"Ptyś z
Kremem"
Był tam sam. Nie wiedział co się wokół niego dzieje.
Siedział na krzesle w ciemnym pomieszczeniu, a przed soba widział tylko
oświetlone twarze kilku osób. Nie rozpoznał ich. Wiedział, że coś do niego
mówiły, ale nie rozumiał co. Wiedział, że się z niego śmieją. Czuł to.
Rozglądał się dookoła. Czy się bał? Nie. Chyba nie. W każdym bądź razie nie
dawał tego po sobie poznać. Już go na tyle znali, że wiedzieli, że nigdy nie
okaże strachu. Czyżby z obawy przed kompromitacją?? Nie okazywał strachu
nawet po zamknięciu w cichym pomieszczeniu. Bo ciszy bał się
najbardziej.
Starał się przyjrzeć każdemu z osobna, aby coś sobie
przypomnieć. Jednak to nie skutkowało. "Co ja tu robię??" To
pytanie go nurtowało. Wielokrotnie je wykrzyczał, ale w odpowiedzi usłyszał
tylko śmiech i jakiś obcy bełkot. Mogłoby się wydawać, że po jego policzku
spłynęła łza. Jednak nie miała żadnych właściwości. Nie oczyściła jego
duszy. A powinna. Wiedział, że pomimo dążenia słuszna według niego drogą
zgrzeszył wiele razy. Ta łza powinna go oczyścić. Był nawet przekonany, że
tak się stało. Jednak nikt mu nie powiedział prawdy. Dlaczego?? Chcieli go
oglądać pogrążonego w swoich własnych marzeniach. To sprawiało im radość.
Ogromną radość. Powoli jednak zaczął czuć co się dzieje. Chciał wstać, lecz
poczuł silne szarpnięcie i z powrotem upadł na krzesło. I stało się!
Ujrzeli w jego oczach strach. Pomimo iż starał się to skrzętnie ukryć, część
jego duszy wyszła na wierzch. Wbrew jego woli. Co sobie teraz o nim
pomyślą?? Co się teraz z nim stanie?? Jak to wszystko się skończy??
Śmiech stawał się coraz głośniejszy. Nie był pewien, czy uda mu się
wytrzymać, ale poddać się też nie chciał. Chciał walczyć do końca, bez
względu na to jaki skutek to odniesie. Nie dbał w tej chwili o to co będą
mówić, gdy to wszystko się skończy. Czy w ogóle ktoś bedzie o nim pamiętał?
Czy ktos go wspomni, przy byle jakiej okazji? Nie chciał znać odpowiedzi.
Bał się jej. Wiedział, przeczuwał jak ona może brzmieć.
Ku jego
zdziwieniu śmiechy ucichły. Czy w końcu spełniono jego prośbę? Czy ktoś go w
końcu wysłuchał, i teraz pozwolą mu odejść? Nie wiedział. Jedyne co
wiedział, to to, że aby stąd wyjść trzeba wziąć siły w swoje ręce. "Nie
boję się was" krzyknął. Jednak na nikim nie zrobiło to wrażenia. Powoli
zaczęli się od niego odwracać. Chciał jakoś zwrócić ich uwagę, lecz nie mógł
sie poruszyć. Nie mógł też wydusić z siebie ani słowa. "Co się ze mną
dzieje?" pomyślał.
Przed soba ujrzał obraz z dziecinstwa.
Zielona łąka, znajomi na trawie grający w piłkę, dzieci na oddalonym od
niego placu zabaw. W jednym dziecku rozpoznał siebie. Ile mógł wtedy mieć
lat? Stanowczo za mało, aby cokolwiek z tego okresu pamiętać. Jego młodzsze
odbicie zaczęło się zbliżać do "swojej teraźniejszości". Młody
stanął kilka stóp przed nim. Chłopiec wyciągnął w jego kierunku rekę.
Wiedział, że musi zrobić to samo. Z wielkim trudem wyciągnął w jego kierunku
rękę dotąd spoczywającą na jego kolanach. Chłopiec chwycił go za rękę. Przez
chwilę mu w oczy, po czym ściśnął mu dłoń. Jak na dziecko miał dużo siły.
Mężczyzna siedział przerażony. Czuł narastający ból. Próbował wycofać rękę,
ale nie miał siły. Coraz bardziej dokuczał mu ból. Spojrzał na chłopca. Na
jego młodej twarzy nie było widac żadnego śladu podniecenia, żadnego wyrazu
zmęczenia, czy wydalanej z siebie siły. Za to mężczyzna prawie kulił się z
bólu. Białka jego oczu powoli się zaczerwieniały. Lada moment a mężczyzna
wybuchłby płaczem.
Nagle chłopiec puścił jego rękę i zniknął.
Mężczyzna obejrzał swoją dłoń. Była zdeformowana. Wiedział, że ma złamane
kości. Gdy ponownie spojrzał przed siebie ujrzał ekran monitora. To co na
nim zobaczył zdziwiło go nie mniej niż chłopiec łamiący jego rękę. Widział
e-maile. Znał je na pamięć. Nie musiał patrzeć na adres nadawcy. Wiedział,
że to od niej. Ona, pomimo dzielącej ich odległości potrafiła pomóc mu o
każdej porze dnia i nocy. Była lekarstwem na jego chorobę. Była tym czego od
zawsze szukał. Nagle ekran zniknął i usłyszał wszystkie rozmowy jakie ze
sobą przeprowadzili. Pomimo, iż trwało to dosłownie chwilę, słyszał każdy
szczegół ich godzinnych rozmów. Słyszał każdy jej śmiech, który nawet w
chwilach największego smutku, potrafił zbić go z nóg. Za to ją kochał. Za
każdy jej szczegół. Za jej włosy, jej smak, jej zapach. Widział teraz
wszystko. Wszystko co z sobą robili. Niekiedy robiło mu się głupio, patrząc
co z sobą robią. "Jak zwierzęta" pomyslał.
W tej samej
chwili coś chwyciło jego ramię. Odwrócił się. To była ONA - Ptyś z Kremem.
Zawszą ją tak nazywał.. Odwrócił się. Uśmiechnął się do niej. Ona
odwzajemniła jego uśmiech. Wstał. Bez żadnych przeszkód. Nie czuł żadnego
bólu. Wstał gładko. Wtulił się w nią.
Poczuł wilgoć w swoich
włosach, ale nie zwracał na to uwagi. Dopiero gdy coś zaczęło mu kapać po
szyi wyprostował się. Płakała. Łzy leciały jej ciurkiem. Kapały na niego.
Spływały po jego szyi, rękach, plecach. Minęło kilka minut, jak zauważył że
stoi w kałuży z jej łez. Nie do końca wiedział o co chodzi. Dopiero po
chwilu zdał sobie z tego sprawę. To jej łza. Ta która spłynęła mu kilka
minut wcześniej. To była jej łza.
Postanowiła go oczyścić. Nie
liczyła się z kosztami. Mogła zapłącić każdą cenę, aby go oczyścić. On dla
niej zrobiłby dokładnie to samo.
Długo na siebie patrzeli, aż w
końcu Ona odeszła. Wiedzieli, że tak bedzie lepiej. Odkupiła go. Na zawsze
będą w swoich pamięciach. On teraz czuł się wolny. Nie. Źle. Nie wolny,
odkupiony. Ona go odkupiła. Od teraz ma go zawsze dla siebie. A on ma ją.
Nareszcie ma na zawsze swojego Ptysia z Kremem. Zawsze o tym marzył. Od
teraz...
Ja już napisałam, że to kocham. Po
prostu... zresztą Ty wiesz =)
I czekam na dalszą część
oczywiście.
Nom, a co do spraw technicznych to mógłbyś ewentualnie
wprowadić akapity, lepiej by się czytało, no i gdzieś jeszcze miałeś taki
znak: "??". W sumie to chyba jest albo jeden, albo trzy. Ale pewna
nie jestem.
A treść... bosko =*
Pogratulować debiutu, naprawdę.
Opowiadanko ma to "coś", co przyciąga i nie pozwala oderwać się aż
do końca. A i zaczyna się dość ciekawie, zgodnie z zasadą "trzęsienia
ziemi".
Te podwójne pytajniki można wybaczyć.
Czekam
niecierpliwie.
"Czaszka"
Opowiadanie autobiograficzne cz. 2
Jego
czaszka wyglądała jakby miała już kilkaset lat. Nikt specjalnie nie zwracał
na nią uwagi. Owszem zmieniała miejsce, ale to za sprawą wiejącego wiatru,
który przesunął ją do przodu tylko po to, aby za chwilę wrócić z nią na
poprzednie miejsce. Czy jej właściciel interesował się tym, kto wspomni go
po śmierci, kto przechodząc przypadkiem chociaż na chwilę go podniesie i się
mu przyjrzy? Chyba nie. Nie miał na to czasu. Był za bardzo zapracowany, aby
o tym wszystkim myśleć. Jeżeli zdał sobie z tego sprawę, to było już
stanowczo ze późno.
Kobieta zawsze szła tędy. Nigdy się jednak
nie zatrzymywała. Nie mogła. Była tak zamyślona, że prawdopodobnie nie
zdawała sobie sprawy z tego co dzieje się wokół niej. Aż w końcu, ku
własnemu zaskoczeniu zatrzymała się. Lekko przestraszona tym
nieprzewidywalnym działaniem zaczęła rozglądać się dookoła. Nagle, kilka
stóp przed sobą zobaczyła ją... Była zakurzona, brudna, Wydawało jej się
nawet, że jest trochę popękana. "Czaszka" - wypowiedziała po
cichu. A ona jak na zawołanie przyturlała się pod nogi kobiety, wprawiona w
ruch dmącym wiatrem. Kobieta nachyliła się i podniosła czaszkę. Zaczęła ją
dokładnie oglądać. Poczuła się jakby dotykała kogoś znajomego. Wyciągnęła
białą chusteczkę z kieszeni i zaczęła polerować nią czaszkę.
Jakiś czas to trwało, aż w końcu chusteczka przejęła kolor czaszki. Ta
natomiast zaczęła lśnić nienaturalna bielą. Kobieta wyrzuciła chusteczkę i
przytuliła do siebie czaszkę. Postała tak chwilę, aż wróciła tą samą drogą,
którą przyszła.
Minęło kilka dni nim kobieta ponownie chwyciła
czaszkę. Wiedziała, że ma ona jakieś właściwości, nie wiedziała tylko jakie.
Wiedziała także, że nie musi jej stale trzymać, ale nie mogła zostawiać jej
samej. Podeszła do stolika chwiejnym krokiem i delikatnie chwyciła czaszkę.
Przejechała po nią dłonią, po czym zabrała ją ze sobą na kanapę. Usiadła.
Cały czas jednak utrzymywała kontakt z czaszką.
Dopiero
teraz przyjrzała się jej dokładnie. Z tyłu miał niewielki ślad po
zrośnięciu. Nie był zwykły ślad. Był w kształcie półksiężyca. Wiedziała
jeszcze, że to o niczym nie świadczy, ale sam fakt, że to mógł być On
przyprawiła ją o szybsze bicie serca. Przejrzała ją jeszcze raz. Zwróciła
baczną uwagę na szczękę. Brakowało górnej szóstki i siódemki i dolnych
dwójki i czwórki. To wzięła już za wystarczający dowód. Co prawda, kto inny
mógł by pomyśleć, że szczęka nabawiła się uszczerbków pod wpływem jej wieku.
Kobieta jednak wiedziała że to On. Czuła to. Nie pamiętała, kiedy czuła to
po raz ostatni.
Chwyciła czaszkę mocniej i przysunęła ją
bliżej twarzy. "Więc jednak to dla mnie zrobiłeś" - powiedziała.
Była szczęśliwa. Tak szczęśliwa, że musiała go pocałować. I tak też zrobiła.
"Dziękuję. Gdybym mogła odwdzięczyła bym ci się" - powiedziała do
czaszki, po czym pocałowała go ponownie.
Koślawa noga,
stanęła w górce piachu usypanej przez wiatr. Długie włosy
"koślawca" zasłaniały jego twarz. Rozglądał się dookoła. Widział
szczątki jakiegoś domku. Kawałki drewna walały się po okolicy, porozrzucane
przez wicher. "Koślawiec" chciał odejść gdy nagle zobaczył dwie
czaszki. Podniósł je. "A więc to wy" - wypowiedział chrypliwym
głosem. "Więc jednak to zrobiliście". Przytulił je do siebie.
Odchodził w stronę widnokręgu. Ciągle jednak było słychać jego głos -
"Dziękuję. Gdybym mógł odwdzięczyłbym się wam..."
Niesamowite.
Wstrząsające.
Przerażające.
Cudowne.
Naprawdę jestem pod
wrażeniem. A to nieczęsto się zdarza.
Boskie.
Wielkie dzieki. Kolejne opowiadanko juz
jutro. A tytuł to: "Krew" - opowiadanie autobiograficzne cz. 3
Bardzo wciagające, bardzo przerażające. Aż
nie mogę się doczekać następnej części.
Kolejne moje opowiadanie, które pojawi
sie tutaj w przeciągu najbliższych 24 godzin to "Krew". I pomimo
iż jest to "Opowaidanie autobiograficzne cz. 3" to stanowić ono
będzie pierwszą część przygód Ishvar. Ponętnej wampirzycy, która walczy
przeciw swojemu rodowi.
Odnośnie Ishvar powstanie nowy temat, gdy tylko
napiszę drugą część jej krwawych, mrocznych przygód. Zapraszam do lektury i
proszę każdego czytającego o ocenę ==> szczerą ocenę.
Dziękuję i
Zapraszam.
Brrrrrrrr
Takie to...
straszne?
.... inne?
Wkażdym razie Super
<Nadaj jestem na lekach>
Ciekawe to, ale żeby mnie straszyło, jak niektórych, to bym nie
powiedziała.
Stym masz dobry, lepszy niż część osób, których
opowiadaniam czytałam w swoim życiu ( a było tego całkiem sporo!), więc
masz się z czego cieszyć. Piszesz fajnie i nawet wciągajaco jak dla mnie.
Ogółem 5
Oto kolejne opowiadanie. Jest to
pierwsza częśc przygód wampirzycy Ishtar. Jest nieco słabsze od moich
poprzednich opowiadań. Kolejne losy Ishtar w nowym temacie "Pamiętniki
Ishtar", a tutaj będą dalej moje opowiadanka, utrzymane w takim
klimacie jak te poprzednie. Kolejne opowiadanie to "Kości", a
tymczasem:
"Krew" - opowiadanie autobiograficzne cz.
3
Gdy tylko przestąpiła próg Kościoła, od razu
wyczuła, że coś jest nie tak. Przystanęła na chwilę i w tym samym momencie
trysnęła na nią fontanna krwi. Niewiele myśląc zaczęła biec w kierunku
ołtarza. Zerkała na twarze mijanych osób. Zdziwiło ją to, że pomimo tak
wczesnej pory Kościół zapełniony jest ludźmi. Nikt jednak nie zwracał uwagi
na zakrwawioną Ishvar, ani na to, że goniło ją kilku wampirów.
Ołtarz przeskoczyła zwinnie. Stanęła po jego drugiej stronie i wlepiła wzrok
w biegnące ku niej wampiry. Wiedziała, co się w takiej sytuacji robi, w
końcu nie robiła tego po raz pierwszy, jednak nadal odczuwała lekkie
zdenerwowanie. „A jeśli tym razem się nie uda?” –
pomyślała sobie. Jednak aby udzielić odpowiedzi było już za późno. Jeden z
wampirów uczepił się jej ramienia. Niewiele brakowało, a Ishvar stałaby się
jego kąskiem. Zwinnym ruchem wyjęła miecz z pochwy i wbiła go wampirowi w
brzuch. Ten natychmiast osunął się na podłogę. Drugi był już coraz bliżej
ołtarza. Gdy dzieliło go dosłownie kilka stóp Ishvar skoczyła do góry
kierując swoim „lotem” w stronę ołtarza. Tuż pod nią znalazł się
drugi wampir. Odepchnęła się od niego nogą jednocześnie wbijając miecz w
jego plecy.
Wyprostowała się. Postała chwilę, aż usłyszała
odgłos upadającego ciała. Myślała, że to już koniec. Była tego wręcz pewna.
Zbliżała się do wyjścia, wszyscy wierni zerwali z ław i zaczęli biec w jej
stronę. Ishvar odwróciła się i zobaczyła, jak każda a osób zrywa z siebie
skórę, spod której wyłonił „świeży” wampir. Stała tak do czasu,
gdy wszyscy ją otoczyli.
- I co ja teraz zrobię!? –
krzyknęła
- Przestaniesz pić
Odpowiedź ją zdziwiła. Chwilę trwało, aż
zorientowała się, że leży w swoim wielkim łóżku, a nad nią stoi Kev.
Wiedziała, że z nim jest bezpieczna. Szybko zrzuciła z siebie kołdrę i
usiadła na łóżku.
- To już jutro – powiedziała
- Chcesz kawy?
– zapytał Kev
- Ja mówię poważnie
- Ja tez. Chcesz?
-
Uwierz mi. Miałam wizje. Tym razem była strasznie realistyczna. Jestem na
sto procent pewna, że to wydarzy się jutro.
Kev nalał kawy do kubków i
postawił je na stole.
- Powiedz mi szczerze Ishtar, kiedy ostatni
raz wydarzyło się cos związanego z twoją wizją?
- Nie pamiętam. Ale
teraz to jest pewne. Uwierz mi.
- Gdzie?
- W Kaplicy Św.
Jana
Kev zrobił się czerwony na twarzy od smiechu. Z trudem wydusił z
siebie kolejna wypowiedź.
- Przecież ta Kaplica jest we władaniu
kardynała Sykstusa, a Oni czują przed nim respekt i nie odważą się go
zaatakować.
- Wierzysz w to? Dopijemy kawę i się pakujemy
-
Ishtar...
- Chcesz wrócić do Goriana?
To uciszyło Keva. Spojrzał na
Ishtar, która w tym momencie nie patrzyła na niego. Wiedziała, że
powiedziała coś, czego nie powinna. Zależało jej na Kevie. Pomimo iż był
tylko jej „szoferem” i pomocnikiem wiedziała, że bez niego sobie
nie poradzi. A Keva można było łatwo urazić. Zwłaszcza, gdy wspomina się o
Gorianie. Był on były „szefem” Keva, który wykorzystywał go w
każdy możliwy sposób. Ishvar odkupiła Keva, na „okres próbny”. W
każdym momencie mogła oddać. Tak samo Gorian w każdym momencie mógł go
zabrać do siebie. Obiecała mu jednak, że nigdy go nie odda.
Szli
zaśnieżonym stokiem już około pięciu godzin. Byli zmęczeni. Wiedzieli
jednak, że nie mogą się zatrzymać. Zostało im jeszcze około czterech godzin
marszu zanim dotrą do kaplicy. Mieli około dwie godziny w zapasie. Wiedzieli
jednak, że jeżeli usiądą na chwilę i się zdrzemną to nie dotrą tam na czas.
Woleli przybyć kilka godzin wcześniej, niż spóźnić się chociażby o
sekundę.
Śnieżny wicher dmuchał im prosto w twarz. Po ich
twarzach można był dostrzec, że są na skraju wytrzymałości. Jednak dalej
parli na przód. Żadne z nich się do siebie nie odzywało. Albo nie chcieli,
albo nie mieli siły.
Po kilku minutach doszli do zbocza wzgórza,
z którego widać już było Kaplicę. Szybkim krokiem zeszli w dół.
- Mamy
już niewiele czasu Kev
Lecz on nie odpowiedział. Szedł raźno na przód w
ogóle nie zwracając uwagi na swoją towarzyszkę. Dopiero, gdy stanął pod
Kaplicą, zorientował się, że Ishvar jeszcze nie doszła. Rozejrzał się
dookoła i zauważył ją kilka stóp od siebie.
- To ten co nie chciał
tu iść – powiedziała gdy doszła
- Wyglądasz na zmęczoną
– na twarzy zawitał mu uśmiech, którego Ishvar nie widziała od
dłuższego czasu.
Popatrzyli chwilę na siebie, po czym weszli do
Kaplicy. Od razu wyczuli na sobie wzrok kardynała. Zajęli miejsca w ostatnim
rzędzie. Kardynał nie zwracając dalej na nich uwagi rozpoczął mszę.
-
Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam na mszy
- Podobno wam to
szkodzi
- W moim przypadku już mi nic nie zaszkodzi. Co mnie nie
zabije, to mnie wzmocni.
- Czyli wracam do domu sam?
Ishvar nie
wiedziała co odpowiedzieć, dlatego siedziała cicho.
Kardynał
oddał głos młodemu diakonowi i zaczął zbliżać się do Ishvar i Keva. Usiadł
koło nich.
- A od kiedy to wampiry bywają w Kościele? - zapytał
-
Odkąd Kościołowi grozi niebezpieczeństwo
- Nam niebezpieczeństwo? Chyba
już ci się Ishvar na mózg rzuciło.
W tym samym momencie diakon wrzasnął
„Więc ruszcie z nami na pielgrzymke” po czym skoczył do góry i
wylądował prosto obok kardynała i chwycił go za szyję, po czym próbował się
w niego wgryźć. Ishvar bez zastanowienia wstała i wydobyła miecz, po czym
wbiła go w plecy diakona. Kardynał nie krył zdziwienia. Ishvar wyszła, z
ławy i stanęła na środku. Zerknęła na czarę, z woda święconą, która w tej
chwili zaczęła zmieniać się w krew. Patrzyła tak dłużej, aż w końcu
zawartość czary zaczęła się buzować, po czym chlusnęła na Ishvar. Za nią
otworzyły się drzwi. Wyszło z nich dwóch wampirów o dośc sporych rozmiarach.
Ishvar przypomniała sobie swój sen. Zaczęła biec w kierunku ołtarza. Ołtarz
przeskoczyła zwinnie. Stanęła po jego drugiej stronie i wlepiła wzrok w
biegnące ku niej wampiry. Wiedziała, co się w takiej sytuacji robi, w końcu
nie robiła tego po raz pierwszy, jednak nadal odczuwała lekkie
zdenerwowanie. „A jeśli tym razem się nie uda?” –
pomyślała sobie. Jednak aby udzielić odpowiedzi było już za późno. Jeden z
wampirów uczepił się jej ramienia. Niewiele brakowało, a Ishvar stałaby się
jego kąskiem. Zwinnym ruchem wyjęła miecz z pochwy i wbiła go wampirowi w
brzuch. Ten natychmiast osunął się na podłogę. Drugi był już coraz bliżej
ołtarza. Gdy dzieliło go dosłownie kilka stóp Ishvar skoczyła do góry
kierując swoim „lotem” w stronę ołtarza. Tuż pod nią znalazł się
drugi wampir. Odepchnęła się od niego nogą jednocześnie wbijając miecz w
jego plecy.
Podeszła do Keva i Kardynała. Chwyciła przyjaciela
za rekę dając mu znak, że czas już na nich. Gdy podchodzili do drzwi,
wszyscy zerwali się z ław i zaczeli biec w ich kierunku. Okrążyli ich i
zaczęli zrywać z siebie skórę. Kardynał zaczął się drzeć i uciekł. Ishvar i
Kev zostali sami. Popatrzyli na siebie, po czym kiwneli głowami. Ishvar
chwyciła miecz, a Kev wyjął zza płaszcza coś na kształt pistoletu.
Rozpoczęła się walka. Ishvar wojowała z mieczem. Kev natomiast strzelał.
Każdy kto znalazł kto znalazł się trasie jego strzału został odrzucany na
drugi koniec kościoła.
Myśleli, że to się nigdy nie skończy. W
końcu bezpiecznie wyszli z Kaplicy. Gdy oddali się od niej wybiegł
Kardynał.
- Musimy porozmawiać – krzyknął
- Wiem. Ale
jeszcze nie teraz – wyszeptała Ishtar
Oddali się z Kevem. Gdy
prawie znikneli Kev chwycił ją za reke. Ona natychmiast wyrwała się i
trzepnęła go dłonią w głowe. Przez resztę drogi się do siebie już nie
odzywali.
cdn...
Ta część jest niesamowita. Po prostu brak
mi słów. Cudo. Przerażające miejscami, ale wiesz czytając ją miałam wrażenie
jakby wszystkie wydarzenia rozgrywały się przed moimi oczami. A to duża
zaleta. Słowem -- działa na wyobraźnię.
To nic, że nie widzę związku
ze wcześniejszymi częściami, pewnie za głupia jestem =) ale mam nadzieję, że
nie przestaniesz pisać. =)
Kolejne opowiadanie - uważam że
najsłabsze ze wszystkich, które napisałem do tej pory
"Orzeł
czy Reszka? - opowiadanie autobiograficzne. 4
Jedyna osobą,
zainteresowaną całą ceremonią był przedsiębiorca pogrzebowy. Wiedział, że
bez względu na to jak potoczy się ceremonia dostanie należne pieniądze i
będzie mógł zapewnić rodzinie jedzenie na jakiś czas. Przybył jeszcze przed
czasem i usiadł wygodnie w pierwszym rzędzie. Przypatrzył się wszystkiemu.
Położeniu trumny, wystrojowi wnętrza, układowi ławek. Prawdę mówiąc niewiele
go to wszystko obchodziło, ale chciał aby klient nie grymasił przy wręczaniu
honorarium.
Ceremonia odbyła się bez zastrzeżeń. Kapłan
przeprowadził mszę, po której trumnę wywieziono i złożono do pobliskiego
grobu. Nadeszła chwila, której nienawidził. Wszyscy podeszli złożyć
kondolencje rodzinie zmarłego, przez cały czas słyszał wzdychania, szlochy.
Zastanawiał się, po co on tu jeszcze jest. Przecież równie dobrze mógł wziąć
pieniądze przed całym zajściem i teraz zapewne zarabiał by na innym
kliencie, a tych nie brakuje.
Przed wyjściem z cmentarza zaczepił
go starszy mężczyzna. Nie wyglądał najlepiej. Można by rzec, że w ogóle nie
wyglądał. Po krótkim czasie rozpoznał w nim swojego zleceniodawcę. Mężczyzna
wysunął rękę w geście powitania, jednak on się cofnął.
- Sądzę, że
możemy obyć się bez tego
Mężczyzna nie wiedział jak zareagować.
Przyglądał mu się, jednak nie mógł nic dostrzec. Przedsiębiorca był bowiem
ubrany w czarny płaszcz, z długim kapturem. Nawet dłonie nie wystawały mu z
rękawów, a końcówkę płaszcza ciągnął po ziemi.
- Był za młody żeby
odejść – wyszlochał mężczyzna
- Śmierć przychodzi
punktualnie – skwitował przedsiębiorca
- To nie było śmieszne
– warknął oburzony
- I nie miało być. Nie płacą mi, za poczucie
humoru, tylko za przygotowanie ceremonii. 70 dukatów
- Słucham
-
Jest mi pan winny 70 dukatów
Mężczyzna wyciągnął pieniądze i wręczył je
przedsiębiorcy. Ten wyciągnął po nie rękę. Mężczyzna natychmiast osłupiał.
Ujrzał kościstą w pełni tego słowa znaczeniu dłoń. Wrzucił pieniądze i
wyszeptał „Dziękuję”, po czym odszedł równie szybko jak się
pojawił.
Minęło kilka dni, zanim ponownie poczuł się
potrzebny. Zdziwił się, że musiało minąć, aż tyle czasu. Opracował już swój
sposób na klientów. Posiadał niezwykłą zdolność przekonywania człowieka.
Zapukał dwa razy do jego drzwi. Minęło trochę czasu, aż mu
otworzono. W drzwiach pojawił się siwy, schorowany starzec.
- A
Pan do kogo? – wycharczał starzec
- Do Pana
Po chwili
siedział już w jego domu. Rozsiadł się wygodnie w fotelu. Objął wzrokiem
całe mieszkanie i ponownie skupił swoją uwagę na
„kliencie”.
- Jaki jest cel pańskiej wizyty?
Westchnął
parę razy zanim mu odpowiedział.
- Pan
- Nie rozumiem?
-
Przyszedłem po Pana. Już nadszedł czas.
Staruszek zaczął się śmiać.
Pomimo starego wieku śmiał się jak dziecko. Chwila brakowała, a starzec
turlał by się po ziemi. Co chwile zerkał na przedsiębiorcę. Po pewnym
czasie, gdy zauważył, że ten ma cały czas kamienną twarz ucichł. Poprawił
się na fotelu wlepił swój wzrok w gościa.
Starcowi
wytłumaczono wszystko po kolei. Ten jednak niewiele z tego zrozumiał. Wciąż
patrzył wzrokiem dziecka ukrywającego się przed odpowiedzią.
- Nie
można tego uniknąć?
Przedsiębiorca uśmiechnął się. Włożył rękę do
kieszeni i chwilę w niej pogrzebał. Po chwili wyjął złotą monetę.
-
Można. Wystarczy ze mną wygrać
- Orzeł czy reszka?
- Dokładnie,
ale na moich zasadach.
- To znaczy
Przedsiębiorca zsunął rękaw z
dłoni i położył ja na stole. Mężczyzna wlepił w nią wzrok. Dłoń lekko
uniosła się nad stołem.
- Orzeł ja wygrywam, reszka ty
przegrywasz
Po tych słowach natychmiast podrzucił monetą. Mężczyzna
skupił na niej swój wzrok. Moneta długo wirowała w powietrzu po czym zaczęła
opadać. Spadła na stół równo z głową mężczyzny turlającą się po podłodze.
- Orzeł. Wygrałem – ucieszył się przedsiębiorca
Schował
monetę i poprawił płaszcz, pod którym ciągle widoczne było lśniące, metalowe
ostrze.
Obudził go koszmarny sen. Szybko wstał i wyszedł na
zewnątrz. Chodził po okolicy, aż wreszcie zaczepił go pewien mężczyzna.
Podszedł bliżej. Stanął akurat tak, że księżyc oświetlał jego twarz.
Rozpoznał w nim starca.
- Może pogramy? – spytał
- Ale
ty przecież...
- Nadszedł twój czas. Orzeł ja wygrywam, reszka ty
przegrywasz.
Moneta momentalnie wbiła się w powietrze. Po chwili spadła
obok leżącego na ziemi płaszcza przedsiębiorcy. W tle można było usłyszeć
śmiech starca, przerywany słowami „Reszka. Przegrałeś”. Potworny
śmiech w błyskawicznym tempie wypełnił całe miasto. Starzec zniknął w cieniu
jednego z budynków...
fajowe. tak jak i zresztą towje inne
opowiadania. powiem, masz chłopie talent!
Naprawdę piękne i interesujące.
Nie
wiem jak wyrazić mój zachwyt.
Kroniki Evergarden
cz.I
Nieszczęścia chodzą... trójkami
Czerwone
słońce chyliło się ku zachodowi. Z pobliskich wzgórz zaczęli wszyscy
schodzić, gdyż dobrze wiedzieli, że bycie tu o tej porze, może zakończyć się
tragicznie. Nikt, jednak wiedział dlaczego. Od kilku rozchodziła się tu
legenda o „potrójnych braciach”, którzy zabijają każdego, kogo
napotkają. Nigdy jednak nie znaleziono tutaj żadnego trupa, a tym bardziej
nie było żadnych doniesień o tym, że ktoś zobaczył „potrójnych”.
Co chwila jednak rozchodziły się słuchy, o tym że kolejni mieszkańcy Abor
zaginęli. Jedni uzasadniali to sobie tym, że zabili ich bracia, a inni tym,
że poszli poszukać lepszego schronienia niż to śmierdzące i zagnojone Abor.
Minęło już pól nocy. Nieopodal stoków handlowych można było
zauważyć kilka pojedynczych orków. Zjawiają się tutaj co noc, aby pogrzebać
w śmieciach, które zostawili handlowcy i znaleźć coś do jedzenia. To był
jeszcze jeden powód, dla którego wyjście po zmroku na stok mógłby skończyć
się śmiertelnie. Każdy kto tu mieszkał wiedział, że „głodny Ork to zły
Ork”. Oczywiście jeszcze nikt się o tym nie przekonał na własnej
skórze, bo jeszcze nikt nie miał odwagi wyjśc.
Stok był od
północnej strony otoczony lasem. To tam Orkowie składali swoje znaleziska.
Zawsze schodzili tam pojedynczo. Byli przekonani, że nic im nie zagrozi.
Jeden z Orków chwycił wór i zszedł z nim do lasu. Natychmiast rozległ się
krzyk. Pozostali Orkowie spojrzeli na siebie, po czym zeszli sprawdzić co
się dzieje. Ujrzeli tam swojego kompana pozbawionego głowy. Worka też nie
było. Przerażeni zaczęli rozglądać się dookoła. Akurat najmniej im zależało
na tym, aby podzielić los kompana. Po chwili stanęła przed nimi ogromna
postać. Nie była wysoka, niższa od Orków, jednak szersza od nich. Postać
podchodziła coraz bliżej. Orkowie nie wiedzieli co robić. Jeden z nich miał
przypływ męstwa i ruszył w stronę nieznajomego. Ten natychmiast rzucił się
na Orka i po chwilę trwającej szarpaninie powalił go na ziemie. Zdziwiło to
pozostałych. Byli zbyt przerażeni aby rozsądnie myśleć. Nieznajomy jednak
stanął. Minęła chwila aż się rozdzielił. Z jednej szerokiej postaci powstały
trzy, rozmiarów zwykłego człowieka, które w pojedynkę nie są w stanie
zagrozić Orkowi.
Samotny wędrowiec przemierzał równiny.
Pomimo panującego mroku, można było na jego twarzy pokrytej srebrną
księżycową poświatą, iż jest już zmęczony. Szedł w kierunku Abor. Kilka
minut go dzieliło od stoków handlowych. Nie był tutejszy, więc nie wiedział
o kryjących się tu niebezpieczeństwach.
Właśnie zbliżał się
do stoków, gdy jego uwagę przykuło coś w lesie. Niewiele myśląc podszedł
bliżej. Gdy tylko przecisnął się przez zarośla zauważył ciała Orków. Nie
było by w tym nic dziwnego, gdyby zobaczył jednego Orka, bo czasami zdarza
im się zdechnąć po drodze, ale cztery zmarłe Orki wydawały się wędrowcowi
dość dziwne. Przez myśl przeszło mu, że skoro coś zabiło te Orki, to nie
miałoby najmniejszego problemu z pozbyciem się małego chuderlawego
człowieczka. Natychmiast zawrócił na ścieżkę. Zrobił kilka kroków, po czym
usłyszał za sobą dziwny odgłos. Oczyma wyobraźni zobaczył wielką, zębatą
bestię, która najpierw pozbyła się Orków a teraz poluje na niego.
Przyśpieszył kroku. Ponownie usłyszał szelest. Odwrócił się raz jeszcze i
ujrzał za sobą trzy ciemne postacie. Podeszły bliżej niego. Wędrowiec stał
sparaliżowany ze strachu.
- Przepraszamy. Nie chcieliśmy pana
przestraszyć – powiedzieli chórem
- Nic się nie stało. Tylko
zobaczyłem te Orki, tam w lesie – powiedział wskazując palcem na las
– i pomyślałem sobie, że teraz ten potwór co je zabił ściga i
mnie.
Nieznajomi podeszli bliżej wędrowca.
- Więc pan też to
widział? – mówili chórem – Zdziwiło nas to. Żeby cztery Orki od
razu? Jaka to bestia musiała być.
- Pewnie ogromna. I bardzo możliwe, że
gdzieś tu jest.
- Owszem. Dlatego sądzimy, że nie warto tak stać i
rozmyślać, tylko ruszyć dalej.
Minął spory kawał drogi nim nieznajomi
odezwali się ponownie.
- A pan tak sam?
- Niestety tak. Ale to
nic.
- A można wiedzieć kim pan jest?
Mężczyzna wziął głęboki
oddech. Nie miał w zwyczaju rozmawiania z nieznajomymi, jednak perspektywa
liczniejszej obrony przed pogromcą Orków była silniejsza.
- Jestem
Avinus Chother, wędrowiec. Okrążam cała krainę i ją opisuje. A wy to?
-
NIE-SZCZĘ-ŚCIE – każdy z nich wymówił po jednej sylabie
Wędrowiec
wydawał się w ogóle nie poruszony otrzymaną odpowiedzią. Szedł dalej.
NIE-SZCZĘ-ŚCIE mu towarzyszyło.
- A dokąd idziecie?
- Musimy się
dostać do Abor. I ty nam w tym pomożesz.
„Potrójni” otoczyli
wędrowca, nie dając mu żadnej szansy na ewentualna ucieczkę.
- Nie
za bardzo rozumiem
- Już ci tłumaczymy. Kiedyś zostaliśmy wygnani
z Abor, do tej pory nie wiemy dlaczego. Wiemy tylko tyle, że nas nienawidzą.
Musimy się tam dostać i wyjaśnić całą sytuację.
Wędrowiec uśmiechnął
się.
- Chyba nie jestem w stanie wam pomóc.
Po tych słowach
„potrójni” spojrzeli na siebie po kolei i znak iż się zgadzają
kiwnęli głową. Wznieśli się w górę i zaczęli wirować nad wędrowcem. Co
chwila jeden z nich przybliżał się do wędrowca i śmiał mu się w twarz.
Mężczyzna nie wiedział co robić. Patrzył cały czas w górę. Nagle
„potrójni” zatrzymali się nad wędrowcem...
Abor już
budziło się ze snu. Nie było jeszcze całkiem widno, zatem w niektórych
domkach zapalały się światła. Nikt nie chciał jeszcze wychodzić na zewnątrz,
ponieważ było jeszcze zimno. Był to ten okres kiedy w dzień na kamieniach
można było smażyć jaja, a w nocy i wczesnym rankiem zamarzały rzeki. Wszyscy
jeszcze grzali się w swoich domkach. Tylko strażnik przy bramie siedział
owinięty kocem w swojej stróżówce. Musiał jednak wstać i wyściubić nos na
ziąb ponieważ ktoś krzątał się przy bramie. Cały się trzęsący podszedł do
bramy i uchylił wizjer.
- Czego? – burknął nikogo nie
widząc
Za chwilę przed bramą pojawił się wędrowiec.
- Witam.
Jestem wędrowcem z Allyennen. Szukam schronienia na jakiś czas. Chciałbym
się ugrzać.
Strażnik popatrzył na wędrowca. Lekko uchylił wrota i razem z
psem wyściubili nos na zewnątrz. Pies nie zareagował tak jakby oczekiwał
strażnik. Obejrzał wędrowca dokładnie po czym szybko schował się do budki
swojego pana. Strażnik wpuścił wędrowca.
W jedynej w mieście
kantynie, na miejscu przy piecu siedział wędrowiec. Pił grzane wino ze
swojego kufla, po raz trzeci już wymienionego przez gospodarza. Ponieważ w
kantynie nie było ruchu gospodarz dosiadł się do wędrowca.
- Skąd pan
przybywa? – zapytał donośnym głosem gospodarz
- Z odległego
świata. To i tak nic panu nie powie.
- To może by się chociaż pan
przedstawił ?
Wędrowiec spojrzał na gospodarza, po czym się
uśmiechnął.
- Nazywam się NIESZCZĘŚCIE
Wędrowiec uniósł się nad
stół i rzucił się na gospodarza. Z palców wysunęły mu się ogromne pazury,
które wbił w ciało gospodarza.
- To za dawne czasy – powiedział
zlizując jego krew ze swoich pazurów
W tym samym czasie do środka wszedł
młody chłopak. Wędrowiec podszedł do niego. Pogłaskał go delikatnie po
głowie.
- Zaraz się tobą zajmę
Na plac w środku miasta wbiegł
chłopiec
- Chodźcie szybko do kantyny. Cos się dzieje.
Po chwili
całe miasto zebrało się w kantynie. Na jej środku stał wędrowiec. Chłopiec,
który wchodził jako ostatni zamknął za sobą drzwi.
W ciemnym
pokoju siedział młody chłopiec. Obok niego siedział młody mężczyzna.
-
Zabił wszystkich – chłopak szlochał – nie wiem jak on to zrobił,
ale zwabił wszystkich do środka i zamordował. Tylko ja się
schowałem.
Mężczyzna pogłaskał chłopaka po głowie.
- A jak się
nazywasz chłopcze?
cdn...
Świetne. Zwłaszcza ostatnie. Brakuje
słów.
To chyba jedyne opowiadanie które czytałem z zapartym tchem.
Niesamowite. Nie no, ja już nawet nie
umiem znaleźć słów, żeby Ci powiedzieć, jak bardzo to jest wspaniałe. Nie
wiem, skąd bierzesz te pomysły wszystkie... ale mam nadzieję, że mnie tam
kiedyś zaprowadzisz =) ostatnie jest genialne, mimo całej swej brutalności,
która często mnie denerwuje. Ale nie tu. Brawo.
A teraz kolejna część Kronik
Evergarden - Nieszczęścia chodzą... trójkami
Kroniki
Evergarden cz. II
„Zaraza” cz.I
Od
lat nikt już nie chodził tą ścieżką. Powoli stawała się zapomniana. Po tym
co się tu wydarzyło nikt nie chciał tędy chodzić. Krążyły słuchy, że duchy
zmarłych mszczą się za wyrządzoną krzywdę. Kto jednak w to wierzył. Owszem,
czasami trafił się ktoś, kto szedł tędy do Abor, ale tylko po to aby
sprawdzić czy nie zabłąkał się tu żaden bezdomny. Jednak nawet oni nie
chcieli tu mieszkać. Bali się. Przerażało ich to co się tu stało. Przerażały
ich do tej pory jeszcze leżące trupy, po wyglądzie których można było
stwierdzić, że wydarzyło się tutaj coś okropnego. Że zginęli brutalną
śmiercią. Zadziwiał jeszcze jeden fakt – że pomimo prawie ośmiu latach
żadne ciało nie weszło w stan rozkładu. Wyglądało to tak, jakby ktoś
pozostawił tu fotografię po tych wydarzeniach.
Allynen nie było
przychylnie nastawione do obcych. Jeszcze kilka lat temu wpuszczali
wszystkich i słynęli jako najgościnniejsze miasto na zachód od Gervick,
jednak od czasu wydarzeń w Abor zmienili swoje podejście. Każdego dokładnie
rewidowali. Zatrudnili nawet czarowników, którzy mieli sprawdzać, czy czasem
w żadnym gościu nie czai się zło. Dopiero gdy przeszło się kontrolę można
było wejść. Było się jednak szczególnie obserwowanym. Między innymi właśnie
dlatego żaden z gości nie zabawił tutaj dłużej niż jedną dobę.
Jak
w każdym mieście, tak i tu znajdowała się kantyna. Była jednak inna niż
wszystkie pozostałe w całym Evergarden. To tu właśnie spotykały się
najwybitniejsze postacie, które kiedykolwiek chodziły po powierzchni kraju.
Do dziś dnia przy wejściu wmurowana jest tablica upamiętniająca jednego z
najbardziej znanych wędrowców – Avinusa Chothera, który zginął podczas
masakry w Abor. Do dzisiaj rozchodzą się legendy na jego temat. O tym jak
pozostawiony samotnie przez kompanów zabił Wielkiego Krasnoluda w pojedynku
pod Costeyan. Osobiście Av nic nie miał do innych ras, jednak ten krasnolud
wyjątkowo dawał się we znaki mieszkańcom pobliskiego miasta. Jedna z plotek
nawet głosi że niedaleko stoków handlowych przy Abor został zaatakowany
przez czterech Orków i doskonale sobie z nimi poradził. Kilka godzin później
został makabrycznie zamordowany, podobnie jak inni mieszkańcy Abor. Do tej
pory nie wiadomo, co było przyczyna tragedii.
Tawerna była prawie
pełna. Każdy ściskał w dłoni swój kufel piwa i zażerał się pieczonym
prosiakiem. Gospodyni latała od stołu do stołu i co chwila dolewała piwa,
lub grzanego wina. Wyręczyć by ją mogły kelnerki, jednak zajęte były
nawiązywaniem znajomości z gośćmi tawerny.
Przy jednym ze
stolików siedział już mocno podpity mężczyzna. Pił piwo za piwem, i nie
zwracał uwagi na to co się obok niego dzieje. Nawet bard, opowiadający losy
Avinusa Chothera nie był w stanie przykuć jego uwagi. Mężczyzna skończył
kolejne piwo. Odłożył z hukiem kufel i rozejrzał się dookoła. Kilka stolików
dalej zauważył krasnoluda. Ucieszył się. Już dawno nie widział krasnoluda.
Żywego krasnoluda.
- Krasnoludy to najgorsza rasa jaka
kiedykolwiek powstała – wykrzyczał w stronę krasnoluda
Widząc, że
krasnolud nie zareagował mężczyzna ponowił próbę zwrócenia uwagi.
-
Słyszysz mnie gruby karle?
Krasnolud zareagował. Popatrzył na swoich
przyjaciół. Skoro go nie zatrzymywali, to oznacza, że dali mu przyzwolenie.
Krasnolud natychmiast zerwał się z miejsca. Wskoczył na stół mężczyzny i
przywalił mu pięścią. Mężczyzna padł na ziemię. Próbował wstać, jednak czuł
na sobie jakiś dziwny ciężar. Gdy otworzył oczy okazało się że siedzi na nim
krasnolud, który nadal okładał go pięściami. Zaraz otoczyli ich wszyscy
goście karczmy, tylko bard dalej siedział przy kominku i snuł swoją
opowieść. Mężczyzna zebrał wszystkie siły, po czym chwycił krasnoluda za
kaftan i rzucił w powietrze. Teraz mógł spokojnie wstać.
Natychmiast podeszła do niego gospodyni.
- Laikonen co ty
wyprawiasz?
- To on zaczął – odpowiedział wskazując na
krasnoluda, który
podniósł się z podłogi i zaczął napierać w kierunku
Laikonena. Przed ich zderzeniem powstrzymała gospodyni, która chwyciła
krasnoluda za kaftan i podniosła do góry.
- Dosyć! – wrzasnęła
– Nie tutaj. Chcecie się bić to wyjdźcie stąd. Już i tak tutaj
niezłego bałaganu narobiliście. Chyba, że mam przestać was wpuszczać.
-
Mnie już nie ma –powiedział Laikonen wychodząc z karczmy.
Krasnolud chciał podreptać za nim, jednak zdał sobie sprawę, że cały
czas trzymany jest przez gospodynie, do której po raz pierwszy się
uśmiechnął.
Idąc spać nękał go już potworny ból głowy. Myślał,
że sen mu dobrze zrobi. Jednak nie pozwolono mu się wyspać. W środku nocy
ktoś zapukał do jego pokoju. Laikonen potrzebował trochę czasu, aby usłyszeć
pukanie. Jeszcze więcej czasu minęło nim otworzył drzwi. Myślał, że przez to
czekanie ten ktoś po drugiej stronie się rozmyśli, lecz były to jednak jego
marzenia.
Otworzył drzwi. Za nimi ujrzał swojego przyjaciela
– Setera, ubranego w długi czarny płaszcz. Jego siwe włosy opadały
swobodnie na ramiona.
- Seter, stary przyjacielu wejdź.
Laikonen
zamknął drzwi i nastawił wodę na ogniu.
- Co Cię do mnie
sprowadza?
Seter rozejrzał się po pokoiku, po czym skupił swój wzrok na
Laikonenie.
- Wyruszam do Abor
- Ogłupiałeś? Przecież wiesz
co tam się stało. A jeśli to coś nadal tam jest?
- To je
zniszczymy.
- Jak to „my”? – zapytał
zdziwiony
- Normalnie. Mam nadzieję, że pójdziesz ze mną. Wyruszy
jeszcze ze mną dwóch przyjaciół. Na pewno o nich słyszałeś.
Laikonen
poszedł wsypać do kubków jakiegoś proszku, który następnie zalał woda z
czajnika. Położył wszystko na stoliku i usiadł przed Seterem.
-
Żadne Abor. Lyon, Missereth. Wszystko, tylko nie Abor.
- Siedemset
pięćdziesiąt tysięcy sztuk złota.
- Słucham?
- Dokładnie to co
słyszałeś. Na łebka. W życiu tyle nie zarobisz, choćbyś nie wiem ile
pracował – uśmiechnął się Laikonena, po czym wstał i ruszył w kierunku
drzwi – Jakbyś się zdecydował, to do południa będę w karczmie. Potem
ruszam.
Wyszedł. Laikonen cały czas rozmyślał o kwocie o jakiej wspomniał
Seter. Perspektywa zarobienia siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy była
kusząca, jednak czy aż na tyle, aby ryzykować własnym życiem.
Obudził się później niż planował. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, kiedy
wyjrzał przez okno. Szybko się ubrał i wyleciał na dół. Do karczmy nie było
daleko, pokonał więc ta trasę bardzo szybko. Jednak nadal zastanawiał się
nad tym czy dobrze robi.
To co zobaczył w środku gospody
zdziwiło go. Była pusta. Zajęte były tylko miejsca pod ścianą. Tam właśnie
siedział Seter. Laikonen podszedł do niego.
- A gdzie reszta?
-
Zaraz przyjdą. Usiądź. Napijesz się czegoś?
- Może piwa.
Seter
dał znak gospodyni, aby przyniosła jedno piwa. Zamówienie wykonała
ekspresowo.
- Już wytrzeźwiałeś Laikonen? – zapytała
odchodząc
Nie oczekiwała jednak odpowiedzi. Seter spojrzał na niego.
-
Można wiedzieć o co chodziło?
Laikonen pokręcił głową, po czym przysunął
do siebie kufel z piwem.
- Wczoraj pobiłem się z krasnoludem –
kończąc zdanie Laikonen
spojrzał w kierunku wejścia. Stał tam jakiś
człowiek, a obok niego zarysowała się mała postać. Laikonen nie zwrócił na
nich uwagi, do czasu gdy podeszli do ich stolika.
- Siadajcie –
nakazał Seter – poznajcie się: Laikonen -powiedział wskazując na
niego - a to Vilhel , najpotężniejszy krasnolud w całej okolicy i Rottir,
wojownik, dla którego nie straszny żaden potwór.
Laikonen był lekko
zmieszany. W Vilhelu rozpoznał bowiem tego samego krasnoluda, z którym
wczoraj stoczył „pojedynek”.
- Miło mi – powiedział
Rottir wyciągając rękę w kierunku Laikonena
- A mnie nie –
wtrącił Vilhel – nie rozmawiam z ludźmi, którzy wyzywają krasnoludy, a
potem zganiają na nich całą winę, a...
- Vilhel – przerwał
Seter – Laik na pewno nie wiedział kim jesteś, a poza tym był pijany i
nie panował nad sobą.
- To żadne wytłumaczenie
W kilka godzin
później wszyscy już byli spakowani. Ruszyli w drogę. Nikt specjalnie nie
zwracał na nich uwagi. Tylko czarownik przy wyjściu odprawił przy nich jakiś
rytuał, mający ich przed czymś chronić. Wyszli za bramę miasta. Ruszyli w
kierunku stoków handlowych, od których dzieliły ich około trzy do czterech
dni marszu. Pomimo słońca piekącego ich prosto w twarz szli twardo do
przodu. Wiedzieli, że każda minuta przeznaczona na postój zamieni się z
czasem w godzinę, godziny w dni.
Zapadł zmrok. Doskonale wiedzieli,
że o zmroku nie warto udowadniać swojego męstwa i lepiej odpocząć. Rozłożyli
swojej koce. Podczas gdy Vilhel rozpalał ognisko Seter wyjął ze swojej torby
wielkie kawałki mięsa, które przeznaczone potem na pieczenie.
Nie
było aż tak zimno jak przypuszczali. W zupełności wystarczał im jeden koc.
Usiedli wokół ogniska. Nagle uwagę Laikonena zwróciła srebrna poświata
unosząca się w oddali.
- Seter, co to?
- To pewnie wytwór
twojej pijackiej wyobraźni – wyszeptał Vilhel
- Przynajmniej
nie musze wspinać się na drzewo żeby to zobaczyć – zripostował
Laikonen
Mało brakowało a doszło by do rękoczynów.
- Nie wierzę
– wyszeptał Seter
Wszyscy zwrócili się w jego stronę. Jego wzrok
skupiony był na tej łunie w oddali
- O co chodzi? – zapytał
Rottir
- To mi wygląda na latarnię w Abor.
- I...?
- I
to, że skoro od ośmiu lat osada jest niezamieszkana, to jak ktoś mógł
włączyć latarnię? Chyba, że ktoś tam dotarł. Poza tym tej latarni używa się
tylko w przypadku niebezpieczeństwa.
- I co teraz – spytał
Laikonen
- Musimy się tam dostać, i to jak najszybciej
***
Niesamowite =) mam nadzieję, że to nie
koniec opowieści =) wiesz, za każdym razem jak Cię czytam, znajduję coś, co
przyciąga moją uwagę. Coś, co sprawia, że wiem, iż następnym razem też wejdę
tu, poczytać. I następnym też. I tak zawsze.
W chwili obecnej pracuję nad kontynuacją
"Zarazy", a w przerwie zamieszczam opowiadanie "Zatoka"
powstałe pod wpływem inspiracji Jonathanem
Carrollem.
Zatoka
Bóg nie jest miłym
staruszkiem. Jest złośliwą bestią wystawiająca nas na wszelkie możliwe
cierpienia. Ustanowił swoje własne reguły gry: patrz, ale nie dotknij,
dotknij, ale nie smakuj, smakuj, ale nie przełykaj. I patrząc na nas śmieje
się, bo tylko na tyle go stać.
Bill mieszkał w tym domu samotnie od
ośmiu miesięcy. Samotność przerażała go najbardziej. Bał się PUSTEGO
mieszkania po powrocie z pracy. Bał się w nim przebywać. Wszystko co widział
w tym domu przypominało mu jego miłość. Przypominało mu Harveya. Tego
samego, z którym przeżył najwspanialsze trzy lata swojego życia. I tego
samego, który niestety wsiadł wtedy do samochodu. Kilkakrotnie mówiono mu,
żeby tego nie robił. Ale on zawsze słynął z tego, że chciał pokazać co
potrafi. I rzeczywiście pokazał.
Gdy tylko Bill się o tym
dowiedział dostał ataku histerii. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Nie
wierzył im. Musiał się przekonać o tym na własne oczy. Do dzisiaj tego
żałuje. To co zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Harvey leżał
tam nieruchomy, w kałuży krwi. Billa zdziwiło, że nic z nim nie zrobili. Nie
umyli go, nie przebrali. Do dziś widzi go przed swoimi oczyma.
Wstał przed siódmą. Zawsze tak robił. Wolał przyjść do pracy wcześniej, niż
potem wysłuchiwać narzekać, że się spóźnił. Dotarcie na miejsce zajęło mu
prawie pół godziny. Zaparkował na swoim stałym miejscu, jednak nie wyszedł
od razu. Zerknął w tylnie lusterko, aby upewnić się, że On już jest. Bill
obserwował go od dłuższego czasu. Wydawał mu się odpowiednim kandydatem,
jednak bał mu się o tym powiedzieć prosto w twarz. Najbardziej onieśmielało
go to, że On był podobny do Harveya.
Raźnym krokiem wszedł do
swojego biura. Zaczął się nerwowo rozglądać. Wiedział czego, a raczej kogo
szuka, lecz nigdzie go nie widział.
- Bill pozwól na chwilę
– to był jego głos. Na twarzy Billa zagościł
uśmiech. Natychmiast
się odwrócił i spojrzał Jemu prosto w oczy.
- Steven –
powiedział z uśmiechem – nie wiedziałem, że już jesteś. Nie widziałem
twojego samochodu.
Steven uśmiechnął się i klepnął Billa w ramie.
-
Zepsuł się. Oddałem go do mechanika. Mam do ciebie sprawę.
- Śmiało.
-
Zajmiesz się naszym nowym klientem? To podobno jakaś ważna sprawa, a ja nie
mam czasu. Pomożesz?
- Tobie zawsze Steven.
Steven dał mu
wizytówkę klienta, po czym oddalił się. „Dla Ciebie wszystko”
wypowiedział w myślach Bill patrząc na oddalającego się Stevena.
Gdy tylko zasiadł przed biurkiem od razu zadzwonił do nowego klienta. Chwilę
trwało, aby ten podniósł słuchawkę. Ustalanie szczegółów spotkania zajęło
prawie pół godziny.
- W takim razie za chwilę będę. Wszystkim się
zajmiemy.
Odłożył słuchawkę i wyszedł z biura. Nie zwrócił uwagi nawet na
sekretarkę, która coś do niego mówiła. Bill chciał to załatwić jak
najszybciej, aby zaimponować Stevenowi.
Jego klient mieszkał
w jednej z tych bogatych dzielnic, gdzie, aby kupić dom należy harować jak
wół kilkaset lat. Dziwiło to Billa, skąd ci ludzie maja na to pieniądze.
Owszem Bill nie zarabiał mało, był jednym z najlepiej opłacanych adwokatów w
mieście. Ze swoimi zarobkami z pewnością dostał by kredyt na kupno takiego
domu. Kiedyś nawet żartowali sobie z Harveyem, że zamieszkają w domu w iście
hollywoodzkim stylu.
Minęło kilka minut od kiedy zadzwonił do
drzwi. Do tej pory jednak nikt nie otworzył. Spróbował raz jeszcze. Po
chwili w drzwiach pojawił się starszy łysawy mężczyzna.
- Dzień dobry.
Jestem William Debney. Kancelaria McCormack&Co. To ze mną pan
rozmawiał.
- Tak. Proszę do środka.
Klient zaprowadził Billa do
pokoju. Tak urządzonego pokoju Bill jeszcze nie widział. To co podobało mu
się najbardziej to okno z widokiem na Zatokę Kalifornijską.
-
Ładnie tu.
- Napije pan się czegoś. Whisky, koniak, polska wódka.
-
Jestem samochodem. Kawę jak można.
Mężczyzna usiadł przy biurku i poprzez
intercom wydał polecenie służącej.
- Chyba nie dosłyszałem
pańskiego nazwiska
- Wystarczy, że ja znam pańskie panie Debney. Może
przejdźmy od razu do rzeczy. Mam napięty plan.
- W takim razie niech
pan zaczyna.
- Wczoraj w nocy wróciłem do domu trochę później niż
zwykle. Miałem spotkanie z producentami. Zadzwoniłem do domu, żeby
poinformować o tym żonę, jednak nie odbierała. Myślałem, że już śpi. Gdy
wróciłem okazało się, że leży w wannie z otwartym brzuchem.
-
Dzwonił pan do domu z komórki, czy ze stacjonarnego?
- Z komórki. W
końcu od tego ona jest.
Dialog przerwała im służąca, która weszła z kawą.
- Sarah postaw kawę i wyjdź. I z nikim mnie nie łącz
- Dobrze
proszę pana
Służąca wykonała polecenie.
- I to panu postawili
zarzut?
- Na razie jestem podejrzanym. Jedynym podejrzanym. Sarah
wyszła przed szóstą i ma na to dowody. Ja wróciłem przed trzecią w nocy.
Martha już nie żyła.
Bill wypił kawę jednym łykiem.
- Zajmiemy się
tym. Muszę tylko zebrać potrzebne informacje. Niech pan przyjedzie dzisiaj
koło czwartej po południu do naszej kancelarii. Tam dokładnie omówimy
szczegóły. I proszę sobie przypomnieć wszystko co pan robił, zebrać adresy i
telefony osób u których pan wtedy był. Im więcej tego będzie tym większe są
pańskie szansę.
- Dziękuję.
Bill sam zszedł na dół. Schodząc cały
czas się rozglądał dookoła. Wyszedł z domu i zatrzasnął za sobą drzwi. Gdy
szedł w stronę samochodu jakaś kartka zaczepiła mu się o nogawkę. Podniósł
ją i przeczytał:
„SPEŁNIMY TWOJE MARZENIA. ZAUFAJ
NAM”
Pod spodem widniał tylko numer telefonu. Bill wszedł do
samochodu. Od razu chwycił za telefon i zadzwonił. W słuchawce usłyszał miły
ciepły głos.
- Witaj. Jeżeli chcesz, abyśmy spełnili twoje marzenie
przyjedź do nas. Dark Road 347. Zapraszamy na godzinę szesnastą.
Gdy
tylko wszedł do biura od razu zaczął szukać Stevena. Wszedł do każdego
pokoju, jednak nigdzie go nie było.
- Dennise gdzie Steven?
– zapytał sekretarki
- Musiał wyjść. Miał jakąś ważna sprawę do
załatwienie. A co?
- Jak się pojawi, to powiedz, że ten jego klient
przyjdzie na godzinę szesnastą. Tu masz teczkę. Ja musze wyjść. Jakby co
będę pod telefonem.
Zniknął z biura równie szybko jak się w nim
pojawił.
Dark Road 347 wyglądała na nie używaną od dłuższego
czasu. Zarośnięta uliczka prowadziła pod jedyny na tej ulicy dom. Wyglądał
on jak domostwo rodziny Addamsów. Zaparkował przed brama i ruszył w
kierunku wejścia. Jeszcze nigdy nie bał się tak jak teraz. Serce podchodziło
mu do gardła. Nie wiedział co go czeka. Zapukał delikatnie. Po chwili drzwi
otworzyła mu blondynka, której twarz trudno było dostrzec, gdyż zalana była
mrokiem. Tylko jej włosy odbijały słoneczne promienie.
- Proszę
wejść.
Bill zatrzymał się zaraz za drzwiami.
- Zapraszam do
gabinetu. Szef już na pana czeka.
Wszedł do ogromnego gabinetu, którego
wystrój w ogóle nie pasowała do wyglądu zewnętrznego tego domu.
-
Proszę usiąść.
Blondynka wyszła. Bill nawet nie zwrócił uwagi na jej
wygląd. Usiadł. Przed sobą miał wielkie drewniane biurko, naprzeciw którego
stał odwrócony oparciem w jego stronę fotel. Fotel nagle się odwrócił i Bill
ujrzał na nim swojego klienta.
- Witam panie Debney.
- Ale
pan...
- Teraz ja mówię, a pan słucha. Chyba że pana o coś zapytam,
wtedy może się pan odezwać.
Bill nie wierzył własnym oczom.
- Więc
chce pan abyśmy spełnili pana marzenie?
- Tak, ale nie wierzę w to.
Musiałby pan być Bogiem, żeby to uczynić.
Mężczyzna zaczął się
śmiać.
- Już różnie mnie nazywali. A to kim jestem dla pana w żadnym
wypadku mnie nie obchodzi.
- Więc to jakaś gra, tak?
-
Żadna gra. Dlaczego, gdy ktoś się dowie że można spełnić jego marzenie musi
od razu podejrzewać jakiś podstęp.
- Przykro mi, ale nie
wierzę.
Mężczyzna wstał. Zaczął chodzić w kółko po pokoju.
- A
uwierzy pan jak zobaczy?
- Nie rozumiem?
- Steven –
krzyknął mężczyzna
Za chwilę w drzwiach salonu pojawił się Steven. Bill
natychmiast wstał i podszedł do niego.
- Ty też dałeś się
wrobić?
- Nie.
- Słucham?
- Gdyby nie ten mój dzisiejszy
gest, to wcale byś do nas nie wpadł. Chodź z nami.
Chwilę później
znaleźli się na balkonie. Z balkonu rozciągał się wspaniały widok na Zatoke
Kalifornijską. Nie było w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dom stał po
przeciwnej stronie zatoki.
- O co chodzi?
- Pozwól Bill, że ja
ci wszystko wytłumaczę. Widzisz tą kobietę z wózkiem po drugiej stronie
ulicy? Jak myślisz, o czym ona teraz myśli? Nie wiesz. Chce jak najszybciej
dotrzeć do domu i zrobić obiad dla męża, który wróci niedługo z pracy. Wiesz
czego by nie chciała?
- Nie
- Nie chciałaby, aby jej
dziecku coś się stało.
- No i?
- Patrz.
Mężczyzna
skierował rękę w kierunku kobiety. Wózek, który przed chwilą popychała
znalazł się pod kołami ciężarówki. Słychać było jej płacz.
- Coś ty
zrobił?
- To co robię na co dzień. Bawię się ludźmi. Chcesz powódź w
Chinach? Proszę bardzo. Trzęsienie ziemi w Chile? Załatwione. Coś
jeszcze?
- Dlaczego?
- Bo mam dość tego jak kreujecie mój
wizerunek. Rzygać mi się chce jak to wszystko czytam: Dobry Bożę, a nasz
Panie... Owszem zgadzam się. Jestem waszym Panem, ale czy jestem dobry? Skąd
wy to wszystko wytrzasnęliście?
- Skoro ty jesteś zły, to jaki musi
być Diabeł?
- Diabeł? – zaczął się śmiać – nie ma
Diabła. Nie ma także Nieba ani Piekła. Jestem tylko ja. I myślisz, że
obchodzi mnie to jak się zachowujesz? Dla mnie możesz całymi dniami te
głupie modlitwy wypowiadać, a jak będę chciał to i tak ci coś dopierdolę pod
koniec.
- To gdzie są ci co umarli?
- Nigdzie. Nie ma ich. Tak jak
mówisz umarli. A co się z nimi dzieje potem, to już nie moja broszka.
-
Wychodzę.
- A marzenie?
- Nie ufam ci.
- Jak chcesz.
A Harvey już czeka.
Bill nie miał pojęcia co powiedzieć. Mężczyzna wyczuł
myśli Billa. Harvey wszedł na balkon.
- Harvey – wyszeptał
Bill ze łzami w oczach
- Nie podchodź – warknął mężczyzna
– jak chcesz go to przystąp na nasze warunki, jak nie to wyjdź.
-
Jakie warunki?
- Po śmierci zostaniesz naszą własnością.
- Nie
rozumiem. Jak waszą własnością?
- Normalnie. Umierasz i należysz do
nas. Tak jak Steven – mężczyzna wskazał na niego palcem, a ten jakby
sterowany ukłonił się i uśmiechnął – zmarł jest nasz. Jak na razie nie
narzeka.
- Zgadzam się. A Harvey też jest wasz?
- Jak tylko
wyjdziecie wymażemy mu pamięć.
- W porządku.
-
Gratuluję.
Billa i Harveya odprowadzono za drzwi. Stanęli przed domem
i uścisnęli się.
- Tak się za tobą stęskniłem Harvey
- Ja też.
Chodź do domu. Pokaże ci coś nowego – wyszeptał z uśmiechem
Weszli
do samochodu i ruszyli. Nie zauważyli nawet, że znajdowali się przed domem
mężczyzny nad Zatoką, a nie na Dark Road.
Wyjechali na ulicę.
Bill raz jeszcze uścisnął rękę Harveya. Gdy ruszył na światłach odruchowo
spojrzał na balkon mężczyzny. Stał on obok Stevena. Mężczyzna pokiwał
Billowi. Bill zmarszczył czoło i po chwili zajarzył o co chodzi.
- O
nie! – krzyknął – oszuści
Harvey spojrzał na niego. Bill
odwrócił się w stronę ulicy. Zauważył przed sobą inny samochód.
Ulica wyglądała jakby spadła na nią bomba. Kilkanaście samochodów płonęło.
Nad ulicą latał śmigłowiec telewizyjny i na żywo relacjonował wydarzenia.
- ... a zaczęło się od niewinnego wypadku. Jak do tej pory zderzyło
się blisko czterdzieści samochodów. Liczbę ofiar śmiertelnych szacuje się na
około czternaście, jednak to jeszcze nie koniec.
Męski palec wyłączył
telewizor pilotem. Mężczyzna wstał z fotela i wyszedł na balkon.
- Teraz
należysz do mnie
Po prostu mnie zaskoczyłeś. I stylem
opowiadania (tak, wiem, że Carrollowskie, ale zaskoczyłeś mnie mimo
wszystko). I swoją wizją, przede wszystkim. No... a co ja się będę wysilać
nad zmyślnym komentarzem. Masz talent -- i tyle. A opowiadanko fajne -- tak,
bardzo fajne.
keep moving, keep... (no właśnie? co?) ^^
pomysł dobry - wykonanie nie.
więcej
opisów plus pogłębienie psychiki bohaterów. jak dla mnie są dziwnie puści,
bezpłciowi.
jestem ciekawa jak wyglądałoby Twoje opowiadanie o podłoży
medycznym (: (jesli juz takie jest to krzycz). Czy kancelarie działają w tak
bardzo uproszczny sposób?
Troche mi to wygląda na początku jak szkic.
Lubie fragmentarycznośc, ale ta m jakoś nie podpadła...
ale pomysł fajny
(:
wizerunek Boga jest taki jak jest bo patrzysz przez pryzmat własnych
doświadczeń i filozofii? (tak tylko pytam).
PIWO! Gdzie jest piwo?! Po
przeczytaniu takiego ficka tylko to może pomuc! Straszna, denne i *****
(cenzura)
Co do działania kancelarii, to miałem na
myśli to, że Bill nie miał głowy do tego, bo jak najszybciej chciał znów
wpaść "do Stevena".
Opowiadanie medyczne jest, nie pokaże go
jeszcze. Na ten temat wiem o wiele więcej niż na temat kancelarii
adwokackich.
Co do wizerunku Boga, to są to moje przemyślenia, kórych
się trzymam i w nie wierzę.
Co do wypowiedzi Foxa ==> no cóż. Nie
każdemu się musi podobać. Tylko czemu nikt nie opisuje pierwszych opowiadań,
tylko na ostatnim dodanym się skupia.
No, ale wasza wola. Dzięki za
wszystkie opinie i czekam na więcej.
fox - Widzę, ze komuś
procenciki mocno do głowy strzeliły...
Jeżeli nie masz NIC
konkretnego do powiedzenia - milcz, kobieto ("puchu marny"
chcialoby się dodać =p)
Albo chociaż skorzystaj z dobrodziejstw
"konstruktywnej krytyki", polegającej na wydaniu własnego osądu,
zastrzeżeń itp., a nie umcianiu w stylu "to jest pier-papier".
Eh cos mi te moje początki na tym forumie
marnie wyglądają Prawie sie upilam Ale sorry milczec nie umiem Pisze od serca to co mysle
Teraz kolejne opowiadanie. Dzieje się
wspólcześnie. Jest o tematyce medycznej. Zawartych jest w nim trochę
terminów, ale to nie powinno chyba nikomu przeszkadzać. Zapraszam do
czytania.
„Przebudzenie”
-
Bradykardia. Miligram Atropiny – krzyknął Jack do stojącej obok
pielęgniarki. Nie miał dzisiaj dobrego humoru. Swój dyżur, którego
właśnie mijała szesnasta godzina miał skończyć cztery godziny wcześniej.
Obiecał żonie. Od tygodnia jej obiecywał, że skończy wcześniej, jednak ani
razu jeszcze nie dotrzymał słowa. To miał być jego pierwszy raz. Mieli razem
jechać do córki, która od ponad tygodnia leży w szpitalu z podejrzeniem
nowotworu. Jack próbował wytłumaczyć rodzinie całą sytuację, jednak ciągle
słyszał, że praca jest dla niego ważniejsza.
- Ciśnienie 120/50.
Puls 54. Saturacja 89
- Rozszerzadło – założył je, po czym
zdecydowanym ruchem odsłonił
zawartość klatki piersiowej – Ssanie.
Ręka pielęgniarki wsunęła ssak do środka. Jego cieniutką rurką wypływała
krew do podłączonego na końcu zbiornika.
- Nic nie widzę –
wrzasnął ponownie – nie widzę skąd krwawi
Nagle w tle rozbrzmiał
powolny, nieregularny pisk monitora. Wszyscy zwrócili swoje oczy w jego
stronę.
- Tracimy go – głos pielęgniarki zabębnił w głowie
Jacka
- Nie pozwolę na to. Nie dzisiaj. Atropina. Mike masaż
wewnętrzny. Dotleniajcie go.
Wszyscy wykonywali posłusznie swoje zadanie.
Jack cały czas, jakby zahipnotyzowany patrył na monitor. Nie zobaczył jednak
nic, co by mogło podnieść go na duchu.
- Asystoria
Jack odwrócił
się w kierunku pielęgniarki. Spojrzała na nią tak, jakby z jego wzroku miała
wyczytać co ma teraz zrobić.
- Defibrylator
- 200? –
zapytała niepewnym głosem pielęgniarka
- Tak – spojrzał na
pielęgniarkę, która dała mu znak, że bateria już
się naładowała –
Czysto
- Czysto – odpowiedzieli pozostali obecni w sali
Jack
przyłożył elektrody do serca po czym uwolnił impuls. Ciało pacjenta
wykrzywiło się. Jack spojrzał na monitor.
- 250
- Jest –
odpowiedziała pielęgniarka
- Czysto – wrzasnął.
Pacjent znowu
wygiął się w łuk. Jack odrzucił elektrody i zaczął masaż serca.
-
Podajcie jeszcze dwa miligramy atropiny i cały czas go wentylujcie.
Cały
czas Jack masował jego serce, jednocześnie wpatrując się w monitor. Krople
potu ściekały mu z czoła. Był zmęczony jednak nie przestawał resuscytować
pacjenta.
- Jack to już koniec – powiedziała łagodnym głosem
pielęgniarka
- Jeszcze nie – odpowiedział.
Oderwał na
chwilę wzrok od monitora i spojrzał na twarz pielęgniarki. Zerknęła na niego
niepewnym spojrzeniem.
- Ile to już trwa? – zapytał
-
Dwadzieścia minut
Jack wyjął ręce z pacjenta. Spojrzał na niego i na
monitor.
- Czas zgonu dwudziesta pierwsza trzydzieści sześć
Zdjął
rękawiczki i wyszedł z sali.
Cały czas nie dopuszczał do siebie
tej myśli. Co prawda nie był to pierwszy jego pacjent, który zmarł podczas
operacji. Ta śmierć pogrążyła go jeszcze bardziej w podłym humorze. Może
przeszło by to obok niego jakoś szybciej, gdyby to co zaraz musi nastąpić.
Tej czynności nienawidził w swojej pracy najbardziej. Mimo iż
niejednokrotnie przez nią przechodził, to dzisiaj się z nią jeszcze nie
oswoił.
Przed wejściem na poczekalnie zauważył, że ma jeszcze na
sobie zakrwawiony fartuch. Zdjął go jednym ruchem i cisnął do stojącego
nieopodal kosza. Spojrzał przez szybę w drzwiach i zauważył siedzącą tam
starszą kobietę. Otworzył drzwi i wszedł do poczekalni. Podszedł do kobiety
i usiadł obok niej.
- Pani Travis?
- Tak. Co z moim
mężem?
Jack wypuścił głośno powietrze z ust i przetarł twarz dłonią.
-
Pani mąż został poddany operacji z powodu licznych urazów wewnętrznych.
Podczas operacji doszło do komplikacji. Nie mogliśmy opanować krwotoku i
zatrzymała się akcja serca. Resuscytowaliśmy go prawie pół godziny
jednak...
Kobieta zaczęła płakać. Przytuliła się do Jacka i zaczęła
szlochać mu w ramię.
- Bardzo mi przykro
- Wychodzę
– powiedział przechodząc przez recepcje Izby Przyjęć
- Nie możesz
jeszcze – odpowiedział Philip, szef stażystów, który
Każdego
trzymał tutaj twarda ręką.
- Ale moja córka jest...
- Wiem. Jesteś
jedynym chirurgiem na dyżurze. Poza tym wiozą nam ofiarę wypadku.
- To
wezwij Martina...
Przeszkodziło im nawoływanie medyka, który właśnie
wjeżdżał z noszami do Izby.
- Pomóżcie...
Jack podszedł do
noszy. Pielęgniarka nałożyła mu fartuch.
- Co mamy?
- Wypadek
samochodowy. Wyleciał przez szybę. Podejrzenie złamania kręgosłupa na
odcinku szyjnym oraz złamania podstawy czaszki. Ciśnienie 90/60. Puls 42.
Saturacja 76. Glasgow 8.
- Phil, co mamy wolnego – zapytał
Jack
- Wjedź z nim do dwójki
Wjechali do sali. Medycy zabrali
swoje rzeczy z noszy i wyszli. Jack i reszta załogi chwyciła za
prześcieradło z noszy.
- Przenosimy go na trzy. Raz,
dwa...
Przenieśli go łóżko.
- Zainkubuję go. Rurka numer sześć.
Rentgen kręgosłupa i kręgosłupa szyjnego oraz czaszki. Tomografia
komputerowa głowy i brzucha. Morfologia, EKG, profil toksyn, poziom
elektrolitów. Grupa i krzyżówka dla pięciu jednostek. Podać sól i preparat
witaminowy. Dopamina i chaloperidol.
- Babinsky dodatni –
krzyknęła pielęgniarka przejeżdżając palcem po stopie mężczyzny.
Jack
próbował umieścić rurkę w krtani, jednak nie udało mu się to.
- Nie
mogę go zainkubować. Zwiodczyć go. Pavulon.
Pielęgniarka wstrzyknęła
zastrzyk, po czym Jack ponownie przystąpił do inkubacji.
- Rurka w
miejscu. Dotleniać go. Co z tym Roentgenem?
- Załóż
fartuch.
Pielęgniarka wsunęła kasetkę pod plecy mężczyzny, po czym
prześwietlono go. Powtórzyła czynność wkładając kasetkę pod szyję i
głowę.
- Szybko z wynikami
- Zadzwoniłam na górę. Czekają z
tomografem – powiedziała jedna z
pielęgniarek, która zajmowała się
kroplówką.
- Parametry? – zapytał
- Ciśnienie 110/65. Puls 62.
Saturacja 86.
- Na górę z nim.
Lekarze wzięli łóżko i pojechali.
Jack wyszedł z sali i podążył do recepcji. Tuż za nim szedł Phil.
- Phil
wychodzę.
- Jeszcze chwilę. Martin i Laurent już jadą zajmą się tym z
wypadku. Ty weź jeszcze pacjentkę z jedynki i możesz iść. – powiedział
stanowczym tonem
Jack z niezbyt przyjemnym wyrazem twarzy poszedł w
kierunku jedynki. Po drodze zauważył swojego praktykanta i chyba byłby chory
gdyby go nie zawołał.
- Dave, do mnie – krzyknął
Dave
poszedł za Jackiem. Weszli do jedynki i zauważyli na łóżku starszą kobietę,
w siwych, kręconych włosach. Obok niej stała jedna z pielęgniarek.
-
Co mamy?
- Izabelle Adreu. Lat sześćdziesiąt pięć. Dziś rano straciła
przytomność. Przywiózł ja syn. Od kilku tygodni uskarża się na silne bóle
głowy i zawroty. Wymiotuje.
Jack podszedł do pacjentki.
-
Witam. Nazywam się Jack Williams. Musze panią zbadać.
Jack osłuchał ją,
zajrzał do gardła i w oczy. Zmierzył temperaturę. Potem chwycił ją
delikatnie za głowę i pokierował nią tak, aby głowa dotknęła szyi.
- Boli
panią? – zapytał
- Trochę – odpowiedziała lekko
przerażonym głosem
Jack zwrócił się do pielęgniarki.
- EKG,
Morfologia, Tomografia głowy, badanie moczu. Podać 500 mg Ibuprofenu i
Chaloperidol. Zestaw do nakłucia lędźwiowego. Szybko. Dave będziesz
asystował.
- Super – odpowiedział podekscytowany student.
Była to dal niego kolejna okazja do zaliczenia zabiegu.
- Jack. Żona
dzwoni – powiedział Phil, który właśnie wbiegł do sali.
-
Zaraz wracam
Po chwili był już przy telefonie. Trochę bał się odebrać
tej rozmowy, bo podejrzewał co może usłyszeć. Niepewną ręką chwycił za
słuchawkę i przysunął ją do ucha.
- Tak?
- Ile Ciebie można
prosić, żebyś przyjechał? Jeżeli tak bardzo chcesz rozwodu to jesteś na
najlepszej drodze, aby go uzyskać darła się przez słuchawkę
- Mam
już ostatniego pacjenta. Zaraz kończę i przyjeżdżam.
- Wiesz kiedy
ja to słyszałam?
- Co z Jessie?
- Przyjedź to się
przekonasz.
Koniec. Jego żona odłożyła słuchawkę. Jack po chwili zrobił
to samo. Odwrócił się i wrócił do pacjentki.
Podszedł do niej
spokojnym krokiem. Chwycił zestaw do nakłucia i usiadł obok Izabelle.
-
Niech się pani odwróci na lewy bok. I proszę się nie ruszać.
- Co
będziecie robić?
- Musimy zrobić nakłucie lędźwiowe, aby wykluczyć
zapalenie opon mózgowych. Dave zrobisz to. Powiem ci jak.
Pacjentka
odwróciła się na bok. Jack odpiął jej kitel.
- Dave przysuń się
bliżej – poczekał aż praktykant wykona polecenie – teraz
zdezynfekuj skórę – ponownie odczekał chwilę – zrób miejscowe
znieczulenie skóry.
Dave niepewnym ruchem wbił igłę znieczulającym i
wstrzyknął zastrzyk. Czuł się niepewnie. To był jego pierwszy taki zabieg.
Do tej pory tylko zszywał pacjentów. Jeszcze nie miał okazji się wykazać w
czymś innym.
- Doskonale. Teraz wbij igłę w przestrzeń
podpajęczynówkową pomiędzy trzecim a czwartym kręgiem. Wsuwaj tak długo
dopóki nie poleci płyn.
Niepewnym ruchem Dave wbił igłę. Po chwili przez
igłę zaczął sączyć się przeźroczysty płyn.
- Teraz podstaw probówkę i
napełnij ją do połowy objętości.
Nie trwało to długo. Dave napełnił
probówkę, po czym wyjął igłę.
- Brawo. Zanieś do laboratorium. I
podaj pani mannitol. Ja wychodzę.
Dave wyszedł. Jack pozbierał wszystkie
śmieci i zamierzał wyjść gdy kobieta go zaczepiła.
- Nie w humorze pan
coś jest?
- Niech się pani stara nie ruszać. To obniży bóle głowy.
-
Mnie pan nie oszuka.
- Przepraszam, ale...
- Pana dziecko
jest chore?
Jacka to zdziwiło. Podszedł bliżej.
- Skąd pani wie?
-
Potrafię czytać z ludzi jak z otwartej księgi. Co jej jest?
- Ma
podejrzenie nowotworu mózgu. Muszą jeszcze badania zrobić, aby to
potwierdzić.
- Jutro mi pan o wszystkim opowie.
Jack popatrzył
jeszcze przez chwilę na kobietę po czym wyszedł.
Szpital, w
którym leżała jego córka oddalony był o dobre czterdzieści minut drogi.
Dochodziła prawie dwudziesta trzecia, więc z jednej strony było to korzystne
dla Jacka, ponieważ o tej porze z reguły drogi są przejezdne. Poza jednym
małym korkiem, który utworzył się, przy zjeździe z obwodnicy na ulicy było
całkiem przejrzyście. Na kilka minut przed północą Jack podjechał pod
szpital Św. Anny, w którym leżała jego córka.
Zaraz po wejściu
skierował się do windy. Jechał nią dość długo. Ósme piętro nie było dość
odległą trasą dla windy. Dla windy, która jest szybka, a nie dla takiego
ślimaka jak ta. Prawdopodobnie dotarcie do celu po schodach, okazało by się
szybszym rozwiązaniem.
Wyjście z windy znajdowało się vis-a-vis
oddziału, na którym leżała Jessie. Jack szybko ruszył przed siebie. Przed
drzwiami do jej pokoju stała Samantha – jego żona.
- Witaj
kochanie. Jeszcze raz Cię przepraszam, ale...
- Nic nie mów –
wymówiła z nieukrywaną złością – to, że nie masz czasu dla mnie, to
jeszcze jestem ci jakoś w stanie wybaczyć, ale to, że nie masz czasu dla
własnej córki, zasługuje tylko na pogardę.
- To nie jest najlepszy czas,
żeby się kłócić
- Dla Ciebie, żadna pora nie jest dobra –
wymawiała coraz ciszej.
Była znana z tego, że jak jest na cos zła, to
zamiast krzyczeć zaczyna mówić coraz ciszej. Gdy tylko dochodziło do takiej
sytuacji każdy, kto ją znał ustępował jej z drogi. Kto jej nie znał,
zazwyczaj narażał się na niebezpieczeństwo.
- Co z Jessie?
-
Lekarz jest w środku. Ma wyniki tomografii i pozostałych badań.
Powiedziałam, żeby poczekał z tym aż ty przyjdziesz.
Zaraz po tych
słowach z pokoju Jessie wyszedł lekarz. Podszedł do Jacka i Samanthy.
-
Co z nią? – zapytał Jack
- Państwo usiądą
Samanth’cie
zaczęły ściekać łzy po policzku. Obawiała się najgorszego.
- Mamy wyniki
tomografii komputerowej – mówił lekarz - Astrocytoma anaplasticum III
stopień
- Co to znaczy? – zapytała Samantha
- Złośliwy guz
mózgu – powiedział Jack głosem, przez który można
było usłyszeć
załamanie – mogę zobaczyć wyniki?
- Proszę bardzo
Lekarz
wręczył Jackowi wyniki badań. Trzęsącymi rękoma Jack odwrócił pierwsza
stronę i zaczął czytać.
- W prawej półkuli mózgu, pomiędzy trzonami
komór bocznych
i z naciekiem komory bocznej prawej oraz z przechodzeniem
na stronę lewą widoczna jest patologiczna masa guzowata o średnicy ok. 5cm,
miernie izointensywna w obrazach T2, T1 zależnych. Ulega niejednorodnemu,
głównie obwodowemu wzmocnieniu kontrastowemu.
Guz sięga częściowo
nadkomorowo: widoczna jest strefa lokalnego obrzęku w prawym płacie
ciemieniowym. Komora boczna prawa częściowo uciśnięta od góry w zakresie
trzonu, a komora boczna lewa w warstwach górnokomorowych od części
przyśrodkowej, komora III nieco uciśnięta od strony prawej. Układ komorowy
nadnamiotowy poszarzony, nieco przemieszczony w lewo. Drobne ogniska
naczyniopochodne w odnodze przedniej torebki wewnętrznej lewej półkuli
mózgu.
Zaczął płakać. Ręce mu się trzęsły a twarz zmoczona od łez zrobiła
się cała czerwona. Reakcja Samanthy była identyczna. Po raz pierwszy od
kilku tygodni przytulili się do siebie.
- Co zamierzacie zrobić?
– spytał łamliwym głosem Jack
- Proponujemy biopsję
stereoaktyczną. Potem chemioterapia, naświetlania i Temozolomid, w celu
uniknięcia odrostowi guza. Operacja może się odbyć w środę. Może pan
asystować. Przeprowadzi ją prawdopodobnie Peter Boyle.
- Możemy do
niej wejść?
- Proszę bardzo.
Stanęli obok łóżka Jessie.
Była w śpiączce. Jack chwycił ją za rękę i klęknął. Samantha usiadła z boku
na jej łóżku.
- Wygląda tak niewinnie. Czym ona sobie na to
zasłużyła – powiedziała przez łzy
- Nie wiem kochanie. Naprawdę
nie wiem.
Jacka czekała dyżur. Nie było mu to w planie, ale
musiał. Taki już był urok jego zawodu. Wszedł na Izbę Przyjęć. O razu został
„wykryty” przez Phila.
- Jack. Co z Jessie?
-
Astrocytoma
- Przykro mi. Są wyniki badań tej pacjentki z jedynki.
Zajmiesz się nią?
- Tak. Zaraz.
Gdy tylko się przebrał
chwycił kartę Izabelle i podszedł do niej. Zanim wszedł do środka przejrzał
jej wyniki. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Astrocytoma Anaplasticum.
Wszedł do jej sali.
- Witam. Mamy wyniki pani badań. Ma pani guza
mózgu.
- Wiem. Już to słyszałam w poprzednim szpitalu.
-
Możemy panią poddać operacji.
- Nie. Nie chcę.
Kobieta nagle
chwyciła się łóżka. Zamknęła oczy i padła na łóżko. Jack zawołał Phila. Ten
przybiegł szybko. Razem z nim zbiegły się pielęgniarki.
- Utrata
przytomności. Piętnaście litrów tlenu przez maskę. Podłączyć monitor.
Pielęgniarka podłączyła monitor.
- Tachykardia.
- 5 mg
hidroxiziny.
Kobieta się na moment przebudziła. Chwyciła Jacka za rękę.
Odchyliła maskę.
- Teraz już będzie wszystko dobrze. Może mi pan
wierzyć. – wyszeptała, po czym ponownie straciła przytomność
-
Jack, asystoria.
- Zainkubować ją. Defibrylator.
Pielęgniarka
podała Jackowi elektrody, podczas gdy Phil inkubował pacjentkę.
-
250
- Jest
- Odsunąć się.
Ciało Izabelle lekko wygięło
się nad łóżkiem.
- 300. Odsunąć się.
- Tracimy ją.
-
Masaż.
Cała akcja reanimacyjna trwała prawie godzinę. Izabelle nie
odzyskała już przytomności.
- Czas zgonu dwunasta dwadzieścia dwie
– ogłosił Phil
Pielęgniarka odłączyła monitor, po czym wszyscy
wyszli z sali. Jack oparł się o szafkę, z której coś spadło. Odwrócił się.
Na podłodze leżała książeczka Izabelle. Zanim odłożył ja na miejsce zajrzał
do środka. Na pierwszej widniało zdjęcie. Dziewczynka na zdjęciu wyglądała
identycznie jak Jessie. Podpis pod zdjęciem głosił: Izabelle Adreu, Paryż,
rok 1943
Jack wyszedł zrezygnowany z sali, gdy zawołała go
dyżurna.
- Żona do Ciebie.
Jack przyłożył słuchawkę do ucha.
-
Słucham
- Jessie się obudziła. Musisz tu przyjechać. Nikt nie może
uwierzyć w to co się stało.
- Już jadę kochanie.
Na jego twarzy
zagościło zdziwienie. Otarł łzy. Spojrzał w górę po czym wyszeptał:
-
Dziękuję ci Izabelle.
Proszę o opinię na temat
opowiadania.
P.S. Muszko, oby Jack nie kojarzył Ci się z Bentonem
Bardzo proszę.
Właściwie to już napisałam na gg, co
myślę, ale powtórzę, znaj moje dobre serce XD
Przede wszystkim
nastrój i atmosfera "Ostrego Dyżuru" -- nie da się zaprzeczyć, że
i postacie są nieco podobne (nawet nie tylko Benton hehe^^). Początkowo
myślałam, że takie trochę nie-Twoje, bo nie czułam tej magii. Ale, Twoje
szczęście, magia się pojawiła, więc jestem spokojna.
Cóż medycyna *_*
ja wiem i Ty też wiesz =)
Kilka błędów! Hehe, głównie literówki i
przeniesienia do kolejnych linijek. Nie chce mi się wytykać =) Przejrzyj
jeszcze raz i popraw =)
Ale ogólnie... no fajne, trzeba przyznać =)
Literówki (a właściwie jedna bo tylko
jedną udało mi się przyuważyć ), powtórzenia, no i te przeniesienia (:
Za dużo
oglądasz "Ostry dyżów" (: Początek... Znaczy ten pierwszy zgon i
to, że Jack tak bardzo chciał uratować życie temu człowiekowi od razu
skojarzyło mi się z ostatnim odcinkiem "Ostrego..." jaki oglądałam
(a było to nie wiem kiedy ). Koniec nawet spoko, ale jak dla mnie stanowczo za mało
rozwinięty.
Więcej opisów! Niczego więcej nie pragnę...
(;
Ogólnie rzecz ujmując fabuła mi się nawet podobał (wiedza medyczna
tak sama z siebie czy pracowałeś z "Encyklopedią Medyczną"? (; ),
wykonanie nie.
commeny by Iskra
Zaciekawiła mnie już sama tematyka, bo
wybieram się na medycynę. Bardzo fajne opowiadanko, poza literówkami nie ma
błędów. Tylko ten koniec jakoś tak nie przypadł mi do gustu.
Moje opowiadanka z reguły się tak
kończą. Ale nie wszystkie XD
estiej: cholera, łamie regulamin, ale chyba i zakończone i niezłe sądząc po reakcjach czytelników, zostawić.
Powered by Invision Power Board (Trial)(http://www.invisionboard.com)
© Invision Power Services (http://www.invisionpower.com)