego profesorka - uśmiechnął się ironicznie Adam, spoglądając na
chodzącego tam i z powrotem Wiktora, który aż dyszał ze złości.
-
Wstręty, obrzydliwy...
- Czasami, przyjaźnie przeżywają głębokie kryzysy
- odpowiedział Adamowi, Robert. Zachowanie Wiktora w sytuacjach
"kryzysowych" mogłoby być świetnym materiałem na sztukę komediową.
Coś w stylu..." Perypetie Mamuta i Mrówki".
- Wścibski stary
zgred! Zemszczę się!
- A tak właściwie to co on ci zrobił? -
spytał z rozbawieniem Adam, opierając się o framugę drzwi.
- Moja
kolekcja.. skonfiskowana!
Pokazał im kartkę, którą z taką mściwością
miął i gniótł w ręku.
" Szanowny panie Applegate. Niniejszym
oświadczam panu, że w dniu dzisiejszym (data jakaś tam - przyp. aut)
konfiskuję pańską bogatą kolekcję magazynów dla dorosłych. Życzę miłego
dnia. Z poważaniem - profesor Twintower"
- Krótko i treściwie. Klasa
- uśmiechnął się z udawanym podziwem Adam.
- Niech się udławi - syknął
Wiktor, wyrywając Adamowi, staranie wypisane oświadczenie informacyjne
Twintower'a, bezczeszcząc je w nieludzki sposób polegającym na
całkowitym unicestwieniu, czyli zdeptaniu.
- Ten kabel musiał maczać w
tym swoje paluchy. Obaj przekonają się, co to znaczy, pozbawić mnie moich
edukacyjnych pisemek.
- Edukacyjnych? - zaśmiał się Robert.
-
Doskonałe podręczniki anatomii kobiety - mrugnął porozumiewawczo Wiktor -
Moja duma nakazuje mi odzyskać skonfiskowaną rzecz. Na tym mogą ucierpieć
całe legiony prawdziwych mężczyzn spragnionych mocnych wrażeń. Don
Twintowerro przygotuj się na odwet Macho Wiktorro.
To było do
przewidzenia. Wiktor zawsze miał szalone pomysły, a jego gorący temperament
często dawał o sobie znać. Jak teraz, gdy wykonywał nieskoordynowane ruchy,
przypominające walkę szermierczą z wyimaginowanym przeciwnikiem. Nietrudno
było się domyśleć kogo miał na myśli Wiktor, gdy zadawał swój śmiertelny
cios...
***
Pogłoska o powrocie chłopców obiegła szkołę po
tym, jak jeden z uczniów z trudem opanowując strach i zdenerwowanie,
wyskoczył niczym oparzony ze swojego pokoju, chwytając się kurczowo za
serce. Gdy spytano się go, o co chodzi, ten nie mógł wykrztusić słowa
ruszając ustami niczym ryba pozbawiona tlenu. Dopiero, gdy na scenę wkroczył
Wiktor, sprawa stała się jasna.
Przez resztę dnia można było zaobserwować
różne reakcję wśród uczniów. Jedni cieszyli się i okazywali swoje poparcie
chłopcom, którzy umknęli ze szponów Zakonników, inni zaś preferujący
towarzystwo Radka, z nieukrywaną niechęcią odnosili się do takiego przejawu
ogólnej euforii. W całym zamieszaniu brakowało jednak jednej osoby...Osoby,
która tyle czasu znosiła obelgi pod swoim adresem oraz gnębiącą
samotność.
Michał wyraźnie odetchnął, gdy okazało się, że tymi, którzy
zaatakowali go nie byli jacyś rąbnięci towarzysze Radka, lecz jego zaginieni
przyjaciele. Nie obeszło się bez głośno wyrażanej radości oraz wypytywaniem
się przez Michała o okoliczności ucieczki z Zakonu. Przyjaciele cierpliwie
opowiedzieli i wyjaśnili całą historię jaka się im przytrafiła, nie
zapominając o dodaniu odpowiednich efektów dźwiękowych, które także w pewien
sposób oddawały nastrój, jaki towarzyszył im podczas pobytu w Zakonie.
Wiktor doskonale udawał wycie opętanych więźniów, oraz minę Diega, który
napastował swoimi niedorzecznymi pytaniami Sergiusza. Nie zabrakło także i
smutnej części ich histori, mówiącej o zniknięciu Pawła oraz tego, kogo
podejrzewają o jego zaginięcie.
- Ten Orfeusz...Mówię ci, gdybyś go
widział to błagałbyś, żeby cię od niego szybko zabrali - powiedział już
znacznie poważniejszym tonem Wiktor.
- I to on mógł Pawła...no wiecie -
spytał ostrożnie spoglądając ukradkiem na Roberta.
- Nie wiemy - odparł
mu spokojnie Robert, widząc że innym jeszcze bardziej niezręcznie było o tym
mówić.
- A jeszcze, jakby tego było mało, to widzieliśmy dowódcę Zakonu.
I zgadnij kim jest ten facet dla Orfeusza.
- Doprawdy Wiktor zadajesz
takie jednoznaczne pytania - spostrzegł Adam.
- No wiesz. Tylko ty masz
skrzywioną psychikę i niemoralne skojarzenia - odciął się Wiktor.
- No to
kim on jest? - spytał niecierpliwie Michał.
- Gość nazywa się Antares i
jest ojcem Orfeusza. Widać, jaki ojciec taki syn. Ale mówię ci, ten Orfeusz
był strasznie podobny do mojego starego. Można by powiedzieć, że to jego
ojciec - wzdrygnął się na samą myśl.
- Rzeczywiście niebywałe
podobieństwo - zauważył Adam - Ten sam kolor włosów i rysy twarzy...
-
Przestań. Po prostu są podobni i tyle. Mój ojciec w życiu nie mógłby mieć
takiego przerażającego starego. Zupełny koszmar, mieć w rodzinie takiego
psychopatę. Zresztą nie ma o czym gadać, do mojego dziadka jest bardziej
podobny.
- Może masz rację - kiwnął głową Adam, przystając na argumenty
Wiktora - W każdym razie, nie chciałbym być w twojej skórze, gdyby okazało
się inaczej.
- Przestań - szturchnął go Wiktor, uśmiechając się przy
tym.
- Wiki...- zaczął się z nim drażnić Adam.
- Odwal się - uderzył
go mocniej, czując że mimowolnie spłonął rumieńcem. Tylko mama tak się do
niego zwracała.
- Hej, a właściwie, czemu ten facet wołał
"Remis" do twojego ojca?
Robert przypomniał bardzo dziwne
zachowanie innego mężczyzny, którego "poznali" siedząc w celi.
Człowiek ten wyglądał na obłąkanego i wyraźnie pokazywał to swoim
zachowaniem. Nie widzieli go, ponieważ Stefan zabronił im podchodzić bliżej
do drzwi, ale jego wrzasków i nawoływań trudno było niesłyszeć. Właściwie
cała ta sprawa wyglądała na bardzo zagadkową. Ojciec Adama zdawał się znać
tego człowieka, podobnie zresztą jak Stefan, zaś ten obłąkaniec wyraźnie
znał ich przyjaciela - Remisa.
- Ciekawe o co w tym wszystkim
chodzi...Facet, który woła mojego ojca i jego przyjaciół...Podejrzana
sprawa.
- Eeee Wiktor?
- Tak? - przerwał, spoglądając na wahającego
się Michała.
- Chyba muszę ci o czymś powiedzieć...
***
-
Arthanius...
Ochrypły głos niósł się echem po mrocznych zakamarkach
szóstego piętra. Profesor Twintower nigdy nie lubił patroli na tym piętrze.
Pomimo, że lubował się w zimnych, tajemniczych pomieszczeniach i
zakamarkach, miejsce to wywoływało w nim dziwne uczucia. Nie potrafił
sprecyzować co za myśli targają nim, gdy zawsze wkracza w ten cichy
korytarz. Coraz częściej jednak wydawało mu się, że było to spowodowane
jakimś lękiem, nieznaną obawą przed czymś co niewątpliwie czaiło się w tych
kamiennych murach.
- Wzywał mnie pan profesorze? - zza rogu wychyliła się
postać nieznacznie przygarbionego, wysokiego młodzieńca. Głowę spuszczoną
miał na wysokość wystających kości obojczykowych co nadawało mu postury
czającego się, wygłodniałego sępa. Ręce włożone miał w głebokie kieszenie, a
jego palce niespokojnie bładziły w nich, ściskając od wewnętrz raz po raz
materiał czarnych spodni.
- Można wiedzieć co znowu kombinujesz? -
rzucił nieprzyjemnym tonem profesor.
- Naprawdę interesuje to pana? -
spytał pokpiewającym głosem uczeń. Twarz niespodziewanie wykrzywiła się w
wyrazie głębokiej niechęci wobec osoby rozmówcy. Wyglądało to tak, jakby
nagle coś wstąpiło w tego dziwnego chłopaka.
- Uważaj Arthanius -
ostrzegł go natychmiast Twintower widząc, że coś się święci - Rozmawiasz z
profesorem.
- Doprawdy?
Arthanius cały czas wpatrywał się swoim
zimnym spojrzeniem w człowieka, który tak wyraźnie dawał po sobie zauważyć,
że nie czuje się pewnie na tym gruncie. Niecierpliwe wywracanie palcami
skończyło się i Arthanius powoli wyjął z kieszeni swe blade ręce opatrzone
wystającymi gdzieniegdzie w okolicach poniżej łokci, błękitnymi żyłami.
Dopiero teraz dało się zauważyć, że coś jest nie tak. Arthanius był
rozdrażniony choć starał się tłumić swe zdenerwowanie za maską bezwględnej
obojętności w rozmowie ze swym profesorem. Jednak dopiero teraz Twintower
dostrzegł to, co było niewątpliwie objawem tego dziwnego zachowania ucznia.
Ręce Arthaniusa swobodnie zwisały wzdłuż całej tali a jego dłonie...dłonie
wraz z nadgarstkami miał całe pokiereszowane i oblane strużkami krwi.
-
Widzi pan? Pociąłem się - zaśmiał się obłąkańczo, trzęsąc się tak, jakby
miał gorączkę.
- Na litość boską, oszalałeś? - krzyknął przerażony
Twintower. Pomimo, iż wahał się czy podejść do niego, zrobił to.
- Nie
zbliżaj się! - odsunął się o parę kroków, chwytając się pokrwawionymi
dłońmi za głowę, wtapiając w swoje ciemne, rozwichrzone włosy pobielałe
palce, dygoczące jak reszta ciała.
- Uspokój się - starał się przemówić
spokojniej Twintower.
- Niech pan odejdzie - zacisnął powieki, krzywiąc
się na twarzy - Jeżeli pan tu zostanie to i pana dopadnie - wydyszał.
- O
kim ty mówisz?...Arthanius do jasnej cholery przestań się mazać! -
ryknął niespodziewanie, widząc że chłopak zaczyna nie panować nad własnymi
uczuciami.
- Wynoś się!
Nastąpił nieoczekiwany atak ze strony
Arthaniusa, targanego sprzecznymi myślami na temat tego, co powinniem zrobić
by ustrzec nauczyciela przed niebezpieczeństwem, a tym czego uczeń
kategorycznie nie powinien robić wobec swojego profesora. Z dwojga złego
wybrał to pierwsze, nawet jeśli wiązało się to z zastosowaniem drastycznych
środków.
Profesor, który przeżył niedawno zawał i jeszcze nie zdążył
dokońca wyzdrowieć, wyleciał z hukiem z powietrze spadając na schody, z
których przeturlał się pod wpływem siły jaka zadziałała przed chwilą na jego
ciało, na dół.
Arthanius nie był pewny czy Twintower przeżył, bowiem w
chwili, gdy swoją mocą próbował odepchnąć starego człowieka do tyłu,
niespodziewanie uderzyła moc kogoś, przed kim starał się go ostrzec. W
rezultacie wyglądało to tak, jakby Arthanius podjął próbę zamordowania
swojego nauczyciela...
wszyscy mają mnie w
dupie...
Part 79
"Nić zgody skazana jest na
pęknięcie"
- Przejście! Mówię PRZEJŚCIE!
-
Widzieliście kto to zrobił?
- A mówiłem że na tym szóstym piętrze czają
się jakieś złe moce...
Korytarzem niesiono właśnie obezwładnione
ciało Twintower'a, co rzecz jasna wzbudziło natychmiastowe
zainteresowanie wychodzących na przerwę uczniów. Z tłumu wychylały się głowy
ciekawskich, chcących choć przez moment spojrzeć na nieprzytomnego i lekko
rannego profesora. Niczym echo niosły się plotki, jakoby Twintower'a
zaatakował jakiś obłąkaniec kryjący się na słynnym szóstym piętrze.
W
całym tym zamieszaniu pełno było spiskowych teorii, a wśród nich mnóstwo
nieprawdopodobnych sugestii tyczących się osoby, która zaatakowała starego
profesora. Mówiono o tajemniczym zabójcy, który napewno zechce wyciąć w pień
wszystkich, którzy odważą się wejść na jego terytorium, a może nawet wyruszy
by tym razem zabić. Cała sprawa wywołała masową histerię wśród bardziej
bojaźliwych uczniów, którzy w swoim gronie już zaczęli omawiać metody
zabezpieczenia się przed niespodziewanym atakiem. Reszta, która także była
wstrząśnięta tym co się stało, ale nie na tyle by zastanawiać się gdzie
można kupić dobry rygiel do drzwi, wolała wymyślać coraz to bardziej
nieprawdopodobne teorie, w których wymyślaniu prym wiódł Radek.
- Sądzę,
że to mógł być któryś z uczniów - powiedział po raz kolejny - Nawet wiem
kto.
- Mów! Mów! - rozległy się głosy nalegania.
- A kto
dzisiaj przybył do zamku? - powiedział ściszonym głosem - To chyba jasne, że
dokonali tego te patałachy. W Zakonie już ich przeszkolono do tego typu
działań. Zwerbowali ich, mówię wam.
- Co tym razem wymyślił ten twój
kapuściany łeb?
Radek odwrócił się za siebie, poruszony do głębi tą
obelgą. Stał twarzą twarz ze swoim największym wrogiem i jego
przyjaciółmi.
- Kogóż my tu mamy? Gdzie twój czerwony habit? - wykrzywił
się w wrednym uśmieszku Radek.
- Radziłbym uważać tępaku, na to co
mówisz.
- Bo co? Utniesz mi głowę swoją kosą?
- On cię prowokuje
Wiktor. Bądź mądrzejszy, chodź - proponował Adam, chwytając swego kolegę za
rękę by odciągnąć go od tego centrum fanów Radka.
- Puść mnie! -
wyrwał się.
- Porywczy jesteś - zagwizdał od niechcenia Radek, unoszcząc
znacząco brwi - Ale się boję - powiedział bardzo cicho, lecz
prowokująco.
- Zaraz oberwiesz - zagroził mu Wiktor, który ponownie
został przytrzymany przez Adama.
- Zabawne. Ty mi grozisz? - zakpił
chłopiec przy akompaniamencie śmiechu reszty - Czy to u ciebie rodzinne?
Wiesz twój stary to wkońcu też Zakonnik. Chyba musiał cię sporo nauczyć w
trakcie tego pobytu u nich.
Zapanowała cisza. Oczy wszystkich
będących w tym momencie na korytarzu zwróciły się w stronę oniemiałego
Wiktora i triumfującego Radka, który jak paw napiął się w dumie z tak
genialnego podsumowania ich "rozmowy".
- Nic lepszego nie
zdążyłeś wymyśleś, pętaku?
Uczniowie nadal tępo wpatrywali się w
rozłoszczonego Wiktora, który nie mógł dojść o co im chodzi. Radek
najwyraźniej wyczuł, że Wiktor ma pewne braki dotyczące informacji o jego
ojcu i zamierzał jak najszybciej uświadomić swego wroga by nie tkwił dalej w
swej niewiedzy.
- Ty nic nie wiesz? - zachichotał uradowany - Nawet
Michał ci nie powiedział - spojrzał rozbawiony na przestraszonego chłopca,
który aż wił się i skręcał by nie dopuścić do publicznego ujawnienia prawdy
na temat tego co miało miejsce parę tygodni temu. Wiktor nie wybaczyłby mu
tego, że nie powiedział by mu wcześniej o czymś takim. Ale teraz było na to
za późno...
- Pozwol, że cię oświecę Wiktor - wyszczerzył zęby, wiedząc
że taka "bomba" wywoła niemały szok u jego rozmówcy - Twój kochany
ojczulek jest Zakonnikiem. Dowiedziono mu to publicznie - w sądzie.
Doprawdy, nie wiedziałeś? - dodał na koniec, udając że martwi go taki stan
niewiedzy Wiktora.
- Stul pysk! - wrzasnął niespodziewanie, uderzając
z całej siły w twarz Radka, który niczym bezwładna lalka wyleciał parę
metrów w tył.
- Wiktor! - tym razem ręce Adama, oplątły się wokół
talii przyjaciela, powstrzymując go przed następnym atakiem. Radek z pomocą
swych wiernych towarzyszy stanął na nogach i mimo iż krew buchała mu gęsto z
nosa a oczy łzawiły z bólu jaki doznał, zwrócił się po raz ostatni do
wściekłego Wiktora.
- Masz czego chciałeś Wiktor. Teraz zobaczysz jak to
jest, gdy jego stary przystaje z Zakonnikami.
- Pożałujesz tego gnido -
wydyszał Wiktor, wciąż przytrzymywany przez Adama od tyłu.
- Nie bardziej
niż ty tego, że jesteś synalkiem Zakonnika. Wywleką cię martwego, zobaczysz.
Nikt tu nie będzie tolerował takich jak ty!
Z ust Wiktora wyrwały
się najgorsze obelgi, jakie przyszły mu w tym momencie do głowy, tak samo
zresztą jak Radkowi. Obrzucanie siebie wyzwyskami pewnie trwałoby i dłużej,
lecz na scenę wkroczyło grono nauczycielskie, które rozproszyło tłum samą
swoją obecnością lub w innych przypadkach, słownymi argumentami
przemawiającymi za rozejściem się.
Adam czym prędzej wywlekł Wiktora z
tego epicentrum nienawiści, by nie naciąć się jakiemuś belfrowi za
nienaganne zachowanie. Nie potrzeba im było teraz dodatkowych godzin
koronkowej roboty w stylu oczyszczania łazienek z lepkiego brudu, nad którym
trzeba było siedzieć godzinami żeby usunąć.
- Wiedziałeś i nic mi nie
powiedziałeś! - wyrzucił z siebie wreszcie Wiktor - Jak mogłeś mi coś
takiego zrobić! Pozwoliłeś, żeby ten śmieć naigrywał się ze
mnie!
- Wiktor ja chciałem ci powiedzieć, naprawdę - zarzekał się
Michał, widząc rozgoryczenie na twarzy swego przyjaciela. Ten jednak nie
mógł przeboleć tego, że został wystawiony na pośmiewisko przez swego
największego wroga. Miał żal do Michała....miał żal do niego za wszystko co
musiał parę minut temu przejść i to na oczach wszystkich. To wszystko była
jego wyłączna wina.
- Odchrzań się - rzucił - Myślałem, że jesteś moim
przyjacielem, ale ty najwidoczniej skumałeś się z nim. Nie masz czego już
szukać u nas. Od tej chwili nie istniejesz, rozumiesz? Spakuj swoje rzeczy i
wynoś się z pokoju. Nie chcę cię więcej widzieć - odwrócił się i ruszył w
nieznanym kierunku.
Wiktor jeszcze nigdy nie czuł takiego bólu i żalu
do kogokolwiek innego. Nie mógł znieść, że jego kumpel pozwolił na takie
pomiatanie nim wobec wszystkich i to w tak bolesnej sprawie. Tego nie można
przebaczyć.
- Lepiej będzie jeśli na jakiś czas zamieszkasz u kogoś
innego - potwierdził słowa Wiktora, Adam - On musi sobie to wszystko
poukładać...
- Rozumiem - odparł ze smutkiem Michał, czując że serce mu
zaraz pęknie - Nie będę mu już zawadzał więcej, jeśli sobie tego nie życzy.
żeby tak od razu w dupie, to
nie...
od razu zaznaczam - przeczytałem dwa ostatnie rozdziały i do
nich się będę odnosił.
Bardzo ciekawa rozmowa na początku, szczególnie
ten fragment z podręcznikami anatomii potem juz robi się ciekawiej, zeby urwać na koniec parta
[bardzo irytujące] ostatnia część już powiewa powagą i - jak na mój gust -
miesza trochę w akcji, ale to pluszsz.
i jeden błąd Twój kochany
ojczulek jest Zakonikiem
a jak konik się nazywa? ;P
MOP usunął mi mojego posta z konikiem
...zastanowię się nad aktem łaski wobec niej
Part 80
"
Figlarskie rozmowy uskrzydlonych godnością"
Uczniowie byli tak
przejęci i zaaprobowani historią Twintower'a, że nie byli w stanie
usiedzieć w miejscu nawet w swoich pokojach. Co rusz małe grupki
przemieszczały się między pokojami, aby zdobyć bądź podzielić się nowinką
zasłyszaną w innych pokojach. Recz jasna wędrówki ludów były praktykowane
prawie wyłącznie przez pierwszorocznych, którzy aż rwali się do tego, by
wedrzeć się do pokoi starszych roczników. Niestety ci znając natręctwo
młodych skutecznie się od nich odcinali, zamykając drzwi bardzo mocnymi
zaklęciami. Preferowali spokojne rozmyślanie nad tym co się wydarzyło niż w
grupie podniecać się nową teorią spiskową, w której wytwarzaniu przodował
oczywiście Radek. Starsi woleli się od tego wszystkiego dystansować, gdyż w
obliczu zaistniałej sytuacji, bezmyślne produkowanie bzdetnych wniosków było
w ich mniemaniu dziecinne i niedojrzałe. Należało się głęboko zastanowić,
wymieniając co najwyżej spostrzeżenia ze swymi sąsiadami nad tym kto mógł
przeprowadzić taką zuchwałą napaść.
Ktoś jednak podejrzewał, kto za
tym wszystkim stoi. Ta myśl bardzo go martwiła a jednocześnie wywoływała
obawy przed tym, że osobę tę mogą szybko nakryć i być może bezpodstawnie
osądzić. Aż dziwnym wydawało się Rosenthalowi, że nikt nie zauważył
nieobecności Arthaniusa. Co prawda może myśleli, że siedzi on teraz z nim w
pokoju. Takie przekonanie działało na korzyść jeo przyjaciela, który mógł
coś wiedzieć o zamachu na Twintower'a...albo wiedzieć w sensie
dokonać...
- Rosenthal? - rozległ się odgłos pukania o drzwi. Był to głos
jednej z nauczycielek - Jesteście tam z Anielem?
- Komplet pani profesor.
Arthanius jest w łazience - otworzył drzwi uśmiechając się niewinnie w
stronę nauczycielki.
- Dobrze - przy nazwiskach Aniel i Rosenthal
pojawiły się znaczki, mające oznaczać obecność - Przekaż mu jak wyjdzie, że
profesor Grey oczekuje na niego w swoim gabinecie.
- Dobrze pani
profesor, przekażę.
Poczuł że kamień spadł mu z serca. Odetchnął z
ulgą, że nauczycielka nie zaczekała do wyjścia jego kolegi z łazienki.
Musiała by sobie długo poczekać...
Gdy komisja sprawdzająca obecność
opuściła korytarz, Rosenthal postanowił poszukać swego kumpla, szczególnie
jeśli ten miał umówione spotkanie z Grey'em. Dłuższe oczekiwanie na
niego mogłoby spowodować kolejny nalot nauczycieli, a wtedy nie tylko
Arthanius, ale i on miałby kłopoty. Intuicja kazała mu skierować się na
szóste piętro, gdzie przed południem doszło do napaści. Być może spotka
tam..niechcący..Arthaniusa.
- Arthanius...Arthanius..psst jesteś tam? -
starał się jak najciszej zawołać swego przyjaciela. Nikt jednak nie
odpowiadał. Mróz niesiony przez nieznany wiatr przeszywał ciało, a mrok
zdawał się zaczynać tuż przed oczami. Targany wątpliwościami, co do dalszego
zgłębiania się w czeluście korytarza, postanowił zrobić parę kroków naprzód.
Niepewny tego co znajduje się dalej wyciągnął przed siebie dłoń i zapalił na
niej mglisty płomyk. Czerń jaka oplotła to miejsce była nadzwyczaj dziwna.
Było przecież dopiero południe, a za oknami było jasno. Dopiero po chwili
Rosenthal zdał sobie sprawę, że to co go otacza to nie jest mrok, lecz jakaś
dziwna czarna mgła, która umykała pod palcami niczym wijący się bluszcz dymu
papierosowego. Nie miała zapachu, ale mimo to gryzła i szczypała w oczy
ograniczając skutecznie widoczność. Odkąd zaszczycał swoją obecnością razem
z Arthaniusem ten korytarz, nigdy nie miało miejsca tak niespotykane
zjawisko.
Ciężkie odgłosy kroków Rosenthala niosły się w promieniu
paru metrów, gdyż właściciel obkutych metalem butów, nie pomyślał że narobią
one takiego hałasu na kamiennej posadzce. Tak to zresztą bywa, gdy się
zamartwia o bardziej nieodpowiedzialnego od siebie kumpla, że dbanie o takie
"błahostki" zupełnie nie przychodzi do głowy. Istniała realna
możliwość, że Arthanius siedzi sobie na jakimś innym piętrze i maluje po
ścianach, podczas gdy on szuka go w miejscu, gdzie może się kryć jakiś
niezrównoważony człowiek, który dybie na życie każdego, który tu wkroczy.
Jeśli ta opcja okaże się prawdziwa będzie miał powody mieć za złe
Arthaniusowi, że naraża go na takie niebezpieczeństwo, włócząc się samemu
gdzie indziej podczas próby morderstwa na Twintower'a. O ile rzecz jasna
przeżyje...
Zatrzymał się. Coś wydało odgłos przypominający szuranie
butami. Płomienie tańczące na jego rozdygotanej dłoni oświetliły cień
osobnika stojącego tuż za nim. Chciał się odwrócić, lecz napastnik
skutecznie zatkał mu usta dłonią, przemawiając do niego:
- Słuchaj mnie
uważnie Rafo - przybliżył swą twarz bliżej prawego ucha chłopaka - Musisz mi
pomóc, rozumiesz? - Rosenthal kiwnął głową na znak, że rozumie. Był
spokojny. Za nim stał Arthanius.
- Puszczę cię, jeśli mi obiecasz że nie
narobisz hałasu. Obiecujesz? - Rosenthal ponownie kiwnał głową na znak, że
rozumie. Ręka Arthaniusa oderwała się od ust oniemiałego przyjaciela.
- W
coś ty się wpakował? - spytał zdenerwowany, odwracając się w stronę
przyjaciela.
- Ty mi lepiej mów co z nim jest - spytał rozdrażniony
Arthanius.
- A skąd mam do cholery wiedzieć? Nieśli go nieprzytomnego,
całego poobijanego i pokrwawionego na noszach, a ty sie pytasz jeszcze. Sam
powinieneś lepiej wiedzieć gdzie mu przywaliłeś i jakie mogą być tego
konsekwencje. Arthanius tobie już do reszty rozum odjęło? Chciałeś go
zabić?!
- Zamknij się! - wysyczał rozjuszony, cały się trzęsąc -
Mam już dość tego natrętnego emeryta, rozumiesz? Łazi za mną bez przerwy,
śledzi dzień i noc, oskarża bezpodstawnie, grozi mi...
- Masz rację
przesadza, ale to nie powód by go od razu mordować. O matko, co ty masz na
rękach!? - chwycił Arthaniusa za dłonie i pociągnął do góry, by
przyjrzeć się uważniej. Przeląkł się widząc, że to co spływa mu po dłoni to
krew.
- Ja go nie chciałem zabić - wystękał niczym marudne dziecko -
Siedziałem tu sobie i się pociąłem, a wtedy on przyszedł i się pokłóciliśmy.
No i wtedy ja go chciałem odepchnąć, ale ten duch dołożył mu jeszcze od
siebie i stary wylądował na dole...
- Jaki duch? Zaczynasz majaczyć,
spokojnie Arthanius zaprowadzę cię zaraz do doktor...
- Szczypie
mnie...Mi się nie chce...Nic mi się nie chce...
- Chcesz się
wykrwawić?! Kiedy się pociąłeś?
- Dawno, dawno temu...nie
pamiętam...Rafo, nudzi mi się.
- Bedzie ci się nudzić jak wylądujesz na
cmentarzu. A teraz bądź łaskw nie stawiać się i pozwolić dać się uratować,
bo przysięgam że oberwiesz jak staniesz się martwy.
Arthanius zatoczył
się ze śmiechu lądując na pobliskiej ścianie.
- Te sznyty się zrobiły
trochę za głębokie - pokazał ponownie ręce swojemu przyjacielowi - Ty
myślałeś, że ja chcę się zabić? - zaśmiał się głośniej - Taką bajeczkę to ja
wstawiłem staremu, żeby się pomartwił skoro tak mu leży na sercu mój stan
zdrowia.
- Ty podły egoisto! - wrzasnął doniośle Rafo - Najpierw
spowodowałeś, że dostał przez ciebie zawału, a teraz to. Zachowujesz się jak
rozwydrzone dziecko.
- Wal się - pstryknął palcami, pokazując mu
język.
- Sam się wal! Mało ci jeszcze? Chcesz żeby cię stąd wykopali?
Co ty wtedy zrobisz? Będziesz się włóczył po ulicach niosąc transparenty na
zjazdach takich popieprzeńców jak ty? Co to za przyszłość, no powiedz mi do
cholery!
- Mam już dosyć takich przytępiastych morlizatorów, co ty,
którzy uważają że trzeba nawracać takich odmieńców społecznych jak ja, bo
niewygodne jest przecież mieć w swoim towarzystwie kogoś o innych poglądach,
skoro można go zrównać do normy jednostki zgadzającej się we wszystkim ze
wszystkimi.
- Uhhh..Ale ty pieprzysz Arthanius! Normalnie słuchać już
się ciebie nie da - zagryzł wargi, próbując opanować swoją złość.
- To
się wynoś! Droga wolna, nikt ci tu nie kazał przyłazić - wskazał ręką
wyjście w geście wskazującym, że nic nie stoi na przeszkodzie, by odszedł i
zostawił go w spokoju.
- Chciałem ci pomóc, ale ty sobie nie chcesz dać
pomóc. Jesteś uparty jak osioł - zmrużył gniewnie oczy Rafo - W takim razie
radź sobie sam. Grey cię oczekuje w swoim gabinecie, więc bądź łaskaw ruszyć
tyłek, bo jeśli nie to z miłą przyjemnością powiem im, gdzie jesteś.
-
Wredny kabel - mruknął pod nosem Arthanius.
- Zastanów się - wział
głęboki oddech, chcąc ponownie przemówić do rozsądku przyjacielowi - Mogę ci
pomóc.
- Już to słyszałem - uśmiechnął się sztucznie Arthanius, wyginając
swoje usta w nienaturalnie uprzejmy sposób.
- Musisz się przyznać.
-
O-sza-la-łeś - wysylabizował z nadmierną artykulacją - Ile razy mam ci
powtarzać. To nie ja go tak urządziłem, tylko ten duch.
- Do cholery jaki
duch? Jak chcesz wcisnąć kolejną bajeczkę to gratuluję. Grey napewno w nią
uwierzy. O ludzie, Arthanius ty się naprawdę zaczynasz robić naiwny jak
dziecko.
- Skończyłeś? - uśmiechnął się ekspresowo, powracając
momentalnie do swego obojętnego wyrazu twarzy.
- Nie. Arthanius ty
idioto, ja nie wiem czy tobie rurką wyssano mózg, czy zgłupiałeś bo w coś
przywaliłeś, ale zaczynasz się robić irytujący z tymi twoimi debilnymi
uśmieszkami.
- Mam taki tik nerwowy, zadowolony? - rzucił od niechcenia,
aby tylko Rafo przestał nawijać o jego głupocie.
- Dobra ty ptasi
móżdzku, powiedz jak ty to sobie wyobrażasz.
- Powiem że to nie moja
wina.
- Jasne. Wparadujesz zakrwawiony i powiesz z tym kretyńskim
uśmieszkiem na twarzy "Pani profesorze, profesor Twintower został
zaatakowany przez złe moce, nic nie mogłem poradzić, przykro mi".
Zaklep sobie jeszcze stanowisko naocznego świadka wydarzenia i porusz go
swoją fascynującą historią ubarwioną o elementy potwierdzające twoje trudne
dzieciństwo. Jeśli nie uwierzy to na pewno się zlituje nad takim
pajacem.
- Aleś ty głupi Rafo. Jak możesz mnie posądzać o łgarstwo. Wstyd
- pomachał karcąco palcem.
- Idę, bo nie zaraz wyprowadzisz z równowagi.
Specjalnie udajesz kretyna.
- Powiedz mi jak to odkryłeś...Zaskakujące,
nieprawdaż? Uwielbiam cię denerwować to moja jedyna rozrywka na tym ziemskim
padole...
- Dobra chodź już. Musimy ci opatrzeć ręce u Grajewskiej.
-
Oszalałeś? - pisnął Arthanius - Ta baba od razu się skapnie, że sobie sznyty
robiłem i mnie podkabluje.
- A co ty sobie myślałeś, że nie obejdzie ją
to jak sobie to zrobiłeś?
- Miałem taką nadzieję - powiedział ponuro -
Sprzątniemy jej bandaże i...
- Tępolu to trzeba zszyć. Spójrz na swoją
lewą rękę.
- No rzeczywiście tu troche mi nożyk pojechał - zarechotał - O
matko...szyć? Ale to boli...
Rosenthal najwyraźniej nie mogąc się
opanować począł walić głową o ścianę. Gdy przestał, spojrzał na swego
przyjaciela morderczym wzrokiem i rzekł:
- I bardzo dobrze.
- Kogucik
ci stanął.
- Przysięgam, że kiedyś cię zabiję w afekcie...
Dawno mnie tutaj nie było Ava i musiałam
cały fick powtórzyć sobie od początku co zajęło mi trzy dni, ale jak widać
przetrwałam, no i muszę ci powiedzieć, że jak się to wszystko czyta jako
jedną całość, to trochę widać (przynajmniej z mojego punktu widzenia), że
zmieniłaś styl. Nie powiem, żeby wyszło to do końca na dobra, ale
opowiadanie jest wciąż dobre, żeby nie powiedzieć świetne, ale to już nie to
co pierwsze party. Ava, ty wiesz, że ja bardzo lubię twoje opowiadania, bo
piszesz je tak, że zawierają i pewną lekkość, dowcipność i pewien wątek
psychologiczny. Z początku myślałam, że ten fick, choć teraz można już to
nazwać powieścią z pododu ilości wątków, inaczej to sobie wyobrażałam.
Wprowadziłaś mnóstwo wątków, ciekawych owszem, ale osobiście nie rozumiem po
co ci w tym opowiadaniu anarchista, zupełnie tego wątku nie rozumiem, chyba,
że wiążesz z nim jakieś plany na przyszłaść, ale zechciej mi wytłumaczyc o
co z nim chodzi, bo ja jestem taka tępa, że nie łapie. W ficku jest bardzo
dużo niewyjąsnionych zagadek, m.in. rodzice kruka, remis zakonnikiem i jego
powiąznie z Orfeuszem, dlatego mam nadzieję, że się to wyjaśni w niedalekiej
przyszłości....
Fick jest świetny, ale myślałam, że bedzie zmierzał w
innym kierunku...
pozdrooffka
kelyy
Ciebie kelyy też dawno nie widziałam =)
Ale miło że jest jeszcze jakaś osoba co to czyta (i daje jeszcze długi
komentarz co ja uwielbiam wprost ^^).
No więc tak. Opowiadanie zmieniło
swój 'tor' ale tak musiało po części być - niektóre wątki wymyślałam
na bieżąco i może niektóre nie wiążą się trochę z początkiem. Parę rzeczy
zmieniłam, lub zamierzę zmienić bo mi się nie podoba ich pierwotna wersja,
ponieważ moje myślenie często zmienia kierunek i czasami nie umiem się
przystosować do tego co wcześniej wymyśliłam i mi się nie podoba po prostu,
ponieważ już mam nowy pomysł. Nie wiem czy początek był dobry - z pewnego
punktu widzenia pewnie tak, bo miało to swój jakiś logiczny ciąg, no i akcja
była raczej 'pogodna' w stosunku do tego co jest teraz i co będzie
może później.
Co do anarchisty - wiążę z nim przyszłość, a jego tak
zwana 'ideologia' (którą powiem szczerze nie za bardzo umiem pokazać
- może mi pójdzie później lepiej) potrzebna mi była aby coś pokazać. Poza
tym ta postać była mi też potrzebna do pewnego mojego planu i także po to by
pokazać konflikt z Twintowerem, ponieważ jest on w pewnym sensie powtórką z
przeszłości i może się okazać że i tym razem stary profesor zawiedzie (chyba
nie zdradziłam zbyt dużo? ^^ zresztą to może się zmienić nieco)
Co do
rodziców Kruka i do związku pomiędzy Orfeuszem i Remisem...myślę że to
jednak tak szybko nie nastąpi =) ale powoli będzie się wyjaśniać. W sumie te
trzy osoby zostawiam sobie na później bo ich tak zwane tajemnice są trochę
skomplikowane i wymagają dłuższego wyjaśnienia. Mogę powiedzieć że w
bliższym czasie pewnie zajmę się może Diegiem, który też ma pewną tajemnicę
- powiązaną z Orfeuszem i pewnym jeszcze człowiekiem.
Tak poza tym to ja
wiem..trochę zdarza mi się namieszać, ale trudno czasem ogarnąć to wszystko
i o czymś nie zapomnieć, czegoś nie pominąć.
Ciekawi, mnie...może mi
zdradzisz ^^ a jakim kierunku się spodziewałaś, że będzie zmierzał fick -
pytam tak z czystej ciekawości.
Myślę, że tym którym nie chciało się
czytać powyższego wywodu, przeczytają sobie parta =)
Part 81
"Małe dziecko zgubiło zabawkę"
Nic w życiu nie jest
proste, a już najmniej przekazywanie złych wiadomości. Zawsze jest tak, że
obarczają cię sprawami ludzie, którzy sami powinni coś zrobić - ale kto
powiedział, że na świecie nie ma nieuzasadnionej obawy? W takim razie, gdzie
się podziała ta sławna dorosła odpowiedzialność? Z wiekiem nabieramy jej, a
gdy już myślimy że ją mamy - ulatuje z nas szybciej niż nam by się mogło
wydawać.
Arthanius był odpowiedzialny na swój młodzieńczy sposób, choć
obecnie sprawiał zupełnie inne wrażenie.
"Masz poważne kłopoty
młody człowieku"
Grey rzadko brzmiał groźnie, bo nigdy nie
pracował sobie na miano poważnego, ostrego w słowach profesora z tego
względu, że istniały na ziemi lepsze metody przekonywania do swojej racji i
uświadamiania innym o niestosowności ich zachowania w niektórych
sytuacjach.
Ale to był właśnie klucz do całej sprawy - sytuacja. To ona
w dużej mierze decydowała o nastroju młodego profesora. Do pewnych wybryków
można było się przyzwyczaić, gdyż trzeba by je uznać w pewnych przypadkach
za normalne. Niedopuszczalnym było natomiast przekraczanie pewnej granicy -
granicy pomiędzy zabawą dziecka a niebezpieczną grą dorosłych.
"
To nie moja wina"
Klasyczne tłumaczenie przestępcy, typowe dla
przestraszonego dziecka, którym obecnie był Arthanius. Wydawało się mimo
wszystko mało oczywiste, ze względu na 'okoliczności' - kolejne
ważne słowo po 'sytuacji'.
" Kto więc zaatakował
profesora Twintower'a?"
Pytanie, które zada każdy
prokurator. Pytanie na które oskarżony zna odpowiedź. Pytaniem jednak jest
to, czy powie prawdę, a jeśli tak - to czy ktoś mu uwierzy?
" To
nie ja!"
Ile razy można słuchać zapewnień nieletnich o ich
domniemanej niewinności? Tysiące. Dlaczego oni wszyscy tak silnie się
opierają szczerej rozmowie, dusząc się we własnych, splątanych zeznaniach?
" Jesteś zawieszony"
Wyrok zapadł. Próżne są dalsze
dyskusje, jeśli nie miało się odwagi porozmawiać szczerze - bez naiwnego
wstawiania bajek. Grey doskonale rozumiał rozżalenie swojego ucznia, ale
nigdy nie wybaczyłby sobie gdyby nie zadziałał zapobiegawczo. Zawsze bowiem
lepiej przyznać mniejszą karę i dać lekcję pokory, niż pozwolić później na
niekontrolowany przebieg wydarzeń. Na to stanowczo nie mógł sobie pozwolić w
sytuacji, gdy dyrektor szkoły powoli tracił kontakt z rzeczywistością,
nękany przez kamuflujących się wrogów. Sprawę Arthaniusa należało traktować
delikatnie, z pewnym dystansem. Dystans polegał na tym, by oddzielić w to co
profesor Grey chciał bardzo uwierzyć, a tym co z trudem przepuszczało się
przez tryby pracującego mózgu. Jeśli naprawdę chciał pomóc Arthaniusowi,
musiał odstawić na bok sympatię jaką go darzył w zakresie jakim mógł
obdarzyć go nauczyciel, na rzecz uczciwości wobec niego. Trudno będzie
zrozumieć nastolatkowi, dlaczego traktuje się go jako przestępcę przed
udowodnieniem winy, ale z drugiej strony, znaczniej trudniej byłoby
przekonać się na własnej skórze co to znaczy, jeśli nie przestrzega się
zasady ograniczonego zaufania.
***
- Orfeusz...
- Tak? -
spytał zaniepokojony głos.
- Wody...
Życzenie zostało natychmiast
spełnione. Słychać było tylko przyspieszony oddech przerywany łapczywym
piciem. Trwało to zaledwie parę sekund, póki pragnienie nie zostało ugaszone
i Remis z ulgą na twarzy nie zmrużył oczu w podzięce.
- Chcesz coś
zjeść? - zaproponował mężczyzna, uważnie przyglądając się reakcji słabego
człowieka. Ten skinął nieznacznie głową, na znak, że chętnie przekąsił by
coś przed dalszą podróżą, szczególnie, jeśli miałoby się okazać, że w
przyszłości nie będzie czasu na spokojne konsumowanie czegokolwiek.
- A
my? - rozległ się nieśmiały głos z tyłu. Orfeusz z niechęcią przypomniał
sobie, że ma na karku jeszcze innych, których należało by wykarmić.
-
Zamknij się. Będziecie jedli, jeśli uznam, że na to zasługujecie - warknął.
- Musimy coś jeść Zakonniku, jeśli chcesz mieć z nas jakiś pożytek -
stwierdziła z naciskiem dziewczyna, patrząc buntowniczo prosto w jego oczy.
- Można być przydatnym nawet po tygodniowym, przymusowym poście -
szeptnął cicho w odpowiedzi, mrużąc groźnie oczy. Paweł dyskretnie dał znać
Ginie, żeby nie odzywała się. Chłopak doskonale wiedział co to znaczy
pracować o pustym żołądku, gdy za karę kazano pościć siedem dni. Zbyt dobrze
pamiętał, jak to było w Zakonie.
Nozdrza mężczyzny pracowały niczym u
psa, węsząc za zwierzyną, którą można by przyrządzić na kolację. Całą siłą
woli starał się wytropić węchem coś nadającego się do jedzenia, a gdy już
udało mu się namierzyć przyszłe danie, nieoczekiwanie westchnął
zrezygnowany.
- Zające i kachajki
Starał się nie brzmieć zbyt
wymagająco, ale prawda była taka, że perspektywa łapania tych małych
zwierzątek nie była różowa. Kachajki może były łatwe do złapania, ale jeśli
chciało się nimi najeść cztery osoby, należało złapać ich z conajmniej dwa
lub trzy tuziny, a biorąc pod uwagę apetyt Orfeusza, nawet cztery. Niestety
w lesie było tego ptactwa znaczniej mniej. W tej sytuacji zostały tylko
zające, których - co wyczuł niezwykle wrażliwy nos Orfeusza - zdążyło się
już tu namnożyć. Problemem było tylko złapać to szybkie draństwo, nie
płosząc zbytnio reszty. Doprawdy trudna sztuka - nawet dla tak wytrawnego
mordercy jakim był Orfeusz.
Minęło sporo czasu zanim Orfeusz zdołał
złapać wystarczającą ilość zajęcy. Gina z bólem serca patrzyła na martwe
zajączki, którym przetrącono kręgosłupy i które tak smętnie wyglądały
niesione na uszy.
- Dwanaście sztuk. Powinno wystarczyć - zakomunikował
mężczyzna otrzepując ręce z sierści. Po chwili schylił się nad martwymi
zającami, chwytając po dwa w każdej ręce i rzucił do stóp zdezorientowanym
zakładnikom. Gina pisnęła wystraszona na widok poprzekrzywianych dwóch
szaraków, które uderzyły swymi ciałkami tuż pod jej stopami.
- Chcecie
jeść to sobie sami oporządźcie, i tak wykonałem za was najtrudniejszą robotę
- oświadczył, po czym uniósł jedną brew widząc, że żadne z nich nie kwapi
się do zrobienia sobie kolacji.
- Mamy je obedrzeć ze skóry? - spytał z
grymasem na twarzy Paweł. Czuł, że zaraz zrobi mu się niedobrze, zanim
jeszcze zdąży wziąć cokolwiek do ust.
- Rób co ci się podoba - rzucił
obojętnym tonem mężczyzna - Nic mnie to nie obchodzi. A jeśli chodzi o
ciebie... - spojrzał z głodem w oczach na Ginę - Ciekaw jestem, czy do
twarzy ci z krwią na rękach - zaśmiał się okrutnie widząc, że twarz Giny
przybrała lekko zielonego koloru z powodu nagłych mdłości.
- Jesteś
wstrętny - powiedziała słabo z drżeniem ust. Spojrzała w stronę dwóch zajęcy
leżących u jej stóp, szybko jednak odwracając głowę, próbując ukryć
obrzydzenie na samą myśl co musi zrobić by przestać odczuwać ssanie żołądka.
Była taka głodna...
- Zrobię to za ciebie - odezwał się nieśmiało Paweł,
gdy Orfeusz przestał ich nękać swoimi obłąkańczymi wizjami z powodu
nawoływań Remisa.
- Dziękuję - odparła trzęsącym się głosem Gina,
powstrzymując łzy.
- Pamiętaj, nie daj się mu - szeptnął widząc, że
Orfeusz nie patrzy - On się delektuje w sprawianiu ludziom bólu.
-
Zauważyłam - spojrzała z pogardą na rozpalającego ogień pod prymitywnym
rusztem w gałęzi Orfeusza.
Tak bardzo go nienawidziła...tak
bardzo...tak bardzo...
Nienawidziła tej perfidii...tej chęci zadawania
ludziom bólu...tego nawiedzonego głosu...tych wiecznie głodnych oczu...tego
lodowatego spojrzenia...tego strachu, jaki zawsze przed nim czuła...
-
Remis, spróbuj jest świeży. Mam więcej, jeśli...
- Wystarczy - uśmiechnął
się nieznacznie kącikiem ust, sięgając po świerzo upieczone mięso. Chwycił
słabo zębami i począł jeść, dziękując w duchu, że ma jeszcze siłę
przeżuwać.
Orfeusz chwycił także swoją pieczeń, wbijając w nią
drapieżnie swoje zęby. Oderwał kawałek mięsa spod którego natychmiast
ulotniła się para, świadcząca o gorącu, jakie wypełniało od wewnątrz jego
jedzenie. Żar tlił się w oczach mężczyzny, gdy smakował wyśmienitego zająca,
którego tak doskonale upiekł. Szarpał i miażdzył białe mięso, trzaskając
siekaczami drobne kosteczki.
Odmowa Remisa w sprawie dokładki,
pozwoliła całkowicie zaspokoić apetyt mężczyzny, który w zaskakująco szybkim
tempie jadł pozostałe cztery zające.
W końcu spojrzał w stronę Giny i
Pawła. Oboje jakoś poradzili sobie z przyrządzeniem ich racji żywnościowej.
Paweł zajął się oporządzeniem zajęcy, zaś Gina dbała by ładnie przypiekły
się na ogniu. Gina właśnie kończyła ostatniego zająca, gdy napotkała na
dziki wzrok Orfeusza, który właśnie skubał zębami mięso pozostałe na
żeberkach zwierzęcia. Wydawało jej się, że mężczyzna umyślnie drażni się z
nią, patrząc porządliwie na jej ręce w poszukiwaniu śladu krwi. Przestał
jednak chwilę później, zwracając tym razem swój wzrok prosto w jej oczy. Jej
uwagę zwrócił fakt, że nie przeszkadzało mu w tym jednoczesne dyskretne
oblizywanie swoich ust po zjedzeniu ostatniego zająca.
-
Orfeusz...Lekarstwo - wysapał słabo Remis, odwracając uwagę mężczyzny od
Giny.
- Dostaniesz. Zaraz ci zrobimy - uspokoił go Orfeusz, przykładając
jednocześnie dłoń do jego czoła. Było rozpalone.
Ponownie zwrócił swój
wzrok na dziewczynę. Gina, która już skończyła jeść wiedziała czego teraz
zażąda od niej Orfeusz. Przyrzekła sobie, że nigdy nie pomoże
Zakonnikowi...
- Zrobisz to, albo sprawię, że twój współtowarzysz będzie
się wić z bólu tak długo aż wróci ci rozum.
Orfeusz nie żartował. W
każdej chwili był gotów zadać bolesny ból, trzymanemu przez siebie
młodzieńcowi, któremu już zdążył przy tej okazji zakneblować usta w razie
gdyby został zmuszony działać - hałas w takich okolicznościach nie był
wskazany, zwłaszcza, że mogliby go usłyszeć błąkający się w okolicy
Zakonnicy.
- No więc jak? Mam zaczynać, czy będziesz współpracować? -
zagroził, przytykając nóż do policzka Pawła.
- Zostaw go! Zgadzam się
- krzyknęła trzęsącym się głosem. Była przerażona. Jeszcze chwila a ten
psychopata zaczął by swoje nieludzkie tortury.
- Słuszny wybór - zmrużył
oczy, posyłając Pawła pod drzewo i tam przywiązując świetlistymi więzami -
Tylko nie próbuj mnie oszukać - zagroził - bo on tego pożałuje.
- Jesteś
potworem - wdusiła z ledwością, zupełnie tracąc już panowanie nad swoim
drżeniem. Na twarzy Orfeusza ponownie zagościł kpiący usmiech.
- Tracisz
nad sobą panowanie - wyszczerzył zęby, które jako jedyne przewyższały
bielością resztę ciała - Pochlebia mi taki brak kontroli w mojej
obecności...
Gina czuła się kompletnie oszołomiona takim zuchwałym
zachowaniem, że nie udało jej się wymyślić jakiejś sensownej odpowiedzi.
Czuła, że ten człowiek przejmuje nad nią kontrolę. Jego dominująca rola
zaczynała coraz bardziej dawać o sobie znać a on sam wydawał się być coraz
bardziej zadowolony, iż potrafi doprowadzić dziewczynę do stanu zupełnego
osłupienia.
- Nie ekscytuj się tak - zdobyła się wreszcie na odwagę,
gasząc dobry humor Orfeusza. Tym razem to on wydawał się być zbity z tropu.
Najwyraźniej rzadko kto nawiązywał z nim w takich momentach rozmowę.
-
Orfeusz...Masz już? - mierzenie wzrokiem dziewczyny, przerwał po raz kolejny
Remis.
- Już idę. Poczekaj - przykucnął przy Remisie, któremu zaczynały
sinieć już usta, co znaczyło, że choroba znowu atakuje - Muszę cię teraz
zostawić. Jesteś w stanie wezwać pomoc?
Remis kiwnął nieznacznie
głową.
- Mimo wszystko muszę ci dać ochronę - machnął ręką. Wszyscy,
którzy w tym momencie patrzyli sądzili, że zaklęcie nie podziałało, gdyż nic
świetlistego nie buchnęło z jego dłoni. Orfeusz wstał i uniósł dłoń w sposób
jakby chciał zapukać w drzwi.
Rozległ się głuchy łoskot. Nad Remisem
roztaczało się coś w rodzaju niewidzialnej kopuły.
- Nie ma na co czekać.
Ruszaj się! - odwrócił się do Giny, łapiąc ją mocno za łokieć i
popychając do przodu.
- Orfii...Orfii, gdzie moja zabawka? - zaśmiał
się obłąkańczo Remis, tarzając się ze śmiechu w obrębie kopuły, w której
zamknął go dla jego własnej ochrony Orfeusz.
Orfeusz nie mógł mu jednak
odpowiedzieć na to dość osobliwe pytanie.
Dobra Ava, jeśli chcesz komentów to
masz....
Początek mi się bardzo podobał, chociaż jeszcze nigdy nie
pisałaś w ten sposób (w tym ficku) to jednak wyszło ładnie i zgrabnie, ale
jeśli chodzi o pozostałą część, no to się zdecydowanie za bardzo rozpisałaś,
bo nie obraź się, ale dalsza częś tego partu jest po prostu nudna...mogłaś
opisać to trochę szybiej, bo to nie znaczy, że skoro długo to super
ciekawie, chociaż ten końcowy tekst (Orfi, daj zabawkę) rekompensuje tą
niepotrzebnie rozpisaną scenę....
pozdrooffka
kelyy
Mam taki styl pisania (chodzi o długość) i
nie piszę tekstu przy linijce. A z akcją idę wolno bo tak mi się podoba i
lubię rozwlekać niektóre sceny =) Akurat w tamtej nudnej częsci parta
chciało mi się tak napisać i nic na to nie poradzę.
Part
82
" O jednego Zakonnika za dużo"
Ojciec Wiktora w
młodości często postrzegany był jako bezczelny, pozbawiony krztyny uczucia
człowiek, który wykazywał duże skłonności do samodestrukcji poprzez
uczestnictwo w wielu niejasnych i niewyjaśnionych dotąd sprawach związanych
z Zakonem niszczących mu powoli psychikę.
Taki był punkt postrzegania
go przez otoczenie, które nieufnie patrzyło na syna państwa Applegate.
Szerokim echem odbiło się traktowanie Remisa w domu, nienależące do kanonu
bezstresowego wychowania. Poniekąd dużą odpowiedzialność za zachowanie
Remisa starano się zrzucić na jego ojca - Wilhelma Applegate - niezwykle
surowego człowieka. Wielu ludzi przyznało jednak póżniej, że najwidoczniej
nie było innego sposobu na ujarzmienie tego niepokornego młodzieńca.
Przekonał ich do tego fakt, iż Remis coraz bardziej pogłębiał swoją
demoniczną naturę, niszcząc psychicznie każdego kto stanął mu na drodze.
Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak tak dobrze usytuowany dzieciak, któremu nic
nigdy nie brakowało i przed którym rysowała się kariera wojskowa mógł tak
zniszczyć swój wizerunek wiążąc się z Zakonem. Było to niepojętne i
niezrozumiałe w opini uczniów, którzy znali Remisa i wiedzieli, że gdyby
tylko zerwał z tym wszystkim, mógłby osiągnąć bardzo wiele i zajść bardzo
wysoko.
Dlaczego, więc nie wykorzystał szansy jaki dawała mu jego
pozycja społeczna?
Istniało wiele hipotez na ten temat, ale wszystkie
brzmiały równie niewiarygodnie. Przede wszystkim, aby móc ocenić Remisa,
trzeba było go naprawdę dobrze znać, a ten przywilej był dany niewielu
osobom. Jedną z nich był jego nauczyciel profesor Twintower.
Twintower
zawsze alergicznie reagował na wszelkie oznaki wprowadzenia w szkole
nieporządku przez uczniów. Opowiadał się za zaostrzeniem przepisów szkolnych
oraz kar dla nieposłusznych jednostek wprowadzających zamęt swoim
zachowaniem. Wszyscy wiedzieli, że z Twintowerem nie należy zadzierać, jeśli
chciało się dotrwać do końca szkoły. Tylko jedna osoba postanowiła zburzyć
porządek, jaki tak staranie przez lata budował 'postrach szkoły'.
Tym, który nie zawahał się nadepnąć Twintowerowi na odcisk był Remis.
Zaczęło się niewinne, później konflikt przerodził się w regularną wojnę.
Każdy kto przebywał w tamtym czasie w Akademii doskonale znał schemat
przebiegu ich działań przeciwko sobie, poczynając od prób wykurzenia drugiej
strony ze szkoły po ostrzejsze metody.
Twintower nigdy nie zapomniał
Remisowi, tego iż pewien Zakonnik o mało nie doprowadził do trwałej
bezwładności jego prawej ręki, gdy tamten napadł na niego niespodziewanie,
zapewne działając na zlecenie Remisa. Cudem było to, że wogóle przeżył, choć
wiedział, że szczęście to zawdzięcza tylko temu, że Zakonnik był młody,
mniej więcej w wieku Remisa i jeszcze nie opanował perfekcji w sztuce
zabijania w stopniu, jaki bez wątpliwości reprezentowali jego starsi
kompani. Chociaż nie było dowodu, aby to właśnie Remis nasłał na swego
znienawidzonego profesora Zakonnika to jego zachowanie kazało wierzyć, że to
za jego sprawą odbył się napad, którego głównym celem była likwidacja
Twintowera.
Twintower uświadomił sobie wtedy bardzo ważną rzecz -
miał szansę zapobiegnąć temu wszystkiemu, jeszcze parę lat temu, kiedy znał
Remisa z lat, gdy ten jeszcze nie chodził do szkoły. Znajomość z jego ojcem
Wilhelmem pozwoliła mu głębiej zapoznać się z jego buntowniczym synem, który
już wtedy sprawiał problemy wychowawcze. Parę razy zdarzyło mu się
porozmawiać z nim sam na sam, ale rozmowy te niewiele wniosły wtedy w
zrozumienie jego postępowania. To co utwierdziło go w przekonaniu, że Remis
zaplątał się w znacznie poważniejszą sprawę było zobaczenie go w
towarzystwie osoby, którą znało się z wielu zdjęć wiszących w gabinetach
prokuratorów, sędziów, ludzi z Rady i tych, którzy zawodowo zajmowali się
ściganiem Zakonników. Człowiek z którym wtedy rozmawiał Remis, mając mniej
więcej czternaście lat był syn dowódcy Zakonu - Orfeusz.
Wstrząs -
pierwsze co odczuł Twintower widząc jak swobodnie rozmawiają ze sobą obaj.
Sprawiali wrażenie, jakby znali się od dawna i być może...przyjaźnili się ze
sobą.
Jak to było jednak możliwe, aby ten morderca, który słynął z
niebywałego okrucieństwa rozmawiał sobie zwyczajnie z jakimś
czternastolatkiem i do tego nie groził mu i nie próbował go zabić? - tego
stary profesor do dziś nie potrafi zrozumieć i rozgryźć co łączyło wówczas i
teraz ich obu. Co mogło tak zmienić Orfeusza, że w obecności Remisa zmieniał
się w całkiem innego człowieka, zupełnie nie podobnego do tego, który
potrafił wyciąć z pień mały oddział? Nic, ale to kompletnie nic nie
przychodziło do głowy, by móc wyjaśnić ich przyjaźń. Na jakiej zasadzie ona
działała?
Profesor nie raz zastanawiał się nad tym co widział wtedy,
pewnego popołudniowego dnia wychodząc na mały spacer po rezydencji
Applegate'ów. Później w czasie, gdy Remis porządnie zalazł mu za skórę
przypomniał sobie owo wydarzenie i zrozumiał, że już wtedy Remis został
wciągnięty w maszynę Zakonu. Przypomniał sobie także, jak Wilhelm po jego
powrocie przekonywał go, że Remis nie mógł być wtedy na dworzu, bo przecież
on sam przypilnował, aby nie wyszedł z pokoju w czasie sjesty. Na nic zdały
się także tłumaczenia, że należy natychmiast zająć się Remisem, by nie było
za późno. Najwyraźniej, jednak pan Applegate miał swoje poglądy i nie
zamierzał dopuścić do siebie myśli, że jego syn mógłby jeszcze kolegować się
z Zakonnikiem i to jeszcze synem dowódcy - toż to nieprawdopodobne i
najzupełniej nierealne. Mimo to Twintower wiedział swoje, ale mimo
przeprowadzonej rozmowy z Remisem, przekonywań, tłumaczeń, nie udało mu się
odciągnąć go od tamtej znajomości. Może gdyby bardziej przycisnął go,
przyszpilił, zagroził, że zadawanie się z Zakonnikami to najgorszy pomysł,
jaki może wpaść młodemu człowiekowi do głowy... Za łatwo odpuścił. Chłopak
zniszczył sobie życie...
***
Twintower odchylił nieznacznie
powieki, na dźwięk odgłosu kroków zmierzających w jego kierunku. Było już
późno, a doktor Grajewska nie miała w zwyczaju robić nocnego obchodu bez
wyraźnej potrzeby.
- Applegate? - wychrypiał mężczyzna, przyglądając się
uważniej osoby, która stała przed jego łóżkiem. Już miał go wyrzucić, za
bezczelne nachodzenie go o tak późnej porze, jednak powstrzymał się widząc
zdenerwowanie na twarzy swojego ucznia - Czego chcesz? - spytał mimo
wszystko w dość opryskliwy sposób.
- Panie profesorze...ja wiem, że to
może nie odpowiednia pora na wizytę...
- Nawet bardzo - wpadł mu w słowo
profesor, obrzucając swojego ucznia wściekłym spojrzeniem. Nadal
powstrzymywał się by nie wybuchnąć. Czego ten smarkacz chce u licha?
- Ja
się właśnie dowiedziałem, że mój ojciec...że mój ojciec jest Zakonnikiem -
zatrząsł mu się głos. Mężczyzna poczuł niemiłe ukłucie w boku, spodziewając
się, że zostanie zmuszony do opowiadania o tym wszystkim co musiał przejść
on sam przez ojca tego chłopca.
- Nie mam ci nic na ten temat do
powiedzenia, Applegate - warknął, prawie krzycząc - Twoje zachowanie jest
impertynenckie. Nachodzisz mnie tu i chcesz, żebym ci opowiadział o twoim
wspaniałomyślnym ojczulku? Trafiłeś pod zły adres. Wynoś się!
- Pan
go znał - ciągnął dalej, uparcie Wiktor - Niech mi pan powie, czy to
prawda?
Twintower zacisnął mocniej dłonie na swej kołdrze, wbijając
wzrok w biały, gnieciony materiał. Jeszcze chwila a go rozerwie...
- To
dlatego pan go tak nienawidził i teraz nienawidzi mnie...Za to, że mój
ojciec był Zakonnikiem, tak?
- Nie twój interes! Powiedziałem ci,
żebyś się stąd wynosił!
Wiktor zrozumiał, że nic nie wskóra
stercząc tu dalej i jeszcze bardziej wyprowadzając z równowagi Twintowera.
Najwidoczniej nie jest człowiekiem, skłonnym do zwierzeń. Chłopiec wyszedł
bez słowa, zamykając za sobą ostrożnie drzwi, pozostawiając Twintowera
pogrążonego w mieszance wściekłosci i bezradności. Paskudnie potraktował
smarkacza, przyznał sam sobie. Ale tak trzeba. Chłopak musi wreszcie
zrozumieć, że nie może rządać od kogoś natychmiastowych wyjaśnień. Niech
wie, że niektóre osoby mają swoje powody by
milczeć...
***
Orfeusz wyprowadził Ginę wgłąb lasu w
poszukiwaniu ziół mających posłużyć jako składniki mikstury, którą miała
przyrządzić. Dziewczyna, cały czas czuła mocny uścisk w okolicy łokcia i
szarpnięcia, które gwałtownie kazały jej zmienić kierunek chodu. Była
brutalnie popychana, przez co upadła raz na trawiaste podłoże, z którego
jednak natychmiast została podciągnięta, by nie opóźniać marszu.
-
Robisz to specjalnie - wysyczał przez zęby Orfeusz, ciągnąc ją za łokieć tak
silnie, że natychmiast podźwignęła się na nogi.
- Nie popychaj mnie to
się nie będę wywracać - rzuciła zdenerwowana. Na nieco podniszczonej
sukience, którą nosiła widać było ślady ziemi, a jej długie włosy opadły
splątane na twarz.
- Nie będziesz mi rozkazywać - warknął w odpowiedzi
Zakonnik, znów popychając dziewczynę i widać było, że robił to jeszcze mniej
delikatnie niż przedtem.
Gdy wreszcie dotarli na niewielką polanę,
Orfeusz zatrzymał Ginę.
- Nie próbuj tylko żadnych numerów, bo jeśli
Remisowi coś się stanie to przysięgam, że najpierw zabiję tamtego -
powiedział mając na myśli Pawła - a potem ciebie. I nie myśl sobie, że będę
się spieszył.
Gina nie odpowiedziała nic, zabierając się za zbieranie
odpowiednich ziół. Była w ogromnej rozterce, ponieważ od tego jak przyrządzi
lekarstwo zależało już nie tylko jej życie, ale życie tego chłopca, którego
razem z nią porwali. Co prawda, znała zioła, które były potrzebne do
sporządzenia leku, ale obawiała się czy nie pomyli czegoś, o co w takich
złożonych miksturach nie było trudno. Wszystko bowiem było oparte na
wielkiej precyzji.
Gina czuła na sobie wzrok stojącego nieopodal niej
Zakonnika, który ani drgnął od czasu, gdy zabrała się ona za swoją
powinność. Do tej pory nie odezwał się, ale dziewczyna wiedziała, że to może
długo nie potrwać. Ten morderca sprawiał wrażenie zainteresowanego nią, o
czym dał już znać wtedy, gdy ten drugi, chory Zakonnik zakazał się do niej
zbliżać, przestrzegając, że inaczej nie uleczy go. To co jednak wprawiło
Ginę w prawdziwy niepokój był fakt, iż kiedy odzyskiwała ona przytomność
będąc już w ich rękach, usłyszała, że jest ona niedoszłą ofiarą
Orfeusza...
Obróciła się, klęcząc w celu zerwania ziół rosnących
nieopodal niej i spostrzegła przed sobą karminowy materiał, lekko
powiewający w jej kierunku. Zerwała się szybko na nogi i spojrzała w te
zimne oczy, które patrzyły na nią maniakalnie, jakby była jednym z tych
zajęcy, którym wcześniej Orfeusz przetrącił karki.
- Kazałem ci przerwać?
- spytał cicho Orfeusz - Wystraszyłaś się mnie? - uśmiechnął się
ironicznie.
- Zostaw mnie w spokoju...
- Nie mogę - powiedział
mgliście - Próbuję odczytać tajemnicę naszego ostatniego spotkania -
wyszeptał - Jak ja mogłem cię zapomnieć...Taka młoda...Musiałaś być pewnie
jeszcze dzieckiem...
Gina próbowała się uspokoić. Ten głos sprawiał,
że dreszcz przebiegał po ciele i wywoływał gęsią skórkę. Był taki głęboki,
że wręcz potrafił hipnotyzować. U dziewczyny wywoływał raczej straszne
wspomnienia z dzieciństwa. Jej ojca zabili Zakonnicy, a teraz ona stała
przed jednym z nich i trzęsła się mimowolnie, choć nie chciała okazywać w
jego obecności słabości. Wiedziała, że to wywołuje u niego niepohamowaną
chęć zawładnięcia nią, by bała się jeszcze bardziej i dostarczała mu
przyjemności widokiem jej przerażenia.
- Niecierpisz Zakonników, a ja
domyślam się dlaczego...Zabito ci kogoś bliskiego, czyż nie? Powiedz mi
kogo...
- Nie dowiesz się - odpowiedziała stanowczo Gina, biorąc się w
garść.
- Nie? - zaśmiał się mrocznie - Niech zgadnę...Remis mówił, że
mieszkasz z dziadkiem...Czyżby twoi rodzice...nieżyli? - wydedukował,
patrząc śmiało w osłupiałą dziewczynę.
- A więc rodzice - upewnił się -
Jednak...nie pamiętam dziecka, które przeżyło morderstwo swych rodziców -
powiedział sucho, zastanawiając się - Chyba musiałaś stracić tylko jednego z
nich. Pytanie tylko: ojciec czy matka?
- Przestań - po jej oczach
spłynęły łzy. Czuła się jakby rozmawiała z katem, który doskonale pamiętał
każdą swoją ofiarę.
- To było bolesne, prawda? - spytał z udawanym
współczuciem - Ale ja już przypomniałem sobie...tylko jedno dziecko
ścigałem, po egzekucji jego rodziciela.
Gina stała jak wryta oczekując
na wyznanie Orfeusza, które obawiała się, iż bezbłędnie określi kogo
straciła będąc mała.
- Straciłaś ojca... - zmrużył oczy -
Pamiętam...Długo się nad nim męczyłem, zanim zdechł - powiedział z
pogardą.
- Ty morderco! - wrzasnęła Gina, chwytając się za włosy
jakby chciała je sobie wyrwać. Widząc, że Orfeusz się do niej zbliża,
zmusiła swe nogi, by zacząć uciekać. Nie miała jednak szans w porównaniu ze
świetnie przeszkolonym Zakonnikiem, który chwilę później dopadł ją i
przygwoździł do pobliskiego drzewa.
- Porozmawiamy sobie kochana -
wyszeptał jej prosto do ucha - Nie skończyłem opowiadać...
sorki, że sie długo nie odzywałam, ale
musiałam nadrobić to czego nie przeczytałam!!!
Dlaczego
ja tak mam, że jak piszesz o "tych dobrych" to chcę czytac o
złych, a jak jest o złych to chcę o
dobrych???!!!!
Jeny, nie moge sie doczekać następnego
parta!!!!
Mam to gdzieś, ten part nie ma akcji,
jest całkowicie oparty opisach i dialogach pomiędzy Orfeuszem a Giną.
Napadła mnie wena na takie coś i kropa. Nad resztą (min.akcją) będę się
zastanawiać kiedy indziej, bo teraz czasu na myślenie nie mam.
EDIT:
o ludzie..dopiero teraz się skapnęłam, że tak podliczając to mój
jubileuszowy 100 part!
Otóż wyjaśniam, że fick składa się z dwóch części: pierwsza
liczy sobie 17 partów, drugą część liczyłam od początku dochodząc aż do
dzisiaj do 83 parta. Tak więc prosta matematyka 17+83 = 100.
Part 83
(oficjalnie 100 ^^)
"Malarz niechcianych obrazów"
-
Zostaw mnie!
Ręka Orfeusza natychmiast uciszyła krzyk przerażonej
dziewczyny, miotającej się i szarpiącej byle tylko uwolnić się od tego
wcielonego diabła. Zdawała sobie sprawę, że jej siła jest niczym wobec
potęgi napastnika. Była jednak na tyle zdeterminowana by nie poddać się mu i
walczyć z nim, mimo wiadomej porażki.
- Przestań się rzucać wreszcie!
- głowa Giny wraz z resztą ciała oderwana na moment od drzewa uderzyła
ponownie ze zdwojoną siłą..i ponownie..i ponownie...
Siła uderzeń była
tak wielka, że o mało nie doprowadziła do wstrząsu mózgu młodej dziewczyny,
która zdawała się ledwie stać na nogach i przewracać oczami na bok z
ogłuszenia.
- Nie stawiaj się, bo gorzko tego pożałujesz - ostrzegł
mrużąc niebezpiecznie oczy. Przez moment wydawało się, że jego źrenice
zwęziły się nienaturalnie i uderzyły krótkim, jasnym blaskiem. Można to było
przyrównać tylko do metalicznego błysku ostrza miecza odbijającego promienie
Słońca.
- Napewno chcesz posłuchać o swoim - zaczerpnął powietrza, jakby
nie mógł powstrzymać emocji - ojcu...
Gina zamknęła szybko oczy nie chcąc
oglądać jego zadowolonej miny, a chętnie także zatkałaby czymś uszy, by nie
słuchać jego obłąkanych zwierzeń na temat zabijania bezbronnych ludzi
-
Cudownie, piekielne widowisko zorganizowaliśmy z udziałem twojego ojczulka.
Twój stary wzbudził wielkie zainteresowanie wśród widowni, muszę przyznać -
złapał za gardło Ginę, przyduszając ją, by otworzyła oczy i zaczęła
gorączkowo chwytać ustami powietrze w poszukiwaniu tlenu.
- A jednak
umiesz patrzeć na mnie jak chcesz - skwitował jej zachowanie. Twarz Giny
raptownie zaczęła nabierać czerwonego kolorytu...
Wreszcie ręka
Orfeusza zelżyła swój uścisk.
- Udręka...wielkie
żale...stracenie...wstręt...Nawet nie wiesz jak to potrafi męczyć - rzekł
zmęczonym głosem Zakonnik, wpatrując się jakby wgłąb swoich myśli - Ale nie
ma poczucia winy - dodał bardziej ożywionym tonem, zwracając ponownie swój
wzrok w stronę dziewczyny - Nie ma kary, nie ma łańcuchów skruchy...Bez
zahamowań i zbędnych pytań...Mogę zrobić wszystko czego zapragnę, a co
rekompensuje mi mój własny ból.
Gina nie rozumiała zachowania Orfeusza.
Jeszcze parę minut wcześniej zdawał się być bardziej obłąkany niż ten
nieszczęśnik, którego tak zacięcie bronił i o którego tak się troszczył.
Minę miał obojętną, a oczy migoczące niekiedy dziwnym blaskiem, zdawały się
zgasnąć na moment. Przez chwilę wyglądał tak nieszkodliwie, że mógłby nawet
wzbudzić współczucie...
" On jest mordercą...najgorszym z
możliwych..przeklęty Zakonnik...niech on wreszcie...umrze" - na twarzy
Giny wymalował się dziwny wyraz ulgi. Było tak jasno..a ona taka
szczęśliwa...
- Manipulacja myślami jest zabawna...- zbudził ją z letargu
szorstki głos mężczyzny - Czułaś to co chciałem, żebyś czuła..i udało mi
się...
- Co czułam?
- Współczucie - uśmiechnął się szeroko - Było ci
mnie żal...
- Nie! Przestań wreszcie! - szarpnęła się.
- Skoro
było współczucie, to może popracujemy nad przebaczeniem? - spytał z miną
niewiniątka - Nie zależy mi na tym...ale powiem szczerze...bawi mnie twoja
podatność na moje sugestie.
Poczuła jego dłoń na swej szyji, delikatnie
badającej dotykiem pulsujące miejsce. Czuła, jakby fascynowało go to
zajęcie, od którego ona dostawała na skórze gęsiej skórki. Bała się tego co
może zrobić, albowiem chwilę później poczuła dreszcz związany z lekkim
uszczypnięciem jej skóry w tym miejscu. Lęk zmieszał się z drżeniem, gdy
zobaczyła kątem oka, jak jego dłoń wędruje ku gardłu, zatrzymując się
niespełna milimetr od niego, by po chwili cofnąć się nieznacznie. Spojrzała
na stojącego przed nią Zakonnika, jakby chcąc wyczytać z jego twarzy
zamierzenia wobec niej. Wzrok miał wbity w jej szyję, a jego powieki nawet
nie mrugnęły, choć powinny. Sprawiał wrażenie, jakby był w transie i nic
inne nie było w stanie zakłócić w nim tego stanu.
Palce ponownie
zaczęły muskać jej cerę, sprawiając, że mimo wszystko odczuwała miłe
wrażenie rozluźnienia. Nie mogła wyjaśnić dlaczego pozwala mu na to, by
dotykał jej w taki sposób...ale to było takie przyjemne, że nie chciała, aby
przestał. Nic złego jej przecież nie robił...
" Gina, to przecież
Zakonnik, napewno coś knuje...obudź się....Gina" - nawet wewnętrzy głos
rozsądku zdawał się w tej chwili nie docierać do niej, skoro czuła się tak
wspaniale i lekko. Przymknęła oczy, oddając się rozkoszy tego przyjemnego
uczucia, jakim obdarzał ją Orfeusz. Dłoń spoczęła na chwilę na jej
obojczyku, a ona czuła cudowne ciepło i mrowienie, jakby pod jej skórą
szalały łaskoczące bąbelki. Uśmiechnęła się, odprężając się jeszcze
bardziej, że aż prawie rozpływała się pod napływem tego wszystkiego. Palce
mężczyzny delikatnie odstąpiły od miejsca, gdzie przed chwilą spoczywały,
wędrując ku górze robiąc przy tym kroczki. Efektem tego, było niesamowicie
śmieszne uczucie, jak gdyby po szyji Giny spacerował mały ludzik. Było to
swój sposób na tyle zabawne, że z ust Giny dobył się cichy śmiech. Nie
chciała, jednak przerwać tej zabawy, tak więc dzielnie poddawała się
'torturom' łaskotek, nadal mając zamknięte oczy. Coś podpowiadało
jej, aby nie otwierała ich teraz, przestrzegając, że jeśli to zrobi to nie
będzie niespodzianki.
Głaskanie policzka wywołało spodziewaną reakcję
uspokojenia się dziewczyny, tak że jej oddech stał się powolniejszy i
bardziej równomierny w porównaniu z niepokojem, jaki czuła przy dotykaniu
jej szyji. Opuszki palców niczym nóżki pająka, oplatały jej policzki,
ślizgając się po nich, jak krople deszczu na szybie. Figlarne
'tańce' przeniosły się bliżej ust dziewczyny, obrysowując ich
kontur, a następnie sprawiając, by rozchyliły się nieznacznie. Poczuła, jak
jeden z palców zaczął masować jej wargi, zataczając małe kółka i kręcąc nimi
najpierw po dolnej części jej ust, a następnie po górnej.
Do gry
wkroczyła, także druga ręka, która dotąd spoczywała w bezruchu. Gina
poczuła, jak odgarnia ona pasemka włosów z jej czoła a następnie zaczyna
głaskać ją po głowie. Pamiętała, że zawsze w ten sposób głaskał ją ojciec,
gdy płakała. Ta czułość z jego strony zawsze powodowała, że uspokajała się,
aż smutek zupełnie odchodził.
Nagle, Gina poczuła niezmierną chęć
przytulenia się, tak jak to zawsze robiła, gdy tata próbował ją pocieszyć.
Jej głowa pochyliła się do przodu i spoczęła na ramieniu osobnika, który
sprawił, że czuła się tak dobrze i bezpiecznie. Oplotła rękoma jego szyję i
wtuliła się w jego tors.
Głaskanie ustało. Czuła tylko poruszającą się
w dół i górę klatkę piersiową mężczyzny, do którego była przytulona, a
chwilę później także jego podbródek, który oparł na czubku jej głowy.
-
Tato...czemu przestałeś? - spytała Gina lekko śpiącym głosem. Mężczyzna
nieznacznie odsunął od siebie dziewczynę a następnie przytknął do jej skroni
swe dłonie. Gina otworzyła powoli oczy.
Nie zdziwiła się, gdy przed
sobą ujrzała swego ojca...
- Tato, miała być niespodzianka...- wyszeptała
z żalem w głosie.
- I będzie...czy ja cię kiedykolwiek okłamałem? -
spytał mężczyzna. Gina potrząsneła przecząco głową - Ja zawsze dotrzymuję
obietnicy, córeczko...
Palce mężczyzny zaczęły gwałtownie stygnąć i po
chwili stały się zupełnie lodowate. Gina otworzyła ponownie oczy, lecz tym
razem nie ujrzała przed sobą swego ojca, lecz Zakonnika, którego włosy z
brązowych zmieniły swą barwę na białą. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak
podstępnie została oszukana.
- Chciałaś mieć niespodziankę, to będziesz
ją miała - wykrzywił się w grymasie bezwzględności oprawca. Chwilę potem,
Gina poczuła, jak uderza w nią tak straszliwy ból, że z jej gardła dobył się
wrzask mogący postawić na nogi nawet umarłego. Potem zaczęło się...przez jej
głowę zaczęły przemykać obrazy...obrazy będącymi wspomnieniami Orfeusza.
Początkowo niewyraźnie, jednakże szybko zyskały na ostrości ukazując okropną
prawdę o ostatnich momentach życia jej ojca. Widziała podest, na którym stał
jej ojciec i tych barbażyńców, którzy przyszli, by oglądać sobie jego
powolną śmierć. Zmarnowany i wypruty z wszelkich nadziei czekał na swój
tragiczny koniec.
Orfeusz w towarzystwie nieznanego jej
człowieka..obaj podobnie ubrani...obaj jednakowo bezwzględni.
Ciosy...jeden...za drugim...
Inni Zakonnicy zabawiający się kosztem
poniewieranego człowieka...obelgi...bestialskie czyny wobec bezbronnego,
godzące w jego godność...
Śmiech i zabawa...krzyczący z upicia tłum,
pragnący mocnych wrażeń...
Uderzenie...szarpnięcie...powalenie...trzaskana kość i wrzask...
Szyderczy uśmiech Orfeusza, czerwonego z wysiłku...
Błaganie o litość
dla rodziny, łzy płynące rzewnie...skatowane ciało...
Ostatni
moment...błysk miecza i wbijanie i wbijanie...
Agoni krzyk...
Twarz chłopca, który widział to wszystko...
Zaspokojona żądza
krwi...
Wszystko ustało. Obrazy zostały wyryte na pustych ścianach
świadomości dziewczyny i będą tam już na zawsze - ich malarz postarał się,
aby jego dzieła przetrwały, niewzruszone na niszczący wszystko
czas...niezmywalną farbą utrwalając wspomnienia, których pejzaże i portrety
znalazły nową właścicielkę...
ten part był świetny, Ava, a co do
poprzedniego to twój fick, ja jestem tylko oddaną czytelniczką i za drobną
krytykę, nie musiasz sie denerwować, ta część ci naprawde wyszła
Part 84
"Uśmiech
Zakonnika"
Sergiusz spoglądał na swoje odbicie w kryształowym
lustrze wiszącym w jednym z holów posiadłości państwa Smith. Na twarzy
mężczyzny malowało się skupienie i zaduma. Czoło miał zmarszczone i tylko
oczy zdawały się migotać szklanym blaskiem. Był dojrzałym mężczyzną, lecz
wyglądem nadal przypominał tego młodzieńca jakim był przed laty. Ciemne
włosy z płomiennymi końcówkami przypominały o szalonej naturze ich
właściciela, który nigdy nie bał się robić eksperymentów ze swoimi włosami.
Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie, próby ufarbowania włosów
Remisowi...Pamiętał, że do twarzy było mu w szkarłacie..
.
Widać
jednak, że przypasował mu ten kolor skoro teraz tak chętnie ubierał się
szaty Zakonnika...
- Wstrętny zdrajca - wymamrotał do swojego odbicia
w lustrze. Nieskazitelna biel włosów Remisa nigdy jakoś nie odzwierciedlała
czystości jego sumienia.
Dwulicowy...podstępny...
Nienawidził
Stefana. A on, Sergiusz starał się bagatelizować mimo wszystko ich wzajemne
relacje. Remis wydawał się być równie pokręcony co on. Może dlatego go tak
polubił. Odpowiadała mu ta swoboda, jaka cechowała tego bladego chłopca, ten
niewyparzony język i pewność siebie.
- Skontaktowałem się z Radą - głos,
który wyrwał Sergiusza z rozważań na temat przeszłości okazał się należeć do
właściciela domu, pana Smitha - Nie zgodzili się na zawieszenie
Horovitz'a w pełnieniu obowiązków dyrektora Akademii.
- Typowe -
mruknął Sergiusz - Chowają głowę w piasek, byle tylko nie widzieć problemu.
- Mogę liczyć na to, że...
- Zajmę się nim, Jonathan - zwrócił swe
błyszczące oczy w stronę swego rozmówcy.
- Nie, nie chcę żebyś się w to
mieszał - zaprotestował natychmiast pan Smith - Już i tak mamy sporo
problemów. Ten Zakonnik, który u niego przesiaduje, chętnie zrzuciłby winę
za morderstwo Horovitz'a na ciebie. Nikt z Rady nie uwierzyłby nam,
gdybyśmy im opowiedzieli o prawdziwym sprawcy.
- A więc co mam
robić?
- Nic. Proszę cię właśnie, abyś nie wtrącał się w sprawy Akademii
- odrzekł mężczyzna.
Sergiuszowi nie podobał się taki obrót sprawy.
Miał siedzieć z założonymi rękoma i pozwolić, by Zakonnicy puścili z dymem
taki strategiczny budynek, jakim była Akademia, bo komuś z Rady przestały
działać szare komórki?
- Zakonnicy chcą ten zamek bo...
- Wiem,
dlaczego im na nim zależy, wierz mi - uciął krótko pan Smith - Ale nie
pozwolę, aby cię zamknęli. Jesteś mi potrzebny na wolności, rozumiesz?
-
To co mamy zrobić? - spytał już całkiem zdezorientowany.
- Nic. Bez
Horovitz'a czy z Horovitz'em to już bez znaczenia. Osiągną swój cel
nawet bez niego, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Potrzeba nam armii...Ale
jak my u licha przekonamy dowództwo, że należy jak najszybciej się
mobilizować? Wszyscy dookoła wiedzą co się święci, tylko nie oni - prychnął
zezłoszczony - Masz może jakieś dane na temat ostatnich zaginięć, coś w tym
stylu? - spytał, jakby szukał powodu dla którego można by oprzeć swe
argumenty o jak najszybszym powstrzymaniu Zakonu.
- To co zwykle. Parę
osób zniknęło bez śladu, ale sam wiesz jakie są procedury - westchnął lekko
zasmucony pan Smith.
Mężczyzna stojący naprzeciw niego, doskonale
wiedział co ma na myśli jego rozmówca. Wszyscy wiedzieli, kto przeważnie
stoi na porwaniami, ale żadna ofiara nie mogła liczyć w tym momencie na
pomoc z urzędu. Jeśli chciało się koniecznie odzyskać porwanego, można było
płatnie znaleźć frajera, który za ileś sztuk złota gotów był podjąć się
próby odbicia poszukiwanej osoby. Często jednak zrozpaczone rodziny ofiar,
padały ofiarami oszutów, którzy nigdy po wypłaceniu im zaliczki nie stawiali
się z powrotem. Najczęściej przepuszczali pieniądze z jakiś okolicznym
tawernach, lub na jeszcze inne przyjemności.
Oczywiście, jeśli miało
się szczęście trafić na uczciwego człowieka, to i tak nie miało się
gwarancji, że wróci cały, nie mówiąc już o przywleczeniu porwanego. Takich
fachowców, którym udawało się wystrychnąć straż Zakonną na dudka było
niewielu na rynku. Sergiusz znał jednego z nich - pracował kiedyś w
elitarnej jednostce na wzór dawnej jednostki Navaget. Rozwiązano ją jednak
po roku istnienia z braku funduszy na żołd, sprzęt i szkolenie. Ludzie,
którzy pełnili służbę w niej, zostali z dnia na dzień bezrobotni. Jedni
znaleźli sobie jakąś zastępczą robotę, a inni pracowali jako wolni strzelcy
zatrudniając się nielegalnie przy sprawach związanych z odzyskiwaniem
porwanych. Ciężka i niebezpieczna robota. Co prawda rząd zostawił sobie na
usługach dwóch dawnych członków owej jednostki, lecz pełnili oni funkcję
czysto wywiadowczą. Trzeba było mieć zdrowie, żeby pełnić taką służbę.
- Proszę, tu są dane osób ostatnio zaginionych - podał Sergiuszowi
do rąk kartkę, którą wyjął z biurka, gdy wchodzili do jego gabinetu.
-
Poufne, czyż nie? - powiedział z sarkazmem młody mężczyzna, widząc, iż
kartka jest czysta.
- Ah racja. Zapomniałem.
Sergiusz spoglądał na
kartkę zza ramienia niskiego wzrostem pana Smitha. Rada swoje dokumenty
okrywała tzn. mgiełką - zwykłym zabezpieczeniem, które sprawiało, że
zawartość dokumentu była widoczna tylko w przypadku, jeśli członek Rady miał
ją akurat w ręku.
- Spójrz na ostatnią osobę - zwrócił uwagę pan Smith,
nakładając na nos okulary - Kojarzysz może niejakiego Vivriela?
- Niezbyt
- odparł zgodnie z prawdą Sergiusz.
- Piętnaście lat temu, Zakonnicy
dokonali jednego z najbardziej przerażających rytualnych mordów. Ich ofiarą
padł jeden z wieśniaków mieszkających w wiosce niedaleko ich siedziby. Na
domiar tego, rodzina tego biednego człowieka również została wymordowana.
Ale nie cała. Przeżyły dwie osoby. Jedną z nich był Vivriel, a drugą jego
wnuczka, która właśnie ostatnio zaginęła.
- Może Zakon przypomniał sobie
o swoich niedoszłych ofiarach...Ale, jeśli tak to czemu jego też nie
porwali, albo nie zabili?
- To właśnie mnie zastanawia. Sądzę, że to
wszystko ma związek z Remisem i ...moim synem - rzekł poważnym
tonem.
Sergiusz widział, że przy wymawianiu słowa "syn"
przez pana Smitha ani na moment nie zawahał mu się głos. Był nadzwyczaj
opanowany, co rzadko mu się zdarzało. Ta rana wciąż bolała, ale tym razem
widać było, że na bok odeszły dawne uczucia i sentymenty.
- Remis
został uwolniony przez...przez Diega - wydusił - w czasie procesu.
Najprawdopodobnie przetransportował go w jakieś ustronne miejsce, a
następnie..no cóż mogę podejrzewać, że w jakiś sposób dostali do wioski, w
której mieszka Vivriel.
- Ale po co? Czemu akurat do niego?
- Vivriel
znakomicie zna się na ziołach i przyrządzaniu lekarstw - powiedział cicho
pan Smith, jakby zastanawiał się nad czymś. Sergiusz, jednak szybciej
wydedukował czemu skorzystali z "gościny" tego człowieka.
-
Mówiłeś, że Remis zasłabł podczas procesu. Nie sądzisz, że właśnie dlatego
Diego zabrał go do tego człowieka? Potrzebowali pomocy lekarza, albo osoby,
która zna się na leczeniu.
- Musieli go zastraszyć. Vivriel nigdy nie
pomógłby Zakonnikowi, zwłaszcza po tym co spotkało jego rodzinę.
- To
proste. Wzięli jego wnuczkę jako gwarancję na to, że im pomoże - Sergiusz
uważnie przyglądał się reakcji Jonathana. On także wiedział dokładnie, że to
Diego stał za porwaniem tej dziewczyny i zachowaniu się w czysto zakonny
sposób.
- Zastanawia mnie...czemu w takim razie nie poczekali, aż
Vivriel wyleczy Remisa i dlaczego porwali ją mimo wszystko?
- Być może
Remisowi dolega coś jeszcze - wysunął swą hipotezę Sergiusz - być może...nie
mogli czekać, bo ścigali ich współbracia. Dziewczyna na pewno w jakiś sposób
było obznajomiona z metodami leczenia i dlatego postanowili wziąć ją ze
sobą.
- Spotkaliście później Diega w Zakonie. Musieli, więc ich dopaść.
Nasuwa mi się jednak pytanie...Czemu mój syn ucieka przed Zakonnikami? I
czemu odbił Remisa z sądu?
- Właściwie należałoby się też zastanowić,
jaką rolę mógł tu odegrać Orfeusz - zauważył Sergiusz.
Pan Smith z
niechęcią mówił o tym człowieku. Celowo starał się ominąć jego kwestię, ale
od kiedy sięgał pamięcią, jeżeli coś dotyczyło Diega to równocześnie i
Orfeusza. Niemal nierozłączni, nawet po tylu latach...
Skinął ledwo
głową, pozwalając Sergiuszowi na powiedzenie własnych spostrzeżeń na temat
Orfeusza.
- Orfeusz jest silnie związany z Remisem i wątpię, aby nie
dowiedział się, że Diego krąży z nim po jakiś wioskach. Nie mogło umknąć
jego uwadze też to, iż Remisa zamierzają sądzić.
- Do czego zmierzasz? -
spytał niecierpliwie pan Smith. Widać, że słuchanie o Orfeuszu nie sprawia
mi najmniejszej przyjemności i najchętniej zakończyłby rozmowę o nim jak
najprędzej. Szczególnie, jeśli miałby się dowiedzieć tego co wiedział od
bardzo dawna. Diego współpracował z Orfeuszem. Stał się takim samym
człowiekiem, jak on - mordercą.
- Orfeusz nie pozwoliłby, aby wogóle
doszło do procesu. A nawet, jeśli nie zdążyłby temu przeciwdziałać to jak
nic wparadowałby na salę sądową i wytłukłby przy tym wszystkich, którzy by
się tam znajdowali. On jest nieobliczalny, jeżeli chodzi o Remisa. Zdolny do
wszystkiego, byle go ratować. Podesłanie Diega, by ten go uwolnił w tym
wypadku jest zupełnie niespodziewanym krokiem. Obyło się bez ofiar. U
Vivriela podejrzewam, że też nie było Orfeusza, inaczej...
- Puściłby
wioskę z dymem - westchnął zmęczonym tonem pan Smith. Przez te lata, nawet
zwykły szary obywatel mógł potrafić przewidzieć co w takich wypadkach robi
ten diabeł wcielony.
- Vivriel żyje, a więc mamy dowód że w wiosce
przebywali tylko Diego i Remis. I znowu, czy Orfeusz miał nad wszystkim
pieczę będąc w Zakonie, czy też Diego umyślnie podprowadził mu Remisa spod
nosa i zamierzał zaszantażować Orfeusza. Pytaniem jest, w jakim celu miałby
to robić, narażając się najbardziej nieobliczalnemu Zakonnikowi? Czy to
właśnie nie Orfeusz stoi za późniejszym uwięzieniem Diega w celi, kiedy to
my siedzieliśmy zamknięci? Chyba tylko ze względu na dawną przyjaźń jeszcze
nie rozprawił się nim.
- Dość! - prawie krzyknął starszy
mężczyzna. Widać, że cała ta dywagacja na temat Orfeusza i Diega nie służyła
uszom Jonathana, wyczulonego na punkcie ich obojga. Szczególnie bolesne,
było samo wspomnienie dawnych lat...lat, w którym obaj byli młodzi i darzyli
się szczególną sympatią.
Pan Smith sięgnął trzęsącą się ręką do
kieszeni, z której po chwili wyjął mały pęk kluczy. Wybrał jeden z nich,
lekko razdzewiały na zdobionej końcówce, który wyglądał na staroświecki
klucz pasujący jedynie do równie starych mebli. Klucz posłużył do otwarcia
jednej z wielu szuflad ogromnego biura, za którym zwykle zasiadał pan Smith.
Pisk, jaki wydała z siebie otwierana wnęka mebla, wskazywał na to, iż dawno
nikt do niej nie zaglądał. Na blacie wylądował duży, czarny, stary album, na
którego okładce widniały małe, przypominające wijący się bluszcz zdobienia.
Pan Smith podsunął Sergiuszowi album i nakazał, mężczyzna obeznał się z nim.
Sergiusz podejrzewał, iż jest to album ze starymi, pamiątkowymi zdjęciami.
Na pierwszej stronie nie było żadnego zdjęcia, lecz stara pożółkła
kartka głosiła kto jest właścicielem owego albumu. Ku zaskoczeniu Sergiusza,
na papierze widniały dwa imiona - Diego i Orfeusz.
Spojrzał niepewnie w
stronę swego rozmówcy, ale ten milczał i tylko ręką pokazał, aby przewrócił
dalej kartkę. Na drugiej stronie pojawiło się to, co zwykle człowiek ogląda
w albumach - zdjęcie. Było duże i przedstawiało dwóch, roześmianych młodych
mężczyzn. Sergiusz, nie mógł uwierzyć, że Orfeusz przez tyle lat nie zmienił
się zbytnio. Obecnie wyglądał tak samo młodo, jak wtedy. Ale była jedna
zasadnicza zmiana. Orfeusz wyglądał na zwykłego młodego
człowieka...uśmiechnięty...Sergiusz nigdy nie widział uśmiechniętego
Orfeusza. Podejrzewał, że niewiele osób miało okazję zobaczenia tego
unikatowego widoku.
Następne strony też zawierały zdjęcia Orfeusza i
Diega, na niektórych pojawiały się także inne osoby, a wśród nich
szczególnie jeden jasnowłosy chłopiec.
- Czemu...
- Ilekroć wspominam
mojego syna, widzę jego - zaakcentował wściekle ostatnie słowo, pokazując
jak bardzo gardzi Orfeuszem - Przypominam sobie wszystko...śmierć tego
chłopca...ucieczka Diega...A on? - jego pomarszczone policzki zaczęły drgać,
a oczy wyraźnie posmutniały - Skończył szkołę jako prymus a potem co się
okazało? Jego ojciec był dowódcą Zakonu, a Orfeusz od początku należał do
nich. Po paru miesiącach czego się dowiaduję? Znaleziono Diega...Zgadnij kto
go odnalazł?
Sergiusz domyślał się, jednak mimo wszystko zachował
milczenie. Głos Jonathana zadrżał.
- On. Jego najlepszy przyjaciel.
Znalazł go i zaciągnął do Zakonu. Gdyby tylko...
- Nie wrócisz tego co
było. Jonathan musisz się wziąść w garść. Nie możesz patrzeć na Diega, jak
na ofiarę. Teraz jest już zupełnie innym człowiekiem. Człowiekiem, który nie
zawahałby się zabić. Pamiętaj o tym.
***
Pan Smith jeszcze
przez parę minut dochodził do siebie. Wspomnienie Diega zawsze tak działało
na niego - potrafiło wyssać całą energię i doprowadzić do załamania.
Jego
syn także cierpi. Czy słusznie? Tylko on może o tym wiedzieć. W tym momencie
zrobiło mu się żal ojca. Widział go przez moment.
Diego stał na
latającej desce, blisko okna gabinetu ojca. Chwilę potem odleciał
beszelestnie w nieznanym kierunku...
Powered by Invision Power Board (Trial)(http://www.invisionboard.com)
© Invision Power Services (http://www.invisionpower.com)