Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Księga Szlabanów. Z Kronik Kryminalnych Hogwartu, z archiwum Minerwy ZAK do LW

Minerwa
post 14.05.2004 13:47
Post #1 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004




Nie, to nie plagiat. Minerwa jest panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie wróciłam.


Księga Szlabanów. Z kronik kryminalnych Hogwartu.

Prolog

Remus Lupin podniósł głowę znad pergaminu.
Było ich trzech, zdecydowanych na wiele, bo mówić, że na wszystko, byłoby jednak przesadą. Trzech ludzi, lekko wściekłych i nieziemsko wprost chcących go dorwać. Rozejrzał się oceniając szanse ucieczki, ale jasne było, że ucieczki nie ma. Za nim stała ogromna, wyładowana po brzegi szafa z książkami, przed nim byli oni. Wiedział, czego chcą. Od kilku tygodni śledziły go ich ukradkowe spojrzenia, porozumiewawcze miny, jakimi przekazywali sobie nawzajem zadanie pilnowania go - zawsze któryś z nich był przy nim. Pomyślał z politowaniem, że konspiratorzy z nich żadni, musiał jednak przyznać, że zorganizowani byli świetnie.
Spojrzał na nich. Zrobił nawet ruch, jakby chciał zaatakować. Oczywiście żaden z nich nie wziął tego poważnie, choć nauczka, jaką Remus raz na jakiś czas zmuszony był dawać któremuś ze zbyt wścibskich Ślizgonów, powinna była ich ostrzec. Ale nie ostrzegła, i słusznie. Albowiem ze wszystkich ludzi których znał, tylko tych trzech miało prawo lekceważyć takie ostrzeżenia. Syriusz. James. I Peter. Najważniejsi ludzie w jego życiu, a przez dziesięć miesięcy w roku - także najbliżsi.
- Pokaż - James wyciągnął rękę. Remus bez oporu podał mu pergamin, wyjęty spod księgi, gdzie przed chwilą go ukrył.
- Uważaj - uprzedził tylko dlatego, by nikt nie mógł powiedzieć, że nie uprzedzał. W rzeczywistości jednak było już za późno. Z pergaminu buchnął obłok drobniusieńkiego, perłowego pyłu, który sprawił, że James Potter złożył się we czworo na podłodze, wstrząsany nieustannym kichaniem.
- Uaaaaha! Zabiję cię, ty cho... uaaaahaaaa! ...lerny głupku, czemuś nie mówił... aaakhhhh! Zróbcie coś, bo już nie mogę... yyyyh!
- Sternuto - Syriusz Black machnął różdżką i kichanie ustało. James smarkając i ocierając łzy powoli zbierał się z podłogi.
- Ty pieroński wilku - powiedział z wyrzutem, głosem ochrypłym od kichania. - Byłoby mi trąbę urwało!
- Mówiłem, żebyś uważał - Remus uśmiechnął się łagodnie.
- Jeszcze jak mówiłeś! To była pułapka.
- To po co mnie szpiegujecie? Jak skończę, to wam pokażę, zresztą bez was się nie obejdzie, wy czarodzieje zakichane. Dacie mi jeszcze tydzień na skończenie tego, czy mam wymyślić coś jeszcze?
- Tydzień - James Potter uporał się już ze skutkami ataku kichania. - W przyszły wtorek o tej samej porze opowiesz nam szczegółowo i w kolorach, co kombinujesz.
- Bo w przeciwnym razie - Syriusz skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechnął się paskudnie - szczyt północnej wieży wzbogaci się o nową ozdobę. Której jasne kudły, muszę dodać, wiatr będzie rozwiewał na cztery strony świata. Domyślasz się, co to będzie?
- Niech zgadnę... Moja głowa?
- Otóż to - potwierdził z powagą milczący dotąd Pettigrew.
- Ale do tego czasu - Remus starannie schował "kichający" pergamin do wewnętrznej kieszeni szaty - zdejmiecie ze mnie ten ścisły nadzór. Nie mogę się skupić, jak na was patrzę.
- Bezczelny - Syriusz zmierzył go spojrzeniem. - Dobrze. Znaj pana. Dajemy ci pełny luz.
- Ja wam za chwilę też coś dam - usłyszeli za plecami pełen pasji głos.
Odwrócili się. Dopiero kiedy zobaczyli panią Pince, bibliotekarkę, wspartą pod boki, uświadomili sobie, że ostatnio zachowywali się trochę zbyt głośno jak na miejsce, w którym się znajdowali.
- Czy wam się zdaje, że skoro jesteście tu sami, wolno wam hałasować? - pani Pince była mistrzynią retorycznych pytań. - Za dwadzieścia minut zamykam czytelnię. Ale wy czterej wynoście się stąd już teraz.
- Ale ja jeszcze nie napisałem... - próbował oponować Remus.
- Coś powiedziałam, Lupin - pani Pince aż kipiała z gniewu. - A może wolicie, żeby powtórzyła wam to profesor McGonagall? Dodając przy okazji zasłużony szlaban? To jest do zrobienia.
- Nnie, przepraszamy, już nas tu nie ma - James wyszczerzył się w uśmiechu, wypychając kolegów za drzwi. - Żeby nam ta zołza nie wykrakała - dodał, kiedy pani Pince nie mogła już ich słyszeć. - Ona czasem jak coś powie...

Rozdział pierwszy

Cienka wstążeczka pergaminu zatrzepotała w powietrzu i rozdzieliła się na trzy skrawki, które opadły wprost na głowy adresatów. James Potter westchnął i dyskretnie wyplątał papierek ze swej kędzierzawej czupryny. Tylko Syriusz mógł rozsyłać korespondencję w taki zbzikowany sposób. Odkąd profesor McGonagall, znudzona ciągłym upominaniem, rozsadziła ich w cztery kąty klasy, musieli wynaleźć kilka nowych sposobów porozumiewania się, i to takich, by uszły uwadze niezwykle czujnej nauczycielki transmutacji.
James spojrzał na strzępek pergaminu. Były tam tylko cztery słowa, nabazgrane ledwie czytelnym pismem Syriusza: "Mija tydzień. Kryjówka, 20.30."
Lekko uniósł się z krzesła, spojrzał na klasę. Syriusz, siedzący pod wielką tablicą przedstawiającą fazy tramsmutacji poduszki w kota i z powrotem, podchwycił jego spojrzenie i skinął głową. To samo zrobił cierpiący w pierwszej ławce Remus, którego McGonagall z niejasnych powodów posadziła tuż przed katedrą. Nie mógł powtórzyć tego gestu Peter Pettigrew, który właśnie gimnastykował się przy tablicy, rysując, pod surowym okiem nauczycielki, wykres mający obrazować przemiany materii organicznej w magiczną.
- Dobrze, Pettigrew, zawartość magii wzrasta... współczynnik mułowatości proporcjonalnie - co?
- Maaaaaleje, pani profesor - Peter tryumfował, po raz pierwszy od wielu tygodni odpowiedź szła mu zupełnie nieźle.
- Dobrze. A teraz weź różdżkę i zrób to... Lupin, ostrzegam, że zaraz cię wyrzucę - McGonagall zmierzyła surowym spojrzeniem siedzącego nieruchomo w pierwszej ławce ucznia. - Telepatyczne podpowiadanie to stanowczo zbyt dziecinna sztuczka jak na czwartą klasę. Proszę, Pettigrew. Peter wziął różdżkę i wycelował w siedzącego na pulpicie stołu robaczka świętojańskiego. Jeden ruch, i świecąca drobina rozpadła się na snop różnokolorowych iskier, które zawirowały pod sklepieniem sali.
- Dobrze, Pettigrew... a co to? - zdumienie pani profesor było w pełni uzasadnione, bo iskry, zamiast grzecznie zgasnąć, zamieniły się w setkę robaczków, takich samych, jak ten, z którego powstały. - Kto ci kazał dodawać zaklęcie wsteczno-multyplikujące... a sio! A sio! - robaczki bowiem, za nic mając sobie nauczycielską powagę, obsiadły gęsto jej kok, zmieniając fryzurę w rodzaj połyskującego diademu.
- Jak ładnie! - pisnęła siedząca obok Jamesa Lilka Evans.
- Dziękuję, Evans - gdyby profesor McGonagall była bazyliszkiem, Lilka spędziłaby resztę swoich dni jako kamienna ozdoba kwietnika. - Tobie też, Pettigrew - zręcznym ruchem zgarnęła robaczki ze swej głowy i wyrzuciła przez okno. - Są ludzie, którym po trzech latach nauki strach dawać różdżkę do ręki. Gryffindor traci pięć punktów.
- A tak mi dobrze szło - żalił się Peter, gdy po skończonej lekcji szli korytarzem. - I Remus nic mi nie podpowiadał, i iskry mi wyszły... a że mi się trochę różdżka zsunęła, to naprawdę każdemu może się zdarzyć!
- Dobra jest, mały, mnie ostatnio powiedziała, że naoglądałem się mugolskich bajek - Syriusz dyskretnie pominął fakt, że wyczarowany przez niego na poprzedniej lekcji królik miał kwadratową głowę i oczy jak talerzyki, a do tego był zupełnie niebieski. - My tu mamy teraz gorszy problem.
- Jaki? - James spojrzał na niego zdziwiony.
- Jak dzisiaj do dwudziestej wykraść miecz Godryka Gryffindora - Syriusz powiedział to takim tonem, jakby szło o rzecz najzwyklejszą.
- Po co ci miecz Gryffindora? - Remus uznał, że James już się zdziwił, więc on nie musi.
- Bo Gryfonowi nie godzi się ucinać łba tępym scyzorykiem - wyjaśnił uprzejmie Syriusz. - Lunatyk nie Lunatyk, ale zawsze Gryfon...
- Chodźcie, bo się spóźnimy - Peter otworzył przed nimi drzwi do klasy profesora Binnsa. - Na tej lekcji przynajmniej można spokojnie pogadać...

~~@~~

- Do dzieła, panowie - James zręcznie zmienił mopa w taboret i usiadł, dokładnie wpasowując się w kąt pomiędzy schodami a szafą. Komórka na miotły obok wejścia do wieży Gryffindoru była idealnym miejscem na wszystkie tajne narady, zwłaszcza odkąd Irytek, nie bez pomocy Syriusza, dokładnie zakitował dziurkę od klucza gumą do żucia, a Filch, zazwyczaj nieustępliwy do obrzydzenia, tym razem z niejasnych powodów dał za wygraną. - Tydzień minął. Remus, oddajemy ci głos.
- Proszę bardzo - Remus, rozwalony wygodnie na stercie wypranych ścierek, dobył z zanadrza pergamin.
- Nie! - James w panice chwycił się za nos. - Tylko nie to!!!
- Nie szpiegowaliśmy cię - w głosie Syriusza był łagodny wyrzut. - A jak on się tutaj rozkicha, to nas nakryją jak amen w pacierzu.
- Nie bój się, głupi. Tym razem to zupełnie inny pergamin - Remus ostentacyjnie powąchał rozłożoną kartę. - A wszystko to zasługa Jamesa.
- Moja?
- A kto wspominał, jeszcze w tamtym roku, że przydałaby się mapa Hogwartu?
- To jest mapa??? - szaleńczo zaciekawiony Syriusz mało nie rozdarł pergaminu, za co dostał łagodnie w ucho od Jamesa. Chciał mu oddać, na szczęście jednak Peter rozdzielił ich.
- Czyście oszaleli? Zaraz się tu zleci pół szkoły!
- Mapa... - Syriusz znów pochylił się nad kartą, jakby nieskazitelnie biały pergamin miał mu za chwilę objawić wstrząsające tajemnice. - Ale przecież tu nic nie ma!
- Bo to nie jest zwykły pergamin. A poza tym, czy myślisz, że bez was zrobibym chociaż jedną kreskę? - zapytał rzeczowo Remus. - Trzeba w to włożyć z pół roku pracy, ale efekt może być niezły... Cały Hogwart z przyległościami, wszystkie przejścia, korytarze, klasy, posągi, nawet osoby...
- Będziemy wiedzieli, gdzie jest Filch!!! - zakwiczał radośnie Peter.
- Oczywiście. I McGonagall, i ten wścibski Oślizgły...
- Jak na to wpadłeś? - Jamesowi też udzieliło się podniecenie przyjaciół.
- Pod koniec wakacji byliśmy na zakupach... zostawiłem mamę w butiku pani Malkin, a sam urwałem się... no, jest taki sklep z różnymi dziwnymi rzeczami.
- Gdzie?
- Na Nokturnie - Remus uśmiechnął się wstydliwie. - Wiecie, że mam kota na punkcie czarnej magii...
- Lunatyk, źle skończysz - Syriusz westchnął z ubolewaniem, jednak oczy mu się śmiały. - Chłopie, ja od pierwszej klasy szukam okazji, żeby tam pobuszować, a ty tak ot, urywasz się mamie...
- Miałem szczęście, szyła sobie jakąś fasoniastą suknię, trochę to trwało... Właściciel już mnie trochę zna, od razu pokazał mi ten pergamin. Jest zresztą zupełnie niewinny.
- Pergamin, mam nadzieję? Bo właściciel pewnie zwiał z Azkabanu... - zaśmiał się Peter.
- Z Azkabanu nie można zwiać - zaprotestował Syriusz. - Ale pergamin sprawdziłeś?
- Jak myślisz, co robiłem przez ostatni miesiąc? Musiałem go trochę poznać. Dołożyłem parę zaklęć, znalazłem sposób rysowania... Dzisiejszej nocy możemy zacząć.
- Lunatyk, jesteś wielki - oświadczył uroczyście James.
- To dopiero poczatek - Remus ze wszystkich sił starał się ukryć, że pęka z dumy. - Bez was nie zrobiłbym nic. Musimy nanieść na mapę wszystkie nasze drogi, wiecie, ile to będzie roboty?
- I znowu będziemy łazić po nocy - jęknął Peter, widać było jednak, że i on wprost pali się do nowej psoty.
- Jeszcze jaaaak - James miał w oczach czyste rozmarzenie. - Tyle razy chciałem zwiedzić całą tę starą budę...
- Musimy wymyślić zaklęcie - zastanawiał się Syriusz. - Żeby nikt oprócz nas nie mógł z tej mapy skorzystać...
- A jak będzie próbował, żeby mu poszło w pięty...
- I w ogóle, żeby tę mapę jakoś nazwać...
- Mam! Mam nazwę! - Peter aż podskoczył, zahaczając łokciem o kij od miotły, który uderzył w wiaderko, stojące na półce nad głową Jamesa. Wiaderko spadło Jamesowi wprost na kolana, przy czym otwarła się umieszczona w nim butelka płynnej pasty do podłogi. Remus widząc to przechylił się do przodu chcąc zapobiec katastrofie, niestety jednak, góra ścierek, na której siedział rozjechała się. Pasta chlusnęła na podołek Jamesa, który chcąc się usunąć palnął w żołądek Syriusza. Ten zgiął się w pół i stracił równowagę, poleciał głową wprost na zamknięte drzwi komórki, które gwałtownie otworzyły się, wyrzucając nieszczęsnego Syriusza wprost pod nogi... Filcha i profesor McGonagall.
- Mówiłem!!! - tryumf w głosie Argusa Filcha był słyszany chyba aż w Wielkiej Sali. - Mówiłem, że to oni zapchali zamek!!! Pani psor, niech pani coś zrobi, bo ja już do tych huncwotów siły nie mam! Kajdany i loch, to jedyne, co im się należy...
- Black, Potter, Pettigrew… no, jasne, jakże by inaczej, Lupin też - oczy McGonagall ciskały błyskawice. - Pozwólcie do mojego gabinetu.
- Ja też mam nazwę - Syriusz nachylił się do ucha Petera, przepuszczając przodem ociekającego pastą do podłogi Jamesa. - Mapa Zakutych w Kajdany Huncwotów.

Rozdział drugi

- Ale tu bałagan - James Potter rozejrzał się po dormitorium. - Niech mi ktoś powie, co tym skrzatom odbiło? Zastrajkowały, czy co?
- Skrzaty? Zastrajkowały? - Remus parsknął śmiechem, usiłując przebić się przez zwał książek i zeszytów leżących na dywaniku pomiędzy łóżkiem jego i Syriusza. - Ty to masz pomysły...
- To wobec tego skąd to wszystko? - szeroki gest Jamesa obejmował zarówno wspomnianą już stertę książek, na którą Syriusz co wieczór wysypywał zawartość swojej torby i wybierał rzeczy potrzebne na jutro, jak i zwieszone z baldachimu łóżka Remusa podskakujące jeszcze serpentyny, które zostały tam od jego niedawnych urodzin.
Reszta pokoju prezentowała się równie imponująco. Na stoliku Petera stał sporych rozmiarów szklany nocnik, pozostałość po wyjątkowo nieudanej transmutacji kulki do gry w złotą rybkę. W nocniku siedział z zamyśloną miną Soter Belizariusz III, szczurek Lilki Evans, który od pierwszego dnia zapałał do Petera gorącą miłością. James westchnął. Jego własna, dość mocno oblepiona błotem szata do quidditcha dzięki rzuconemu przez Syriusza zaklęciu usztywniającemu stała obok jego łóżka jak bezgłowy pomnik.
- Jakby tu przyszedł zeugl ze śmietnika, to by zwymiotował z obrzydzenia - zawyrokował James. - Lunatyk, rusz tyłek. Sam nie będę sprzątał.
- A ja nie będę nawet razem z tobą - Remus dotarłszy wreszcie do swego łóżka natychmiast wsadził głowę w książkę starannie oprawioną w stary numer Proroka, by nie można było zobaczyć okładki. - Zawołaj skrzaty... muszę to skończyć do jutra.
- I pewnie nie chciałbyś, żebym zapytał, co czytasz? - domyślił się James. - Żle skończysz, młody człowieku. Czarna magia to parszywa rzecz.
- A wiedza o niej to najlepsza broń - Remus niemal odruchowo zacytował Neglecta, nauczyciela obrony przed czarną magią. - Może zamiast od razu chwytać za miotłę, pomyślałbyś, co tu się stało?
- Tymczasem ten bajzel posprząta się sam - zgodził się James. - A profesor Lunatyk będzie robił wykład, kto i z jakiego powodu rzucił urok na pewne wyjątkowo obrzydliwe dormitorium.
- Możliwości są dwie, albo skrzaty przestały nas lubić, albo z jakiegoś powodu nie mogą tutaj wejść - Remus z premedytacją nie słyszał ostatnich słów. - Proponuję zasięgnąć informacji od naszych współmieszkańców...
- Zwłaszcza od jednego - zgodził się James. - O, właśnie, o kimś tu mowa.
- Mam! - Syriusz Black wpadł jak bomba, trzymając przed sobą jakiś płaski, kwadratowy przedmiot, zawinięty w kilka warstw papieru. - A już myślałem, że mi nie przyślą...
- Ty lepiej powiedz, co zrobiłeś skrzatom, że przestały sprzątać - przerwał mu James. - Chcesz, żebyśmy tu zgnili żywcem?
- I o to mi chodziło - Syriusz najwyraźniej nie słuchał go zbyt uważnie. - To nic takiego, nałożyłem na drzwi zaklęcie wzrostu...
- Proszę? - Remus wykonał gest, który we wszystkich kulturach świata oznacza iż ktoś gwałtownie minął się z własnym rozumem. - Chciałeś zmienić nasze drzwi w bramę Hogwartu?
- Nie takiego wzrostu, idioto. Po prostu wolałem, żeby nie pchał się tu żaden mikrus, pętak ani pierwszoklasista... a także, oczywiście, skrzat. Dzisiaj jeszcze trochę podniosłem poprzeczkę...
- Zwariował - James spojrzał bezradnie na Remusa, który odpowiedział mu wymownym rozłożeniem rąk. - Wziął i zwariował. Posłuchaj, Syriuszu, chcesz nam coś wyjaśnić, czy też wolałbyś zachować to dla siebie? - dodał tonem psychiatry, zwracając się do głównego bohatera, który klęcząc przed swoim łóżkiem mozolnie szukał czegoś z głową ukrytą pod zwisającym prześcieradłem.
- Zaraz, niech to znajdę - Syriusz wywlókł spod łóżka sporą kwadratową walizkę. - Jest - powiedział z dumą. - A tu mam coś jeszcze - z pietyzmem zdjął pierwszą warstwę papieru z płaskiego przedmiotu, który przyniósł ze sobą. Zanim jednak zdążył zdjąć następną, ktoś przeraźliwie załomotał w drzwi.
- Nakryli nas! - Syriusz kopniakiem wepchnął walizkę z powrotem pod łóżko. - Te cholerne Ślizgony widziały, jak odbierałem paczkę...
- Otwórzcieeee! - zawył zza drzwi znajomy głos.
- Kto tam? - James porozumiał się spojrzeniem z kolegami.
- Otwierajcie, kretyni, to ja, Peter!
- Jaki Peter? - Remus mrugnął do Jamesa, podejmując żart. - Peter Sellers? A może Peter O'Toole?
- Pettigrew, durniu! Otwieraj!
- Najpierw mówił, że Peter, teraz że Pettigrew - dziwił się głośno Syriusz. - Jakoś nie może się zdecydować...
- Otwierajcie, chłopaki, to przestało być śmieszne - głos zza drzwi był lekko załamany.
- To nigdy nie było śmieszne, przychodzi taki, dobija się, i nawet porządnie nie powie, kim jest...
- Do cholery, to przecież ja! Peter Pettigrew, Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwart, Gryffindor!
- Niech będzie, właźcie - Syriusz od niechcenia machnął różdżką w stronę wejścia. - A ten ostatni żeby pamiętał drzwi zamknąć...
- Czy wyście do reszty zdurnieli? - Peter, czerwony z gniewu jak pomidor, wparował do dormitorium. - Kto zaczarował te drzwi?
- Ja - przyznał się Syriusz. - Sorry, mały, trochę przesadziłem z tym zaklęciem wzrostu, to miało być na skrzaty.
- I dlatego trzymaliście mnie na korytarzu? - pieklił się Peter. - Po co wam było to zaklęcie?
- A, tego to już sami jesteśmy ciekawi - Remus zdjął buty i usiadł na łóżku na podwiniętych nogach. - Syriusz właśnie zaczął nam coś wyjaśniać. Słuchamy cię, Syriuszu. Bardzo uważnie.
- To mówi samo za siebie - Syriusz znów wyciągnął walizkę spod łóżka, ale tym razem postawił ją na środku pokoju. Przyjaciele jak na komendę zbliżyli się, i patrzyli, jak uroczystym gestem otwiera ceratowe pudło.
- Co to jest? - James z dezaprobatą spojrzał na czarny talerz, zajmujący znaczną część dziwnego urządzenia. Od pudła do pokrywy biegł poskręcany kabel, drugi taki sam, zakończony wtyczką, wypadł na podłogę.
- Grafoman! - ucieszył się Peter.
- Grafoman to ty sam jesteś, jak piszesz sześciorolkowe wypracowania z historii magii - zgasił go Syriusz. - To się nazywa gramofon. Mugole używają tego do słuchania muzyki.
- Zgadza się - przytaknął Remus, który miał za sobą cztery klasy mugolskiej podstawówki. - Ale z tego co wiem, to urządzenie chodzi na prąd. Ciekawe, do czego je włączysz.
- Chodzi na prąd, ale może też chodzić na magię - Syriusz był optymistą. - Dostałem zaklęcia od jednego chłopaka z szóstej klasy, on ma rodziców mugoli i czasem im pomagał, jak coś się zepsuło...
- Słyszałem, że to możliwe - James jako jedyny z nich wychowywał się z dala od mugolskich urządzeń. - I co dalej?
- Nic. Po prostu chciałem, żebyście usłyszeli to - Syriusz odpakował z kolejnych trzech warstw papieru płaski przedmiot, który przyniósł ze sobą. Ukazała się gruba, kartonowa koperta, na której czerwone litery układały się w napis ponad głowami czterech uśmiechniętych postaci. Syriusz ostrożnie wyjął z koperty duży, czarny krążek z kolorową naklejką dookoła znajdującej się w środku małej dziurki.
- No, chłopaki - powiedział głosem sztywnym ze wzruszenia. - Czas nadszedł.
Z namaszczeniem położył płytę na talerzu gramofonu i przesunął ramię. Następnie wciąż w tym samym skupieniu ujął różdżkę i wypowiedział zaklęcie.
- Bgrdfyyyy... - zawyła płyta, wirując jak szalona.
- Świetna muzyka - zachichotał Peter. - I mugole to lubią?
- O kurczę, użyłem zaklęcia na single - Syriusz jednym ruchem zatrzymał urządzenie. - Tu jest podana prędkość trzydzieści trzy i jedna trzecia...
- Trzydzieści trzy czego? - nie zrozumiał James.
- Obrotów na minutę - wyjaśnił mu Remus. - Znasz to wolniejsze zaklęcie?
- Jasne. O, teraz... uwaga...
Machnął różdżką jeszcze raz i płyta powoli, dostojnie ruszyła z miejsca. Wszyscy czterej zamarli w oczekiwaniu. Wreszcie rozległa się muzyka.

Yesterday...
All my troubles seemed so far away,
Now it looks as thought they're to stay,
Oh, I believe in yesterday...

- Znam to! - wykrzyknął Peter. - Nasi sąsiedzi stale to puszczają...
- Słyszałem to na King Cross, z głośników na mugolskich peronach - zawtórował mu James.
Remus nie mówił nic, siedział zasłuchany. Syriusz promieniał.
- A co, mówiłem wam! Oni są rewelacyjni...
- Cicho - Remus podniósł rękę i już bez słowa słuchali dalej, chłonąc melodię i tekst.

Whyyy, she had to go
I don't know, she wouldn't say.
I said something wrong,
now I long for yesterdaaaaay!

Gdy przebrzmiały dźwięki "Yesterday", zaczęło się "Hey, Jude", potem następne. Przy "Michelle" Peter przekomarzał się z Jamesem podśpiewując "Lily, ma belle", a "Lucy in the Sky" sprawiła, że zaczęli tańczyć i podskakiwać, jak na mugolskiej dyskotece. W tany ruszył nawet Soter Belizariusz III, skacząc co sił w łapkach po szklanym nocniku Petera.
- Ale fajnie! - cieszył się James, z nadmiaru radości podrzucając w górę swą poduszkę. - Magiczna muzyka ani się umywa, to jest milion razy lepsze!
- Zawsze byłem ciekawy, co te mugole w tym widzą - Peter wyjął z nocnika Sotera Belizariusza i nie przestając tańczyć posadził go sobie na ramieniu. - O posłuchajcie tego: Lucy in the skyyy with diamonds...
Gdy płyta dobiegła końca, usiedli na podłodze wokół gramofonu. Byli zdyszani, oczy im błyszczały.
- Jeszcze raz? - zaproponował Syriusz, odwracając płytę.

Yesterday
Love was such an easy game to play
Now I need the place to hide away
Oh, I believe in yesterday...

- Tak, jak myślałem - usłyszeli nagle za sobą starczy, skrzekliwy głos, i zobaczyli profesora Binnsa, unoszącego się metr nad podłogą z wyrazem oburzenia na przezroczystej twarzy. - Pięknie, panowie. Doigraliście się - i zanim którykolwiek z nich zdążył się odezwać, Binns podleciał do drzwi, by wpuścić przez nie tak samo zagniewaną profesor McGonagall.
- My nic złego... - zaczął James, Binns jednak przerwał mu.
- Proszę bardzo, pani koleżanko. Proszę spojrzeć. Kiedy mówiłem, że mugolska muzyka - te ostatnie słowa wypowiedział z grymasem obrzydzenia - wyzwala agresję, nikt nie chciał mi wierzyć. Ma pani dowód. Proszę. Pod wpływem mugolskiej muzyki zdemolowali dormitorium.
- Pani profesor, to nie tak - próbował tłumaczyć Syriusz, jemu jednak przerwała sama McGonagall.
- Po pierwsze, zabronione jest korzystanie z z mugolskich urządzeń - oświadczyła surowo. - Podobnie jak, po drugie, blokowanie drzwi niedozwolonymi zaklęciami. Jak również, po trzecie, wszelkie hałasy w dormitoriach, szczególnie po godzinie dwudziestej drugiej. Tak jest, Potter - dodała, widząc, że James wyciąga szyję, by spojrzeć na ścienny zegar. - Nie mylisz się, dochodzi północ.
- Proszę im przede wszystkim odebrać ten sztumpigrafon! - Binns uniósł się w przenośni i dosłownie, kipiąc z oburzenia. - Jeśli pozwolimy w Hogwarcie na mugolską muzykę, w dwa tygodnie będziemy mogli zamknąć szkołę!
Profesor McGonagall przytaknęła mu skinieniem głowy, i dała chłopcom znak, by odsunęli się od gramofonu. Potem spojrzała na Syriusza.
- Zabierz płytę - powiedziała kącikiem ust. Syriuszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, wystarczył nieznaczny ruch różdżki i płyta zdematerializowała się. W tej samej chwili z różdżki prof. McGonagall wystrzeliła potężna iskra i uderzyła w gramofon. Chłopcy znieruchomieli patrząc ze zgrozą na dymiące resztki urządzenia. Syriusz mocno zaciskał dłonie na trzymanej za plecami kartonowej kopercie.
- Posprzątajcie tu - poleciła McGonagall, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem Sotera Belizariusza, który piszcząc żałośnie usiłował się schować pod szatę Petera. - A o waszym karygodnym zachowaniu porozmawiacie jutro po lekcji z profesorem Binnsem.

Rozdział trzeci

- Furkające fyrgotki, ja już nie mogę - narzekał Syriusz, niosąc na widłach kolejną porcję siana. - Czy te bydlaki naprawdę muszą tyle żreć?
- Nie narzekaj, gdyby nie Hagrid, szorowałbyś kible - James przesunął zgrzebłem po grzbiecie czterorogiej krowy, która przyjęła to z wyraźym zadowoleniem. - Binns był tak wściekły, że aż mu się ektoplazma gotowała.
- Prawda - Syriusz przezornie założył siano za drabinkę przed kolejnym rogatym stworem i dopiero wtedy zaczął się śmiać. - Jak sobie przypomnę sztumpigrafon...
- Nie zapominaj, że pod wpływem mugolskiej muzyki zdemolowaliśmy dormitorium - zawtórował mu James. - A w ogóle to dowiedziałem się, kto jeszcze w Hogwarcie ma gramofon. Iza Adderly, ta z szóstego roku.
- No proszę. I jakoś nie dała się nakryć - Syriusz wlazł na stryszek, by zrzucić następną stertę, tym razem kukurydzianych łodyg. - Tylko my musieliśmy tak głupio wpaść... A ty skąd wiesz?
- Od Lilki. Była wściekła, że jej nie zaprosiliśmy.
- Ehe, już to widzę. Lilka o północy w naszym dormitorium... Wiesz, co by było?
- Byłoby świetnie - rozmarzył się James, przerywając na chwilę szczotkowanie krowy. - No dobra, już - zreflektował się, gdy ta zdzieliła go po głowie końcem ogona. - Wiem, co by było. McGonagall rozerwałaby nas na strzępki.
- Już chyba mają dość - Syriusz ocenił krytycznie stan wyładowanych po brzegi żłobów i wyjrzał ze stajni. - Hagrid, czy móglbyś tu zajrzeć? O Merlinie...
- Co się stało? - zaciekawiony James wyszedł za nim i zamarł. Przed stajnią z łopotem skrzydeł lądował właśnie olbrzymi hipogryf.
- Co jest, dzieciaki? - Hagrid z wniebowziętą miną zeskoczył na ziemię i poklepał hipogryfa po dziobie. - Dzięki, Kubuś. Ukłońcie się - podpowiedział półgłosem.
Wiedzieli, co należy zrobić, obaj skłonili się, patrząc w żółtopomarańczowe oczy hipogryfa. Ten odkłonił się, więc podeszli.
- Nie bój się, Kubuś - Hagrid pogłaskał konioptaka po złotokasztanowych piórach. - To są pierońskie huncwoty, ale ci przecie krzywdy nie zrobią. Kubuś jest tu nowy - wyjaśnił. - Dopiero teraz udało się znaleźć naprawdę dużego.
- W sam raz dla ciebie? - domyślił się Syriusz. - Ale przecież na tamtych też latałeś.
- One mogłyby wziąć naraz dwóch takich jak ja - Hagrid zaśmiał się z głębi swej pomierzwionej brody. - Mocne są. Ale te duże są najlepsze do... no, do hodowli. Bo chcemy, żeby miały małe, nie?
- Gryfoźrebaki? - James spojrzał na niego okrągłymi oczyma.
- A coś myślał? - zaśmiał się znowu Hagrid, a Kubuś łypnął na Jamesa żółtopomarańczowym okiem. - Zobaczysz, jakie będą śliczne. No gdzież się te dwa huncwoty podziały? - zniecierpliwiony obejrzał się na niebo. - Cholibka, chyba trza lecieć ich poszukać.
- Remus i Peter?
- Opanda potrzebuje teraz więcej ruchu, no to im kazałem oblecieć błonia i wracać... Skaranie z tymi huncwotami.
- Może coś się im stało? - zaniepokoił się James.
- Opanda ma więcej oleju w głowie, niż oni obaj razem - mruknął Hagrid nie przestając głaskać przestępującego z łapy na łapę Kubusia. - Cholibka, lecim. Wsiadacie ze mną?
- Jasne! - ucieszył się Syriusz. James, który zawsze twierdził, że do latania nie ma jak solidny kawałek miotły, przytaknął z dużo mniejszym entuzjazmem.
- Syriuszek, ty przede mną - zakomenderował Hagrid. - James, siadaj z tyłu, tylko się dobrze trzymaj. Wio, Kubuś!
- Niech to nagła, jasna i porywista... - zamamrotał James, wczepiając palce w jego kurtkę. Na szczęście wszystko zagłuszył łopot hipogryfich skrzydeł i gwizd powietrza.
- Nigdzie ich nie ma, cholibka! - darł się Hagrid, rozglądając się sponad głowy Syriusza. - James, obejrzyj no się!
- Za nami też nie! - James niechętnie oderwał twarz od pleców olbrzyma i obejrzał się. - Lećmy w stronę zamku!
- Cholibka, przecieżem im nie kazał blisko zamku - Hagrid niepokoił się coraz bardziej. - Do stu sklętych sklątek...
- Są!!! - wrzasnął Syriusz, podskakując na karku hipogryfa. - Lecą prosto na nas!
- Widzę! - Hagrid gwałtownie ściągnął wodze. - Kubuś, na ziemię! Ale już!
Hipogryf jednak ani myślał go słuchać. Nie zważając na rękę ściskającą go za obrożę gwałtownie runął do przodu. Z oddali rozległ się wrzask. To darli się siedzący na Opandzie Remus i Peter, Opanda bowiem najwyraźniej postanowiła staranować Kubusia wraz z siedzącymi na nim jeźdźcami.
- Trzymajcie się mocno! - wrzasnął do nich Hagrid. Nadludzkim wysiłkiem zgarnął wodze w jedną rękę i naparł na kark hipogryfa, mało nie rozgniatając Syriusza. Kubuś zniżył lot, to samo zrobiła wpatrzona w niego Opanda.
- Jak tylko dotkną ziemi, zeskakujcie, i na bok! - twarz gajowego była czerwona z wysiłku. - Nic wam nie zrobią.
- Ratunkuuuu! - darł się Peter. Remus był tak przerażony, że chyba nawet nie miał siły krzyczeć - z całej mocy trzymał się piór na karku Opandy, zupełnie ignorując zwisające luźno lejce. Wreszcie hipogryfy, nie przestając zniżać lotu, zbliżyły się do siebie. Ich dzioby były otwarte, pazury sterczały do przodu, jak do walki.
Hagrid, cały czas ściągając w dół Kubusia, starał się nie dopuścić do starcia. Tuż nad ziemią gwałtownie skręcił w bok i hipogryf, orząc pazurami trawę, wylądował około dwóch metrów od Opandy.
- Na bok! - rozkazał Hagrid, chwytając za kołnierz szaty półprzytomnego Syriusza. James sturlał się na ziemię i zobaczył, jak Remus i Peter, zrzuceni z grzbietu Opandy podczas gwałtownego lądowania, uciekają na czworakach w dwie przeciwne strony.
Hipogryfy kotłowały się ze sobą, kompletnie ignorując zbierających się z trawy ludzi. Hagrid, wciąż trzymając w ręku dziwnie wydłużone wodze Kubusia, powiedział coś półgłosem i te rozciągnęły się jeszcze bardziej, tak, że zdołał przywiązać je do sterczącego z ziemi pnia. Potem w taki sam sposób uwiązał Opandę i dopiero teraz odwrócił się do stojących w bezpiecznej odległości chłopców.
- Żyjecie, huncwoty? - zapytał głosem ochrypłym z emocji. Jak na komendę rzucili się ku niemu. Objął ich wszystkich czterech naraz i przygarnął do siebie.
- Chodźcie, napijemy się herbatki - powiedział wreszcie.
- Zostawisz je tak? - James skinął głową w stronę przewalających się po trawie hipogryfów. Na ziemi leżało już sporo złotokasztanowych piór Kubusia, przemieszanych ze stalowoszarymi Opandy. - Przecież one się pozabijają.
- Trzeba im dać spokój - Hagrid uśmiechnął się, pociągając ich za sobą. - Cholibka, pierwsze widzę... Normalnie trzeba dwa tygodnie, żeby się hipogryfy zakochały, a te tak od razu... Piorun, nic innego, tylko piorun.
- Jaki piorun? - Peter wciąż był blady, miał minę, jakby chciał zwymiotować.
- Miłość od pierwszego wejrzenia - oznajmił uroczyście Hagrid, i to biednego Petera dobiło do reszty. Wpadł pędem do chatki, przez otwarte drzwi zobaczyli, jak rzuca się w stronę łazienki.
- Dobra jest - powiedział wreszcie Syriusz, gdy po trzech kubkach herbaty (Remus skusił się nawet na krajankę-mordoklejkę) ich twarze przybrały nieco bardziej naturalny kolor. - Myśleliśmy już kiedyś, żeby zmienić dewizę Hogwartu, no to mamy nową jak znalazł. "Nigdy nie dosiadaj zakochanego hipogryfa".
- Equogriphus amans nunquam ascendus - uzupełnił Remus, popijając herbaty, by trochę rozkleić szczęki.
- Ano, prawda - rozczulony Hagrid wytarł oczy wielką, kraciastą chusteczką. - Ale powiedzcie mi, wy dwaj, gdzieście latali. Mówiłem, żeby nie koło zamku, tak czy nie?
- No, w zasadzie tak... staraliśmy się - zaczął Peter. - Ale Opanda chciała zobaczyć z bliska chorągiew Slytherinu, i nie utrzymaliśmy jej...
- Cholibka - Hagrid wybałuszył na niego oczy. - Chcesz powiedzieć, że...
- Tak, Hagridzie - przyznał się Remus, spuszczając oczy. - Chorągiew Ślizgonów wisi na wierzbie bijącej. O ile w ogóle jeszcze coś tam wisi - dodał uczciwie.
- Aaaale fajnie!!! - zawył Syriusz, wykonując jakiś dziki taniec dookoła stołu. - Nareszcie ich mamy!
- Ale to jeszcze nie koniec - Peter uśmiechnął się skromnie. - Kiedy przelatywaliśmy obok okna klasy historii magii...
- Peter szczęśliwie miał przy sobie małą, poręczną łajnobombkę. Z opóźnionym zapłonem.
- A Binns jutro o ósmej rano ma tam lekcję - dodał Peter.
- Idioci, przecież on tego nie poczuje - James spojrzał na nich zaskoczony.
- On nie - Remus znów spuścił oczy. - Ale dla kogo będzie prowadził lekcję, jak Ślizgoni pouciekają od tego smrodu?
- Remusik, ty się weź zamknij - przerwał mu kategorycznie Hagrid. - Wiesz, co by było, gdybym z tego, coś powiedział, słyszał chociaż słowo? Chyba mi dzisiaj nawiało do uszu, będę musiał iść do pani Pomfrey...
- Niestety, jest pewien szkopuł - Peter dopił herbatę i spojrzał na przyjaciół z powagą. - Obawiamy się, że jak już odlatywaliśmy... no, wiecie, z tych miejsc, gdzie nas absolutnie nie było... mignęło mi w oknie coś jakby łysa pała Holza. Ale nie jestem pewien.
- Tak powiadasz? - uśmiech Syriusza był już tylko na wpół szczęśliwy. No to mam dobrą wiadomość, chłopaki. Wiemy, u kogo mamy następny szlaban.

Rozdział czwarty

Musimy się wreszcie zastanowić - James usiadł na zwalonym pniu i dał znak kolegom, by usiedli obok. Teraz, w biały dzień, Zakazany Las nie wydawał sie straszny. Jedynym stworzeniem, na jakie powinni byli uważać był Hagrid, gotowy w każdej chwili złapać ich za kołnierze i przegonić z ich ulubionego schronienia. - Czas leci, a my nic.
- Jak to nic? - zaprotestował Syriusz podkładając sobie pod siedzenie świerkową gałąź. - Pierwszy Eliksir już jest gotowy.
- A wiesz, co do niego wrzucisz? - zapytał celnie James. - Nie możesz zostać animagiem, jeśli nie zdecydujesz, w jakie zwierzę będziesz się zmieniał!
- Wiem - mruknął Syriusz patrząc w ziemię. - Ale wiem też, że cholernie nie mam na to ochoty.
- Nie zaczynaj teraz wszystkiego od początku - James rozumiał jego obiekcje, sam też dostawał gęsiej skórki na myśl, że będzie musiał wypić eliksir, stojący w dormitorium pod łóżkiem Petera. - Obiecalismy, że pomożemy Remusowi, tak, czy nie?
- Obiecaliśmy - zgodził się Syriusz. - I gdyby nie chodziło o Remusa, nie zbliżyłbym się do całej tej sprawy na długość miotły.
- A poza tym pomyśl, stary, jaką będziemy mieć zabawę! - przekonywał James takim tonem, jakby przy okazji przekonywał samego siebie. - Będziemy mogli szaleć po lesie bez ograniczeń, robić kawały, jakich Hogwart nie widział!...
- Wiem, wiem. Najweselej będzie, jak coś zmaścimy, i przemienimy się do połowy. Albo co gorsza tylko w jedną stronę.
- A czemu zaraz mamy coś zmaścić? - James był optymistą. - "Tajemnice Animagii" znamy na pamięć, Pierwszy Eliksir zrobiliśmy że niech się Holz schowa, zaklęcia możemy recytować obudzeni o północy... co byś ty jeszcze chciał? A jakie usługi może nam odać bycie animagiem, to chyba sobie wyobrażasz. Będziemy należeli do ścisłej elity czarodziejów...
- Nie myśl, że się boję - Syriusz spojrzał spod oka na milczącego dotąd Petera, jakby u niego szukał pomocy. Zrobię to. Ale nie wiem, czy mamy prawo pakować w to jeszcze małego...
- Mów za siebie - odezwał się niespodzianie Peter. - Decyduję o tym tak samo, jak wy.
- Nie boisz się?
- Skoro James się nie boi...
- No to powiedz, w jakie zwierzę chcesz się zmieniać - Syriusz był rozdrażniony. - Tylko nie mów, że w mantykorę, bo umrę ze śmiechu.
- Zostaw małego - upomniał go James. - Pamiętacie, zwierzę musi być zwyczajne, to znaczy takie, żeby nie budzić sensacji wśród mugoli.
- Szkoda, tak chciałem być hipogryfem - mruknął Syriusz. - No dobra, już przestaję - uprzedził kolejną uwagę Jamesa. - Ale tobie to dobrze, bo już wiesz.
- Wiem - zgodził się James. - Odkąd wszedłem po raz pierwszy do tego lasu, wiedziałem, że chcę nim być. Gnać przez błonia, przez las, na własnych nogach jak na najszybszej miotle...
- Koń? - zapytał Peter.
- Jeleń - poprawił James.
- Rogacz - dodał z uśmiechem Syriusz. - Z rusztowaniem na głowie.
- Z naturalną bronią - Peter wziął stronę Jamesa. - A ja kim mam być?
- Jakimś piekielnym małym spryciarzem - Syriusz powoli dawał się wciągać w rozmowę. - Kot odpada, kotem jest McGonagall.
- To może pies?
- Pies też odpada - zaprotestował Syriusz tak kategorycznie, że Peter aż się zdziwił.
- Czemu?
- Bo psem będę ja - wyjaśnienie było krótkie i rzeczowe. - W końcu to z przyjaźni pakujemy się w ten cyrk.
- No nareszcie! - James klepnął go w ramię. - Odetkało ci się!
- Ale dopiero, jak wymyśliłem psa - przyznał Syriusz. - Muszę jeszcze wybrać jakąś rasę.
- Pekińczyk - zachichotał Peter i spadł z pnia, uchylając się przed strzałem w ucho. - Ratlerek... Puuuuudel!
- Po co ci rasa? Pies to pies, duży, czarny, kudłaty - James krytycznie przyglądął sie przyjacielowi. - Pies włóczykij, brat łapa, chciałem powiedzieć łata...
- Łapa też może być - zgodził się Syriusz. - Możecie mnie tak nazywać.
- A ja? - pisnął Peter. - Zapomnieliście o mnie!
- Szop pracz - palnął Syriusz i teraz on mało nie potoczył się w mech. - Przepraszam, zapomniałem, że w Anglii nie ma szopów... Coś małego i kudłatego, świstak?
- Żebym ja cię nie świsnął! - zdenerwował się Peter. - Jakiś naprawdę fajny zwierzak, żeby mógł być i w domu, i na polu...
- Lis? Nie, one nie mieszkają w domach. Coś, co żyje między ludźmi. O, już wiem.
- No? - ucieszył się Peter. - Mówże!
- Ale się nie obraź - zastrzegł Syriusz. - Przypomniał mi się Soter Belizariusz Trzeci...
- Szczur? - Peter poczerwieniał jak balonik. - Nie! Nie zgadzam się! Bawcie się w to sami - i zanim któryś z nich zdążył zaprotestować, Pettigrew zerwał się i ruszył w stronę błoń.
- Czy ktoś mówił ci, że masz parszywy język? - zapytał uprzejmie James. Zanim jednak zdążył usłyszeć (a może raczej poczuć) odpowiedź na to pytanie, w krzakach gdzie zniknął Peter coś się zakotłowało. Słychać było szamotaninę, pełen protestu wrzask, i wreszcie soczyste mlaśnięcie, jakby czyjaś ręka zderzyła się z czymś sprężystym i okragłym.
Dwóch spiskowców skamieniało ze zgrozy - wreszcie na polanie zjawił się Hagrid, prowadząc za kaptur szaty nie opierającego się Petera.
- Tuście mi, huncwoty - powiedział. - A ten to kto? odwrócił Petera do światła i przyjrzał mu sie uważnie. - Cholibka, nie tegom przecież łapał... Gdzie jest tamten?
- Jaki tamten? - zdziwili sie wszyscy trzej.
- A niby ten Ślizgon, co was od pół godziny podsłuchiwał - wyjaśnił Hagrid. - Jegom chciał dostać, nie tego szczurka... czego się chichracie? - zapytał surowo, patrząc na Syriusza i Jamesa, którzy zgodnie unikali patrzenia na purpurowego z gniewu Petera. - Tamtemu tak przyłożyłem w tyłek, że ani uciekać nie musiał, poleciał jak z procy. A was to chyba wezmę za uszy i zaprowadzę do zamku.
- Haaagrid... - jęknęli wszyscy trzej. - Zlituj się... wiesz, ile ostatnio mieliśmy szlabanów?
- Chyba jeszcze za mało - Hagrid pokręcił kudłatą głową. - Ale jakbyście jutro po południu wpadli pokarmić hipogryfki, może bym zapomniał, że was tu widziałem.
- Stoi - zgodził się James wyciągając dłoń. - Auu! nie tak mocno!
- Macie swoją animagię - Syriusz niemal turlał się po trawie, gdy wracali do zamku przez błonia. - Już teraz jesteśmy w ścisłej elicie czarodziejów...
- Jak to? - zdziwił się wciąż jeszcze nadąsany Peter.
- A czy komuś innemu na świecie udało się zarobić szlaban u Hagrida?

Rozdział piąty

- Uważam, panie dyrektorze, że tych czterech już dawno powinno wylecieć ze szkoły - twarz Filcha zastygła w bladoszarą maskę wyrażającą jednocześnie głębokie uszanowanie dla rozmówcy, i równie głęboką odrazę do przedmiotu rozmowy - czterech uczniów, którzy z niewinnymi minami wpatrywali się w jasne oblicze Albusa Dumbledore'a. - Takie jest moje zdanie, jeśli pan profesor łaskaw.
- Nie sięgałbym jeszcze po aż tak radykalne rozwiązania, drogi Argusie - Dumbledore uśmiechnął się sponad swoich księżycowych szkieł. - Nasi czterej przyjaciele ostatnio rzeczywiście mieli pecha, ale prawdą jest, że tym razem niczego jeszcze nie zbroili.
- Jeszcze - parsknął Filch. - Kiedy się dowiedziałem, że buszują po zamku, była pierwsza w nocy. Pierwsza, panie dyrektorze. Poszedłem natychmiast...
- Podziwiam, mnie by się nie chciało - mruknął Dumbledore. - Wyrazy uznania dla Pani Norris. Jak widać potrafi łapać nie tylko szczury.
- To nie Pani Norris, tylko pewien uczeń ze Slytherinu - Filch nadął się tak, że wydawało się, że pęknie, tak samo z nieznanych dla Dumbledore'a powodów nadął się najmniejszy z winowajców. - Przypadkiem zobaczył ich w pobliżu wejścia do lochów...
- Ciekawe, co tam robił - mruknął znów Dumbledore. Czterej podsądni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Filch wbrew swym intencjom skierował właśnie całą sympatię dyrektora w ich stronę - Dumbledore organicznie wprost nie cierpiał donosicieli.
- A wy co macie do powiedzenia? - dyrektor spojrzał na nich, zdejmując na moment okulary. - Co robiliście o pierwszej w nocy przy wejściu do lochu Ślizgonów?
- Wtedy właśnie udało nam się znaleźć drogę, panie profesorze - zaczął James. - Zasiedzieliśmy się w bibliotece, i chcieliśmy przejść na skróty do wieży Gryffindoru... Niestety, zabłądziliśmy.
- Wy? - wyrwało się Dumbledore'owi. - Jakim cudem?
- Był piątek, panie profesorze - Syriusz bezradnie rozłożył ręce.
- Ach, prawda - każdy z nich mógł przysiąc na obu kolanach, że Dumbledore nie uwierzył w ani jedno wypowiedziane przez nich słowo. - Widzisz, Argusie, wszystko się wyjaśniło. Ja sam kiedyś w piątek zamiast do swojego gabinetu, trafiłem do wspaniale urządzonej komnaty, w której było chyba z tysiąc nocników...
- Nie sądzę, żeby ich spotkało coś podobnego - Filch spojrzał z obnurzeniem na chichoczących winowajców. - Łżą jak z nut, panie dyrektorze. Niech pan ich zapyta...
- Ponieważ jednak nie jesteśmy w stanie udowodnić tym gagatkom nic konkretnego - Dumbledore wyszedł zza biurka i przyjacielskim gestem położył dłoń na ramieniu woźnego - musimy udawać, że im wierzymy. Panowie są wolni. Prosiłbym jednak, żebyście dla własnego dobra postarali się więcej nie błądzić.
- Tak jest, panie dyrektorze - obiecał solennie Remus. - Czy możemy już iść? Mamy mnóstwo nauki...
- Chyba trochę przegiąłeś - ocenił James, gdy szli korytarzem w stronę wieży Gryffindoru. - "Mamy mnóstwo nauki"... Stary popatrzył na ciebie jakby chciał powiedzieć, że bezczelność też ma swoje granice.
- A ty co? "Zasiedzieliśmy się w bibliotece" - odciął się Remus. - Filch słuchał i uszom nie wierzył.
- Ba, jak go pięciu ludzi na raz robiło w konia... - mruknął Syriusz. - Byłem dumny ze Starego. Ten facet umie kłamać lepiej od nas.
- Aż tak to może nie - zawahał się Peter. - Ale starał się jak mógł.
- Gorzej, że na parę dni będziemy musieli odłożyć mapę - Syriusz szarmancko ukłonił się Grubej Damie, która zaśmiała się i puściła do niego oczko. - Koty za płoty.
- Już, kochasiu - Gruba Dama usunęła się, by zrobić im przejście do pustawej w sobotę rano wieży Gryffindoru.
- A mieliśmy narysowany prawie cały parter - westchnął Remus, wyjmując z torby gruby tom, w którym między kartkami wyraźnie odznaczał się złożony we czworo kawałek pergaminu. - To był dobry pomysł, żeby zacząć od dołu.
- I fatalny pomysł, żeby nie zabrać peleryny-niewidki - dokończył James. - Ten piekielny Ślizgon znowu za nami łazi.
- Trzeba go będzie kiedyś złapać - rozmarzył się Peter. - Złapać i przekonać, żeby nas nie szpiegował.
- Delikatnie, ale przekonująco - kontynuował z takim samym rozmarzeniem James. - Żadnej przemocy, żadnej brutalności, ale jakaż sugestywna perswazja....
- To by było niezłe - zgodził się Syriusz. - Ale najpierw musimy załatwić klienta, który ma pierwszeństwo.
- To znaczy? - nie zrozumiał Peter.
- Wytłumaczcie mu, bo mnie się nie chce - Syriusz rozciągnął się w fotelu i przymknął oczy. - Jak skończycie, niech mnie ktoś obudzi.
- On ma na myśli Filcha - wyjaśnił krótko James i "obudził" Syriusza zaciskając dwa palce na jego nosie. Przez chwilę trwało zamieszanie, bo Syriusz koniecznie chciał wlać mu za kołnierz resztkę pozostawionego od wczoraj w szklance dyniowego soku. Kiedy wreszcie przewrócone krzesło wróciło na swoje miejsce, a rozlany sok nieco przesechł, Remus odezwał się:
- Co mu zrobimy?
- Syriuszowi? Zmienimy go w pekińczyka i podarujemy Filchowi - odparł natychmiast James, lecz Black zgasił go.
- Przymknij się, dowcipnisiu. To musi być coś, co by Filchowi w pięty poszło, żeby wiedział, że to my, a nie miał najmniejszego dowodu.
- Przyprawimy Pani Norris skrzydełka, niech zapoluje na nietoperze - zaproponował Peter.
- I zostawi w spokoju szczury? Au! - Syriusz złapał się za ucho, w które właśnie dostał. - No co, myślałem o Soterze Belizariuszu!
- Kotka jest wredna, ale to nie ona nam podpadła - Remus wprawnie rozdzielił Syriusza i Petera. - Oślizgłego też musimy dorwać, ale on jest następny w kolejce. Ma ktoś pomysł na Filcha?
- Chyba ja... - James skinął na nich i trzy głowy nachyliły się nad stołem, nadstawiając sześcioro uszu.
- Dooobre - kiedy się wyprostowali w ich oczach płonął cichy tryumf bliskiego zwycięstwa. - Kiedy zaczynamy?
- Jak to kiedy? - James spojrzał po nich z lekką pogardą. - Wiadomo! Dzisiaj w nocy.
- Ale skąd weźmiemy tyle... - Syriusz przyglądał mu się z podziwem graniczącym z niedowierzaniem.
- Ciiiicho. Nie pękaj, znajdziemy - uspokoił go Remus. - Znam miejsce, gdzie jest tego dość i trochę.

~~@~~
- Ile najwięcej uniesiesz? - zapytał szeptem Remus, wpatrując się w ciemność małego magazynku na tyłach skrzydła szpitalnego. - Tu jest tego chyba za sto.
- Weźmiemy wszystkie! - zapalił się Peter, opierając na wysuniętym brzuchu pokaźny stosik. - Filch wyskoczy ze skóry...
- Nie bierz tyle, głupi, nie dasz rady - zmitygował go James, obciążony dokładnie takim samym ładunkiem. - Czekajcie, jeszcze zaklęcie, żeby było cicho... Ale jestem idiota, przecież mogę je zaczarować, żeby były lżejsze! Przed nami kawał drogi.
- Szkoda, że w zamku nie można otworzyć portalu - Syriusz miał minę, jakby co najmniej wiedział jak się to robi. - Dobra, chłopaki, wystarczy. I tak musimy tu wrócić.
- A swoją drogą, po co pani Pomfrey tyle tego? - zastanawiał się James upychając całe towarzystwo pod peleryną-niewidką. - Na wypadek jakiejś epidemii, czy co?
- Nie wiem, wiejmy stąd, zanim nas nakryją - Remus wysunął spod peleryny rękę z różdżką i zaklęciem zamknął magazynek.
Szli w stronę sali wejściowej, koło której znajdował się gabinet Filcha. Bo też gabinetem trzeba było nazwać to ponure pomieszczenie, pełne ciężkich, tandetnych a okazałych mebli, wśród których poczesne miejsce zajmowała osławioną kartoteka przewinień uczniów Hogwartu w ciągu ostatnich kilkuset lat.
Szybko pozbyli się swego ładunku, rozstawiając przyniesione z sobą przedmioty w najrozmaitszych miejscach - najwięcej dostało się oczywiście biurku Filcha.
- Popatrzcie, mamy tu oddzielną szufladkę! - wykrzyknął Syriusz, przyglądając się kartotece. - Jak byk, Potter, Black, Lupin, Petigrew... Pettigrew pisze się przez dwa t, nieuku.
- Tu są lepsze rzeczy - Remus wysunął inną szufladkę, zawierającą znacznie starszą część archiwum. - Fiszki jeszcze po łacinie, in dormitorio puellarum status erat... przebywał w dormitorium dziewczyn, ciekawe, co mu za to zrobili... Poena: plagae, decem, o Boże, dostał dziesięć batów. Co za czasy... A tamten? Asinus asinorum in saecula saeculorum*, ale się ktoś wysilił...
- Ja już wolę to, posłuchaj - przerwał mu Syriusz. - "Uporczywie i w warunkach recydywy zatykali gumą do żucia dziurkę od klucza zamka komórki na miotły, uniemożliwiając korzystanie ze sprzętu..."
- Brzmi znajomo - przytaknął James. - No co, nacieszyliście się? To smarujemy po drugą porcję.
Z drugą porcją poszło równie gładko, jeśli nie liczyć momentu, kiedy James potknął się o brzeg peleryny-niewidki i cały jego balast, z ogromnym hałasem, bo tym razem zapomnieli o zaklęciu wyciszającym, wylądował na podłodze sali wejściowej, płosząc śpiącego pod sufitem nietoperza.
- Ile tam tego jeszcze zostało? - zainteresował się James, kiedy zabierali się do trzeciego okrążenia.
- Jeszcze tylko parę, ale między nimi jeden naprawdę ogromny... Istny tron - cieszył się Remus. - Postawimy go na samej górze.
- To ja go wezmę! - Peter gorliwie wyciągnął ręce. - Wszystkie już? To idziemy.
- Jeju, Filch pęknie ze złości... - przeżywał James. - Będzie mógł dać głowę, że to my, ale nie będzie miał ani cienia dowodu...
Nagle znieruchomieli. Drzwi gabinetu Filcha były szeroko otwarte, a w środku, najwyraźniej podziwiając osobliwą dekorację, stali... Filch i Dumbledore. Chłopcy zamarli w bezruchu, bojąc się odetchnąć.
- To nie mógł być nikt inny, tylko oni!!! - Filch aż podskakiwał ze złości, a u jego stóp podskakiwała, najwyraźniej naśladując swego pana, nastroszona, fukająca Pani Norris. Dumbledore rozglądał się po gabinecie i widać było, że z największym trudem stara się powstrzymać śmiech.
- To ich robota, panie profesorze! - pieklił się dalej Filch. - Jeśli zamierza pan dłużej tolerować tych huncwotów, ja rezygnuję!
- Co daj Boże amen - przytaknął nabożnie Syriusz i... niechcący nastąpił na brzeg peleryny.
Peter, popchnięty nagle, poleciał do przodu, a z jego rąk wypadł na podłogę ogromny, biały, emaliowany nocnik ze szlaczkiem z małych, różowych kwiatuszków. Ze straszliwym brzękiem rabnął o posadzkę i potoczył się prosto pod nogi Dumbledore'a.
Dyrektor nie wytrzymał. Zdjął okulary, włożył do kieszeni i ryknął śmiechem tak zaraźliwym, że chłopcy ukryci pod peleryną mało nie pozjadali powpychanych w usta własnych rękawów. Dumbledore jeszcze przez długą chwilę pokładał się ze śmiechu, patrząc na nocnik w kwiatki, i sto innych, zdobiących cały pokój.
- No wie pan... - tyle tylko zdołał wykrztusić purpurowy z gniewu Filch. Dumbledore wreszcie opanował się.
- Wybacz, Argusie, ale te kwiatuszki... Nie mogłem się opanować. Wyciągnął rękę w stronę drzwi i strzelił palcami.
- Accio!
Peleryna-niewidka przyfrunęła do niego, odsłaniając stłoczonych w drzwiach czterech przyjaciół. James i Syriusz dzierżyli w dłoniach każdy po sporym nocniku, Remus miał ich aż dwa.
- No, panowie, tym razem nie sądzę, żebyście zabłądzili - powiedział Dumbledore, a jego niebieskie oczy za księżycowymi szkłami na moment stały się poważne. - Doceniam waszą umiejętność korzystania z inspiracji, ale tym razem chyba przesadziliście.
- A nie mówiłem! - Filch miał minę, jakby spotkało go największe w życiu szczęście. - Mamy ptaszków... Panie dyrektorze, loch i kajdany czekają.
- O nie, brzęczałyby tak samo, jak te tutaj... - Dumbledore znowu zaczął chichotać, co odebrało biednemu Filchowi sporo satysfakcji.
- Jeśli pan nie ukarze przykładnie tych huncwotów, słowo daję, odchodzę!!!
- Nie, drogi Argusie - Dumbledore objął go za ramiona. - Ktoś musi czuwać nad tym miejscem. Hogwart cię potrzebuje. I ja też. A tych huncwotów... no cóż. Zapewne trzeba ich jakoś ukarać, niech pomyślę... Przede wszystkim musicie zabrać stąd te wszystkie... naczynia - Dumbledore znowu walczył z atakiem śmiechu.
- Zaraz wrócą do skrzydła szpitalnego - zapewnił James, profesor jednak przerwał mu.
- Nie, nie do skrzydła szpitalnego. Zaniesiecie je do pokoju wspólnego Gryffindoru. Pan Filch da wam farby i pędzelki, i na każdym z nocników wymalujecie - podniósł z podłogi naczynie ze szlaczkiem i przyjrzał mu się uważnie - po sto takich kwiatuszków. To powinno was zająć na jakiś czas...

* Osioł nad osłami na wieki wieków, stara szkolna sentencja.

Rozdział szósty

- "Ponieważ działaniu Pierwszego Eliksiru zawsze towarzyszą wizje, często połączone z drgawkami i utratą przytomności - głos Petera, czytającego fragment "Historii animagii" drżał lekko - ...uznano go za podstawowy test dla organizmu czarodzieja, mający sprawdzić, czy w ogóle może on zostać animagiem. Ci, u których test się nie powiódł, odczuwali jedynie objawy ostrego zatrucia pokarmowego, podobnie bywało gdy - w celach badawczych - eliksir stosowano u mugoli."
- Widzisz, nawet mugolom nic się nie dzieje - przerwał mu James. - Najwyżej polecisz raz i drugi do kibla...
- Mugolom nic, ale nam może - zaprotestował Peter i czytał dalej: - "Dowiedziono, iż test najlepiej znoszą osoby zdrowe i przede wszystkim młode. Nie jest tajemnicą, iż w ubiegłych wiekach do animagii przygotowywano głównie dzieci, twierdząc, że ich organizmy najlepiej przystosują się do autotransmutacji przez swą naturalną elastyczność i podatność na zmiany. Oczywiście w naszych czasach nikt nie odważyłby się zastosować Pierwszego Eliksiru u osoby niepełnoletniej..."
- I to jest duży błąd - znów wtrącił się James. - Skoro mamy do tego naturalne predyspozycje, czemu ich nie wykorzystać?
- Już nie mamy - Peter przelatywał oczyma tekst. - W średniowieczu zaczynano uczyć animagii już siedmio i ośmioletnie dzieci.
- Tośmy są ciut spóźnieni - zauważył sarkastycznie Syriusz. - Ale u nas w podstawówce tego nie uczyli.
- Niekoniecznie, posłuchaj: "Najwłaściwszym jednak, z biomagicznego punktu widzenia wydawałby się wiek od piętnastu do osiemnastu lat, oczywistym jest jednak, że struktura psychiczna piętnastoletniego czarodzieja nie jest jeszcze w pełni przygotowana do odpowiedzialnego posługiwania się animagią."
- Jakbym słyszał McGonagall - zaśmiał się Syriusz. - Zobacz, czy czasem nie ona to pisała?
- Coś ty, Minia napisałaby, że wyjątkowa niedojrzałość psychiczna piętnastoletnich czarodziejów całkowicie wyklucza ich jako potencjalnych animagów, ze szczególnym uwzględnieniem pana Syriusza Blacka - James porozumiewawczo zmrużył oko. - Jest tam jeszcze coś ciekawego?
- Nie, historie o animagach i ich przemianach, literatura fantastyczno-przygodowa - Peter przekartkował książkę. - Może byśmy się wreszcie zabrali do roboty?
- Jeszcze tylko parę spraw technicznych - uspokoił go James. - Eliksir będzie gotowy do wypicia w sobotę o jedenastej wieczorem. W sobotę, bo gdyby te cholerne atrakcje miały potrwać dłużej, lepiej mieć w zapasie cały dzień.
- To jeszcze lepiej w piątek, mielibyśmy dwa dni - zauważył Peter. - Nie, bo gdybyśmy w sobotę znikli na dłużej, zaczęli by nas szukać. Tym bardziej, że my z Syriuszem mamy w sobotę dodatkowy trening. W niedzielę zawsze jest więcej luzu, można iść na błonia, można przespać cały dzień...
- Zamkniemy dormitorium zaklęciem, a Remus będzie opowiadał wszystkim, że jeszcze śpimy - uzupełnił Peter.
- Akurat - milczący dotąd Remus wzruszył ramionami. - Chyba, że się rozdwoję. Chcę być przy was cały czas, gdyby coś się działo.
- Solidarność ssaków - James poklepał go po ramieniu, widać było jednak, że jest mu wdzięczny. - Musimy przygotować poduszki i koce...
- I wybrać którąś z sal na trzecim piętrze - dodał Syriusz, James jednak pokręcił przecząco głową.
- Pomyślałem właśnie, że lepiej, gdybyśmy tego nie robili w zamku - powiedział ściszając głos. - Nawet najbardziej zapomniane sale nie są bezpieczne. Jest Filch, jest Pani Norris, jest Gumowe Ucho Dumbledore'a...
- Ta misa w jego pokoju to nie jest żadne ucho, tylko myślodsiewnia - zaprotestował Syriusz. - Nie wiem, jakiemu idiocie wpadło do głowy, że Stary przez to podsłuchuje. Absurd!
- Wszystko jedno. Ale faktem jest, że po tych eliksirach możemy zachowywać się... nie całkiem cicho. Hałas może kogoś ściągnąć, zaklęcia wyciszające mogą nie wytrzymać... Krótko mówiąc, wymyśliłem Wrzeszczącą Chatę.
- Jedyne miejsce, gdzie można wrzeszczeć do woli i nawet nikt się nie zdziwi - zgodził się Syriusz. - I do którego wejście znają trzy osoby... oprócz nas.
- W dodatku te trzy osoby, co trzeba - dodał Remus. - Oprócz mnie tylko Dumbledore i pani Pomfrey, prawie jak pogotowie ratunkowe...
- Tylko żebyś nie spietrał i nie wezwał nikogo przed czasem - zapowiedział surowo James. - Pamiętaj, tylko gdybyśmy się nie ocknęli przed niedzielą wieczór. Powiedzmy, do siódmej. Albo gdybyśmy nie odjechali, tylko zaczęli na przykład umierać... Żartuję - dodał szybko, widząc, że Peter lekko zielenieje. - Dam ci na kartce cały spis ewentualnych awarii.
- Muszę jeszcze iść do Hagrida po włos z sierści Kiełka - dodał szybko Syriusz, jakby i jemu nie bardzo chciało się myśleć o kłopotach.
- Tylko się nie pomyl i nie weź z Kubusia - zachichotał Peter. - Albo czterorogiej krowy...
- Cicho, ty szczurku. Ciekawe, jak będziesz wyglądał z łysym ogonem, takim długim, glizdowatym... Glizdogon to ładne imię, nie uważacie, chłopaki?
- Ja ci dam Glizdogona! - zawył Peter, i natychmiast umilkł. W ich stronę szła, z miną nie wróżącą nic dobrego, pani Sprout.
- Już skończyliście? Pokażcie no, co zrobiliście na dzisiejszej lekcji - zażądała wchodząc pomiędzy wielkie donice z palmami. - Mieliście posadzić wszystkie naparstnice, całą grządkę... co?! Nawet nie zabraliście się do roboty, tylko czytaliście jakieś głupstwa! - oskarżycielskim gestem wskazała odłożoną przez Petera książkę, która na szczęście leżała tylną okładką do góry. - To już bezczelność, przez całą lekcję nie kiwnęliście palcem! Nie można was ani na chwilę spuścić z oka, jak małe dzieci! Pokaż no mi tę książkę, Potter - zażądała nagle, szukając okularów w kieszeniach ubrudzonej ziemią szaty. - Co to jest?
- "Quidditch przez wieki", pani profesor - skłamał James, podając jej książkę. Nie zawiódł się - profesor Sprout otrząsnęła się, jakby podał jej skorpiona.
- Quidditch? Wam tylko to jedno w głowie, uganianie się na miotłach nie wiadomo za czym! - wszyscy wiedzieli, że nauczycielka zielarstwa patologicznie wprost nie znosi quidditcha, a udział Puchonów w rozgrywkach traktuje jak niemiłą przypadłość. - Cała wasza czwórka zamelduje się tutaj dziś wieczorem... Będziecie mieli trening, że popamiętacie!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Minerwa
post 14.05.2004 14:02
Post #2 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004




Rozdział siódmy

- Gotowe? - James rozejrzał się po pokoju na piętrze Wrzeszczącej Chaty. Całą podłogę pokrywały przyniesione z dormitorium poduszki, koce i kołdry - było tam też kilka purpurowych puchowych śpiworów, wytrzaśniętych przez Syriusza nie wiadomo skąd.
- Gotowe - głos Petera trochę drżał. Syriusz tylko skinął głową. Remus z różdżką w dłoni, oparty o ścianę, patrzył przed siebie nieruchomym wzrokiem.
- Lunatyk, ocknij się - przywołał go do porządku James. - Na medytacje będziesz miał całą noc. Peter, szklanki.
- Tak jest - Peter ostrożnie wyjął z kieszeni szaty trzy niewielkie szklane naczynia.
- Wynieś je potem, żebyśmy się nie pokaleczyli - powiedział James do wciąż milczącego Remusa. - Kociołek.
- Okay - Syriusz postawił na środku pokoju kociołek z brudnobiałą cieczą, która cały czas bulgotała. - Uwaga, nalewam.
Powoli, starając się za wszelką cenę opanować drżenie rąk, rozlał białawą ciecz do trzech naczyń i oddał Remusowi pusty kociołek.
- Zaklęcie - rozkazał James. - Remus, ty też.
Cztery różdżki wyciągnęły się nad trzema szklankami, czworo ust wypowiedziało chórem długie, niezrozumiałe słowo.
- Włosy - James wyjął z kieszeni papierowe zawiniątko. To samo zrobili Peter i Syriusz.
Ciecz w trzech szklankach zawrzała jeszcze gwałtowniej. Spiskowcy wymienili tryumfalne spojrzenia - znaczyło to, że eliksir jest dobry. Jak dotąd wszystko szło bez awarii.
- Drugie zaklęcie - zakomenderował James. - Tym razem bez Remusa. Peter, wyżej różdżka.
- Transsubstantiatio!
- Dobrze. Remus, w ręce twoje - James uroczyście wręczył mu swoją różdżkę, to samo zrobili pozostali. - Chłopaki, pijemy. Tylko nie pomylić szklanek.
- Nie ma obawy - Peter podniósł swoją, w której po wrzuceniu szczurzego włosa brudnobiała ciecz przybrała jednolicie szary kolor. W szklance Jamesa płyn był brązowy, u Syriusza zaś smoliście czarny.
- Cisza - James powoli, uroczyście podniósł do ust swoją szklankę i opróżnił ją trzema łykami. To samo zrobili Syriusz i Peter. Remus stał pod ścianą. Przez kieszenie szaty mocno rysowały się zaciśnięte pięści. Na efekt trzeba było chwilę poczekać - akurat tyle, by oddawszy Remusowi naczynia (James oddał też okulary) rozsiedli się wygodnie na pokrywających podłogę poduszkach.
Pierwszy odpadł Peter.
Zerwał się z miejsca i rzucił do drzwi, jakby chciał uciekać, coś jednak zatrzymało go w pół drogi. Runął na podłogę - Remus patrzył ze zgrozą, jak ciałem przyjaciela wstrząsają drgawki. Przełamując strach podbiegł i wepchnął mu między zęby zwiniętą mocno chusteczkę. Nie było to łatwe, bo Peter na krótką tylko chwilę otworzył usta do krzyku - jego wrzask przeszedł w wycie, potem w krótkie, urywane jęki. Wił się i rzucał, jakby miotany niewidzialną siłą - widać było, że zawładnęła nim magia i nikt na świecie nie jest w stanie mu pomóc. Może poza czarodziejem o wiele mocniejszym niż Remus Lupin, który przyklejony plecami do ściany rozszerzonymi z przerażenia oczyma patrzył na to, co dzieje się z jego przyjaciółmi.
Bo wkrótce to samo zaczęło się z Jamesem. Ta sama paniczna ucieczka, krzyk, drgawki - Remus spodziewając się tego przygotował w kieszeniach kilka dużych, zwiniętych chustek.
Jako ostatni poddał się Syriusz. Tym razem do drgawek dołączyło się jeszcze głuche, jednostajne wycie, przerywane jękami bólu. Remus ze zgrozą patrzył, jak ciała przyjaciół przybierają nienaturalną, szarobrązową barwę. Jako wilkołak widział i umiał znieść niejedno, czuł jednak niejasno, że ta noc we Wrzeszczącej Chacie będzie jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczył w życiu.
W godzinę potem był już tego pewny. Do drgawek i jęków bólu dołączyły się upiorne trzaski jakby pękających kości. Ciała przyszłych animagów kurczyły się gwałtownie i rozprężały, przy czym James powiększał się, a Syriusz i Peter maleli. Remus pomyślał, że zaczęła się ostatnia, najważniejsza faza testu - jeśli w ciągu najbliższych kilku godzin uda im się całkowicie przemienić, pierwszy krok do animagii będzie można uznać za udany.
Wycie powoli cichło, uspokajały się drgawki. Trzy szarobrązowe kształty, w których już tylko z trudem można by się dopatrzeć zarysów ludzkich ciał, znieruchomiały. Gdyby nie wciąż poruszający je oddech można by sądzić, że dziwne istoty nie żyją - one jednak oddychały, i to nieco szybciej, jak śpiące zwierzęta. Remus pomyślał, że powinien im pomóc ułożyć się wygodniej. Poskręcani, z głowami wciśniętymi ni to w ręce, ni zwierzęce łapy, każdy w samotności, dochodzili do swojej przemiany. Remus stał bez ruchu. Nie miał odwagi podejść i dotknąć Tego Czegoś, co kiedyś było Syriuszem, Jamesem, Peterem. Usiadł pod ścianą, zasłonił twarz rękami - i pożałował, że dopiero teraz wpadł na ten pomysł.

~~@~~

Syriusz najpóźniej z nich wszystkich stracił przytomność. Ból przenikał każdą komórkę jego ciała, łamane kości rozrywały żyły i mięśnie, pot zalewał oczy. Poczuł, że leci w jakąś przepaść, spada coraz niżej i niżej - ale w miarę spadania opuszcza go ból, traci świadomość własnego ciała.
"Umieram" - błysnęło mu w przelocie i... poczuł, że się budzi. Wspomnienie Wrzeszczącej Chaty i przeżytych w niej tortur było już daleko za nim, więc nawet nie zdziwił się, że znalazł się na łące. Resztką swojej dawnej świadomości przypomniał sobie wyczytane gdzieś zdanie, że droga przez łąkę prowadzi do raju - i nawet nie zdziwił się, jak bardzo ta łąka go przypomina.
Było na niej mnóstwo zwierząt. Nie sprawiały wrażenia stłoczonych, a jednak w którą spojrzało się stronę, wzrok napotykał któreś z nich. Najwięcej psów i kotów, ale były też konie, sarny, wiewiórki, niedźwiedzie, króliki. Niżej uwijały się chomiki, myszy, jeże. Całe bractwo w najlepszej zgodzie bawiło się pod opieką chudego, brodatego czarodzieja, który widząc Syriusza poklepał jeszcze po grzbiecie zaglądające mu do kieszeni łaciate cielątko i ruszył w jego stronę.
- Witaj - powiedział. - Szybko tu trafiłeś.
- Wypiłem eliksir - Syriusz nie mógł oderwać wzroku od baraszkujących zwierzaków. - To jest raj, prawda? - zapytał nieoczekiwanie.
- A czy ja wyglądam na Adama? - chudy czarodziej roześmiał się, jego brązowe oczy błyszczały wesoło w spalonej słońcem twarzy. - A może na Ewę? Oczywiście węże też tu mamy - wskazał rosnące nieopodal drzewo, z którego zwieszało się kilka sennych od słońca gadów.
- A... a kim jesteś? - odważył się zapytać Syriusz.
- Frank - czarodziej wyciągnął rękę. Była sucha i gorąca, a jej mocny uścisk ostatecznie przekonał Syriusza, że nie śni. - Przewodnik Animagów.
- Syriusz Black - Syriusz czuł, że lubi tego dziwnego człowieka, niezależnie od tego, czy jest on realną postacią, czy wytworem halucynacji. - Dokąd mam iść?
- Na razie donikąd. Jak przyjdzie czas, pobiegniesz. Na własnych czterech łapach - Frank schylił się i podniósł z ziemi czarnego kudłatego szczeniaczka, który wdrapawszy się na but Syriusza z zainteresowaniem obwąchiwał sznurówki. - Popatrz na tego brzdąca.
- Śliczny - Syriusz wziął pieska na ręce, otarł się policzkiem o aksamitny łebek. Psiak musiał niedawno otworzyć oczy, bo był jeszcze zupełnie niezdarny.
- To jesteś ty - powiedział Frank tak naturalnie, jakby była to rzecz oczywista. - Już widzisz, węszysz, poznajesz świat... a jesteś jeszcze bezradny. Prawie jak ludzkie dziecko.
- Wiem - przyznał z pokorą Syriusz. Frank uśmiechnął się i mówił dalej:
- Chcąc stać się animagiem musisz sprawić, że ten pies stanie się tobą, a ty nim. Będzie dorastał w tobie, uczył się razem z tobą...
- Jak mam to zrobić? - zapytał Syriusz, drapiąc pieska za uchem.
- Musisz wiedzieć o nim wszystko. Musisz myśleć tak jak on. Na każdym kroku wyobrażaj sobie, że tu jesteś, że bawisz się... nie z nim jako człowiek, ale tak jak on sam.
- Czy będę mógł z nim rozmawiać?
- Kiedy myślisz, rozmawiasz ze sobą. To będzie tak samo. Ale zanim przyjdziesz tu znowu, musisz rozumieć go jak samego siebie. Jak mam go nazwać? - zapytał nagle.
- Łapa - odparł bez namysłu Syriusz.
- Łapa - Frank wziął od niego pieska, zajrzał w głupiutkie, brązowe oczka. - To twoje zadanie na następną lekcję, Syriuszu. Rozmowa z samym sobą.
- Będę pamiętał - obiecał Syriusz. Nie pytał, kiedy będzie ta "następna lekcja", a i chudy czarodziej nie spieszył się do dalszych wyjaśnień.
- No to weź Łapkę - Frank rozpiął mu górny guzik szaty i włożył pieska w zanadrze. - I chodź. Pokażę ci resztę łąki. A potem las.

~~@~~

W tej samej chwili Remus Lupin wyczarował jeszcze jedną świecąca kulę, na miejsce tej, która przed chwilą zgasła. Jasne światło, które zalało zrujnowany pokój nie miało nad nim litości. Wśród pozwijanych koców zobaczył troje zwierząt. Młodego jelenia o niewielkich, ale już rozgałęzionych rogach, czarnego, kudłatego psa i monstrualnej wielkości szczura - Peter widocznie nie dał rady jeszcze skurczyć się do właściwych rozmiarów. Przemiana była zakończona. Na jak długo? Z książek, które studiowali we czwórkę Remus wiedział, że stan taki może potrwać nawet kilkanaście godzin, i zakończy się ponowną transformacją w ludzką postać. Rzadko, bardzo rzadko i tylko na skutek potężnych a złośliwych zaklęć zdarzało się, że czarodzieje nie powracali do swego pierwotnego wyglądu - żyli z ludzką świadomością w zwierzęcym ciele, póki ktoś nie zdołał zdjąć z nich czaru. Remus zapatrzył się na śpiących przyjaciół. Już prawie nie mieściło mu się w głowie, że to jednak są oni - James, Syriusz i Peter. Irracjonalnie pomyślał, że może ich już nigdy nie zobaczyć. Co wtedy powie ich rodzicom? Jak stanie przed Dumbledore'em, tym, który zaufał mu na długo przedtem, zanim zrobili to przyjaciele? Jak przejdzie mu przez gardło, że zrobili to z jego powodu, dla niego, by towarzyszyć mu podczas pełni? Kiedy przed dwiema godzinami patrzył na ich miotane bólem ciała nie myślał o tym - wiedział tylko, że cierpią. Teraz jednak z całą ostrością zdał sobie sprawę, że to wszystko dzieje się z jego powodu. Dla niego. Że tyle warte są jego oszalałe z bólu noce w szczelnie zamkniętym domu, tyle warta jest jego samotność... Nie. Nie tak. Tyle warta jest przyjaźń. Ich przyjaźń. Nagła radość oświeciła go jak błysk pioruna. Teraz mogło stać się już wszystko. Uniesienie odebrało mu głos, zaparło oddech. Poprzednia bezsenna noc, gdy ostatni raz rozważali wszystkie za i przeciw, potworne napięcie nerwowe ostatnich godzin, nagła radość - wszystko to zrobiło swoje. Remus Lupin schował głowę w najbliższej poduszce i rozbeczał się.

~~@~~

Kiedy weszli do lasu, Syriusz poczuł, że dookoła robi się coraz ciemniej. Tu już nie było zwierząt, albo może udały się na spoczynek. Syriusz też był zmęczony - miał ochotę położyć się na mchu pod którymś drzewem i zasnąć.
- Jeszcze chwilę - usłyszał za sobą głos Franka. Odwrócił się, ale brodatego czarodzieja nie było. Zniknął albo się teleportował, bo nigdzie też nie było słychać jego kroków. Syriusz rozejrzał się, chcąc odnaleźć ścieżkę, którą przyszli. Było już jednak zupełnie ciemno.
Nagle poczuł ją. Ścieżkę z ich śladem, własny zapach, tysiączne wonie wieczornego lasu, zapach butwiejących liści, igliwia, kwiatów... Kierując się tym ostatnim ruszył tam, skąd woń kwiatów dochodziła najsilniej. Nie pomylił się. Świat jego zmysłów, tak cudownie rozszerzony, wabił go niezliczoną ilością zapachów, uwodził - ale i obiecywał, że nie da mu zginąć. Wiedziony węchem, wrócił na to samo miejsce, gdzie rozmawiali z Frankiem. Malutki Łapa, który przed godziną zasnął wtulony w jego podkoszulek, teraz obudził się i zapiszczał. Syriusz wyjął go zza pazuchy. Piesek zapiszczał jeszcze raz, i nagle jakby wsiąkł w trzymające go ręce - znikł bez śladu. Syriusz westchnął. Rozejrzał się po uśpionej łące i wciągnął nosem jej bogaty, mocny zapach. Od tej woni nagle zakręciło mu się w głowie i poczuł, że łąka wiruje dookoła niego. Upadł na ziemię.
Przez długą chwilę szamotał się, usiłując się wydostać z oplątujących go traw. Poczuł chłód i dotkliwą świadomość, że oto znów znajduje się zupełnie gdzie indziej. Powoli przypominał sobie rodziców, Hogwart, przyjaciół, Wrzeszczącą Chatę... i ten cholerny eliksir, którego działanie chyba właśnie zaczynało mijać.

~~@~~

Remus Lupin ocknął się. Nie wiedział, jak długo tak leżał, wzdychając do wszystkich magicznych potęg, by to, co niedawno widział w zakurzonym pokoju Wrzeszczącej Chaty było tylko snem. Wreszcie otworzył oczy. Nie, to jednak była jawa. I nawet, w sumie, nienajgorsza. Trzej przyszli animagowie leżeli wciąż na podłodze w dziwacznie poskręcanych pozach, ale ich powrotna transmutacja już się zaczęła. Z chwili na chwilę stawali się coraz bardziej sobą - Remus wepchnął pięść do ust, by nie krzyczeć z radości. Wyczarował jeszcze jedną świecącą kulę i przyniósł z przedpokoju kubki, herbatę i czajnik.
Syriusz długą chwilę jeszcze walczył z ogarniającą go jawą. Wreszcie podniósł głowę. Znowu pierwszym co poczuł był zapach. Zrujnowanego drewnianego domu, własnego potu, ziół i... jeszcze kogoś. Przyjaciela. Człowieka i nie całkiem.
- Remus!
- Obudziłeś się! - Remus złapał go za ramiona, potrząsnął mocno. - Żyjesz!
- Tak... - Syriuszowi mało nie zakręciło się w głowie. Remus pachniał nieprzespaną nocą, strachem, łzami - ale także czymś krzepiącym i dobrym. - A jak chłopaki?
- Jeszcze się nie obudzili. Chcesz herbaty?
- Głodny jestem - Syriusz zdziwił się słysząc własny głos, głód był bowiem ostatnią rzeczą, jaką mógłby teraz odczuwać. Kiedy jednak wypowiedział te słowa, poczuł ssanie w żołądku.
- Przewidziałem to - Remus troskliwie odwinął z papieru bułkę z żółtym serem i podał mu. - Masz - jednym skinieniem różdżki wyczarował gorącą wodę w czajniku i zaparzył herbatę. - To ci dobrze zrobi.
- Dzięki - Syriusz rzucił się na jedzenie. Bułka była wczorajsza, pachniała masłem i czerstwym pieczywem, pomieszanym z wonią zgniecionego sera, mimo to gryzł ją wielkimi kęsami i połykał prawie nie żując. - O Boże, jaki jestem głodny.
- Mamy jeszcze trochę czasu - Remus spojrzał na zegarek. Podniósł z podłogi śpiwór i kilka poduszek i przygotował pod ścianą prowizoryczne posłanie. - Prześpij się, widzę, że ledwo patrzysz.
- Chciałbym być przy tym, jak oni się obudzą - Syriusz wskazał głową przewracających się jakby w niespokojnym śnie Jamesa i Petera. - Już chyba wracają.
- Skąd wracają? - zapytał cichym głosem Remus.
- Opowiem ci, wszystko ci opowiem - Syriusz przebiegł w myślach wszystko, co czytał o animagii, nigdzie jednak nie przypominał sobie zakazu mówienia komuś o swoich wizjach. - Ale jak trochę odpocznę.
- Jasne - Remus przyglądał się, jak rozpina guziki szaty. - Daj, pomogę ci. A cóż to takie mokre?
- Co mokre? - Syriusz pomacał przód swej szaty, potem powąchał go. - O ten zbereźnik, zsikał mi się...
- Kto?
- Łapa. Malutki, jeszcze prawie ślepy. Widziałem go - Syriusz zdjął przez głowę szatę, okrył się kocem. - Długo to trwało?
- Dosyć długo. Teraz jest niedziela, piąta po południu. Poczekamy, aż się chłopaki pobudzą, prześpimy się, i pójdziemy na śniadanie - Remus starał się tym gadaniem o zwykłych sprawach zamaskować niepokój i coraz bardziej rosnącą ciekawość. Oho, Peter już zaczyna - dodał, widząc, że Pettigrew dźwiga się na rękach i trzęsie głową, próbując odpędzić resztki nękających go zwidów. - Glizdogon! Glizdogon, obudź się!
- Po co? - zapytał całkiem przytomnie Peter, otwierając jedno oko. - Już siódma?
- Nie - Remus zrobił kolejną herbatę i podał mu. - Wypij to, i możesz chrapać dalej.
Ostatni obudził się James. Otworzył oczy i długo, długo wpatrywał się w obwieszony pajęczynami sufit. Wreszcie powiedział tylko jedno słowo, ale za to takie, że Remus i Syriusz zerwali się na równe nogi.
- Co się stało?!
- Nic - James usiadł, zamknął oczy, by trochę stłumić zawroty głowy. - Szkoda, że już się skończyło.
- Wypij to i w kimono - Remus wypełnił do końca swoją samarytańską misję. - Zdążymy się jeszcze trochę przespać.
Kiedy ponownie się obudzili, przez okiennice Wrzeszczącej Chaty wpadało światło. Remus zerwał się szukając zegarka, wpadł na niego James, który właśnie szukał okularów, a obaj zderzyli się z szukającymi swoich różdżek Peterem i Syriuszem.
- Chłopaki, jest punkt ósma!!! - rozdarł się rozpaczliwie Remus. - Co mamy pierwsze, wróżbiarstwo... Niech to licho, Trelawney pewnie myśli, że się jej sprawdziła przepowiednia i zeżarły nas mantykory...
- Ale się rozczaruje, bidula - mruknął James, dopinając guziki szaty. - Łapa, uczesz się! Wyglądasz, jakbyś spał na sianie.
- Ty jeszcze lepiej - Syriusz nerwowo przygładził włosy. - Lecimy!!!
Wpadli do korytarza. James momentalnie wysunął się na czoło, biegł pierwszy, co chwilę oglądając się na pozostawionych w tyle kolegów.
- Ale pruje, niech go licho - dyszał Peter. - Gdzie ty się, Rogaty, tak spieszysz?.. Do Sybilli ci pilno? Remus nie mówił nic. Od dłuższego czasu obserwował Syriusza obwąchującego wszystko z iście psią gorliwością, teraz James gnał jak jeleń... Był ciekaw, czym zaskoczy go Glizdogon.
Okazało się to pod Wierzbą Bijącą - Peter wyszedł pierwszy i tak zwinnie przemknął do zbawczego sęka, że drzewo nie zdążyło go nawet dotknąć. Gałęzie zamarły i czterech spiskowców wydostało się na zasypane śniegiem błonia. Kiedy dopadli wieży Sybilli było wpół do dziewiątej. Bez tchu wspięli się po drabinie na górny pomost i stanęli przed obliczem nauczycielki wróżbiarstwa, która na ich widok wypuściła z rąk szklaną kulę. Gdyby nie Lilka, która jednym zaklęciem zatrzymała kulę na dziesięć centymetrów nad podłogą, wizja profesor Trelawney zmieniłaby się w kryształowy śmietnik. Sybilla pisnęła przeraźliwie, a potem wycelowała w czterech przyjaciół długi, kościsty palec z jeszcze dłuższym szmaragdowym paznokciem.
- Co wy sobie myślicie?! - zapytała głosem rozzłoszczonej harpii, tracąc w jednej sekundzie całą swą nieporadną łagodność. - Przychodzicie pod koniec lekcji, wpadacie niszcząc aurę, przez was tak się zdenerwowałam... Ach... - Sybilla Trelawney przypomniała sobie, że subtelnym wróżkom nie wypada wydzierać się, jakby były profesorami eliksirów. - Co najmniej przez tydzień nie odbuduję swojej aury, wszystkie przepowiednie będą na nic - tu nie tylko czwórka przyjaciół, lecz i reszta klasy spojrzała po sobie, wymieniając porozumiewawcze uśmieszki.
- Przepraszam, pani profesor, zaspaliśmy - tłumaczył James. - Uczyliśmy się wczoraj do późna...
- Nie kłam, Jamesie Potter! - profesor Trelawney znowu wycelowała w niego szmaragdowy paznokieć. - Widziałam was wczoraj w mojej kuli, siedzieliście "Pod Trzema Miotłami" aż do zamknięcia gospody! Nie, moi drodzy, tego już za wiele. Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem, zasłużyliście na porządny szlaban.
- Żeby tak jeszcze wiedziała za co - mruknął James, gdy schodzili po drabinie, bo tymczasem lekcja dobiegła końca. - Świetnie się bawiłem pod "Trzema Miotłami", a wy, chłopaki?


Rozdział ósmy

Gdy Remus Lupin wyszedł z Wrzeszczącej Chaty, było już po lekcjach. Wstąpiwszy do pani Pomfrey na rutynowe badania, poszedł prosto do wieży Gryffindoru. Ku swojemu zdziwieniu w pokoju wspólnym nie spotkał żadnego z przyjaciół - wszyscy Gryfoni zgodnie twierdzili, że po ostatniej lekcji James i Peter pomaszerowali prosto do dormitorium, a Syriusz gdzieś znikł.
Remus powlókł się na górę. W dormitorium panował zwykły o tej porze bałagan, na kilometr jednak można było wyczuć, że stało się coś niezwykłego. I raczej niezbyt miłego - sądząc z przygnębienia Jamesa i przerażenia na twarzy skulonego na krzesełku Petera.
- Co się stało? - Remus najpierw starannie zamknął drzwi. - Gdzie Syriusz?
- Ojejku, Lunatyk, zabijesz nas - lamentował James. - Wiesz, co ten idiota zrobił?
"Idiota", czyli Peter Pettigrew, skulił się jeszcze bardziej i widać było, że gdyby się zmieścił, chętnie wlazłby pod swoje krzesło.
- Co jest? - Remus pomyślał, że jedyne, o czym w tej chwili marzy jest pójście do łóżka. - Macie miny, jakbyście podpalili Hogwart.
- Gorzej - James rzucił biednemu Peterowi jeszcze jedno mordercze spojrzenie i kontynuował: - Ten mały kretyn oddał dziś rano do pralni moją szatę. Wiesz, co miałem w kieszeni.
- Mapa - Remus, o ile to było możliwe, zbladł jeszcze bardziej. - Musimy lecieć do pralni...
- Nie da się - James pokręcił głową. - Peter był tam przed godziną i narobił tyle zamieszania, że ściągnął Filcha. Teraz Filch sterczy skrzatom nad głową i mowy nie ma, żeby cokolwiek wydostać. Mapa poszła w diabły.
- Ja nie wiedziałem - odezwał się zgnębiony Peter. - Sprawdzałem kieszenie, wszystko ci wywaliłem na łóżko...
- A o wewnętrznej ściśle tajnej zapomniałeś - dokończył James. - Pamiętasz, co mówi Holz? Zapomnieć to możesz zjeść obiad albo iść do kibla. Wszystko inne musisz pamiętać.
- Trzeba coś zrobić - przerwał mu Remus. - Gdzie jest Łapa?
- McGonagall wzięła go, żeby jej pomógł porządkować rzeczy do ćwiczeń z transmutacji. Wiesz, te tam czajniki, guziki... - wyjaśnił James. - Każde spotkanie z nią to gorzej niż szlaban.
- Trzeba wywabić Filcha z pralni - powiedział zdecydowanie Remus. - Skrzaty najlepiej też. Została ci jeszcze jakaś łajnobomba?
- Ja mam! - Peter uszczęśliwiony, że może się na coś przydać wyjął spod łóżka papierową torbę. - Ostatnia.
- Dobrze - Remus niespodziewanie dla wszystkich, a najbardziej dla samego siebie, objął komendę. - Rogacz, czy mógłbyś?..
- Jasne! - James już sięgał po pelerynę niewidkę. - Rzucę ją w kuchni, skrzaty zaraz tam polecą a Filch za nimi... Ty załatwisz pralnię?
- Tak. Tym bardziej, że gdyby któryś skrzat został...
- Wiem - zgodził się James. Skrzaty domowe z niejasnych powodów wyczuwały, kim jest Remus, a że z natury były płochliwe, profilaktycznie wiały przed nim aż się kurzyło. - Poznasz moją szatę? Ta stara, z plamą na rękawie.
- Poznam. Leć już! Glizdogon - Peter spojrzał na niego przerażony, oczekując następnych wyrzutów czy pretensji. - znajdź Irytka i powiedz mu, że w kuchni coś strasznie śmierdzi. A potem leć do pralni i wrzaśnij to samo pod drzwiami.
- Dobrze. Lunatyk... Ja naprawdę nie chciałem.
- Gdybyś chciał, już byś nie żył - mruknął Remus, ale zreflektował się. - Dobra jest, mały. Najważniejsze teraz, to odzyskać mapę.
"To niesprawiedliwe - myślał Peter biegnąc korytarzem. - Syriusz ciągle pakuje nas w jakieś kłopoty, a nikt nie ma do niego pretensji. Wszyscy są przeciwko mnie, nawet James. Dobrze, że nie ma Syriusza, ten by mi dopiero dał... Gdzież się podział ten przeklęty poltergeist?"
- Irytek!
- Czyżbyś wołał Irytka? - usłyszał nad sobą znajomy, lecz tym razem lekko speszony głos. Sir Nicholas de Mimsy-Porpington chował właśnie za siebie wielki miecz, którym najwyraźniej próbował odciąć sobie do reszty niezupełnie odciętą głowę. - Nic z tego - wyjaśnił zażenowany. - Duchy nie mogą... no, wiesz czego.
- Wiem - przytaknął nieuważnie Peter. - Czy nie widział pan Irytka?
- Ostatni duch, jakiego chciałbym widzieć - przezroczysta twarz Prawie Bezgłowego Nicka skrzywiła się z niesmakiem. - O ile coś zrozumiałem z jego paplaniny, wybierał się postraszyć waszego przyjaciela. Zapomniałem, jak on się nazywa, wiesz, ten wysoki z bródką...
- Wysoki z bródką? - Peter spojrzał na niego zdumiony.
- Tak, on jest teraz gajowym, czy leśniczym - wyjaśnił beztrosko Nick. - Nigdy nie pamiętam.
- Hagrid! - Peter parsknął śmiechem na myśl, że dżunglę na twarzy Hagrida można nazwać "bródką". - No to się źle wybrał, Hagrid jest łagodny, ale jak się zdenerwuje... Biedny Irytek.
- A, to już jego sprawa i gajowego - odparł sentencjonalnie Prawie Bezgłowy Nick. - Ale po co ci był Irytek? Chcesz zarobić szlaban?
- Nie, potrzebuję, żeby powiedział panu Filchowi, że w kuchni coś śmierdzi. To jest święta prawda - dodał szybko. - Ale ja mam u pana Filcha krechę, więc wolę się nie narażać.
- To ja powiem - Prawie Bezgłowy Nick lubił uczniów i czasem wybawiał ich z kłopotów. - Gdzie go znajdę?
- W pralni.
- Zrobione - duch porozumiewawczo zmrużył oko. - W zamian prosiłbym cię, żebyś nikomu nie mówił, że ja... no, wiesz, z tym mieczem. Śmialiby się ze mnie.
- Obiecuję - Peter podziękował mu i pobiegł w stronę pralni. Mieściła się ona na pierwszym poziomie lochów, dwa piętra nad pracownią eliksirów. Zza wielkich, dębowych drzwi nie dobiegał żaden odgłos, więc Peter ostrożnie zbliżył oko do dziurki od klucza. W środku nie było nikogo. Wszedł i nie zastanawiając się zaczął grzebać w wielkim koszu z napisem "Gryffindor".
- Nie trudź się, już znalazłem - usłyszał nad sobą znajomy głos. Remus wyszedł zza ogromnej, blaszanej kadzi, w której podgrzewano wodę. - Schowałem się, bo myślałem, że Filch wraca.
- Masz mapę, to wiejmy - Peter trwożnie obejrzał się w stronę drzwi.
- Nie tak szybko - Remus uśmiechnął się. - Widziałem tutaj coś jeszcze. Jak mi pomożesz, może to znajdziemy.
- Gdzie mam szukać?
- Stań przy drzwiach, jakby ktoś szedł, to powiedz - Remus wrócił do przerwanej jego przyjściem czynności, to znaczy do przeszukiwania kosza z brudami oznaczonego napisem "Slytherin". - Powinny gdzieś tu być...
- Ale co?
- Potem ci powiem, będziesz miał niespodziankę - głos Remusa dobiegał jakby z bardzo głębokiego dna. - Pilnuj.
Peter wyjrzał na korytarz. Był on zupełnie pusty, najwyraźniej Filch wraz ze skrzatami robili obławę na niewidzialnego autora kuchennej dywersji. Peter wsunął się za drzwi, tak, by móc obserwować schody. Nie przewidział jednak, że zagrożenie może nadejść z drugiej strony korytarza. Niesłyszalne kroki, szybki ruch, gwałtowne otwarcie drzwi...
- Remus, uważaj! - zdążył wrzasnąć, i w tym samym momencie uświadomił sobie, że właśnie wpakował przyjaciela w kłopoty. I to poważne, sądząc po minie stojącego przed nim profesora Neglecta, nauczyciela samoobrony przed czarną magią. Już sama powierzchowność profesora mogła napędzić stracha: Neglect nosił czarno szpakowatą, rozwichrzoną brodę, długie, nigdy nie czesane włosy i wyświecone szaty, pokryte tłustymi plamami. Wielki, pokryty wągrami nos i solidna żałoba za paznokciami dopełniały obrazu.
- Co tu się dzieje? - bas Neglecta wypełnił cały loch. - Wyjdź zza tej kadzi, Lupin, widzę cię doskonale. A więc to wy.
- My tylko chcieliśmy coś odzyskać, żeby się nie zniszczyło w praniu - próbował tłumaczyć Peter.
- Przed chwilą wezwał mnie pan Filch, mówiąc, że coś śmiertelnie wystraszyło skrzaty, myślałem, że bogin albo zmora - Neglect zdawał się w ogóle go nie słuchać. - Lupin, ile razy cię mam uczyć, że niektóre rodzaje stworzeń są bardziej podatne na irracjonalne lęki niż człowiek?
- Wiem, panie profesorze. Nie chciałem ich wystraszyć. Miałem w kieszeni ważne notatki - łgał Remus, modląc się w duchu, by Neglect nie zauważył wybrzuszenia na przodzie jego szaty, pod którą w ostatniej chwili udało mu się schować znalezioną rzecz.
- Trzeba było poprosić pana Filcha - pouczył go Neglect. - Chociaż po tym, jak wasz kolega rzucił w kuchni łajnobombę, wątpię, żebyście jeszcze mogli go o coś prosić. Co się stało? - zapytał, widząc, że Remus blednie i chwyta się ręką za brzeg kadzi. - Czyżby Potter był z wami w zmowie?
- Nie, panie profesorze. Wczoraj była pełnia... źle się czuję.
- Ale narobić zamieszania na całą szkołę to miałeś siły? - Neglect generalnie nie przepadał za swoimi uczniami, Remus jednak miał u niego doskonałe stopnie i z tego powodu był traktowany nieco lepiej. - Gryffindor stracił właśnie dwadzieścia punktów - po raz pierwszy od początku tej rozmowy zaszczycił spojrzeniem Petera Pettigrew. - Wracajcie do wieży.

~~@~~

- Wybiegałem z kuchni, kiedy wpadł do niej Irytek - opowiadał czerwony z emocji James, malując dla uspokojenia sześćdziesiąty szósty kwiatuszek na osiemdziesiątym piątym nocniku. - Jeszcze go takiego nie widziałem, był cały w dżdżownicach, jakby ktoś go przeciągnął przez kanał w ogrodzie... zatrzasnął drzwi i przyciął mi pelerynę. Wtedy przyleciał Filch ciągnąc za sobą Neglecta, bełkotał coś o skrzatach i boginie w pralni. Oczywiście obaj natychmiast mnie nakryli, a że przy okazji napatoczył się Łapa...
- Ja tam byłem przypadkiem - zaprotestował z godnością Syriusz. - Przez McGonagall zjadłem tylko połowę obiadu, więc szukałem jakiejś repety. Ale jak powąchałem ten smród, od razu mi się odechciało.
- Czyli znowu mamy przechlapane całą czwórką - stwierdził pogodnie Remus. - Nic to, chłopaki. Zdobyłem za to coś, co może nam się przydać.
- I odzyskaliśmy mapę - dodał żarliwie Peter. - Lunatyk, a czego ty właściwie szukałeś?
- Tego - Remus nieznacznie sięgnął do torby i wyjął jakieś zawiniątko. - Tylko błagam, nie rozkładajcie tego tutaj.
- Czarne w srebrno-zielone wężyki! - zapiał z radości Syriusz. - Jakiś nadgorliwy Ślizgon nosi superslytheriński podkoszulek!
- Nie podkoszulek - Remus uśmiechnął się szelmowsko. - Kalesony. W dodatku popatrzcie - odwinął brzeg czarno-srebrno-zielonej dzianiny - co tu jest wyszyte?
- ESeS - przeczytał Peter. - Chcesz powiedzieć, że to...
- Nasz oślizgły przyjaciel! - Syriusz zawył tak, że w pokoju wspólnym na moment zapanowała cisza, a głowy połowy Gryfonów zwróciły się w ich stronę. - Remus, jesteś genialny! Wciągniemy to na maszt przed zamkiem!
- Albo jeszcze co innego - Remus znów się uśmiechnął. - Poczekamy. Bo właściciel chyba się nie przyzna, że mu coś zginęło.
- Nacieszyliście się już? - zapytał James odstawiając na bok osiemdziesiąty piąty nocnik.
- A co? - Peter, a za nim Syriusz i Remus spojrzeli na niego z niepokojem. James sięgnął do torby i z zeszytu do zaklęć wyjął kawałek pergaminu, który rzucił na stół.
- A to - powiedział krótko. - Znalazłem w zeszycie.
- "Wasz szlaban rozpoczyna się dzisiaj o dwudziestej pierwszej w Zakazanym Lesie. Zbiórka przed chatą gajowego" - przeczytał Syriusz. - I jeszcze podpis... - schylił się nad pergaminem i nagle najniespodziewaniej dla wszystkich wybuchnął szaleńczym śmiechem.
- Na mózg ci padło? - zainteresował się życzliwie James.
- Nie! Zobaczcie, co on tu napisał: "Neglectus magister"... Neglectus, bo skonam... Mistrz Neglectus... Lepiej byłoby "Niechlujus", albo "Nygus", jak już koniecznie chciał po łacinie...

Rozdział dziewiąty

Był piękny, kwietniowy dzień. Ferie wielkanocne rozpoczęły się dla czterech przyjaciół dokładnie przed godziną, kiedy wysiedli z hogwarckiego ekspresu na dworcu King's Cross. Nieczęsto zdarzała się taka gratka - na dworcu czekała na nich mama Remusa, która obiecała, że zanim odwiezie ich do domów (Peter, który mieszkał najdalej, miał udać się w drogę Błędnym Rycerzem), pozwoli im spędzić całe pół dnia na zakupach.
- Idę do pani Malkin - zapowiedziała, gdy tylko przekroczyli próg Dziurawego Kotła. - Chodźcie no tu, chłopcy - zlustrowała ich uważnym spojrzeniem, wreszcie znalazła ofiarę. - Syriusz! Idziesz ze mną. Ta szata niedługo sama z ciebie zleci.
- Ale proszę pani, ona jest jeszcze w porządku - bronił się Syriusz, wiedział jednak, że to bezcelowe. Mama Remusa uwielbiała kupować ciuchy, a ponieważ jej synowi nie mieściły się już w kufrze, co jakiś czas ofiarami tej manii padali także jego przyjaciele. - Może trochę za krótka, ale znam zaklęcie wydłużające...
- Wyrosłeś z niej już co najmniej miesiąc temu - nie dawała za wygraną pani Lupin. - Poza tym ma przetarte mankiety, w kieszeniach masz co najmniej dwie dziury, i mogę się założyć, że przez ostatni semestr chodziłeś w tej szacie na lekcje eliksirów.
- Pani to jak detektyw - Syriusz nie próbował nawet zgadnąć, jakim cudem mama Remusa wie o jego dziurawych kieszeniach. - Ale może później? Tak strasznie mnie ciągnie do sklepu sportowego...
- Właśnie, mamo, mają nowe komplety piłek, w "Proroku" była reklama - poparł go Remus. - A Peter musi wstąpić do Eylopa, bo go Lilka prosiła o odżywkę dla szczurów... Auć! - syknął kopnięty w kostkę. - No co, nieprawdę mówię?
- Dobrze, wobec tego zajrzymy tam przed odjazdem - mama Remusa w gruncie rzeczy ucieszyła się, że będzie miała pretekst do odwiedzenia ulubionego sklepu aż dwa razy. - Podobno na dzisiaj zapowiadali jakieś atrakcje.
Syriusz wywrócił oczy do góry, ale nie powiedział już nic i w chwilę potem biegli wzdłuż Pokątnej, byle dalej od szyldu "Szaty na wszystkie okazje". Po ulicy przewalały się tłumy czarodziejów i czarownic, ściągniętych tutaj zarówno gorączką przedświątecznych zakupów jak i pięknym, ciepłym dniem.
- To gdzie najpierw? - zapytał Peter, gdy zadyszani przystanęli przed sklepem Eylopa.
- Najpierw quidditch - zawyrokował James. - Potem Eylop, potem zajrzymy do Esów-Floresów. Potem ja muszę do apteki... Patrzcie!
Obejrzeli się i znieruchomieli. Brzegiem chodnika szła w ich stronę przedziwna postać. Była to wysoka, rudowłosa dziewczyna w marszczonej, trochę zbyt głęboko wyciętej bluzce, szerokiej spódnicy i trzewikach na wysokich obcasach, które jeszcze dodawały jej wzrostu. Pchała przed sobą ręczny wózek pełen misek, baryłek i koszy, w których przy każdym ruchu coś chrobotało. Nie to było jednak najdziwniejsze. Najdziwniejsze było to, że dziewczyna była duchem. Przez jej twarz i postać, a nawet przez burzę rudych włosów widać było ulicę, drzewo, wejście do banku Gringotta, reklamę apteki...
- Świeże kraby, małże, żywe małże! - zawołała dziewczyna. Miała irlandzki akcent i dźwięczny, nawykły do wołania głos. - Małże, żywe małże!...
- Małże w kwietniu? - zdziwił się Syriusz. - Przecież...
- Cicho -James dał mu znak, by zamilkł, a sam podszedł do dziewczyny. - Dzień dobry, Molly.
- No nareszcie - śmiech dziewczyny był równie dźwięczny, jak wołanie. - Nareszcie ktoś mnie poznał. Witaj, piękny paniczu. Myślałam, że nikt tu o mnie nie słyszał.
- Raczej nie skojarzył - roześmiał się James. - Pozwól, to moi przyjaciele, Syriusz, Remus i Peter. Chłopaki, przecież to Molly Malone!*
- A pewnie, że ja - dziewczyna znów się roześmiała. - Małże, żywe małże!
- Ale przecież pani nie żyje - Peter na wszelki wypadek wolał być uprzedzająco grzeczny. - Więc jak te małże mogą być żywe?
- Nie wiem jak, chłopczyku, ale są - Molly wskazała mu jedną z chroboczących misek. - A ja, jak wiecie, umarłam na febrę. I taki był koniec słodkiej Molly Malone... - zanuciła dość głośno. - A może kupilibyście małży? Bardzo tanio, cztery tuziny za sykla.
- Rzeczywiście tanio - przyznał James. - Czemu wobec tego nikt ich nie kupuje?
- Bo są żywe - Molly roześmiała się. - Jeśli je kupisz, będziesz je musiał zjeść. Zjecie cztery tuziny surowych małży na każdego?
- O Boże, nie - Syriusz nienawidził wszelkich owoców morza. - Za nic!
- A kto ich nie zje, tego czeka przykra niespodzianka - dodała Molly, uśmiechając się złowieszczo. - Pamiętajcie, to ja jestem martwa. One są żywe, i jeśli ich nie zjesz w ciągu kwadransa...
- To my może podziękujemy... - Peter przezornie schował się za Syriusza. - Mamy mnóstwo zakupów. Do widzenia pani!
- Do widzenia, młodzi panowie! - Molly pomachała im widmową dłonią. - Małże, żywe małże!
- Jakbym nie miał dość duchów w Hogwarcie - Peter otrząsnął się, zerkając przez ramię, czy na pewno odeszli dość daleko. - Po coś z nią gadał?
- Bo wyglądała, jakby miała na to ochotę - wyjaśnił z prostotą James. - Gorzej, że nam się czas kurczy. Idziemy do sportowego, a potem każdy załatwia swoje sprawy, ja aptekę, Peter Eylopa... A ty, Remus?
- A, rozejrzę się - niedbały ton Remusa Lupina był stanowczo zbyt swobodny, by nie wydawało się to podejrzane.
- Źle skończysz, młody człowieku - westchnął z ojcowska James i wmaszerowali w oszklone drzwi sklepu, nad którym wznosiła się monstrualnych rozmiarów miotła.

~~@~~

James, Syriusz i Peter skończyli swe zakupy dokładnie w tym samym czasie, toteż całą długość ulicy Pokątnej pomiędzy apteką a sklepem pani Malkin przemierzyli razem, rozglądając się, czy nie spotkają gdzieś Remusa.
- Gdzież ten Lunatyk wsiąkł - burczał James, zaglądając bez większego przekonania do sklepu z magiczną biżuterią. - Mantykora go porwała, czy co?
- Zakochał się w Molly i poleciał do pięknego Dublina - zażartował Peter. - O cholibka, patrz!
James spojrzał. Widok nie napawał optymizmem. Przed sklepem madame Malkin stała pani Lupin, a przed nią Remus z miną, jakby właśnie złapał go Filch.
- Remus, zapowiadam ci, że jeśli jeszcze raz pojawi się na Nokturnie bodaj twój cień, zapomnę, że masz piętnaście lat i spiorę cię na kwaśne jabłko. Wiesz, że nie wolno ci zbliżać się do niczego, co choćby pachnie czarną magią - pani Lupin była naprawdę bardzo zdenerwowana. - Te kłopoty, które mamy z Ministerstwem Magii, w zupełności nam wystarczają. Nie musisz nam dodawać nowych. O, jesteście... - ponad głową syna zobaczyła jego przyjaciół, którzy zatrzymali się niepewni - podejść czy nie. - Mam nadzieję, że nie byliście z tym gagatkiem na Śmiertelnym Nokturnie?
- Nnie... - bąknął Peter.
- I wasze szczęście. Zrobiliście już wszystkie zakupy?
- Tak... to znaczy właściwie jeszcze nie... - zaczął James, lecz mama Remusa przerwała mu wpół słowa:
- No to macie piętnaście minut na kupienie tego, co wam brakuje. A potem idziemy wszyscy do pani Malkin. Dzisiaj w jej sklepie będzie pokaz mody!
- O Morgano... - jęknął James, a Syriusz zachwiał się, jakby miał zemdleć. Pani Lupin roześmiała się.
- To naprawdę nic strasznego, zobaczycie, może być całkiem zabawnie.
- Maaamo, zlituj się - jęknął Remus, zerkając przez ramię, czy przyjaciele już się rozbiegli, czy zrobią to dopiero za chwilę. - Czy naprawdę musimy tam z tobą iść? Poczekamy u Fortescue, albo zajrzymy do Esów-Floresów...
- Albo na Śmiertelny Nokturn? - pani Lupin spojrzała na syna surowo. - Nic z tego, Remy. Pójdziecie ze mną do madame Malkin, to w końcu tylko pół godziny.
- O Boże, mamo, nie róbże nam takiego wstydu... Pokaz mody! Będą nas pokazywać palcami do końca szkoły.
- Będzie taki tłum, że nawet nikt was nie zauważy. No, rozchmurz się. Potem pójdziemy wszyscy na lody, stawiam waszej paczce podwójne porcje.
- O! Dziękujemy - Syriusz wiedział, w którym momencie oprzytomnieć. - To bardzo miłe, że nas pani zaprasza.
- A co mam z wami, urwisami, robić - mama Remusa żartobliwie zwichrzyła mu włosy. - No, za piętnaście minut meldujecie mi się pod butikiem.
- Chłopaki, ja się zabiję - jęknął Remus, gdy mama oddaliła się na bezpieczną odległość. - Jakiś kretyn wpadł do pani Malkin z rewelacją, że widział ucznia Hogwartu wychodzącego od Borgina. Oczywiście mama zaraz się domyśliła, że to byłem ja... no i mam teraz przechlapane. Dobrze, że mi nie kazała obiecać, że więcej tego nie zrobię... Ale za to musimy z nią iść na ten przeklęty pokaz mody. Przepraszam, że was tak wpakowałem...
- Przeżyjemy - stwierdził grobowym tonem James. - Ale gdyby nie te podwójne lody, już by było po tobie.
- Ach, ta dzisiejsza młodzież, nic, tylko słodycze - odezwał się pełen afektacji głos. Odwrócili się jak na komendę - za nimi stał młody mężczyzna, ubrany w jasnobłękitną szatę czarodzieja z dyskretnymi, złotymi guziczkami. - Czy nikt nie powiedział wam, że od słodyczy psują się zęby?
- Nie, jesteś pierwszy - odciął się James, lecz nieznajomy wydawał się wcale tego nie słyszeć, bo wciąż uśmiechał się promiennie. Był niemożliwie wprost przystojny, wysoki, o regularnych rysach i pięknych, falujących blond włosach. Miał najwyżej dwadzieścia lat i James jak przez mgłę pamiętał kogoś podobnego wśród dawnych absolwentów Hogwartu. Za nic w świecie jednak nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.
- Idziecie na pokaz mody, chłopcy? - oczy nieznajomego były wprost absurdalnie błękitne. - Rzeczywiście, wyglądacie, jakby się wam przydało trochę porządnych ubrań.
- A co, nie podoba ci się? - Syriusz założył ręce do tyłu tak, by nie było widać, że ma przetarte mankiety.
- Pewnie, że nie - chłopak roześmiał się, ukazując nienagannie białe zęby. - Ani w tym stylu, ani kompozycji... No, ty jeszcze jako tako wyglądasz - obrzucił uważnym spojrzeniem nową szatę Remusa. - Ale czemu jesteś taki śmiertelnie blady? Miałeś spotkanie z wampirem? A może z wilkołakiem, cha,cha,cha... powinieneś skorzystać z kwarcówki albo solarium.
- Dzięki, nie tym razem - Lupin wzruszył ramionami. - Do kosmetyczki też się nie wybieram.
- A szkoda, bo wszyscy macie okropne pryszcze - nieznajomy spojrzał na nich z dezaprobatą. - Coś strasznego, jak ta młodzież kompletnie nie umie dbać o siebie.
- Wrócimy do Hogwartu, to nas pani Pomfrey poratuje ropą z czyrakobulwy - wtrącił obronnym tonem Peter. - A ty co, jesteś kącikiem porad w tygodniku "Wiedźma"?
- Nie "Wiedźma", a "Czarownica" - poprawił go tamten. - I rzeczywiście, mam nadzieję zostać kiedyś jego konsultantem.
- Powodzenia - James i Syriusz wymienili wiele mówiące spojrzenia.
- Ale najpierw chciałbym coś osiągnąć na polu zwalczania czarnej magii - nieznajomy zdawał się nie dostrzegać ich min. - Czuję, że właśnie to jest moim powołaniem.
- Remus, coś dla ciebie - wyrwał się Peter i umilkł pod karcącym wzrokiem Lupina. - No co, ja tylko powiedziałem...
- No proszę, byłem pewien, że spotkam w tobie pokrewną duszę - nieznajomy wziął Remusa pod ramię i nie speszyło go nawet to, że "pokrewna dusza" gwałtownie się wzdrygnęła. - Tak, mój drogi, stosowny wygląd to dla czarodzieja podstawa... ktoś, kto broni innych przed czarną magią powinien wzbudzać zaufanie.
- Masz nadzieję to osiągnąć? - zapytał Remus, dyskretnie uwalniając łokieć.
- Remus, Remus, Remus... - nieznajomy uśmiechnął się, po raz kolejny demonstrując reklamę pasty do zębów. - Jeśli chcesz, mogę dać ci kilka lekcji. Jestem pewien, że dużo byś skorzystał.
- Może niekoniecznie... - wymamrotał Remus.
- Oczywiście, wiem, że małym chłopcom nie wolno nawet zbliżać się do tajemnic czarnej magii... - nieznajomy uśmiechał się protekcjonalnie, nieświadomy, że czterem przyjaciołom właśnie drgnęły w kieszeniach różdżki, a Syriuszowi dodatkowo otworzył się składany nóż. - Ale cóż mogą zakazy? Sam nie dalej jak przed chwilą widziałem ucznia Hogwartu wychodzącego z jednego z tych podejrzanych sklepów na Śmiertelnym Nokturnie... Wyobraźcie sobie, że gdy powiedziałem o tym u pani Malkin, wszyscy byli oburzeni. Jedna klientka tak się tym zdenerwowała, że wyszła... a przecież to normalne, że młodzież garnie się do wszystkiego, co zakazane...
James, Syriusz, Remus i Peter wymienili znaczące spojrzenia. Och, gdyby mieć tutaj pelerynę-niewidkę... Albo gdyby już byli animagami... Z błękitnookiego przystojniaka poleciałyby wióry. Niestety, wszystko wskazywało na to, że do końca wizyty na Pokątnej mama Remusa będzie ich trzymać na bardzo krótkiej smyczy.
- Do zobaczenia, chłopcy - nieznajomy spojrzał na bardzo błyszczący złoty zegarek. - Muszę się przygotować. Do widzenia u pani Malkin!
- A bodaj ci droga krzakami zarosła - powinszował mu szczerze James.
- Dokładnie - przytaknął Peter. - Panowie, co robimy?
- A co możemy? - warknął Syriusz. - Ten ptyś z pianką zasługuje, żeby go zamienić w trolla... A my musimy iść na jakiś cholerny pokaz mody.
- Chłopcy, idziecie? - pani Lupin zmaterializowała się jak na zawołanie. - Chodźcie, mamy najlepsze miejsca.
Butik pani Malkin wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykle. Manekiny krawieckie i wieszaki z tysiącem szat i sukien odsunięto na boki, środek sklepu, naprzeciw wielkiej szyby wystawowej, zajmował szeroki podest odgrodzony aksamitnym, czerwonym sznurem. Wokół podestu stało już ze trzydzieści osób, w większości kobiet, choć kilka z nich przyprowadziło także swoich mężów.
- Patrz, ci faceci mają takie same miny jak my - szepnął Peter wprost do ucha Syriusza.
- Ciekawe, na czym ich złapali - mruknął Syriusz. - Nie widzę naszego ptysia...
- Stańcie tu - pani Lupin wskazała im miejsce u krótszego końca podestu. - Będziemy mogli widzieć wszystkie modele od przodu... Przy okazji zobaczycie parę ładnych dziewczyn.
- A skąd one będą wychodzić? - zapytał Remus. Podest kończył się, a właściwie zaczynał na szybie wystawowej.
- Zobaczysz, kochaneczku - zachichotała pani Malkin, która właśnie wyszła ze swego kantorka w tyle sklepu. - Będzie mnóstwo atrakcji...
Tłum gęstniał. W sklepie zaczynało już powoli brakować miejsca, spory tłumek widzów zgromadził się też na ulicy, po drugiej stronie szyby wystawowej. Madame Malkin, cała w uśmiechach, przechadzała się wzdłuż wybiegu, zagadując do znajomych. Mama Remusa należała do jej stałych klientek, toteż czterej udręczeni przyjaciele dowiedzieli się przy okazji, że pokaz rozpocznie się już zaraz, za chwileczkę, że prezentowane będą modele z kolekcji wiosennej i letniej, i że zapowiedział swoje przybycie - pani Malkin mówiąc o tym zniżyła głos - naprawdę specjalny gość.
Wreszcie rozmowy ucichły. Zegar w głębi sklepu wybił piątą. Madame Malkin zręcznie wskoczyła na podest, jej czarna, jedwabna szata zamigotała brązowawymi refleksami, idealnie pod kolor naszyjnika z tygrysich oczek.
- Witam państwa serdecznie na wiosennym pokazie mody z kolekcji Malkin Diagon Alley - zaczęła. - Dziś pokażemy państwu, co nosi się w magicznym świecie tej wiosny, i czym zaskoczy nas tegoroczne lato. Będą państwo mieli okazję obejrzeć najnowsze tendencje mody damskiej, męskiej, a także, uwaga! młodzieżowej, którą prezentować dziś będzie nasza wschodząca gwiazda, najprzystojniejszy młodzieniec magicznej Anglii, sam Gilderoy Lockhart!!!
Madame Malkin odwróciła się w stronę szyby wystawowej, wyciągając rękę. Z szyby elastycznym krokiem wybiegł jasnowłosy młody człowiek i skłonił się głęboko. Rozległy się oklaski. Gilderoy Lockhart wyprostował się i powiódł dookoła zwycięskim spojrzeniem.
- O Merlinie, Merlineczku, toż to nasz ptyś... - zapiszczał cicho Peter i umilkł kopnięty w kostkę przez Remusa.
- Nie wyjdzie stąd żywy - wycedził przez zęby Syriusz. - Chłopaki, myśleć. Ale szybko.
- Prawda, że jest uroczy? - madame Malkin poklepała Gilderoya Lockharta po policzku. - No, drogi chłopcze, przedstaw nam się i powiedz kilka słów o sobie.
- Ależ on jest piękny - westchnęła tęsknie jakaś czarownica w średnim wieku, stojąca obok. - Niech pani spojrzy, jaki śliczny...
- Według mnie nic nadzwyczajnego - dla pani Lupin najprzystojniejszym chłopcem świata był stojący obok niej syn, a następne trzy miejsca zajmowali jego przyjaciele. - Słodki jak ptyś z pianką. Cicho - to warknięcie przeznaczone było dla chichoczących obok Remusa i Jamesa. - Bo za karę was mu przedstawię.
- ... nie jestem tylko przystojniakiem jakich wielu, przeciwnie, chciałbym się poświęcić zwalczaniu czarnej magii - kontynuował Lockhart tym samym afektowanym głosem, jakim mówił poprzednio. - Chętnie napisałbym kilka książek o swoich przygodach, których sporo już przeżyłem...
- Mam nadzieję, że pisząc wspomnienia nie zapomnisz o pokazie mody na ulicy Pokątnej - zakończyła zręcznie pani Malkin. - Drodzy państwo, naszego miłego gościa zobaczymy jeszcze pod koniec pokazu, a teraz kolej na nasze dziewczęta! Jak zwykle, zaczniemy od szat na specjalne okazje. Dominującą linią pozostaje lekko wcięty trapez, najmodniejsze kolory to ciepły brąz i butelkowa zieleń!
Szyba wystawowa zamgliła się na ułamek sekundy, po czym wyszły z niej dwie młodziutkie czarownice w powiewnych, zielonych sukniach. Jedna z nich miała głęboko wycięty dekolt, u drugiej szerokie, obszyte srebrną nitką rękawy zaczynały się dopiero na wysokości łokci. Dziewczyna wdzięcznie podniosła ręce, i wszyscy zobaczyli, że rękawy trzymały się na zaklęciu. Obie modelki zgrabnie wykonały zwrot (na widok tej z dekoltem Syriusz przełknął ślinę) i znikły w szybie wystawowej.
Następne dwie suknie były brązowe, jedna miała u dołu ornament z migoczących gwiazdek, druga, odsłaniająca ramiona, miała wspaniały, szeroki pas z żółtych kamyków, podkreślający talię.
- Coś dla ciebie, mamo - szepnął Remus.
- Zrzucę dziesięć kilo i będzie w sam raz - odszepnęła pani Lupin. - Patrz na to!
Rzeczywiście, było na co patrzeć. Następna suknia, prezentowana solo, była przeznaczona dla czarownic lubiących mocne efekty. Na całej długości czarnej szaty wił się srebrnozielony wąż z rubinowymi oczami. Jego głowa spoczywała na ramieniu modelki, a ciemnoczerwony, rozdwojony język poruszał się lekko.
- Patrzcie, coś dla Ślizgonów - Peter Pettigrew zapomniał, że miał się tutaj nudzić. - Gdyby Slytherin był kobietą...
- A teraz zapraszamy wszystkich, którzy lubią styl retro! - ogłosiła pani Malkin. - Tak ubierały się czarownice w wiekach średnich... kiedy jeszcze wierzono, że dbałość o wygląd zewnętrzny dowodzi u magiczki płochości umysłu, hi,hi,hi... Nie, proszę państwa, nasze szaty, choć barrrdzo klasyczne w kroju, nie ściągną na nikogo takiego podejrzenia. Oto suknia codzienna!
Z szyby wymaszerowała dziarskim krokiem dziewczyna z miotłą w dłoni. Miała na sobie zawiesistą spódnicę o niemożliwej do określenia ilości zakładek, zmarszczeń i fałd, a jej bluzka...
- Cholibka, chyba coś mam... - zajęczał cicho Syriusz. - Chyba mam... James... - przyciągnął do siebie głowę przyjaciela i przez długą chwilę szeptał mu coś do ucha. James z aprobatą skinął głową i nachylił się do ucha Remusa, który z kolei powiedział coś Peterowi.
- Remus, powiedz swojej mamie, że muszę do kibelka - powiedział James scenicznym szeptem, który dotarł dokładnie tam, gdzie miał dotrzeć, tzn. do uszu pani Lupin. - Za pięć minut wracam.
- Jakby cię nie chcieli wpuścić z powrotem, powiedz, że jesteś ze mną - mama Remusa nie odrywała wzroku od wybiegu, na którym tym razem ścigały się dwie wesołe czarownice na miotłach. - Tylko wracaj zaraz...
- Uciekajcie, moje panny, teraz kolej na modę męską - madame Malkin ruchem ręki przepędziła obie modelki, które z dzikim wizgiem znikły w szybie wystawowej. - Wybór eleganckich szat z najlepszych materiałów, kroje od najsurowiej pojętej klasyki po młodzieżową ekstrawagancję. Dominujące w tym roku kolory to granat i ciemna zieleń, dla zwolenników jaśniejszych strojów mamy też jasnopopielaty i beżowy.
Z wystawowej szyby wynurzyło się trzech zupełnie identycznych czarodziejów. Widownia powitała ich oklaskami, byli to bowiem znani w świecie magicznych modeli bracia Krahe, zwani też Trojaczkami z Jeny. Jeden prezentował klasyczną, ciemnogranatową szatę z kapturem, zbliżoną krojem do strojów uczniów Hogwartu. Drugi miał na sobie ciemnozieloną, kaszmirową szatę z dużym kołnierzem, ozdobioną niewielką, oksydowaną spinką. Trzeci był również ubrany na granatowo - jego szata miała jednak szeroki, wykładany kołnierz, wykończony ciemnobordowym materiałem.
- Ładnie by ci było w tym granatowym - szepnęła pani Lupin do Syriusza. - A tobie, Remy, w zielonym.
- Ależ mamo, mam już trzy galowe szaty, prędzej z nich wyrosnę, niż włożę - Remusowi teraz nie w głowie były wszystkie stroje i ubiory tego świata. - Jejku, gdzież ten James...
- Cicho - Syriusz trącił go w bok, pani Lupin na szczęście tym razem nie usłyszała. - Ma kawałek drogi... Specjalnie posłałem jego, bo najszybciej biega.
- A oto, proszę państwa, coś dla wyższych urzędników państwowych i prezesów firm - zapowiedziała pani Malkin, wskazując trzy urzędowe, ciemnoszare szaty, które różniły się między sobą tylko kolorem wypustek dookoła kołnierza i mankietów. - Oczywiście zawsze można dołączyć jakiś modny dodatek, jak choćby kapelusz - pstryknęła palcami i cytrynowozielony melonik sfrunął na głowę pierwszego modela, wywołując śmiech i oklaski. - Albo teczkę - znów pstryknięcie palcami, i pod pachą drugiego modela zmaterializowała się pomarańczowa śniadaniówka w zielone jabłuszka. - No, ostatecznie szalik - i trzeci model zachwiał się niebezpiecznie, gdy jego szyję omotał znienacka wściekle pasiasty szal z pomponami.
- Jestem - James przepchał się do pierwszego rzędu, ściskając coś pod pachą.
- Ile minut? - zapytał z niepokojem Syriusz.
- Osiem...
- To mamy jeszcze siedem... Trzeba z TYM coś zrobić. Pokaz jeszcze potrwa...
- Już nie trzeba - James pokazał mu, co miał pod pachą. Była to różdżka skierowana w górę. - Kiedy Malkin oplątała tamtego szalikiem, nikt nie patrzył na sufit.
Syriusz spojrzał. Pod sufitem wisiało na wieszakach całe mnóstwo strojów i kapeluszy, znalazły się tam też dwa lub trzy krawieckie manekiny.
- Za tym trzecim - uświadomił mu James i zrobił minę bez reszty pochłoniętego podziwianiem jasnobeżowej szaty ze szlakiem z egipskich hieroglifów. - Żebym tylko trafił...
- Daj - Syriusz był napastnikiem w drużynie quidditcha i strzelanie do celu miał opanowane doskonale. Ostrożnie, uważając by nie zmienić kąta, przejął różdżkę od Jamesa.
- Pewnie stęskniliście się państwo za naszym uroczym gościem - madame Malkin wprost promieniała szczęściem. - Ja też. A więc - oto on!!! Gilderoy Lockhart w kolekcji dla młodzieży!
Gilderoy Lockhart wbiegł tym samym, elastycznym krokiem. Ubrany był w bladoliliową szatę w złoty wzorek, który znakomicie pasował do jego blond włosów. Z miną zdobywcy obrócił się w koło, pokazując kimonowy krój rękawów.
- To raczej coś dla złotej młodzieży, Gilderoy - zaśmiała się pani Malkin i skinęła różdżką. Strój Lockharta zmienił się na czarną szatę z wielką, srebrną błyskawicą na plecach. - O, a to będzie w sam raz dla naszych młodych kontestatorów!
Lockhart spojrzał po sobie z dezaprobatą.
- Osobiście wolę jasne kolory - powiedział. - Czy ma pani coś dla prawdziwych miłośników piękna?
- Oczywiście - zachichotała pani Malkin i czarny strój zmienił się w przepiękną, miodowozłocistą szatę o fantastycznym kroju, bez żadnych ozdób. - A jak ci się podoba ta, Gilderoy?
- Poproszę jeszcze coś na głowę - Gilderoy wdzięcznie potrząsnął złocistymi lokami, zanim jednak madame Malkin zdążyła wykonać następny czar, na głowę modela wysypała się zawartość wiszącej pod sufitem papierowej torby. Dwanaście tuzinów małży i krabów przyczepiło mu się do włosów, nosa i uszu, szczypiąc bez litości. Kilka wlazło do rękawów miodowozłotej szaty, parę wpadło za kołnierz. Rozległ się dziki wrzask i chóralny śmiech. Biedny Gilderoy przez chwilę miotał się po wybiegu, podczas gdy pani Malkin próbowała uwolnić go od szczypiącego towarzystwa, wreszcie razem wykotłowali się przez wystawową szybę.
- Bingo! - James, Remus, Syriusz i Peter prawie kulali się po podłodze. - To było super! Nie wiedzieliśmy, że panią Malkin stać na takie żarty!
- A co, nie mówiłam, że może być zabawnie? - pani Lupin wciąż wycierała łzy, próbując stłumić atak chichotania. - Chodźcie, ekipa, idziemy na lody. Szkoda tylko, że przez to zamieszanie nie kupimy szaty dla Syriusza...

*In Dublin's Fair City
Where the girls are so pretty
I first set my eyes on sweet Molly Malone
As she wheel'd her wheel barrow
Through streets broad and narrow
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

Chorus
Alive, alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

She was a fishmonger
But sure 'twas no wonder
For so were her father and mother before
And they each wheel'd their barrow
Through streets broad and narrow
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

Chorus
Alive, alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

She died of a fever
And no one could save her
And that was the end of sweet Molly Malone
But her ghost wheels her barrow
Through streets broad and narrow
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

Chorus
Alive, alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 14.05.2025 14:29