Uwaga!
Z racji, że kolejny odcinek, kultowego już niemal, serialu LOST: Zagubieni ukaże się dopiero w lutym a na forum istnieje spora grupa fanów, mamy możliwość stworzenia kolejnego odcinka.
Zasady są proste.
Naszym zadaniem jest napisanie dalszej części przygód bohaterów.
Ostatnim odcinkiem, jaki jest obecnie dostępny jest szósty epizod trzeciej serii.
Termin wklejania prac upływa 14 grudnia.
Tego dnia zostanie dodana ankieta, umożliwiająca wszystkim użytkownikom forum głosowanie na najlepszą pracę. Głosowanie potrwa miesiąc od daty dodania ankiety.
Forma: dowolna
Objętość tekstu: minimum 2 strony Times New Roman 14.
Czas start. Powodzenia!
Wszelkie wątpliwości i pytania można przesyłać PM do mnie lub do użytkownika Avadakedaver.
No, przyjaciele. Termin minął, a tu pustki. Zawiodłam się ;p.
Widzę dwie drogi: przedłużenie terminu albo zrobienie z tego topiku Lostowych TRZECH SŁÓW
Tak jak obiecałem Hazel, oto moja wersja odcinka 3x07: Not in Portland. Będzie zamieszczana w kilku kawałkach, w odstępach... bo ja wiem... zapewne kilkudniowych. Na początek spora partia tekstu.
LOST 3x07 NOT IN PORTLAND
Retrospekcje: Juliet
Palce Kate boleśnie ściskały mokre pręty klatki. Sawyer klęczał na ziemi; nie mogła dostrzec jego twarzy. Wpatrując się w skapujące z jego włosów krople wody, wdusiła przycisk krótkofalówki.
- Jack... Nie wiem, czy uda nam się uciec...! Sawyer...
- Nie mamy czasu! – przerwał jej metaliczny głos Jacka. – Uciekajcie!
- Jack...!
- Oddaj radio temu facetowi, temu Danny’ emu!
Drżąc i szlochając, Kate podała radio Pickettowi.
- Co się dzieje, Tom?! – warknął Pickett, nie przestając celować w Sawyera. – Jak to mam ich wypuścić?! Nie! Nie zrobię tego, rozumiesz?! Ten sukinsyn zapłaci mi...
Kate go nie słuchała. Sawyer powoli odwrócił głowę i spojrzał jej w oczy, a ona zrozumiała. Nadszedł czas. Kiwnęła głową szybko jak mgnienie.
Z całej siły wyrzuciła do tyłu nogę, trafiając swojego strażnika w goleń. Potem, nim oślepiony bólem zdążył zareagować, błyskawicznie wybiła mu broń z ręki, uderzając jego ramieniem o kraty. Kątem oka ujrzała, jak Sawyer zrywa się na nogi kocim ruchem i powala Picketta na ziemię.
Strażnik uderzył ją pięścią. Upadła na ziemię, jakby w zwolnionym tempie rejestrując jedną rzecz: połyskujący wilgocią pistolet. Potoczyła się i chwyciła go w dłonie. Potem wycelowała w ciemną postać nad sobą i wcisnęła spust.
Huk wystrzału niemal ją ogłuszył. Mężczyzna zawył z bólu i zwalił się na ziemię, a jego krew opryskała twarz Kate. Dziewczyna szybko wstała i obróciła się ku Sawyerowi, wznosząc broń.
Sawyer stał nad powalonym Pickettem, celując w niego z jego własnego karabinu. Leżące w błocie radio trzeszczało donośnie.
- Danny, co się tam dzieje, do cholery?! Danny, słyszysz mnie?!
- Nie wiem, czemu miałem zginąć za tę twoją Coleen – warknął Sawyer, wpatrując się w Picketta. – Ale wiem, że zaraz do niej dołączysz.
- Sawyer, nie ma czasu! – krzyknęła Kate, wybiegając z klatki. – Jack dał nam niecałą godzinę!
Sawyer popatrzył na nią przelotnie. W jego oczach lśnił gniew. Spojrzał znów na Picketta, dyszącego wściekłością u jego stóp.
- Więc nie traćmy czasu, Piegusku.
Uniósł broń i wyrżnął kolbą w głowę Picketta.
LOST
Ciepła woda łagodnie omywała jej ręce. Juliet powoli zmywała naczynia, zerkając ze znudzeniem przez okno domu. Za szklaną taflą łagodnie kołysały się szczyty drzew w dżungli.
Ale ten widok od dawna już nie cieszył ani nie uspokajał. Juliet czuła się więźniem tej wyspy i wcale nie było to przyjemne uczucie. Od kilku lat nie wychylała nosa spoza wioski, gdzie ich osiedlono po zawieszeniu prac Dharmy. Początkowo była zachwycona – spokój, mili ludzie, wszystkiego pod dostatkiem... Teraz każdy dzień, w którym zmuszona była oglądać tę przeklętą wyspę, był dla niej katorgą. Miała już tego dość. Chciała wrócić do cywilizacji.
Drzwi skrzypnęły. Juliet obejrzała się.
- Hej, Ben.
- Witaj, Juliet.
Jej mąż przemaszerował przez kuchnię i wziął jabłko z koszyczka na stole. Juliet boleśnie odczuła fakt, iż nie zaszczycał jej nawet spojrzeniem. Wróciła do przecierania miękką gąbką talerzy, choć te były już dawno czyste.
- Co z Alex? – zapytał Ben po chwili milczenia. – Czuje się już lepiej?
- Tak – mruknęła Juliet. W jej uszach krew zaczęła głośniej pulsować. – Czuje się już całkiem dobrze.
- Cieszę się – odparł Ben, nie dostrzegając jej zdenerwowania. – Gdyby czegoś potrzebowała z magazynu, daj mi znać, to...
- Dlaczego ona aż tak cię obchodzi?
Ben wbił w nią zaskoczone spojrzenie swoich wyłupiastych, wodnistych oczu. Powolnym ruchem opuścił trzymane przy ustach jabłko.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi.
- Przybrana córka obchodzi cię bardziej niż własna żona! – warknęła Juliet, wycierając trzęsące się lekko ręce o ściereczkę. – Kiedy ja jestem chora, nie pytasz co godzinę, jak się czuję.
- Uspokój się – powiedział sucho Ben. – To do ciebie niepodobne. Jesteś zazdrosna o naszą, jak ją nazwałaś, przybraną córkę?
Juliet poczuła zimne ukłucie szyderstwa, czającego się w jego głosie. Zacisnęła szczęki.
- Nie, Ben – odparła zimno. – Skąd ty możesz wiedzieć, co jest do mnie podobne, a co nie? Ostatnio wcale nie ma cię w domu. Przesiadujesz bez przerwy u tego...
- Dość! – uciął niegłośno, ale stanowczo Ben. – Nie będziemy tak dyskutować. Muszę iść.
- Dokąd? – rzuciła głosem, który miał być chłodny i szyderczy, ale niebezpiecznie się łamał. – Ben!
Zatrzymał się w progu. Powoli spojrzał na nią. Uderzyło ją, jak staro już wygląda. A wydawałoby się, że nie minęło nawet kilka lat, odkąd tu przybyli...
- Ben... – zaczęła pojednawczym tonem. – Jestem już zmęczona tą wyspą. Odkąd tu przyjechaliśmy, nie widziałam nawet pięciu nowych osób. A odkąd zawieszono eksperymenty w Hydrze...
- Do czego zmierzasz, Juliet? – zapytał bezbarwnym tonem Ben.
Tego tonu nienawidziła najbardziej. Oznaczał, że rozmowa wchodzi w obszar, gdzie fanatyzm Bena zwyciężał jego zdrowy rozsądek. Mimo to spróbowała.
- Ben, proszę cię, wyjedźmy stąd. Opuśćmy tę wyspę.
Patrzył na nią bez słowa. Rysy jego twarzy ściągnęły się.
- Doskonale zdajesz sobie sprawę, że nie wolno nam opuścić posterunku. Dopóki nie przybędą inne rozkazy...
- Możemy uciec, Ben!
- Uciec? – zapytał tym samym bezbarwnym tonem, w którym zadrgało jednak coś groźnego. – Jak chcesz tego dokonać?
- Mamy łódź podwodną – powiedziała żarliwie Juliet, podchodząc do niego bliżej. – Wiem, że kilka osób poszłoby z nami... Odpłynęlibyśmy choćby jutro o świcie...
- I co dalej? – przerwał jej szyderczo. – Dokąd popłyniemy? Może do twojego ukochanego Portland? Co ty na to? Zawsze marzyłaś, by tam zamieszkać, prawda?
- A dlaczego nie, Ben? – szepnęła błagalnie, czując, jak coś ściska jej gardło. – Ben... Ja tu oszaleję... Nie mogę już wytrzymać na tej wyspie...
- Jesteśmy pracownikami Dharmy, Juliet! – podniósł głos. – Dopóki nie otrzymamy...
- Dharma już nie istnieje! – krzyknęła Juliet. – To wszystko już przeszłość! Od wielu lat każą nam siedzieć w tej przeklętej wiosce, połowa stacji jest opuszczona, a my...
- On tak nakazał!
- On? To szaleniec, Ben! Słuchamy rozkazów szaleńca! A może on już nie żyje?! Może siedzimy tu bez żadnego sensu, bo nie ma kto wydawać kompetentnych rozkazów?
Po wyrazie jego twarzy poznała, że przegięła. Ben poczerwieniał.
- Nie waż się tak o nim mówić!
- Ja muszę wydostać się z tej wyspy! Chcę zamieszkać w Portland!
- Zamknij się, Juliet!
Poczuła się tak, jakby dostała w twarz. Zamarła, zbyt wściekła i zrozpaczona, by cokolwiek powiedzieć. Ben wpatrywał się w nią tym swoim przeklętym, bezwzględnym spojrzeniem.
- Dla twojej wiadomości, Juliet – powiedział cicho – nie jesteśmy w Portland.
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Juliet poczuła, że chce jej się płakać. Opadła na kanapę, dygocząc ze złości. Poczuła, że coś ją uwiera i podniosła to. Był to magazyn medyczny, który przysyłano tu co kilka miesięcy. Na okładce uśmiechał się lekko przystojny chirurg w dopasowanym garniturze. Napis powyżej głosił: „JACK SHEPHERD CHIRURGIEM ROKU”.
Juliet popatrzyła przez chwilę na uśmiechniętą twarz, czując, jak wypełnia ją coraz głębsza nienawiść do tego szczęśliwego człowieka. Cisnęła pismo do kosza.
Monotonne, szybkie pikanie tętna Bena rozbrzmiewało echem w sali operacyjnej. Jack krążył wokół stołu jak sęp, starając się jednocześnie wyglądać stanowczo i nie okazać zdenerwowania. Czuł, jak po plecach spływa mu zimny pot.
Nikt się nie odzywał. Tom, po kilku bezskutecznych próbach nawiązania łączności z Pickettem, dał sobie spokój i zerkał tylko na Jacka spod zmrużonych oczu. Kobieta, która asystowała przy operacji, szeptała coś w kącie do towarzyszącego jej mężczyzny, któremu Jack zabronił podchodzić do stołu. Juliet po prostu wpatrywała się w chirurga tym swoim zagadkowym, nieodgadnionym spojrzeniem.
Jack rozejrzał się uważnie po twarzach Tamtych i poczuł coś w rodzaju satysfakcji. Ci ludzie myśleli, że zdołali go złamać. Że zrobili z niego marionetkę podległą ich rozkazom. Że zaszantażowali go i trzymają w szachu. Tymczasem to on zwyciężył. Oszukał ich wszystkich. I ocalił Kate.
No i Sawyera, oczywiście.
Jednak myśl o tych dwojgu nie była teraz najlepszym pomysłem. Potrzebował całego swojego opanowania i ostrożności, by utrzymać przewagę, a obraz półnagiej Kate leżącej w ramionach Sawyera z pewnością mu w tym nie pomagał. Jack wziął głębszy oddech i zerknął na wzkaźniki urządzeń. Tętno Bena było odrobinę za szybkie. Lekarz chwycił jedną z przygotowanych przed operacją strzykawek i uniósł ją ku światłu, sprawdzając drożność igły.
- Co ty robisz? – zapytał podejrzliwie Tom, kiedy Jack zbliżył się ze strzykawką do Bena.
- Podaję mu coś na wzmocnienie – odparł Jack. – Chyba nie chcecie, żeby umarł, prawda?
Bez dalszych dyskusji wstrzyknął operowanemu substancję uspokajającą. Tętno Bena nieco zwolniło, choć nadal szaleńcze pikanie budziło w nim odruch zajęcia się rannym. Powstrzymał się jednak. Ten ranny musiał być w niebezpieczeństwie. Przynajmniej na razie.
Nagle zatrzeszczało radio przy pasku Toma. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku, a Jack poczuł szybsze bicie serca. Czy Kate i Sawyer są już bezpieczni? Czy to może wiadomość o ich schwytaniu? Kiedy Tom podniósł krótkofalówkę do ust, Jack zdał sobie sprawę, że usta ma zupełnie suche.
- Tak?
- Tom, to ja, Danny! – zaskrzeczało radio głosem Picketta. – Ta suka postrzeliła Jasona w ramię! Zabrali moją krótkofalówkę i uciekają w kierunku wybrzeża!
Jack poczuł nagły dreszcz. A więc na razie wszystko w porządku. Uciekają. Tom spojrzał na niego i przez chwilę patrzyli sobie z napięciem w oczy. Jack przeniósł powoli spojrzenie na Bena i dostrzegł, że i wzrok Toma tam podąża.
- Tom, słyszysz mnie?! – warknęło radio. – Przyślij mi pomoc! Opatrzyłem Jasona, ale musimy ich złapać!
Tom oblizał wargi. Jack rzucił mu groźne spojrzenie, po czym wskazał na Bena.
- Decyzja należy do ciebie, Tom – powiedział cicho. – Każ im zaniechać pościgu, albo pozwolę mu umrzeć.
Tom znów oblizał usta. Potem z wahaniem podniósł krótkofalówkę do ust i wdusił przycisk nadawania.
- Danny, nie ścigajcie ich. Inaczej doktor zabije Bena.
- Co ty wygadujesz?! Oni uciekli, rozumiesz? Od kiedy, do cholery, ten doktor nami rządzi?!
- Od kiedy od niego zależy życie Bena! – warknął Tom. – Wracajcie do kwater, Danny. Nie ścigajcie ich.
- A niech cię cholera, Tom...!
Radio trzasnęło i umilkło. Tom patrzył na nie przez chwilę, nim zatknął je za paskiem. Miarowo pikały urządzenia.
- Podjąłeś słuszną decyzję, Tom – powiedział Jack, usiłując się uśmiechnąć mimo boleśnie ściśniętych szczęk.
- Co się dzieje, Danny? – jęknął Jason, ściskając palcami bandaż na ramieniu.
- Kazali nam puścić uciekinierów wolno! – warknął Pickett, miotając się w słabnącym deszczu koło klatek. – Ale niech mnie cholera, jeśli na to pozwolę! Dasz radę iść?
- Chyba tak...
- Więc leć po George’ a, Annę i Dennisa! Mają tu być za pięć minut, z bronią!
- Ale Danny... Tom powiedział, że ten lekarz...
- Ten cholerny doktor nie wie, co robimy – wycedził Pickett, spoglądając na ciemniejący w pobliżu budynek. – Zamierzam dorwać tego sukinsyna i odpłacić mu za Coleen.
W sali operacyjnej robiło się coraz bardziej duszno. Jack, krążący wokół stołu jak drapieżnik koło upolowanej zdobyczy, ukradkiem otarł czoło. Potem zerknął na zegar i zdał sobie sprawę, że minęło już niemal pół godziny, odkąd kazał Kate uciekać. Czas uciekał bardzo szybko. Zbyt szybko.
Przeszył go nagły dreszcz strachu. Nie o siebie, on był bezpieczny... przynajmniej chwilowo... Nie, bał się o Kate. Nie chciał, by zginęła podczas ucieczki. Modlił się, by zdołała dotrzeć do ich obozowiska, zanim upłynie wyznaczony czas... albo żeby chociaż ukryła się w jakimś opuszczonym miejscu, może stacji, których najwidoczniej nie brakuje na wyspie, i stamtąd dała znać, że jest bezpieczna... To znaczy, są bezpieczni. Ona i...
Ona i Sawyer.
Niechciane obrazy znów stanęły mu przed oczami. Te sceny – a właściwie jedna, wyrazista jak fotografia scena, którą wciąż rozpamiętywał na nowo – budziły w nim złość, a to była teraz ostatnia rzecz, na jaką mógł sobie pozwolić.
Żeby oderwać myśli od tego tematu, zdecydował się wrócić do operacji. Czas działał na jego niekorzyść. Jeśli miał usunąć ten nowotwór, to lepiej teraz, niż później. Później, kiedy już zaszyje nerkę Bena, Tamci mogą być mniej skłonni, by tak gładko wykonywać jego rozkazy.
- Co robisz? – zapytał Tom, najwyraźniej zdenerwowany swoją bezsilnością. Zagryzał wargi i kręcił się niespokojnie, aż w końcu oparł się o ścianę i założył ręce na piersi.
- Chcę usunąć ten nowotwór – odpowiedział Jack, zerkając na niego znad ponownie nałożonej maseczki. – Po to mnie przecież tu sprowadziliście.
Odłożył pokrwawiony skalpel i sięgnął po inny, nieco mniejszy. Zanim jednak zdążył nachylić się nad Benem, Tom odezwał się:
- Wiem, że nie chcesz go zabić, Jack. Jestem pewien, że blefujesz. Nie zabiłbyś nikogo. Jesteś przecież lekarzem.
- Ciekawa teoria, Tom – rzucił Jack, patrząc na niego zimno. – Chcesz się przekonać, czy jest prawdziwa? Spróbuj tylko zrobić coś nie tak.
Tom spojrzał mu w oczy, potem na skalpel w jego ręce i otworzył usta, jakby chciał cos powiedzieć; zaraz jednak je zamknął i, spochmurniały, obserwował tylko bacznie poczynania Jacka.
Mężczyzna nachylił się nad nieprzytomnym pacjentem. Część nowotworu, którą już usunął, nie była zbyt rozległa, ale w płynącej krwi nie mógł dostrzec reszty.
- Potrzebuję kogoś do trzymania sączków – oznajmił głośno.
- Ja ci pomogę – powiedziała cicho Juliet.
- Nie! – Jack powstrzymał ją ruchem ręki. – Nie ty. Niech ona mi pomoże.
Wskazana przez niego kobieta o przestraszonych oczach podeszła z wahaniem i chwyciła czubkami palców wskazany jej sączek. Juliet wpatrywała się w oczy Jacka, który również nie odrywał od niej spojrzenia, aż w końcu odwróciła się i zaczęła spacerować pod ścianą. Nie widział jej twarzy, przesłoniętej maseczką, ale w jej oczach połyskiwało coś nieprzyjemnego. Ocierając spocone czoło, ponownie nachylił się nad znacznie czystszą raną.
Nie mógł dostrzec reszty nowotworu. Kazał swojej asystentce przyłożyć drugi sączek, a sam rozsunął delikatnie brzegi nacięcia w tkance łącznej. Wydłużony, fioletowy jęzor nowotworu, ciągnący się do ukrytego zapewne gdzieś przy kręgosłupie guza, powinien być już widoczny. Tknięty złym przeczuciem, Jack rozsuwał brzegi rany coraz silniej, aż nie mógł już sięgnąć głębiej bez poszerzania nacięcia, czego nie chciał robić. Nowotworu nie było.
Jack podniósł głowę i spojrzał na spoczywający w słoju już wycięty guz. Uniósł go do światła i przeszył go zimny dreszcz. Na zrakowaciałym fragmencie tkanki nie było żadnych uszkodzeń. Nie odciął części nowotworu. Usunął go w całości. Usunął małego, niegroźnego, nie agresywnego guzka, który uciskał tylko zwoje nerwowe.
Serce waliło mu tak szybko, że dudnienie, które słyszał w uszach, zlewało się niemal z elektronicznym piskiem urządzenia monitorującego puls Bena. Ignorując wymieniającą sączki kobietę, przeszedł kilka kroków ku wiszącym na planszy prześwietleniom. Uniósł je do światła. Szeroki, rozległy nowotwór był doskonale widoczny – gdyby było inaczej, nie dałoby się go wykryć rentgenem. A jednak na kręgosłupie Bena nie było już niczego. A to oznaczało...
Jack odwrócił się gwałtownie ku Juliet, która patrzyła na niego spod zmrużonych powiek.
- To nie są jego prześwietlenia...!
Dziś mam dla Was retrospekcję.
Zapadał zmierzch. Juliet, ściskając w rękach tacę z herbatą, zapukała do drzwi jednego z pokojów.
- Proszę.
Weszła do środka, zamykając drzwi za sobą. Alex, która czytała coś, leżąc na łóżku, na jej widok podniosła się na rękach i usiadła. Na jej twarzy odmalowała się niepewność zmieszana z zakłopotaniem. Juliet wiedziała, że Alex się jej trochę boi. Odpowiadało jej to.
- Cześć, Juliet.
- Witaj, Alex. Przyniosłam ci herbatę.
- Dzięki. Postaw ją tutaj, na stoliku.
Kobieta postawiła tacę i spojrzała chłodno na Alex.
- Mogę usiąść?
- Proszę – zgodziła się niezbyt chętnie dziewczyna.
Juliet opadła na miękki, brązowy fotel obity pluszem. Uważnym wzrokiem rozejrzała się po pomieszczeniu.
- Widzę, że nadal nie posprzątałaś. A podobno już całkiem wyzdrowiałaś. Lubisz nawet wymykać się z domu, na... nocne spacery.
Alex gwałtownie poczerwieniała, ale zawstydzenie w jej oczach szybko zmieniło się w bunt.
- Tak, chodzę na spacery – powiedziała hardo, patrząc na Juliet hardo. – Kiedy chcę i gdzie chcę.
- I z kim chcę, tak? – przerwała jej zimno Juliet. – A co na to Ben?
Na dźwięk jego imienia dziewczyna wyraźnie spochmurniała. Zaraz jednak podniosła dumnie głowę.
- Ben wkrótce zrozumie, że nie może mnie tu więzić. Jestem już prawie dorosła! Mam...
- Niecałe szesnaście lat – wpadła jej w słowo Juliet. – I podlegasz naszej opiece. Mojej i jego. I dopóki Ben... albo ja... nie pozwalamy ci się z kimś spotykać, masz tego nie robić. Inaczej mogą cię czekać przykre konsekwencje. Ciebie... i Karla.
Alex podskoczyła jak rażona piorunem na dźwięk tego imienia. Tym razem w jej oczach był strach.
- Zostawcie go w spokoju! – zawołała. - Czego ode mnie chcesz? Co mam zrobić, żebyś przestała nas prześladować?
- Nareszcie ta rozmowa zmierza do jakichś konkretów – stwierdziła chłodno Juliet. – Oto, co masz zrobić. Potrzebuję zdjęć rentgenowskich mężczyzny w wieku około 40 lat, z dobrze widocznym, rozległym, agresywnym nowotworem kręgosłupa. Wiem, że sprzątając w archiwach masz dostęp do dawnych akt medycznych, a nie chcę tam iść sama.
Alex przez dobrą minutę milczała, wpatrując się w Juliet jak w jakieś wyjątkowo dziwne zjawisko.
- Po co? – odezwała się wreszcie cicho. – Po co ci te zdjęcia?
- To nie powinno cię obchodzić. Masz mi je przynieść, cały zestaw, z dobrze widocznym na pierwszy rzut oka rakiem kręgosłupa. I masz to utrzymać w tajemnicy. Inaczej ty i Karl... cóż... powiedzmy, że beze mnie Ben nie stanie się wam przychylny.
Dziewczyna nie była w stanie wykrztusić słowa. Jej wargi zaczęły leciutko drżeć. Juliet poczuła cos w rodzaju politowania dla tej w gorącej wodzie kąpanej dziewczyny.
- Mnie nie zależy na tym, byś rozstała się z Karlem – kontynuowała, patrząc swojej przybranej córce prosto w oczy. – Ale doskonale wiesz, że decyzja należy do Bena. Twojego ojca. Jeśli zrobisz to, o co cię proszę, przekonam go, by dał wam spokój. Pozwoli ci się z nim spotykać. I nie będzie go tak surowo karał za... niesubordynację.
- A jeśli odmówię? – zapytała szybko Alex. Jej głos także dygotał, choć starała się, by brzmiał hardo.
- Jeśli nie zdobedziesz tych prześwietleń albo powiesz o nich komukolwiek – nawet Benowi – nie wstawię się za tobą u niego. A Karl odczuje, co to znaczy sprzeciwiać się rozkazom Dharmy.
Alex milczała; jej twarz zadygotała i nagle spod ściśniętych powiek wytrysnęły łzy. Juliet wpatrywała się w nią z mieszaniną współczucia i wrogości. Kiedy jednak jej córka uniosła głowę, znów przybrała minę twardą i obojętną.
- Dobrze... Zrobię to. Zdobędę te zdjęcia.
- Cieszy mnie twoja decyzja, Alex – powiedziała Juliet, wstając. – Dobrej nocy.
kilka małychj błędów polegających na tym, że postacie akurat tak by się nie zachowały, na przykłąd na początku, iedy mamy kłótnię, wiem na 100% że Ben nie krzyknąłby na juliet (ani na nikogo innego) bo on jest zły, a źli nie krzyczą. jednak drugi post, operacja, jest genialny. generalnie świetna robota, przemku.
Dzięki, Avada. Już myślałem, że nie zajrzy tu nawet pies z kulawą nogą, a tu proszę - nie miałem racji.
W porządku, Ben krzyczeć nie będzie. Ale podnieść głos może?
***
Juliet wpatrywała się w Jacka bez słowa. Jej brwi zbiegły się jak ptasie skrzydła, twarz pobladła w mgnieniu oka, ale nie odpowiedziała ani słowem na jego okrzyk. Zareagował natomiast Tom.
- Jak to nie jego prześwietlenia? O czym ty mówisz, Jack?
- To nie jego zdjęcia! – powtórzył Jack, odwracając się ku niemu. – To, co wyciąłem waszemu szefowi, to mały, niegroźny guz. Poza nim niczego tam nie ma. Do kogo należą te prześwietlenia?
- To niemożliwe...
- Przestań kłamać! – krzyknął Jack, podchodząc bliżej i wymierzając oskarżycielsko palec w mężczyznę. - Czyje, do diabła, są te zdjęcia?!
- Nie mam pojęcia, o czym...
Jack odwrócił się gwałtownie, by zadać to samo pytanie Juliet.
- A może ty mi to wyjaśnisz?
Kobieta spojrzała na niego; była bardzo blada. Nie odezwała się, rzuciła tylko okiem na zegar i zrobiła ruch, jakby chciała podejść do stołu operacyjnego.
- Zostań tu! – rozkazał jej Jack i ponownie podszedł do podświetlonego ekranu, by przyjrzeć się zdjęciom.
Obejrzał uważnie trzy wiszące prześwietlenia. Wyglądały na prawdziwe. A skoro tak, musiały należeć do kogoś innego, nie do Bena. W co oni z nim grają?
- Chcesz powiedzieć – odezwał się Tom – że cała ta operacja była niepotrzebna?
- Usunąłem mu niegroźnego guza, który mógł co najwyżej powodować okazjonalne bóle karku – odparł Jack, nie odrywając wzroku od zdjęć. – Albo mrowienie palców. Ale jego życiu nic nie zagrażało.
- Więc zaszyj go! – zażądał Tom.
- Zrobię to, kiedy moi przyjaciele będą bezpieczni.
- Do cholery, do tego czasu może wydarzyć się tysiąc rzeczy! Mogą zgubić radio albo rozładuje im się bateria... I co wtedy?
- Jeśli nie są ścigani – przerwał mu Jack, spoglądając na niego – to nie masz się czego bać. A przecież nie są, prawda?
Tom pokręcił głową, zniecierpliwiony. Jack jeszcze przez chwilę przyglądał się prześwietleniom, po czym odwrócił się ku Juliet, zamierzając zmusić ją, by powiedziała mu prawdę.
Ale Juliet już za nim nie było. Tknięty dreszczem przerażenia, obrócił się i zobaczył ją stojącą nad Benem. Jej skryte pod białymi, gumowymi rękawiczkami palce uzbrojone w igłę sunęły ku ranie w plecach mężczyzny.
- NIE...!
Jack rzucił się ku stołowi operacyjnemu, ale wiedział, że nie zdąży. Jakby w zwolnionym tempie patrzył, jak połyskująca igła opuszcza się coraz niżej i niżej, niemal sięgając już rany... Juliet będzie udawać, że chciała go ratować...
Z pomocą przyszła mu kobieta zmieniająca sączki. Na widok twarzy Jacka przestraszyła się i niewiele myśląc chwyciła Juliet za rękę, nim ta zdołała dotrzeć do rany.
- Zostaw go, Juliet...!
- Puść mnie, Sally!
Zanim Juliet wyszarpnęła nadgarstek z uścisku kobiety, Jack już odepchnął ją gwałtownie od stołu. Igła upadła na podłogę, wlokąc za sobą białą nić chirurgiczną. Maseczka zsunęła się z twarzy Juliet i Jack mógł dostrzec jej pobladłą twarz i dygoczące, zaciśnięte usta. Uderzyła go desperacja widoczna w jej oczach.
- Co ty wyprawiasz?! – zapytał szybko, zasłaniając swoim ciałem stół operacyjny. – Chcesz, żeby on umarł?!
Tak, szepnął w jego głowie cichy głosik, ona tego właśnie chce... Nie pamiętasz filmu, który ci pokazała? „Zabić drozda”... Czując na karku dreszcze, Jack spojrzał w oczy Juliet, ale nie mógł z nich nic odczytać. Była doskonałą aktorką. Niezależnie od tego, co właściwie grała.
- Co ty wyprawiasz, Juliet? – włączył się Tom, podchodząc do nich.
- Chciałam zszyć tę ranę na nerce – powiedziała cicho Juliet. – Jack, ja...
- Nie podchodź do stołu! Inaczej pozwolę mu się wykrwawić!
- Jack... Chciałam uratować mu...
- Wyprowadź ją stąd! – zażądał Jack. – Zabierz ją z sali!
- Daj spokój, Jack. Ona...
- Wyprowadź ją, albo ja pozwolę mu umrzeć!
Po tej groźbie w sali ponownie zapanowała głucha cisza. Tom wpatrywał się w milczeniu w oczy Jacka, jakby rozważając, czy ten mówi prawdę. Juliet zerkała nerwowo ku Benowi. Jack poczuł zimny dreszcz na myśl, że chciała go zabić pod pretekstem zszywania rany.
Ale... czy naprawdę chciała?
- Jack – zaczęła jeszcze raz Juliet. – Chciałam go ratować, musisz mnie zrozumieć... Bardzo mi na nim...
- Chciałaś go zabić! – przerwał jej Jack. – Nie zapomniałem tego, co mi pokazałaś w swoim filmie!
Na krótko zapadła cisza. Chirurg wpatrywał się z napięciem w twarz kobiety, próbując dostrzec jakieś drgnięcie, jakiś błysk strachu lub wściekłości, cokolwiek, co dałoby mu pojęcie, czego ona właściwie chce i do czego dąży. Ale nie dostrzegł nic poza niemal wiarygodnym zaskoczeniem.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Jack – stwierdziła chłodno Juliet.
- Jack, o jaki film ci chodzi? – wtrącił się Tom.
- Pokazała mi nagranie, w którym kazała mi zabić Bena i upozorować wypadek przy operacji – odparł chirurg, wpatrując się triumfalnie w Juliet. – Nie chciała, żebyście się o tym dowiedzieli. Oszukała was.
Tom wytrzeszczył oczy na Juliet. Kobieta nie patrzyła na niego, nadal wpatrując się w Jacka. W jej oczach zabłysło coś dziwnego i Jacka momentalnie opadły wątpliwości, czy dobrze zrobił, zdradzając tę informację. Juliet zapewne była wściekła, widział to za murem jej obojętności i jej mistrzowskiej gry. Albo tak mu się wydawało. Równie dobrze mogła to być troska i strach.
- Nie wiem, o czym on mówi, Tom – powiedziała błagalnie. – Jack, proszę cię, nie rób tego! Kocham Bena. Nie chcę, żeby umarł!
Jack milczał, zdenerwowany i zdezorientowany. Do ciężkiej cholery, o co jej tak naprawdę chodziło? Rosła postać Toma kołysała się na piętach. On też był wyraźnie niezdecydowany i nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić.
- Wyprowadź ją z sali – powtórzył wreszcie Jack, siląc się na spokój. – To wasza ostatnia szansa. Potem go zabiję.
Miarowo pikał elektrokardiograf. Tom podszedł i położył bladej Juliet rękę na ramieniu.
- Chodź, Juliet.
Pozwoliła mu się wyprowadzić, ale jej usta drżały coraz silniej. Zamrugała gwałtownie kilka razy. Odwróciła się w drzwiach, rzucając mu ostatnie spojrzenie, a on uchwycił krótkie jak mgnienie oka skrzywienie warg. Kiedy Tom wrócił, zatrzaskując wahadłowe drzwi, dał się słyszeć przytłumiony szloch.
Nie pomogło to napiętym do granic nerwom Jacka.
- Zamknij drzwi – zakomenderował Jack. – Zablokuj je.
Mężczyzna spełnił jego żądanie bez słowa. Jack nadal słyszał cichy szloch za drzwiami. Aby choć trochę opanować nerwy, ponownie pochylił się nad Benem. Pomogło. Znów był w doskonale sobie znanej sytuacji: był lekarzem operującym pacjenta. Poprosił kobietę z sączkami, by odsunęła się na chwilę i zaczął delikatnie badać ranę palcami. Przesuwał się właśnie ostrożnie w górę kręgosłupa, gdy Tom niespodziewanie się odezwał.
- Wiem, że nie zabijesz Bena, Jack. Nie potrafiłbyś. Nie chcesz tego.
- Masz rację – odparł Jack, nie podnosząc głowy. – Na razie nie chcę go zabić. Umrze dopiero wtedy, gdy coś stanie się Kate lub Sawyerowi.
Tom parsknął krótkim śmiechem, zaraz jednak umilkł, pochłonięty najwyraźniej jakimiś myślami. Jack spróbował zanurzyć długi, stalowy przyrząd w ranie, by upewnić się co do tego, iż nie ma tam już śladu nowotworu, gdy Tom odezwał się znowu.
- Juliet naprawdę powiedziała ci, żebyś zabił Bena?
- Tak – odparł lekarz, zerkając na niego.
Tom milczał przez moment.
- Zdajesz sobie chyba sprawę, że jedyną przyczyną, dla której wciąż żyjesz, jest to, iż potrzebujemy cię do tej operacji?
Jack podniósł głowę i wyprostował się, patrząc na mężczyznę i starając się wyglądać groźnie. Nie zamierzał – po próbach przemówienia do jego wrażliwości – dać się podejść groźbami.
- Więc jeśli pozwolisz Benowi umrzeć – kontynuował Tom – ty też zginiesz.
- Chyba jednak zaryzykuję – odparł Jack tonem, w którym, miał nadzieję, pobrzmiewało wystarczająco wiele buty i pewności siebie.
Tom umilkł, ale teraz był wyraźnie zły. Odszedł w najdalszy kąt, poza krąg rzucanych przez reflektory świateł i tam stał w milczeniu, splótłszy ręce na piersi.
Jack ponownie pochylił się nad raną, ale nie miał już do tego serca. Boleśnie odczuł całą beznadziejność położenia, w którym się znalazł. Miał przez dalsze pół godziny stać nad nieprzytomnym, wykrwawiającym się powoli Benem, nie mając zupełnie nic do roboty i zamartwiając się losem Kate. I Sawyera. W dodatku zdradził Tamtym, co kazała mu zrobić Juliet, stracił nad nimi przewagę wiedzy, nic przy tym nie zyskując.
Wyprostował się lekko, udając, iż nadal gmera w ranie. Im dłużej patrzył na ranę, tym natarczywiej wyobraźnia podsuwała mu obrazy wykrwawiającej się Kate, porzuconej przez Sawyera gdzieś w dżungli. Bezwiednie zacisnął zęby, po czym zerknął na zegar.
Pozostało jeszcze dwadzieścia minut.
pisz dalej, pisz, ja czytam!
Piszę, piszę.
***
Wrota były zatrzaśnięte na głucho. Juliet, szlochając w bezsilnej złości, uderzyła w nie kilkakrotnie pięścią. Wszystko przepadło. Zawiodła samą siebie. Nie zdołała zmusić do posłuszeństwa jednego sentymentalnego, żałośnie bohaterskiego lekarza.
Nienawidziła siebie w tej chwili. Nienawidziła siebie słabej.
Jak mogła być tak głupia, by próbować tak jawnej próby morderstwa? To prawda, była zdesperowana, bo Jack zbyt szybko odkrył, że zdjęcia nie należą do Bena... Ale i tak powinna się pohamować, powinna przemyśleć sprawę i zagrać na honorze i rozsądku Shepherda...
Jak mogła być tak głupia?!
Szybko jednak gniew na siebie przeobraził się we wściekłość na Jacka. Ten ponury, żałosny facet, ten pożal się Boże bohater, ratujący ludzkie życia i zawsze dochowujący wierności starym, martwym zasadom... Powinien być jak dobrze naoliwiony trybik w maszynie. Jak narzędzie w jej ręku. Powinien przełamać szlachetne wahania i przeciąć tę nerkę na całej długości, albo jakąś tętnicę! Czy nie była wystarczająco klarowna w tym filmie?! Czy ten facet nie rozumiał, że tylko ona ma faktyczne możliwości, by pomóc mu wrócić do domu?!
Rozjuszona Juliet zerwała się spod wrót, przy których siedziała, płacząc. Gwałtownie ocierając ostatnie łzy, pognała korytarzem ku pokojowi obserwacyjnemu. Tam usiadła w fotelu i gorączkowym wzrokiem zaczęła przebiegać monitory.
Kiedy dostrzegła to, czego szukała, sięgnęła po leżące nieopodal radio.
- Danny, słyszysz mnie? Danny!
Krótkofalówka zatrzeszczała, po czym odezwała się zupełnie wyraźnie:
- Słyszę cię, Juliet! O co chodzi?!
- Uciekinierzy, których gonicie, są przy ostatnich klatkach dla ptaków. Kierują się na północ.
- Jesteś pewna?! – zapytał podniecony Pickett. – Skąd to wiesz?
- Widzę ich na monitorze – odparła Juliet.
- Dzięki! Dorwiemy ich!
- Danny! – zawołała głośno Juliet, kiedy Pickett już miał się wyłączyć.
- Tak?
Na wargach kobiety wykwitł nienawistny grymas, istna groteskowa imitacja uśmiechu. Rysy twarzy jej stwardniały, gdy lodowatym głosem rozkazała:
- Obstawcie przystań. Macie ich zabić.
Pogoda dopisywała. Słońce prażyło upalnie z góry, zmuszając Juliet do krycia się w cieniu wielkiego, słomkowego kapelusza. Przypuszczała, że wygląda w nim pociesznie i średnio jej się to podobało.
Kobieta pochyliła się nad rabatką, rozkoszując się zapachem kwiatów. Potem przyklękła i zaczęła wyrywać chwasty, które zaczęły wypełzać spod ziemi. Kiedy wszystkie spoczywały już na kupce obok ścieżki ogrodu, Juliet sięgnęła po stojący nieopodal spryskiwacz z trucizną przeciw szkodnikom. Już miała opryskać nim łodygi kwiatów, gdy jej wzrok padł na symbol widniejący na zbiorniczku.
Logo Dharmy.
Gniewnym ruchem odstawiła butelkę i usiadła na ziemi, otrzepując rękawiczki o pobrudzone ziemią szorty. Nagle zdała sobie sprawę, że słońce już nie pali jej pleców.
Znów zapomniała. Deszcz zaskoczył ją tak, jak zaskakiwał ją często, choć mieszkała na wyspie od wielu lat. Krople runęły z nieba nagle, bez żadnej zapowiedzi, bez choćby grzmotu. Juliet zerwała się na równe nogi i popędziła ku zadaszonej altance, przytrzymując dłońmi kapelusz i w biegu narzucając na ramię płócienną torbę, z którą ostatnio się nie rozstawała. Nienawidziła tego deszczu, tak jak nienawidziła wszystkiego na tej wyspie. Zaczynała już dostawać obsesji.
Zaledwie opadła na ławkę w altance, zobaczyła, że ktoś jeszcze biegnie w jej kierunku, osłaniając głowę ręką. Juliet rozpoznała Bena. Wstała powoli, gdy jego kroki zadudniły na drewnianej podłodze i odsunęła się ku ścianie.
- To zabawne, że wciąż zaskakuje nas ten deszcz – odezwał się z bladym uśmiechem Ben. - Chociaż pada codziennie o tej samej porze.
Kobieta nie odpowiedziała. Ben oddychał przez chwilę szybciej, bezwiednie pocierając prawą dłonią kark. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i niewyspanie.
- Gdzie byłeś? – odezwała się w końcu Juliet.
- Spacerowałem – odparł, spoglądając na nią. – Chociaż wszystkie warte zobaczenia miejsca na wyspie już widziałem. Tysiące razy.
Deszcz bębnił głucho w dach altanki. Juliet patrzyła na krople ściekające po zaokrąglonych kolumienkach. Poczuła, jak serce bije jej szybciej. Czyżby to była szansa? Odruchowo poprawiła ramiączko torby zsuwające się z ramienia.
Nie. Trzeba z tym zaczekać. Ostatnia próba ubłagania go.
- Ben... – zaczęła, patrząc na deszcz. – Nie musisz ciągle przemierzać tych samych ścieżek. Nie musisz rozmawiać ciągle z tymi samymi ludźmi. Możemy to wszystko zmienić.
- Nie, Juliet! – przerwał jej szorstko, momentalnie tracąc resztki wesołości. – Ani słowa więcej o tym twoim głupim pomyśle! Doskonale wiesz, że nie zgodzę się opuścić wyspy!
- Musisz ją opuścić, Ben! – powiedziała prosząco Juliet, odwracając się ku niemu. – Siedzimy tu już zbyt długo... wszyscy powoli zaczynamy wariować... Ten chłopak, Karl, to najlepszy przykład. Młodzi chcą coś robić, poznać świat, a tkwią tu przez...
- Nie pozwolę ci obrażać Inicjatywy Dharma! – przerwał jej Ben, wyraźnie zdenerwowany. – A wybryki nieodpowiedzialnych dzieciaków, nie rozumiejących, jaki spotkał ich zaszczyt, nie mają nic wspólnego z tą wyspą! To ich problem, nie mój. Ja nie muszę opuszczać wyspy.
- Ben, posłuchaj sam siebie! – krzyknęła Juliet. – Siedzisz tu tak długo, że uwierzyłeś w te bzdury, które wciąż powtarzasz! Zaszczyt? Może i tak było na początku, kiedy wszyscy w to wierzyliśmy... W to całe ratowanie świata... Ale to nie jest nic warte, Ben! Wszystko już minęło! Dharma przestała istnieć!
- Istnieje, dopóki my istniejemy! – przerwał jej ostro Ben, wstając. – To, że straciłaś wiarę, nie znaczy, że straciłem ją ja! Wierzę w to, co robimy i wierzę, że ta wyspa jest najlepszym, co mogło nas spotkać!
- Tak sądzisz?! – krzyknęła bliska płaczu Juliet. – Więc popatrz sobie na to!
Odwróciła torbę do góry nogami i wysypała jej zawartość na blat stolika. Ben zmarszczył brwi i sięgnął po jeden z półprzezroczystych, ciemnych arkuszy. U góry każdego widniało imię i nazwisko: Benjamin Linus.
Deszcz ustał równie nagle, jak się zaczął.
- Dlaczego ukryłaś moje zdjęcia? – zapytał, podnosząc zdjęcie ku światłu. – Kiedy po nie przyszedłem po prześwietleniu, Sally powiedziała, że ktoś je zabrał. Czemu...
Nagle umilkł, wpatrując się z niedowierzaniem w zdjęcie. Przybliżył je do oczu. Potem odrzucił na stolik z wyrazem przestrachu i zaskoczenia na twarzy i sięgnął po cały plik zdjęć. Zaczął je gorączkowo przeglądać.
- To... to niemożliwe... – powiedział cicho. – Jak...
Juliet przypatrywała mu się z mieszaniną satysfakcji i strachu. Oby się udało, oby się tylko udało...
- Teraz rozumiesz, skąd te ciągłe bóle karku? – zapytała cicho, podczas gdy Ben nadal przeglądał prześwietlenia. – Dlaczego spacery sprawiają ci coraz większą trudność? Czemu nie możesz spać nocami i musisz łykać tabletki, by nie paraliżował cię dziwny ból w kręgosłupie?
- To nie może być prawda – odparł Ben, zdenerwowany jak nigdy dotąd. – Co zrobiłaś z tymi zdjęciami? Co ty znowu knujesz, Juliet?!
- Schowałam je na kilka dni, bo się martwiłam o ciebie – ciągnęła kobieta, jakby jej nie przerwano. - Bałam się o ciebie. Nie wiedziałam, jak ci o tym powiedzieć.
- Powiedz prawdę, Juliet!
- Mówię prawdę. Ben, musimy natychmiast opuścić tę wyspę. Musimy uciekać. Musisz trafić do lekarza.
- Kłamiesz, Juliet! – warknął, podchodząc do niej ze zdjęciem w ręku. – Wiem, że robisz, co możesz, żeby stąd uciec, ale to ci się nie uda. Nie opuścimy wyspy, choćbym miał tu umrzeć!
Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem odszedł ku centrum wioski, odgarniając ze złością gałązki krzewów. W ręku nadal ściskał jedno ze swoich prześwietleń. Juliet patrzyła za nim z okropnym ściskaniem w gardle, które, niepowstrzymane, szybko przeszło w szloch wściekłości i rozpaczy. Z ledwie tłumionym krzykiem zrzuciła wszystkie zdjęcia na ziemię, gdzie rozsypały się jak groteskowe jesienne liście, a potem usiadła wśród nich, by się wypłakać i choć trochę uspokoić nerwy.
To Alex.
Ta myśl naszła ją jak niespodziewany podmuch chłodu. To wina Alex. Na pewno go ostrzegła... albo celowo wybrała nieprzekonujące prześwietlenia... Wszystko jedno, to jej wina!
Juliet zerwała się na nogi i szybko pobiegła w kierunku domu. Chwyciła za telefon i wcisnęła przycisk oznaczony numerem cztery.
- Tu Danny.
- Danny, to ja, Juliet. Co Ben kazał zrobić z Karlem? Tym, który wymykał się do dżungli z Alex?
- Na razie niczego nie postanowił.
- Więc zrobię to ja. Zamknij go w klatce.
- Jesteś tego pewna?
- Bardziej niż kiedykolwiek, Danny. Zamknij go w klatce. W tej bez jedzenia.
czad. nadal masz problem z dopasowaniem zachowania do charakteru, ale z tego chyba można się wyleczyć. czekam aż wreszcie coś napiszesz, wszystko wskazuje na to, że wygrasz ten konkurs
Dlatego ze dobre czy ze nikt inny nie uczestniczy?
mieliśmy już kiedyś jeden konkurs walkowerem. prawda?
z tym, że jakości bym nie porównywała...
Konkurs się już skończył, zresztą, co to za konkurs bez nagród. Piszę ot, tak, bo spodobał mi się temat i znalazłem czas.
Avada - ale które zachowania nie pasują do których postaci? Juliet i Bena prawie nie znamy (zwłaszcza jej) i nie wiemy, jaka jest prywatnie. A Ben jako fanatyczny "wielbiciel" Dharmy wydaje mi się jak najbardziej na miejscu.
***
- Biegnij, Piegusku! Cholera, szybciej!
- Robię co mogę!
Kate potknęła się o jakiś kamień i o mały włos nie upadła. Zaledwie z trudem odzyskała równowagę, Sawyer chwycił ją za ramię.
- Teraz tędy! Musimy dostać się na północne wybrzeże wyspy!
Skręcili przy wielkiej, pustej klatce. W jej wnętrzu rosło kilka drzew, skrytych w niej aż po korony i Kate uznała, że musiała służyć do przechowywania ptaków. Nie było jednak czasu, by się przyglądać; pędzili bez ustanku, z trudem chwytając powietrze i oglądając się nerwowo za siebie.
Nagle nad uchem zaświstały jej kule. Wtuliła głowę w ramiona i krzyknęła:
- Rozdzielamy się!
- Nie, Piegusku!
- Musimy!
Kolejne strzały zmusiły Sawyera do zgodzenia się z nią. Skoczył w prawo, podczas gdy ona pognała w lewo, wpadając w szpaler wysokich drzew, pomiędzy którymi było dość miejsca na szybki sprint. Bez wahania pognała przed siebie jak gnana wichrem.
Gdzieś z prawej dobiegły ją strzały i zdała sobie sprawę, że to Sawyer.
Oby nic mu się nie stało, pomyślała.
Sawyer miał mniej szczęścia. Ledwie skoczył w prawo, poczuł, iż ziemia pod jego nogami staje się niebezpiecznie pochyła. Zanim zdążył wyhamować, potknął się i stoczył z niskiej skarpy. Szorując butami po piachu, zdołał się zatrzymać i w tej samej chwili ktoś znów zaczął do niego strzelać. Sawyer zacisnął zęby, uniósł broń i wypalił dwukrotnie ku majaczącym na górze sylwetkom.
Trafił. Rozległ się jęk bólu i jeden z Tamtych zwalił się na dół, lądując tuż obok Sawyera z obficie krwawiącą piersią. Mężczyzna zerwał się i pognał wzdłuż skarpy, nie chcąc zgubić kierunku i ponownie połączyć się z Kate.
Strzały chwilowo ucichły i Sawyer poczuł niemiły dreszcz na myśl, że Tamci pobiegli teraz za Pieguskiem. Do cholery, powinien martwić się o siebie, Piegusek to specjalistka od ucieczek. Da sobie radę.
Wspiął się po łagodnym zboczu i ujrzał majaczące w oddali morze. To było to. Ich cel. Modląc się (choć przecież nie wierzył w Boga), by Piegusek dotarł bezpiecznie, puścił się w poprzek wzgórza, wypatrując z napięciem Tamtych.
Strzały ucichły w oddali. Mimo to Kate nie przestawała biec.
Dżungla migała obok niej jak rozmyta zielona plama. Leśny dukt biegł cały czas w dół i Kate nie widziała, czy biegnie w dobrym kierunku. Głośno śpiewały ptaki.
Nagle, zupełnie niespodziewanie dla siebie samej, Kate wybiegła na jakąś drogę. Była to dość wąska, piaszczysta ścieżka, biegnąca mniej więcej wzdłuz osi wschód – zachód. Zaskoczona kobieta przystanęła, rozglądając się uważnie. Po prawej, jakieś kilkanaście metrów dalej, droga rozwidlała się. Węższa odnoga biegła w kierunku, z którego Kate przybiegła. Szersza wiodła w przeciwną stronę, ale nie to było najciekawsze. Na rozwidleniu stała tabliczka wskazująca szerszą odnogę, głosząca: „PRZYSTAŃ”.
Przystań. A więc mają tam jakąś łódź. Jeśli Sawyer mówił prawdę, będą potrzebować łodzi, by wydostać się z wyspy.
Kate już miała podejść bliżej, by przyjrzeć się tabliczce, ale nagle coś obudziło jej czujność; błysk światła, odbity od czegoś skrytego między gałęziami drzew. Kate zbliżyła się ostrożnie, trzymając się linii drzew i wstrzymała oddech: wśród pnączy i liści na drzewie wisiała kamera.
Żeby tylko mnie nie zobaczyli, pomyślała Kate.
Pierwszy impuls był prosty: zniszczyć kamerę. Ale zaraz wrócił rozsądek: jeśli ją zniszczy, Tamci natychmiast dowiedzą się, gdzie ona jest. Trzeba zostawić ją w spokoju.
Kamera zazgrzytała mechanicznie i zaczęła łagodnie obracać się w lewo, w kierunku rozwidlenia ścieżek. Kate wykorzystała okazję: błyskawicznie przemknęła przez drogę i zapadła w głąb dżungli po przeciwnej stronie. Nie marnując już czasu, pognała w dół zbocza, starając się utrzymać dotychczasowy kierunek.
Sawyer pokonał ostatnią linię drzew i znalazł się na wąskiej, piaszczystej plaży. Zaklął cicho; najwyraźniej zabłądził, bo nie było to wybrzeże, z którego widział ich wyspę. Co gorsza, nigdzie nie było ani śladu Kate. Sawyer wyjął magazynek z pistoletu i sprawdził go. Zostało mu jeszcze pięć pocisków.
Za dużo strzelał podczas ucieczki. Zmarnował tylko amunicję. Zły na siebie i na Tamtych, rozejrzał się gorączkowo. Nigdzie nie było widać żywego ducha ani w ogóle żadnego śladu ludzkiej obecności. Gdzieś w oddali śpiewały ptaki.
Nagle jednak ciszę rozdarł głośny trzask. Sawyer przyczaił się za drzewem i wycelował w nadbiegającą postać. Zaledwie jednak zbliżyła się, rozpoznał ją.
- Biegnij, Forrest, biegnij! – rzucił mężczyzna, wychodząc na plażę. – Spokojnie, Piegusku. Zgubiliśmy ich.
- Sawyer! – wydyszała Kate, rzucając mu się w ramiona, których jej nie poskąpił. – Myślałam, że cię nie znajdę! Nic ci nie jest?
- Cóż, twarda ze mnie bestia – odparł Sawyer ze swoim uśmieszkiem, na widok którego Kate robiło się gorąco. – Tobie też nic nie odstrzelili?
- Nie, nic mi nie jest. Gdzie my jesteśmy?
Oboje rozejrzeli się dokoła. Kate odruchowo przebiegła spojrzeniem falujący łagodnie ocean.
- Nie widać naszej wyspy – stwierdziła.
- Pewnie nie dasz wiary, ale zauważyłem to. Musieliśmy trochę zboczyć z drogi. Spójrz na słońce.
- Jesteśmy za bardzo na zachód – przytaknęła mu Kate. – Ale nasza wyspa musi być niedaleko. Sawyer, jak my się stąd wydostaniemy?
- A skąd mam wiedzieć, Piegusku? – rzucił kpiąco Sawyer. – Nasz doktorek dał nam amnestię, ale chyba nie powiedzieli mu, że już nie jest na swoim ranczu.
- Sawyer, przestań żartować! – przerwała mu Kate. – Tamci mogą nas znaleźć lada chwila. Musimy jak najszybciej stąd uciec!
- Więc powiedz to szantażyście ze skalpelem – odparł. – Skoro trzyma w rękach życie tego ich szefa, może załatwi i łódź?
Kate popatrzyła na niego przez chwilę, po czym uniosła krótkofalówkę do ust.
- Jack, jesteś tam?
- Jestem.
- Jack, potrzebujemy łodzi. Potrzebujemy czegoś, żeby wydostać się z tej wyspy!
Jack odsunął radio od ucha i spojrzał ostro na Toma.
- Jak oni mogą wydostać się z tej wyspy?! – krzyknął, podchodząc bliżej.
Zanim jednak Tom odpowiedział, radio trzasnęło donośnie i zaczęło szumieć. Jack poczuł, jak przeszywa go lodowaty dreszcz.
- Kate! – krzyknął do krótkofalówki.
Z głośnika płynęły tylko szumy. A to oznaczało...
Sprawy nagle bardzo się skomplikowały.
Rozległ się świst kuli i radio w ręku Kate rozprysło się na kawałki. Spojrzała w lewo, czując serce w gardle i zobaczyła Picketta, wybiegającego z dżungli na czele dwóch innych Tamtych. Przez chwilę sparaliżowała ją myśl, że zaraz zginą.
Sawyer zareagował błyskawicznie. Zaledwie dostrzegł Tamtych, uniósł broń i wystrzelił dwukrotnie. Nie trafił żadnego z nich, ale zmusił ich do padnięcia na piasek, zyskując tym samym odrobinę czasu.
- Uciekaj! – ryknął.
Wpadli z powrotem do dżungli. Kate osłaniała głowę rękami w bezsensownym odruchu, tak jakby jej dłonie mogły powstrzymać pociski. Sawyer wystrzelił jeszcze raz, ponownie chybiając. Potem uświadomił sobie, że zostały mu dwa naboje. Nadbiegających było trzech.
Rozdzielili się, modląc się, by to przeżyć.
- Kate! Kate! Kate, odezwij się!
Wrzaski Jacka nie przyniosły żadnego rezultatu. Radio milczało jak zaklęte. Wściekły lekarz odwrócił się do Toma.
- Kazałem wam puścić ich wolno! Mieliście ich nie ścigać! Chcesz, żeby Ben umarł?!
- Gdybyś chciał go zabić, zrobiłbyś to już dawno. Nie wierzę ci, Jack.
- Proszę bardzo! – krzyknął chirurg, podchodząc do operowanego. – Za dziesięć minut nie zaszyję jego nerki, a on wykrwawi się na śmierć!
- Za dziesięć minut twoi przyjaciele będą martwi, Jack – powiedział Tom z uśmieszkiem. – Danny najwyraźniej nie posłuchał mojego rozkazu. A raczej twojego rozkazu. Nie odpowiadam już za niego.
- Złamałeś zasady!
- Które ty ustaliłeś! Dopóki mnie tu trzymasz, nie mogę nic zrobić!
- Więc idź i powstrzymaj tych, którzy ścigają moich przyjaciół! Słyszałeś? Idź, albo on umrze!
Ben leżał nieruchomo, zupełnie nieświadomy tego, co się dzieje wokół niego. Miarowo pikało monitorujące jego tętno urządzenie. Tom popatrzył na Jacka z jawnym szyderstwem w oczach, jakby już wiedział, że wygrali. Odwrócił się i wyszedł z sali, zatrzaskując za sobą wrota. Jack kazał Sally, kobiecie asystującej przy operacji, by zamknęła je na głucho.
Potem zaczął krążyć wokół stołu, czując, że ziemia ucieka mu spod nóg. Tracił kontrolę. A to oznaczało przegraną.
I co miała na myśli Kate, mówiąc, że muszą się wydostać z tej wyspy?
a więc tak. świetnie piszesz. nie miałbym żadnych zastrzeżeń. ale skoro swietnie piszesz, muszę pokazać ci wszystko to, co pominąłbym u kogoś, kto pisze przeciętnie, lub gorzej od ciebie. a wiuęc nie bierz tego do serca, ale cs napisać mus.
1. za dużo piegusków. Sawyer nazywał ją "pieguskiem" i było wporzo, ale robił to raz na odcinek albo i rzadziej.
2. sztuczny dialog między Kate a Sawyerem, kiedy razem odnaleźli się na plaży.
3. Nieco nieudany styl wypowiedzi Sawyera, ale było prawie doskonale (doskonale umie tylko Sawyer . Rozkminiłeś jego styl mowy, kiedy jak żartuje, ale jescze sam nie potrafisz stworzyć takich zdań)
kiedy mówiłem o złym dopasowaniu charakterów, miałem na mysli płaczącą Juliet, ale w sumie stwierdizłem że nie jestem pewien czy jest aż taka bezduszna, i czy czasem na pocżzątku trzeciej serii nie płakała. dlatego wycofuję oskarżenie. Świetny Ben. Ja dodałbym czasem na końcu jego wypowiedzi imię rozmówcy, np. "wiedziałem ,ze tu będziesz, Jack."
świetna robota. gratuluję i życzę weny.
Dzięki za rady. Postaram się zastosować.
A Juliet płakała, w każdym razie niemal - w bodajże trzecim odcinku, kiedy umarła Coleeen. Przyszła do Jacka cała roztrzęsiona.
A propos - co to był za poprzedni konkurs, o którym pisała Emoticonka? Ten walkowerem?
***
Kate przykucnęła za drzewem i przywarła do niego plecami. Dżungla rozbrzmiewała tupotem kroków. Dziewczyna wyjrzała zza pnia i poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
Jakiś facet trzymał pistolet wymierzony prosto w jej głowę. Szczęknął metalicznie zamek.
Nagle jednak coś mignęło jak cień i facet zwalił się z jękiem na ziemię. Kate zerwała się i pobiegła w tamtą stronę. To musiał być Sawyer.
Sawyer oparł się plecami o pień i otarł czoło z potu. Kroki Tamtych zbliżały się szybko i po raz pierwszy od początku ucieczki Sawyer pomyślał, że są w kiepskiej sytuacji.
Kula świsnęła ku koło ucha i pobliska palma eksplodowała odłamkami drewna. Sawyer skoczył dziko przed siebie i niespodziewanie wbiegł w jakiś strumień. Rozchlapując wodę, przebrnął na drugą stronę i padł płasko na ziemię w kępie roślinności. Serce biło mu szybko. Nasłuchiwał uważnie, ani na moment nie opuszczając broni.
Spomiędzy drzew wyłoniło się nagle dwóch Tamtych. Sawyer czekał, aż się zbliżą, by być pewnym strzału. Wymierzył w Picketta, powtarzając w myślach skierowane przeciw niemu serdeczne życzenia pójścia prosto do piekła.
Wtem z pobliskich zarośli coś świsnęło i Pickett zwalił się z jękiem na ziemię. Sawyer był zaskoczony, ale nie zwykł przepuszczać takich okazji. Wystrzelił ku drugiemu mężczyźnie i trafił go w nogę. Zanim lekko tylko oszołomiony Pickett się podniósł, Sawyer stał już pewnie na nogach z wymierzoną w niego bronią.
Nagle rozbrzmiały krzyki i pojawiło się kolejnych dwóch Tamtych, w tym jedna kobieta. Zaczęli wściekle ostrzeliwać Sawyera. Mężczyzna nie miał innego wyjścia, jak tylko uciekać. Tylko dokąd?
Gdzieś daleko po lewej krzaki zaszeleściły i Sawyer zobaczył umykającą postać. Skoczył w tamtym kierunku, wtulając głowę w ramiona. To musiała być Kate.
Kate biegła najszybciej jak potrafiła, choć jej płuca z trudem chwytały powietrze. Gdzieś przed sobą co jakiś czas słyszała szelesty i trzaski gałązek, ale nie miała odwagi zawołać Sawyera. Mrużąc oczy od przebijającego się przez gałęzie słońca, pędziła przed siebie.
Nagle dżungla się skończyła. Kobieta wybiegła na piaszczystą drogę. Nie było czasu rozglądać się za kamerami; Kate pobiegła w dół, skąd dobiegał coraz wyraźniejszy szum morza.
Wtem usłyszała czyjeś kroki po lewej, między drzewami. Przerażona, odwróciła się i zobaczyła Sawyera, wybiegającego z dżungli z zadrapaniami na nieogolonych policzkach i rozwichrzonymi włosami. Wytrzeszczyła na niego oczy.
- Jesteś nareszcie! – wydyszał. – Nie wiedziałem, że taki z ciebie gepard.
- Sawyer? – wyjąkała zdumiona Kate, zapomniawszy o ucieczce.
- A kogo się spodziewałaś, maleńka?
- Ale jeśli ty byłeś za mną, to za kim biegłam ja?
Sawyer uniósł broń i rozejrzał się, ale wokoło była tylko dżungla i śpiew ptaków. Potem spojrzał wzdłuż drogi, na której się znajdowali.
- Dokąd biegnie ta droga? – zapytał.
- Nie wiem – odparła Kate, spoglądając w dół łagodnego pagórka. Nagle przypomniała sobie o drogowskazie. – Sawyer, to może być droga do przystani!
- Przystani? – mężczyzna spojrzał na nią z uwagą. – No to na co jeszcze czekamy?
Pognali w dół, jakby gonił ich sam diabeł.
Pickett miotał się jak wściekły między drzewami. Dwóch jego towarzyszy pomagało wstać świeżo opatrzonemu trzeciemu.
- Musimy ich zabić! – warknął Pickett. – Adam, możesz iść?
- Przecież widzisz, że nie, Danny! – powiedziała z wyrzutem chuda kobieta. – Musimy go odstawić do domu!
- Więc go zabierzcie! Pójdę za nimi sam!
- Uspokój się, Danny – powiedziała ta sama kobieta. – Jest tylko jedno miejsce, z którego mieliby szansę uciec. Przystań. A przystań już dawno jest obstawiona.
Pickett odzyskał nieco zimnej krwi; opuścił karabin, którym wściekle wymachiwał i spojrzał w kierunku majaczącego między drzewami wybrzeża.
- I tak za nimi pójdę! – powiedział w końcu, zarzucając broń na ramię. – Mam prywatne porachunki z tym sukinsynem.
Kate i Sawyer minęli zakręt i nagle ich oczom ukazał się upragniony widok.
- Nasza wyspa! – wydyszała Kate. – A więc to jednak prawda...
- Wątpiłaś w moje słowa? – wydyszał Sawyer. – A tam jest coś, co może nam pomóc wrócić do naszego miasteczka.
Kate podążyła wzrokiem za jego wyciągniętą ręką i serce zabiło jej szybciej.
Na końcu długiego, drewnianego pomostu stała uwiązana żaglówka.
- Teraz musimy być bardzo ostrożni... – mruknął Sawyer, kryjąc się jeszcze bardziej w cieniu palm. – Chodź. I bądź cicho.
Zaczęli się skradać ku pobliskiemu budynkowi. Kate odruchowo zerkała na wyraźnie widoczną wyspę zajmującą cały horyzont. Gdzieś w jej głowie kołatała się myśl, że jest naprawdę bardzo duża; zapewne poznali tylko jej niewielki fragment... Zaraz jednak ta myśl pierzchła, przysłonięta bieżącymi problemami.
Bez przeszkód dotarli do tylnej ściany jakiegoś magazynu. Wszędzie czuć było stęchły zapach wilgoci. Sawyer wysunął magazynek z broni, westchnął i wsunął go z powrotem, starając się robić jak najmniej hałasu.
- Ile masz jeszcze naboi, Sawyer? – szepnęła Kate.
- Jeden – odparł gniewnie. – Za mało nawet na to, żebyśmy oboje palnęli sobie w łeb.
- Może Tamtych tu nie ma?
- Wierzysz w cuda?
Sawyer wyjrzał ponownie zza rogu i nagle wyraz jego twarzy się zmienił.
- Wygląda na to, że przyszliśmy kraść własną łódź – powiedział ze zdziwieniem.
- Jak to?
- Sama spójrz.
Kate wychyliła się tuż obok niego i zmarszczyła brwi. Łódź, która kołysała się łagodnie na morzu, bez najmniejszych wątpliwości ta samą, która tak niedawno – choć zdawało się, że wieki temu – przerwała im pogrzeb Any Lucii i Libby.
- Jeśli to jest nasza łódź, to gdzie jest Sayid i jego Drużyna A? – zapytał cicho Sawyer.
- Coś się musiało stać – odparła cicho Kate. – Coś złego.
- Cóż, nie mamy czasu na podziwianie tej łodzi – stwierdził Sawyer, mierząc wzrokiem odległość do pomostu. – Czas ją ukraść.
Dał ręką znać, by Kate szła za nim i szybko przebiegł przez wąski chodnik, kryjąc się za stojącymi tam skrzyniami. Kate skoczyła za nim, ale zaledwie zdążyła się skryć obok Sawyera, tuż obok nich zaświstały kule.
- Niech to szlag! – warknął Sawyer. – Dalej! Za mną!
Skryli się głębiej za stertą skrzyń, potrzaskujących i sypiących drzazgami pod gęstym ostrzałem. Sawyer odważył się rzucić szybkie spojrzenie ponad jedną z nich, ale Kate szybko ściągnęła go za ubranie w dół.
- Co ty wyprawiasz?!
- Jest ich trzech – odparł. – Dwóch przy samej łodzi i jeden na pokładzie. A kawałek dalej stoją metalowe kontenery. Może uda nam się tam dobiec.
- Wystrzelają nas!
- Nie po to dotarłem aż tu, żeby zawracać!
Poczekał, aż ostrzał ustanie, po czym wyskoczył zza skrzyń, mierząc w biegu w kierunku pomostu, gdzie za beczkami kryło się dwóch Tamtych. Wystrzelił ich ostatni nabój.
- Biegnij!
Kate rzuciła się ku kontenerom, nim Tamci wyjrzeli zza swoich osłon. Przykucnęła obok Sawyera. Teraz byli już nie dalej niż kilkanaście metrów od łodzi, ale po drodze nie było już żadnych osłon. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Sawyer wsunął bezużyteczny pistolet za pasek i westchnął ciężko.
- I to by było na tyle – powiedział cicho.
Z przodu dobiegł odgłos przeładowywania broni. Kate dygotała, pewna, że za chwilę Tamci zdadzą sobie sprawę, iż skończyła im się amunicja i ruszą naprzód, by ich zabić. A oni nie będą mogli się obronić.
Wtem jednak na pomoście ktoś krzyknął boleśnie, a chwilę później ciszę przeszył drugi, podobny okrzyk. Sawyer otworzył szeroko oczy i wyjrzał zza kontenera. Jakaś niska postać wbiegała właśnie na pokład łodzi, uzbrojona w wielkie wiosło, którym strąciła do wody zaskoczonego Tamtego. Dwóch pozostałych leżało bez ruchu na deskach pomostu. Postać machnęła ręką w nie pozostawiającym wątpliwości geście. Kate wymieniła z Sawyerem zdumione spojrzenia, po czym oboje pędem rzucili się ku łodzi.
Ostatecznie, co mieli do stracenia.
na początek powiem ,że wreszcie dojrzałem literówkę:
U mnie wszyscy zdrowi, dziękuję.
Literówki nie chce mi się poprawiać. I tak nikt poza Tobą tego nie czyta.
A łodzi widzieć nie widzieli, bo nie szli przy oceanie. Zresztą Jack im na początku nie powiedział, co planuje Sayid, bo Michael miał nie wiedzieć, że go przejrzeli.
Dzięki za komentarz. Cieszę się, że w końcu zmusiłem Cię do zmiany bielizny.
ps. Czemu sądzisz, że to Alex?
ps2. Aha.
"Zdążyć przed północą" czytałem, komentowałem nawet. Fajne. Nawet do Labiryntu Wyobraźni cię przenieśli. Ty mi lepiej powiedz, kiedy "Ostateczną bitwę" dokończysz!
***
Pickett pędził najszybciej jak mógł, z trudem chwytając powietrze. Był już na tyle blisko, że usłyszał wyraźnie strzały dobiegające od przystani. Ścisnął mocniej w rękach karabin i zbiegł po łagodnej pochyłości drogi. Strzały nagle ucichły.
Jeśli ich zabili, pomyślał, to ja ich pozabijam. Ten facet jest mój.
Kate dopadła łodzi jako pierwsza. Wspięła się po trapie na pokład, rozglądając się za tym, kto ich uratował, ale na łodzi nikogo nie było. Sawyer obdarzył obu leżących tamtych solidnymi kopniakami, a potem zaśmiał się w twarz trzeciemu, który miotał się jak korek w wodzie, wrzeszcząc i bezskutecznie próbując wspiąć się na pomost. Potem zabrał nieprzytomnym broń i wszedł na pokład z miną kapitana.
Nagle zabrzmiał odgłos kroków pod pokładem. Sawyer uniósł jeden z odebranych Tamtym pistoletów i wymierzył go w wyjście z kajuty.
Kroki zbliżyły się i po niskiej drabince z kajuty wyszła młoda, ciemnowłosa dziewczyna, którą Kate natychmiast rozpoznała.
- To ty? – zdziwiła się. – Ty nam pomogłaś?
- Nie mamy czasu! – zawołała dziewczyna, która niedawno wdarła się z procą na teren, gdzie pracowali.. – Łódź jest pusta, sprawdziłam, ale wasz pościg zaraz tu będzie!
Jakby na potwierdzenie jej słów, w pomost huknęła kula, rykoszetując z ostrym wizgiem.
- Niech to cholera! – warknął Sawyer, łapiąc Kate za ramię. – Na ziemię!
Skryli się za burtą. Strzały zabrzmiały znowu, na szczęście niecelne.
- Odpływajcie, prędzej! – zawołała dziewczyna.
Sawyer i Kate spojrzeli na siebie bezradnie.
- Co z wami? – krzyknęła dziewczyna.
- Nie umiem żeglować – powiedziała Kate. – Sawyer?
- Czy ja wyglądam jak Popeye?
Dziewczyna uniosła oczy do góry. Potem popatrzyła niepewnie na łódź.
- Ja poprowadzę łódź! – zadecydowała. – Wy osłaniajcie ucieczkę!
- To mi się podoba! – rzucił Sawyer, podając Kate pistolet. – Strzelaj celnie, Piegusku. Szkoda marnować amunicji.
Przykucnęli za burtą łodzi, wymienili porozumiewawcze spojrzenia i wychylili się jednocześnie. Wystrzelili kilka kul na oślep, celując w okolice sterty skrzyń, za którymi sami niedawno się kryli. Odpowiedział im pojedynczy wystrzał.
- Tylko jeden? – zdziwił się Sawyer. – Nie doceniają nas.
Kolejny pocisk Tamtego odbił się od masztu.
- Dobra, trzeba go stamtąd wykurzyć – powiedział Sawyer, zerkając na Kate. – Wyjdę na pomost i spróbuję go zajść z boku. Ty strzelaj stąd.
- Uważaj na siebie, Sawyer!
- Masz to jak w banku.
Mężczyzna zaczekał, aż Kate wystrzeli na postrach, po czym szybko zbiegł po trapie i skrył się za beczką, obok której leżał nieprzytomny Tamten. Spojrzał w kierunku skrzyń akurat w chwili, gdy ścigająca ich osoba wyjrzała zza skrzyń. Kula Sawyera szybko zapędziła mężczyznę z powrotem za osłonę.
- Zaraz odpływamy! – krzyknęła dziewczyna, odwiązując ostatnią cumę. – Wracaj na pokład!
Sawyer wystrzelił raz jeszcze, po czym skoczył ku trapowi. Łódź nagle podniosła żagiel i drgnęła, poruszona silnym powiewem od strony wyspy.
Kate wystrzeliła ponownie, mając cały czas niejasne poczucie, że o czymś zapomnieli. O czymś bardzo ważnym. Obejrzała się na ciągnącą jakieś liny dziewczynę, potem zerknęła na wyskakującego zza beczki Sawyera i nagle jej wzrok padł na leżących bez ruchu Tamtych. Wnętrzności Kate ścisnęła lodowata pięść.
- Radio! – zawołała do Sawyera. – Potrzebne nam radio! Szybciej!
Sawyer obejrzał się i zobaczył krótkofalówkę wystającą z kieszeni Tamtego. Chciał zawrócić, ale skryty za skrzyniami Tamten wybrał akurat ten moment, by zasypać go gradem kul. Sawyer przypadł płasko do ziemi za trapem, niemal nie osłonięty przed pociskami. Na szczęście strzały Kate szybko uciszyły napastnika. Sawyer zerwał się na nogi i chwycił krótkofalówkę. Nim zdołał się wyprostować, nieprzytomny dotąd mężczyzna chwycił go za koszulę.
- Mam go! – krzyknął. – Na pom...
Sawyer zdławił jego krzyk potężnym uderzeniem kolby pistoletu, która zmiażdżyła wargi Tamtego i wybiła mu kilka zębów. Mężczyzna puścił Sawyera i zawył, krztusząc się krwią.
- Nie masz - powiedział Sawyer.
Wyprostował się i nagle coś uderzyło go w ramię. Upadł, czując palący, ale zaskakująco słaby ból. Kątem oka zobaczył, jak trap wpada do wody, wleczony za oddalającą się od pomostu żaglówką. Zaciskając zęby, wstał i wystrzelił trzykrotnie w kierunku skrzyń. Potem rzucił się wzdłuż pomostu, ściskając w jednym ręku pistolet, a w drugim krótkofalówkę.
- Szybciej, Sawyer! – krzyknęła z rozpaczą Kate. Odwróciła się do dziewczyny. – Zatrzymaj tę łódź!
- Już za późno! – odkrzyknęła, odplątując pospiesznie jakiś zwój liny. – Łódź nie wyhamuje!
Sawyer pędził najszybciej jak potrafił, usiłując w biegu wcisnąć broń do kieszeni. Gdy mu się to w końcu udało, stwierdził z przerażeniem, że gnana silnym wiatrem łódź zbliża się już do końca pomostu. Przyspieszył jeszcze bardziej, ściskając mocno w zranionej prawej ręce radio. Koło ucha przeleciał mu ze świstem kolejny pocisk.
- Sawyer! – wrzasnęła bliska płaczu Kate. – Sawyer!
Łódź minęła pomost i wypłynęła na ocean. Mężczyzna wstrzymał oddech i wybił się najsilniej jak potrafił z końca pomostu.
Wydawało mu się, że szybuje w zwolnionym tempie, że widzi frunące za nim w powietrzu kropelki krwi, że słyszy narastający szum fal...
Sekundę później znalazł się w wodzie. Prychając i plując, wynurzył się na powierzchnię, starając się utrzymać na wodzie i nie zgubić radia. Młócił wodę zdrową ręką i nogami, czując pulsujący ból w prawym ramieniu. Łódź była blisko, ale nie miał siły jej dogonić.
Nagle w wodę tuż obok niego wpadła z chlupotem lina.
- Łap! – krzyknęła dziewczyna.
Sawyer nie dał sobie dwa razy powtarzać. Chwycił linę zdrową ręką i oplótł nogami, czując rozpryskujące się na twarzy kropelki wody. Chwilę później poczuł, że lina jest wciągana na pokład. Nie minęła nawet minuta, jak dyszące i ociekające potem dziewczyny pomogły mu wgramolić się na łódź. Tam wszyscy troje opadli bez sił. Żagiel łopotał triumfalnie nad ich głowami.
Od strony pomostu rozbrzmiał wściekły krzyk Tamtego. Wszyscy troje rozpoznali głos Picketta.
- Ja cię dopadnę, Sawyer! DOPADNĘ CIĘ!
- Gdyby nie to, że zgubiłem broń, posłałbym mu kulkę na pożegnanie – mruknął Sawyer.
Przez dobrą chwilę odpoczywali. A potem Kate spojrzała na ramię Sawyera.
- Boże, jesteś ranny!
- To nic, tylko mnie drasnęło – odparł, gdy zdjęła mu koszulę i zaczęła opatrywać ranę jej oderwanym rękawem. – Mogłabyś niszczyć własne ubrania?
Jego mina jednak wyraźnie mówiła, że ta sytuacja bardzo mu się podoba. Dziewczyna, która ich uratowała, zmierzyła wzrokiem odległość do większej wyspy.
- Wasz obóz jest mniej więcej na południowym wybrzeżu wyspy, tak? – zapytała.
- A kto pyta? – zapytał Sawyer, patrząc na nią z zaciekawieniem.
- Jestem Alex. Jestem.. byłam jedną z nich.
- Byłaś?
- To długa historia. No więc jak? Wasz obóz jest na południowym wybrzeżu?
- Tak – powiedziała Kate.
- Spróbuję tam dopłynąć, ale nie wiem, czy dam radę. Nigdy nie żeglowałam.
Oboje popatrzyli na nią. Sawyer uniósł brwi ze swoim szelmowskim uśmieszkiem.
- No, no... Młoda, odważna i z wielkim wiosłem. Co taka dziewczyna robiła wśród Tamtych?
- Mówiłam, to długa historia – powiedziała, odsuwając opadające na czoło włosy. – Zobaczę, czy w środku są jakieś bandaże.
Oddaliła się i znikła pod pokładem. Sawyer śledził ją wzrokiem.
- Sądzisz, że można jej zaufać? – mruknął do Kate.
- Po tym co zrobiła dzisiaj? Nie mam wątpliwości.
Zacisnęła mocniej węzeł na ramieniu Sawyera, który syknął z bólu.
- Przepraszam – powiedziała. Zerknęła ku mniejszej wyspie. – Myślisz, że wyślą za nami pościg? Przy pomoście była tylko jedna łódź, ale skoro mieli inną, by oddać ją Michaelowi, to...
- Chyba mamy w tej chwili gorszy problem – przerwał jej Sawyer.
- Jaki?
- Radio nie działa – odparł, unosząc ociekające wodą urządzenie.
Juliet uderzyła wściekle pięścią w pulpit pokoju obserwacyjnego. Na środkowym monitorze widniało wyraźne ujęcie odpływającej żaglówki i miotającego się na pomoście Picketta. Kobieta zacisnęła palce na swoich włosach, oddychając szybko, by się uspokoić.
Poniosła porażkę. Kolejną porażkę. Więźniowie zdołali uciec. I to dzięki komu? Dzięki komu?!
Juliet nie widziała wyraźnie postaci, która ogłuszyła ich ludzi, ale nie miała wątpliwości. To była Alex. Przeklęta Alex!
Dosyć tego. Koniec złości. Teraz musi byś opanowana i twarda. Mogła dać się oszukać temu lekarzowi raz. Ale ona, Juliet, nigdy nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Jeśli Ben nie chce opuścić wyspy, musi zginąć. I ona o to zadba.
Wstała, poprawiła włosy i wyszła z pokoju z zaciętym wyrazem twarzy.
oprócz tego, że rewelacja, to co mogę powiedzieć, hmmm...
Od "A" się zdania nie zaczyna, no. Generalnie bardzo przyjemnie sięczyta, akcja poprowadzona sprawnie i generalnie czad.
tu taki psikus:
no właśnie, czepaim się, bo do niczemu innego się przyczepić nie mogłem. To taka pochwałka była.
na jutro może być, chociaż wolałbym dzisiaj.
Jack oblizał nerwowo wargi. Czasu było coraz mniej, a Kate nadal się nie odzywała. Oby udało jej się dotrzeć do obozowiska... Oby się udało...
Lekarz obrzucił kontrolnym spojrzeniem wszystkie przyrządy. Stan pacjenta był dość stabilny, ale Jack wiedział, że już wkrótce przyjdzie mu podjąć decyzję. Decyzję, od której zależeć będzie wszystko.
Nagle usłyszał stukanie do drzwi. Za szybą widniała twarz Toma. Jack kazał asystującej przy operacji kobiecie, Sally, otworzyć wrota.
Tom wszedł do sali z zaniepokojoną miną. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było szybkie zerknięcie na Bena i jego elektrokardiogram. Jack uchwycił wyraz troski na jego twarzy i dodało mu to nieco otuchy.
- Co z moimi przyjaciółmi? – zapytał ostro.
- Nic im nie jest – odparł Tom. – Kazałem Danny’ emu wstrzymać pościg.
Jack odetchnął z ulgą. Nie wiedział, na ile Tom mówił prawdę, ale wolał wierzyć w jego słowa. Teraz pozostało tylko czekać na wiadomość od Kate.
- Jack, masz już to, czego chciałeś – powiedział mężczyzna, podchodząc bliżej. – Zszyj nerkę Bena. Stracił już dość krwi.
- Zszyję ją, gdy otrzymam wiadomość od Kate – odparł Jack. – Albo i nie. Wszystko zależy od waszego zachowania.
Tom zacisnął wargi.
- Od dawna nie opuszczałem wyspy – powiedział sucho – ale nie sądziłem, że świat aż tak się zmienił. Za czasów mojej młodości, gdy mieszkałem w Portland, lekarze ratowali życie, zamiast je odbierać.
- No cóż, Tom – odparł Jack, patrząc na niego. – Nie jesteśmy w Portland.
Zapadła cisza, która jednak nie trwała długo. Nagle rozległo się donośne bębnienie we wrota sali operacyjnej. Za szybą ukazała się twarz Juliet.
- Jack! Jack, wpuść mnie! Chcę z tobą porozmawiać! Chcę ci powiedzieć prawdę!
Jack patrzył na nią przez chwilę, kalkulując szanse. Juliet nie spróbuje po raz drugi zabić Bena, a może powie coś istotnego. Oby.
- Wpuśćcie ją – powiedział w końcu z wahaniem.
Tom otworzył wrota i Juliet weszła do pokoju z wyrazem stanowczości na twarzy.
- Dziękuję ci, Jack – powiedziała.
- Stój z dala od stołu – nakazał jej Jack. – A więc zamierzasz powiedzieć mi prawdę, tak?
- Tak, Jack.
- Więc może dowiem się w końcu, dlaczego operuję zdrowego faceta? – zapytał napastliwie Jack, tracąc cierpliwość.
- Bo chciałam, by Ben umarł – odparła natychmiast Juliet. Jej oczy zalśniły czymś nieprzyjemnym. – To zły człowiek, Jack. Powiedziałam ci to w moim filmie. To on odpowiada za wszystko, co zrobiono tobie i twoim przyjaciołom. To on kazał was porwać i więzić. Zabronił nam udzielić wam pomocy, gdy się rozbiliście. Kazał porwać Claire i zabić Charliego. Kazał nam robić wiele złych rzeczy. Chciałam, żeby wszystko wróciło do normy.
Jack wpatrywał się w nią, ale z jej oczu trudno było cokolwiek odczytać. Mogła to być znakomita gra. Ale mogła to też być prawda. Chirurg zawahał się, wpatrując się w kobietę. Wreszcie odetchnął ciężko i podszedł krok bliżej.
- Skąd mogę wiedzieć, że mówisz prawdę? – zapytał. – Skąd mogę wiedzieć, czy nie jesteś taka sama jak on?
- Możesz mi zaufać, Jack – powiedziała cicho Juliet. – Nie jestem taka jak Ben. Nigdy nikogo nie zabiłam.
Gorące słońce paliło Juliet w plecy. Oddychając ciężko i ocierając pot z czoła, kobieta przesunęła się głębiej w cień drzew, ale nic to nie pomogło. Było po prostu parno. Uzbrojeni w strzelby mężczyźni zachichotali.
- Twój wspaniały plan ma jednak wady, prawda, Juliet? – zakpił Tom.
Juliet popatrzyła na niego chłodno i nic nie odpowiedziała. Tom zerknął ku pobliskim klatkom na ptaki.
- Jak tam pierwsze spotkanie z naszym doktorem? – zapytał. – Czego właściwie oczekiwał od ciebie Ben?
- On... chce, żebym wpłynęła na Shepherda – odparła niechętnie Juliet. – Przypominam jego żonę, więc mam sprawić, by był bardziej chętny zoperować Bena.
Umilkła, czując rozlewający się w żołądku gniew. Jej wspaniały plan nie przyniósł spodziewanego rezultatu. Ben nie zdecydował się opuścić wyspy. A wszystko to wina Alex i tego jej durnego chłopaka, Karla! Gdyby nie ich upór i głupota...
Dosyć, powiedziała sobie w duchu Juliet. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, już wkrótce oboje odczują twoją zemstę. Teraz się uspokój.
Tom najwyraźniej dostrzegł, że Juliet nie ma ochoty rozmawiać o Benie ani o lekarzu.
- Sądzisz, że twój plan naprawdę coś da? – zagadnął.
- Tak – odparła krótko.
- Ten Ford wygląda na niezłego chojraka – powiedział jeden z uzbrojonych mężczyzn, stojących nieopodal i zerkających ku klatkom. – Nie wiem, czy ten pokaz zrobi na nim wrażenie.
- Zrobi, nie bójcie się – zapewniła ich Juliet, myślami będąc gdzie indziej. – Kiedy zobaczy, jak zakończy się próba ucieczki Karla, dwa razy się zastanowi, nim sam spróbuje.
- Skoro tak twierdzisz... – mruknął drugi z mężczyzn, zarzucając pasek strzelby na spocony bark.
Umilkli i czekali. Nie minęła nawet minuta, nim w powietrzu rozbrzmiał alarm.
- Obiekt ucieka. Obiekt ucieka. Obiekt ucieka.
- Już czas – powiedział Tom. – Szykujcie się.
Podszedł bliżej do skraju dżungli i zrobił zdziwioną minę.
- Hej, ten chłopak uwolnił Forda. No, no... Nie wiedziałem, że to aż taki altruista...
- Ja się zajmę Fordem – powiedziała Juliet. – Wy łapcie Karla.
Pobiegła ku pobliskiej klatce, obok której, wiedziała o tym, musiał przebiec Ford. Nie zawiodła się. Wyszła mu spokojnie naprzeciw, a kiedy zagapił się na nią, zaskoczony, wyszarpnęła zza paska paralizator i jednym celnym strzałem powaliła go na ziemię. Potem została przy klatkach, czekając, aż Tom i reszta odstawią mały spektakl przed Fordem.
Wrócili wkrótce, prowadząc Karla, który ostrożnie ocierał krew z twarzy. Zerknął nienawistnie na Juliet.
- Chyba już dosyć nasiedział się w klatce – powiedział Tom, patrząc na chłopaka z góry. – Jak sądzisz, Juliet?
- Sądzę, że tak – odparła, czując szybsze bicie serca. – Odprowadzę go do kwatery, mam po drodze.
- Na pewno dasz radę?
- Na pewno.
Tom dał znak i uzbrojeni mężczyźni puścili chłopaka. Juliet skinęła na niego i ruszyła powoli ścieżką, nie oglądając się. Serce waliło jej jak oszalałe. Za chwilę się upewni... a kiedy będzie pewna, i on, i Alex pożałują tego, co zrobili. Pożałują, że się jej sprzeciwili. Zwłaszcza on.
Karl po chwili wahania ruszył za kobietą. Szli tak przez dobrych kilka minut, nim chłopak przystanął i rozejrzał się z niepokojem. Byli właśnie na szczycie wysokiego, stromego pagórka, u stóp którego widniała przecinka leśna wiodąca ku oceanowi. Juliet zatrzymała się również z napiętymi silnie nerwami.
- Gdzie my jesteśmy? – zawołał Karl. – Dokąd mnie prowadzisz? Nasze kwatery leżą daleko od oceanu, wcale tam nie idziemy!
- Masz rację – powiedziała. – Nie idziemy. Muszę ci zadać kilka pytań, Karl.
- O co ci chodzi? – zapytał ze strachem chłopak.
- Czy Alex powiedziała ci, dlaczego potrzebuje prześwietleń?
Chłopak zrobił triumfalną minę i wyprostował się.
- Tak! – odparł butnie. – Powiedziała mi wszystko o twoich intrygach!
- Czy to prawda, że namawiałeś Alex, by powiedziała Benowi, że prześwietlenia są sfałszowane? – zapytała groźnie Juliet, nie zwracając uwagi na słowa chłopaka.
- Tak! – odparł Karl. – Ale się nie zgodziła. Bała się, że coś jej zrobisz. Chciałem to zrobić sam, ale nie udało mi się dostać do Bena.
- Czy podsunąłeś Alex pomysł, żeby powiedzieć Benowi, iż wśród rozbitków z tego samolotu jest neurochirurg i w ten sposób zniweczyć moje plany?
- Tak, zrobiłem to – przyznał hardo Karl. – Ja nie chcę opuścić wyspy. Jestem tu szczęśliwy z Alex. A jeśli ty chcesz wyjechać, nie wciągaj w to Bena!
Juliet milczała, podsycając i pielęgnując w sobie gniew, który wywołały wyznania chłopaka. Potrzebowała tego gniewu, żeby mieć siłę się zemścić. Zamknęła na chwilę oczy, po czym spojrzała na widoczny w oddali ocean.
- A więc wszystko już jasne – powiedziała cicho. – Zniszczyłeś mój wspaniały plan.
- Tak – powiedział triumfalnie Karl. – A teraz pozwól, że wrócę do swojej kwatery i do Alex.
Juliet oddychała szybko i płytko. Nadeszła ta chwila, gdy nie wolno się zawahać. Teraz albo nigdy.
Skoczyła ku Karlowi i z całą mocą pchnęła go w pierś. Chłopak zachwiał się i spadł z krawędzi skały. Krzyknął głośno, ale jego krzyk nie trwał długo; urwał się błyskawicznie, gdy ciało chłopaka uderzyło o kamienie na dole.
Juliet stała bez ruchu, czując, jak cała dygoce z emocji. Nogi pod nią miękły. Oddychając głęboko, by się uspokoić, spojrzała w dół. Wokół głowy nienaturalnie powyginanego chłopaka ciemniała szybko powiększająca się plama krwi.
Kobieta usiadła ciężko na ziemi i trzęsącymi się rękami wyciągnęła krótkofalówkę. To było jednak trudniejsze niż myślała. Zbytnio to przeżyła. Na szczęście strach i poczucie winy szybko znikały, wypierane przez cudowne poczucie zwycięstwa i nasycenia zemstą. Jego śmierć będzie wystarczającą karą dla Alex. Myślała, że ramiona Bena ochronią ją przed zemstą, ale się myliła. Och, jak bardzo się myliła.
Juliet wzięła głęboki wdech i przyłożyła radio do ust.
- Tom? – powiedziała dygocącym, sztucznie płaczliwym głosem. – Zdarzył się wypadek.
mnie tam te Twoje retrospekcje nie poruszają, czytam je praktycznie jednym okiem i wcale mnie nie biorą. podobnie zreszta jest z tymi w filmie, ale tylko przy niektórych osobach.
dlatego tez wypowiedzieć mogę się tylko o cześci napisanej w czasie rzeczywistym.
No niestety, trochę za mało, zawiodłem się
Cóż, ta część najmniej mi odpowiadała, coś mi zgrzytało, jakbys pisał na odpier... ekhem, na "odwal się". nie wiem, dlaczego takie wrażenie odniosłem.
może przez doktorka
Aj, przykro mi, że Ci się nie podobało.
Co do retrospekcji - no wiesz, być to one musiały, w końcu to niby LOST miał być. A że Cię nie ruszają - trudno, widocznie nie umiem ich zajmująco opisać. Więcej ich nie będzie.
no cóż. powiem szczerze, że zaczęło się lepiej niż się skończyło. ale przynajmniej skróciło czas oczekiwania na Not in Portland -> 4 days to go!
a nom. zgadzam się z Emm, wygrałeś, i toi zasłużenie. nieco zawiodłem się na Hazel, która poprzestała na ułożeniu planu wydarzeń >_>
generlanie sam fakt, że wszystko przeczytałem świadczy o dobrze wykonanej robocie.
Gratuluję Przemku, wygrałes!
Powered by Invision Power Board (Trial)(http://www.invisionboard.com)
© Invision Power Services (http://www.invisionpower.com)