Apokryf, [zak] do LW
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Apokryf, [zak] do LW
Minerwa |
![]()
Post
#1
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 14 Dołączył: 14.05.2004 ![]() |
Nie, to nie plagiat. Minerwa jest
panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie
wróciłam
![]() Apokryf dzień po pełni w czerwcu 5.VI.1994 Wsiadł do powozu i nagle znieruchomiał. Był przekonany, że pojedzie sam, tymczasem z kąta karety wychyliła się ku niemu czarownica w czarnej szacie i zarzuconym na ramiona półprzezroczystym szalu. - Pan profesor Lupin, prawda? - zapytała wyciągając rękę. - Jestem Andrea Swift. - Już nie profesor - Lupin odstawił na bok akwarium po druzgotkach i uścisnął jej dłoń. - Wujek powiedział mi, że będzie pan dzisiaj wyjeżdżał z Hogwartu - wyglądała, jakby była czymś zakłopotana, choć ogólnie nie sprawiała wrażenia osoby bojaźliwej. Była w nieokreślonym wieku gdzieś koło trzydziestki, nieduża i energiczna, a jej czarne, związane z tyłu włosy przypominały Lupinowi profesor McGonagall. - Wujek? - zapytał dość bezradnie. Poza Minerwą nie była podobna do nikogo, kogo by znał. - Albus Dumbledore - wyjaśniła, bawiąc się jego zaskoczeniem. - Nie wyglądam na jego siostrzenicę? - Raczej on nie wygląda - zaczął Lupin i zamilkł. Powóz ruszył i z turkotem potoczył się kamienistą drogą w stronę Hogsmeade. - Mam dla pana list od niego - z wielkiego, skórzanego sakwojażu kobieta wyjęła pergaminową kopertę. Lupin otworzył ją bez słowa i zaczął czytać. Kochany Remusie! Wiem, że chciałeś uniknąć oficjalnych pożegnań, ale nie mogę wypuścić Cię z Hogwartu bez tych kilku słów podziękowania. Byłeś najlepszym nauczycielem obrony przed czarną magią, jakiego mieliśmy od lat. Rozumiem powody Twej decyzji, ale wierz mi, że nigdy nie przestanę jej żałować. Jedzie z Tobą moja siostrzenica Andrea. Na zlecenie Ministerstwa Magii pisze dla nas nowy podręcznik wykładanego przez Ciebie przedmiotu. Jeżeli nie wzywają Cię gdzieś szczególnie pilne sprawy, może dałbyś się namówić na współpracę i napisał ten podręcznik razem z nią? Żal by mi było jeszcze raz nie wykorzystać dla Hogwartu Twojej wiedzy. Szczerze oddany Albus Dumbledore - Kochany, stary Dumbledore - Lupin złożył list, który sam wsunął się z powrotem do koperty. - Proszę mu powiedzieć, że zachowam to jak najcenniejszą pamiątkę. - To znaczy, że ma pan już inne plany? - Andrea spojrzała na niego z żalem. - Nie mam innych planów. Nie mam też zdrowia, pieniędzy ani domu, krótko mówiąc niczego, co jest potrzebne, by zająć się pracą naukową - wyjaśnił zwięźle Lupin. - Mamy grant z ministerstwa, Hogwart też coś dorzuci - Lupin zauważył, że Andrea sprawia wrażenie, jakby nie umiała zliczyć do trzech, a w rzeczywistości zmierza prosto do celu. - Jest też miejsce, gdzie moglibyśmy zająć się pracą. Mam do dyspozycji dom w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie. - Widzę, że lubi pani studia z natury - Lupin uśmiechnął się. - Ma tam pani wszystko pod ręką. - Owszem. Strzygi, zombie, dusioły, dziwożony i trochę hołoty z bagien. Mieszkałam tam przez ostatnie dwa lata. - Odważna z pani dziewczyna. - Więc jak, zgadza się pan? To naprawdę dobre miejsce. Także i ze względu na pana chorobę - dodała, i jakby przestraszyła się własnych słów. - Proszę mi wybaczyć. - Nie szkodzi, to nam oszczędziło trochę wyjaśnień - Lupin wzruszył ramionami. - Niestety, na eliksir profesora Snape'a nie mogę już liczyć. - Damy sobie radę, zawsze można skoczyć na miotle do Hogwartu - uśmiechnęła się niewinnie, Lupin wiedział jednak, że liczby mnogiej użyła tu z całą premedytacją. - Nie będziesz się bała? - on również z premedytacją przeszedł na bardziej poufałą formę - Wiesz, czym ryzykujesz. - A czym ryzykowali twoi koledzy w Hogwarcie? - Nic nie wiedzieli. A ci którzy wiedzieli, byli animagami - Lupin machnął ręką na znak, że szkoda dyskusji. - To się nawet nieźle składa - powiedziała, jakby trochę nie na temat. - Zgódź się, Remusie. Potrzebuję twojej pomocy. Wujek Albus mówił, że jesteś naprawdę dobry. A poza tym... - urwała, tym razem chyba naprawdę zawstydzona. - Poza tym co? - Może ta książka pomogłaby przełamać uprzedzenia, jakie ludzie mają do wilkołaków. Choćby dlatego warto spróbować. - Warto spróbować - nie wiadomo było, czy Lupin potwierdził, czy tylko powtórzył jej słowa. Sięgnął do wyświechtanej walizki i wyjął tabliczkę czekolady z Hogsmeade. - Poczęstuj się. Mam nadzieję, że w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie nie ma dementorów. - Nie - Andrea miała taką minę, jakby chciała go uściskać. - Tylko sysuny, szyszymory i czarnobogi. Nie licząc oczywiście tej hołoty z bagien. - A wampiry? - zaśmiał się Lupin, a Andrea mu zawtórowała i przez chwilę oboje pokładali się ze śmiechu. - Tak, wampiry też. To znaczy, zaglądał jeden, ale jak się dowiedział, że piszę książkę o czarnej magii, od razu się obraził. - Widocznie nie zależało mu na sławie - Lupin uspokoił się trochę, ale jak tylko spojrzeli na siebie, od razu zaczynali chichotać. - O Boże, dziewczyno. Ktoś nam chyba zaczarował tę czekoladę, dawno się tak nie bawiłem. Słuchaj, my się chyba musimy znać. Kiedy skończyłaś Hogwart? - W siedemdziesiątym dziewiątym. - Ja trzy lata wcześniej. W jakim byłaś domu? - Hufflepuff. - Gryffindor. Grałaś w quidditcha? - Nie. - Ja też nie, ale mój przyjaciel James grał. Nie opuściłem żadnego meczu. Gdybyś grała, na pewno bym cię pamiętał. - Ja oczywiście o was słyszałam, cała szkoła huczała od waszych psot. Severus Snape też był z twojego roku, prawda? - Niestety. - Jego pamiętam aż za dobrze. Aczkolwiek, o ile wiem, nie był specjalnie popularny. - A jednak twoje nazwisko nie jest mi obce - Lupin spoważniał. - Może dlatego, że jesteś siostrzenicą Dumbledore'a? - Raczej nie. Wujek prosił, żebym o tym nikomu nie mówiła. Wiedziała tylko moja przyjaciółka. - No to nie wiem, skąd cię znam. Zrobiłaś potem coś spektakularnego? Byłaś ministrem magii albo kimś w tym rodzaju? - Studiowałam zaawansowaną transmutację. Jako jedna z dziesięciu albo jedenastu osób jestem po imieniu z Minerwą McGonagall, ale to najwyżej wiadomość do kroniki towarzyskiej "Proroka". - Zaawansowaną transmutację, powiadasz? - zastanowił się Lupin. - To już wiem. - Naprawdę? - Andrea znów się zmieszała. - No? - Foulois Sophie, Diggle Icarus, Griffin Gale, McGonagall Minerwa, Swift Andrea, Tarkiz Chino, Zapata Willard - Lupin wyrzucił z siebie tę litanię jednym tchem. - Siedem nazwisk, które zna każdy, kto interesował się animagią. - Masz nadzwyczajną pamięć. - Wcale nie, bo na przykład nie pamiętam, w co się zmieniasz. Minerwa jest kotem, Sophie panterą... a ty? - Wstyd się przyznać. Ale ponieważ zawsze uwielbiałam uganiać się po lesie, wybrałam postać, w której byłabym bezpieczna. - To znaczy? - zapytał, spodziewając się wiewiórki albo lisa. - Niedźwiedź. Nie śmiej się - spojrzała na niego karcąco, widząc, że przygryza wargi. - Nie chciałbyś spotkać takiego misia, nawet podczas pełni. - Zwłaszcza podczas pełni - zgodził się Lupin. - Ale ja się wcale nie śmieję, to świetny pomysł. - Niestety, tylko do lasu. Między ludzi się nie nadaje. - Czego nie można powiedzieć na przykład o panterze - zauważył z powagą Lupin i znowu zaczęli się śmiać. ~~@~~ Dom był niewielki, Lupin wiedział jednak, że te czarodziejskie domy są w środku o wiele obszerniejsze, niż mogłoby to się wydawać z zewnątrz. Stał na szczycie małego wzgórza, przytulony bokiem do trawiastej skarpy. Przed nim rozciągała się łąka, która w zależności od swych upodobań mogła znajdować się przed domem, albo poza nim, kurcząc się albo rozszerzając aż do przeciwległej ściany lasu. Lupin przystanął na chwilę i patrzył, jak okiennice trzech okien dolnego piętra otwierają się z lekkim zgrzytem - taki sam ruch zauważył na znajdującym się z boku domu ganku, gdzie właśnie otwierały się wejściowe drzwi. Spojrzał na Andreę myśląc, że otwarła je zaklęciem, ona jednak nie miała w ręce różdżki. - Chodź - powiedziała. Po kilku ułożonych w stopnie kamiennych blokach weszli na ganek. Lupin obejrzał się za siebie. Łąka skurczyła się jeszcze bardziej, jakby zaciekawiony las chciał zajrzeć za nimi do środka. Ponad drzewami widać było szczyty odległych gór. - Jak tu pięknie - powiedział odruchowo. - To dobre miejsce - usłyszał za sobą cichy głos Andrei. Ostrożnie spojrzał w jej stronę i bez zdziwienia zauważył, ze jest tak samo poruszona jak on. - Lubię tu przyjeżdżać - powiedziała. - Popatrz, dookoła Jeszcze Bardziej Zakazany Las, przekonasz się, że zasługuje na tę nazwę, a tutaj taki spokój. Wejdźmy do środka. Przez niewielką sień weszli do ogromnej, zajmującej chyba połowę domu kuchni. Pierwszym, co rzucało się w oczy był wielki, staroświecki piec, a właściwie skrzyżowanie pieca z kominem, taki sam, jaki Lupin widział w chatce Hagrida. Pod oknem stał dębowy, oparty na krzyżakach stół, a na półkach wzdłuż ścian stała cała kolekcja miedzianych i żelaznych garnków, rondli, tygli i kociołków. Było tu jasno i przytulnie - Lupin pomyślał, że ten dom przypomina mu niektóre miejsca Hogwartu. - Siadaj, zaraz zrobię herbatę - Andrea skinęła różdżką w stronę komina, drugą ręką wskazując stojące pod ścianami ławy. - Za tymi drzwiami jest pracownia, na górze coś w rodzaju oranżerii - Lupin dopiero teraz zauważył, że ściana przeciwległa do wejścia kryje w sobie niewielkie, solidne drzwi, a tuż obok nich wznoszą się strome jak drabina schody, prowadzące do włazu w suficie. Wszystko tutaj tchnęło spokojem i dostatkiem, Lupin pomyślał, że mogło by to być drugie po Hogwarcie miejsce, w którym czułby się bezpieczny. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że atmosfera zamku może być - jak wiele innych rzeczy - zasługą Dumbledore'a. - Coś się tak zamyślił? - Andrea podała mu kubek z herbatą. - Zaraz przygotuję coś do jedzenia. Jak chcesz, możesz w tym czasie obejrzeć dom. - Chętnie - Lupin otworzył małe, solidne drzwi i znalazł się w najdziwniejszym wnętrzu, jakie kiedykolwiek widział. Był to wielki kwadratowy pokój, który wyglądał tak, jakby miało w nim pracować jednocześnie pięciu czarodziejów różnych specjalności, począwszy od eliksirów a skończywszy na astronomii. Ściany pokryte były dziesiątkami półek z mnóstwem najrozmaitszych słojów, pudełek, puszek, koszyków i flakonów. Całą jedną ścianę pokrywały książki, w kącie stał wyprowadzony przez sufit w niebo teleskop. Najdziwniejsze było jednak oświetlenie tego pokoju. Ściany nie miały ani jednego okna - oszklona była za to duża część sufitu, przez który widać było niebo i kładące się na szybach rośliny. - U góry jest oranżeria - powiedziała Andrea, która przyszła tu za nim. - A w ogóle jak chcesz, możesz tu zamieszkać - wskazała na stojące pod ścianą złożone polowe łóżko. - Ja mam mały pokoik na górze. - Doskonale - Lupin z zadowoleniem pomyślał o solidnych drzwiach i znajdującym się wysoko nad jego głową oknie. - Podoba mi się tutaj. - Po luksusach Hogwartu warunki są raczej skromne - uśmiechnęła się przekornie Andrea. - Przeciwnie - Lupin nie chciał jej opowiadać o szczegółach swego życia przed przyjazdem do Hogwartu, więc uśmiechnął się tylko. Wyglądało na to, że jeszcze raz miał szczęście. Pełnia w lipcu 2.VII.1994 - Nie, już nie mogę – Andrea Swift przyciskając dłonie do skroni wyszła przed dom. Pierwszym, co zobaczyła była ogromna tarcza księżyca, powoli wyłaniająca się zza lasu. Pomyślała, że trzeba było posłuchać Lupina, kiedy prosił, by na czas jego przemiany wyszła z domu jak najdalej i wróciła dopiero kiedy księżyc wzejdzie na dobre. Nie zrobiła tego. Zamknąwszy za nim na klucz drzwi pracowni usiadła w kuchni, czekając, co się będzie działo. Najpierw cisza. Jęk. Potem krzyk, coraz głośniejszy. Nieartykułowane dźwięki, z których czasem można było wyłowić pojedyncze, przerażające słowa. Krew. Coś o krwi, o pościgu i skoku, o zębach, szarpiących ludzkie gardło, o tryskającej krwi... Potem znowu jęk, coraz mniej ludzki, coraz bardziej przechodzący w wycie. I warkot, ohydny warkot uwięzionej bestii. Półzwierzęcy-półludzki jęk bólu. Wreszcie skok, uderzenie, od którego zadrżały dębowe drzwi – Andrea zerwała się, celując w nie różdżką, w każdej chwili gotowa się przemienić. Zawsze myślała, że chciałaby zobaczyć przemianę wilkołaka. Teraz dzięki oknu w suficie pracowni było to nawet możliwe, mimo to jednak po tym, co słyszała nie była pewna, czy kiedykolwiek się odważy. Postała chwilę na ganku, wróciła do kuchni. Przerażające dźwięki, które napełniały cały dom od półgodziny ucichły – zza dębowych wrót nie dobiegał żaden odgłos. Wzięła głęboki oddech. Wiedziała sporo o wilkołakach. Oczywiście, ich ulubioną zdobyczą nie były zwierzęta, tylko człowiek. Naturalnie, wilk i niedźwiedź w lesie schodzą sobie z drogi. Jasne, w swojej animagicznej formie była bezpieczna, a jej towarzystwo miało sprawiać uwięzionemu wilkołakowi przyjemność. Mimo to jednak kiedy szła na górę, uginały się pod nią nogi. Weszła do oranżerii, otworzyła okno w suficie i zajrzała do środka. Zanim jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zdążyła poczuć, że pokój pełen jest jakiejś dziwnej, niedobrej tajemnicy. Przemieniła się i prawie bez hałasu, jak na tak wielkie zwierzę, zeskoczyła na dół. Dopiero wtedy zobaczyła go. Leżał na podłodze obok łóżka, ciemny, kudłaty kształt, zdumiewająco wielki. Podeszła bliżej. Niedźwiedzie oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, mogła teraz zauważyć, że jego sierść jest jasnobrązowa, przetykana na bokach pojedynczymi, białymi nitkami. Spał, zwinięty w ogromny, puszysty kłąb, jego ogon rozciągnięty na podłodze nie poruszał się. Był piękny, stwierdziła to z lekkim rozbawieniem. Jako człowiek był raczej niepozorny - wysoki, chudy facet o sympatycznej twarzy i siwiejących włosach, a teraz pożałowała, iż nie potrafi zmienić się w wilczycę. Dotknęła nosem spiczastego, pokrytego miękkim futrem ucha, wciągnęła jego zapach. Pachniał jak domowy pies, trochę zwierzęciem, trochę człowiekiem. Liznęła go w ucho i wtedy obudził się. Podniósł powieki, i gdyby w obecnym stanie była zdolna krzyknąć, zrobiłaby to na pewno. Miał ludzkie oczy, oczy Remusa Lupina, ciepłe i brązowe, teraz trochę szalone, zmętniałe od bólu. Zrobiło się jej żal, że go obudziła. Usiadła obok niego, jak dotąd przyjmował jej obecność zupełnie spokojnie, więc odważyła się polizać go jeszcze raz. Przymknął oczy, najwyraźniej zadowolony, więc położyła się obok i chowając nos w jego puszyste futro zasnęła. dzień po pełni w lipcu 3.VII.1994 Lupin wyszedł przed dom. Wciąż kręciło mu się w głowie, czuł się jakby miał zemdleć. Jaskrawe słońce zmuszało go do zamknięcia oczu, ale wtedy wzmagały się zawroty głowy. Usiadł na trawie. Dopiero teraz poczuł, jak jest gorąco. Rozpiął szatę, wysunął ręce z rękawów i położył się na wznak, zasłaniając oczy przedramieniem. Wir w jego głowie powoli zaczynał się uspokajać, powoli wyciszało się to wewnętrzne drganie, które męczyło go od wczorajszego wieczora. Leżał bezwładnie i czuł, jak słońce łagodnie przenika każdą komórkę jego ciała - to było tak, jakby dotykała go wielka, ciepła dłoń. Podczas swych comiesięcznych przemian nieraz żałował, kiedy się kończyły, teraz jak nigdy ogarnęła go radość z faktu, że znowu jest człowiekiem. Resztką świadomości pomyślał, że w słońcu pozbywa się resztek swojej wilczej natury i zasnął. Obudziło go coś dziwnego. Czuł wyraźnie przy sobie czyjąś obecność, koło prawego ramienia miał coś twardego, co wyglądało jak czyjaś noga. Poczuł na twarzy leki, ciepły oddech. Otworzył oczy. Nad nim pochylał się jednorożec. Był piękny. Miał śnieżnobiałą grzywę, cały był biały w drobniutkie srebrne kropki, a krótki róg pośrodku czoła błyszczał, jakby był z masy perłowej. Wielkie, czarne oczy patrzyły na Lupina uważnie, ale bez lęku. Ten leżał jak skamieniały, starając się nawet wstrzymać oddech. Wiedział doskonale, jak płochliwe są jednorożce i zastanawiał się, czy komukolwiek w tym stuleciu udało się popatrzeć na któregoś z nich z tak bliska. Jednorożce należały do najrzadszych, a zarazem najbardziej magicznych stworzeń. Wierzono, że pokazują się tylko ludziom niewinnym - nikt, kto zrobił coś złego nie mógł liczyć na to, że dobrowolnie zbliżą się do niego choćby na odległość wzroku. Uświadomił to sobie i zrobiło mu się dziwnie - wciąż czuł się winny z powodu Dumbledore’a, Syriusza i ucieczki Petera Pettigrew. Jednorożec jakby wyczuł to wahanie, bo znów pochylił się nad nim. Starannie obwąchał mu ręce i ubranie, przyjaźnie skubnął wargami jego włosy i powoli odszedł w stronę lasu. Lupin oczarowany patrzył za nim, aż znikł w gęstwinie drzew. Przetarł oczy wierzchem dłoni, jakby niepewny, czy to co widział nie jest tylko halucynacją. Wreszcie wstał, włożył z powrotem szatę. Czuł się o wiele lepiej niż rano, sądząc po słońcu było już południe - z przyjemnością stwierdził, że stoi pewnie na nogach, a zawroty głowy, które rano powaliły go na trawę, ustały zupełnie. W dodatku widział jednorożca. Pomyślał, że może Andrea będzie mogła mu wyjaśnić, skąd wziął się ten niezwykły gość - o ile oczywiście nie był tylko złudzeniem. Wszedł do kuchni. Andrea siedziała przy otwartym oknie kartkując ogromną księgę o piętrowym, łacińskim tytule wytłoczonym na skórzanej okładce. Na jego widok podniosła głowę. - Wyspałeś się? Jak się czujesz? - Widziałem jednorożca - Lupin nalał sobie herbaty ze stojącego na piecu dzbanka. - O ile oczywiście mi się nie zdawało. - Raczej nie - Andrea uśmiechnęła się. - Z tym, że prawdopodobnie była to ona. Ma na imię Agnieszka. - Ona? - zapytał dość niemądrze Lupin. - Oczywiście. Nie istnieje słowo „jednorożyca”, ale Agnieszka jest z pewnością rodzaju żeńskiego. Czasem tu przychodzi. Zapomniałam ci powiedzieć, ale to chyba dobrze, miałeś niespodziankę. - Jeszcze jaką. Od dawna się tu pokazuje? - Nie. Pierwszy raz zobaczyłam ją najwyżej miesiąc temu. Też myślałam, że mam zwidy. Przecież jednorożce się nie oswajają. - Skąd wiesz, że nazywa się Agnieszka? - Lupin uśmiechnął się. - No, a jak by się miała nazywać? - Andrea wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste. - Jest list do ciebie - ruchem głowy wskazała mu kopertę, leżącą na okapie komina. - Przyszedł przedwczoraj, przyniosło go jakieś zabiedzone sowiątko. Lupin rzucił okiem i omal nie krzyknął. Na kopercie było pismo Syriusza. Rozerwał ją niecierpliwie i zaczął czytać. Cześć, stary Lunatyku! Jestem wolny i bezpieczny. Na wszelki wypadek nie napiszę, gdzie się ukryłem - wiem, że stanąłbyś na głowie, żeby mi pomóc, ale tę możliwość wolę zachować na czarną godzinę. Azkaban to dość głupie miejsce, i wierz mi, niespecjalnie bym się ucieszył, gdybyś trafił tam z mojego powodu. W dodatku ta sowa (jedyna, jaką mogłem dostać) nie wygląda zbyt pewnie. Muszę ją zresztą oszczędzać, bo jest jeszcze ktoś, kto - wierzę w to - czeka na wiadomość ode mnie tak samo jak Ty. Niebawem napiszę więcej, myślę też, że wkrótce uda nam się zobaczyć - nasze ostatnie spotkanie było stanowczo za krótkie. Mam nadzieję, że Knot nie obwinia Ciebie o moją ucieczkę, chociaż jestem też w stu procentach pewny, że Snape jak najbardziej. Muszę kończyć, sowa szaleje z niecierpliwości, a Hardodziob przygląda się jej, jakby nagle zgłodniał. Miej oko na naszego małego, napisz mi czasem, co u niego słychać. Kiedy na niego patrzyłem, czułem się jakbym na jesieni miał znowu wrócić do Hogwartu i już tęsknił za naszymi szaleństwami - za Jamesem, Peterem, takim, jaki wtedy był, i Tobą, na zawsze trzynastoletnim. Łapa - Oho, oberwała się chmura z listami – Andrea wychyliła się przez okno i wyciągnęła rękę, na której wylądowała ogromna, śnieżna sowa. – Zobacz, jaka piękna! - To sowa Harry’ego – Lupin sprawnie odwiązał list, Hedwiga zatoczyła koło po kuchni i usiadła mu na ramieniu, jakby też chciała przeczytać wiadomość. Szanowny Panie Profesorze, dostałem sowę od Syriusza, wiem, że Pan też czeka na wiadomość od niego, więc wysyłam Hedwigę najpierw do Pana. Syriusz pisze, że ukrywa się z Hardodziobem, nie podaje gdzie, w razie gdyby list wpadł w niepowołane ręce. Pisze też, że dementorzy nie mają żadnych szans go odnaleźć, z czego bardzo się cieszę. Przy okazji dowiedziałem się, że to on przysłał mi na Gwiazdkę Błyskawicę i jestem bardzo szczęśliwy, że to od niego. Martwię się za to, i moi koledzy też, że nie będzie Pana z nami w przyszłym roku. Cała nasza klasa strasznie żałuje, że Pan odszedł, mam nadzieję, ze szybko znalazł Pan inną pracę. Ja jestem teraz u wuja Vernona i ciotki Petunii, ale jak dobrze pójdzie, będę mógł pojechać na mistrzostwa świata w quidditchu, na które zaprosili mnie rodzice Rona. Muszę kończyć, bo Hedwiga już chce lecieć. Z wyrazami szacunku Harry Potter - Poczekaj, Hedwigo - Lupin końcem palca zwichrzył pióra na głowie sowy, która przyjęła tę pieszczotę z pobłażliwą aprobatą. - Dam ci jeszcze jeden list do Syriusza. Kwadrans, i będzie gotowe. Hedwiga frunęła na stół, gdzie zajęła się resztkami śniadania. Lupin wyjął z szuflady pergamin i pióro i podłożywszy sobie stary numer „Proroka” zaczął pisać. Kochany Łapo! Dzięki za wiadomość, pełnia spowodowała dwudniowy poślizg. Stale myślę, co robisz, gdzie jesteś, i w jakie kłopoty pakujesz swój zuchwały, ryzykancki łeb. W Hogwarcie ucichło, Knot odwołał dementorów. Harry zdał nieźle. Chętnie zaprosiłbym go na wakacje, ale wiem, jak zareagowałaby na to mugolska rodzina Lilki, więc wolę nie ryzykować. Ale Ty przyjedź. Mamy do dyspozycji dom Dumbledore’a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, idealna kryjówka. Gdybyś czegoś potrzebował, sowa Harry’ego zawsze mnie znajdzie, i można być pewnym, że list nie trafi na biurko Knota. Ściskam Cię i czekam Twój Lunatyk dzień po pełni w sierpniu 2.VIII.1994 Wyszedł przed dom i znieruchomiał. Łąka rozciągnęła się niemal po horyzont, Jeszcze Bardziej Zakazany Las wydawał się prawie nierzeczywisty, ściana drzew ginęła w rannej mgle. Padał deszcz. Nie to jednak sprawiło, że zamarł bez ruchu. Pośrodku łąki, jakieś sto pięćdziesiąt kroków od domu znajdowało się coś, czego jeszcze wczoraj z pewnością tutaj nie było. Szopa. Drewniana, prowizoryczna buda na siano, pokryta sypiącymi się gontami, poczerniała ze starości. Przez chwilę przyglądał się jej, zastanawiając się, czy to kurcząca się łąka chowała ją dotąd w swoim wnętrzu, czy też działał tu urok częściowej niewidzialności - postanowił zapytać o to Andrei, kiedy wróci z Ministerstwa Magii, gdzie teleportowała się o świcie. Na razie postanowił po prostu obejrzeć to dziwne zjawisko - zszedł z ganku i ... natychmiast zawrócił po pelerynę. Deszcz był zimny, przywodził na myśl raczej listopad niż początek sierpnia. Szopa była pusta. Na podłodze walała się odrobina słomy, wygnieciona jakby ktoś na niej leżał, ale poza odrobiną śmieci w kątach nie było tam zupełnie nic. Przez szpary pomiędzy belkami zaglądało światło - Lupin schylił się i zobaczył wyraźnie ganek domu, przybliżony jak przez lornetkę. Gdyby mieszkaniec szopy chciał obserwować dom, miałby tu idealne miejsce. Rozejrzał się jeszcze raz i zobaczył coś, co przedtem umknęło jego uwadze. Trzy szerokie deski oparte o ścianę, które zdawały się coś zasłaniać. Odstawił jedną z nich i zobaczył prymitywne palenisko z kamieni, poczerniałe od ognia. Kominek. Wszystko razem przypominało przenośną kryjówkę, w dodatku - musiał to przyznać - nieźle zaopatrzoną. Postanowił spytać Andrei o przeznaczenie tego dziwnego budynku, na razie jednak czekał na niego zaczęty rozdział o demonach powietrza, w którym należało szybko dokonać jeszcze kilkunastu poprawek. Naciągając kaptur wrócił do domu. Wchodząc na ganek zauważył na kamiennych stopniach mokre ślady, które sprawiły, że jego serce zaczęło bić szybciej. Wpadł do kuchni, i w tym samym momencie coś wielkiego i czarnego śmignęło w jego stronę. Wyrżnął plecami i tyłem głowy w drzwi, które zatrzasnęły się z hukiem i przycisnął twarz do mokrego psiego łba. - Łapa! - nie zważając na to, że pies ocieka wodą, uściskał go serdecznie. - Tak się martwiłem. Możesz się przemienić, nikogo tu nie ma. Andrea pojechała do Londynu. - No i dobrze - Syriusz Black, niedawny więzień Azkabanu, wyciągnął do niego rękę. - Nie masz pojęcia, jak dobrze cię znowu zobaczyć. - Ciebie też - Lupin klepnął go w ramię. - Nieźle wyglądasz. Było w tym może nieco przesady, faktem było jednak, że od ostatniego spotkania Syriusz zmienił się bardzo. Jego twarz straciła dawną chorobliwą bladość, wypełniła się trochę, a czarne, spadające aż do pasa włosy były teraz umyte i przycięte na wysokości ramion. Nawet wyraz czarnych, jakby chorych oczu zmienił się i nie był już tak szalony jak wtedy, gdy spotkali się przed dwoma miesiącami we Wrzeszczącej Chacie. - Ba, myślę - Syriusz wyprostował się w nowej, perfekcyjnie skrojonej szacie. - Pani Pomfrey poświęciła aż tydzień wakacji, żeby postawić mnie na nogi. - Wróciłeś do Hogwartu! - ucieszył się Lupin. - A co z Pettigrew? - Wiedziałem, że o to zapytasz - Syriusz położył rękę na jego ramieniu i zmusił go, żeby usiadł. - Lunatyk, to się musiało stać. Niezależnie od ciebie. Dumbledore opowiedział mi... - Black zawahał się na moment - co się działo przez tę ostatnią noc. - To wszystko przeze mnie - Lupin machnął ręką na znak że nie chce, by Syriusz go pocieszał. - Pettigrew połączył się z Voldemortem, tak? - Tak. Ale wierz mi, wszyscy ilu nas tam było, zachowaliśmy się jak banda idiotów. Przykuwanie Glizdogona do ciebie i rannego chłopca było szczytem głupoty. Miałem oczy i widziałem, że jest pełnia, nie ja jeden zresztą. A Snape? Trzeba go było bodaj zakneblować, ale ocucić, mielibyśmy świadka bardziej wiarygodnego, niż my obaj razem wzięci. Nie, Lunatyk. Order Morgany tym razem należy się nam zbiorowo. - Biedny Severus - wspomnienie o orderze sprawiło, że Lupin uśmiechnął się. - Ale masz rację, lepiej by było, gdyby słyszał naszą rozmowę. - Daj spokój - Syriusz rozejrzał się po kuchni, znalazł na piecu dzbanek do herbaty. - Siedź, ja to zrobię. A jak jeszcze raz powiesz, że wszystko przez ciebie, to... to słowo daję, że cię stłukę. - Chyba bym ci jeszcze dał radę - Lupin przyglądał się, jak Syriusz robi herbatę, dokładnie tak, jak robił to w Hogwarcie, bez użycia magii. - Gdzie zostawiłeś Hardodzioba? - W rezerwacie smoków, w północnej Szkocji. Potem ukradłem trochę proszku Fiuu i przeniosłem się do chałupy Hagrida, dobrze, że Dumbledore wcześniej powiedział mu, co i jak, bałem się, że zabije mnie gołymi rękami, zanim zdążę cokolwiek wyjaśnić. Od niego wiem, że musiałeś odejść, i wierz mi, gdybym dorwał Snape’a w swoje ręce... - Nie warto - Lupin wziął od niego kubek z herbatą. - I tak bym zrezygnował. A Severus był, jak się domyślasz, bardzo rozczarowany... - Nie bardziej niż ja wtedy, co James... a, mniejsza z tym - Syriusz zrozumiał, że powiedział za dużo. - Za to teraz pomógł mi wcale o tym nie wiedząc. - Jak? - A jak myślisz, co mam na sobie? - Syriusz wzruszył ramionami, odzianymi w piękny, czarny materiał. - Zostawił taką furę szat, że chyba nie zauważy, że mu jedna zginęła. A wszystkie czarne jak jego dusza. - Wyglądasz w niej lepiej, niż on - zaśmiał się Lupin. - Ty za to nierewelacyjnie - Syriusz przyjrzał się z troską bladej twarzy przyjaciela. - Kiedy była pełnia, wczoraj? O Boże. A ja przyszedłem cię o coś prosić. - Pełnia tu nie ma nic do rzeczy - uciął kategorycznie Lupin. - Mów, czego potrzebujesz. - Różdżki. Bez niej nie mogę się teleportować, że nie wspomnę o takich drobiazgach, jak światło i ogień. Niestety, w całym Hogwarcie nie znalazłem ani jednej. Dumbledore zrobił dla mnie już tyle, że nie mogłem jeszcze prosić go, żeby jechał do Ollivandera. Zresztą i tak już wyjechał. Został tylko Filch, który ze zrozumiałych względów odpada, i Hagrid, który kupował różdżkę zaledwie rok temu. Wiesz, jaki jest Ollivander. Zresztą, różdżka Hagrida nie pasowałaby mi znacznie bardziej niż twoja. Pamiętasz, twojej kiedyś używałem. - Bierz - Lupin natychmiast podał mu swoją różdżkę. - Ja zawsze mogę sobie kupić nową. - Masz pieniądze? - Syriusz machnął różdżką w powietrzu - Saltus. No dobrze - ocenił, kiedy dzbanek z herbatą wywinął w powietrzu regularnego koziołka i stanął na piecu nie uroniwszy ani jednej kropli. - Dumbledore pożyczył mi parę galeonów... - Schowaj, przydadzą ci się. Powinienem coś mieć u Gringotta, zaraz tam pojadę. Żebym tylko nie spotkał Andrei. Miała być dzisiaj w Ministerstwie Magii... - Andrea Swift, mój Boże - Syriusz uśmiechnął się z nostalgią. - I kto by pomyślał, że będziesz z nią pracował. - To piekielnie zdolna dziewczyna - zaprotestował Lupin. - I też animag. - Przecież nie mówię, że nie - Syriusz roześmiał się dawnym, tak dobrze znanym Lupinowi śmiechem. - Prefekt Puchonów Andrea Swift. Jakie to wszystko zabawne. 5.XII.1978 - Może mi pani łaskawie powie, jaka jest przyczyna tej nagłej utraty pamięci? - Snape wpatrywał się w nią tak uporczywie, że gdyby od początku nie stała przed nim ze wzrokiem wbitym w podłogę, teraz zrobiłaby to na pewno. - Przecież, u licha, nie jest pani taką kompletną idiotką! Chociaż, prawdę mówiąc, po dzisiejszej lekcji zaczynam w to wątpić. Świeże skórki boomslanga do stężonej wody królewskiej, Boże! Czy pani naprawdę nie ma w głowie ani łuta mózgu? - Przepraszam - powiedziała Andrea takim tonem, że Snape zawahał się na moment i kontynuował już zupełnie oficjalnie: - Ponieważ pani oceny z innych przedmiotów nie wskazują na nagłe zaćmienie umysłowe, z eliksirami do pewnego czasu też radziła sobie pani całkiem nieźle, zaczynam podejrzewać, że powodem tych problemów jest zmiana nauczyciela. Domyślam się, że profesor Holz faworyzował panią, być może nawet znam powód, ale uprzedziłem panią, że ja nie zamierzam tego robić, i to, że jest pani siostrzenicą dyrektora nie sprawia na mnie wrażenia... - Kłamstwo! - wrzasnęła nagle Andrea. Spojrzał na nią zdumiony, jej poza pokornej uczennicy znikła bez śladu. - Holz wcale mnie nie faworyzował i guzik go obchodziło, że Dumbledore to mój wujek! Lubił mnie, bo byłam dobra! Nie mnie jedną, Astondy’ego też! Jonesa też! I pana, nie wymawiając, też! - Więc uważa pani, że kłamię? - czarne oczy Snape’a zwęziły się jak u atakującego węża. - Jak na prefekta, ma pani dość oryginalny stosunek do nauczycieli, panno Swift. Ostrzegam, że jeżeli jeszcze raz odezwie się pani do mnie tym tonem, postaram się, żeby pani tego pożałowała. I to skutecznie. Nie oczekuję przeprosin - dodał szybko, bo mina i cała postawa Andrei mówiły mu aż nadto wyraźnie, że ich nie będzie - ponieważ jednak widzę, że porozumienie się z panią jest niemożliwe, pozostaje mi tylko zapowiedzieć, że obecny stan pani wiedzy uniemożliwia mi dopuszczenie pani do OWuTeeMów. Zrozumiano? - Tak jest, panie profesorze. Było w jej głosie coś takiego, że Snape spojrzał na nią i z najwyższym zdumieniem stwierdził, że Andrea... płacze. - No nie - powiedział dość bezradnie. - Jeszcze tego tu brakowało, rozmazanego dziecka. Przecież, u licha, mogła się pani tego spodziewać! Zawołam panią Pomfrey, niech pani da coś na uspokojenie, bo to co pani wyprawia przechodzi ludzkie pojęcie... - Nie! - zawołała przez łzy, widząc, że podchodzi do kominka. - Proszę... Ja wszystko panu wytłumaczę. - Masz pięć minut czasu - Snape podsunął jej krzesło. - Ale jeśli w ciągu pięciu minut nie dowiem się, o co chodzi, zabieram cię do dyrektora. - Dobrze - Andrea posłusznie usiadła, jej ręce, schowane w rękawach szaty zaciskały się tak, że widział jak drżą. - Powiem krótko. Zakochałam się. - Jeszcze tylko te... - zaczął Snape, ale po raz wtóry zelektryzował go ton jej głosu. Nie myśląc, co robi, podszedł do niej. Łagodnym ruchem uniósł jej głowę, tak, że musiała na niego spojrzeć. - W kim? - zapytał stłumionym głosem, mimo, iż wiedział już, jaka będzie odpowiedź. - A jak pan sądzi? - Andrea wstała, cały czas patrząc mu w oczy. - W kogo wpatruję się na lekcjach, aż mi wszystko z rąk leci? Może pan teraz... - nie dokończyła, bo Snape pocałował ją. - Gdybyś wiedziała, jaka jesteś piękna, kiedy płaczesz - powiedział po chwili, dotykając delikatnie jej mokrej od łez twarzy. - I co ja mam z tobą zrobić? - Nic - wzięła go za rękę, przywarła policzkiem do jego ramienia. - Powiedz o tym Dumbledore’owi. Albo lepiej McGonagall. Wyleją mnie ze szkoły i będziesz miał z głowy. - Jeszcze z tym poczekamy - przytulił ją do siebie, z drżeniem serca poczuł, jak jej ręce obejmują go. - Co powiesz na niewielką, ale realną szansę poprawienia ostatniej dwói? - Dobrze - ku swemu zdziwieniu zadrżał, gdy poczuł na policzku jej usta. - Co mam zrobić? - Na przyszłą lekcję - łagodnie odsunął ją od siebie. - Cała teoria z ostatniej i z dzisiejszej. Z recepturami. Przepytam cię przy całej klasie. ~~@~~ - Ekscentryk z pana, profesorze - Ollivander przymrużył w uśmiechu swe wielkie, srebrnoszare oczy. - Przecież pańska różdżka powinna być jeszcze w znakomitym stanie. - Straciłem ją - wyjaśnił krótko Lupin. - A, to rzeczywiście przykre - zgodził się Ollivander. - A wolno wiedzieć, co się z nią stało? Bo jeżeli miała jakieś wady, wymiana następuje na koszt firmy. - Ależ skąd, była doskonała. Miałem ją przez dwadzieścia lat. - Osiemnaście - poprawił mimochodem Ollivander. Jego przenikliwe spojrzenie stało się jeszcze bardziej badawcze. - Tak, osiemnaście. I jak mówię, spisywała się doskonale. - Zapewne próbował ją pan odzyskać. I co, nie udało się? - Nie - uciął Lupin, trochę zaniepokojony tą indagacją. - Potrzebuję nowej. - Ależ oczywiście - Ollivander już zdejmował z półek zakurzone pudełka. - Nie mam dokładnie takiej, jak pańska poprzednia, to była poinsecja i włos jednorożca, prawda? Dwanaście cali, doskonała do samoobrony... Ale proszę spróbować innej, z biegiem czasu ręka też się zmienia. - Wiem - Lupin sprawdzał jedną różdżkę po drugiej. - Ta jest niezła. Wierzba i pióro feniksa - przeczytał napis na pudełku. - Ale może znajdę coś lepszego. - Naturalnie. A co pan powie na tę - Ollivander był jak zwykle w siódmym niebie, uwielbiał skomplikowane zamówienia. - Ostrokrzew i serce smoka, szesnaście cali. Znakomicie działa pod wodą. - Sybilla Trelawney przepowiedziała mi kiedyś, że poślubię syrenę - Lupin wziął różdżkę i machnął nią w powietrzu. - No, niestety. To też nie ta. - Poszukamy innej - Ollivander dwoił się i troił podając coraz to nowe pudełka. - Nie ma większej przyjemności, jak wybierać różdżkę dla doświadczonego czarodzieja. O, proszę. Tego szukałem. Profesorze - uroczystym gestem wyciągnął pudełko przed siebie - to będzie coś dla pana. Lupin zachęcony tym wstępem wziął różdżkę i podniósł do góry czekając na znajomy snop iskier - nie stało się jednak nic. Z przepraszającym uśmiechem oddał różdżkę Ollivanderowi. Ten jednak nie wyciągał ręki. - Niech pan ją weźmie, profesorze - powiedział przyciszonym głosem. - Ręczę, że będzie pan zadowolony. - Jakim cudem, przecież ona mi kompletnie nie pasuje? - zdziwił się Lupin. - Panu może nie, ale żeby się tak całkiem nie miała przydać... - Ollivander wciąż uśmiechał się zagadkowo. - Niech pan posłucha, to leszczyna i serce smoka, dwanaście i trzy czwarte cala... - Nie rozumiem - Lupin, przeciwnie, rozumiał doskonale. Został zdemaskowany. - Wiem, że pan nie rozumie - Ollivander spoważniał, był teraz bardzo serio. - Pan nie może tego rozumieć. Ale umówmy się, że pan weźmie tę różdżkę nie rozumiejąc, a jeśli nie będzie odpowiednia, natychmiast ją panu wymienię. Zgoda? - Panie Ollivander - Lupin też patrzył na niego z powagą. - Wiem, że co do różdżek nigdy się pan nie myli. Dlatego zaufam panu i wezmę tę, którą pan radzi. - Świetnie! - Ollivander rozpromienił się. - Obiecuję, że będzie pan zadowolony. Proszę bardzo. Płaci pan w kasie. Cztery galeony. - Cztery? - zdumiał się Lupin. - Taka różdżka kosztuje z dziesięć! - Osiem. Minus dwadzieścia pięć procent rabatu, bo karta stałego klienta wygasa dopiero po dwudziestu latach - Ollivander uśmiechnął się. - A drugie dwadzieścia pięć jestem panu winien w związku z poprzednią różdżką. Musiało z nią być coś nie tak. - Dziękuję - jedyna kwestia, nad którą Lupin się w tej chwili zastanawiał, brzmiała: czy Dumbledore odwiedził Ollivandera osobiście, czy też przysłał sowę? Teleportacja wypadła idealnie - wylądował tuż przed gankiem. Ściskając pod pachą pudełko z różdżką dla Syriusza wszedł do sieni i zamarł. Przez mgnienie oka pomyślał, że brygada pościgowa Ministerstwa Magii dopadła Syriusza nawet w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, szybko jednak zreflektował się. Odgłosy, jakie dobiegały zza drzwi w niczym nie przypominały ludzkiej mowy. Otworzył drzwi. Pies i niedźwiedź krążyły wokół siebie na ugiętych łapach, mierząc się spojrzeniami. Warczenie i wtórujący mu głuchy pomruk stawały się coraz głośniejsze. - Czy wyście zgłupieli? - Lupin bez wahania wpadł pomiędzy zwierzęta. - Syriusz! Andrea! Rozum wam odjęło? - i widząc, że ani myślą go posłuchać, sięgnął po stojące przy drzwiach wiadro z wodą. To poskutkowało. - Co jest, pożartować nie można? - Syriusz skapitulował jako pierwszy. - Chcieliśmy cię trochę zabawić. - Gniewasz się? - Andrea spojrzała na niego jakby nie do końca była pewna, czy żartuje. - Może nie był to najgenialniejszy dowcip... - O wy huncwoty - Lupin z rozbawieniem spojrzał na trochę skruszonych a trochę śmiejących się winowajców. - Szybkoście się zaprzyjaźnili. - Kiedyś znałem w Hogwarcie wszystkie dziewczyny - oznajmił z przechwałką Syriusz. - To znaczy wszystkie, które były coś warte. - Dziękuję za komplement - Andrea pokazała mu koniec języka i za pomocą różdżki przestawiła na stół garnki i talerze. - Siadajcie do stołu. - Mam coś dla ciebie - Lupin podał Syriuszowi pudełko i jeszcze raz zdziwił się błyskawicznej zmianie, jaka zaszła w twarzy dawnego więźnia Azkabanu. Łapa momentalnie spoważniał, wziął różdżkę i w chwilę potem kuchnię napełnił snop złotych, niebieskich i purpurowych iskier. - Ale fajerwerki - Andrea aż zaklaskała z uciechy. - Macie bliźniacze różdżki? - Nie - Lupin opowiedział im co wydarzyło się u Ollivandera. Andrea słuchała spokojnie, jakby mówił rzecz najoczywistszą, Syriusz podparł głowę rękami, nie zważając na stygnące przed nim jedzenie i patrzył w okno nieruchomym wzrokiem. - Za dużo ludzi wie – powiedział wreszcie. – Stary jak zwykle postąpił genialnie, ale... nie, to też moja wina. Nie powinienem cię był w to wciągać. - Czyś ty oszalał? – Lupin spojrzał na niego z wyrzutem. – Przecież wiesz, że zrobiłbym wszystko, żeby ci pomóc. - I o to chodzi. Jesteś ostatnią osobą, jaką chciałbym wpakować w kłopoty. Gdyby nie ja, byłbyś teraz w Hogwarcie. - Bzdura. Snape wygadałby się wcześniej czy później. - Snape? - Andrea spojrzała zdumiona na obu przyjaciół. - Czy ja dobrze usłyszałam? - Jak najlepiej - Syriusz wzruszył ramionami. - To przez niego Remus musiał odejść z Hogwartu. 8.XII.1978 piątek - No cóż, Swift, dałem pani szansę. I oświadczam, że niełatwo będzie pani zasłużyć na następną - głos Snape’a był jak zimowy wicher. - Po lekcji zgłosi się pani w moim gabinecie, zastanawiam się, czy tym razem nie powinien pani ukarać dyrektor szkoły. - Nie bój się, Dumbledore cię przecież nie zabije - Agnieszka pocieszała ją jak umiała, jej jednak też nie było do śmiechu, kiedy szły korytarzem w stronę gabinetu. Lodowaty chłód lochów przenikał do kości, obie dygotały z zimna. - Już bardziej bałabym się samego Snape’a. - A myślisz, że ja co - Andrea zacisnęła wokół jej palców przerażająco zimną dłoń. - Jedno jego spojrzenie, i umieram ze strachu. Przecież wiesz, ile się na dzisiaj uczyłam. - Uczyłaś się? - Agnieszka pomyślała, że przez ostatnie trzy dni w ogóle nie widziała jej w pokoju wspólnym nad książką. - Może na następną lekcję jednak pouczymy się razem... - Dobrze - Andrea była gotowa przyrzec jej absolutnie wszystko. - Dzięki. Idź już. Zaraz mnie zawoła. - Trzymaj się - Agnieszka ucałowała ją i poszła na swoją lekcję wróżbiarstwa. Andrea stanęła przed drzwiami Snape’a i wzięła głęboki oddech. Chyba usłyszał to, bo w sekundę później stanął w progu. Bez słowa odsunął się i wpuścił ją do środka. - Zawiodłaś mnie - powiedział. Ledwie zdążył zamknąć za nią drzwi, osunęła się na ziemię. Przez ułamek sekundy wpatrywał się w nią osłupiały, dopiero potem, kiedy pochylił się nad nią, dotarło do niego, że zemdlała. Na moment zamarł, krew ścięła mu się w żyłach, w głowie miał pustkę. Umierał ze strachu i jednocześnie sam się temu dziwił. Nigdy dotąd nie bał się o nikogo. Trwało to wszystko nie więcej niż pół sekundy - Severus Snape nie był człowiekiem, który miałby zwyczaj tracić zimną krew. Wyjął różdżkę. - Enervate - powiedział, modląc się, by zaklęcie poskutkowało. Andrea poruszyła się. Wziął ją za ramiona i pomógł jej wstać. - Nic sobie nie zrobiłaś? - zapytał. Potrząsnęła głową, wciąż nie podnosząc oczu. Widział tylko jej czarne, kręcone włosy i pochylony kark. - Chodź tu - wziął w dłonie jej głowę, zmusił by spojrzała na niego. - Patrz mi w oczy. Czy ty się zgrywasz, czy naprawdę się tak boisz? - Naprawdę - przerażenie w jej oczach było tak śmiertelne, że Snape uwierzył. Zrobiło mu się jej żal. Poza tym znowu płakała.... Nie kłamał, naprawdę była piękna. Czarne oczy pełne łez wydawały się dwa razy większe, śmiertelnie blada twarz i małe, wilgotne usta sprawiały, że opuszczał go cały gniew. - Nie ma czego - powiedział. - Przecież cię nie zabiję. Jeszcze nie. A karę chłosty zniesiono w Hogwarcie dziesięć lat temu. Nie twierdzę, że się Dumbledore trochę z tym nie pospieszył, ale... No, już, przestań - przytulił ją do siebie i tak samo, jak dwa dni temu poczuł na szyi jej usta. - Andrea - odsunął ją lekko, pocałowali się. Czuł na wargach słony smak jej łez, pod dłonią dotyk kędzierzawych włosów. Była dużo niższa od niego, żeby ją pocałować musiał się schylić - to, nie wiedział czemu, rozczulało go najbardziej. Przysunął sobie fotel, pociągnął ją na swoje kolana. Słuchał, jak jej oddech powoli się uspokaja, dostraja do jego oddechu. Na karku, tam gdzie kończyła się szata, czuł jej mokry nos. - Już dobrze - powiedział. - Ale wiedz, że ci nie popuszczę. Są rzeczy, które bezwzględnie musisz umieć, i żadne łzy nie pomogą. We wtorek znowu cię zapytam. I to tak, żeby cała klasa wiedziała, jaki jestem na ciebie wściekły. To będzie prawda - dodał groźnie, odsuwając ją lekko od siebie. - Ale ty o tym nie myśl, odpowiadaj spokojnie, i co ważniejsze, do rzeczy. Trzy ostatnie lekcje, masz je w książce, albo weź od kogoś zeszyt, kto tam jest z twojego domu, choćby Agnieszka. Nie znoszę tej dziewuchy, ale jak zdążyłem zauważyć, robi niezłe notatki. Hej - znów potrząsnął lekko jej włosami. - Ziemia do Andrei. Ocknij się i powiedz coś. Zrozumiałaś, co masz zrobić? - Trzy ostatnie lekcje - usłyszał jej głos tuż przy uchu. - Notatki od Agnieszki. Będziesz zły, ale mam się nie przejmować. - Jeżeli będziesz umieć, to nie. Ale gdybyś znowu zrobiła taki numer jak dzisiaj - jego głos stwardniał, stężały obejmujące ją ręce. - To przyrzekam, pożałujesz. Nie twierdzę, że mnie samemu nie będzie przykro, ale drugi raz nie daruję. Zrozumiano? - Tak jest, panie profesorze - jej głos zabrzmiał zupełnie serio, i mógłby takim być, gdyby nie to, że jednocześnie pocałowała go w ucho. - Zobaczysz. Tym razem muszę... - Mam nadzieję - mruknął. - Materiał z trzech lekcji to jeszcze nie jest zadanie ponad siły. Ale pamiętaj, nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Masz błyszczeć wiedzą tak, jak w zeszłym roku. - Dziękuję ci. Nie wiem, co się ze mną dzieje, nie mogę przestać myśleć o tobie... - poskarżyła się dziecinnie. - Dopiero teraz poczułam, jak mi strasznie nic nie idzie do głowy. Może jest na to jakieś zaklęcie, albo eliksir... - Masz jeszcze dzisiaj jakieś lekcje? - Nie. Ta była ostatnia. - Wobec tego masz od dzisiaj szlaban. Postanowiłem jeszcze tym razem ukarać cię samemu. Zostaniesz tu, teraz i po kolacji. Przerobimy te trzy lekcje, jutro to samo. Wybierałaś się do Hogsmeade? - Nie. Od kilku tygodni nie wychodzę. - To pójdziemy do Zakazanego Lasu, brakuje mi paru ziół. A potem zrobimy powtórkę. |
![]() ![]() ![]() |
Minerwa |
![]()
Post
#2
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 14 Dołączył: 14.05.2004 ![]() |
3.VIII.1994
noc Obudziło go gorąco. Zanim otworzył oczy, poczuł przy boku duży, żywy ciężar, który w dodatku niesamowicie grzał. Chciał odsunąć kołdrę, ale jego ręka natrafiła na kudłaty kark. Pomyślał filozoficznie, że w domu, gdzie oprócz wilkołaka mieszka dwoje animagów takie sytuacje są normalne, więc tylko pogłaskał porośnięty futrem łeb i na ile mógł, wygrzebał się spod kołdry. Jego współlokator nie poruszył się nawet - w rzednącej ciemności widział już zarys wielkiego, czarnego cielska na tle białej pościeli, a na wysokości swego łokcia ułożony na przednich łapach czarny, błyszczący nos. Łapa, pomyślał, ogarnięty wzruszeniem i dziwnym niepokojem, co tu robisz? Jakie nocne koszmary wypłoszyły cię z łóżka i kazały w psiej postaci szukać towarzystwa przyjaciela? Wiedział, że Syriusz często zrywa się w nocy, krzyczy przez sen, chce uciekać - pisał mu o tym Dumbledore, a i on sam musiał przyznać, że takiej właśnie reakcji należało się spodziewać po dwunastu latach spędzonych w Azkabanie. Jeszcze raz delikatnie pogłaskał psi łeb. Łapa nie poruszył się, tylko westchnął w zupełnie ludzki sposób. Lupin objął go ramieniem i czekał, aż współczucie, żal i senność wymieszają się w nim w doskonałej proporcji, jak starannie przygotowany eliksir. Kiedy obudził się, było jasno. Z ulgą stwierdził, że Syriusz Black, już w swojej ludzkiej postaci, śpi na posłaniu pod ścianą. Długie, czarne włosy sterczały mu we wszystkie strony, zniszczona twarz była jak martwa. Pomyślał, że chciałby go tu zatrzymać tak długo jak się da, wiedział jednak, że nie będzie to możliwe. Przez cały wczorajszy wieczór rozmawiali tylko o Harry'ym. Z trudem udało się wyperswadować Syriuszowi podróż do Londynu, przekonali go jednak z Andreą, że gdyby teleportował się do salonu domu na Privet Drive, przyniosłoby to Harry'emu więcej szkody, niż pożytku. Jasne było jednak, że gdy tylko zacznie się rok szkolny, Syriusz będzie chciał znaleźć się jak najbliżej Hogwartu. I trzeba będzie mu w tym pomóc. ~~@~~ Szła przez ciemny korytarz zataczając się jak pijana. Kręciło jej się w głowie, miała ochotę śmiać się i skakać z radości. Wepchnęła do ust połowę rękawa, żeby stłumić rozsadzający ją chichot. Pomyślała, że jest prawdopodobnie pierwszą uczennicą w dziejach Hogwartu, która cieszy się ze szlabanu u Severusa Snape’a - i to jak! Myśl, że zobaczy go jeszcze dzisiaj po kolacji była tak cudowna i niebezpieczna zarazem, że poczuła lęk. Nikt nie może się domyślić. Nawet Agnieszka. Pewnie ukrywałaby ich jak by mogła, ale już nie byliby bezpieczni. Poza tym Severus jej nie lubi. Severus... Nareszcie mogła nazywać go po imieniu, na razie tylko w myśli, ale już nie musiała się tego wstydzić. Severus. Wiedziała, co znaczy to imię, i pasowało ono do niego tak, że nie miało się ochoty zdrabniać go ani zastępować żadnym pieszczotliwym słowem - po prostu Severus. Severus Snape, mistrz eliksirów, bezapelacyjny zwycięzca plebiscytu na najpaskudniejszego nauczyciela Hogwartu. - Hej, co ci się stało? - ktoś chwycił ją za ramię, i dobrze, bo prawdopodobnie wpadłaby na kamienną chimerę, stojącą u wejścia do lochów. - Andrea! Podniosła głowę. Przed nią stał Algernon Ash zwany AA i przyglądał się jej z niepokojem. - Nic - AA był prefektem Gryfonów i z tego powodu znali się dość dobrze. - Nic mi nie jest. Dostałam szlaban od Snape’a. - Ojej. Moje kondolencje. Dzisiaj? - Dzisiaj, jutro... cały weekend zmarnowany - Andrea zrobiła najżałośniejszą minę, na jaką mogła się zdobyć i z ulgą zobaczyła w oczach AA wyraz głębokiego współczucia. Może w jej domu też dadzą się nabrać. - Musiałaś nieźle narozrabiać - teraz oprócz współczucia było tam jeszcze coś na kształt podziwu. - Nawet paczka Pottera nie kiblowała nigdy cały weekend. - Wtedy jeszcze Snape nie był nauczycielem - prychnęła Andrea. - A ja nie zrobiłam nic strasznego, po prostu nie umiałam lekcji. - Ty? - AA spojrzał na nią z niedowierzaniem. - No to mu się nie dziwię. Hogwart schodzi na psy. Jak już Andrea Swift... - Przestań - spojrzała na niego z takim bólem, że przerwał i tylko mocno uścisnął jej rękę. - Trzymaj się, Puchonko. - Cześć, Gryfie. 3.VIII.1994 rano Wszedł do kuchni. Andrea i Syriusz siedzieli przy stole, Andrea swoim zwyczajem kartkowała jakąś grubą księgę o złoconych brzegach, robiąc notatki w małym, zszytym z kilku pergaminowych kartek notesie. - O, jesteś - powitała go. - I jak tam mgłowce?* - Przesyłają wam pozdrowienia - Lupin uśmiechnął się. Od kilku dni wychodził co rano na bagna, by poobserwować tańce godowe tych magicznych stworzeń. - Hołota z bagien zupełnie się pochowała. Słyszałem centaury. - Nie widziały cię, mam nadzieję? - Andrea spojrzała na niego z niepokojem. Centaury bardzo nie lubiły, kiedy ktoś zakłócał im spokój i rozdrażnione mogły posunąć się nawet do ataku na dom. - Słyszałem je, z daleka. - Jak mówi, że słyszał, to słyszał - wtrącił się milczący dotąd Syriusz. - Potrafił w nocy usłyszeć Panią Norris na dywanie. - Co się nam parę razy przydawało - przytaknął Lupin. - Rozglądałem się za Agnieszką, ale chyba nie tak łatwo ją zobaczyć - od czasu swego pierwszego spotkania z jednorożcem zawsze idąc w las miał nadzieję, że znowu ją ujrzy. - Agnieszka? - Syriusz szelmowsko zmrużył oko. - Jednorożec-dziewczyna - wyjaśniła krótko Andrea. - Ale masz trochę racji, Remus się chyba w niej zakochał. - Bez przesady, nie jestem Hagridem - zaprotestował Lupin. - Ale chciałbym ją zobaczyć jeszcze raz. To się często nie zdarza. - Hagrid wolałby nosorożca - zachichotała Andrea. - A ty, Syriusz, powinieneś tu przyjechać z Knotem. Przekonałby się że jesteś niewinny. - To już chyba przestało obowiązywać - mruknął Lupin. - Przyszła do mnie. - Andrea - Syriusz odwrócił się do niej i poważnie spojrzał jej w oczy. - Mam do ciebie prośbę. Jeżeli ten facet – palec Syriusza wycelował prosto w głowę Lupina – jeszcze raz powie, że odpowiada za cokolwiek, zabij go. I zakop na środku łąki, żeby nie straszył. - Środek łąki zajęty – Lupin spojrzał przez okno w stronę ciemniejącej na horyzoncie szopy. – A właśnie, Andrea. Miałem cię zapytać, co to jest. - Wujek Albus dał Syriuszowi przenośną kryjówkę – wyjaśniła Andrea. - Dostał ją od jakiegoś domorosłego wynalazcy, ale w sumie to niezła rzecz. Można się z nią teleportować, może być niewidzialna... - Niestety, przydaje się tylko na odludziu - uzupełnił Syriusz. - Ale mieszkaliśmy w niej z Hardodziobem przez ładnych parę dni. - Dobra jest, to teraz ja idę na bagna - oświadczyła dziarsko Andrea, wstając od stołu. - Brakuje mi trochę zielska do moich eliksirów. - Ona jest niesamowita - Syriusz patrzył przez okno, jak mała postać Andrei oddala się, idąc przez łąkę. - Z tobą pisze o czarnej magii, pitrasi eliksiry jak sam Oślizgły, do tego jest animagiem... To się nazywa nie marnować czasu. - Dokładnie. Chociaż czasem, przyznam ci, czuję się jak na cenzurowanym - Lupin wiedział, że porozmawiać o tym może tylko z Syriuszem. - To chyba kiepski pomysł, żeby wilkołak pisał książkę o czarnej magii... Ona uważa, że wprost przeciwnie. - No tak... Ale przecież nie musisz ty o tym pisać. Chyba tak jest lepiej, że ona skonsultuje się z tobą i sama napisze, korzystając z jeszcze innych informacji. - Tak ustaliliśmy - zgodził się Lupin. - Nie, no, oczywiście, że masz rację. Jestem trochę przewrażliwiony, o czym zresztą miałeś okazję się przekonać. - Nie tylko ja - Syriusz uśmiechnął się gorzko. - Ale gdybyś wiedział, jaki jestem ci wdzięczny... - Znowu zaczynasz? - Lupin spojrzał na niego groźnie. - Tym razem nawet nie wiesz, za co. Że dzięki tobie staliśmy się animagami. Nie liczyłem, ile razy Łapa uratował mi życie, ale zawsze pamiętałem, że to twoja zasługa. - Zasługa waszej przyjaźni dla mnie i ciężkiej pracy - mruknął Lupin. - Nic innego. - Nic - przyznał Syriusz. - Ale dla kogo innego nie wartałoby tego robić. Może jeszcze dla Jamesa, gdyby tego potrzebował. Chociaż nie jestem pewny. - Przesadzasz - Lupin wiedział, że Syriusz ma prawo do takiej przesady po dwunastu latach w Azkabanie i wobec jedynego przyjaciela, jaki mu pozostał. - Fakt faktem, że Łapa oddał ci rzetelne usługi. - Zwłaszcza wczoraj - Syriusz zaśmiał się. - Przypomniały mi się nasze psie noce we Wrzeszczącej Chacie. - Ty cholerna kupo futra - Lupin żartobliwie zamierzył się na niego. - Myślałem, że zawaliła się na mnie ściana z dywanem. Jesteś teraz chyba jeszcze większy. - Zastanawiałem się, czy łóżko wytrzyma - zażartował Syriusz. - Gdybyśmy w środku nocy obaj rąbnęli na podłogę... - Miałbym dylemat, przyłożyć ci zaraz, czy poczekać, aż będziesz człowiekiem - Lupin wpadł w ton jego żartów. - Przez taką stertę kudłów nawet byś nie poczuł. - Owszem - Syriusz schylił się odgarniając długie włosy i pokazał mu na karku wyraźny ślad wilczych kłów. - Poznajesz? - To ja? - Lupin przygryzł wargi. - Wtedy, pod wierzbą bijącą?... Nigdy sobie tego nie daruję. - Przestań - Syriusz poczuł się, jakby naprawdę dostał w twarz i musiał przyznać, że w zupełności na to zasługiwał. - Nie dlatego ci to pokazałem. Zresztą gdyby na tobie wszystko nie goiło się tak nienormalnie, miałbyś ode mnie identyczny prezent. Całkiem ładnie cię chwyciłem, pamiętam. I w gruncie rzeczy po to staliśmy się animagami... Tak, zostałem psem, żeby móc się z tobą gryźć jak równy z równym. ~~@~~ - To ja... - nieśmiało zapukała w dębowe wrota lochu. - Przyszłam w sprawie mojego szlabanu. - Chodź - Snape odstąpił od drzwi wpuszczając ją do środka. - Dobrze, że przyszłaś trochę wcześniej. - Chciałeś zacząć beze mnie? - zachichotała, ale natychmiast umilkła. - O, przepraszam, panie profesorze. - Chodź tu - Snape przygarnął ją mocno, pocałowali się. - Nie, moja ty śliczna-cyniczna. Cieszę się, że jesteś wcześniej, bo zanim się zabierzemy do eliksirów, zdążymy jeszcze... o, właśnie - z satysfakcją odgarnął z jej twarzy długie pasmo własnych włosów. - Nienawidzę tej szkolnej punktualności, która każe robić wszystko piętnaście minut za wcześnie, ale tym razem czas jest idealny. - Masz rację, ja też tego nie lubię. Ale jeszcze bardziej nie lubię spóźnień. Nie wiem, czy zauważyłeś... - Zauważyłem - poważnie skinął głową, i nie wiedziała, czy na serio, czy żartuje. - Jesteś najgorszą, najnieznośniejszą uczennicą, jaką sobie można wyobrazić. Ale nigdy nie spóźniłaś się na lekcję. To chciałaś powiedzieć? - Już byś się lepiej przyznał - mruknęła, wtulając nos pomiędzy jego szyję a kołnierz szaty. - Masz ochotę zastąpić Sybillę na lekcjach jasnowidzenia. - O Boże, nie! - zanurzył rękę w jej włosach, potrząsnął lekko. - Nie znosiłem wróżbiarstwa. Chodzisz na nie? - Zaliczyłam na piątym roku. Łatwizna. Trzeba tylko przekonująco zmyślać. - Zupełnie inaczej, niż przy eliksirach - Snape wypuścił ją z objęć. - Chodź, bierzemy się do roboty. Pamiętasz, co mieliśmy na przedostatniej lekcji? - Eliksir demaskujący. Do napisów na kamieniach i murach - wyrecytowała radośnie Andrea. - Tak. Masz ze sobą rękawice? - Oczywiście - zza paska szaty wyjęła parę zniszczonych rękawic ze smoczej skóry. - Dobrze. Pamiętasz jakieś składniki? - Obawiam się, że niewiele. Woda królewska, osiem części na kociołek. Woda, trzy części. Sproszkowane pióra gryfa, nie pamiętam, ile. Chyba dwie uncje. - Nie chyba, a na pewno - poprawił surowo Snape. - Coś jeszcze? - Dwie łuski smoka, musi być peruwiański żmijozębny. I krew mantykory. Ale reszty, zabij mnie, nie pamiętam. - I dobrze, bo to już wszystko - spojrzenie Snape’a na moment stało się odrobinę mniej surowe. - Zdradź mi jeszcze jedną rzecz. - Jaką? - Dlaczego, u licha, nie powiedziałaś tego na dzisiejszej lekcji? Co ty sobie, jaja robisz? Mnie szlag trafia, twój dom traci punkty, a ty urządzasz strajk! - Nie gniewaj się... - Jak się mam nie gniewać? Jesteś nieobliczalna! - Snape znów się wściekł. - Poczekaj. Wiedziałam, że mnie o to zapytasz, więc powtarzałam sobie przez całą drogę. Ja naprawdę chcę się tego nauczyć. - No dobrze - gniew minął mu tak szybko, jak się pojawił. - Najpierw odmierz wodę - podał jej szklany kociołek. - Trzy części. A do tego drugiego nalejemy połowę - podszedł z drugim kociołkiem do miedzianego kurka, z którego płynęła woda ze źródła pod Hogwartem. - A propos, wiesz, czemu bierzemy tę wodę? - Wiem, profesor Holz mówił nam kiedyś - Andrea postawiła swój kociołek na poplamionym i powyżeranym kwasami stole. - Na tę wodę nigdy nie padło naturalne światło. Wypływa ze źródła w skale, na której stoi Hogwart i nigdy nie wydostała się na powierzchnię. Dlatego jest dobra do wszystkich mocnych eliksirów. Niektórzy twierdzą, że nadaje się do picia tylko dla wilkołaków. - Bzdura - Snape wzruszył ramionami. - Próbowaliśmy jej wszyscy, woda jak woda. Znałem kiedyś jednego wilkołaka. Mógłby ją chłeptać, dopóki by nie pękł... może wtedy rzeczywiście byłby z niej jakiś pożytek. - W Hogwarcie był wilkołak? - Andrea spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Mógł Hagrid mieć akromantulę, mogli Gryfoni mieć wilkołaka. Bierz się do roboty - przerwał szorstko. - Co teraz? - Woda królewska. - Rękawice - rozkazał krótko Snape. Sam też włożył sztywną od wilgoci parę i podał Andrei wielki, szczelnie zamykany słój. - Czekaj, to się otwiera zaklęciem - dotknął różdżką wieka słoja, które powoli odchyliło się w bok. - Odmierzaj ostrożnie, osiem części. Nie tak gwałtownie - ostrzegł, widząc, że podnosi miarkę. - Lej po ścianie kociołka. Już teraz wiesz, czemu musi być szklany? - Wiem. Gdybyśmy wlewali to bezpośrednio do wody, mógłby być cynowy. - Lepiej, żeby nie był - Snape ostrożnie zamieszał płyn żelazną pałeczką. - Co następne? - Dwie uncje piór gryfa. - Zgadza się. Chodź - zdjął rękawice i skinął na nią głową. Posłusznie pomaszerowała za nim do sąsiedniego lochu, gdzie przechowywane były składniki zwierzęcego pochodzenia. Snape otworzył drzwi zaklęciem i weszli do pomieszczenia pełnego słojów, pudeł, pęków piór, kawałków smoczej skóry i tysiąca jeszcze innych równie dziwnych rzeczy, poukładanych pozornie bez żadnej logiki, Andrea wiedziała jednak, że Snape, podobnie jak jego poprzednik, potrafi w tym bałaganie znaleźć z zawiązanymi oczami dowolną rzecz. Nie pomyliła się - podszedł prosto do oszklonej szafy i podał jej nieduży słoik z odrobiną złotego proszku na dnie. - Tam jest waga - wskazał jej kąt lochu, gdzie pyszniły się złote szalki zawieszone na platynowych łańcuszkach. - Dwie uncje. - Ale tu jest za mało - zaprotestowała Andrea. - Zważ, to zobaczysz. Rzeczywiście, proszek z piór gryfa był zdumiewająco ciężki. Andrea, którą to wszystko znów zaczęło szalenie interesować, pożałowała, że nie uważała na tamtej lekcji. Ostrożnie przesypała wszystko na mały, szklany talerzyk i oddała Snape’owi słoik. - Mamy stąd jeszcze coś zabrać? - Smok peruwiański żmijozębny - Andrea sama była zdumiona swoją błyskotliwą wiedzą. - Dwie łuski. - W tamtym pudełku - pokazał jej wielkie, obciągnięte czarnym płótnem pudło. - Bierz pincetą, są bardzo ostre. - Wiem - starannie wybrała dwie brązowe, opalizujące łuski. - Możesz mi podać drugi talerzyk? I jeszcze butelkę z krwią mantykory... Dziękuję. Mamy wszystko. Chyba, że o czymś zapomniałam. - Nie tym razem - Snape otworzył przed nią drzwi. - Nie zabij się, tu jest próg. - Mogę rozpalić ogień? - zapytała, gdy już wszystkie składniki leżały przed nimi na stole. - Nie. - Czemu? - spojrzała na niego zdziwiona. - Nigdy nie zgadniesz - Snape pokiwał z politowaniem głową. - Bo to się, moja droga, robi na zimno. Ten eliksir się tylko miesza. - O, przepraszam. Rzeczywiście. - Masz szczęście, że to nie lekcja. Hufflepuff znowu byłby pięć punktów do tyłu. Dobrze. Wkładaj rękawice. I teraz po kolei, pióra gryfa, tylko ostrożnie - sam też włożył rękawice i wziął żelazną pałeczkę, którą zaczął mieszać płyn. - Dobrze. Teraz rozpuścimy łuski. Nie muszę mówić, że to jest w tej chwili dość mocny eliksir... Możesz zdjąć rękawice, sam będę mieszać... O cholera! Ze zbyt gwałtownie ściągniętej rękawicy wypadł srebrny pierścionek i brzęknął o dno kociołka. - Rozpuści się! - krzyknęła z rozpaczą Andrea i już miała włożyć rękę do eliksiru, gdy Snape odepchnął jej dłoń i zrobił to sam. Przejrzysta, bladoniebieska ciecz przelała mu się przez brzeg rękawicy. Krzyknął, zaklął paskudnie, ale pierścionek, pokryty warstwą maleńkich bąbelków potoczył się na stół. Andrea chwyciła Snape’a za rękę i wsadziła ją wraz z rękawicą do drugiego kociołka, gdzie czekała przygotowana czysta woda. Sięgnęła po różdżkę. - Sine doloris - powiedziała, i wykrzywiona bólem twarz Severusa z wolna zaczęła przybierać normalny wygląd. - Dzięki - powiedział dysząc ciężko. Zanurzył w kociołku drugą rękę i zaczął powoli ściągać rękawicę. Wreszcie wyjął prawą dłoń i starannie obejrzał. Eliksir pozostawił na niej lepkie, paskudne plamy mocno poparzonej skóry. - Idę po panią Pomfrey - zadecydowała Andrea, lecz Snape zatrzymał ją. - Czekaj. Najpierw wrzuć tu ten cholerny pierścionek, niech się płucze. A do pani Pomfrey sam pójdę, ale jeszcze nie teraz. - Na co chcesz czekać? To trzeba opatrzyć. Zaklęcie zaraz minie. - Właśnie. Dlatego szybko podaj mi tę butelkę ze szklanym korkiem - Snape znów włożył rękę do wody. - Tę niebieską, tak - przytrzymał korek palcem lewej ręki, potrząsnął mocno. Ostrożnie przechylając buteleczkę rozlał na rany gęstą, oleistą ciecz o ciemnopomarańczowej barwie, która natychmiast w zetknięciu z oparzoną skórą zrobiła się brudnobrązowa. - Znasz zaklęcie Hipokratesa? - zapytał. - To powiedz. Andrea dotknęła różdżką jego dłoni i wypowiedziała długie greckie słowo. Snape podziękował jej skinieniem głowy i podszedł do kamiennego gargulca, z którego natychmiast zaczęła płynąć gorąca woda. Starannie umył ręce, używając ohydnie śmierdzącego miętowego mydła, do którego miał niepojętą słabość. Ku zdumieniu Andrei, skóra na prawej dłoni była gładsza niż przedtem. - Co to za eliksir? - zapytała. - Dobry na oparzenia alchemiczne. Kiedyś cię nauczę, jak go robić - obiecał. - Śladu nie ma, ale chwilę musi poboleć - lewą ręką rozcierał miejsca, gdzie były rany. - Zamieszaj w kociołku i zrobimy sobie przerwę. - Przepraszam cię - Andrea usiadła obok niego na rzeźbionej poręczy fotela. - To wszystko przeze mnie. - Przedłużam ci szlaban do niedzieli - Snape nie zaprotestował, gdy wzięła go za rękę. - Ile razy mówiłem, żeby do pracy przy eliksirach zdjąć wszystkie ozdoby? Wiesz, jak srebro reaguje z wodą królewską. A gdybyśmy zdążyli dodać krew mantykory, mielibyśmy wybuch. - Zapomniałam, taka byłam przejęta, kiedy tu szłam... Przepraszam. - To nie pójdzie tak łatwo - mruknął, nadstawiając policzek. - No. Teraz może być. Ale szlabanu ci nie daruję, masz tu przyjść na całą niedzielę. Zrozumiano? - To ma być kara czy nagroda?- zachichotała Andrea. - Co będziemy robić? - A jak myślisz? - znowu pociągnął ją na swoje kolana. - Jeszcze ci się nie sprzykrzyło? - Nigdy! - oświadczył z mocą Snape całując ją. - Dwie rzeczy, nigdy. Zgadnij jakie. - Po pierwsze, eliksiry. Im bardziej niebezpieczne, tym lepiej. - Dobrze. I jeszcze? - Nie wiem. Możesz odjąć Puchonom następne pięć punktów, bo nie wiem. - Dziesięć, ale za to, że ich prefekt łże jak najęty. Wiesz. I powiesz to na głos. - Nie powiem. A wiesz, czemu? Bo to ty powinieneś powiedzieć. - Po co mówić? Ja to wolę zrobić - zaprotestował Snape i przez dłuższą chwilę zajęty był udowadnianiem swojej tezy. - Pięć punktów dla Slytherinu - powiedziała Andrea, chwytając oddech. 1.IX.1994 - Trzeba się zbierać - Syriusz leniwie przeciągnął się patrząc przez okno w stronę chaty na polanie. - Dziś wieczorem Harry znajdzie się w Hogwarcie. - Tak - Lupin nigdy nie przyznałby się, nawet sam przed sobą, jak bardzo będzie mu brakowało Syriusza. Jego żartów, docinków, dziecinnych sztuczek różdżką (Syriusz twierdził, że musi odrobić trzynaście lat przymusowej bezczynności i posługiwał się nią absolutnie na każdym kroku), ale także jego ataków depresji, samooskarżeń i lęków, do których już zdążyli się przyzwyczaić. Nade wszystko zaś jego obecności. Z nim, nawet takim, jak był teraz, w domu na polanie Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu tworzyła się atmosfera, która czasem przypominała Hogwart. Syriusz chętnie, wręcz entuzjastycznie garnął się do pomocy, żartował, że pozapominał wszystko, czego się nauczył, widać było jednak, że i on ma sporą wiedzę. Najważniejsze jednak było, że był. Skończył się czas potwornego niepokoju, czekania na każdą wiadomość, nagłówków w gazecie "Brygada Śledcza Ministerstwa Magii na tropie Syriusza Blacka"... Lupin zdawał sobie sprawę, że taki stan nie może trwać wiecznie, ale pragnąłby to odwlec najdalej, jak się da. - Dobrze mi tu było - Syriusz wypił ostatni łyk herbaty, obrócił w palcach różdżkę. - Trzeba wracać po Hardodzioba, stanowczo hipogryf jest bardziej mobilny, niż ta buda - skinął głową w stronę przenośnej kryjówki. Aha, i jeszcze jedno - rzucił spojrzenie w stronę drzwi, za którymi przed godziną zniknęła Andrea, udając się po zakupy na ulicę Pokątną. - Ona jest w porządku. Ale na wszelki wypadek uważaj. - Czemu? - Lupin wzruszył ramionami. Z Andreą łączyły go trzy miesiące nie zakłóconej niczym współpracy i głęboki podziw, jaki miał dla jej wiedzy. - Świetnie mi się z nią pracuje. - Póki tylko pracuje, może być - Syriusz skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. Ja tam nie wiem, to nie moja sprawa. Jest ktoś, kogo wystawiła do wiatru. Wolałbym, żebyś to nie był także ty. - Plotkujesz, jak stara ciotka - zaprotestował Lupin. - Nie widzę powodu, żeby jej nie wierzyć. - No i dobrze, ale uważać zawsze można - Syriusz chyba trochę żałował tego, co powiedział. - No to dzięki za wszystko i do widzenia. Pożegnaj ja ode mnie. - Chciałbym iść z tobą - Lupin bezradnie potrząsnął głową. - Jeśli to będzie możliwe, wezwij mnie. Zrobię wszystko, żeby ci się przydać. - We dwóch jesteśmy nie do pokonania. No, chyba, że spotkamy wroga - Syriusz zachichotał. - Ale przyznam ci się, że wolałbym się nie stawiać Dumbledore’owi. Potrzebuje cię tutaj, pisał to ze dwadzieścia razy. - Z czego przynajmniej połowę pisał do mnie - zgodził się Lupin. - Uważaj na siebie. I nie nadstawiaj karku bez potrzeby. - Czyżbym to kiedyś robił? - spojrzenie Syriusza było tak doskonale niewinne, że Lupin musiał się roześmiać. - I nie kłam tak okropnie - dał mu żartobliwego kuksańca. - Trzymaj się, Łapa. 4.IX.1994 Severus Snape powinien był się tego spodziewać. Nigdy jeszcze od samego rana nie szło mu tak źle. Myślał potem, że gdyby nie zlekceważył wszystkich tych drobnych ostrzeżeń, może nie stałoby się nic złego, wiedział jednak, że to nieprawda. To się musiało stać - tak czy inaczej. Zaczęło się od tego, że zaspał. Do rozpoczęcia lekcji zostało piętnaście minut, więc umył tylko zęby i narzucił szatę, przygładzając po drodze do lochów swe długie, przetłuszczone włosy. Wpadł do klasy równo z dzwonkiem i jeszcze zdążył ukarać odjęciem dziesięciu punktów zadyszanego Rona Weasleya, który wbiegł tuż za nim. Przygotowywali eliksir odrzutowy - postanowił sobie, że pod koniec lekcji wypróbuje go na pierwszym, który mu się narazi. Dyktując listę składników pomylił się dwa razy, czego nigdy dotąd nie robił, a gdy chciał wejść do magazynu po wyciąg z much siatkoskrzydłych i inne zastrzeżone ingrediencje, stwierdził z gniewem, że zapomniał hasła. Użył zaklęcia przypomnienia, to jednak, ku jego jeszcze większej irytacji, nie podziałało i musiał otworzyć drzwi po mugolsku, kluczem. Wiedział, że to nonsens, ale czasem zdawało mu się, że wszystkiemu winne są kretyńskie spojrzenia Gryfonów i tryumf, z jakim śledzili każdy jego ruch. Była to oczywista nieprawda, i wiedział o tym, bo Granger trzymała nos na przemian w książce i w kociołku, podpowiadając sobie półgłosem kolejność składników, Weasley, wściekły o dziesięć punktów w ogóle na niego nie patrzył, zaś Potter, któremu przez włosy na czole przezierała poczerwieniała nagle blizna, wyglądał jak chory i zdawał się nie widzieć, co się wokół niego dzieje. Był jeszcze Longbottom ze swoim idiotycznie przerażonym wzrokiem, który wlewał właśnie do swego kociołka krew mantykory, zanim jeszcze zdążył wszystko wymieszać. Severus Snape zacisnął zęby. - Chodź tu, Longbottom - rozkazał. - I weź ze sobą książkę. Przeczytaj to - pokazał palcem dwuzdaniowy akapit. - Na głos, żeby wszyscy słyszeli. - "Dodanie krwi mantykory przed dokładnym wymieszaniem roztworu jest najczęściej spotykanym błędem - Neville był czerwony jak piwonia, tryumfalne chichoty bandy Ślizgonów jeszcze bardziej zbijały go z tropu. - Podobnie jak zbyt szybkie doprowadzenie eliksiru do wrzenia. Ryzykuje się wówczas wybuch i konieczność ponownego przygotowania eliksiru..." - Dość, Longbottom - przerwał mu Snape. - Wyjaśnij nam teraz, czy to, co zrobiłeś przed chwilą - oskarżycielskim gestem wskazał kociołek Neville'a, który jak na złość właśnie zaczął wrzeć - to była głupota, czy dywersja? Słucham, Longbottom. - Eee... Przepraszam, panie profesorze... - To za mało - Snape uśmiechnął się najwredniejszym ze swoich uśmiechów. Gryfoni struchleli, Ślizgoni poprawili się na miejscach, by nie uronić nic z tego interesującego widowiska - Panno Granger, czy skończyła pani już swój eliksir? - Tak, panie profesorze - Hermiona była blada jak papier. - Ale Neville... - Czyżbym pytał panią o coś jeszcze? - Snape zmarszczył brwi. - Longbottom, podejdź do kociołka Granger. A wy odsunąć się - rozkazał Gryfonom. - Zróbcie mu miejsce. Doskonale. A teraz, Longbottom - Snape znów się uśmiechnął - zanurzysz rękę w kociołku. - Nie! - krzyknął Harry. - Panie profesorze!.. - Gryffindor traci dwadzieścia punktów, Potter - Snape nawet nie spojrzał na niego. - Longbottom, pospiesz się. Neville na drżących nogach podszedł do kociołka. Harry dał mu znak, żeby zaszedł trochę z boku, wtedy obaj z Ronem spróbują go złapać. Hermiona stanęła przy nich, to samo zrobili Dean Thomas i Seamus Finnigan. Neville zanurzył rękę i nie dotykając płynu natychmiast ją cofnął. Zahaczył jednak rękawem o uchwyt kociołka. Eliksir wąską, pryskającą wesoło na wszystkie strony strużką pociekł prosto pod katedrę. - Resiste! - krzyknął Snape, celując różdżką w czerwonozłoty strumyczek. Zaklęcie jednak znowu nie podziałało. Katedra oderwana gwałtownie od podłogi wyleciała w górę i runęła na niego. Stracił przytomność. 11.XII.1978 poniedziałek - AA? - Co jest, Puchonko? - Algernon zwalił się na sąsiedni fotel. - Jak ci tam po szlabanie u mistrza Oślizgłego? Bardzo był wredny? - Nawet nie mów - Andrea otrząsnęła się. - W piątek pomagałam mu przy eliksirach, przez całą sobotę latałam za nim po Zakazanym Lesie, a jeszcze i tak przedłużył mi na niedzielę. - Boże, co za... - Algernon zmełł w ustach stosowny epitet. - Za co? - Zostawiłam na ręce pierścionek i pech chciał, że wpadł mi do kociołka. Domyślasz się, jak się Snape darł. - Wyobrażam sobie. Ale i tak jesteś twarda. Ja po trzech dniach ze Snape’em wylądowałbym u świętego Munga - AA podsunął jej dzbanek z dyniowym sokiem. - Niewiele mi brakuje. Przy okazji naopowiadał mi dziwnych historii o Gryffindorze - Andrea umiejętnie zarzuciła haczyk. Algernon zareagował natychmiast. - O Gryffindorze? Co? - Tylko daj słowo, że nikomu nie powiesz - zastrzegła się Andrea. - Jakby wyszło, że ci powiedziałam, miałabym jeszcze bardziej przegwizdane. - Dobra, niech będzie. Słowo. - Powiedział, że w Gryffindorze był kiedyś wilkołak. To prawda? - Jakbym zaprzeczył, i tak byś nie uwierzyła - AA wzruszył ramionami. - Powiem ci, żebyś sobie nie wyobrażała jakichś głupstw. Tylko teraz ty - dajesz słowo, że nic nigdy nikomu? - Daję - Andrea poczuła, że skręca się z ciekawości. - Wiesz, że zostałem prefektem po Potterze. - To jeszcze nie tajemnica. Ale jeśli chcesz, będę milczała jak grób - zaśmiała się Andrea. - Nie wygłupiaj się, to wcale nie jest zabawne. Wiesz, że Snape miał na pieńku z Potterem. - Wszyscy wiedzą. Ale co ma do tego wilkołak? - Bo to był chłopak z jego paczki. - Huncwot? - Andrea spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Niemożliwe! - Możliwe. Taki chudzielec, co zawsze wyglądał, jakby miał umrzeć. Pamiętasz go? - Tak, zaraz, jak on się nazywał? Rzeczywiście, coś od wilka, Lupin! Ten? - Dokładnie. Remus Lupin. Snape nie znosił go jak zarazy. - A to dziwne, zawsze interesował się czarną magią. Słuchaj, ale to był na pewno on? - A jak myślisz? Facet chorował regularnie co miesiąc, nikt nigdy nie widział go podczas pełni. Pewnie zamykali go gdzieś na cztery spusty, żeby nikogo nie zaatakował. Potem chodził półżywy przez dwa dni, a potem zdrowiał w błyskawicznym tempie. Nawiasem mówiąc on tylko wyglądał na takiego zdechlaka, w rzeczywistości był silny jak zwierzę. Widziałem, jak się składał na rękę z Hagridem. - I co, wygrał? - Andrea uwielbiała takie popisy siły. - No coś ty, cudów nie ma. Ale z tych, co tam byli, bronił się najdłużej. Sam Hagrid powiedział, że dawno takiego nie spotkał. 4.IX.1994 - Jak się czujesz? - Dumbledore patrzył z troską na bardziej niż zwykle szarą twarz Snape’a. - Pani Pomfrey mówi, że miałeś masę szczęścia. - Pani Pomfrey już wie, o co chodzi - mruknął Snape i zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić do ściany. - A niebawem będzie wiedzieć cała szkoła. Nauczyciel, który utracił moc... toż to gorzej niż charłak. Nie ma pan, dyrektorze, jeszcze jednego etatu woźnego? - Na razie mam inny kłopot - Dumbledore rozłożył ręce. - I pomyślałem, że może mógłbyś mi pomóc. Chodzi o nauczyciela eliksirów. Jest trochę chory, a ja nie wiem, dlaczego. - Niech pan go zwolni - Snape machnął ręką. - Nic już z niego nie będzie. - Prosiłem, żebyś mówił mi po imieniu - Dumbledore patrzył na niego uważnie sponad swych półksiężycowych okularów. - Kiedy już powiem ci, co się stało, nie będziesz tego chciał. Zresztą, po co te zagadki - Snape wzruszył ramionami. - Przecież doskonale wiesz, co mi się stało. Poważne Ostrzeżenie, tak się to nazywa, prawda? - Jesteś pewien, że to było to? - zapytał Dumbledore. - Mnie też czasem różdżka płata figle... - Daruj sobie - przerwał niegrzecznie Snape. - Z twoją siłą mógłbyś użyć różdżki na podpałkę, a potem jednym zaklęciem podnieść do góry Hogwart. Jeżeli mówię, że to było to, to znaczy, że było. - Sam tego chciałeś - Dumbledore nie miał zamiaru prawić mu morałów, ale taka była prawda. Kiedy kilkanaście lat temu Snape jako nawrócony Death Eater powrócił do Hogwartu, poprosił Dumbledore’a, by rzucił na niego zaklęcie Poważnego Ostrzeżenia. Był to czar, którego używali w średniowieczu członkowie rycerskich zakonów, a który miał ich powstrzymywać przed czynieniem zła. Jeżeli któryś z nich znalazł się o krok od przejścia na złą stronę - tracił moc. - Wiem - w głosie Snape’a zabrzmiała uraza. - Gdybym tak jeszcze wiedział, za co... - Popełniony błąd albo wyrządzona krzywda, z której nawet możesz sobie nie zdawać sprawy. - Sądzisz, że to dlatego? - czarne oczy Snape’a stały się nieprzeniknione i jakby puste. - Czy wszystko na tym świecie, nawet ja sam, istnieje po to, żeby ułatwiać życie Harry’emu Potterowi? - Ani przez moment nie myślałem o Harrym - zaprotestował żywo Dumbledore. - Twoja niesprawiedliwość jest zbyt jaskrawa, żeby mogła być serio - uśmiechnął się, zmrużył oko. - Nie wiem, czy to samo mógłby powiedzieć Neville Longbottom, ale przecież nie chodzi o żadnego z nich. - W takim razie kto? Black? A może tamten wilkołak? - Blackowi nie zrobiłeś krzywdy. Poważne Ostrzeżenie nie karze za intencję. - Chcesz powiedzieć, że powodem mojego wypadku jest wilkołak?! - Remus Lupin, Severusie - poprawił go surowo Dumbledore. - Twój kolega. Dla którego praca w Hogwarcie była wszystkim... tak samo, jak dla ciebie. - Mógł być niebezpieczny dla uczniów. - Dzięki twojemu eliksirowi - nie. Uczył prawie cały rok, i robił to znakomicie. Wiesz, jakie mamy kłopoty z nauczycielami obrony przed czarną magią. Najpierw ten nieszczęsny Quirell, potem Lockhart - Dumbledore machnął ręką na znak, ze tego drugiego przypadku nawet nie chce komentować - Remus nadawał się do tego jak nikt. - Kiedyś wydawało mi się, że nie on jeden. - Stracił coś więcej niż pracę - kontynuował Dumbledore. - Stracił dobre imię czarodzieja, zaufanie ludzi, wiarę w siebie. To nie tak łatwo naprawić. - Myślisz, że to z jego powodu? - A znasz jakiś inny? - niebieskie, przejrzyste oczy Dumbledore’a miały twardość błękitnego diamentu. - Nie. - Musisz się zatem z nim pogodzić - Dumbledore uśmiechnął się, jakby sprawa była już załatwiona. - Dobra okazja, żebyś znów zaczął przygotowywać eliksir tojadowy. - Obyś się nie mylił - Snape wiedział równie dobrze jak on, że warunkiem zdjęcia klątwy jest zadośćuczynienie pokrzywdzonemu. - Ale jak pomyślę, że mam przepraszać jakiegoś wilkołaka... - Severusie! - Wiem. W gruncie rzeczy masz rację, nie jestem lepszy od niego. - Czyżbyś tak się przejął ideą naszego założyciela Slytherina, że czarodzieje dzielą się na lepszych i gorszych? - Dumbledore uśmiechnął się kpiąco. - Bo mnie to raczej przypomina te bzdury, którymi ma nabitą głowę młody pan Malfoy. A poza tym - znasz zasadę. - Tak... Robię to dla siebie. I dobrze, bo gdybym pomyślał, że dla niego, wolałbym już nigdy nie odzyskać mocy. 12.XII.1978 wtorek - No widzisz, Swift, jak chcesz, to potrafisz - Snape dość oszczędnie wyraził swój entuzjazm, mimo, iż serce zalewała mu fala czułości. - Hufflepuff odzyskuje pięć punktów. Przygotujcie ogień pod kociołkami, zaczynamy nową lekcję. - Posprzątajcie tu - powiedział, gdy lekcja dobiegła końca. - Na piątek potrzebuję kogoś, kto przygotuje krótki referat na temat eliksiru wielosokowego. Ponieważ ochotnicy jak zwykle polegli śmiercią bohaterów, proponuję... - z satysfakcją stwierdził, że klasa niedaleka jest od pochowania się pod ławki. - Panno Swift, a może by tak jeszcze jedna szansa poprawienia stopni? - Dziękuję, panie profesorze. - Mam nadzieję, że to oznacza zgodę - Snape skinął głową. - Będzie pani potrzebne pozwolenie na skorzystanie z prohibitów, proszę się po nie zgłosić do mojego gabinetu. Jesteście wolni. - Tym razem było chyba trochę lepiej - Andrea, tryumfująca, wkroczyła do jego pracowni. - Chociaż możesz mnie zabić za błąd w proporcjach. - Nic z tego, mała. - Snape już był przy niej. - Dzisiaj mam ochotę cię tylko całować. - Dobrze było? - zarzuciła mu ręce na szyję i wspięła się na palce. - Świetnie - objął ją i lekko uniósł w górę. - O, tak jeszcze lepiej. - Daj spokój, puść, ważę sto dwadzieścia kilo - zachichotała cichym, szczęśliwym śmiechem. - Ciekawe, co wymyślisz po następnej lekcji. Znowu dasz mi szlaban? - Nie - z niewinną miną postawił ją na ziemi. - Sama tu przyjdziesz. Powiesz koleżankom, że facet od eliksirów jest po prostu słodki, żyć bez niego nie możesz, i właśnie idziesz dać mu buzi na do widzenia. O co zakład, że nikt ci nie uwierzy? - Ale by była heca - tym razem jej śmiech eksplodował w szatę na jego ramieniu, czuł przez gruby materiał jej ciepły oddech. - Tylko że najpierw musiałabym w to sama uwierzyć. - Och, ty - z komiczną furią zwichrzył jej włosy, pocałował ją mocno. - Chodź - tak jak poprzednio pociągnął ją na swoje kolana. - Mógłbym tak siedzieć całą wieczność. - Ja też - poczuł koło ucha jedwabisty dotyk jej włosów. - Tak mi z tobą dobrze. - Wiesz co, to jest na ciebie chyba jedyny sposób, żebyś zaczęła się uczyć. Dobrze, że z innymi przedmiotami nie masz kłopotów. - Byłbyś zazdrosny? - tak jak poprzednio jej nos łaskotał go gdzieś pomiędzy szyją a kołnierzem. - Ale mówiąc szczerze, nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś mnie wtedy nie wezwał. - Pewnie w końcu byś zmądrzała - podsumował, bawiąc się pamiętnym pierścionkiem na jej środkowym palcu. - Ale masz zimne ręce. Daj je tu - złożył obie jej dłonie i wsunął do swojego rękawa. - Czemu nie nosisz rękawiczek? Za tydzień zacznie się zima. - A ty czemu nie masz nic pod spodem? - wścibska dłoń przesunęła się po jego ręce aż do ramienia. - Chcesz zamarznąć w tych lochach? - Mnie nigdy nie jest zimno. Zobacz - wziął ją za rękę i włożył w zanadrze szaty, by mogła go dotknąć. - Ummm, to chyba coś poważnego?... - A żebyś wiedział - ręka Andrei powędrowała w lewo i zatrzymała się. - No, chyba że nie chcesz. Przepraszam. - Nie, nie... - zaprotestował. - Chcę. Ale dlaczego?... - Chciałam się przekonać, czy w ogóle masz serce. tydzień przed pełnią we wrześniu 22.IX.1994 - Przywiozłem ci wywar tojadowy - Snape z obojętną miną wręczył mu szczelnie zamkniętą butlę. - Tak jak poprzednio, trzeba zagotować kwartę i pić gorące. Tego, co tu jest, wystarczy ci akurat na sześć dni przed pełnią. - Dziękuję ci, Severusie. To bardzo miło z twojej strony. - Akurat - burknął Snape. - Przyznaj się, jesteś na mnie wściekły - palnął i zamilkł. Lupin spojrzał na niego jakby niepewny, czy dobrze usłyszał, jednak mina Snape’a natychmiast utwierdziła go w przekonaniu, że tak. - Było, minęło - odwrócił wzrok i machnął ręką. - Wejdźmy do środka, przypomnisz się Andrei. - Nie, zaczekaj - Snape już się zdecydował. - Remusie. Lupin spojrzał na niego zdziwiony. Nie pamiętał, kiedy i czy w ogóle kiedykolwiek Snape nazwał go po imieniu. - Dostałem... dostałem Poważne Ostrzeżenie. Miałem wypadek. - Snape mówił krótkimi zdaniami, widać było, że umiera z upokorzenia. - Lupin patrzył w ziemię z nieprzeniknioną twarzą, Snape tymczasem nabrał powietrza jak przed skokiem do wody i mówił dalej: - Wiesz, czym jest dla czarodzieja utrata mocy. Kiedyś spowodowałem, że musiałeś odejść z Hogwartu, teraz mnie grozi to samo. Dlatego tu jestem. Milczenie. Tylko Lupin podniósł głowę i spojrzenie ciepłych, brązowych oczu skrzyżowało się z lodowatym wzrokiem czarnych. Wreszcie Snape zdecydował się po raz wtóry. - Przebacz mi. - Nie miałem do ciebie żalu - Lupin wyciągnął do niego rękę. - W gruncie rzeczy miałeś rację, że ktoś taki jak ja nie powinien uczyć. - Nieprawda - Snape uścisnął jego dłoń. - Dumbledore mówi, że byłeś najlepszy. - Po Quirellu i Lockharcie to nie sztuka - Lupin po raz pierwszy od początku tej rozmowy uśmiechnął się. - Nie. Lubiłem moich uczniów, i zawsze będę żałował, że skończył się tamten rok, ale zbyt wiele ryzykowałem. Tak, jak jest teraz, jest najlepiej - mimowolny ruch głowy w stronę domu przekonał Snape’a, że Andrea Swift ma w tym swój niemały udział. - Przynajmniej wiem, że nikomu nie zrobię krzywdy. Nagle obaj znieruchomieli. Z gęstwiny lasu wysunął się z lekkim szelestem liści srebrnobiały kształt. Był wielkości małego konia, miał długą, mleczną grzywę i wielkie, czarne oczy, a na środku czoła połyskiwał mu spiralnie kręcony róg. Snape stał jak zaczarowany, patrząc, jak jednorożec zbliża się, bez lęku podchodzi do nich. - Witaj, Agnieszko - Lupin wyciągnął rękę. Jednorożec podszedł do niego, wysoko podnosząc głowę dotknął aksamitnym pyskiem jego twarzy. Lupin pogłaskał go po srebrno nakrapianej szyi. - To mój przyjaciel - powiedział wskazując na Snape'a. Jednorożec odwrócił się i... biało-różowe chrapy dotknęły policzka Severusa Snape'a. Snape pobladł, wydawało się, że zemdleje. Jednorożec otarł się głową o jego ramię, spojrzał jeszcze na Lupina. Potem niespiesznie ruszył w stronę lasu. Zanim zniknął w gęstwinie, obwąchał mimochodem pień rosnącej na skraju lasu brzozy i niespodziewanie szybko zniknął im z oczu. Minęła długa chwila, zanim Snape odzyskał głos. - To był... - To była Agnieszka. Jest bardzo oswojona. Czasem przychodzi się przywitać, tak jak dzisiaj. - Czyli mogę mieć nadzieję... – Snape nie dokończył, patrzył w trawę, jakby odpowiedź przed chwilą spadła mu pod nogi. - Spróbuj – poradził mu Lupin. - Gdyby ciążyła na tobie wina, Agnieszka by nie przyszła, prawda? No, już. Weź różdżkę i spróbuj. - Nawet jej ze sobą nie zabrałem. - Proszę - Lupin podał mu swoją. Snape przygryzł wargi, wziął od niego różdżkę. Lupin odwrócił wzrok. - Lancea - powiedział Snape i... z końca różdżki wystrzeliła włócznia, która wbiła się w to samo miejsce, które przed chwilą obwąchiwał jednorożec. - No, widzisz - powiedział Lupin takim tonem, jakby chodziło o rzecz najzwyklejszą. - Chodź, napijemy się herbaty. - Muszę wracać. Może jeszcze przyjadę... Dziękuję ci. - Nie ma za co - ruszyli w stronę stojącego przed domem powozu. - Naprawdę nie możesz zostać? - Żałuję, ale czas na mnie. Do zobaczenia. - Był tu Severus - powiedział Lupin wchodząc do kuchni. - Zobacz, przywiózł mi wywar tojadowy. - Widziałam przez okno - Andrea zamknęła wielką, obdartą z okładki księgę, którą właśnie studiowała. - Musiał mieć ważny powód, żeby się pofatygować samemu. - Tak... - Lupin otworzył butlę i odmierzył kwartę wywaru do cynowego dzbanka, który zaraz postawił na ogniu. - Przyjechał, bo czuje się winny, że za jego sprawą musiałem odejść z Hogwartu. Teraz jemu groziło to samo. - O - w głosie Andrei nie było ani cienia zwykłej życzliwości. - A cóż mu się stało? - Dostał Poważne Ostrzeżenie. Miał wypadek na lekcji - Lupin wciąż wpatrywał się w zawartość stojącego na piecu dzbanka. - Kiedyż to się zagotuje... No, już - dmuchając na palce zdjął dzbanek z ognia. - I uważa, że to za mnie. - Teraz rozumiem. Musiał być nieźle zdesperowany, inaczej by się do ciebie nie wybrał. I co? - Nic - spojrzał na nią zdziwiony. - A co ma być? - Jak to, co. Przebaczyłeś mu? - Nigdy nie miałem do niego pretensji, jeśli o to ci chodzi - głos Lupina był bardzo chłodny. - Przynajmniej nie z tego powodu. - Nie gniewaj się - Andrea wyciągnęła do niego rękę. - Ale nie ufam Snape’owi. I nie cierpię go - w jej tonie nie było jednak nienawiści, raczej bezradność. - Wiem, że ci pomaga, że robił to przez cały rok w Hogwarcie, ale ciągle mi się wydaje, że stał za tym Dumbledore. I jego prośba z gatunku takich, którym się nie odmawia. - Bardzo możliwe - Lupin jedną ręką zatkał nos, drugą przechylił do ust dzbanek. - Co za paskudztwo. Jedyne o co jestem go naprawdę gotów podejrzewać, to że domieszał tu nadprogramową porcję piołunu. - Tojad sam z siebie jest wściekle gorzki - Andrea uśmiechnęła się patrząc na jego miny. - Ale wracając do Snape’a... - Agnieszka była innego zdania - Lupin przysunął sobie swój ulubiony fotel. - Przywitała się z nim. - Czy ona...- zaczęła impetycznie Andrea i natychmiast ugryzła się w język - ... się aby nie pomyliła? Niemożliwe. Dlaczego? - Wszystko jedno, dlaczego. Severus Snape wciąż gra w tej samej drużynie co my. I tylko to się liczy. - Jesteś koszmarny, Lupin - westchnęła Andrea patrząc na niego z czułością. - Przy tobie nawet taka stara wiedźma jak ja łagodnieje. 9.X.1994 rano Lupin pochylił się nad notatkami. Demony wodne i leśne, demony powietrza, demony bagien, strzygi, upiory, wampiry, wilkołaki. Pierwszy tom, materiał dla pierwszej, drugiej i trzeciej klasy. Wiedział, że jeśli podręcznik będzie dobry, ministerstwo magii poprosi ich o napisanie następnych części. To oznaczało jeszcze dwa lub trzy lata sensownej, interesującej pracy. Co potem? Westchnął na myśl, że będzie musiał powrócić do swego wędrownego życia - może przynajmniej uda się przedtem zarobić trochę pieniędzy... Nie. Nie warto martwić się, co będzie dalej. Na razie jest tutaj, w tym cudownym domu, Syriusz jest wolny, pół dnia drogi stąd jest Hogwart... No i jest przy nim Andrea. Ta dziwna, opatrznościowa kobieta, której tyle zawdzięczał. A jednak Syriusz ostrzegał go przed nią... Lupin wzruszył ramionami. Nie dostrzegał w niej niczego niepokojącego, przeciwnie, na każdym kroku dawała mu dowody swojej życzliwości. Poza tym musiał przyznać, że znalazł w niej dobrego partnera. Na czarnej magii znała się niemal tak dobrze, jak on sam. Lepiej niż on znała łacinę - było to szczególnie cenne przy studiowaniu starodawnych ksiąg, które przydawały się podczas pisania części historycznej każdego rozdziału. Postanowili bowiem, aby na początku każdego nowego tematu znalazł się krótki opis, jak do tego problemu odnosili się czarodzieje w dawnych wiekach - stwierdzili zgodnie, że w tym wypadku nie wystarczają lekcje historii magii, a choćby i wystarczały, i tak się je na ogół przesypia. Przejrzał pergaminowe karty, zapisane w większości jego pismem. Andrea miała bardzo dobrą koncepcję całości podręcznika i mnóstwo świetnych pomysłów, redakcję jednak pozostawiła jemu. Zajmowała się teraz głównie tłumaczeniami i gromadzeniem materiału - informacje spisywała na małych fiszkach, przechowywanych osobno w pudełku. Dlatego zdziwił się, gdy pośród pergaminowych kart in folio zobaczył jedną z takich karteczek. Wziął ją, chcąc odłożyć do pudełka, i ze zdumieniem przeczytał zapisane na niej słowa: "... z najbardziej ludzkich istot. Jest w nim połączenie męskiej siły i kruchego piękna, a nade wszystko wielka powaga i godność, z jaką objawia się świadoma siebie ludzka dusza." O Boże, co za styl - pomyślał. Nie spodziewał się, by trzeźwą, rzeczową Andreę stać było na takie egzaltowane teksty - uśmiechnął się na myśl, że taki mógłby być wstęp, który właśnie zaczynała pisać. "Uspokój się, ty kpiarzu, sam nie piszesz lepiej - skarcił się w myśli. - A ocenianie sposobu pisania na podstawie wyrwanych z kontekstu fragmentów jest i złośliwe i głupie." Odłożył karteczkę do pudełka, wkładając na sam koniec i zabrał się do pracy. 16.XII.1978 - Ani mi w głowie się mieszać, po prostu nie chcę, żebyś był niesprawiedliwy - Andrea była granitowo spokojna, Snape znał ją już jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że w środku aż kipi. - Posłuchaj... - Niesprawiedliwy? - Snape spojrzał na nią wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego. - A co, może się jej nie należy? - Oczywiście, że nie! Przecież chyba nie sądzisz, że Agnieszka wrzuciła smocze jajo do własnego kociołka? - Kto w takim razie to zrobił? Może samo wpadło? - Nie powiem ci - Andrea zawzięcie potrząsnęła głową. - Ale przysięgam, że to nie ona. - Ale to jej kociołek wybuchł! - Gdyby ten durny Krukon wrzucił smocze jajo do mojego, wybuchłby mój. Równie dobrze możesz więc ukarać mnie. A propos, jaką pracę masz jej zamiar zadać za karę? - Umyć tu podłogę - Snape ponuro powiódł wzrokiem po wciąż zapaćkanej resztkami eliksiru pracowni. - Bez użycia magii. I bez rękawic. - O Boże, nie! - Andrea natychmiast wyobraziła sobie delikatne ręce Agnieszki zdarte do krwi od żrącego eliksiru. - Proszę cię, ja to zrobię... - Andrea, coś ci powiedziałem - Snape już tracił cierpliwość. - To naprawdę nie są rzeczy, do których mogłabyś się wtrącać. - Ani mi w głowie, powtarzam ci to jeszcze raz. Dokładnie o to samo prosiłabym każdego innego profesora, w końcu jestem prefektem! - Zatem odpowiadam ci tak, jak odpowiedziałbym każdemu innemu prefektowi - Snape był nieugięty. - Jeżeli uważam, że uczeń jest winien, mam prawo go ukarać. - A co ona takiego zrobiła? Poza tym, że padła ofiarą głupiego żartu jeszcze głupszego Krukona. - Powinna lepiej pilnować swojego kociołka - Snape wzruszył ramionami. - Każdy z nas przygotowując eliksir odpowiada za to, co z niego wyjdzie. - Tak, ale... - Andrea, mnie naprawdę nie zależy na tym, żeby ukarać kogokolwiek - Snape stanąwszy na pewnym gruncie uznał, że może okazać dobrą wolę. - Nie powinienem ci tego mówić, bo to naprawdę nie twoja rzecz, ale zamierzam wezwać tutaj Arniego Trenta... czy uważasz, ze tak będzie lepiej? - Arnie Trent był Krukonem i na lekcjach eliksirów siedział tuż za Agnieszką. - Chyba tak - Andrea skinęła głową, świadoma, że tym gestem wskazuje prawdziwego winowajcę. - A Agnieszka? - Dosyć - uciął Snape. - Uciekaj stąd, mam mnóstwo roboty. 9.X.1994 wieczorem Dochodziła jedenasta. Lupin pomyślał, że chciałby teraz iść do lasu, choć wiedział dobrze, jaka byłaby to głupota. Była jesień. Nocne życie wielkiej gromady magicznych stworzeń nabierało niezwykłej dotąd intensywności, jakby wyładowywała się jakaś wielka, gromadzona przez wiosnę i lato energia. Wszystko, od centaurów począwszy, a skończywszy na najmniejszym przedstawicielu bagiennej hołoty, szalało, jakby chcąc użyć jak najwięcej swobody przed nastaniem zimy. Chodzenie nocą do Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu nigdy nie było zbyt bezpieczne, a teraz, gdy na polanach rozbrzmiewał tupot centaurów, w ciemności wyły szyszymory a mgłowce wychodziły spod ziemi i zaczynały śpiewać swe przejmujące pieśni (wabiły nimi ofiary do podziemia i tam, martwe, dokładały do swych zimowych zapasów) - wymagało specjalnych przygotowań i zabezpieczeń. Lupin planował taką wyprawę na początku listopada, kiedy po Nocy Duchów aktywność magicznych stworzeń trochę spadnie. Poza tym - do czego z rzadka przyznawał się nawet przed sobą - od czasu pamiętnego spotkania Agnieszki z Severusem Snape'em tajemniczy oswojony jednorożec fascynował go coraz bardziej. Nigdy nie sądził, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Tym bardziej, że przecież jednorożce, bez względu na własną płeć, zawsze wolały pokazywać się kobietom... mówiło się nawet, że aby złapać jednorożca, należało udać się do lasu w towarzystwie niewinnej dziewczyny, wtedy zwierzę samo przychodziło, jakby wyczuwając pokrewną sobie istotę. Lupin pomyślał, że warto jeszcze trochę poobserwować to dziwne zjawisko - odkąd zabrał się do pisania książki, ciekawość naukowca coraz bardziej brała w nim górę. Z rozbawieniem pomyślał, że jeśli zostanie tu dostatecznie długo, ma szansę stać się drugim Lockhartem. Już widział te tytuły: "Na tropach jednorożca", "Mgłowce i ich zwyczaje", "Życie intymne hołoty z bagien"... - Z czego się śmiejesz? - Andrea oderwała wzrok od kolejnej pożółkłej księgi. - "Życie intymne hołoty z bagien". Jak by ci się podobał taki tytuł? - Musisz to koniecznie napisać - zachichotała Andrea. - Odkąd biedny Gilderoy wylądował u świętego Munga, zapotrzebowanie na literaturę klasy "b" bardzo wzrosło. - I dobrze mu tak - mruknął Lupin. Mógł się nabijać z próżności swego poprzednika, ale kiedy przypominał sobie porwanie małej Ginny i sprawę Komnaty Tajemnic, ogarniał go gniew. - Dość się nasłuchałem w Hogwarcie o jego wyczynach. - No cóż, wujek Albus nie ma szczęścia do nauczycieli - westchnęła Andrea i natychmiast dodała szybko: - I nawet jeśli trafi na kogoś takiego jak ty, szybko go traci. - Być może Szalonooki zostanie na dłużej - Lupin wiedział od Dumbledore'a, że były auror został jego następcą i mógł się z tego tylko cieszyć. Znał dobrze Alastora Moody'ego i mimo jego dziwactw bardzo go szanował. - Myślę, że Harry go polubi. - Dobrze by było - Andrea, jak wszyscy w magicznym świecie, doskonale znała historię "chłopca, który przeżył" i zawsze chętnie o nim słuchała. - Wiesz, właściwie nie znam Harry’ego. Tyle, co od ciebie i Syriusza. Ale tak mi czasem żal tego dziecka... Lupin spojrzał na nią. Powiedziała "dziecka", nie "Harry'ego" ani "chłopca"... No tak. Andrea mogłaby być matką Harry'ego. Po raz pierwszy pomyślał, że ta trzydziestoparoletnia bezdzietna kobieta może za tym tęsknić. Przywykł jednak do zupełnie innej Andrei: żywej, dowcipnej, mądrej i... bez reszty oddanej swojej pracy. - Może zaprosimy go na Nowy Rok? - zapytał. - Niestety, pomiędzy świętami a Sylwestrem jest pełnia, a poza tym mają Yule Ball, ale jeśli Minerwa się zgodzi... - Świetnie! - ucieszyła się Andrea. - Napiszemy do Minerwy. A ty napisz do Harry'ego. Szkoda, że Syriusz zapowiedział się dopiero po Nowym Roku...Mogli by się tu spotkać. Ale ty już zasypiasz - kątem oka zauważyła, że Lupin tłumi ziewanie. Dobranoc, chodźmy spać. - Dobranoc - Lupin podniósł się, zabierając ze stołu nie przeczytaną jeszcze gazetę. Zostawił ją sobie jako lekturę do poduszki, co dwa tygodnie w "Proroku" ukazywał się bowiem obszerny magazyn naukowy "Przegląd Alchemiczny". Leżąc już w łóżku zabrał się do czytania. Na drugiej stronie "Przeglądu" jego uwagę zwrócił artykuł, który traktował o... wilkołakach. Tytuł brzmiał "Bestia czy człowiek - ofiary likantropii w społeczności czarodziejów". Anonimowy autor, wychodząc od klasycznego choć nieco przestarzałego dzieła Newta Scamandra "Fantastyczne stworzenia i gdzie je znaleźć" podkreślał, że mimo iż bycie wilkołakiem determinuje najczęściej całość ludzkiego życia, niebezpieczeństwo związane z tym stanem obejmuje zaledwie jedną noc w miesiącu. "Gdy nie ma pełni - pisał anonimowy autor cytując Scamandra - wilkołak jest równie niegroźny, jak każdy inny człowiek". Skąd więc taki lęk i odrzucenie, z jakim spotykają się nieszczęsne ofiary likantropii? Skąd potępienie za coś, co z całą pewnością nie jest ich winą? Czy społeczności czarodziejów nie stać na spokój i tolerancję? Czy niemożliwe jest zapewnienie tym ludziom przyzwoitej opieki i leczenia, przez wytwarzanie na większą skalę eliksiru tojadowego? Argumenty autora były rzeczowe i jasne, postulat zaktywizowania działalności Komitetu ds Pomocy Ofiarom Likantropii był jak najbardziej rozsądny. Lupin aż zbyt dobrze pamiętał pannę Anette Thorpe z Komitetu, która odwiedzała go, kiedy był dzieckiem - poza wzdychaniem i powtarzaniem "moje biedactwo" nie potrafiła zrobić nic. System zabezpieczeń, dzięki którym kilkuletnie dziecko mogło bezpiecznie przetrzymać powtarzające się co miesiąc transformacje, wymyślili jego rodzice. Oni też zapewnili mu prywatnych nauczycieli, dzięki którym przyszedł do Hogwartu przygotowany lepiej, niż większość jego kolegów. To im zawdzięczał to, że stał się sprawnym i kompetentnym czarodziejem, który w swojej dziedzinie mógł być autorytetem. Ale jeśli ktoś nie miał takich rodziców? I co potem, kiedy człowiek po skończeniu szkoły zaczyna żyć na własną rękę? To musi się zmienić, autor artykułu wiedział o tym równie dobrze, jak on sam. Żałował, że nigdzie nie znalazł jego nazwiska, artykuł podpisany był jedną literą. Czyżby ten, kto to pisał, sam był wilkołakiem? A może po prostu chciał uniknąć ataków konserwatywnie nastawionych czarodziejów, którzy jak Severus Snape uważali wilkołaki wyłącznie za krwiożercze bestie? W tym momencie jego wzrok padł na słowa kończące tekst. Autor pozwalał tu sobie na coś w rodzaju osobistego wyznania. "Znam kilku wilkołaków. Z jednym z nich stale współpracuję. W swojej dziedzinie wiedzy jest wybitnym specjalistą, który powinien zasiadać w radzie naukowej Instytutu Merlina. Jednocześnie jest to jedna z najbardziej ludzkich istot, jakie znam. Jest w nim połączenie męskiej siły i kruchego piękna, a nade wszystko wielka powaga i godność, z jaką objawia się świadoma siebie ludzka dusza. Dlatego uważam, że pora na gruntowną zmianę naszego myślenia. Warto, ponieważ zaślepieni nietolerancją i nieuzasadnionym lękiem często wyrzucamy poza nawias społeczności czarodziejów ludzi naprawdę wartościowych." - A więc to tak... - Lupin jeszcze raz przyjrzał się małemu "a", którym podpisany był artykuł. Wszystko było jasne, ten tekst napisała Andrea. Człowiekiem z ostatniego akapitu był on sam. Więc po to wypytywała go o jego chorobę, o dom, o eliksir tojadowy... I to, co o nim napisała. "Połączenie męskiej siły i kruchego piękna, a nade wszystko wielka powaga i godność..." - słowa te, przeczytane po raz trzeci tego dnia sprawiły, że Lupin poczuł się dziwnie. "Czyżbym się jej podobał?" - pomyślał, wzruszając ramionami. Odłożył gazetę, zgasił światło i zasnął. |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 15.05.2025 04:11 |