Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

Drzewo · Standardowy · [ Linearny+ ]

> przyjaciele na zawsze [nk]

avalanche
post 11.04.2003 17:19
Post #1 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



Przyjaciele na zawsze...

Było ich pięciu. Znali się praktycznie od dziecka tak samo jak ich rodzice. Wszyscy w koło powtarzali, że będą potężnymi władcami. Każdy z nich obdarzony był niezwykłą mocą przekazaną im po potężnych przodkach, którzy byli Atlantydami. Tak to prawda, posiadali zdolności starożytnego ludu zamieszkałego mityczną Atlantydę pogrążoną później w otchłani oceanu. Bohaterami tej powieści jest pięciu chłopców tak bardzo różniący się wyglądem, ale jakże sobie bliskich. Wydarzenia, które miały wkrótce nadejść zmienią ich życie na zawsze.

- Ej, co robisz? Nie widzisz, że właśnie próbuję wsadzić tego żuka do zupy taty?
- Czy ty się nigdy nie nauczysz, że kiedyś w końcu porządnie oberwiemy przez ciebie za te głupie żarty?
- No, co ty braciszku cykasz się, że nas złapią i powieszą do góry nogami pod sufitem?
- Wiesz nie zdziwiłbym się gdyby ciebie to spotkało w końcu to ty zawsze pakujesz nas w tarapaty.
- Nie gadaj tyle tylko pilnuj żeby nikt nas nie zauważył - syknął przez zęby chłopiec i mówiąc to zbladł. W drzwiach stał jego ojciec przyglądając się poczynaniom swoich synów.
- Cześć tato...No tego...To nie tak jak myślisz...to...to ON wszystko wymyślił i zmusił mnie do tego..Ja oczywiście próbowałem mu to wyperswadować ale wiesz jaki on jest krnąbrny...i...
- Gdybyś nie był moim synem to może bym ci uwierzył - ku uldze obu chłopców mężczyzna zaczął się śmiać - ale jak sam widzisz zbyt dobrze was znam żeby nie wiedzieć, że zawsze coś kombinujecie.
- Jak to tato? -zdziwił się drugi z braci nie mogąc uwierzyć w to co słyszy - to znaczy że puścisz nas wolno bez szlabanu i innych takich? - w oczach chłopca tliła się iskierka nadziei że ojciec nie ukarze ich za to. A zdarzało im się często coś przeskrobać, w zasadzie to, co chwilę wymyślali nowe żarty, które przeważnie kończyły się albo wybuchem albo innym efektem specjalnym. Byli niespokojnymi duchami, pełnymi energii i tysiącami pomysłów na minutę, co niestety zawsze wróżyło jakąś tragedię w stylu wysadzenia czegoś lub podpalenia. Wszyscy, którzy ich znali zawsze trzymali się od nich w bezpiecznej odległości, choć to nigdy nie zdawało egzaminu, bo zawsze prędzej czy później dopadali swoją "ofiarę" i albo wrzucali jej coś obrzydliwego do jedzenia albo rozrzucali kulki po całym pokoju, co kończyło się masową wywrotką. Kiedyś do ich dworu zawitała nielubiana ciotka Gryzelda i w pewnym momencie wizyty potrzebowała skorzystać z toalety nie wiedząc oczywiście, że znajduje się tam sporej wielkości ładunek, który wybuchł w chwili usadowienia się ciotki na desce i wyrzucając ją na trzecie piętro budynku wprost do pokoju rodziców - nie był to łatwy dzień w życiu tych rozrabiaków, ponieważ nie dość, że narobili wielkich szkód w domu to ciotka Gryzelda stała się jeszcze gorszą jędzą niż była, no a rodzice... no cóż nie byli zachwyceni z dziury w ich sypialni i zarządzili 2 tygodniowy szlaban, zero kieszonkowego i serię nielubianych prac domowych oraz - co chłopcy uznali za najgorsze- oficjalne przeprosiny wobec ciotki Gryzeldy.
Teraz widocznie ojciec uznał, że nic nie da kolejna kara a zresztą i tak w dworze szykowało się coś,co wyraźnie bardzo go napawało optymizmem a mianowicie...
- Wizyta? -chłopcy nie kryli swojego zdumienia gdyż nie wielu było śmiałków, którzy odwiedzali ich dwór w obawie przed wybrykami obu braci.
- Tak, a czemu to takie dziwne wam się wydaje?
- Nie nic tato...to my może pójdziemy do pokoi i przygotujemy się na wizytę gości...no wiesz…musimy wyglądać elegancko no nie? - już mieli się wchodzić po schodach gdy dobiegł ich odgłos stukania kołatką do drzwi
- Ja otworzę! - chłopcy spojrzeli na swą matkę biegnącą ku wielkim zdobionym drzwiom by je otworzyć oraz na ojca udającego się na przywitanie nowo przybyłych gości z nieukrywaną radością jak gdyby od dawna czekał na tą wizytę. Drzwi się otworzyły a za nimi stała spora grupka ludzi ubranych w czarne płaszcze z kapturami na głowach. Chłopcy zauważyli, że wśród wysokich postaci są także niższe osoby, prawdopodobnie dzieci przybyłych wraz ze swymi rodzicami. Goście weszli do środka i zdjęli kaptury z głów ukazując twarze pod nimi zakryte.
Jak słusznie przypuszczali te trzy "niższe osoby" były dziećmi i to - jak nie przypuszczali -wszyscy okazali się chłopcami w ich wieku.
Pierwszy z chłopców a zarazem najwyższy z nich miał ciemno-brązowe włosy i duże brązowe oczy, drugi zaś posiadał włosy koloru jasno-brązowego i oczy koloru ciemno-niebieskiego natomiast ostatni z chłopców różnił się od swych towarzyszy tym, że miał białe włosy i co dziwne - oczy koloru fioletowego.
Starsi goście okazali się młodymi ludźmi w wieku ich rodziców. Jednak jedna myśl nie dawała braciom spokoju - otóż, kim byli ów tajemniczy goście, których widzieli pierwszy raz w życiu?


Part 2

- Nareszcie jesteście! - w głosie ojca wyczuwało się wielką radość jaką jeszcze nigdy nie okazywał gościom bywających w ich domu.
- Kupa lat, stary jak się masz? Widzę, że tu wszystko po staremu. Ciebie też miło widzieć Amy, pięknie wyglądasz, a to zapewne - tu zwrócił swój wzrok na braci - są ci słynni pogromcy, o których tak wiele słyszałem - mówiąc to mężczyzna uśmiechnął się do nich łobuzersko.
- Zdejmijcie płaszcze i chodźcie do salonu to sobie pogadamy - mówiąc to, Otto zaprosił gości do wnętrza. Wszyscy oprócz młodszych gości udali się do salonu zostawiając tym samym chłopców samym sobie. Bracia uznali to za dobry moment by poznać nieznajomą trójkę.
- Cześć, ja jestem Robert - powiedział rozsądniejszy z braci wyciągając rękę do chłopca z białymi włosami.
- Jestem Wiktor – odpowiedział chłopiec, ściskając rękę Roberta.
- A ten tutaj, to mój brat Paweł - ciągnął dalej Robert przedstawiając brata - A wy jak macie na imię? -spytał się dwóch pozostałych chłopców.
- Ja mam na imię Michał - powiedział najwyższy z chłopców - A ten obok to Adam - wskazał głową na jasnowłosego chłopca stojącego koło niego.
- Tak, tak, no dobra chodźcie na górę do naszego pokoju - zaproponował Paweł wyraźnie znudzony "ceremonią" przedstawiania się.
- Mamy tam olbrzymią tarantulę i ciekawe, kogo pożre pierwszego - mówiąc to spojrzał na swojego brata obdarzając go chytrym uśmieszkiem - albo lepiej nie, bo jeszcze zdechnie z niestrawności już na sam twój widok.
- To wy macie tarantulę? Jejku ja kiedyś miałem krokodyla, ale rodzice jak go tylko zobaczyli na moim łóżku to o mało, co nie dostali zawału i wysłali go na pobliskie bagna.- powiedział Adam wyraźnie dusząc w sobie śmiech. Paweł uznał to również za bardzo zabawne i zaczął naśladować reakcję rodziców Adama, chociaż nie mógł wiedzieć jak naprawdę wtedy się zareagowali.
Wrodzony komizm Pawła tak rozśmieszył grupkę chłopców, że ledwo, co zdołali wejść po schodach na drugie piętro do pokoju braci. Trzeba przyznać, że dwór nie był zwyczajnym dworem, jaki zwykło się widzieć u zwyczajnych ludzi. Ten był o tyle niezwykły, że należał, do Atlantydów.
Kręcone schody prowadzące na górę nie miały jakby się wydawało stopni, co oczywiście nie było prawdą, bo były po prostu niewidzialne a balustradę zrobiono jakby z delikatnej mgiełki, ale bardzo stabilnej, o którą można było się spokojnie oprzeć. Wchodząc na pierwsze piętro wchodziło w ogromny i wysoki korytarz, którego ściany ozdobione były olbrzymimi gobelinami przedstawiającymi smoki a niektóre starodawne bitwy. Wszystkie były tak realistycznie przedstawione, że wydawały się wychodzić na zewnątrz. Będąc bardzo cicho można było usłyszeć odgłosy walki na miecze dochodzące z największego arrasu przedstawiającego ogromną bitwę pomiędzy jakimiś starożytnymi ludami. Ten gobelin szczególnie zaciekawił młodych przybyszy.
- Ja nie mogę, ale zajebisty! Co to za bitwa? - spytał Wiktor nie kryjąc swojego zaciekawienia na widok czegoś tak wielkiego i tak cudownego.
- A to...to jest bitwa pomiędzy Atlantydami a jakimś Zakonem. Nie wiem dokładnie, ale zdaje się, że nazywał się Krwiożerczy Zakon…czy jakoś tak. Pewnie, dlatego że mieli ciemno-czerwone płaszcze...naprawdę głupia nazwa - Paweł wyraźnie nie krył swojej dezaprobaty co do idiotycznej jak sam mówił nazwy Zakonu.
- Powiedziałeś Krwiożerczy Zakon? - coś wyraźnie zaniepokoiło Wiktora - Słyszałem o nim. Podobno należeli do niego Atlantydzi, którzy przeszli na ciemną stronę. Dziadek mi opowiadał, że porywali oni małe dzieci by szkolić ich na zabójców stosując różne okrutne metody jak nie chciały współpracować z nimi. Nie pamiętam dokładnie, co im robili, ale podobno byli bardzo okrutni i bezwzględni. Ich zakon mieścił się w ogromnym zamczysku, jednak nikt nie wiedział jak się tam dostać, bo zamek zmieniał położenie, co ileś lat a poza tym chroniły go potężne zaklęcia no i strażnicy przemierzający lasy na swych koniach, którzy zabijali każdego, kto zabłąkał się w okolice siedziby Zakonu, więc praktycznie obcy nie miał szans żeby się tam dostać…no chyba, że go tam przywlekli w charakterze więźnia, ale wtedy nigdy już nie opuścił murów tej twierdzy.
- Fajnie. Wiesz, co? Szkoda, że ten Zakon już nie istnieje. Wysłałbym tam Pawła na małe torturki - mówiąc to Robert zaczął udawać jednego z okrutnych braci Zakonu - A teraz za to, że wrzucałeś żuki do zup i wysadzałeś klozety trafisz do naszego koła tortur za swe niecne występki i będziemy cię tam tak długo kręcić aż wyjawisz nam swój sekret łapania żuków abyśmy...
- Abyśmy mogli potorturować twojego brata - wszyscy wybuchnęli śmiechem, gdy Paweł dokończył za brata plany Zakonników.
- Bracie jak mogłeś sprzedać mnie tym draniom za wyjawienie sztuki łapania żuków?
- Wiesz życie jest okrutne bracie...a tak serio to niech się schowają, nigdy nie wyjawię im skąd biorę moje żuki - chłopcy coraz lepiej się bawili i coś czuli że ta wizyta będzie najbardziej udaną w ich życiu i może po raz pierwszy zyskają prawdziwych przyjaciół.

Part 3

- Rany, ale czadowy pokój! - powiedzieli chórem goście na widok ogromnego pokoju wypełnionego różnymi magicznymi i nie magicznymi rzeczami.
Na przeciwko drzwi stało sporej wielkości akwarium, w którym mieszkała słynna tarantula o imieniu Morfeusz. Na ścianach zaś wisiały różnego rodzaju bronie, przeważnie pięknie zdobione miecze ze świecącymi klingami odbijającymi światło.
Po przeciwnych stronach ścian unosiły się niewielkie chmurki, które jak się okazało były miejscem do spania obu braci. Teraz były wysoko, ale gdy miała nadejść pora spania, chmurki opadały niżej, aby można się było na nich położyć.
Na pięknych mahoniowych komodach stały różne ciekawe posążki smoków, które obaj chłopcy bardzo lubili. Najfajniejsze było jednak to, że gdy chciało się je dotknąć - ziały niewielkim ogniem na tego, kto chciał to zrobić, oczywiście nie wyrządzając mu większych szkód oprócz lekkiego poparzenia.
Na ścianach wisiało wiele fotografii rodzinnych, na których była cała rodzina. Chłopcom najbardziej podobało się to, na którym Paweł i Robert byli przebrani za wojowników robiąc przy tym mordercze uśmiechy. W kącie olbrzymiego pokoju stała nieznana i dziwnie wyglądająca roślina o błękitnych liściach i kryształowym kwiecie, która w nocy rozchyla swoje płatki, aby pobrać światło Księżyca, które było dla niej jak woda dla zwykłych roślin. Niezwykłym przedmiotem okazało się także kryształowe lustro, które bracia dostali kiedyś od babci. Lustro służyło nie tylko do przeglądania się, ale także sprawiało, że można było przejść przez nie na drugą stronę i zobaczyć świat na odwrót - oczywiście tylko w pomieszczeniu, które lustro w danej chwili odbijało.
Niedaleko lustra stał duży zegar z drzwiczkami, które w normalnych zegarach pozwalało dostać się do mechanizmu w razie awarii. Ten jednak nie posiadał takiegoż mechanizmu gdyż jako zegar magiczny sam się nastawiał a schowek w zegarze służył jako przejście do różnych pomieszczeń w domu, do których nie ma drzwi i tym samym wiedzą o nich tylko domownicy. Jednak to, co najbardziej zaciekawiło chłopców znajdowało się przy jednej ze ścian, na której stało wiele trofeów i pucharów oraz wisiały liczne medale i dyplomy. Mianowicie były to dwie rzeczy...
- Macie deski do latania? Fajnie, jaki model?
- Najnowsze "Ścigacze 4000".Dostaliśmy z okazji ósmych urodzin - odpowiedział Paweł, dla którego ten rodzaj sportu był najlepszą rozrywką na świecie, pełną emocji i oczywiście bardzo niebezpieczną, a więc tym, czym się lubował.
Deski unosiły się parę centymetrów nad ziemią zawsze gotowe by je użyć. Były średniej wielkości tak, aby mogły się tam spokojnie zmieścić stopy użytkownika. Każdy model różnił się od siebie tylko nieco kształtem, wykończeniem i kolorem. Paweł posiadał deskę w kolorze srebrnym ze skrzydełkami przy boku z pięknie zdobionym wzorem smoka u spodu. Robert wybrał natomiast czarną deskę również ze smokiem u spodu gdyż tym charakteryzowała się firma produkująca te modele, tyle, że jego deska, gdy się na nią wsiadało zaczynała płonąć u boku - oczywiście nieparzącym ogniem.
Sport ten jest niezwykle popularny wśród Atlantydów. Polega on na ściganiu się na deskach po lesie pełnym pułapek np. na jednym z takich wyścigów ustawiono smoki i trzeba było nie tylko nie dać się usmażyć, ale także uważać, aby inny zawodnik cię nie zepchnął z deski i tym samym niezdyskwalifikował cię za upadek. Jedyne, co pomaga w takich chwilach utrzymać równowagę przy niebywale ogromnych prędkościach to zaklęcie utrzymujące stopy w jednym miejscu, aby się nie ślizgały i nie pozwoliły upaść zawodnikowi - oczywiście przy większym uderzeniu lub silnym popchnięciu zawodnik spada i tak kończy się dla niego wyścig, co oczywiście daje większe szanse na wygraną pozostałym zawodnikom ścigającym się dalej. Dlatego też tyle jest kontuzji a czasem nawet śmierci w tym sporcie, co sprawia że jest to bardzo ekscytujące widowisko.
Chłopcy właśnie chcieli wypróbować te cuda techniki, gdy usłyszeli głos dobiegający z dołu, aby zeszli na obiad.
- Dobra w takim razie po obiedzie pójdziemy je wypróbować - powiedział Robert schodząc z resztą chłopców na posiłek.

Part 4

Kuchnia była miejscem szczególnym w dworze a to, dlatego że można tu było znaleźć różne smakowite przekąski a dokładniej wszelkiego rodzaju niezwykłe owoce egzotycznych roślin nieznanych zwykłym ludziom oraz wiele łakoci, od których można było dostać zawrotu głowy.
Przy wejściu od razu było widać, że kuchnia dzieliła się na dwie części - na część jadalną i na tą, w której można było przyrządzić różnego rodzaju eliksiry. Po stronie jadalnej stał olbrzymi, dębowy stół, którego blat był ozdobiony postaciami zwierząt leśnych zamieszkałych nie magiczne lasy, przy którym zawsze można było wygodnie usiąść na dużych, dębowych krzesłach. Wszystko w kuchni było zrobione na wzór leśny.
Na ścianie wisiały liczne obrazy przedstawiające łowy na dzikie zwierzęta a nie raz i je same. Pawłowi szczególnie podobał się obraz, który kupił razem z ojcem przedstawiający jastrzębia o ciemno-brązowym upierzeniu, siedzącego na gałęzi i dumnie patrzącego w dal. Bardzo chciał mieć takiego, ale wiedział, że dostanie go dopiero, gdy pójdzie do Akademii – szkoły gdzie kształcą ludzi o podobnych zdolnościach, jakie posiada on i jego brat, choć nie zawsze mających za przodków Atlantydów.
Na półce rozciągającej się wzdłuż ściany po prawej stronie stołu stały książki kucharskie, które bynajmniej nie zawierały zwykłych przepisów. Można tu było się dowiedzieć np. Jak szybko i smacznie przyrządzić kachajkę - ptaka zamieszkującego okoliczne lasy, występującego tu bardzo licznie a zarazem bardzo smacznego. Albo: Jak przyrządzić wspaniały deser?- tu oczywiście mama Pawła i Roberta nie miała sobie równych gdyż najbardziej te dania lubili jej synowie, więc nabrała już pewnej wprawy w szykowaniu wszelkiego rodzajów tortów, ciast i lodów. Szczególnie jednak udawały się jej torty. Jej popisowym numerem było ciasto zwane gevios - od nazwy owoców drzewa o tej nazwie, polewane harwalką, czyli czymś podobnym w smaku do zwyczajnej czekolady ale o wiele od niej smaczniejszą i bardziej słodką.
W kątach stały ogromne rośliny, a raczej drzewa, których ogromne liście zawsze "przytulały" osobę, która do nich podchodziła napełniając pozytywną energią a wysysając tą negatywną, która gnębiła człowieka i sprawiała, że się źle czuje - były one prezentem od dziadka, który znany jest w całej rodzinie jako zagorzały podróżnik i znawca wszystkiego, co niezwykłe i magiczne - oczywiście zawsze przywożący jakieś niezwykłe rzeczy dla swych ukochanych wnuków.
Chłopcy, którzy byli już bardzo głodni z chęcią usiedli przy stołach czekając na posiłek. Nie musieli długo czekać gdyż właśnie na stół podano różne pyszności w tym skrzydełka słynnych kachajek.
- Mmmmmm...Mamo jak zwykle wszystko, co gotujesz zasługuje na medal. Po prostu pyszne! - powiedział Robert, który przeżuwał właśnie swoją szóstą dokładkę kachajek.
- Dokładnie takie same, jakie robiłaś kiedyś, gdy tygodniami włóczyliśmy się wszyscy razem po lesie a dookoła pełno było tego ptactwa. Do dziś pamiętam jak nie mogliśmy patrzeć już na te kachajki, pamiętasz? – zagadał jeden z gości, spoglądając na matkę braci, która nie kryła rozbawienia tym co przed chwilą usłyszała.
Mężczyzna okazał się tak jak reszta gości dawnym przyjacielem jeszcze z czasów szkolnych. Miał krótkie ciemno-brązowe włosy i zielone oczy ,oraz co trzeba było przyznać - był bardzo przystojny tak jak pozostali trzej przybysze. Widać było, że jest umięśniony a ciągły uśmiech na twarzy czynił go człowiekiem pełnym zaufania i przyjacielskim. Charakterystyczne w jego wyglądzie było to, że nosił na szyi wisiorek z rzemyku na którym zawieszony był ząb zapewne jakiejś okropnej bestii, co bardzo spodobało się Pawłowi, który uznał, że facet noszący takie coś musi być równym gościem.
Oprócz niego równie wielkie zainteresowanie Pawła wzbudzało dwóch pozostałych mężczyzn siedzących po obu stronach tego pierwszego.
Pierwszy z nich miał takie same białe włosy, co Wiktor, więc zapewne był jego ojcem. Nie miał jednak jak jego syn tych dziwnych fioletowych oczu, lecz błękitne, nadające jego twarzy pewną niewinność i dziecięcość. Drugi z mężczyzn był ojcem Adama, choć jak zauważył Paweł kolor włosów Adam odziedziczył po swej matce, a jedyne, co miał podobne do ojca to ten przenikliwy wzrok, którym obdarzał ludzi. Paweł wyczuwał w mężczyźnie pewną dzikość. Sam nie umiał wytłumaczyć tego uczucia - gdy ten przeszył go wzrokiem czuł się jakby spoglądał w oczy osobie, która nie zna czegoś takiego jak strach. Wyglądało na to, że coś ukrywał – zupełnie jak pozostali dorośli przybysze…

Part 5

Po obiedzie mamy chłopców udały się na górę na ogromny taras, zaś panowie poszli na piętro do salonu. Chłopcy nie bardzo wiedzieli, co mają robić gdyż zapadał już zmrok i nie pozwolono im na wyjście do lasu, gdzie o tej porze czai się najwięcej dzikich i niebezpiecznych stworzeń. Postanowili, więc udać się do pokoju braci i tam obmyślić plan, co mają robić, a że pokój ten znajdował się na drugim piętrze wchodząc po schodach postanowili po cichu wejść na pierwsze piętro i podsłuchać rozmowę swoich ojców.
Na korytarzu stały ogromne zbroje zaś na ścianach wisiały tarcze i włócznie - pamiątki z podróży po Europie oraz portrety dawnych mieszkańców dworu o strasznie - o tej porze - wyglądających twarzach. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi do salonu, które były lekko uchylone, przez co na korytarz padała mała smuga światła oświetlająca chłopcom drogę. Zbliżyli się ostrożnie do drzwi i zaczęli -przysłuchiwać się rozmowie:
- Stefan ja ich widziałem, czuję przez kości, że coś się szykuje i mam przeczucie, że tym razem nie dadzą się tak łatwo oszukać jak 6 lat temu - wykrzyczał prawie Otto - Nie pamiętacie, co było wtedy? Ledwo, co nam udało się ich powstrzymać. To się znowu zacznie i nie wiem...nie wiem co mamy robić - w jego głosie dało się wyczuć lekkie zdenerwowanie i uczucie strachu przed czymś, o czym chłopcy nie mogli mieć zielonego pojęcia.
- Wiem, o co ci chodzi Otto. Oni będą chcieli skrzywdzić chłopców…a ja cholera nie mam pomysłu jak temu zapobiec. Remis jak to możliwe, że oni wrócili, myślałem, że wrota zamknęły się na zawsze i że mamy ich już z głowy.
- Uwierz mi, że nie mam pojęcia jak im się udało nawiać, byłem święcie przekonany, że zrobiliśmy wszystko jak należy. Jest tylko jeden sposób, aby się stamtąd wydostać. To musiał zrobić ktoś z zewnątrz - jego wzrok powędrował na dotąd nieodzywającego się Sergiusza. Paweł zauważył, że mężczyzna zastanawia się nad czymś, głeboko szukając odpowiedzi.
- Wiem - nie musiał tego powtarzać. Wszyscy natychmiast spojrzeli w jego stronę oczekując od niego wyjaśnień. - Mogłem się tego domyślić…
- Może podzielisz się z nami z twoim odkryciem czy mamy zgadywać? - powiedział wyraźnie poirytowany Otto.
- Mam pewną hipotezę. Otóż słuchaj…tylko my znaliśmy zaklęcie zamykające wrota, więc praktycznie, jeżeli ktoś miałby zdradzić to tylko któryś z nas, ale tę opcję od razu odrzucamy, więc zostaje nam tylko przypuszczenie, że oprócz nas ktoś jeszcze był tam razem z nami i spokojnie obserwował sytuację z ukrycia i poznał zaklęcie zamykające wrota...ten ktoś musiał mieć w tym jakiś interes bo kto u licha uwolniłby bez powodu armię morderców...no i to nie mógł być byle kto skoro udało mu się tego dokonać…
- A mówiłem żeby ich wykończyć to nie byłoby teraz problemu a tak to możemy się sto lat bawić - my ich zamykamy a ich ktoś uwalnia - w głosie Otta dało się wyczuć nutę gniewu.
- Czy ty mózgu nie masz? Mieliśmy wykończyć dwu tysięczną armię? Jak? Nawet my nie mamy dość tyle mocy by tego dokonać...ciekawi mnie tylko jedno...Kto do cholery otworzył te przeklęte wrota?
- Wydaje mi się, że wiem, kto to zrobił - odpowiedział niepewnie Sergiusz - Orfeusz!
- Wiedziałem! Wiedziałem, że ta kanalia maczała w tym palce. Kto jak nie on pragnie wrócić do łask po tym jak naraził się swemu ojcu – dowódcy Zakonu i został na jakiś czas wygnany. Zabiję tego kretyna i przysięgam, że tym razem gorzko tego pożałuje.
- Uspokój się! Nie mamy pewności, że to on, to dopiero przypuszczenia - próbował uspokoić przyjaciela Stefan.
- Nie mamy pewności? - powiedział Otto z wyraźną ironią w głosie - To ty nie masz pewności! Ale ja ci mówię, że ten palant jest w to zamieszany, nie słyszałeś Sergiusza, co powiedział? To jest Orfeusz! - spojrzał na przyjaciela szukając potwierdzenia swoich słów.
- Stefan nie mamy innych podejrzanych to musiał być on. Wszyscy bardzo dobrze znamy Orfeusza...
- Aż za dobrze - wtrącił z przekąsem Otto.
- Wiemy jak bardzo pragnął do nich wrócić, a uwalniając ich przypuszczam, że przyjęli go z otwartymi ramionami - dokończył Remis. Nagle poczuł niemiły skurcz w żołądku. Wiedział, że ma rację i że będzie musiał znowu to wszystko przeżyć od nowa... znowu powrócą niechciane wspomnienia ...znowu....
- Nad czym tak myślisz Remis? Wal śmiało dzisiaj już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć - mówiąc to Otto spojrzał w oczy Remisa - były martwe, zupełnie bez wyrazu.
- Remis ostatnio jakiś dziwny jesteś, co się stało? Nam możesz powiedzieć przyjacielu - spytał Otto wyraźnie zaniepokojony stanem przyjaciela. To zachowanie nie pasowało do wizerunku Remisa, który w młodości słynął z dzikich pomysłów i niecenzuralnych wypowiedzi.
- Nic mi nie jest, po prostu myślę - odpowiedział uśmiechając się do Otta. Ale Otto wiedział, że Remis nie mówi prawdy. Zbyt dobrze go znałby wiedzieć, że przyjaciel coś ukrywa.
- Panowie w takim razie, co proponujecie? -odezwał się Sergiusz, przerywając wszechobecną ciszę.
- Musimy zawiadomić pozostałych i Akademię, że należy szykować się na najgorsze - stanowczo odpowiedział Stefan - Wyruszę jeszcze dziś, nie ma czasu do stracenia.
- W takim razie ja i Remis ruszamy do dowództwa, musimy ostrzec Radę, aby zrobili coś nim będzie za późno. Będziemy w Białym Gmachu - tam się wszyscy spotkamy - To jedyne miejsce gdzie Krwiożerczy Zakon nie postanie nogi.
Chłopcy spojrzeli po sobie nie wierząc w to, co przed chwilą usłyszeli.
- Wyruszymy jutro po tobie Stefan, a ty Otto wyruszysz za dwa dni. Mamy większą szansę, że choć jeden z nas dotrze na miejsce, choć mam nadzieję, że wszyscy zjawimy się tam cali i zdrowi o określonej porze - po tych słowach przyjaciele wstali i każdy w ciszy ruszył w stronę wyjścia. Chłopcy, czym prędzej ruszyli do pokoju na drugim piętrze, aby nie dowiedziano się, że podsłuchiwali. Zamykając po cichutku drzwi za sobą, spojrzeli po sobie oniemieli tym, co usłyszeli.
„O co tu chodzi?” - to pytanie chodziło teraz każdemu z nich po głowie nie dając spokoju. Żaden jednak nie umiał wyjaśnić tego, co właśnie usłyszał.

Part 6

Następnego ranka Robert zauważył, że w pokoju nie było Michała. Przypomniał sobie jednak, że zapewne wyjechał wczoraj w nocy razem ze Stefanem. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał wczoraj wieczorem. Zrozumiał jedynie, że ci ludzie, którzy uciekli z jakiegoś zamknięcia szukają ich oraz ich ojców. Jeszcze bardziej zadziwiające było to, że padła nazwa Krwiożerczy Zakon. Co oni mają z tym wspólnego? Przecież podobno nikt o nich nie słyszał od iluś tam lat…a może wszyscy wiedzieli o nich tylko nie chcieli ujawnić, że chodzi właśnie o nich.
W głowie Roberta był mętlik. Nie potrafił poskładać tego w całość, nie rozumiał co wspólnego mają ci Zakonnicy z nimi. Nie chcąc dłużej o tym samotnie rozprawiać postanowił, że porozmawia o tym później z przyjaciółmi. Było jeszcze w miarę ciemno, więc wszyscy w dworze zapewne jeszcze spali. Zszedł po cichutku ze swej chmurki i podszedł do okna. Niebo było jeszcze granatowe, choć widać było przy horyzoncie lekkie różane smugi, które zwiastowały wschód słońca. Podszedł do drzwi przy oknie i otworzył je, aby wyjść na taras.
Na zewnątrz było jeszcze chłodno, ale Robert nie zwracał na to uwagi. Wziął głęboki oddech by zaczerpnąć świeżego powietrza i spojrzał przed siebie. Las był cały spowity delikatną mgiełką nadającej mu pewnej tajemniczości. W oddali dało się słyszeć śpiew ptaków a lekki zefirek spokojnie kołysał korony drzew. Wszystko to wydawało mu się takie piękne i dzikie, że aż nierealne.
Podszedł bliżej do balustrady i oparł się o nią delikatnie. Obok niego przysiadł się malutki ptaszek. Miał czerwono-złote piórka i biały grzebyczek na główce. Robert starał się nie poruszać, aby go nie przestraszyć. Widać było jednak, że ptaszek nie bał się go i powolutku podskakując przysiadł się koło niego i zaczął śpiewać niebiańską melodię. Skończywszy ją spojrzał swoimi czarnymi niczym perełki oczkami i zrobił coś, czego Robert najmniej się spodziewał.
- Podobało ci się? - przemówił do niego ptaszek. Chłopiec zląkł się, ale po chwili spojrzał na siedzącego obok niego ptaszka i przypomniał sobie, jak ojciec opowiadał mu, że w lesie można spotkać mówiące zwierzęta, tak, więc nie czekając ani chwili dłużej odpowiedział:
- Jejku...pierwszy raz spotykam mówiące stworzenie. Ptaszek mrugnął do niego oczkiem i już miał powiedzieć coś chłopcu, gdy nagle...
ŁŁŁŁŁUUUUUUUPPPPPPPPPP!!!!!!!!&# 33;!!!!!!!!!! - dało się słyszeć głośny łomot z pokoju. Robert natychmiast podbiegł do drzwi i otworzył je, aby dostać się do pokoju. Był prawie na sto procent pewny, że wiedział, co się stało i nie mylił się.
- Znowu spadłeś z chmurki - powiedział do Pawła leżącego na podłodze. Pawłowi nie raz już zdarzało się spaść ze swojego posłania, gdyż zawsze spał na swojej chmurce pod sufitem, a że był dzieckiem wiercącym się i bardzo niespokojnym to często zdarzało mu się wypaść z obłoczku. I jak zawsze swoimi jękami potrafił zbudzić cały dom albo przynajmniej pół. Hałas sprawił, że ze snu zbudzili się także Adam i Wiktor, którzy nie zwykli się budzić przy czymś takim.
- Mówiłem ci żebyś tak wysoko nie spał, bo w końcu stanie ci się jakaś krzywda - mówiąc to Robert spojrzał na brata wstającego z podłogi i masującego sobie plecy. Wiedział, że zaraz brat odpowie mu to, co zwykle zwykł mówić w takich przypadkach.
- Cholera jasna! - odpowiedział "dość" kulturalnie, ponieważ przeważnie Robert słyszał gorsze epitety po zleceniu Pawła z chmurki.
- To nie moja wina, że śnią mi się jakieś zombi, które chcą mi odgryźć głowę! Jakby tobie śniłyby się takie sny, co mnie to też zlatywałbyś na podłogę! - krzyknął Paweł, który zawsze w takich wypadkach miał nieodpartą pokusę trochę poprzeklinać i nawrzeszczeć na brata.
- Chłopcy, co tu się dzieje? - do pokoju weszła mama braci, która zwykle też miała coś do powiedzenia na temat hałasów o piątej nad ranem.
- Pawełku, kochanie czy ty zawsze musisz postawić całą okolicę na nogi? Dlaczego nie możesz spać tak jak inni i nie wypadać z hurgotem na podłogę, co? Tyle razy ci powtarzałam, żebyś spał niżej to przynajmniej upadki miałbyś mniej bolesne. Po czym mówiąc to zakręciła w powietrzu dłonią, wyczarowując opatrunek dla syna i podając mu napój do wypicia
- Tu masz eliksir na stłuczenia, masz napij się to ci dobrze zrobi.
Robert zauważył, że Paweł niechętnie sięgnął po eliksir - wiedział jak bardzo jego brat nie lubi tego napoju. A często zdarzało mu się go pić. Mama braci była niezwykle cierpliwą osobą, szczególnie dla Pawła, który zawsze miał najwięcej kontuzji w rodzinie. Rok temu podczas wakacji w Afryce, zaatakował go rój wściekłych pszczół, któremu zniszczył "przez przypadek" gniazdo, oczywiście wiadomo było, że nic, co przytrafia się Pawłowi nie dzieje się przez przypadek.
Innym znów razem będąc na wycieczce w zoo o mało, co nie stratowały go słonie indyjskie po tym jak otworzył im wybieg i wpuścił spore stadko myszy. Trzeba było przyznać, że nie był łatwym dzieckiem. Zresztą Robert nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby mieć innego brata niż Paweł. W końcu razem zawsze wpadali w tarapaty i razem jakoś z nich wychodzili.
Największą frajdę sprawiało im jednak robienie żartów pewnemu gangowi motocyklowemu. Gang składał się z dwudziestu, silnie zbudowanych mężczyzn o podejrzanym wyglądzie i pewnie chłopcy nie mieliby z nimi szans gdyby nie to, że motocykliści byli ludźmi pozbawionymi mocy a więc zwyczajni. Często, więc wykorzystywali swoje nadprzyrodzone zdolności do robienia im różnych numerów. Czasem to było zaczarowanie motocykli tak, aby hamulec nie reagował, czasem też chłopcy specjalnie robili mężczyznom na złość, aby tamci mogli ich ścigać i wpaść w przygotowaną na nich pułapkę.
Tak, więc starcia pomiędzy chłopcami a gangiem były już normalnością i ciekawym zajęciem dla obu rozrabiaków. Rodzice oczywiście nigdy nie wiedzieli, co ich synowie robią w czasie wolnym po obiedzie, co oczywiście wszystkim było na rękę, bo żadna ze stron nie martwiła się o drugą. Robert wiedział, że zawsze może liczyć na brata, choć jak to bywa wśród braci zdarzają się także małe sprzeczki.
- Ja to nie wiem! Ty to zawsze gadasz jak mama, że to niby wszystko to moja wina! Piecyk nie działa - moja wina, pali się - moja wina, nic nie działa - także moja wina. Ja nie wiem, czy ja jakiś niszczyciel jestem? - popatrzył się na Roberta szukając u niego odpowiedzi.
- Nie, na takich jak ty mówi się po prostu nienormalni - ku jego zaskoczeniu wszyscy, także i Paweł wybuchnęli śmiechem.
- A co powiecie na małe ściganko po lesie? Hmm? – zaproponował Robert.
- Jak zwykle braciszku czytasz w moich myślach…

Part 7

Po zjedzeniu śniadania chłopcy wybiegli do lasu zabierając ze sobą Ścigacze 4000 - najlepsze deski do latania, jakie dotąd wyprodukowano. W lesie nadal unosiła się tajemnicza mgiełka, ale uznali, że nie ma, co zawracać sobie nią głowy. Idąc ścieżką miało się wrażenie jakby wchodziło się do innego świata.
Drzewa tu rosnące były bardzo wiekowe i nie jedno zapewne mogłyby opowiedzieć gdyby oczywiście umiały mówić. Było jednak coś, co posiadały niezwykłego a mianowicie miały uczucia. Czuły ból, gdy łamało się im gałęzie a gdy się o nie dbało odczuwały szczęście. Choć drzewa nie umiały mówić ludzkim głosem to powiadano że mają swój język, znanym tylko sobie.
W odróżnieniu od zwykłych drzew, te były bardzo wysokie, sięgające wysokości pięciuset a nawet powyżej tysiąca metrów. Ich naturalną obroną była niesamowicie twarda kora, która swą wytrzymałością dorównywała smoczej skórze. Bardzo popularnym gatunkiem w tym lesie były lahiany - drzewa długowieczne o białej korze, których liście były koloru srebrnego oraz kardale - drzewa o jasno-brązowej korze o ruchomych gałęziach, które nie raz były przyczyną zrzucenia zawodników z ich latających desek, dlatego też trzeba było na nie szczególnie uważać.
Co do niezwykłych stworzeń to dość często można tu było spotkać liciaka - charakteryzującego się beżowym kolorem skóry, bez nóg, za to ze skrzydełkami i różkami, które wyglądem, kolorem i dotykiem przypominały zielone liście, oraz z zębami podobnymi u tych co mają wampiry, choć o wiele mniejszymi i nie służącymi na pewno do wysysania krwi, ale do szybkiego i sprawnego zjadania liści.
Pełno także było tu kachajek - bardzo znanych chłopcom ptaków o czarnym upierzeniu i tęczowych dziobkach i co trzeba było przyznać o wyjątkowo małych móżdżkach, gdyż bez problemu można by było je złapać i urządzić sobie obiad na miejscu.
Co do większych zwierząt, to wyjątkowo często występującym tu gatunkiem były jak przystało na magiczny las - jednorożce, centaury, krasnoludki z czerwonymi czapeczkami, latające elfy oraz na skraju lasu, w niewielkich ilościach - drzewce. Nie pomijając, że oczywiście można tu było spotkać także zwyczajne zwierzęta, choć zdarzało się to sporadycznie.
Chłopcy doszli do ogromnego posągu pewnej kobiety ubranej w zbroję i hełm, oraz z tarczą u boku i mieczem uniesionym do góry.
- No… jesteśmy na miejscu, nie ma co. Najgorsze to dotrzeć tutaj - ledwo wysapał Paweł.
- W takim razie, kto pierwszy się ściga? - zapytał Wiktor z nieukrywaną chęcią rywalizacji - Mamy tylko dwie deski a nas jest czworo, więc jak? Może zagłosujmy, co? - zaproponował.
- Na mnie nie liczcie, ja nie mogę - odparł z rezygnacją Adam.
- Nie no…nie zalewaj...stary, ominiesz taką okazję? No dawaj...pozwolę ci lecieć się jako pierwszemu na mojej desce – powiedział zachęcająco Paweł.
- Nie dziękuję...ja nie mogę...dzięki - powiedziawszy to oddalił się i przysiadł pod pomnikiem.
- Czy ktoś mi może wytłumaczyć, dlaczego on nie chce się ścigać? - zapytał przyjaciół poirytowany Paweł.
- On naprawdę nie może.Jest chory. - powiedział Wiktor z wyraźną nutą smutku w głosie.
- A co mu jest? Ma katar czy co? Zalewa, bo nie chce przegrać i już.
- Ja to nie wiem,czy ty masz serce z kamienia? - odparł Robert wyraźnie zaskoczony reakcją brata na stwierdzenie o chorobie Adama.
- Tak? To niech mądrala powie mi, co mu jest. Proszę bardzo, gadaj jak taki mądry jesteś.
- On jest chory na bardzo rzadką chorobę objawiającą się dusznościami podczas wzmożonego wysiłku - wyjaśnił Wiktor.
- Zalewasz...On? No co ty...przecież on…nie może...ale on w ogóle nie wygląda na chorego - odpowiedział z niepewnością Paweł - Wrabiacie mnie...
- Wiesz ty to jesteś po prostu tępy! Nie rozumiesz, że nie musi wyglądać na chorego, aby nim być? Do ciebie to chyba nic nie dociera przez ten pusty czerep. On może umrzeć jak mu zabraknie tchu podczas lotu.! Czy to takie trudne do zrozumienia? Ja nie wiem jak można być tak nieczułym i głupim. Nie pomyślałeś, że jemu też nie jest łatwo siedzieć tu i patrzeć jak my się dobrze bawimy, wiedząc, że jemu nie wolno? Przyszedł tu z nami bo nie chciał siedzieć sam w domu. A ty potraktowałeś go jak tchórza! –słowa brata zrobiły na Pawle wrażenie. Wiedział, że Robert ma rację. Zachował się jak kretyn, który widzi tylko sam siebie nie zwracając uwagi na innych. I nie wahając się chwili dłużej, podszedł do Adama.
- Stary przepraszam...ja nie chciałem...po prostu nie mogłem uwierzyć że wiesz...tego – podrapał się po głowie robiąc przy tym przepraszającą minę - Że jesteś chory - wypowiedziawszy słowa przeprosin spojrzał na Adama. Ten był spokojny i jakby zamyślony. Po chwili odparł:
- Nie gniewam się. Już się przyzwyczaiłem do tego, że jestem chory i że nie mogę robić wielu rzeczy - mówił to bardzo spokojnie. Patrzył się na Pawła i widział w nim kogoś, kim zawsze on chciał być - zdrowego i pełnego optymizmu chłopca, zawsze tryskającego humorem, mającego wszystko, co dusza zapragnie i robiącego zawsze to, na co ma ochotę. Cieszył się, że zna kogoś takiego jak on.
- Mam do ciebie prośbę, czy mógłbyś być moim przyjacielem? - zapytał nieśmiało do Pawła.
- Ale przecież...no tego....nie zasługuję abym był twoim przyjacielem, spójrz na mnie, jestem najgorszym z najgorszych i do tego kretyn ze mnie...a poza tym....
- Ja chcę żebyś był moim przyjacielem i nie gniewam się na ciebie...nie chcę abyś myślał, że jestem jakiś obrażalski, czy co, po prostu...mam nadzieję że nie gniewasz się na mnie że tak odszedłem i nie wytłumaczyłem o co chodzi, przykro mi... - Paweł nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Nie dość, że tak go potraktował to jeszcze zechciał, aby zostali przyjaciółmi. Spojrzał mu prosto w oczy - były pełne nadziei i optymizmu, wiedział, że może zrobić tylko jedno.
- W takim razie, sztama? - zaproponował Paweł.
- Sztama - odparł przyjaciel podając mu rekę. Paweł poczuł, że zyskuje w tym momencie kogoś, na kogo zawsze będzie można liczyć i komu można zaufać jak nikomu innemu.
- No, co tak długo! Wiersze czytacie czy co? - przerwał konwersację Wiktor. Adam i Paweł spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się.
- Dobra, dobra, żadne wiersze my tu omawiamy taktykę jak cię załatwić podczas lotu.No wiesz, czy zwalić cię od razu czy dać ci szansę bycia drugim, co nie Adam - mrugnął do przyjaciela Paweł.
- No jasne przyjacielu - odrzekł Adam.
- Ha...ha..ha! Bardzo śmieszne! Jedyny, który wygra ten wyścig stoi przed tobą - odpowiedział Wiktor z udawaną wyższością
- W takim razie walcz łotrze albo giń! - Trzeba przyznać, że Wiktor miał zadatki na aktora, bo jak nikt inny potrafi rozśmieszać ludzi. - Podejmujesz wyzwanie?
- Z wielką chęcią sir - odparł Paweł - Ten, kto przegra będzie usługiwał drugiemu cały dzień.
- To już możesz zacząć czyścić mi buty, mój drogi - odparł pewny siebie Wiktor.
- Twoje niedoczekanie - odpowiedział Paweł. - Dobra zaczynamy!
Chłopcy stanęli na deskach - Paweł na swojej srebrnej, a Wiktor na desce Roberta. Unieśli się delikatnie do góry ustawiając się na odpowiedniej wysokości, gotowi do rozpoczęcia wyścigu.
- Tak więc- zapowiedział Robert - Na miejsca...gotowi...START!

Part 8

Ruszyli gwałtownie z ogromną prędkością, wiatr mierzwił im włosy a obraz wszystkiego, co mijali wydawał się coraz bardziej zamazywać. Paweł spojrzał przez ramię na zamazaną sylwetkę Wiktora coraz bardziej zbliżająca się do niego. Postanowił sobie jednak, że nie pozwoli mu wygrać za żadną cenę - obiecał to Adamowi i zamierzał specjalnie dla niego wygrać wyścig z Wiktorem.
Wiekowe drzewa stały się trudnymi przeszkodami przy takiej prędkości, ponieważ trzeba było mieć podzielną uwagę - kontrolować przeciwnika i nie dać się przez niego strącić oraz uważać, aby nie zderzyć się z drzewem i nie połamać sobie przy tym wszystkich kości.
W pewnym momencie Paweł spostrzegł, że Wiktor leci z nim równo deska przy desce. Spojrzał na niego - minę miał zaciętą, wiedział, że nie podda się tak łatwo. Nagle Wiktor zrobił coś, czego Paweł najmniej spodziewał się po nim. Chłopiec natarł na niego z boku.
- No, co przyjacielu? Myślałeś, że tak łatwo sobie ze mną poradzisz? - wykrzyczał z daleka do Pawła. Chłopiec poczuł, że traci równowagę. Wiedział, że jeżeli czegoś szybko nie wymyśli to czeka go niechybne zderzenie ze znajdującym się naprzeciwko niemu kardalem - drzewem bardzo agresywnym w stosunku do nadlatujących do niego wszelkich form życia. Najgorsze było jednak to, że deska zdawała się nie reagować na wszelkiego rodzaju próby poderwania jej w drugą stronę z dala od kardala. Paweł poczuł, że zostało mu, co najmniej pięć sekund, jeśli nie mniej, do czołowego zderzenia. Wiedział, że może zrobić tylko jedno.
Wyciągnął rękę przed siebie i z całej siły uderzył niebieskim promieniem wydobywającym się z jego dłoni w korę drzewa spowalniając prędkość, z jaką się poruszał. Poczuł, że teraz ma szansę. Zrobił natychmiastowy zwrot i poderwał się do góry unikając niechybnej śmierci.
Skierował swojego Ścigacza na właściwy tor - jeżeli takowym był ten, którym się teraz poruszał. W głowie kłębiły mu się ostatnie słowa Wiktora. Czyżby tak bardzo zależało mu na zwycięstwie, że byłby zdolny go zabić? Natychmiast skarcił się za ostatnią myśl. To niemożliwe, Wiktor na pewno nie chciał go zabić a takie popychanki to normalna zagrywka w tym sporcie. Jednak to spojrzenie, jakim obdarzył go popychając go prosto w ramiona kardala, nie dawały mu spokoju. W tym spojrzeniu było coś niezdrowego, czego nie rozumiał. Czyżby chodziło mu o coś więcej niż tylko wyścig?- nie wiedział.
Teraz ma, co innego na głowie. Musi dogonić Wiktora i wygrać, prześcignąć go za wszelką cenę a nawet, jeżeli go do tego sprowokuje - zrobić to samo, co on mu zrobił. Nie mógł pozwolić, aby Wiktor miał nad nim tą przewagę
- Chce wojny to będzie ją miał - powiedział przez zaciśnięte zęby. Czuł, że musi się odegrać za to, co zrobił Wiktor. Nacisnął stopami mocno na Ścigacza i zaczął przyspieszać. Podejrzewał, że Wiktor jest daleko, ale wiedział, że ma szansę go jeszcze dogonić. Z każdą sekundą szybował coraz szybciej i szybciej. Czuł chłód wiatru, jaki oplatał go, jednak nie zwracał na niego uwagi. Wytężył wzrok w poszukiwaniu choćby zarysu sylwetki Wiktora.
Nagle, daleko przed sobą ujrzał małą sylwetkę czegoś, co poruszało się z zawrotną prędkością. To musi być Wiktor - pomyślał w duchu Paweł, czując przypływ energii, która dodawała mu siły i pewności siebie. Nacisnął jeszcze silniej na deskę szybując coraz szybciej i zbliżając się do Wiktora.
W oddali ujrzał, że zbliżają się do małego jeziorka znajdującego się w sercu lasu. Paweł pomyślał, że to idealna okazja by odegrać się na Wiktorze. Czas wyrównać rachunki - pomyślał. Wyciągnął rękę przed siebie i wystrzelił serią czerwonych promieni. Okazało się, że jeden z nich trafił w deskę Wiktora. Widział jak chłopiec próbuje utrzymać równowagę, lecz spada prosto do wody. Paweł podleciał bliżej zniżając lot Ścigacza tak by lecieć jak najbliżej tafli jeziora, mając nadzieję że ujrzy minę zdziwionego a nawet może zezłoszczonego Wiktora. Nie mógł przepuścić takiej okazji.
Zatrzymał się w powietrzu nad miejscem gdzie spadł Wiktor oczekując, że zaraz wynurzy się. Poczuł jednak lekki niepokój, ponieważ nigdzie nie było widać wynurzającej się postaci. Pochylił się niżej nad wodą mając nadzieję ujrzeć Wiktora płynącego ku niemu. Zaczął coraz bardziej się martwić o niego, gdyż ten powinien już dawno na niego wrzeszczeć za to, co mu zrobił. Rozglądał się po tafli jeziora, ale nigdzie nie było ani śladu Wiktora. Pochylił się jeszcze raz nad wodą, gdy nagle coś gwałtownie wynurzyło się i wciągnęło go do jeziora. Chciał się bronić jednak tym, co go wciągnęło do jeziora okazał się...
- Wiktor, ja nie mogę, ale mnie wystraszyłeś! - powiedział z wyraźną ulgą w głosie Paweł - Myślałem, że to jakaś bestia żyjąca w tym jeziorze chce mnie zeżreć. Jejku cieszę się że to ty, myślałem już że coś ci się stało.
- A ja miałem wrażenie, że nie za bardzo cię to obchodziło, myślałeś, że się utopię? Umiem bardzo długo przebywać pod wodą bez oddechu - powiedział z lekką wyższością Wiktor.
- To chyba ja powinienem mieć do ciebie pretensje, no nie? To ty mnie popchnąłeś prosto na to drzewo odlatując dalej i nawet nie zastanawiając się czy przeżyję. Ja przynajmniej chciałem sprawdzić czy żyjesz - Paweł czuł coraz większą złość do Wiktora, chciał mu wygarnąć to, co o nim myśli.
- Ach tak? Biedny Pawełek nie umie sobie poradzić z drzewkiem. Chciałem sprawdzić czy umiesz sobie poradzić, gdy ktoś cię popchnie na bok. Ale widzę, że ty o mało, co się nie posikałeś ze strachu - w tym momencie Paweł poczuł, że ogarnia go niesamowita złość. Zrzucił się na Wiktora prawie go przetapiając. Obaj zaczęli się bić ze sobą pośrodku jeziora. Czuli do siebie w tym momencie nienawiść za to, co jeden zrobił drugiemu. Paweł złapał rękoma ramiona Wiktora i obaj zanurzyli się w lodowatej wodzie. Poczuł jak Wiktor pod wodą próbuje rzucić na niego zaklęcie. Chciał mu przeszkodzić, lecz Wiktor okazał się szybszy. Paweł ujrzał tylko zbliżającą się do niego smugę światła. Poczuł, że zaklęcie ugodziło go w żebra. Zaczął powoli opadać coraz niżej w głębinę. Chciał wypłynąć na powierzchnię lecz czuł że nie może gdyż w tym momencie stracił przytomność.


Part 9

Paweł poczuł jak ktoś klepie go po policzku jakby chciał żeby się obudził. Przetarł oczy i ujrzał Wiktora pochylającego się nad nim.
- Co się stało? Pamiętam tylko jakieś białe światło a potem straciłem przytomność.
- To ja. Przeze mnie o mało nie utonąłeś. Jak chcesz to możesz mnie walnąć jakimś zaklęciem, zasługuję na to. Gdyby nie to, że cię popchnąłem nie musiałbyś się na mnie mścić - Wiktor był bardzo zmartwiony tym, co zrobił przyjacielowi.
- Zapomnijmy o tym, dobrze? To była nasza wspólna wina, ja też nie jestem bez winy, mogłem nie zaczynać bójki i nie mścić się na tobie. Więc ustalmy, że obaj jesteśmy winni i kwita - wyciągnął dłoń do Wiktora a ten uścisnął ją.
- Nie ma sprawy. Jakoś nie mam zamiaru cię więcej prowokować i tak pewnie będę miał podbite oko, ale to nic nie przejmuj się - mówiąc to pokazał na już lekko fioletowe i podpuchnięte oko - Silny jesteś nie ma, co.
- Ty też słabeusz nie jesteś spójrz lepiej na tą śliwę robiącą się pod moim okiem.
- Tak, lepiej żyć w przyjaźni niż kłócić się. Chodźmy po deski i lećmy do chłopaków, bo usną nam z nudów i do domu po suche ubrania, bo zaczyna się robić chłodno - tak postanawiając ruszyli w stronę mety gdzie mieli czekać na nich Robert i Adam.
Po drodze ustalili, że sprawiedliwie będzie jak ukończą wyścig równocześnie. W oddali było widać dwie postacie siedzące pod posągiem pewnej wojowniczki - miejsce skąd obaj zaczynali wyścig. Robert i Adam na widok obu chłopców zbliżających się ku nim podskoczyli do góry i podbiegli do lądujących przyjaciół.
- Żeście mnie zawiedli. Ja tu się spodziewałem jakiegoś ostrego finiszu, walkę o zwycięstwo a tu remis. Zaraz, zaraz dlaczego jesteście mokrzy? Co się stało? I dlaczego macie podbite oczy, biliście się czy co? - zapytał zaniepokojony wyglądem przyjaciół, Adam.
- Trochę się posprzeczaliśmy i mieliśmy małą kąpiel w jeziorze w środku lasu - odpowiedział całkiem spokojne Wiktor jakby to było zupełnie oczywiste.
- Jak to? Dlaczego? Nic nie rozumiem, a ty Robert?
- Podzielam twoje wątpliwości, nic nie rozumiem, może nam wyjaśnicie, dlaczego się pobiliście i dlaczego kąpaliście się w jeziorze? No i z czego się śmiejecie,co? To takie zabawne?
- Opowiemy wam w drodze do domu - zapowiedział Paweł. Chłopcy po dwóch wskoczyli na Ścigacze i ruszyli w stronę domu. Nie lecieli zbyt szybko gdyż nie chcieli ryzykować wypadkiem. Paweł leciał razem z Wiktorem, ponieważ ani Robert ani Adam nie chcieli być mokrzy od przemokniętych ubrań swoich przyjaciół. Niebo zaczynało się robić coraz ciemniejsze, lecz chłopcy mieli problem ze znalezieniem właściwej drogi. Przystanęli na chwilę w powietrzu chcąc się naradzić, co robić dalej.
- Panowie mam wrażenie, że się zgubiliśmy - powiedział z lekkim rozbawieniem Paweł.
- Ale to zabawne, nie ma co - odpowiedział z ironią Robert - Normalnie boki zrywać, wiesz co Paweł? Ty to nie masz za grosz wyczucia sytuacji.
- Ale ty je masz aż w nadmiarze za nas obu - chłopcy wybuchnęli śmiechem na te słowa, choć Robert nie był zadowolony że przyjaciele tak sobie kpią z powagi sytuacji.
- W takim razie panie wyluzowany powiedz nam jak mamy się dostać do domu - odpowiedział Robert przerywając tym samym salwę śmiechu.
- Szczerze mówiąc to ja nie mam pojęcia panie sztywny - odpowiedział z rozbawieniem Paweł.
- Posłuchajcie skupcie się, robi się coraz ciemniej a o tej porze nie jest bezpiecznie w lesie - wyraził swe obawy Adam.
- Tak, zaraz rzucą się na nas krwiożercze bestie i nas zabiją. Uaaaaaaa!!!! - Paweł chciał rozluźnić tym sytuację, lecz Wiktor szybko sprowadził go na ziemię.
- Tu nie ma się, z czego śmiać, będziemy mieli niezły ochrzan za tę włóczęgę po lesie. Może spróbujmy w prawo tam jeszcze nie byliśmy.
- Nie lepiej w lewo - zaproponował Robert.
- Jak już się zdecydujecie to mi powiedzcie - odpowiedział wyraźnie znudzony Adam.
- Cicho! Słyszeliście to?
- Paweł już zaczynasz mieć omamy słuchowe czy chcesz nas zastraszyć, jeżeli tak to ci się nie uda, ponieważ......
- Zamknij się! Nie słyszysz tego?
- Niby, czego? - zapytał poirytowany Robert.
- Coś jakby jakieś odległe świsty czy coś w tym rodzaju, nie wiem jak to określić.
- Ja też to słyszę...coraz głośniej - odparł Adam. W tym momencie chłopcy odwrócili się za siebie. To, co ujrzeli o mało nie zwaliło ich z desek. Ku nim leciała spora grupka zakapturzonych postaci odzianych w krwisto-czerwone szaty, trzymające w ręku olbrzymie kosy i zbliżające się do nich z coraz większą szybkością.
- To chyba nie jest brygada ratunkowa - powiedział z przerażeniem Paweł.
- Jasne, że nie, w nogi!!! - Robert nie musiał tego powtarzać, chłopcy natychmiast ruszyli. Paweł z Wiktorem skręcili w lewo, natomiast Adam z Robertem skierowali się na prawo. Zakapturzone postacie również się rozdzieliły, ścigając obie grupy chłopców.
- Czego oni od nas chcą?- zapytał stojącego za nim na desce Wiktora, który oceniał sytuację w jakiej się znajdują.
- Wiesz te kosy nie wyglądają bezpiecznie i nie mam zamiaru tego sprawdzać, leć szybciej doganiają nas!!!!
- Wierz mi robię, co mogę, ale ta deska ma ograniczone możliwości techniczne, porusza się wolniej z powodu ciężaru - Paweł czuł, że długo nie uda się uciekać na przeciążonej desce przed szaleńcami z kosami w ręku. Okazja zgubienia ich pokazała się w chwili, gdy sprawa nie wyglądała najlepiej. Przed nimi ukazało się wielkie zagęścienie drzew.
- Leć prosto na te drzewa, zaufaj mi - krzyknął do przyjaciela Wiktor. Chwycił Pawła z obu stron za skroń i skupiając się z całej siły sprawił, że chłopcy przelatywali przez drzewa nie rozbijając się o żadne z nich. W pewnym momencie chłopcy poczuli, że wylatują z gęstego gaju i lądują z hukiem przed ogromnym lahianem - drzewem o białej korze.
W tym samym czasie w innej części lasu.
- Skręć w lewo, patrz otaczają nas!!!! - wykrzyczał przerażony Adam.
- Cholera zablokują nas, nie dam rady skręcić - odpowiedział Robert. Widział jak zakapturzone postacie podlatują coraz bliżej. Robert stwierdził z przerażeniem, że z naprzeciwka nadlatywał jeden z tych szaleńców trzymając kosę w bardzo znaczącej pozycji a dokładniej takiej, którą zamierzał ich zaatakować.
- Schyl się! Teraz! - Adam natychmiast wykonał rozkaz przyjaciela i poczuł jak kosa musnęła mu skraj włosów, ponieważ w ostatniej chwili Robert zdecydował się na lot nurkujący, ratujący przed niechybnym obcięciem głowy.
- Na wszystko, co święte, my żyjemy! - krzyknął z ulgą Adam do stojącego przed nim Roberta – przypomnij mi żebym ci postawił lody za ten numer co zrobiłeś, oczywiście zakładając że przeżyjemy.
- Nie ma sprawy trzymam cię za słowo, pamiętaj waniliowo-czekoladowe - to moje ulubione.
- Robert czy mi się zdaje czy coś nadlatuje do nas ze wschodu?
- Trzymaj się przyspieszamy!!! Nie mam zamiaru dać się złapać przez tych świrów, życie mi jeszcze miłe - odparł Robert.
- To lepiej bardziej przyspiesz! Mamy ich teraz również na ogonie!
- Nie uciekniecie nam! - wykrzyczała postać w kapturze. W tym właśnie momencie coś naparło na nich z ogromną prędkością. Chłopcy poczuli jak kierują się na ogromne drzewo zdając sobie sprawę, że zaraz się o nie rozbiją.

Part 10

Niiiiiieeeeeee !!! - dało się słyszeć krzyk obu chłopców. Jednak stało się coś, czego się nie spodziewali. Nie rozbili się. Okazało się, że napastnikami, którzy natarli na nich z boku byli ich przyjaciele. Cała czwórka natychmiast skryła się w pobliskiej jaskini znajdującej się w skale nad jeziorkiem, którą wskazali Wiktor i Paweł. Wszyscy usiedli na zimnej posadzce nie wydobywając z siebie żadnych dźwięków spoglądając na siebie w zupełnej ciszy. Nie mogli pozwolić, aby tamci ich znaleźli. Wszechobecna cisza wypełniająca jaskinię nagle została przerwana głosami dobiegającymi z zewnątrz.
- Szukać ich! Nie mogą być daleko. Nie mogą nam zwiać, to tylko dzieci. Macie mi tu ich zaraz przyprowadzić! NATYCHMIAST! - był to głos mężczyzny, który z całą pewnością nie wróżył nic dobrego. Chłopcy przysunęli się powolutku do wejścia jaskini, żeby lepiej widzieć. Niedaleko skały stało trzech wysokich mężczyzn w krwistoczerwonych szatach.
- Sprytne dzieciaki, ale mnie nie przechytrzą, nie z takimi miałem już do czynienia.
- Tak pewnie, tylko zawsze jakoś to długo trwało, co nie - odpowiedział mężczyzna stojący obok.
- Milcz głupcze!! - mężczyzna złapał prześmiewcę za szatę i podniósł do góry - Za takie obelgi powinienem cię zabić na miejscu, ale mam teraz co innego na głowie więc mnie nie prowokuj bo gorzko tego pożałujesz, przysięgam - odstawił przerażonego mężczyznę na ziemię.
- To nie są zwyczajni chłopcy. Ich ojcowie nie raz pomieszali nam szyki. Ale teraz, gdy dorwiemy ich dzieci zrobią wszystko, co im każemy. Zapłacą nam za to, co zrobili z naszymi braćmi i za to, że zamknęli nas na tyle lat w odosobnieniu, prawda Orfeuszu? - skierował swój wzrok na mężczyznę stojącego naprzeciwko niemu.
- Ależ tak mistrzu - wyszeptał Orfeusz.
- Dzięki tobie Orfeuszu nasz Zakon odzyska dawną potęgę. Poznają jak bardzo potrafimy być okrutni. I nawet ci kretyni nas nie powstrzymają - mówiąc to mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo do Orfeusza.
- Widziałem panie jak jeden z nich wyruszył wczoraj wieczorem z pobliskiego dworu. To był Stefan – wyjawił Orfeusz.
- Ach tak…Stefan - powiedział spokojnie mężczyzna. - Jeżeli on tam był to przypuszczam, że i reszta, czyli Otto, Sergiusz i Remis.
- Zaatakujemy ich panie? - spytał drugi z mężczyzn
- Nie. Jest nas zbyt mało, aby przeprowadzić atak - spojrzał na sługę stojącym przed nim.
- Panie, czyż nie poradzilibyśmy sobie z nimi przeprowadzając ofensywę w nocy? - zaprotestował sługa.
- Wiesz co? Zaczynasz mi działać na nerwy - uśmiechnął się szyderczo do sługi. Mężczyzna zrobił krok w jego stronę - Jesteś nie tylko nieposłuszny ale i głupi skoro chcesz ze mną zadzierać – mówiąc to coraz bardziej zbliżał się do swego sługi.
- Ja nie toleruję nieposłuszeństwa a już tym bardziej głupich uwag, Skarzewski - wysyczał
- Panie ja nie chciałem, ja będę już posłuszny, przyrzekam - mężczyzna upadł na kolana a z jego kieszeni wypadł nieznany chłopcom przedmiot.
- Skarzewski czy ja dobrze widzę? Czy z twojej kieszeni nie wypadło to, o czym myślę?
- Nie panie, to nie to, o czym myślisz, to nie moje, ja nigdy... - zaczął się jąkać - Panie, błagam!!
- Błaganie ci tu już nic nie pomoże Skarzewski, jesteś zdrajcą, a wiesz jak kończą zdrajcy....
- Panie proszę, nie rób tego!!!!!
- Żegnaj.... - W tym momencie chłopcy usłyszeli ogromny huk i przeraźliwy wrzask kulącego się Skarzewskiego, który ucichł chwilę potem opadając bezwładnie na trawę. Mężczyzna stojący nad nim uśmiechnął się lekko i zwrócił się do Orfeusza.
- Każ sprzątnąć ciało tej gnidy, nie mogę na niego patrzeć - powiedział z obrzydzeniem. Orfeusz pstryknął palcami i zaraz obok niego pojawiły się dwie zakapturzone postacie, które zajęły się ciałem. Podniosły je do góry i zrobiły coś, od czego chłopcy omal nie dostali zawału. Jeden z mężczyzn rozpiął szatę, pod którą skrywało się coś, co natychmiast wchłonęło martwe ciało Skarzewskiego i wyrzuciło same kości. Był to widok przerażający, jaki jeszcze nigdy w życiu nie widzieli. Po chwili Orfeusz sprawił, że kości wyparowały. Tam gdzie przed chwilą było jeszcze ciało, znajdowała się lekko wypalona garstka trawy. Dwie zakapturzone postacie tak samo jak szybko się zjawiły, równie szybko zniknęły. W tej samej chwili przybyła reszta Zakonników wracająca z poszukiwań.
- Panie, nigdzie ich nie ma, przeszukaliśmy cały teren - powiedział najniższy z przybyszów. Orfeusz rozejrzał się dookoła a jego wzrok zwrócił się w stronę jaskini. Chłopcy natychmiast skryli się głębiej jednak to nic nie dało. Zauważył ich.

Part 11

- Tam są brać ich! - krzyknął Orfeusz. Na te słowa cała grupa zakonników ruszyła w stronę jaskini. Chłopcy natychmiast wskoczyli na deski i ruszyli w przeciwną stronę. Mężczyźni zaczęli rzucać w nich zaklęciami chcąc ich strącić.
- Róbcie uniki nie mogą nas trafić…NA DÓŁ! - z naprzeciwka nadlatywał jeden ze ścigających chcąc strącić chłopców z desek, jednak jak się okazało na szczęście, mężczyzna zderzył się lecącym za chłopcami innym ścigającym. To jednak nie przeszkodziło w pościgu. Z boku nadlatywał następny szaleniec z kosą w ręku.
- Uważajcie na niego on ma kosę...Paweł! - mężczyzna zamachnął się chcąc niewątpliwie przeciąć na pół Wiktora i Pawła. Jednak chłopiec okazał się sprytniejszy i rzucił zaklęciem w atakującego, wytrącając mu z ręki kosę, która ze świstem wbiła się w pobliskie drzewo.
- Głupcze! Chce mieć ich żywych! Słyszycie? ŻYWYCH! - dał się słyszeć głos wściekłego mężczyzny lecącego z tyłu.
- Teraz przynajmniej mamy pewność, że nas nie skoszą - szepnął z przerażeniem do ucha Pawła - Wiktor.
- Chłopaki przyspieszamy widzę skraj lasu! - krzyknął do przyjaciół Robert. Ścigacze, choć z pewnym oporem zaczęły przyspieszać.
- Jeszcze parę metrów, jeszcze parę metrów - szeptał do siebie Paweł. Las zdawał się kończyć a z daleka widać już było światła dworu. Jeszcze chwila i będą bezpieczni, jeszcze moment.
Udało im się wylecieli z lasu. Wiktor spojrzał za siebie. Zakonnicy zaprzestali pościgu jakby bali się wyjść z lasu. Jego wzrok przykuł jednak jeden z mężczyzn. Choć to zdawało się niemożliwe ów mężczyzna patrzył się na niego. Wiktor poczuł lekką słabość, chwytając się natychmiast mocniej Pawła. Nic nie słyszał, oprócz dziwnej muzyki i głosu małego dziecka, które płakało. Poczuł, że zaczyna słabnąć, wiedział, że musi przestać na niego patrzeć. Jednak nie mógł. Choć był już daleko od niego, widział bardzo wyraźnie jego twarz. Miał zmrużone oczy jakby skupiał się tylko na nim, a on nie mógł oderwać wzroku od jego oczu. Nagle zaczęła się przed nim pojawiać cała sylwetka mężczyzny. Był jakby ze mgły. Mężczyzna uśmiechnął się dziwnie i wyciągnął rękę do chłopca. Dłoń spoczęła na ramieniu Wiktora, który poczuł ból, jakby mężczyzna zaglądał mu do czaszki. Czuł jego emocje, widział jego myśli przelatujące szybko przez jego umysł. Nie wiedział, co się dzieje. Próbował oderwać się od jego uścisku, lecz jego ręka przeleciała przez rękę mężczyzny, który znowu uśmiechnął się tajemniczo do niego i przemówił jakby odległym głosem:
- Zginiesz następny...- przemówiło widmo. Mężczyzna tym razem zamknął oczy i uniósł głowę do góry. Wiktor poczuł jak ogarnia go wielki ból a on nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Widmo jakby to wyczuwało i znowu przemówiło do niego zbliżając tym razem głowę tak, że prawie stykali się nosami:
- Nikt cię nie słyszy...Nie masz, co wołać o pomoc - wyszeptał.
Wiktor wiedział, że musi coś zrobić. Wytężył cały umysł i zmusił swoją dłoń tak by ścisnąć mocno Pawła za żebra, by zasygnalizować mu, że potrzebuje pomocy. Paweł poczuł jak Wiktor z całej siły naciska go w żebra i odruchowo złapał jego rękę. W tej chwili widmo mężczyzny odsunęło swoją rękę od ramienia Wiktora jakby ją stamtąd odepchnęła jakaś siła. Mężczyzna zaczął powoli znikać, aż rozpłynął się w powietrzu. Wiktor poczuł, że zaraz zemdleje. Był okropnie wyczerpany, jakby wyssano z niego całą energię. W tym momencie poczuł, że lot deski się obniża. Lądują.

Part 12

Zszedł z deski i poczuł, że grunt osuwa mu się pod nogami. Był bardzo słaby. Mało brakowało, aby nie upadł, lecz Paweł w ostatniej sekundzie podtrzymał go i zapytał:
- Wiktor, co ci jest? Źle się czujesz? Powiedz...
-Widziałem go...Stał przede mną...Chciał mnie zabić - ledwo wydyszał.
- O czym ty mówisz? Kto chciał cię zabić? Leciałeś ze mną na desce, tamci, co nas gonili zostali w lesie. Wiktor nikt za nami nie leciał od chwili opuszczenia lasu - starał się wytłumaczyć Paweł.
- On stał przede mną...Był widmem i chciał mnie zabić, ale ty sprawiłeś, że zniknął po tym jak cię mocno chwyciłem za żebra - odpowiedział Wiktor.
- Stał przed tobą? Ale...Jak to możliwe?...Dlaczego ja nic nie czułem skoro cały czas mnie trzymałeś a on zniknął dopiero jak mnie mocniej chwyciłeś?
- To bardzo dziwne - zaczął Adam - Dlaczego nas dalej nie gonili, kiedy wylecieliśmy z lasu? I dlaczego ten ktoś skontaktował się tylko z tobą i sprawił, że Paweł nie poczuł jego obecności?
- A co ci mówił dokładnie - kontynuował dalej Robert.
- Mówił, że ja będę następny...Że mnie zabije...Chwycił mnie za ramię i poczułem straszliwy ból...Nie mogłem się odezwać...Czułem jakby mi penetrował mózg i czytał moje myśli, moje wspomnienia...To było coś dziwnego...Nie umiem tego opisać...- odpowiedział z trudnością.
- Opowiesz nam to w pokoju, musisz teraz odpocząć - powiedział z troską Paweł.
- Dobra, ale co my powiemy rodzicom? Przecież oni nas zabiją jak

Ten post był edytowany przez avalanche: 28.12.2003 01:05


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
13 Strony « < 9 10 11 12 13 > 
Closed TopicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi(250 - 274)
Jade^_^
post 02.02.2004 20:35
Post #251 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 124
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z dużej wsi

Płeć: Kobieta



ava... Twoje opowiadanie zbiera wielbicieli biggrin.gif
nice.. really nice biggrin.gif
nie powiem dzisiaj nic konstruktywnego, bo nie mam do tego weny smile.gif


--------------------
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 03.02.2004 18:54
Post #252 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



no dobra...po przeczytaniu HP5 postanowiłam zająć się trochę moim ff.

Part 66

Co miał na myśli Antares? Można było domniemać, że coś najwyraźniej miało się od tego momentu zmienić. W każdym bądź razie rozmowa, jaka się później pomiędzy nimi nawiązała była bardzo gorąca – nie brakowało epitetów posyłanych sobie nawzajem ani też gniewu popartego wrzaskiem Kruka.
Było w tym coś bardzo dziwnego. Kruk wyszedł z komnaty Antaresa niezwykle roztrzęsiony – sprawiał nawet wrażenie, że coś nim wstrząsnęło do tego stopnia, że nie był w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Szedł poprzez mroczne korytarze zamczyska napotykając wzrok innych Zakonników, dla których stan „naczelnego zabójcy” wydawał się być więcej niż niejasny – był po prostu…nienormalny. Kruk ani razu nie wrzasnął na żadnego z nich, co miał w zwyczaju robić, gdy coś mu się nie udawało. Mijał ich bez słowa pogrążony w myślach, od których aż krew pulsowała mu wściekle w żyłach. Jednocześnie gnębiły go straszne wizje, jakich jeszcze nigdy nie doświadczył – było to coś w rodzaju urwanego filmu, który powoli na nowo zaczął się układać w jednolitą całość. Przerażające było to, że działo się to bardzo szybko.
Miał wspomnienia. A przecież...nigdy nie pamiętał jak wyglądała jego daleka przeszłość. Przez wiele lat tłumiono w nim oznaki doznawania chwilowego olśnienia na temat swojej przeszłości. Raz czy dwa zdawało mu się, że widział oczami wielkie alabastrowe budynki wysokie niczym najwyższe drzewa podpartymi kolumnami…u stóp owych budowli widział schody…a na nich widział siebie i jakieś osoby, których tożsamości nigdy nie był w stanie określić, gdyż wizja w tym momencie się urywała. Kiedyś, gdy jako młody dzieciak miewał owe napady przebłysku zdawało mu się, że to po prostu jego nadpobudliwa wyobraźnia płata mu figle. Zawsze zresztą słono płacił za takie wybieganie umysłem wstecz. Zakonnikom nie wolno było mieć zbędnych wspomnień, marzeń ani innych rzeczy, które w jakikolwiek sposób mogłyby wywoływać współczucie czy inne pozytywne emocje. Wiedząc o tym, Kruk usilnie wyzbywał się tych „momentów” uznając je za oznakę słabości, gdyż nie potrafił nad nimi zapanować.
A teraz…teraz wszystko się wyjaśniło. Nie czuł wcale ulgi z tego powodu. To, co wyjawił mu Antares było straszną prawdą o nim…i nie tylko o nim. W to wszystko było zamieszanych wielu ludzi – co gorsza ludzi których kojarzył bądź kiedyś miał tę wątpliwą przyjemność poznać. Nagle wszystko znalazło swoje wyjaśnienie. Wreszcie ujrzał dokładnie te osoby, których twarze zawsze były zamazane. Teraz jednak wolał, aby na zawsze były zamglone...żeby nigdy nie musiał ich oglądać. Co gorsza czuł się w jakimś sensie…przygnębiony i nieporadny niczym błądzące w ciemnościach dziecko.
- NIE! – wrzasnął na tyle głośno na ile pozwalały mu płuca. Szamotał się sam ze sobą nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Miał ochotę zabić…zniszczyć…Odpłacić się tym, z którymi jego los był blisko związany. Chciał się od nich odciąć…chciał żeby się nigdy nie pojawili…chciał żeby nie żyły…
- Prawda bywa bolesna…teraz rozumiesz, czemu nigdy nie uważaliśmy by Zakonnicy miewali wspomnienia…one czasami bywają zgubne…
- To, po co mi o niej powiedziałeś! – ryknął wściekle Kruk obracając się za siebie i stając twarzą w twarz z Antaresem z którym przed chwilą rozmawiał.
- Bo musiałeś ją poznać. Ci wszyscy, którzy cię otaczają…oni nie zdają sobie sprawy z tego jak głębokie potrafią być rany…Ta rana nigdy się w tobie nie zabliźni, jeśli nie zemścisz się…
- Ty tak samo masz powód – odparł już nieco spokojniej Kruk
- Zgadza się. Widzisz…ja się już nauczyłem, że wybuchy złości mi już nie pomogą. Pielęgnowałem jednak w sobie tą siłę, która już niedługo ugodzi w tych wszystkich, którzy niegdyś i mnie dotkliwie pozbawili tego wszystkiego, co uważałem za najważniejsze w moim życiu. Wiesz, po co powstał Krwiożerczy Zakon? Jaki był powód jego powstania? – Kruk pokręcił głową na znak, że nie wie – Dla zemsty. To wszystko zbudowali ludzie, których chciano zniszczyć, ale oni przeżyli i postanowili, że się odpłacą tym, którzy zamienili ich życie w piekło.
- Mnie zdradziła rodzina – wysyczał gniewnie Kruk – Nie ci cholerni neandertale tylko rodzina!
- Wiedz, że będę ci zawsze przychylny w twoich dążeniach o to byś mógł się kiedyś zemścić na swoich rodzicach…
- Nigdy mi o nich nic nie powiedziałeś…żyłem nieświadomy przez ten cały czas, że te gnidy jeszcze chodzą po tej ziemi!
- Nie mogłem ci tego powiedzieć. Sądzisz, że ja nie mam swoich planów? Ale nie gorączkuj się tak – dodał na widok czerwonej twarzy Kruka – uwzględniłem ciebie w mym planie. Wierz mi…twoi rodzice zapłacą także mnie za pewne sprawy…
- To chyba oczywiste – prychnął Kruk – po tym, co usłyszałem mam tylko nadzieję, że ten twój plan wypali a ja w końcu pokażę moim „kochanym” rodzicielom, co o nich myśli ich jedyny syn, którego się wyrzekli…
- Dodaj…wyrzekli na rzecz innego…
- Nie przypominaj mi o nim! – krzyknął ponownie Kruk zakrywając sobie uszy jakby obawiając się wypowiedzenia przez Antaresa jego imienia.
- Oni woleli jego, bo był silniejszy…muszę przyznać, że byli bardzo interesowni pod tym względem…nigdy nie chcieli mieć słabego dziecka…
Antares umyślnie drążył kwestię porzucenia Kruka przez jego rodziców. Wiedział, że odpowiednio uwydatniając jego ból i żal może jeszcze bardziej przyczynić się o wzrostu nienawiści do nich, co oczywiście było mu na rękę. Wierzył w słuszność swojej postawy, która wzmacniała w Kruku poczucie, że zemsta uwolni go od tych cierpień. Miał poczucie, że nareszcie nie będzie osamotniony w kwestii pozbycia się „koszmarów przeszłości”.
Zegarek, którego kopię wykonał wiele lat temu bardzo się przydał – był świadkiem, kiedy to zaklęcia chroniące pamięć Kruka rzucone jeszcze przez jego rodziców, przestały działać. No cóż…on też w końcu miał jakieś prawo by przejąć opiekę nad nim.
Był w końcu jego dziadkiem…


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Mordoklejka
post 04.02.2004 15:10
Post #253 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 83
Dołączył: 24.08.2003
Skąd: Wolsztyn




Hmmm... jakos nie bardzo kapuje o co tu chodzi... Antares jest dziadkiem Kruka czy jak?!
Trudno, chyba muszę przeczytać to jeszcze raz!
A tak ogółem: Kiedy bedzie cos długiego o "stronie dobra", bo ciagle jest o tych złych, a o dobrych małooo!!!


--------------------
Wczoraj wieczór myślałem o ratowaniu świata. (...) Dziś rano o ratowaniu ludzkości. Ale cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. I ratować to, co można.

A. Sapkowski "Narrenturm"
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 04.02.2004 15:46
Post #254 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



tak jest jego dziadkiem XDDD (głupio to brzmi, ale inaczej przecież nieokreślę ich wzajemnego powiązania rodzinnego)

Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych? Powoli...będą, ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może zauważyliście, że ja się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak naprawdę to oni grają pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę naprawdę parę spraw zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt zaczepienia przy dalszej akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych zdarzeniach, których bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość - jest tu parę długich przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo nareszcie zaczynają rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz dlaczego są tacy a nie inni.
Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych, bo oni też mają coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń będzie się rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą świadkami tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem że może za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo mam taki styl.

No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie doprowadzacie?

Macie następny part - jest w całości poświęcony złym więc jak nie chcecie to nie czytajcie.

Part 67

- A więc…jak się naprawdę nazywam? – spytał ostrożnie Kruk, jakby bał się że jego nazwisko może się bezpośrednio wiązać z tymi które zna – w końcu jego „rodzinka” mogła nadal je nosić.
- Igor Sargandensis – oznajmił mu Antares podając zegarek z wyrytymi inicjałami I.S.
- Igor…- powtórzył na głos Kruk, jakby fakt z posiadania imienia był dla niego czymś niezwykłym. W końcu przez tyle lat ludzie zwracali się do niego „Kruk” z powodu jego kruczoczarnych włosów oraz tego, że trzymał kiedyś w Zakonie właśnie takie czarne ptaszysko tej rasy.
- Które z nich…- starał się zapytać Kruk, jednak słowo „matka” i „ojciec” nie mogły mu przejść jakoś w tym momencie przez gardło.
- Które z nich było moim dzieckiem? Twój ojciec – powiedział z nieukrywaną nienawiścią Antares.
- Zaraz..zaraz – mówił z przerażeniem Kruk, jakby nagle zdał sobie z czegoś sprawę – To znaczy że Orfeusz jest moim…wujkiem?
- To chyba oczywiste – odrzekł chłodno Antares. W duchu jednak bardzo go bawił zwrot „wujek” odnoszący się do Orfeusza, jaki usłyszał z ust Kruka.
Kruk wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Wszystko mógł znieść, ale nie myśl, że może być spokrewniony z Orfeuszem. To było gorsze niż najgorszy koszmar. Na dodatek na samą myśl, że parę miesięcy wcześniej o mało nie doszło do „czegoś poważniejszego” między nim a Orfeuszem robiło mu się słabo. Mógł jedynie dziękować opatrzności, że ten diabeł złamał mu wtedy rękę i nie ugiął się pod jego żądaniem. Odetchnął z ulgą, że do niczego nie doszło.
- Coś ci ulżyło wyraźnie na duszy - zauważył Antares spoglądając podejrzliwie na Kruka.
- Nic, nic – zaprzeczył szybko Kruk biorąc głębszy oddech i opanowując swoje myśli, które krążyły wokół kwestii „Co by było gdyby to on, a nie Orfeusz okazał się wtedy silniejszy?”
- Na pewno? – nie dawał za wygraną Antares.
- Tak! – krzyknął szybko Kruk, chcąc wreszcie zakończyć tę próbę zlustrowania jego myśli. – Aaa..A właściwie to nie… - dodał szybko po chwili namysłu. Musiał się czegoś dowiedzieć, żeby się móc, choć trochę uspokoić.
- A jednak – uśmiechnął się kącikiem ust Antares.
- Orfeusz wie, że jesteśmy spokrewnieni?
- Nie. Ma podobną dziurę w pamięci w tym względzie, co ty. – Kruk odetchnął z ulgą - Co nie znaczy, że jego nie wykończysz tylko, dlatego, że łączą was więzy rodzinne.
- Nie ma obaw – zapewnił go Kruk, czując się już pewniej na tym gruncie. Może i Orfeusz to dzika bestia, ale mając po stronie Antaresa na pewno da się jego problem rozwiązać. Zresztą…jakoś nie czuł po wyjawieniu prawdy, by Orfeusz stał mu się jakoś bliższy. Szczerze mówiąc, wolałby już mieć pewnie smoczycę za ciotkę, niż Orfeusza za wujka.
- Mam nadzieję, że nie będziemy mieć już z nim tylu kłopotów, co teraz. Zaczyna mi grać na nerwach te jego oddanie dla Remisa - wykrzywił się w grymasie Antares, przypominając tym samym Krukowi, że dopóki Orfeusz żyje nie ma jak się dobrać do tyłka Remisowi.
- A właściwie to bardzo dziwne, że twój plan nie może zostać wykonany dopóki Remis żyje...przecież to mięczak. Co takie „nic” może nam zrobić? Chyba Orfeusz jest bardziej realnym problemem niż on – zauważył Kruk.
- Chcę ci przypomnieć, że mam lepsze rozeznanie w tych sprawach i wiem, kto mi może później zaszkodzić. Pozostawienie Remisa przy życiu może się okazać groźniejsze w skutkach niż to sobie możesz wyobrazić.
- Banialuki – zaśmiał się Kruk.
- Muszę cię nauczyć wielu rzeczy mój wnuku…przede wszystkim tego, aby nigdy nie lekceważyć przeciwnika, nawet – dodał – gdy wydaje się niegroźny. Pamiętaj o tym, a może dożyjesz dnia, w którym się przekonasz, że miałem rację.
- Powiedz mi Antares…to, co wiem jest nędzną garstką tego, co powinienem wiedzieć, czyż nie?
- Czemu tak sądzisz?
- Mam niejasne przeczucie, że nie powiedziałeś mi całej prawdy – Kruk mimo lekkiej irytacji nie dawał się ponieść emocjom.
- Dowiesz się wszystkiego we właściwym czasie – zbył go Antares.
- Jasne – wyraził swe przeczucia Kruk.
- Cała prawda mogłaby cię zabić…- powiedział tajemniczym tonem Antares.
- Bzdura – odpowiedział mu opryskliwie wnuk.
- Nie podskakuj – złapał go za gardło – Może i jestem twoim dziadkiem, ale wiedz, że jeśli od Orfeusza wymagałem szacunku to i od ciebie także. Możesz sobie zanotować w twojej głowie, że w rodzinie, z której pochodziłeś panowała zasada szacunku dla starszych członków rodziny, rozumiemy się?
- Tak - wykrzsztusił Kruk, gdy żylasta dłoń usunęła mu się z szyi. – Rodzina z tradycjami…- dodał po chwili z ironią w głosie.
- Nie dorosłeś jeszcze do zaszczytu nazywania się członkiem rodziny Sargandensis.
- Doprawdy? – Kruk uniósł brwi w wyrazie zaskoczenia – Może mi wyjaśnisz, kim w takim razie jestem?
- Jesteś synem tego plugawego robaka – mojego syna – i to ci powinno wystarczyć – warknął Antares – Musisz go zabić, żeby na nowo odzyskać możliwość powrotu do rodziny. Na razie jesteś tak samo przeklęty jak on, jego czyny przeszły na ciebie czy tego chcesz czy nie. Jego plugastwo płynie w twoich żyłach, a jedynym sposobem zmycia z siebie tej hańby bycia jego synem jest pozbycie się go raz na zawsze.
- Zalazł ci za skórę ten mój ojczulek. Pewnie Orfeusz był zawsze wzorem…
- Orfeusz w przeciwieństwie do swojego brata był bardziej pokorniejszy w paru sprawach. Ale i z nim miałem problemy…ale teraz moja cierpliwość wobec niego też się wyczerpała. Każde z moich dzieci zawiodło mnie – powiedział trochę zmęczonym głosem – Ty jesteś moją jedyną nadzieją…
- Jeszcze jedno małe pytanko. Orfeusz miał dzieci?
- To cię nie powinno obchodzić.
- Miał? – spytał jeszcze raz Kruk.
- Miał. Oboje – razem z matką – utopili się.
- Smutne – udał zatroskanego Kruk, jednakże w myślach, zaliczył na plus wiadomość, że najbliższa rodzina Orfeusza „pływa” sobie jako garstka kości po jakimś oceanie.
- Znów masz tę rozmarzoną minę – zauważył Antares, wyraźnie poirytowany nagłą poprawą humoru swego wnuka.
- Mam ku temu powody – odparł po chwili namysłu Kruk. Taak…teraz ma już świetny materiał na dopieczenie Orfeuszowi, gdy będzie się nad nim pochylać by wbić mu miecz prosto w serce. Spyta się go „jak tam rodzinka?”.
„Jesteś niepoprawnie wredny Kruk” – pochwalił siebie w myślach.


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Mordoklejka
post 04.02.2004 16:55
Post #255 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 83
Dołączył: 24.08.2003
Skąd: Wolsztyn




QUOTE
Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych? Powoli...będą, ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może zauważyliście, że ja się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak naprawdę to oni grają pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę naprawdę parę spraw zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt zaczepienia przy dalszej akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych zdarzeniach, których bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość - jest tu parę długich przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo nareszcie zaczynają rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz dlaczego są tacy a nie inni.
Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych, bo oni też mają coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń będzie się rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą świadkami tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem że może za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo mam taki styl.

No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie doprowadzacie?

Macie następny part - jest w całości poświęcony złym więc jak nie chcecie to nie czytajcie.

rezcywiście się rozgadałaś!!!
Spokojnie, nie denerwuj się, to było tylko niewinne pytanie
Poza tym, jak moglibyśmy nie przeczytac tego parta!!?? ohmy.gif Za kogo ty nas masz??!! tongue.gif
Przeczytałam i zaintrygował mnie.
Nasuwa mnóstwo pytań (przynajmniej mnie). Taki mroczny!!! SUPER!!! Błedów jakio takich nie zauważyłam.


--------------------
Wczoraj wieczór myślałem o ratowaniu świata. (...) Dziś rano o ratowaniu ludzkości. Ale cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. I ratować to, co można.

A. Sapkowski "Narrenturm"
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Alisia
post 04.02.2004 22:47
Post #256 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 60
Dołączył: 30.06.2003




Ava, niezmiernie cie przepraszam, ale nie dałam rady przeczytać całego. Może jest to u nas rodzinne. W każdym razie, bardzo mnie zaciekawiły ostatnie party i z chęcią kontynuowałabym czytanie dalszych. Wysuwa sie wiec prośba, o napisanie streszczenia poprzednich stron, a jeśli możesz, to umieszczenie ich tutaj. Z góry dzięki.
Tak poza tym to Word nie ma zawsze racji. W formułkach typu dlatego, ponieważ
nie stawiaj przecinku przed dlatego i po ponieważ. Word jest zawodny, bo ma pierwowzzory inne, i radziłabym korzystac tylko w sprawie ortografii. Gratuluję gorącego tematu, smile.gif
Życzę weny... i Niech moc bedzie z tobą!


--------------------
"Jest taka jedna komnata, w której panują wieczne ciemnosci; mrok pęznie po kamiennych ścianach, jak strach, który nawiedza nagle zbrodniarza, by zmiażdżyć go w sidłach przestępstwa. Nie ma początka, ani konca, a jednak wejście do komanty istnieje; jak światło w ciemności rozjaśnia początek drogi, prowadzacej do kresu. A na środku tego lochu płynie woda i jak wszystko inne nie zobaczysz jej źródła, ani wylewu - niknie w otchłani nie zbadanych miejsc, do których nikt nie wazy się zajrzeć. Na wodzie tej nie jest cicho: wśród wzburzonych fal płyną zapalone świece; zdarzy sie, ze jakaś się przewróci, a wtedy płomyk gasnie, zduszony przez jego dawcę. Woda bowiem daje życie, a także je odbira. Zgaszone światła życie wyznaczają kres nadzieji na nieśmiertelność. (...)"
Powiedziałabym. jakiego to jest autora, ale zapomniałam, a możliwości sprawdzenia nie mam:))
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 05.02.2004 17:57
Post #257 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



Alisia..wiesz nie chce mi się...pisanie streszczenia TEGO to ponad moje siły umysłowe...
Co do tego dupiastego Worda...aaa tamm..wiszą mi te przecinki...bo jak myślę żeby nie słuchać się i dać po swojemu to wychodzi, że źle myslałam...może i masz rację że w niektórych przypadkach nie stawia się przecinków ale ja nie mam takiego wyczucia żeby wiedzieć kiedy, bo interpunkcja mnie wnerwia, ot co.

Part 68

- A więc co proponujesz na początek…dziadku? – parsknął śmiechem Kruk. Wypowiedzenie słowa „dziadek” do osoby, którą zawsze uważał za niedostępną, zimną bestię wywoływały u niego niekontrolowany śmiech, który z trudem tłumił w sobie, aby nie wkurzyć Antaresa.
- Mam ci przypomnieć lekcję o szacunku? – zmrużył groźnie oczy jego rozmówca, wyglądając na śmiertelnie urażonego.
- Nie trzeba – opanował się Kruk. Na jego twarzy wciąż błąkał się niewinny uśmiech, jednak starał się, aby Antares nie odebrał jego ironicznych wypowiedzi jako obrazę majestatu, jaką jest niewątpliwie jego szanowna osoba.
- Przyhamuj w takim razie. Twój ojciec dostawał ode mnie po pysku za mniejsze przewinienia.
- Czuję się osobiście zagrożony. Biłeś własne dzieci? Nie wierzę…
To, co odgrywał Kruk można było określić jedynie jako komedię w tragicznym wydaniu. Antares domyślał się, że jego wnuk próbuje zobaczyć na jak daleko może się posunąć w swoich wypowiedziach, jednak nie zamierzał wprowadzać biedaka w błąd, że możne się czuć bezkarny. Nie trzeba było czekać na pierwsze uderzenie wymierzone w Kruka.
- Wstań – rozkazał lodowatym głosem mężczyzna. Kruk zdołał jedynie stwierdzić językiem, że chyba jego dziadek za bardzo dał się ponieść w przypływie gniewu – górna czwórka wydawała się być „lekko” naruszona.
- Zdajesz sobie sprawę, że właśnie naraziłeś mnie na koszty związane z leczeniem uzębienia? – ciągnął dalej Kruk. Antares był lekko zaskoczony – Orfeusz po takich uderzeniach miał szybko dość wdawania się w dalsze dywagacje z Antaresem…najwidoczniej Kruk jeszcze nie poznał jak to jest mieć złamaną szczękę, skoro tak bardzo prosił się o następne przyłożenie mu.
- Na twoim miejscu uważałbym.
Ostrzeżenie nie wywarło na Kruku takiego wrażenia, jakiego się spodziewał. Ten chłopak najwyraźniej prosił się o więcej! Cóż za niebywały tupet…
Tym razem uderzenie było silniejsze. Jednak…Antares nie trafił w Kruka – przeciwnie tamten stał sobie z boku zamierzając już chyba do końca życia przykleić sobie do tej swojej parszywej gęby ten wnerwiający uśmieszek.
Głuchy łoskot rozległ się w komnacie, gdy ręka Antaresa doznała spotkania pierwszego stopnia z kamienną ścianą. Nie było jednak słychać żadnego krzyku wskazującego na ból czy wściekłość. Kruk poczuł nawet lekki zawód pod tym względem – miał zamiar przecież podrażnić się ze swoim dowódcą. Ten jednak z uporem maniaka zdawał się być odporny na takie zaczepki. Spojrzał spokojnym wzrokiem na stojącego obok Kruka, któremu mina lekko zrzedła, gdy Antares powoli wycofał swą dłoń z punktu przyłożenia. Roztarłszy sobie obolałą, kościstą dłoń ponownie zmierzył młodego mężczyznę wzrokiem od stóp do głów niczym maszyna prześwietlająca ciała.
- Nie brak ci szybkości – pochwalił Kruka, gdy ten nadal wydawał się być niepewny czy Antares jeszcze raz nie spróbuje mu przyłożyć.
- To chyba rodzinne – znów wyszczerzył zęby. Antaresowi aż trudno było uwierzyć, że chciało mu się żartować. Przed chwilą jeszcze spokojnie rozmawiał z tym chłystkiem o tym, że ma zabić parę „niewygodnych” im osób oraz dokonać aktu zemsty a tu taka nagła zmiana. Zaczął mieć poważne obawy, co do tak…nieśmiałej na razie zmiany wizerunku. Przecież Kruk to największa kanalia, jaką znał! Czyżby…Nie to niemożliwe. A może…Antares pomimo sędziwego wieku (o który zresztą nikt go nie podejrzewał, bo wyglądał na całkiem młodego…choć wyraźnie starszego od Kruka, co prawda) był w stanie sobie przypomnieć, że Kruk już się tak kiedyś zachowywał. Ale..nie…to nie on się tak zachowywał…to bezczelne zachowanie przywodziło na myśl tylko jedną osobę, która zdawała się być bardziej wnerwiająca od stojącego tu wnuka. Co prawda dawno już zeszła z tego świata, jednak jej duch jakby odżył w Kruku…to ten bezczelny smarkacz – syn Orfeusza. To on go tak denerwował, kiedy jeszcze żył. Ten mały bezczelny szczyl, który zanim nauczył się szczać do pieluch miał wkurzający sposób załatwiania się zawsze w jego obecności przy bogatym akompaniamencie pryków i „grzmotów z czeluści pieklenych” (oficjalna wersja bąków – tekst by Orfeusz). A to było tylko w okresie niemowlęctwa tego szatana. Później było znacznie gorzej. Kruk tego nie pamiętał, jednak Antares na długo zapamiętał ten wredny sposób obycia synalka Orfeusza – zawsze doprowadzał go do szewskiej pasji, gdy co chwila pytał się „ a dlaczego?”. Najwidoczniej Kruk w jakiś sposób musiał się od niego zarazić…nim. Szczeniak niedługo potem się utopił razem ze swoją matką…cóż to była za ulga dla świata…o jednego kretyna mniej na tym przeklętym świecie.
- Coś ty taki czerwony dziaduniu? Ciśnienie skacze?
Znowu się zaczyna. Ten sposób mówienia…zawsze chamski a zarazem śmieszny niczym żart klowna, którego chce się złapać za czerwony nochal i rzucić gdzieś daleko (byleby się przy tym potłukł). To się zaczyna robić nieznośne. Kruk zaczyna stosować taktykę swego nieżyjącego kuzyna… Ale zaraz, jak to było? No tak..przecież te gnojki się przyjaźniły. Cóż za ironia losu. Ten szczyl najwidoczniej zza grobu postanowił go dręczyć – można by nawet wysnuć tak nieprawdopodobną teorię, że się gówniarz zagnieździł w ciele Kruka.
„Antares zaczynasz bredzić…ten gówniarz już dawno nie żyje…”
- Ten gówniarz już dawno nie żyje… - powtarzał cichutko Antares.
- Słucham?
- Nic – warknął Antares – Przestań być taki jak on…
- Taki, jak kto?
- Wiesz, o kim mówię! – krzyknął wściekle. Kruk aż się cofnął do tyłu z obawy przed jakimś niekontrolowanym ruchem ręki Antaresa w jego stronę.
- Taaa…spokojnie Antares – zaczął go uspakajać Kruk – starość nie radość, zaczynasz miewać przywidzenia.
- Chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa tak jak ON to umiał robić! – tym razem wyglądało na to że Antares ciuteńkę…oszalał. No cóż…ten stół, który właśnie poszybował w powietrzu chyba nada się do fabryki wykałaczek.
- O czym ty gadasz? Odbiło ci?
- Nie udawaj! Byliście zawsze w zmowie przede mną! To on cię nastawiał przeciwko mnie! Słyszysz?! ON! Chcecie mi zrobić kolejny kawał, tak?! Co tym razem?! Wybuchające krzesło?! Nie?! – dodał na widok przeczącego ruchu głową Kruka, który zdjął ze ściany mosiężną tacę, której zamierzał użyć jako tarczę w razie czego – Wiem! Chcecie żebym wszedł na ten dywan, żebym wpadł w ukrytą tam pułapkę?!
To było czyste szaleństwo. Antares wyglądał jakby postradał zmysły. Zaczął skakać w miejscu, gdzie leżał niewielki dywanik. Robił to tak głośno, że aż nieprawdopodobnym było, aby nikt nie usłyszał tych hałasów.
- Opanuj się do ciężkiej cholery ty stary emerycie! – tym razem to Kruk nie wytrzymał. Rzucił tym, co akurat miał w ręku (na nieszczęście stara mosiężna taca, pomimo, iż była ciężkim narzędziem to jednak z gracją wyfrunęła w powietrze) i przyłożył Antaresowi w klatkę piersiową. Skutek był tego taki, że Antares stracił na moment oddech, ale za to przestał skakać jak wariat.
- Lepiej?- spytał ostrożnie Kruk biorąc do ręki stojący na dębowej komodzie mały srebrny lichtarzyk ( nie ma to jak ostre krawędzie)
- Po co ci ten lichtarz kretynie?
- Ten? – spytał z niewinną miną Kruk – Tak sobie pomyślałem że lepiej by wyglądał na parapecie – odstawił go w miejscu gdzie wskazał za właściwe na stawianie lichtarzy.
- Ty coś masz z głową, czy ja mam tylko takie wrażenie jakbyś się upił?
- Pomińmy fakt, że bredziłeś o kimś i wmawiałeś mi, że z tym kimś zastawiliśmy na ciebie jakieś pułapki – odgryzł się Kruk.
- Pułapki?...A tak…Ten piekielny szczeniak do tej pory nie daje mi spokoju…
- O kim ty gadasz, co?
- Twój świętej pamięci kuzyn! Myśl o tym sukinsynie nie daje mi spokoju. Męczył mnie za życia, ale pewnie mu było za mało… - zaczął gderać Antares – Z czego się śmiejesz! – wrzasnął na widok chichoczącego Kruka – Razem działaliście mi na nerwy, tyle że ty nigdy nie byłeś na tyle odważny żeby…a zresztą nie ważne – machnął ręką.
- Czego ja tu się dowiaduję – zagwizdał Kruk – Miałem bardzo przyjemnego kuzynka. Dawał ci nieźle w kość, no nie?
- Pamiętasz go? – wycelował palcem w Kruka.
- Przykro mi…zanik pamięci – uśmiechnął się idiotycznie w odpowiedzi na to pytanie.
- Byliście bardzo do siebie podobni z charakteru, natomiast z wyglądu…taaak żywa kopia Orfeusza…
- Biały i czarny się gryzą…
- Nie w tym przypadku – odpowiedział Antares. Przez chwilę wydawało mu się, że przed oczami mignął mu zarys postaci tego szczeniaka. Chociaż, był już zmęczony, więc mogło mu się to tylko zdawać.
- Zrzuciłeś go w przepaść do wody? – zaczął swe obłąkańcze pytania Kruk. Najwyraźniej znowu stawał się mściwym zabójcą – Razem z jego matką prawda? Powiedz, jakie to uczucie…Śmierć…Roztrzaskali się o skały? A może ich los był ci na tyle obojętny, że nawet nie raczyłeś spojrzeć, co? Opowiedz mi o tym. Uwielbiam wysłuchiwać opowieści o zabójstwach
Gdy już się wydawało, że Kruk zmusił Antaresa do zwierzenia się, ten nachylił się nad jego uchem i cicho wyszeptał:
- Nie twój zakichany interes.
- Nie gzecnie odmawiać jak wnucek plosi o bajeczkę – odparł z zawiedzioną miną Kruk udając pokrzywdzone dziecko, którego pozbawiono największej frajdy.
- Zamknij się. A teraz idź sprawdź co z Diegiem. Może w końcu przestał się zachowywać jak obłąkaniec i będzie można sobie uciąć z nim małą pogawędkę – podrapał się po brodzie wskazując Krukowi drzwi. Ten bez słowa opuścił gabinet, jednak nie omieszkał na koniec – gdy spojrzał na niego Antares – pokazać mu… język.
- Wredny szczeniak – dało się usłyszeć odpowiedź.

Ten post był edytowany przez avalanche: 14.06.2004 07:33


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Mordoklejka
post 06.02.2004 20:56
Post #258 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 83
Dołączył: 24.08.2003
Skąd: Wolsztyn




Podobają mi się teksty Kruka!
Takie złośliwe, ironiczne... fajne.
Jednak nadal utrzymuje to co mówiłam/pisałam (niepotrzebne skreślić), i to co cie denerwuję, że obecnie brakuje mi "jasnej strony"...
Ale i tak przeczytam next parta nawet jak bedzie o Kruku!!!


--------------------
Wczoraj wieczór myślałem o ratowaniu świata. (...) Dziś rano o ratowaniu ludzkości. Ale cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. I ratować to, co można.

A. Sapkowski "Narrenturm"
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Alisia
post 07.02.2004 16:25
Post #259 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 60
Dołączył: 30.06.2003




Ava.... napisałam ogólna wersje tego, co do mnie dociera, i chciałam się spytac, czy dotarłio dobrze, ale wszystko szlag jasny z nieba trafił. Dlatego teraz kieruję się tylko z jednym zapytaniem, mam nadzieję, ze prostym: Diego, Remis i Orfeusz są tymi dobrymi, tyle że Diego i Orfeusz byli kiedyś tymi złymi, a ojciec Orfeusza jest tym złym, choć kiedyś był tym dobrym, tak?
Za odpowiedź z góry dzięki.
Co do parta, humor jest, ortografia ok, stylistyka ok, co do gramatyki to tylko te głupie przecinki. Daj to komuś do sprawdzenia, dobra?
Ocena: biggrin.gif


--------------------
"Jest taka jedna komnata, w której panują wieczne ciemnosci; mrok pęznie po kamiennych ścianach, jak strach, który nawiedza nagle zbrodniarza, by zmiażdżyć go w sidłach przestępstwa. Nie ma początka, ani konca, a jednak wejście do komanty istnieje; jak światło w ciemności rozjaśnia początek drogi, prowadzacej do kresu. A na środku tego lochu płynie woda i jak wszystko inne nie zobaczysz jej źródła, ani wylewu - niknie w otchłani nie zbadanych miejsc, do których nikt nie wazy się zajrzeć. Na wodzie tej nie jest cicho: wśród wzburzonych fal płyną zapalone świece; zdarzy sie, ze jakaś się przewróci, a wtedy płomyk gasnie, zduszony przez jego dawcę. Woda bowiem daje życie, a także je odbira. Zgaszone światła życie wyznaczają kres nadzieji na nieśmiertelność. (...)"
Powiedziałabym. jakiego to jest autora, ale zapomniałam, a możliwości sprawdzenia nie mam:))
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 07.02.2004 17:08
Post #260 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



Alisia..że co? Nie kobieto pomieszałaś dokładnie =)

Orfeusz, Antares i Kruk - są źli
Remis i Diego - też są źli XD ale na inny sposób (obaj byli kiedyś..dobrzy..też na swój sposób) Ale teraz Remis jest po prostu wredny a Diego jako że został zwerbowany przez Orfeusza też miał byc zły i był trochę. Ale teraz przejrzał na oczy i się będzie chciał odczepić od Zakonu. No XD

Może dlatego wyciągnęłaś złe wnioski bo Orfeusz obronił Remisa i w ogóle. Ale to nic prosze ciebie nie znaczy. Tu chodzi o coś innego, ale tego zdradzic nie mogę narazie =)

Dobra wiem nagmatwałam ale co tam.

Dawać do sprawdzenia? No bez przesady, to że przecinek raz źle postawię to nie znaczy, że od razu mam kogoś angażować do pomocy. Nie bądźmy aż tak małostkowi.


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Abaska
post 08.02.2004 00:01
Post #261 

Uczeń Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 240
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: a nie wiem, tak z powietrza.

Płeć: Kobieta



Noo, ile partów... XD To mi się podoba tongue.gif Nawet najeżdżać na ciebie nie musiałam XPP Szkoda, że tak mało się dzieje, ale nic. Alisia, I'm with you: wypowiedzi Kruka są super XD I wogóle wiadomość o Anteresie jako dziedku trochę mnie... Khem khem XD Zdziwiła XD

Nie lubię się powtarzać, ale JA CHCĘ ZŁYCH!! XD I Ginę XD


--------------------
uhm.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 21.02.2004 20:57
Post #262 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



Part 69

Zmierzając do najmniej lubianej części zamku, Kruk zastanawiał się nad jeszcze jedną kwestią – kim u licha byli jego rodzice? Antares, co prawda wytłumaczył mu to i owo, ale dziwnym trafem nie wymienił ich danych personalnych. Czemu tak się obawiał, gdy Antares chciał mu podać imię tego, którego przygarnęli na swego nowego syna? To wszystko zdawało się rzeczywiście przerastać jego możliwości pojmowania – czyżby mogło dojść do tak absurdalnej sytuacji, przed jaką ostrzegał go Antares...że prawda mogłaby go..zabić?
„To przecież śmieszne” – żachnął się w myślach Kruk – „Miałaby mnie zabić - prawda? Antares chyba do końca postradał zmysły”.
Inną sprawą, jakiej Kruk poświęcił swe rozmyślania w drodze do celi Diega było to, że nareszcie przestał być bezimiennym. Miał imię i nazwisko – nareszcie był przynależny do jakiejś rodziny a sądząc z tego, co mu przedstawił Antares – do nie byle, jakiej rodziny.
Jednak myśl, że to nazwisko dali mu ludzie, którzy go porzucili napawało go odrazą. Czym sobie zasłużył na ich pogardę i niedorzeczne twierdzenie, że był słaby? A może…może rzeczywiście był…słaby? Może być cherlawym niemowlęciem, które byle katar mógł zabić. Wychodząc z takiego założenia można by przypuszczać, że jego przeklęci rodzice mieli jakiś ciemny interes skoro nie pragnęli słabeusza. Czyżby mieli jakieś plany wobec nienarodzonego jeszcze dziecka? Czy po jego narodzeniu ich marzenia się rozwiały? Prysły niczym bańka? Ale skoro go porzucili…to jak on zdołał przeżyć? Czy ktoś go przygarnął? Ktoś się przejął jego losem? Skoro tak, to, dlaczego ich nie pamięta? Dlaczego nie pamięta ludzi, którzy dali mu dom i opiekę? I czemu do jasnej cholery jest tak tyle pytań, na które on nie zna odpowiedzi? Dlaczego ma niejasne wrażenie jakby to wszystko działo się bardzo dawno temu?
- Proszę za mną mój panie – ukłonił się nisko strażnik na wieść, że ma zaprowadzić Kruka do celi Diega. Podążając za mężczyzną zdołał ujrzeć kątem oka jak inni strażnicy przyglądają mu się z zaciekawieniem.
„ Co się cholera dzieje? Czemu oni się tak na mnie gapią?
- Czego się gapicie! –wrzasnął nie mogąc znieść dłużej ich natarczywych spojrzeń. Zrobiło się lekkie zamieszanie, gdyż wszyscy udawali, że tak naprawdę patrzyli w inną stronę.

- Czy nie wydaje ci się, że nasz czołowy zabójca stracił nieco na animuszu? – spytał jeden strażnik drugiego.
- To jest niemal pewne. Ma przerażone oczy…coś czuję, że trzeba zawiadomić resztę, że niedługo może się zwolnić posada „naczelnego”…

- Oto on – wskazał oprowadzający go strażnik – Otworzyć drzwi?
Kruk skinął lekko głową na znak, że zamierza osobiście sprawdzić stan, w jakim znajduje się więzień.
- Będę stał niedaleko w razie gdyby szanowny pan miał problemy…
- Zejdź mi z oczu! Myślisz, że nie umiem sobie poradzić z byle więźniem?! Dawaj klucze i zjeżdżaj stąd zanim się nie wścieknę naprawdę! – strażnik w podskokach ulotnił się spod celi wypuszczając z rąk pęk kluczy.
W kącie obskurnej celi majaczył się obraz skulonej postaci, której głowa ukryta była między kolanami. W powietrzu zalatywało stęchlizną, której odór wydawał się Krukowi nie do wytrzymania. Diego nawet się nie poruszył, chociaż słyszał jak ciężkie metalowe drzwi zamykają się powoli a do środka ktoś wchodzi. Kruk zwykle nie kazał długo czekać by dać znak więźniowi, że to on przyszedł go odwiedzić. Jednakże tym razem było inaczej. Stał niedaleko Diega i obserwował uważnie każdy jego najdrobniejszy ruch – poczynając od poruszającego się ubrania, które wznosiło się i opadało w miarę, gdy jego właściciel nabierał oddechu i kończąc na cichym szuraniu, które wydobywało się spod jego butów, sprawiając przy tym wrażenie jakby toczył delikatnie mały kamyczek pod podeszwą. Niedługo potem ku zaskoczeniu Kruka, Diego zaczął nucić pod nosem jakąś melodię, stukając przy tym knykciami o swe kolana jakby wystukiwał rytm.
- Die..Scott – przerwał mu Kruk
- Nie jestem ślepy wiem, że przyszedłeś – odparł mu Diego – Daruj sobie te zakonne „Scott” i mów do mnie Diego.
- Powrót do przeszłości? – spytał zainteresowanym tonem Kruk – Ciekawe, że też wcześniej mi nie wspomniałeś o tym, że twoim ojcem był sam ambasador Atlantydy – Jonathan Smith…
- Kto ci powiedział?
- Ta żmija Seginus zawsze ma coś do powiedzenia…
- Doprawdy? – prychnął rozdrażniony Diego – No cóż, jak się nie jest poważanym to zawsze pozostaje szansa zdobycia popularności roznosząc plotki…normalnie baba się z niego robi – Kruk o mały włos nie parsknął śmiechem. – Do rzeczy, Kruk. Ty też sądzisz, że zbudujesz nową Atlantydę? – uniósł głowę znad kolan by móc mu spojrzeć prosto w oczy.
- Nie będę ukrywał, że taka propozycja nie była mi złożona…
- Wierzysz w to? Naiwny jesteś, jak małe dziecko.
„Małe dziecko? Co on sobie wyobraża?”
- Jesteś głupcem Diego. – wysyczał gniewnie Kruk - Jesteśmy potęgą, a takie nędzne gnidy jak ty nie przeszkodzą nam w planach.
- Chcesz się założyć? – zaśmiał się Diego, podnosząc się z kamiennej posadzki – Spójrz za siebie, mój ty Kruczku…
Chcąc nie chcąc Kruk odwrócił się za siebie. To, co ujrzał wywołało w nim zimną furię. Cela naprzeciwko…była otwarta. Właśnie w tej celi zamknięci byli…
- Stefan, Sergiusz, Wiktor, Adam i Robert. Razem pięciu więźniów. Dwoje dorosłych i troje dzieciaków – wyliczył na palcach Diego.
- POMOGŁEŚ IM ZWIAĆ! ZABIJĘ CIĘ! – Diego w porę umknął przed wściekłym Krukiem. Zgrabnie wyminął go i chwilę potem już był za drzwiami celi. Zanim Kruk zdążył się zorientować, co jest grane, Diego chwycił klucze, które leżały nadal na podłodze i zamknął mężczyznę w celi.
- Przyrzeknij, że nie narobisz hałasu – powiedział Diego, przytykając palec do ust – Chyba nie zaczniesz wołać pomocy, co Kruk? Chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli jak wielki Pan został wykiwany? – uśmiechnął się.
- Ty podstępny…
- Cichutko…Kruczku.
Drzwi celi zatrzęsły się.
- Pogadałbym dłużej, ale wiesz może innym razem. Trochę się spieszę.
Nagle ręka stojącego tuż przy drzwiach Kruka, wystrzeliła w kierunku Diega. Ten jednak szybko ją uchwycił i pociągnął z całej siły do siebie. Efekt był tego taki, że Kruk doznał lekkiego wstrząsu mózgu uderzając głową w kraty. Zachwiał się pod wpływem chwilowego braku równowagi i chwycił się za głowę próbując przerwać to dzwonienie, jakie słyszał w głowie.
Parę minut później, Kruk zorientował się, że Diego najwyraźniej zaraz po tym incydencie ulotnił się.
- Nie pozwolę, żebyś ze mnie kpił Diego – wysyczał wyrywając drzwi z zawiasów. Szybkim krokiem podążał mrocznym korytarzem, zerkając na mijane cele, czy lokatorzy, jacy powinni się w nich znajdować nie dali „dyla”. Kruk był pod tym względem bardzo uczulony – nie znosił ucieczek. Zawsze było wtedy najwięcej roboty w chwili, gdy się miało najmniejszą ochotę na uganianie za psychicznymi maniakami i podrzynanie im gardeł. Nie było w tym żadnej finezji, za jaką uważał Kruk polowanie na bezbronne ofiary – to była zwykła, sucha robota, przy której można było się nabawić tylko paru dodatkowych blizn. Zero satysfakcji.
- Wstawać wy gnidy zawszone! – ryknął wściekle Kruk, gdy dotarł do miejsca, gdzie gromadzili się strażnicy. Z krzeseł poderwało się natychmiast parę postaci, które nerwowo zaczęły udawać, że nic złego nie robiły. Kruk jednak zauważył, jak pospiesznie upychali do kieszeni karty, którymi przed chwilą grali.
- Obijacie się i nie zauważyliście nawet, że więźniowie uciekli!
- Kto? Znaczy…my nic nie zauważyliśmy – odezwał się drżącym głosem jeden ze strażników.
- A jak mieliście ich zauważyć grając w karty?! – złapał swego przedmówcę za szaty – Opróżniać kieszenie! Wszyscy!
Mężczyźni ze spuszczonymi głowami, nie mając odwagi by spojrzeć swemu panu prosto w twarz, zaczęli wyciągać pomięte karty na stół.
- Banda kretynów! – krzyknął Kruk chwytając stół i rzucając nim o ścianę – Szukać mi zaraz Sergiusza, Stefana i tych dzieciaków, ale migiem!
Kruk celowo zapomniał wspomnieć o tym, że także Diego uciekł. Nie zamierzał się kompromitować mówiąc, że został wykiwany przez niego – już i tak miał dość tego, że wcześniej uciekł mu Remis i ledwo uszedł z życiem przed wściekłym Orfeuszem. Nie zamierzał pozwolić na to, by i Diego dołączył do tej grupki osób, które ostatnio zakpiły sobie z niego.
- Sprytne posunięcie – rozległ się głos dobywający się gdzieś z głębi zaciemnionego korytarza Z cienia powoli wychylił się Seginus. – Szkoda jednak, ze nie pochwaliłeś im się, jakiego to sprytnego mają dowódcę. Dać się zamknąć w celi…no proszę, a już myślałem, że Diego stracił swoje poczucie humoru…
- Pomińmy fakt, że go nigdy nie posiadał. Czego chcesz ty wredna kreaturo? Pobiegniesz się podlizać Antaresowi, mówiąc mu, że właśnie przyłapałeś mnie na tym jak mnie wykiwał Diego?
-Kusząca propozycja, nie powiem, ale chyba byś tego nie chciał? Jak by to wyglądało – ty, nasz naczelny zabójca w ciągu jednego dnia dałeś uciec słabemu Remisowi, potem o mało nie zostałeś zabity przez Orfeusza a teraz ta historia z Diegiem…taki wstyd…
- Trzymaj język za zębami a obiecuję ci, że nie skręcę ci karku – zmrużył oczy.
- Strasznie się boję – udawał przerażenie Seginus – Wiesz Kruk, nie chciałbym cię doszczętnie już pozbawiać twojego morderczego wizerunku, ale nie mogę się wręcz powstrzymać. Do twarzy ci z tymi pręgami…są takie seksowne…to chyba od tego spotkania z kratami, czyż nie? – zaśmiał się ignorancko.
Początkowo Kruk nie załapał żartu, jednak analizując to, co powiedział ten pachołek wywnioskował, że gdy uderzył o kraty musiał mieć teraz na twarzy odciski po nich, a więc długie, czerwone pręgi z których tak beztrosko nabijał się teraz Seginus.
Tego było już za wiele – nie zamierzał pozwolić, aby kolejno drwiono sobie z niego. Seginus będzie miał to „szczęście”, że oberwie mu się poczwórnie – za Remisa, Orfeusza, Diega i niego samego.
- Chcesz to załatwię ci takie same – zaproponował Kruk i nie czekając na odpowiedź, chwycił prześmiewcę za głowę i uderzył nią o kraty celi, która była niedaleko. Nie poprzestał jednak na jednym razie – był tak wściekły, że głowa Seginusa uderzała teraz o metalowe pręty z taką siłą, że niedługo można się było spodziewać szybkiej śmierci z powodu obrażeń czaszki.
- Prymitywne barażyństwo…próba uśmiercenia nam naszego drogiego Seginusa…nie masz ważniejszych spraw na głowie, Kruk?
Głowa ledwie przytomnego Seginusa przestała uderzać o kraty.
- Zdenerwował mnie – odrzekł sucho Kruk, widząc stojącego tuż nieopodal Antaresa.
- Ciekawy powód. Nie żebym się czepiał, ale to takie rozrywki są zarezerwowane dla bezmózgich kretynów, którym, gdy tylko zdarzy się niepowodzenie, od razu szukają zaczepki, by dać następnie upust swym emocjom. To takie nieprofesjonalne Kruk…Nie zabraniam ci się znęcać, ale chyba sam powinieneś jasno ocenić, kto zamiast Seginusa, powinien być na jego miejscu…
- Sugerujesz, że ja, czyż nie? Jakie to urocze, ale pozwól, że termin „bezmózgi kretyn” zostawię do twojej dyspozycji – warknął Kruk, wyzbywając się wszelkich zahamowań, co do sposobu wypowiedzi wobec najważniejszej osoby w Zakonie.
Rozległ się świst powietrza i chwilę potem Kruk miał złamaną szczękę. Niewiele by brakowało, a zawyłby z bólu, gdyby nie obecność Seginusa, który gdyby tylko usłyszał jego jęki, miałby kolejny powód na wyśmiewanie go w przyszłości.
- Najwyraźniej nie zrozumiałeś mojej lekcji o szacunku. Widać potrzebny był ci przykład tego, co się może stać, gdy się nie przestrzega pewnych reguł.
Seginus uśmiechnął się tępo – nadal był lekko oszołomiony po zaserwowanych mu wcześniej uderzeniach. Po twarzy spływały mu strużki krwi, a na policzkach i czole wyraźnie zaczynały się zaznaczać pręgi. Gdyby Kruk miał jak się odezwać, zapewne oznajmiłby złośliwie Seginusowi, ze i on wreszcie może się pochwalić paskami na gębie.
- A teraz chciałbym, żeby Diego razem z tamtymi trafił do naszych klatek. Nie chciałbym, aby ponownie powtórzyła się sytuacja, jaka miała miejsce parę godzin wcześniej. Czy to jasne Kruk? Tym razem chcę widzieć całą szóstkę, a jeśli nie to pomyślę nad tym, któremu z was wypalić dziury na czole.
Mężczyźni pokiwali głowami i zniknęli w ciemnościach. Potem było już tylko słychać jęki Seginusa staczającego się po schodach, z których najwyraźniej zepchnął go Kruk…

Ten post był edytowany przez avalanche: 21.02.2004 21:27


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Jade^_^
post 21.02.2004 22:52
Post #263 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 124
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z dużej wsi

Płeć: Kobieta



Postarałaś się avuś... na prawdę się postarałaś
part jest zaczepisty... trochę się w nim dzieje, jest się z czego pośmiać.. biggrin.gif
po prostu świetne biggrin.gif


--------------------
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 22.02.2004 16:33
Post #264 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



Ten part jest trochę dziwny i w dużej częsci opisowy - tak musi być. Pojawia się tu nowa postać, której jeszcze nie do końca dopracowałam, no ale myślę, że będzie nastepną ciekawą postacią Zakonu =) Jej charakter może się wydawać później trochę skomplikowany, ale to z powodu pewnej odmienności charakteru. Ta postać będzie takim jednym z pierwszych przykładów na to, że Zakon składa się nie tylko z samych zabójców i innych maniaków, ale także z ludzi, których moc wcale nie musi polegać na sile mięśni i umiejętności władania mieczem czy kosą - ale na sile umysłu i tego co można nazwać niezdrowym dążeniem do celu za wszelką cenę.

Postanowiłam dać taki wstęp, bo potem mi wylatujecie, że jest nudny part, że nie rozumiecie czegoś. Macie już jako taki zaczątek na czym będzie polegać rola tej postaci i myślę, że może nie zaśniecie. Nie zawsze bowiem trzeba na siłe wplatać akcję - ten part akcji nie wymaga i ma zadanie informujące =)

Part 70

- Tracę cierpliwość do tego wszystkiego, rozumiesz?
Po nieprzyjemnym spotkaniu z Krukiem i Seginusem, Antares pomyślał, że sprawy zaczynają biec nie po tym torze, co powinny. Plan zabicia Remisa nie powiódł się, mimo iż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że wszystko pójdzie gładko. Był przekonany, że już prostszej roboty dla Kruka nie mógł wymyślić. Mylił się.
- Pan Horovitz jest całkowicie pod naszą kontrolą. Jest tak zachłanny na złoto, że nawet nie zauważył, że monety, jakie mu dajemy są fałszywe. Wzięliśmy metalowe krążki, wybiliśmy na nich odpowiednie nominały i podkolorowaliśmy je odpowiednio.
- Wiedziałem, że z nim będę mieć najmniejsze problemy. Jednakże niepokoją mnie sprawy, które skończyły się porażką, chociaż – zaakcentował Antares – powierzyłem je osobom, których zawsze ceniłem za profesjonalizm. Teraz jednak wiem, że nawet najlepsi ludzie nie są w stanie zagwarantować mi pełnego sukcesu.
- Panie, sądzę, że jeszcze nie wszystko stracone. Mamy nadal parę asów w rękawie. – zapewnił go rozmówca.
- Teraz mój plan muszę oprzeć na tym, co do tej pory uznawałem za mało istotny, Taurynie. Będzie to wielce ryzykowne, ale nie mam nic do stracenia. Choć po ostatnich niepowodzeniach moich ludzi, nie powinienem tego mówić, jednak chcę ci pogratulować tego, jak gładko sobie poradziłeś z Horovitzem.
Tauryn miał zamiar zaprotestować, gdyż nie czuł się szczególnie dumny z wykiwania osoby tak durnej, za jaką uważał niewątpliwie dyrektora Akademii. Antares powstrzymał go jednak, unosząc do góry rękę na znak, aby powstrzymał się od ewentualnych sugestii na temat tego, co dowódca Zakonu powinien uznawać za powód do dumy czy też hańby.
- W związku ze zmianą planów, chciałbym ci powierzyć zadanie. Od razu zaznaczam, że od jego wykonania zależy cała nasza przyszłość – położył swemu podwładnemu rękę na ramieniu – Jesteś gotów przyjąć wyzwanie?
Tauryn bez wahania przyjął propozycję, której zakończenie sukcesem, na pewno przyczyniłoby się do prestiżu jego osoby i zapewne rychłego awansu na wyższe stanowisko. Był osobą ambitną, dlatego nigdy nie zastanawiał się nad trudnością powierzanych mu zadań – zawsze lubował się w tych najtrudniejszych, ponieważ nigdy nie zawodził w ich rozwiązaniu.
Antares nie przypadkowo powierzył Turynowi zadanie pozyskania sobie poparcia Horovitza. Wydawało się to bardzo banalne, jednakże Turyn posiadał umiejętność, której żaden z jego pobratymców nie miał tak doskonale rozwiniętej jak on – był, bowiem znawcą ludzkiej natury. Jego działania zawsze, bowiem opierały się na psychologicznym rozpracowaniu przeciwnika. Dodatkowo potrafił zawsze bezbłędnie wyczuć zamierzenia ofiary, świetnie potrafił przewidywać jej następne ruchy, co zawsze stawiało go ponad nią i dzięki czemu nigdy nie przegrywał. Nikt tak dobrze nie znał się na ludziach jak on – znał zasady działania umysłu poszczególnych osób na podstawie krótkiej rozmowy z nimi. Nawet w tej chwili, gdy rozmawiał ze swym dowódcą, analizował każde jego wypowiedziane słowo, każdy jego ruch i spojrzenie – tak budował informacje o człowieku - na podstawie wnikliwych obserwacji.
Było jednak coś, co stępiło jego zmysł oceniania ludzi – nie chodziło o to, że się mylił, jednak o to, że jego umiejętności zubożały z porównaniu, gdy był u szczytu swej „mocy”. Kiedyś bardzo szybko analizował dane, jakie podświadomie przesyłali mu jego rozmówcy – obecnie bazował na wynikach swych wcześniejszych obserwacji, próbując skutecznie dopasować przypadek nowo poznanego człowieka z przypadkiem, z którym miał wcześniej do czynienia. Często, bowiem kazano mu „badać” osoby o bardzo charakterystycznych cechach – zazwyczaj chodziło o łgarzy, chciwców, morderców itd. Tauryn zwykł mawiać, że są to klasyczne przypadki, więc nigdy długo nad nimi nie musiał się rozwodzić i zazwyczaj trafnie przepowiadał, co siedzi w umyśle danego delikwenta. Takie zadania doprowadziły, że nie rozwijał swych umiejętności poprzez poznawanie innych, ciekawych osobowości. Początkowo bardzo ubolewał nad tym, jednakże później stało mu się to zupełnie obojętne – stracił zamiłowanie. Nie potrafił już się cieszyć z nowo odkrytego działania zaskakującego umysłu. Do dziś pozostał mu jednak ten mechaniczny zmysł oceniania ludzi. Nigdy nie odwracał oczu od swego rozmówcy i zawsze mimo woli kodował sobie, jaki dana osoba ma sposób wypowiadania się, jak duży zasób słów posiada, jakich słów używa najczęściej, w jakich sytuacjach się denerwuje czy też raduje i tym podobne. Dla normalnego człowieka takie myślenie podczas zwyczajnej rozmowy mogłoby doprowadzić do rozdwojenia jaźni, z powodu nadmiaru informacji i skupianiu swej uwagi na wielu rzeczach naraz, lecz dla Tauryna było to całkiem normalne.
Tym, co zahamowało rozwój umiejętności Tauryna był posłanie go na nauki do ludzi, których codzienna praca polegała na fałszerstwie, podrabianiu pieniędzy, obrazów i innych wartościowych rzeczy. Jedyne, co go ciekawiło w swej nowej pracy, był fakt, że poszerzył horyzonty swej wiedzy o sztuce – co prawda w kierunku jaki nie wydawał się chwalebny, ale zawsze było to coś. Parę lat praktyki zrobiło z niego najlepszego fałszerza, ale także faceta, który zaczął myśleć jak jego mistrzowie, czyli Zakonnicy. Jedyne szczęście, jakie go spotkało polegało na tym, że nigdy nie musiał mieć styczności z ludźmi pokroju Orfeusza czy Kruka – a więc tymi, którzy zajmowali się w Zakonie tym, co najważniejsze, a więc zabijaniem i mordowaniem. Jego pozycja w Zakonie klasyfikowała się jako „wielce użyteczna praca umysłowa”, dlatego też zwolniony był z masowych akcji pościgów za ofiarą i zarzynaniem jej ku ogólnej uciesze współbraci.
Pomimo wielu lat spędzonych w Zakonie, nie figurował on nigdy na kartach ludzi zajmujących się ściganiem Zakonników. Uważano go za osobę stwarzającą małe zagrożenie społeczne. Bardziej, bowiem interesowano się psychopatami mordujących niewinnych obywateli, niż fałszerzem. Wydawało się to nawet logiczne – facet przecież nie zabijał ludzi, a więc można go było skreślić. Było to nie do końca słuszne założenie. Nikt, bowiem nie pofatygował się nigdy by pogrzebać w dokumentach Tauryna i wnikliwiej przyjrzeć się jego historii. Gdyby, choć jedna osoba w rządzie zadałaby sobie ten trud, na pewno inaczej patrzono by na tego człowieka. Nie należy, bowiem ignorować kogoś, kto kiedyś rozpracował plan działania tajnej organizacji Navaget, doprowadził do ujawnienia tajnych informacji, które w przyszłości pomogły wymordować jej członków. Wszystko przez chorobliwą ambicję…
- Co mógłbym uczynić dla ciebie, mój panie?
- Musisz doprowadzić Horovitza, by opuścił razem ze wszystkimi Akademię…żeby ją zniszczył…- wyszeptał podnieconym głosem Antares - Chcę, żeby zamczysko opustoszało…wiało pustkami…żeby mróz przeszywał każdego, kto odważy się powrócić w jego mury…chcę go mieć na własność…
- Doskonale rozumiem – odpowiedział spokojnym tonem Tauryn – Ma zamknąć ją?
- Nie. Życzyłbym sobie, żeby doprowadził do morderstw. Skłoń go to tego Taurynie, a obiecuję ci sowitą zapłatę za twój trud.
- Mam go podżegać do tego by zamordował paru uczniów? – spytał zaniepokojonym głosem.
- On ma oszaleć Taurynie. Chyba potrafisz nim tak zmanipulować, aby był ci posłuszny? – podpytał sprytnie dowódca.
- Ależ oczywiście, ze potrafię. To dla mnie żaden problem. Chciałbym się jednak wymienić pewnymi uwagami, jeśli można. Otóż, zastanawia mnie, czy ma sens nakłanianie tego kretyna, aby mordował uczniów? Władze uznają, bowiem go za niepoczytalnego i każą usunąć, a na jego miejsce wstawią nowego.
- Nie wstawią. Bo to nie jego będą podejrzewać.
- A więc kogo?
- Ducha, Taurynie. Naszego drogiego, Simona. Wyniosą się stamtąd szybciej niż się tego spodziewasz. Nikt nie będzie walczył z niematerialnym geniuszem zbrodni, na jakiego go wykreujemy – zatarł ręce z zadowoleniu.




--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Jade^_^
post 22.02.2004 17:55
Post #265 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 124
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z dużej wsi

Płeć: Kobieta



nooo widzę, że zaczynasz inaczej podchodzić do ficka
jak się już psycholog pojawił, to będzie niezła jazda biggrin.gif
znam z własnego doświadczenia życiowego (nie fickcyjnego)
jak się grę psychologiczną wprowadza, to mniej wtajemniczony umysł (czyt. poryty mózg z jeszcze bardziej zrytą psychą) się w tym gubi
ale nie ma to jak my, nie ava? laugh.gif
takie pytanie... skąd Antares i reszta wiedzą o Simonie?


--------------------
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 22.02.2004 18:08
Post #266 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



już ci wytłumaczyłam ^^ ale wyjaśnię jakby ktoś inny miał wątpliwości

Antares - ma parę lat na karku, zdążył poznać taką osobę jak Simon (nie wiem czy osobiście, ale na pewno o nim słyszał - zalazł mu za skórę swoimi pomysłami XD)

Tauryn - tak jak wspomniałam w ff, rozpracował Navaget, więc tez miał styczność z Simonem (to samo co w nawiasie wyżej)

Psychologiczne gierki nie ma co XD ale ja pomysłu nie mam =) trzeba będzie nad tym pogłówkować.


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 23.02.2004 20:46
Post #267 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



Dobra wy szczupaki macie tą zakichaną Akademię XD i tych świętoszków (pełny skład pewnie w następnym parcie albo za dwa). Jestem przybita i strasznie mi łeb nawala. Part jest krótki i można w nim wyczuć wpływ mojego humorku.

Tak poza tym pojawia się kolejna nowa postać - na razie tylko wspomniana, ale w następnym parcie będzie coś więcej. Mogę powiedzieć, że co do "tej" postaci mam bardzo pozytywne emocje i wydaje mi się, że będzie jedną z ciekawszych (może najciekawszych) z ramienia jak to określacie - tych dobrych. Poza tym powiem tylko tyle, że jak ktoś będzie mieć skojarzenia z brzmieniem jego imienia i nazwiska to to nie będzie przypadek XD Zresztą potem wam powiem - nawet jego ksywa będzie się z tym skojarzeniem bezpośrednio łączyć.

Miłego melancholijnego czytania życzę albo jak tam sobie chcecie. jutro mam zawalnony dzień (klasówka z fizy i odpowiadanie z chemii + 2 angielskie + PO + biologia + polski + niemiecki. Pomódlcie sie za mnie ludzie dobrej troski) W czwartek natomiast poprawa z matmy a za tydzień w środę "mała matura" - tez z matmy. Od razu uprzedzam, że nie chodzę do klasy maturalnej jakby kto miał skojarzenia. Mój matmatyk ma własny tajny system...

Part 71

Jakkolwiek niedorzecznie brzmiałoby stwierdzenie, aby zrobić z dobrotliwego ducha sprawcę morderstw, Tauryn podjął się zadania. Niespodziewanie pojawiła się szansa na to, by sprawdzić jak kretyn pokroju Horovitza, da się szybko omamić i zwariuje. Jeszcze nigdy Tauryn nie musiał nikogo doprowadzać do szaleństwa, jednak, czego nie robi się dla dowódcy i dla zaspokojenia własnych ambicji, by udowodnić, że jest się najlepszym...
Antares szczegółowo wytłumaczył, na czym ma polegać plan, jaki przygotował. Tauryn z rosnącym napięciem słuchał jego wypowiedzi, w której aż roiło się od makabrycznych opisów morderstw, jakich w przyszłości miał dokonać Horovitz. Co prawda mało obchodziło go jaką satysfakcję można czerpać z zabijania, ale z wrodzonej uprzejmości nie pokazywał jak nużą go te wizje dzieciaków z pokiereszowanymi ciałami. Interesowało go natomiast to, w jaki sposób będzie oddziaływać na swą ofiarę. Antares zgodził się na pewną swobodę działania ze strony Tauryna, jednak zastrzegł, aby nie przedłużał niepotrzebnie akcji, gdyż nie ma czasu na jego wyrachowane gierki psychologiczne.
Po skończonej rozmowie Antares podał mu rękę na pożegnanie i zatopił się ponownie w rozmyślaniach na temat tego, co ma się zdarzyć w niedalekiej przyszłości.

Podczas, gdy Zakon knuł szatańskie plany zagłady, w oddalonym o wiele kilometrów innym zamczysku, toczyło się zwykłe, można rzec monotonne życie uczniów Akademii. Wszystko zdawało się tu wyglądać po staremu – zwyczajni uczniowie wstający zwyczajnie o tej samej porze i zwyczajnie udający się na niezwyczajne lekcje, swych niezwyczajnych nauczycieli, pośród których prym niezwyczajności wiódł nie, kto inny, jak profesor Twintower.
- Kolejne spóźnienie Karlsen – skrytykował ucznia, który właśnie wpadł po klasy – Trzeba ci załatwić specjalne budzenie, czy może łaskawie ruszysz tyłek i nie będziesz się wylegiwał w łóżku do późna?
- Przepraszam panie profesorze, to się więcej nie powtórzy – wyrecytował z pamięci. Codziennie wciskał tę samą bajeczkę. Twintower rzadko miewał odruchy dobroci, jednak tym razem powstrzymał się od wywalenia Michała za drzwi, co robił codziennie, od kiedy Michał zaczął się spóźniać na jego lekcje. Tym razem wyglądało na to, że ulitował się nad nim i pozwolił zająć miejsce w klasie, aby wysłuchał wykładu, jaki dziś przygotował.
Michał sprawiał wrażenie nieobecnego. Machinalnym ruchem otworzył stronę książki, o jaką prosił ich profesor a później udawał, że robi notatki. Rysował nic nieznaczące bazgroły, zamalowując całą kartkę zeszytu czarnymi liniami, niechlujnie ze sobą połączonymi w napis: Anarchia – droga ku wolności uciśnionych obywateli.
Twintower, który zazwyczaj lubił się przechadzać po klasie w czasie swych wywodów, kątem oka zauważył napis widniejący w zeszycie Karlsena. Od razu przypomniał sobie, kto wygłasza takie hasła na korytarzu i zamalowuje nimi szkolne klatki schodowe i poprzysiągł sobie, że przy najbliższej okazji utnie sobie małą pogawędkę z pewnym uczniem ze starszej klasy – czołowym anarchistą Akademii.

Michał od dłuższego czasu wykazywał oznaki depresji, która nękała go od momentu porwania jego przyjaciół przez Zakonników. Początkowo trzymał się dzielnie, jednak po krótkim czasie zaczął się podłamywać. Gnębiły go różne myśli, miewał ataki melancholii, żył w ciągłym stresie i na dodatek musiał się użerać z Radkiem, Laurą i tym klubem kretynów z kółka filozoficznego. Stanowczo dla jednego człowieka to było za dużo. Czuł się bardzo samotny i zraniony, gdyż paru uczniów chciało sobie zrobić z niego kozła ofiarnego do dręczenia. Pomimo, iż zawsze udało mu się wyjść obronną ręką z tych nieprzyjemnych sytuacji, to zawsze potem miał „skopany” dzień.
Kiedyś na korytarzu natknął się na dziwnego chłopaka, który spray’em wypisywał na kamiennych ścianach napisy, w których pojawiły się słowa wolność i wyzwolenie, a wśród nich – anarchia. Obok widniał rysunek litery A zamkniętej w kółku.
Bardzo zaintrygowało go to, co robił ten chłopak – na takie wyskoki malowania ścian zawsze pozwalał sobie Wiktor, ale Michał nigdy nie widział, aby ktoś oprócz jego przyjaciela ktoś inny zajmował się tym nielegalnym precedensem. Widać musiała tu działać tak zwana siła wyższa – Twintower.
Wtedy rzeczywiście na schodach pojawił się Twintower. Wymienił kilka słów z owym uczniem i ku niezadowoleniu młodego grafficiarza, napis wtopił się z mur nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Twintower jednak nie wiedział, że tuż po jego odejściu właściciel farby z puszki ponownie przyczynił się do zabrudzenia ścian nowym napisem.
Po tamtym „spotkaniu”, Michał jeszcze wiele razy był świadkiem produkowania się młodego artysty na ścianach. Parę razy o mało nie doszło do podobnej sytuacji, kiedy to po raz pierwszy spotkał tego dziwnego chłopaka, a więc do pojawienie się znienacka zza rogu Twintower’a. Widać było jednak, że od tamtej pory ten wycwanił się i jak dotąd profesor mimo usilnych starań wykrycia choćby kropelki farby nie zauważył niczego podejrzanego.
Kim był ten chłopiec? Michał wiedział, że chodził do starszej klasy i miał osiemnaście lat. Był wysokim brunetem z rozwichrzonymi włosami z ciemną karnacją skóry i ubierał się na czarno. Jego ubrania zawsze pokrywały jakieś naszywki a na ręku nosił czarną, skórzaną pieszczochę. Poza tym sprawiał wrażenie całkiem miłego, ale z całą pewnością nie do końca normalnego.
Nazywał się Arthanius Aniel i był anarchistą.

Ten post był edytowany przez avalanche: 01.03.2004 21:43


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Mordoklejka
post 29.02.2004 20:22
Post #268 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 83
Dołączył: 24.08.2003
Skąd: Wolsztyn




Świetny part! cool.gif
Jak zwykle zresztą! biggrin.gif
Cos mi sie ta nowa postać z Aniołkami kojarzy, ale czy tak bedzie to nie wiem!


--------------------
Wczoraj wieczór myślałem o ratowaniu świata. (...) Dziś rano o ratowaniu ludzkości. Ale cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. I ratować to, co można.

A. Sapkowski "Narrenturm"
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 06.03.2004 22:20
Post #269 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



pisałam to w WordPadzie bo nie mam jeszcze zainstaowanego Office'a ( więc i Worda) po przeczyszczeniu dysku.

Part 72

W Akademii wyczuwało się niezdrową atmosferę. Odnosiło się wrażenie, że coś jest nie tak jak być powinno. Szczególną uwagę zwracało zachowanie niektórych z profesorów.
Profesor Grey, od chwili porwania uczniów przez Zakonników stał się rozdrażniony i zasępiony. Doszło nawet do sytuacji, gdy publicznie zarzucił swemu koledze po fachu - profesorowi Shepardowi - że to on ponosi odpowiedzialność za to, co się stało z uczniami. Sytuacja była na tyle nieprzyjemna, że z trudem odsunięto obu panów do siebie, gdy skakali sobie do gardeł.
Często dochodziło do sprzeczek na tle wydarzeń z przed paru tygodni i zawsze kończyło się to tym, że obie strony konfliktu nie odzywały się do siebie, a na wspólnych posiłkach nie widywano ich na stołówce - wszyscy bowiem jadali w swoich pokojach i zamykali swoje gabinety na czas sjesty, by nikt im nie mącił spokoju.
Nawet lekcje z nauczycielami, którzy popadli wcześniej w awanturę, były nie do zniesienia. Lekcje bowiem były sztywne i niekiedy prowadzone z dyktatorskim zapałem doprowadzenia do ślepego posłuszeństwa i nie dyskutowania z wykładowcą. Luźne dyskusje, jakie często odbywały się na lekcjach prof. Grey'a zdawały się być już tylko mglistym wspomnieniem dawnych czasów. Z twarzy młodego profesora znikł uśmiech ustępując miejsca twardemu spojrzeniu i obojętnej postawie wobec wszystkich, którzy odważyli się do niego odezwać bez pozwolenia.
Profesor Grey nadal miał w pamięci epitet jaki padł z ust Sheparda i od tamtej pory jego zły humor szerzył się niczym zaraza. Co prawda, sprawiał wrażenie jakby chciał stać się trochę milszy, chociaż wobec swych podopiecznych, ale mimo tego nie potrafił tego zmienić.
Jedynym, który wydał się odporny na to wszystko, był Twintower. Jego wiecznie skwaszona mina i niechęć do przejawów dobroci z jego strony, wydawała sie nareszcie znaleźć tło do swych działań. Uczniowie jednak chodzili przygnębieni nawet bez jego wrednych docinków, co w pewnym sensie nieco deprymowało starego profesora. Na jego lekcjach panowała senna atmosfera, ale bynajmniej nie z powodu wywodów jakie miał nieraz w zwyczaju wygłaszać, ale dlatego, że żaden z uczniów nie przeszkadzał mu gadaniem, chichraniem, rzucaniem w niego samolocikami z papieru czy nawet niewinnym bazgraniem po ławkach. Wszyscy siedzieli grzecznie, wyprostowani na twardych krzesłach i nie okazywali żadnej ochoty do psocenia.
Początkowo Twintowerowi odpowiadał ten stan rzeczy - wreszcie mógł się spokojnie realizować na lekcjach, bez obawy na bezczelne przerwanie mu jego wykładu. Uczniowie z anemicznym wyrazem twarzy notowali ważniejsze rzeczy i tępym wzrokiem wpatrywali się na swego nauczyciela, wyglądając przy tym jak bezmózgie zombie. Nie wybuchały już głosy oburzenia, gdy Twintower celowo stawiał niższy stopień, za brak najmniejszego, aczkolwiek jego zdaniem - naistotniejszego szczegółu będącym kluczem całej teorii. Uczniowie bez żadnego rozżalenia przyjmowali do wiadomości, że nie mogli otrzymać lepszej oceny. Sprawiali wrażenie jakby im w ogóle nie zależało na ocenach, co oczywiście Twintower wytknął im kiedyś podczas jednej z jego lekcji. Usłyszał wtedy w odpowiedzi, że nie obchodzą ich oceny bo ich kryteria przyznawania są niejasne a wystawiający je nauczyciel daje je według własnego widzimisie, oraz że "władza" ma zawsze fałszywy pogląd na stan wiedzy ucznia.
Po raz pierwszy w jego karierze zaniepokoił go taki stosunek do nauki. Patrzył z niedowierzaniem po twarzach uczniów, którzy bez emocji zaaprobowali wypowiedź ich kolegi, nie sprzeciwiając się jej. Oni rzeczywiście tak myślą - podpowiedział mu wtedy głosik w jego głowie. I ten sam głos, dodał potem - "to nie jest normalne Howardzie"...

Drugą osobą po Twintowerze, która bynajmniej nie zaliczała się do grona rozłoszczonych ani do grona przygnębionych, był Arthanius - jedyny uczeń, który nie popadł z masową depresję. Twintower nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, jednak w ostatecznym rozrachunku, łamiąc zasady swojego kodeksu bycia niemiłym dla każdego ucznia, "normalność" Arthaniusa w pewnym sensie podniosła go na duchu. Pomimo tego, że oficjalnie nie znosił każdego, którego miał przyjemność kiedykolwiek uczyć, to jednak chłopak ten zaliczał się do wąskiego grona tych uczniów, których w głębi serca stary profesor lubił, ale nigdy im tego nie okazywał. Sądził bowiem, że taka informacja mogłaby zaszkodzić i wywołać u jego "ulubieńców" niezdrową pewność siebie i jeszcze większe rozhulanie z powodu takiego zaszczytu. Nie ulegało wątpliwości, że Twintower darzył wewnętrzną sympatią największych łobuzów i dziwaków, z jakimi miał styczność i nawet pomimo najsroższych kar dla nich, istaniała między nimi niewidzialna więź i ukrywany wzajemny szacunek.
Arthanius był dość specyficznym uczniem. Cechował go niesamowity upór i przeświadczenie, że zawsze ma rację, nawet gdy jej nie ma. Jednakże, tym co go wyróżniało spośród innych było jego zamiłowanie do anarchizmu. Buntował się przeciwko każdej formie wywierania na nim presji czy próbie podporządkowania go sobie poprzez inną osobę. Nie znosił ograniczeń i bynajmniej posiadał inny system wartości - dla niego najważniejsza była wolność...świadomość bycia wolnym człowiekiem, któremu nie narzuca się z góry ustalonych zasad i reguł ustalających jakość, formę i styl, w jaki ma żyć.
Twintower był osobą, z którą Arthanius najczęściej wdawał się w dyskusje. Obaj zawzięcie bronili swoich stanowisk i nigdy nie dawali się przekonać do racji drugiego.
- Arthanius zostań - wzrok profesora padł na pakującego się właśnie chłopaka w ostatniej ławce. Profesor odczekał, aż cała klasa zmizerniałych osiemnastolatków wywlecze się sali i dopiero wtedy przystąpił do rozmowy. Podszedł wolnym krokiem do siedzącego w ławce Arthaniusa, trzymającego przed sobą napakowany plecak. Twintower był pewny, że znajdują się tam nie tylko książki ale także coś nielegalnego - o co zresztą narazie nie miał zamiaru go oskarżać, bowiem nie o tym chciał z nim rozmawiać. Na rewizję rzeczy osobistych przyjdzie jeszcze pora...
- Pamiętasz jak rozmawialiśmy o malowaniu na ścianach, Arthanius? - zapytał spokojnie, siadając na ławkę, naprzeciw siedzącego ucznia.
- Pamiętam - odparł chłopak.
- Pamiętasz może co wtedy powiedziałem?
- Pan profesor był łaskaw zwrócić mi uwagę, że to jest miejsce publiczne i nie życzy sobie, abym obnosił się ze swoją ideologią - powiedział z pamięci i po chwili dodał - To było niesprawiedliwe panie profesorze i pan o tym dobrze wie. Mam prawo wyrażać swoje poglądy.
- Powiedz mi Arthanius. Myślałeś kiedyś o tym, żeby inni się do ciebie przyłączyli? - zapytał profesor, ignorując wcześniejszą uwagę o jego wielkiej niesprawiedliwości.
- Nie jestem tanim nawoływaczem, który sądzi, że aby osiągnąć swój cel musi do tego zwołać grupę ludzi i nakłaniać ich do narzucania innym swoich poglądów. - żachnął się Arthanius.
- To ty tak myślisz. Fakty są inne.
- Pan profesor będzie mi łaskaw przedstawić te 'fakty' - poprosił znudzonym tonem.
Twintower podał mu zeszyt, który do tej pory leżał za nim i podał go Arthaniusowi.
- Przejrzyj go - zachęcił.
Arthanius przewertował szybko kartki, ziewając ostentacyjne.
- Zaistne ciekawe. Czyżby to był zeszyt jakiegoś pierwszaka? - spojrzał na pierwszą stronę zeszytu - No tak, miałem rację. Michał Karlsen, klasa pierwsza - przeczytał.
- Bądź łaskawy spojrzeć na ostatnią lekcję.
Kartki zeszytu ponownie zostały wprawione w ruch, zatrzymując się tam, gdzie nakazał mu spojrzeć Twintower. Na całej stronie widniał napis " Anarchia – droga ku wolności uciśnionych obywateli".
- Przekraczasz pewne granice Arthanius - powiedział srogim tonem Twintower.
- Co mnie obchodzi co ten dzieciak pisze w zeszycie? Panie profesorze, bądźmy poważni, bo to co mi chce pan wmówić to jest jakaś paranoja.
- A co ja chcę ci wmówić Arthanius?
- Pan profesor myśli, że kładę jemu do głowy regułki anarchistyczne, uczę jak zorganizować manifestację i pewnie jeszcze tego co to jest czarny blok. A ja panu odpowiem: bujda. Nikogo nigdy nie namawiałem. Jak chce sobie szczeniak zostać anarchistą to jego wola i mi nic do tego.
- Robisz to poprzez swoje działania. Oni nie mają na tyle zdrowego rozsądku, aby podchodzić do sprawy tak jak ty.
- Miło mi to słyszeć panie profesorze. Niech pomyślę...tak, to chyba pierwsze uznanie pod moim adresem z pana ust. Nie chcę nic sugerować, ale pan się chyba źle czuje. - uśmiechnął się nieznacznie, odwracając głowę lekko w bok.
- Uświadamiam cię tylko, że możesz wyrządzić szkody takim postępowaniem - parł dalej Twintower ze śmiertelnie poważną miną.
- Czym? Malowaniem na ścianach symbolu anarchii? - parsknął śmiechem.
- Tobie wydaje się to niewinne. Oni jednak zaczynają to odbierać, jako nawoływanie do buntu.
- Chwila moment! Pan profesor myli...
- Nie mów mi co mylę Arthanius! - wrzasnął Twintower, usadzając z powrotem na miejsce podnoszącego się już z miejsca oburzonego osiemnastolatka.
- Jest pan śmieszny - wysyczał przez zęby Arthanius.
- Nie pozwalaj sobie. Nie rozumiesz, że te dzieciaki odbierają wszystko tak jak chcą to widzieć? Myślisz, że z czym kojarzy się anarchia u człowieka, który nie miał z nią nigdy styczności?
- Szczerze? Z wolnością - odparł uczeń.
- Mylisz się. Anarchia kojarzy się powszechnie z chaosem, nieporządkiem i brakiem władzy.
- To pana osobiste zdanie, które nie reprezentuje głosów innych. Pan ma jedynie przeświadczenie, że oni tak myślą.
Arthanius wydawał sie być powoli znudzony tłumaczeniem upartemu profesorowi, że się myli i tym kompletny brak porozumienia.
- Nie bronię ci, żebyś ty był anarchistą, ale uprzedzam - szkoła to nie miejsce do propagowania haseł wolnościowych i jeśli zobaczę u jeszcze jednego ucznia podobne napisy - pomachał mu przed nosem zeszytem - to ostrzegam, że wyciągnę z tego daleko idące konsekwencje, których ostatnim punktem będzie wydalenie z Akademii.
- Nie ma pan prawa do tego - zerwał się z ławki - Pan się trzyma swojego bezmyślnego systemu, gdzie jedna wyróżniająca się jenostka jest gnojona za to, że myśli inaczej!
- Arthanius uprzedzam...
- Mam w nosie pana uprzedzenia! Nie obchodzi mnie to co sobie pan myśli! Nie ma pan zielonego pojęcia o sprawach, które mi pan tu mówi i śmie mi pan jeszcze grozić! Do jasnej cholery mam już tego dosyć! - wykrzyczał prosto w twarz staremu człowiekowi. Ten jednak ani drgnął.
- Coś jeszcze panu powiem - uspokoił nieco swój ton - Ja nigdy nie działałem przeciwko panu. Nie popieram skrajności, jakie mi pan tu przedstawił - nigdy nie nawoływałem ludzi, żeby przeprowadzili szturm na rząd i obalili ich siłą. Pan mi natomiast wmawia, że malując na ścianach, podrzegam ich wszystkich, żeby z dnia na dzień zbuntowali się najpierw przeciwko nauczycielom, a potem żeby wywołali zamieszki na ulicach.
- Jesteś za młody na pouczanie mnie! - wrzasnął pryskając śliną - Za dużo sobie pozwalasz! Nie masz pojęcia do czego możesz doprowadzić! To zaszło już za daleko! Myślisz, że nie widziałem tego ostatniego napisu? - wysapał.
- A więc to o to chodzi... - zmrużył oczy Arthanius - Nic panu do tego.
- Będzie mi "do tego" dopóki to się będzie pojawiało publicznie. Ale dość! - walnął pięścią w blat - Od dzisiaj będziesz miał codzienne rewizje w pokoju. Rozumiesz?! Przetrząsnę cały pokój i jeśli znajdę w nim coś co mi się nie spodoba to możesz się spodziewać zawieszenia w prawach ucznia oraz pisemnego zaproszenia rodziców do szkoły!
- Odrażająca próba ograniczenia wolności - warknął Arthanius.
- Wyjdź - profesor złapał za zeszyt, wbijając w nie swoje żylaste palce i pokazując drugą ręką drzwi uczniowi. Arthanius chwycił za swój nienaturalnie wypchany plecak i opuścił salę, pozostawiając Twintowera samemu sobie.
Profesor skierował się w stronę katedry, gdy nagle poczuł ból. Złapał się w miejscu, gdzie było serce, krzywiąc się się przy tym bardzo.
- Cholerny szczeniak.. - wyspał, łapiąc się za oparcie najbliższego krzesła. Czuł, że zaczyna mu drętwieć ręka i że kłujący ból w okolicach mostka zaczyna promieniować w okolice pleców. Nie mógł złapać oddechu a pot spływał mu strużkami po twarzy. Twintower starał opanować swój strach, ale nie potrafił - lęk wraz z bólem przepełniały jego ciało, narastając coraz bardziej i bardziej.
Nagle krzesło przewróciło się, a trzymający się za nie profesor, osunął się na ziemię...

Ten post był edytowany przez avalanche: 07.03.2004 22:20


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 07.03.2004 20:50
Post #270 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



mam nadzieję, że nie zostawicie mnie zupełnie bez komentarzy...

Part 73

- Panie profesorze...panie profesorze, czy pan mnie słyszy? - nawoływał ciepły kobiecy głos.
- Tak - odrzekł słabo profesor.
- Proszę odpoczywać - powiedziała uspokajającym tonem, nakrywając go bardziej kołdrą.
- Co mi się stało? Pamiętam tylko, że mnie zabolało..oo tu - wskazał dłonią - i nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Taki straszny ból...
- Miał pan zawał - powiedziała cicho doktor Grajewska.
- Co? - skrzywił się w niedowierzaniu.
- Musi pan na siebie uważać. Takie zawały spowodowane są najczęściej silnymi przeżyciami emocjonlanymi, bądź...
Twintower jakby się wyłączył - "silne przeżycia emocjonalne" - przypomniały mu co tak bardzo go zdenerwowało. Wydawało mu się prędzej zawału dostałby przy Wiktorze niż przy Arthaniusie.
- Proszę mnie zostawić samego - spojrzał na kobietę zmęczonym wzrokiem - Chcę być sam...
Doktor Grajewska z pewnym oporem wypełniła wolę profesora. Sprawiała wrażenie zatroskanej i przejętej, której trudno było zostawić pacjenta po tak ciężkim zawale. Profesor jednak nie życzył sobie w tym momencie żadnego towarzystwa. Gdy drzwi zamknęły się cicho, a smuga światła wydobywająca się z korytarza zniknęła zupełnie, Twintower obrócił się na bok i zaczął rozmyślać.
Natrętne obrazy przelatywały przez jego głowę w towarzystwie odbijającego się głosu Arthaniusa. Zapamiętał każdy szczegół z tej rozmowy, każde skrzywienie na twarzy tego młodzieńca i ten niezdrowy błysk w oczach.
Dlaczego ten chłopak jest taki trudny do zrozumienia...Dlaczego on, stary i doświadczony profesor, który na swoim koncie miał gorsze przypadki, nie może rozgryźć co siedzi w głowie tego dziwnego osiemnastolatka...
Nigdy...ale to nigdy nie wybaczy sobie, jeśli popełni ten sam błąd co kiedyś. Wtedy zbagatelizował problem...nie potrafił pomóc na czas. Chłopak był tak samo uparty i zacięty, a jego problem...jakże podobny do tego teraz. Zaczęło się niewinnie a skończyło się tak jak przypuszczał, że się może skończyć. Niczym raczkujące dziecko, które zabłądziło we mgle i doszło tam dokąd dojść nie powinno. Bagno z którego nie ma odwrotu...które wciąga...które dusi i zamyka w swej toni...
Wspomnienie Remisa niczym drzazga wbijała mu się głęboko w podświadomość i nie dawała o sobie zapomnieć. Zawsze tak było - w najtrudniejszych chwilach jego umysł przywoływał wspomnienie tego biało-włosego chłopaka odnoszącego się do wszystkiego z pogardą i nienawiścią. On także myślał, że to co oferuje Zakon jest jedynym rozwiązaniem na nowe, lepsze życie.Ta sama myśl kiełkowała w umyśle następnego buntownika...

- Słyszałeś? - zapytał wchodzący do pokoju Rosenthal z przejęciem.
- Co miałem słyszeć? - warknął Arthanius odwracając się gwałtownie.
Cały pokój wyglądał jak po przejściu tornada. Ubrania i inne rzeczy, porozrzucane leżały w każdym widocznym miejscu - poczynając od krzeseł po łóżka, wyścielając także całą podłogę. Drzwi szaf pootwierane były na oścież, a w jednej z nich, w której znajdowało się lustro, deski służące na półki pozlatywały na sam dół.
- Coś ty tu zrobił - złapał się za głowę współlokator, mając już w głowie wizję nalotu ekipy nauczycieli sprawdzającej czystość w pokojach.
- Szukałem czegoś - zbył go Arthanius - Lepiej wyjdź stąd.
- To mój pokój i nie mam zamiaru..- Rosenthal już nabierał powietrza, by wygarnąć Arthaniusowi co myśli o tym wszystkim, gdy wtem coś za zaszurało pod łóżkiem.
- Tu się schowałaś malutka - wyszeptał z zadowoleniem chłopak, podbiegając łóżka i wyciągając z pod niego jaszczurkę.
- Ten gad się schował pod moim łóżkiem! - krzyknął lekko przerażony Rosenthal - Przecież ta gadzina ma w zębach najgorszą truciznę! Wiesz co by się stało, gdyby mnie ugryzła?
- Najprawdopodobniej miałbyś dwadzieścia sekund na spisanie testamentu - powiedział nawiedzonym głosem Arthanius.
- To nie jest zabawne - cofnął się do tyłu Rosenthal widząc, że Arthanius zbliża się do niego ze sporej wielkości gadem.
- Nie cykaj się, przecież cię nie ugryzie - w tym momencie wydarzyło się coś, czego Rosenthal nie zapomniał do końca życia. Arthanius rzucił mu do rąk swoją jaszczurkę, którą przyjaciel złapał odruchowo. Przez moment trzymał ją w rękach, a gdy wreszcie zorientował się, że trzyma w ręku najjadowidszą jaszczurkę jaka istnieje, odrzucił ją od siebie z krzykiem przerażenia, brzmiącym niczym pisk spłoszonej panienki. Gadzina miała to szczęście, że wylądowała miękko na łóżku - na nieszczęście Rosenthala - na łóżku, w którym on zazwyczaj sypiał.
- Ty nienormlany psychopato! - spuścił z siebie powietrze niczym nakłuty balonik - Mogła mnie dziabnąć!
- Strasznie płochliwy jesteś - powiedział bez emocji przyjaciel, przeciągając leniwie słowa.
- Przestań! Znowu zaczynasz. Co cię znowu ugryzło? - spytał rozłoszczony.
- Zupełnie nic. Uciąłem sobie małą pogawędkę z Twintowerem. Jak zwykle gada od rzeczy, ale pewnie on się już nigdy nie zmieni.
- Pewnie jak zwykle się pokłóciliście, zgadłem? - spytał chłopak, znając już odpowiedź na to pytanie.
- Strzał w dziesiątkę - Arthanius wycelował do niego palcem i udawał, że wystrzelił z niego pocisk, wydając z siebie odpowiedni dźwięk świstu powietrza.
- Możesz sobie w takim razie pogratulować, mój Maestro...posłałeś starego na przymusowe leżakowanie u Grajewskiej - powiedział ponurym głosem. Arthanius na chwilę zastygł nieruchomo - Miał zawał tuż po tym, jak od niego wyszedłeś.
- Smutne - skomentował sucho.
- Tylko tyle masz do powiedzenia? Nie uważasz, że to była twoja wina?
- Może i moja, a może i nie... Sam sprowokował dyskusję i uzyskał na swoje pytania, moje odpowiedzi. Nic poza tym.
Jego mina była mieszanką zdziwnienia, na co wskazywały szeroko otworzone oczy, jak i obojętności, którą wyraził póżniej wzruszeniem ramion. Arthanius rzadko wprost wyrażał swą mimiką radość lub przygnębienie. Przeważnie sprawiał wrażenie wiecznie zamyślonego i obojętnego na wszystko co się dzieje wokół niego. Jedynie w sytuacjach wyjątkowy potrafił zmieniać ten stan rzeczy.
- Ja cię znam. On musiał mieć powód, żeby się tak zdenerwować - naciskał dalej Rosenthal.
- Czepia się i tyle, jak zwykle zresztą.
- Bagatelizujesz jego ostrzeżenia i rady, ale może on ma rację - zauważył rozmówca. Arthanius nie zamierzał, jednak zwierzać się z tego o co tak naprawdę przyczepił się Twintower.
- Nie obchodzi mnie to, rozumiesz? I daj mi spokój. Inwigilujesz mnie jakbym był podejrzany o morderstwo - zmrużył gniewnie oczy i opuścił pokój, trzaskając drzwiami.
- Twój pan coś kręci malutka - szeptnął Rosenthal patrząc się na jaszczurkę, która właśnie badała teren łóżka swoim rozdwojonym językiem.

- Jonathan! Jonathan!
Drzwi domu uchyliły się nieznacznie. Właściciel przetarł oczy w niedowierzaniu. Myślał, że to sen, gdyż było już grubo po północy, a on przed chwilą został gwałtownie zerwany z łóżka waleniem o drzwi.
- Możemy wejśc? - spytał rozdygotanym głosem przybysz. Był cały przemoknięty, tak jak i reszta, którzy z nim przybyli.
- Sergiusz? - pan Smith doznał nie małego szoku - O matko... - przepuścił w drzwiach kordon postaci, wlewajacych się do holu gęsiego. Wszyscy wyglądali jakby właśnie wrócili z przymusowych robót w kamieniołomach i na dodatek byli przemoczeni do suchej nitki.
- Jak wam się udało uciec? - zapytał szybko pan Smith, kierując swe pytanie do Sergiusza.
- Jonathan...proszę nie teraz. Jesteśmy od paru dni w drodze i naprawdę...
- Dobrze już nic nie mów - powiedział przepraszającym tonem pan Smith - Rozgoście się. Na górze są wolne pokoje, możecie się przespać.
- Dzięki - odparł zmęczonym głosem Sergiusz i tak jak reszta, ciężkim krokiem wspiął się po schodach, by za chwilę zniknąć w mrokach korytarza.

Ciemne niebo powoli zaczynało różowieć przy horyzoncie. Na tarasie domu stał pan Smith, pykając dymki swoją fajką. Było zimno, a on stał jedynie w grubym granatowym szlafroku, obserwując okolicę, która o tej porze pogrążona była w błogim spokoju. Nareszcie wyzbył się trosk i lęku o to, czy uda się uwolnić chłopców i ich ojców.
- Jonathan... - rozległ się głos Sergiusza, wchodzącego właśnie na taras - Musimy porozmawiać.
- To może wejdźmy do środka? - zaproponował pan Smith.
- Jeśli nie sprawi ci to różnicy, to wolałbym tutaj.
- Nie skądże. - odparł pan Smith.
- Jonathan sprawa jest bardzo poważna - zaczął ponurym głosem Sergiusz - Te gnidy są gotowe niedługo uderzyć. Nie wiem dokładnie co knuje Antares, ale widać, że już niebawem będziemy mieć na karku całą zgraję tych psychopatów.
- Czyli możemy spodziewać się wojny. Niech to szlag! - zaklął starzec. Rzadko bywał zmuszony tak odreagować swoje zdenerwowanie.
- Co z Remisem? - spytał po chwili Sergiusz.
- Nie było go w Zakonie?
- Słucham? Myślałem, że siedzi w więzieniu. - zdziwił się mężczyzna.
- Diego go uwolnił. Była rozprawa, Remis zemdlał, zjawili się medycy i tyle go widzieliśmy. Antares go nasłał, żeby Remis nie mógł zeznawać, choć wątpię, żeby Remis puścił parę z ust. Tu chodzi o coś innego...
- Masz coś konkretnie na myśli?
- Podejrzewam, że go zabili... - powiedział grobowym tonem pan Smith. - Nic innego nie przychodzi mi w tym momencie do głowy. Skoro nie było go w Zakonie, to by wskazywało, że nie był im do niczego potrzebny...
- Nie wiemy tego dokładnie. Diego pomógł nam uciec... - westchnął ciężko Sergiusz.
- Słucham?
- Zamknęli go w celi naprzeciwko nas. Wyglądał, jakby oszalał. Uwolnił nas później - normalnie otworzył sobie drzwi celi i wywarzył drzwi do naszej i kazał nam wiać.
- A on?
- Nie wiem. Nie biegł za nami.
Pan Smith przytknął do ust swoją fajkę. Sprawiał wrażenie wielce zdziwionego tym co właśnie usłyszał. O co chodziło jego synowi? Dlaczego zamknęli go Zakonnicy i dlaczego pomógł on uciec Sergiuszowi i reszcie. Wszystko to wydawało się być bardzo pogmatwane i nielogiczne. Nie wiadomo co stało się z Remisem, jaki los spotkał Diega po ich ucieczce i wreszcie - co knuł Anatres.
- Musimy zawiadomić odpowiednich ludzi, że trzeba się mieć na baczności - stwierdził pan Smith - Pojadę jeszcze dziś do przewodniczącego Rady i przedstawię mu sytuację.
- Ja zawiadomię Horovitza. Akademia to łatwy cel do napaści. Słuchaj, mogę zostawić ci Adama na parę godzin?
- Tak, spokojnie. Julia się nimi zaopiekuje.
Panowie pożegnali się, a Sergiusz chwilę potem już był w drodze do Akademii.

Ten post był edytowany przez avalanche: 14.03.2004 17:33


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Longina
post 07.03.2004 20:56
Post #271 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 16.05.2003
Skąd: NDM

Płeć: Kobieta



Czy piszesz z dużym wyprzedxeniem tzn, czy masz już napisane jakieś teksty, a potem po trochu zamieszczasz?
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
avalanche
post 07.03.2004 20:59
Post #272 

Mistrz Różdżki


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1391
Dołączył: 11.04.2003
Skąd: Mementium Morium

Płeć: Kobieta



Piszę na bieżąco =) Ale może się zdarzyć i tak, że jeśli mnie najdzie wena to napiszę jeden czy dwa party do przodu. A czemu pytasz?


--------------------
"Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdolność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie."
F. Scott Fitzgerald
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Longina
post 07.03.2004 21:01
Post #273 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 16.05.2003
Skąd: NDM

Płeć: Kobieta



A tak z czystej ciekawości.
Bo ja robię na odwrót.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Psychopatka
post 07.03.2004 22:03
Post #274 

Prefekt Naczelny


Grupa: czysta krew..
Postów: 518
Dołączył: 05.04.2003
Skąd: Glajwic

Płeć: Kobieta



komentarz do 72 parta, 73 tak jak mówiłam poczytam potem =) bedzeisz miec wiecej komentarzy. Nie wyglada jakby było pisane "na odwal"... były tamjakies potkniecia
( nie pisze się chyba -wydał z sienbie ziew... ? ) ale nie przeszkadzały mi specjalnie.
O Anarchistach Ci mówiłam co myśle.. i stwieredziłam ze to opowiadanie powinni czytac tylko ludzie wzglednie inteliegentni, o dobrej pamieci... nawaliłas tyle bohaterów ze nietrudno sie zgubić... to dobrze =)


--------------------
Hey you little Jesus bride why have you smiled to me ?
Hey you little Jesus bride why have you sang to me ?
They say that God is inside us all, and sometimes
He is not in the way that I have preached for to wish to
but God is my lover and I love him too

//F.Ribeiro//
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Jade^_^
post 07.03.2004 22:20
Post #275 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 124
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z dużej wsi

Płeć: Kobieta



no ava nareszcie strona dobra biggrin.gif... tylko, że mojego Wikusia było mało :/
ale przeżyję jakoś... mam nadzieję, że w następnym parcie będzie coś więcej :>
napisany jak zwykle świetnie tylko jeden błąd taki rażący wyłapałam..

QUOTE
To jest zabawne - cofnął


chyba tu miało być "To nie jest zabawne".. przynajmniej ja tak mysle smile.gif
pozdro i żeczę weny biggrin.gif


--------------------
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

13 Strony « < 9 10 11 12 13 >
Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 31.05.2024 05:49