Apokryf, [zak] do LW
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Apokryf, [zak] do LW
Minerwa |
![]()
Post
#1
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 14 Dołączył: 14.05.2004 ![]() |
Nie, to nie plagiat. Minerwa jest
panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie
wróciłam
![]() Apokryf dzień po pełni w czerwcu 5.VI.1994 Wsiadł do powozu i nagle znieruchomiał. Był przekonany, że pojedzie sam, tymczasem z kąta karety wychyliła się ku niemu czarownica w czarnej szacie i zarzuconym na ramiona półprzezroczystym szalu. - Pan profesor Lupin, prawda? - zapytała wyciągając rękę. - Jestem Andrea Swift. - Już nie profesor - Lupin odstawił na bok akwarium po druzgotkach i uścisnął jej dłoń. - Wujek powiedział mi, że będzie pan dzisiaj wyjeżdżał z Hogwartu - wyglądała, jakby była czymś zakłopotana, choć ogólnie nie sprawiała wrażenia osoby bojaźliwej. Była w nieokreślonym wieku gdzieś koło trzydziestki, nieduża i energiczna, a jej czarne, związane z tyłu włosy przypominały Lupinowi profesor McGonagall. - Wujek? - zapytał dość bezradnie. Poza Minerwą nie była podobna do nikogo, kogo by znał. - Albus Dumbledore - wyjaśniła, bawiąc się jego zaskoczeniem. - Nie wyglądam na jego siostrzenicę? - Raczej on nie wygląda - zaczął Lupin i zamilkł. Powóz ruszył i z turkotem potoczył się kamienistą drogą w stronę Hogsmeade. - Mam dla pana list od niego - z wielkiego, skórzanego sakwojażu kobieta wyjęła pergaminową kopertę. Lupin otworzył ją bez słowa i zaczął czytać. Kochany Remusie! Wiem, że chciałeś uniknąć oficjalnych pożegnań, ale nie mogę wypuścić Cię z Hogwartu bez tych kilku słów podziękowania. Byłeś najlepszym nauczycielem obrony przed czarną magią, jakiego mieliśmy od lat. Rozumiem powody Twej decyzji, ale wierz mi, że nigdy nie przestanę jej żałować. Jedzie z Tobą moja siostrzenica Andrea. Na zlecenie Ministerstwa Magii pisze dla nas nowy podręcznik wykładanego przez Ciebie przedmiotu. Jeżeli nie wzywają Cię gdzieś szczególnie pilne sprawy, może dałbyś się namówić na współpracę i napisał ten podręcznik razem z nią? Żal by mi było jeszcze raz nie wykorzystać dla Hogwartu Twojej wiedzy. Szczerze oddany Albus Dumbledore - Kochany, stary Dumbledore - Lupin złożył list, który sam wsunął się z powrotem do koperty. - Proszę mu powiedzieć, że zachowam to jak najcenniejszą pamiątkę. - To znaczy, że ma pan już inne plany? - Andrea spojrzała na niego z żalem. - Nie mam innych planów. Nie mam też zdrowia, pieniędzy ani domu, krótko mówiąc niczego, co jest potrzebne, by zająć się pracą naukową - wyjaśnił zwięźle Lupin. - Mamy grant z ministerstwa, Hogwart też coś dorzuci - Lupin zauważył, że Andrea sprawia wrażenie, jakby nie umiała zliczyć do trzech, a w rzeczywistości zmierza prosto do celu. - Jest też miejsce, gdzie moglibyśmy zająć się pracą. Mam do dyspozycji dom w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie. - Widzę, że lubi pani studia z natury - Lupin uśmiechnął się. - Ma tam pani wszystko pod ręką. - Owszem. Strzygi, zombie, dusioły, dziwożony i trochę hołoty z bagien. Mieszkałam tam przez ostatnie dwa lata. - Odważna z pani dziewczyna. - Więc jak, zgadza się pan? To naprawdę dobre miejsce. Także i ze względu na pana chorobę - dodała, i jakby przestraszyła się własnych słów. - Proszę mi wybaczyć. - Nie szkodzi, to nam oszczędziło trochę wyjaśnień - Lupin wzruszył ramionami. - Niestety, na eliksir profesora Snape'a nie mogę już liczyć. - Damy sobie radę, zawsze można skoczyć na miotle do Hogwartu - uśmiechnęła się niewinnie, Lupin wiedział jednak, że liczby mnogiej użyła tu z całą premedytacją. - Nie będziesz się bała? - on również z premedytacją przeszedł na bardziej poufałą formę - Wiesz, czym ryzykujesz. - A czym ryzykowali twoi koledzy w Hogwarcie? - Nic nie wiedzieli. A ci którzy wiedzieli, byli animagami - Lupin machnął ręką na znak, że szkoda dyskusji. - To się nawet nieźle składa - powiedziała, jakby trochę nie na temat. - Zgódź się, Remusie. Potrzebuję twojej pomocy. Wujek Albus mówił, że jesteś naprawdę dobry. A poza tym... - urwała, tym razem chyba naprawdę zawstydzona. - Poza tym co? - Może ta książka pomogłaby przełamać uprzedzenia, jakie ludzie mają do wilkołaków. Choćby dlatego warto spróbować. - Warto spróbować - nie wiadomo było, czy Lupin potwierdził, czy tylko powtórzył jej słowa. Sięgnął do wyświechtanej walizki i wyjął tabliczkę czekolady z Hogsmeade. - Poczęstuj się. Mam nadzieję, że w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie nie ma dementorów. - Nie - Andrea miała taką minę, jakby chciała go uściskać. - Tylko sysuny, szyszymory i czarnobogi. Nie licząc oczywiście tej hołoty z bagien. - A wampiry? - zaśmiał się Lupin, a Andrea mu zawtórowała i przez chwilę oboje pokładali się ze śmiechu. - Tak, wampiry też. To znaczy, zaglądał jeden, ale jak się dowiedział, że piszę książkę o czarnej magii, od razu się obraził. - Widocznie nie zależało mu na sławie - Lupin uspokoił się trochę, ale jak tylko spojrzeli na siebie, od razu zaczynali chichotać. - O Boże, dziewczyno. Ktoś nam chyba zaczarował tę czekoladę, dawno się tak nie bawiłem. Słuchaj, my się chyba musimy znać. Kiedy skończyłaś Hogwart? - W siedemdziesiątym dziewiątym. - Ja trzy lata wcześniej. W jakim byłaś domu? - Hufflepuff. - Gryffindor. Grałaś w quidditcha? - Nie. - Ja też nie, ale mój przyjaciel James grał. Nie opuściłem żadnego meczu. Gdybyś grała, na pewno bym cię pamiętał. - Ja oczywiście o was słyszałam, cała szkoła huczała od waszych psot. Severus Snape też był z twojego roku, prawda? - Niestety. - Jego pamiętam aż za dobrze. Aczkolwiek, o ile wiem, nie był specjalnie popularny. - A jednak twoje nazwisko nie jest mi obce - Lupin spoważniał. - Może dlatego, że jesteś siostrzenicą Dumbledore'a? - Raczej nie. Wujek prosił, żebym o tym nikomu nie mówiła. Wiedziała tylko moja przyjaciółka. - No to nie wiem, skąd cię znam. Zrobiłaś potem coś spektakularnego? Byłaś ministrem magii albo kimś w tym rodzaju? - Studiowałam zaawansowaną transmutację. Jako jedna z dziesięciu albo jedenastu osób jestem po imieniu z Minerwą McGonagall, ale to najwyżej wiadomość do kroniki towarzyskiej "Proroka". - Zaawansowaną transmutację, powiadasz? - zastanowił się Lupin. - To już wiem. - Naprawdę? - Andrea znów się zmieszała. - No? - Foulois Sophie, Diggle Icarus, Griffin Gale, McGonagall Minerwa, Swift Andrea, Tarkiz Chino, Zapata Willard - Lupin wyrzucił z siebie tę litanię jednym tchem. - Siedem nazwisk, które zna każdy, kto interesował się animagią. - Masz nadzwyczajną pamięć. - Wcale nie, bo na przykład nie pamiętam, w co się zmieniasz. Minerwa jest kotem, Sophie panterą... a ty? - Wstyd się przyznać. Ale ponieważ zawsze uwielbiałam uganiać się po lesie, wybrałam postać, w której byłabym bezpieczna. - To znaczy? - zapytał, spodziewając się wiewiórki albo lisa. - Niedźwiedź. Nie śmiej się - spojrzała na niego karcąco, widząc, że przygryza wargi. - Nie chciałbyś spotkać takiego misia, nawet podczas pełni. - Zwłaszcza podczas pełni - zgodził się Lupin. - Ale ja się wcale nie śmieję, to świetny pomysł. - Niestety, tylko do lasu. Między ludzi się nie nadaje. - Czego nie można powiedzieć na przykład o panterze - zauważył z powagą Lupin i znowu zaczęli się śmiać. ~~@~~ Dom był niewielki, Lupin wiedział jednak, że te czarodziejskie domy są w środku o wiele obszerniejsze, niż mogłoby to się wydawać z zewnątrz. Stał na szczycie małego wzgórza, przytulony bokiem do trawiastej skarpy. Przed nim rozciągała się łąka, która w zależności od swych upodobań mogła znajdować się przed domem, albo poza nim, kurcząc się albo rozszerzając aż do przeciwległej ściany lasu. Lupin przystanął na chwilę i patrzył, jak okiennice trzech okien dolnego piętra otwierają się z lekkim zgrzytem - taki sam ruch zauważył na znajdującym się z boku domu ganku, gdzie właśnie otwierały się wejściowe drzwi. Spojrzał na Andreę myśląc, że otwarła je zaklęciem, ona jednak nie miała w ręce różdżki. - Chodź - powiedziała. Po kilku ułożonych w stopnie kamiennych blokach weszli na ganek. Lupin obejrzał się za siebie. Łąka skurczyła się jeszcze bardziej, jakby zaciekawiony las chciał zajrzeć za nimi do środka. Ponad drzewami widać było szczyty odległych gór. - Jak tu pięknie - powiedział odruchowo. - To dobre miejsce - usłyszał za sobą cichy głos Andrei. Ostrożnie spojrzał w jej stronę i bez zdziwienia zauważył, ze jest tak samo poruszona jak on. - Lubię tu przyjeżdżać - powiedziała. - Popatrz, dookoła Jeszcze Bardziej Zakazany Las, przekonasz się, że zasługuje na tę nazwę, a tutaj taki spokój. Wejdźmy do środka. Przez niewielką sień weszli do ogromnej, zajmującej chyba połowę domu kuchni. Pierwszym, co rzucało się w oczy był wielki, staroświecki piec, a właściwie skrzyżowanie pieca z kominem, taki sam, jaki Lupin widział w chatce Hagrida. Pod oknem stał dębowy, oparty na krzyżakach stół, a na półkach wzdłuż ścian stała cała kolekcja miedzianych i żelaznych garnków, rondli, tygli i kociołków. Było tu jasno i przytulnie - Lupin pomyślał, że ten dom przypomina mu niektóre miejsca Hogwartu. - Siadaj, zaraz zrobię herbatę - Andrea skinęła różdżką w stronę komina, drugą ręką wskazując stojące pod ścianami ławy. - Za tymi drzwiami jest pracownia, na górze coś w rodzaju oranżerii - Lupin dopiero teraz zauważył, że ściana przeciwległa do wejścia kryje w sobie niewielkie, solidne drzwi, a tuż obok nich wznoszą się strome jak drabina schody, prowadzące do włazu w suficie. Wszystko tutaj tchnęło spokojem i dostatkiem, Lupin pomyślał, że mogło by to być drugie po Hogwarcie miejsce, w którym czułby się bezpieczny. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że atmosfera zamku może być - jak wiele innych rzeczy - zasługą Dumbledore'a. - Coś się tak zamyślił? - Andrea podała mu kubek z herbatą. - Zaraz przygotuję coś do jedzenia. Jak chcesz, możesz w tym czasie obejrzeć dom. - Chętnie - Lupin otworzył małe, solidne drzwi i znalazł się w najdziwniejszym wnętrzu, jakie kiedykolwiek widział. Był to wielki kwadratowy pokój, który wyglądał tak, jakby miało w nim pracować jednocześnie pięciu czarodziejów różnych specjalności, począwszy od eliksirów a skończywszy na astronomii. Ściany pokryte były dziesiątkami półek z mnóstwem najrozmaitszych słojów, pudełek, puszek, koszyków i flakonów. Całą jedną ścianę pokrywały książki, w kącie stał wyprowadzony przez sufit w niebo teleskop. Najdziwniejsze było jednak oświetlenie tego pokoju. Ściany nie miały ani jednego okna - oszklona była za to duża część sufitu, przez który widać było niebo i kładące się na szybach rośliny. - U góry jest oranżeria - powiedziała Andrea, która przyszła tu za nim. - A w ogóle jak chcesz, możesz tu zamieszkać - wskazała na stojące pod ścianą złożone polowe łóżko. - Ja mam mały pokoik na górze. - Doskonale - Lupin z zadowoleniem pomyślał o solidnych drzwiach i znajdującym się wysoko nad jego głową oknie. - Podoba mi się tutaj. - Po luksusach Hogwartu warunki są raczej skromne - uśmiechnęła się przekornie Andrea. - Przeciwnie - Lupin nie chciał jej opowiadać o szczegółach swego życia przed przyjazdem do Hogwartu, więc uśmiechnął się tylko. Wyglądało na to, że jeszcze raz miał szczęście. Pełnia w lipcu 2.VII.1994 - Nie, już nie mogę – Andrea Swift przyciskając dłonie do skroni wyszła przed dom. Pierwszym, co zobaczyła była ogromna tarcza księżyca, powoli wyłaniająca się zza lasu. Pomyślała, że trzeba było posłuchać Lupina, kiedy prosił, by na czas jego przemiany wyszła z domu jak najdalej i wróciła dopiero kiedy księżyc wzejdzie na dobre. Nie zrobiła tego. Zamknąwszy za nim na klucz drzwi pracowni usiadła w kuchni, czekając, co się będzie działo. Najpierw cisza. Jęk. Potem krzyk, coraz głośniejszy. Nieartykułowane dźwięki, z których czasem można było wyłowić pojedyncze, przerażające słowa. Krew. Coś o krwi, o pościgu i skoku, o zębach, szarpiących ludzkie gardło, o tryskającej krwi... Potem znowu jęk, coraz mniej ludzki, coraz bardziej przechodzący w wycie. I warkot, ohydny warkot uwięzionej bestii. Półzwierzęcy-półludzki jęk bólu. Wreszcie skok, uderzenie, od którego zadrżały dębowe drzwi – Andrea zerwała się, celując w nie różdżką, w każdej chwili gotowa się przemienić. Zawsze myślała, że chciałaby zobaczyć przemianę wilkołaka. Teraz dzięki oknu w suficie pracowni było to nawet możliwe, mimo to jednak po tym, co słyszała nie była pewna, czy kiedykolwiek się odważy. Postała chwilę na ganku, wróciła do kuchni. Przerażające dźwięki, które napełniały cały dom od półgodziny ucichły – zza dębowych wrót nie dobiegał żaden odgłos. Wzięła głęboki oddech. Wiedziała sporo o wilkołakach. Oczywiście, ich ulubioną zdobyczą nie były zwierzęta, tylko człowiek. Naturalnie, wilk i niedźwiedź w lesie schodzą sobie z drogi. Jasne, w swojej animagicznej formie była bezpieczna, a jej towarzystwo miało sprawiać uwięzionemu wilkołakowi przyjemność. Mimo to jednak kiedy szła na górę, uginały się pod nią nogi. Weszła do oranżerii, otworzyła okno w suficie i zajrzała do środka. Zanim jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zdążyła poczuć, że pokój pełen jest jakiejś dziwnej, niedobrej tajemnicy. Przemieniła się i prawie bez hałasu, jak na tak wielkie zwierzę, zeskoczyła na dół. Dopiero wtedy zobaczyła go. Leżał na podłodze obok łóżka, ciemny, kudłaty kształt, zdumiewająco wielki. Podeszła bliżej. Niedźwiedzie oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, mogła teraz zauważyć, że jego sierść jest jasnobrązowa, przetykana na bokach pojedynczymi, białymi nitkami. Spał, zwinięty w ogromny, puszysty kłąb, jego ogon rozciągnięty na podłodze nie poruszał się. Był piękny, stwierdziła to z lekkim rozbawieniem. Jako człowiek był raczej niepozorny - wysoki, chudy facet o sympatycznej twarzy i siwiejących włosach, a teraz pożałowała, iż nie potrafi zmienić się w wilczycę. Dotknęła nosem spiczastego, pokrytego miękkim futrem ucha, wciągnęła jego zapach. Pachniał jak domowy pies, trochę zwierzęciem, trochę człowiekiem. Liznęła go w ucho i wtedy obudził się. Podniósł powieki, i gdyby w obecnym stanie była zdolna krzyknąć, zrobiłaby to na pewno. Miał ludzkie oczy, oczy Remusa Lupina, ciepłe i brązowe, teraz trochę szalone, zmętniałe od bólu. Zrobiło się jej żal, że go obudziła. Usiadła obok niego, jak dotąd przyjmował jej obecność zupełnie spokojnie, więc odważyła się polizać go jeszcze raz. Przymknął oczy, najwyraźniej zadowolony, więc położyła się obok i chowając nos w jego puszyste futro zasnęła. dzień po pełni w lipcu 3.VII.1994 Lupin wyszedł przed dom. Wciąż kręciło mu się w głowie, czuł się jakby miał zemdleć. Jaskrawe słońce zmuszało go do zamknięcia oczu, ale wtedy wzmagały się zawroty głowy. Usiadł na trawie. Dopiero teraz poczuł, jak jest gorąco. Rozpiął szatę, wysunął ręce z rękawów i położył się na wznak, zasłaniając oczy przedramieniem. Wir w jego głowie powoli zaczynał się uspokajać, powoli wyciszało się to wewnętrzne drganie, które męczyło go od wczorajszego wieczora. Leżał bezwładnie i czuł, jak słońce łagodnie przenika każdą komórkę jego ciała - to było tak, jakby dotykała go wielka, ciepła dłoń. Podczas swych comiesięcznych przemian nieraz żałował, kiedy się kończyły, teraz jak nigdy ogarnęła go radość z faktu, że znowu jest człowiekiem. Resztką świadomości pomyślał, że w słońcu pozbywa się resztek swojej wilczej natury i zasnął. Obudziło go coś dziwnego. Czuł wyraźnie przy sobie czyjąś obecność, koło prawego ramienia miał coś twardego, co wyglądało jak czyjaś noga. Poczuł na twarzy leki, ciepły oddech. Otworzył oczy. Nad nim pochylał się jednorożec. Był piękny. Miał śnieżnobiałą grzywę, cały był biały w drobniutkie srebrne kropki, a krótki róg pośrodku czoła błyszczał, jakby był z masy perłowej. Wielkie, czarne oczy patrzyły na Lupina uważnie, ale bez lęku. Ten leżał jak skamieniały, starając się nawet wstrzymać oddech. Wiedział doskonale, jak płochliwe są jednorożce i zastanawiał się, czy komukolwiek w tym stuleciu udało się popatrzeć na któregoś z nich z tak bliska. Jednorożce należały do najrzadszych, a zarazem najbardziej magicznych stworzeń. Wierzono, że pokazują się tylko ludziom niewinnym - nikt, kto zrobił coś złego nie mógł liczyć na to, że dobrowolnie zbliżą się do niego choćby na odległość wzroku. Uświadomił to sobie i zrobiło mu się dziwnie - wciąż czuł się winny z powodu Dumbledore’a, Syriusza i ucieczki Petera Pettigrew. Jednorożec jakby wyczuł to wahanie, bo znów pochylił się nad nim. Starannie obwąchał mu ręce i ubranie, przyjaźnie skubnął wargami jego włosy i powoli odszedł w stronę lasu. Lupin oczarowany patrzył za nim, aż znikł w gęstwinie drzew. Przetarł oczy wierzchem dłoni, jakby niepewny, czy to co widział nie jest tylko halucynacją. Wreszcie wstał, włożył z powrotem szatę. Czuł się o wiele lepiej niż rano, sądząc po słońcu było już południe - z przyjemnością stwierdził, że stoi pewnie na nogach, a zawroty głowy, które rano powaliły go na trawę, ustały zupełnie. W dodatku widział jednorożca. Pomyślał, że może Andrea będzie mogła mu wyjaśnić, skąd wziął się ten niezwykły gość - o ile oczywiście nie był tylko złudzeniem. Wszedł do kuchni. Andrea siedziała przy otwartym oknie kartkując ogromną księgę o piętrowym, łacińskim tytule wytłoczonym na skórzanej okładce. Na jego widok podniosła głowę. - Wyspałeś się? Jak się czujesz? - Widziałem jednorożca - Lupin nalał sobie herbaty ze stojącego na piecu dzbanka. - O ile oczywiście mi się nie zdawało. - Raczej nie - Andrea uśmiechnęła się. - Z tym, że prawdopodobnie była to ona. Ma na imię Agnieszka. - Ona? - zapytał dość niemądrze Lupin. - Oczywiście. Nie istnieje słowo „jednorożyca”, ale Agnieszka jest z pewnością rodzaju żeńskiego. Czasem tu przychodzi. Zapomniałam ci powiedzieć, ale to chyba dobrze, miałeś niespodziankę. - Jeszcze jaką. Od dawna się tu pokazuje? - Nie. Pierwszy raz zobaczyłam ją najwyżej miesiąc temu. Też myślałam, że mam zwidy. Przecież jednorożce się nie oswajają. - Skąd wiesz, że nazywa się Agnieszka? - Lupin uśmiechnął się. - No, a jak by się miała nazywać? - Andrea wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste. - Jest list do ciebie - ruchem głowy wskazała mu kopertę, leżącą na okapie komina. - Przyszedł przedwczoraj, przyniosło go jakieś zabiedzone sowiątko. Lupin rzucił okiem i omal nie krzyknął. Na kopercie było pismo Syriusza. Rozerwał ją niecierpliwie i zaczął czytać. Cześć, stary Lunatyku! Jestem wolny i bezpieczny. Na wszelki wypadek nie napiszę, gdzie się ukryłem - wiem, że stanąłbyś na głowie, żeby mi pomóc, ale tę możliwość wolę zachować na czarną godzinę. Azkaban to dość głupie miejsce, i wierz mi, niespecjalnie bym się ucieszył, gdybyś trafił tam z mojego powodu. W dodatku ta sowa (jedyna, jaką mogłem dostać) nie wygląda zbyt pewnie. Muszę ją zresztą oszczędzać, bo jest jeszcze ktoś, kto - wierzę w to - czeka na wiadomość ode mnie tak samo jak Ty. Niebawem napiszę więcej, myślę też, że wkrótce uda nam się zobaczyć - nasze ostatnie spotkanie było stanowczo za krótkie. Mam nadzieję, że Knot nie obwinia Ciebie o moją ucieczkę, chociaż jestem też w stu procentach pewny, że Snape jak najbardziej. Muszę kończyć, sowa szaleje z niecierpliwości, a Hardodziob przygląda się jej, jakby nagle zgłodniał. Miej oko na naszego małego, napisz mi czasem, co u niego słychać. Kiedy na niego patrzyłem, czułem się jakbym na jesieni miał znowu wrócić do Hogwartu i już tęsknił za naszymi szaleństwami - za Jamesem, Peterem, takim, jaki wtedy był, i Tobą, na zawsze trzynastoletnim. Łapa - Oho, oberwała się chmura z listami – Andrea wychyliła się przez okno i wyciągnęła rękę, na której wylądowała ogromna, śnieżna sowa. – Zobacz, jaka piękna! - To sowa Harry’ego – Lupin sprawnie odwiązał list, Hedwiga zatoczyła koło po kuchni i usiadła mu na ramieniu, jakby też chciała przeczytać wiadomość. Szanowny Panie Profesorze, dostałem sowę od Syriusza, wiem, że Pan też czeka na wiadomość od niego, więc wysyłam Hedwigę najpierw do Pana. Syriusz pisze, że ukrywa się z Hardodziobem, nie podaje gdzie, w razie gdyby list wpadł w niepowołane ręce. Pisze też, że dementorzy nie mają żadnych szans go odnaleźć, z czego bardzo się cieszę. Przy okazji dowiedziałem się, że to on przysłał mi na Gwiazdkę Błyskawicę i jestem bardzo szczęśliwy, że to od niego. Martwię się za to, i moi koledzy też, że nie będzie Pana z nami w przyszłym roku. Cała nasza klasa strasznie żałuje, że Pan odszedł, mam nadzieję, ze szybko znalazł Pan inną pracę. Ja jestem teraz u wuja Vernona i ciotki Petunii, ale jak dobrze pójdzie, będę mógł pojechać na mistrzostwa świata w quidditchu, na które zaprosili mnie rodzice Rona. Muszę kończyć, bo Hedwiga już chce lecieć. Z wyrazami szacunku Harry Potter - Poczekaj, Hedwigo - Lupin końcem palca zwichrzył pióra na głowie sowy, która przyjęła tę pieszczotę z pobłażliwą aprobatą. - Dam ci jeszcze jeden list do Syriusza. Kwadrans, i będzie gotowe. Hedwiga frunęła na stół, gdzie zajęła się resztkami śniadania. Lupin wyjął z szuflady pergamin i pióro i podłożywszy sobie stary numer „Proroka” zaczął pisać. Kochany Łapo! Dzięki za wiadomość, pełnia spowodowała dwudniowy poślizg. Stale myślę, co robisz, gdzie jesteś, i w jakie kłopoty pakujesz swój zuchwały, ryzykancki łeb. W Hogwarcie ucichło, Knot odwołał dementorów. Harry zdał nieźle. Chętnie zaprosiłbym go na wakacje, ale wiem, jak zareagowałaby na to mugolska rodzina Lilki, więc wolę nie ryzykować. Ale Ty przyjedź. Mamy do dyspozycji dom Dumbledore’a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, idealna kryjówka. Gdybyś czegoś potrzebował, sowa Harry’ego zawsze mnie znajdzie, i można być pewnym, że list nie trafi na biurko Knota. Ściskam Cię i czekam Twój Lunatyk dzień po pełni w sierpniu 2.VIII.1994 Wyszedł przed dom i znieruchomiał. Łąka rozciągnęła się niemal po horyzont, Jeszcze Bardziej Zakazany Las wydawał się prawie nierzeczywisty, ściana drzew ginęła w rannej mgle. Padał deszcz. Nie to jednak sprawiło, że zamarł bez ruchu. Pośrodku łąki, jakieś sto pięćdziesiąt kroków od domu znajdowało się coś, czego jeszcze wczoraj z pewnością tutaj nie było. Szopa. Drewniana, prowizoryczna buda na siano, pokryta sypiącymi się gontami, poczerniała ze starości. Przez chwilę przyglądał się jej, zastanawiając się, czy to kurcząca się łąka chowała ją dotąd w swoim wnętrzu, czy też działał tu urok częściowej niewidzialności - postanowił zapytać o to Andrei, kiedy wróci z Ministerstwa Magii, gdzie teleportowała się o świcie. Na razie postanowił po prostu obejrzeć to dziwne zjawisko - zszedł z ganku i ... natychmiast zawrócił po pelerynę. Deszcz był zimny, przywodził na myśl raczej listopad niż początek sierpnia. Szopa była pusta. Na podłodze walała się odrobina słomy, wygnieciona jakby ktoś na niej leżał, ale poza odrobiną śmieci w kątach nie było tam zupełnie nic. Przez szpary pomiędzy belkami zaglądało światło - Lupin schylił się i zobaczył wyraźnie ganek domu, przybliżony jak przez lornetkę. Gdyby mieszkaniec szopy chciał obserwować dom, miałby tu idealne miejsce. Rozejrzał się jeszcze raz i zobaczył coś, co przedtem umknęło jego uwadze. Trzy szerokie deski oparte o ścianę, które zdawały się coś zasłaniać. Odstawił jedną z nich i zobaczył prymitywne palenisko z kamieni, poczerniałe od ognia. Kominek. Wszystko razem przypominało przenośną kryjówkę, w dodatku - musiał to przyznać - nieźle zaopatrzoną. Postanowił spytać Andrei o przeznaczenie tego dziwnego budynku, na razie jednak czekał na niego zaczęty rozdział o demonach powietrza, w którym należało szybko dokonać jeszcze kilkunastu poprawek. Naciągając kaptur wrócił do domu. Wchodząc na ganek zauważył na kamiennych stopniach mokre ślady, które sprawiły, że jego serce zaczęło bić szybciej. Wpadł do kuchni, i w tym samym momencie coś wielkiego i czarnego śmignęło w jego stronę. Wyrżnął plecami i tyłem głowy w drzwi, które zatrzasnęły się z hukiem i przycisnął twarz do mokrego psiego łba. - Łapa! - nie zważając na to, że pies ocieka wodą, uściskał go serdecznie. - Tak się martwiłem. Możesz się przemienić, nikogo tu nie ma. Andrea pojechała do Londynu. - No i dobrze - Syriusz Black, niedawny więzień Azkabanu, wyciągnął do niego rękę. - Nie masz pojęcia, jak dobrze cię znowu zobaczyć. - Ciebie też - Lupin klepnął go w ramię. - Nieźle wyglądasz. Było w tym może nieco przesady, faktem było jednak, że od ostatniego spotkania Syriusz zmienił się bardzo. Jego twarz straciła dawną chorobliwą bladość, wypełniła się trochę, a czarne, spadające aż do pasa włosy były teraz umyte i przycięte na wysokości ramion. Nawet wyraz czarnych, jakby chorych oczu zmienił się i nie był już tak szalony jak wtedy, gdy spotkali się przed dwoma miesiącami we Wrzeszczącej Chacie. - Ba, myślę - Syriusz wyprostował się w nowej, perfekcyjnie skrojonej szacie. - Pani Pomfrey poświęciła aż tydzień wakacji, żeby postawić mnie na nogi. - Wróciłeś do Hogwartu! - ucieszył się Lupin. - A co z Pettigrew? - Wiedziałem, że o to zapytasz - Syriusz położył rękę na jego ramieniu i zmusił go, żeby usiadł. - Lunatyk, to się musiało stać. Niezależnie od ciebie. Dumbledore opowiedział mi... - Black zawahał się na moment - co się działo przez tę ostatnią noc. - To wszystko przeze mnie - Lupin machnął ręką na znak że nie chce, by Syriusz go pocieszał. - Pettigrew połączył się z Voldemortem, tak? - Tak. Ale wierz mi, wszyscy ilu nas tam było, zachowaliśmy się jak banda idiotów. Przykuwanie Glizdogona do ciebie i rannego chłopca było szczytem głupoty. Miałem oczy i widziałem, że jest pełnia, nie ja jeden zresztą. A Snape? Trzeba go było bodaj zakneblować, ale ocucić, mielibyśmy świadka bardziej wiarygodnego, niż my obaj razem wzięci. Nie, Lunatyk. Order Morgany tym razem należy się nam zbiorowo. - Biedny Severus - wspomnienie o orderze sprawiło, że Lupin uśmiechnął się. - Ale masz rację, lepiej by było, gdyby słyszał naszą rozmowę. - Daj spokój - Syriusz rozejrzał się po kuchni, znalazł na piecu dzbanek do herbaty. - Siedź, ja to zrobię. A jak jeszcze raz powiesz, że wszystko przez ciebie, to... to słowo daję, że cię stłukę. - Chyba bym ci jeszcze dał radę - Lupin przyglądał się, jak Syriusz robi herbatę, dokładnie tak, jak robił to w Hogwarcie, bez użycia magii. - Gdzie zostawiłeś Hardodzioba? - W rezerwacie smoków, w północnej Szkocji. Potem ukradłem trochę proszku Fiuu i przeniosłem się do chałupy Hagrida, dobrze, że Dumbledore wcześniej powiedział mu, co i jak, bałem się, że zabije mnie gołymi rękami, zanim zdążę cokolwiek wyjaśnić. Od niego wiem, że musiałeś odejść, i wierz mi, gdybym dorwał Snape’a w swoje ręce... - Nie warto - Lupin wziął od niego kubek z herbatą. - I tak bym zrezygnował. A Severus był, jak się domyślasz, bardzo rozczarowany... - Nie bardziej niż ja wtedy, co James... a, mniejsza z tym - Syriusz zrozumiał, że powiedział za dużo. - Za to teraz pomógł mi wcale o tym nie wiedząc. - Jak? - A jak myślisz, co mam na sobie? - Syriusz wzruszył ramionami, odzianymi w piękny, czarny materiał. - Zostawił taką furę szat, że chyba nie zauważy, że mu jedna zginęła. A wszystkie czarne jak jego dusza. - Wyglądasz w niej lepiej, niż on - zaśmiał się Lupin. - Ty za to nierewelacyjnie - Syriusz przyjrzał się z troską bladej twarzy przyjaciela. - Kiedy była pełnia, wczoraj? O Boże. A ja przyszedłem cię o coś prosić. - Pełnia tu nie ma nic do rzeczy - uciął kategorycznie Lupin. - Mów, czego potrzebujesz. - Różdżki. Bez niej nie mogę się teleportować, że nie wspomnę o takich drobiazgach, jak światło i ogień. Niestety, w całym Hogwarcie nie znalazłem ani jednej. Dumbledore zrobił dla mnie już tyle, że nie mogłem jeszcze prosić go, żeby jechał do Ollivandera. Zresztą i tak już wyjechał. Został tylko Filch, który ze zrozumiałych względów odpada, i Hagrid, który kupował różdżkę zaledwie rok temu. Wiesz, jaki jest Ollivander. Zresztą, różdżka Hagrida nie pasowałaby mi znacznie bardziej niż twoja. Pamiętasz, twojej kiedyś używałem. - Bierz - Lupin natychmiast podał mu swoją różdżkę. - Ja zawsze mogę sobie kupić nową. - Masz pieniądze? - Syriusz machnął różdżką w powietrzu - Saltus. No dobrze - ocenił, kiedy dzbanek z herbatą wywinął w powietrzu regularnego koziołka i stanął na piecu nie uroniwszy ani jednej kropli. - Dumbledore pożyczył mi parę galeonów... - Schowaj, przydadzą ci się. Powinienem coś mieć u Gringotta, zaraz tam pojadę. Żebym tylko nie spotkał Andrei. Miała być dzisiaj w Ministerstwie Magii... - Andrea Swift, mój Boże - Syriusz uśmiechnął się z nostalgią. - I kto by pomyślał, że będziesz z nią pracował. - To piekielnie zdolna dziewczyna - zaprotestował Lupin. - I też animag. - Przecież nie mówię, że nie - Syriusz roześmiał się dawnym, tak dobrze znanym Lupinowi śmiechem. - Prefekt Puchonów Andrea Swift. Jakie to wszystko zabawne. 5.XII.1978 - Może mi pani łaskawie powie, jaka jest przyczyna tej nagłej utraty pamięci? - Snape wpatrywał się w nią tak uporczywie, że gdyby od początku nie stała przed nim ze wzrokiem wbitym w podłogę, teraz zrobiłaby to na pewno. - Przecież, u licha, nie jest pani taką kompletną idiotką! Chociaż, prawdę mówiąc, po dzisiejszej lekcji zaczynam w to wątpić. Świeże skórki boomslanga do stężonej wody królewskiej, Boże! Czy pani naprawdę nie ma w głowie ani łuta mózgu? - Przepraszam - powiedziała Andrea takim tonem, że Snape zawahał się na moment i kontynuował już zupełnie oficjalnie: - Ponieważ pani oceny z innych przedmiotów nie wskazują na nagłe zaćmienie umysłowe, z eliksirami do pewnego czasu też radziła sobie pani całkiem nieźle, zaczynam podejrzewać, że powodem tych problemów jest zmiana nauczyciela. Domyślam się, że profesor Holz faworyzował panią, być może nawet znam powód, ale uprzedziłem panią, że ja nie zamierzam tego robić, i to, że jest pani siostrzenicą dyrektora nie sprawia na mnie wrażenia... - Kłamstwo! - wrzasnęła nagle Andrea. Spojrzał na nią zdumiony, jej poza pokornej uczennicy znikła bez śladu. - Holz wcale mnie nie faworyzował i guzik go obchodziło, że Dumbledore to mój wujek! Lubił mnie, bo byłam dobra! Nie mnie jedną, Astondy’ego też! Jonesa też! I pana, nie wymawiając, też! - Więc uważa pani, że kłamię? - czarne oczy Snape’a zwęziły się jak u atakującego węża. - Jak na prefekta, ma pani dość oryginalny stosunek do nauczycieli, panno Swift. Ostrzegam, że jeżeli jeszcze raz odezwie się pani do mnie tym tonem, postaram się, żeby pani tego pożałowała. I to skutecznie. Nie oczekuję przeprosin - dodał szybko, bo mina i cała postawa Andrei mówiły mu aż nadto wyraźnie, że ich nie będzie - ponieważ jednak widzę, że porozumienie się z panią jest niemożliwe, pozostaje mi tylko zapowiedzieć, że obecny stan pani wiedzy uniemożliwia mi dopuszczenie pani do OWuTeeMów. Zrozumiano? - Tak jest, panie profesorze. Było w jej głosie coś takiego, że Snape spojrzał na nią i z najwyższym zdumieniem stwierdził, że Andrea... płacze. - No nie - powiedział dość bezradnie. - Jeszcze tego tu brakowało, rozmazanego dziecka. Przecież, u licha, mogła się pani tego spodziewać! Zawołam panią Pomfrey, niech pani da coś na uspokojenie, bo to co pani wyprawia przechodzi ludzkie pojęcie... - Nie! - zawołała przez łzy, widząc, że podchodzi do kominka. - Proszę... Ja wszystko panu wytłumaczę. - Masz pięć minut czasu - Snape podsunął jej krzesło. - Ale jeśli w ciągu pięciu minut nie dowiem się, o co chodzi, zabieram cię do dyrektora. - Dobrze - Andrea posłusznie usiadła, jej ręce, schowane w rękawach szaty zaciskały się tak, że widział jak drżą. - Powiem krótko. Zakochałam się. - Jeszcze tylko te... - zaczął Snape, ale po raz wtóry zelektryzował go ton jej głosu. Nie myśląc, co robi, podszedł do niej. Łagodnym ruchem uniósł jej głowę, tak, że musiała na niego spojrzeć. - W kim? - zapytał stłumionym głosem, mimo, iż wiedział już, jaka będzie odpowiedź. - A jak pan sądzi? - Andrea wstała, cały czas patrząc mu w oczy. - W kogo wpatruję się na lekcjach, aż mi wszystko z rąk leci? Może pan teraz... - nie dokończyła, bo Snape pocałował ją. - Gdybyś wiedziała, jaka jesteś piękna, kiedy płaczesz - powiedział po chwili, dotykając delikatnie jej mokrej od łez twarzy. - I co ja mam z tobą zrobić? - Nic - wzięła go za rękę, przywarła policzkiem do jego ramienia. - Powiedz o tym Dumbledore’owi. Albo lepiej McGonagall. Wyleją mnie ze szkoły i będziesz miał z głowy. - Jeszcze z tym poczekamy - przytulił ją do siebie, z drżeniem serca poczuł, jak jej ręce obejmują go. - Co powiesz na niewielką, ale realną szansę poprawienia ostatniej dwói? - Dobrze - ku swemu zdziwieniu zadrżał, gdy poczuł na policzku jej usta. - Co mam zrobić? - Na przyszłą lekcję - łagodnie odsunął ją od siebie. - Cała teoria z ostatniej i z dzisiejszej. Z recepturami. Przepytam cię przy całej klasie. ~~@~~ - Ekscentryk z pana, profesorze - Ollivander przymrużył w uśmiechu swe wielkie, srebrnoszare oczy. - Przecież pańska różdżka powinna być jeszcze w znakomitym stanie. - Straciłem ją - wyjaśnił krótko Lupin. - A, to rzeczywiście przykre - zgodził się Ollivander. - A wolno wiedzieć, co się z nią stało? Bo jeżeli miała jakieś wady, wymiana następuje na koszt firmy. - Ależ skąd, była doskonała. Miałem ją przez dwadzieścia lat. - Osiemnaście - poprawił mimochodem Ollivander. Jego przenikliwe spojrzenie stało się jeszcze bardziej badawcze. - Tak, osiemnaście. I jak mówię, spisywała się doskonale. - Zapewne próbował ją pan odzyskać. I co, nie udało się? - Nie - uciął Lupin, trochę zaniepokojony tą indagacją. - Potrzebuję nowej. - Ależ oczywiście - Ollivander już zdejmował z półek zakurzone pudełka. - Nie mam dokładnie takiej, jak pańska poprzednia, to była poinsecja i włos jednorożca, prawda? Dwanaście cali, doskonała do samoobrony... Ale proszę spróbować innej, z biegiem czasu ręka też się zmienia. - Wiem - Lupin sprawdzał jedną różdżkę po drugiej. - Ta jest niezła. Wierzba i pióro feniksa - przeczytał napis na pudełku. - Ale może znajdę coś lepszego. - Naturalnie. A co pan powie na tę - Ollivander był jak zwykle w siódmym niebie, uwielbiał skomplikowane zamówienia. - Ostrokrzew i serce smoka, szesnaście cali. Znakomicie działa pod wodą. - Sybilla Trelawney przepowiedziała mi kiedyś, że poślubię syrenę - Lupin wziął różdżkę i machnął nią w powietrzu. - No, niestety. To też nie ta. - Poszukamy innej - Ollivander dwoił się i troił podając coraz to nowe pudełka. - Nie ma większej przyjemności, jak wybierać różdżkę dla doświadczonego czarodzieja. O, proszę. Tego szukałem. Profesorze - uroczystym gestem wyciągnął pudełko przed siebie - to będzie coś dla pana. Lupin zachęcony tym wstępem wziął różdżkę i podniósł do góry czekając na znajomy snop iskier - nie stało się jednak nic. Z przepraszającym uśmiechem oddał różdżkę Ollivanderowi. Ten jednak nie wyciągał ręki. - Niech pan ją weźmie, profesorze - powiedział przyciszonym głosem. - Ręczę, że będzie pan zadowolony. - Jakim cudem, przecież ona mi kompletnie nie pasuje? - zdziwił się Lupin. - Panu może nie, ale żeby się tak całkiem nie miała przydać... - Ollivander wciąż uśmiechał się zagadkowo. - Niech pan posłucha, to leszczyna i serce smoka, dwanaście i trzy czwarte cala... - Nie rozumiem - Lupin, przeciwnie, rozumiał doskonale. Został zdemaskowany. - Wiem, że pan nie rozumie - Ollivander spoważniał, był teraz bardzo serio. - Pan nie może tego rozumieć. Ale umówmy się, że pan weźmie tę różdżkę nie rozumiejąc, a jeśli nie będzie odpowiednia, natychmiast ją panu wymienię. Zgoda? - Panie Ollivander - Lupin też patrzył na niego z powagą. - Wiem, że co do różdżek nigdy się pan nie myli. Dlatego zaufam panu i wezmę tę, którą pan radzi. - Świetnie! - Ollivander rozpromienił się. - Obiecuję, że będzie pan zadowolony. Proszę bardzo. Płaci pan w kasie. Cztery galeony. - Cztery? - zdumiał się Lupin. - Taka różdżka kosztuje z dziesięć! - Osiem. Minus dwadzieścia pięć procent rabatu, bo karta stałego klienta wygasa dopiero po dwudziestu latach - Ollivander uśmiechnął się. - A drugie dwadzieścia pięć jestem panu winien w związku z poprzednią różdżką. Musiało z nią być coś nie tak. - Dziękuję - jedyna kwestia, nad którą Lupin się w tej chwili zastanawiał, brzmiała: czy Dumbledore odwiedził Ollivandera osobiście, czy też przysłał sowę? Teleportacja wypadła idealnie - wylądował tuż przed gankiem. Ściskając pod pachą pudełko z różdżką dla Syriusza wszedł do sieni i zamarł. Przez mgnienie oka pomyślał, że brygada pościgowa Ministerstwa Magii dopadła Syriusza nawet w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, szybko jednak zreflektował się. Odgłosy, jakie dobiegały zza drzwi w niczym nie przypominały ludzkiej mowy. Otworzył drzwi. Pies i niedźwiedź krążyły wokół siebie na ugiętych łapach, mierząc się spojrzeniami. Warczenie i wtórujący mu głuchy pomruk stawały się coraz głośniejsze. - Czy wyście zgłupieli? - Lupin bez wahania wpadł pomiędzy zwierzęta. - Syriusz! Andrea! Rozum wam odjęło? - i widząc, że ani myślą go posłuchać, sięgnął po stojące przy drzwiach wiadro z wodą. To poskutkowało. - Co jest, pożartować nie można? - Syriusz skapitulował jako pierwszy. - Chcieliśmy cię trochę zabawić. - Gniewasz się? - Andrea spojrzała na niego jakby nie do końca była pewna, czy żartuje. - Może nie był to najgenialniejszy dowcip... - O wy huncwoty - Lupin z rozbawieniem spojrzał na trochę skruszonych a trochę śmiejących się winowajców. - Szybkoście się zaprzyjaźnili. - Kiedyś znałem w Hogwarcie wszystkie dziewczyny - oznajmił z przechwałką Syriusz. - To znaczy wszystkie, które były coś warte. - Dziękuję za komplement - Andrea pokazała mu koniec języka i za pomocą różdżki przestawiła na stół garnki i talerze. - Siadajcie do stołu. - Mam coś dla ciebie - Lupin podał Syriuszowi pudełko i jeszcze raz zdziwił się błyskawicznej zmianie, jaka zaszła w twarzy dawnego więźnia Azkabanu. Łapa momentalnie spoważniał, wziął różdżkę i w chwilę potem kuchnię napełnił snop złotych, niebieskich i purpurowych iskier. - Ale fajerwerki - Andrea aż zaklaskała z uciechy. - Macie bliźniacze różdżki? - Nie - Lupin opowiedział im co wydarzyło się u Ollivandera. Andrea słuchała spokojnie, jakby mówił rzecz najoczywistszą, Syriusz podparł głowę rękami, nie zważając na stygnące przed nim jedzenie i patrzył w okno nieruchomym wzrokiem. - Za dużo ludzi wie – powiedział wreszcie. – Stary jak zwykle postąpił genialnie, ale... nie, to też moja wina. Nie powinienem cię był w to wciągać. - Czyś ty oszalał? – Lupin spojrzał na niego z wyrzutem. – Przecież wiesz, że zrobiłbym wszystko, żeby ci pomóc. - I o to chodzi. Jesteś ostatnią osobą, jaką chciałbym wpakować w kłopoty. Gdyby nie ja, byłbyś teraz w Hogwarcie. - Bzdura. Snape wygadałby się wcześniej czy później. - Snape? - Andrea spojrzała zdumiona na obu przyjaciół. - Czy ja dobrze usłyszałam? - Jak najlepiej - Syriusz wzruszył ramionami. - To przez niego Remus musiał odejść z Hogwartu. 8.XII.1978 piątek - No cóż, Swift, dałem pani szansę. I oświadczam, że niełatwo będzie pani zasłużyć na następną - głos Snape’a był jak zimowy wicher. - Po lekcji zgłosi się pani w moim gabinecie, zastanawiam się, czy tym razem nie powinien pani ukarać dyrektor szkoły. - Nie bój się, Dumbledore cię przecież nie zabije - Agnieszka pocieszała ją jak umiała, jej jednak też nie było do śmiechu, kiedy szły korytarzem w stronę gabinetu. Lodowaty chłód lochów przenikał do kości, obie dygotały z zimna. - Już bardziej bałabym się samego Snape’a. - A myślisz, że ja co - Andrea zacisnęła wokół jej palców przerażająco zimną dłoń. - Jedno jego spojrzenie, i umieram ze strachu. Przecież wiesz, ile się na dzisiaj uczyłam. - Uczyłaś się? - Agnieszka pomyślała, że przez ostatnie trzy dni w ogóle nie widziała jej w pokoju wspólnym nad książką. - Może na następną lekcję jednak pouczymy się razem... - Dobrze - Andrea była gotowa przyrzec jej absolutnie wszystko. - Dzięki. Idź już. Zaraz mnie zawoła. - Trzymaj się - Agnieszka ucałowała ją i poszła na swoją lekcję wróżbiarstwa. Andrea stanęła przed drzwiami Snape’a i wzięła głęboki oddech. Chyba usłyszał to, bo w sekundę później stanął w progu. Bez słowa odsunął się i wpuścił ją do środka. - Zawiodłaś mnie - powiedział. Ledwie zdążył zamknąć za nią drzwi, osunęła się na ziemię. Przez ułamek sekundy wpatrywał się w nią osłupiały, dopiero potem, kiedy pochylił się nad nią, dotarło do niego, że zemdlała. Na moment zamarł, krew ścięła mu się w żyłach, w głowie miał pustkę. Umierał ze strachu i jednocześnie sam się temu dziwił. Nigdy dotąd nie bał się o nikogo. Trwało to wszystko nie więcej niż pół sekundy - Severus Snape nie był człowiekiem, który miałby zwyczaj tracić zimną krew. Wyjął różdżkę. - Enervate - powiedział, modląc się, by zaklęcie poskutkowało. Andrea poruszyła się. Wziął ją za ramiona i pomógł jej wstać. - Nic sobie nie zrobiłaś? - zapytał. Potrząsnęła głową, wciąż nie podnosząc oczu. Widział tylko jej czarne, kręcone włosy i pochylony kark. - Chodź tu - wziął w dłonie jej głowę, zmusił by spojrzała na niego. - Patrz mi w oczy. Czy ty się zgrywasz, czy naprawdę się tak boisz? - Naprawdę - przerażenie w jej oczach było tak śmiertelne, że Snape uwierzył. Zrobiło mu się jej żal. Poza tym znowu płakała.... Nie kłamał, naprawdę była piękna. Czarne oczy pełne łez wydawały się dwa razy większe, śmiertelnie blada twarz i małe, wilgotne usta sprawiały, że opuszczał go cały gniew. - Nie ma czego - powiedział. - Przecież cię nie zabiję. Jeszcze nie. A karę chłosty zniesiono w Hogwarcie dziesięć lat temu. Nie twierdzę, że się Dumbledore trochę z tym nie pospieszył, ale... No, już, przestań - przytulił ją do siebie i tak samo, jak dwa dni temu poczuł na szyi jej usta. - Andrea - odsunął ją lekko, pocałowali się. Czuł na wargach słony smak jej łez, pod dłonią dotyk kędzierzawych włosów. Była dużo niższa od niego, żeby ją pocałować musiał się schylić - to, nie wiedział czemu, rozczulało go najbardziej. Przysunął sobie fotel, pociągnął ją na swoje kolana. Słuchał, jak jej oddech powoli się uspokaja, dostraja do jego oddechu. Na karku, tam gdzie kończyła się szata, czuł jej mokry nos. - Już dobrze - powiedział. - Ale wiedz, że ci nie popuszczę. Są rzeczy, które bezwzględnie musisz umieć, i żadne łzy nie pomogą. We wtorek znowu cię zapytam. I to tak, żeby cała klasa wiedziała, jaki jestem na ciebie wściekły. To będzie prawda - dodał groźnie, odsuwając ją lekko od siebie. - Ale ty o tym nie myśl, odpowiadaj spokojnie, i co ważniejsze, do rzeczy. Trzy ostatnie lekcje, masz je w książce, albo weź od kogoś zeszyt, kto tam jest z twojego domu, choćby Agnieszka. Nie znoszę tej dziewuchy, ale jak zdążyłem zauważyć, robi niezłe notatki. Hej - znów potrząsnął lekko jej włosami. - Ziemia do Andrei. Ocknij się i powiedz coś. Zrozumiałaś, co masz zrobić? - Trzy ostatnie lekcje - usłyszał jej głos tuż przy uchu. - Notatki od Agnieszki. Będziesz zły, ale mam się nie przejmować. - Jeżeli będziesz umieć, to nie. Ale gdybyś znowu zrobiła taki numer jak dzisiaj - jego głos stwardniał, stężały obejmujące ją ręce. - To przyrzekam, pożałujesz. Nie twierdzę, że mnie samemu nie będzie przykro, ale drugi raz nie daruję. Zrozumiano? - Tak jest, panie profesorze - jej głos zabrzmiał zupełnie serio, i mógłby takim być, gdyby nie to, że jednocześnie pocałowała go w ucho. - Zobaczysz. Tym razem muszę... - Mam nadzieję - mruknął. - Materiał z trzech lekcji to jeszcze nie jest zadanie ponad siły. Ale pamiętaj, nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Masz błyszczeć wiedzą tak, jak w zeszłym roku. - Dziękuję ci. Nie wiem, co się ze mną dzieje, nie mogę przestać myśleć o tobie... - poskarżyła się dziecinnie. - Dopiero teraz poczułam, jak mi strasznie nic nie idzie do głowy. Może jest na to jakieś zaklęcie, albo eliksir... - Masz jeszcze dzisiaj jakieś lekcje? - Nie. Ta była ostatnia. - Wobec tego masz od dzisiaj szlaban. Postanowiłem jeszcze tym razem ukarać cię samemu. Zostaniesz tu, teraz i po kolacji. Przerobimy te trzy lekcje, jutro to samo. Wybierałaś się do Hogsmeade? - Nie. Od kilku tygodni nie wychodzę. - To pójdziemy do Zakazanego Lasu, brakuje mi paru ziół. A potem zrobimy powtórkę. |
![]() ![]() ![]() |
Minerwa |
![]()
Post
#2
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 14 Dołączył: 14.05.2004 ![]() |
Zamiast tego zobaczył swój drogocenny
eliksir, rozpryskujący się na wszystkie strony. Doprowadzona do
ostateczności Andrea trzasnęła kociołkiem o podłogę.
- Wariatka! - Snape odskoczył na dobry metr, bryzgająca ciecz zdążyła jednak zabarwić jego buty i dół szaty na piękny, i bardzo trwale wyglądający turkusowy kolor. - Powinni cię zamknąć! - Przechylając się w miejscu wziął ze stołu różdżkę i rysując jej końcem po podłodze skierował niebieski płyn wprost do kamiennej kratki ścieku. - Nie ruszaj się, idiotko. Descualor - powiedział, upuszczając kroplę z małego flakonika na swoje obuwie i szatę, które, jak się Andrei wydawało, z niechęcią przybrały z powrotem czarny kolor. - Chodź tu - rozkazał, dotykając zakraplaczem plam na jej ubraniu - Descualor. Przecież ja cię zabiję. Pracowałem nad tym jak głupi. - No to masz jeden więcej powód, żeby nie kiwnąć palcem w sprawie mojego eliksiru - odparła Andrea mściwie. - Przez chwilę myślałam, że cię nienawidzę. Ale mi przeszło. Po prostu mam cię w nosie. Kiedy Remus ci przebaczył, myślałam, że zwariował. Potem zmieniłam zdanie, ale teraz chyba znowu tak myślę. - Powiedział ci? - Snape nawet za najgorszym sarkazmem nie umiał ukryć tego, jak bardzo jest zaskoczony. - Miał swoje pięć minut, musiał się pochwalić. - Przestań! - wrzasnęła Andrea. - Nic mi nie powiedział!! Widziałam przez okno, jak z nim rozmawiasz!!! Po co innego byś sam przyjeżdżał? - Żeby cię zabić - mruknął trochę spokojniej Snape. - Dobra, przestańmy się zachowywać jak para kretynów. Co zrobisz, jak już przygotujesz ten eliksir? - Będę musiała znaleźć zaklęcie. To nie będzie łatwe. - Ale dasz sobie radę jak ze wszystkim, perfekcyjnie. Co dalej? - Przetestuję na ofierze wilkołaka. Przed pierwszą przemianą. - He - Severus Snape podstawił kociołek pod kamienny gargulec, z którego buchnęła gorąca woda. - Ciekaw jestem, skąd ją weźmiesz. Dasz ogłoszenie w "Proroku"? - A choćby. I na pewno znajdę kogoś odpowiedniego. - Jeżeli nie? - To też sobie, cholera, poradzę! - Andrea była u kresu wytrzymałości nerwowej. - A jak, to się już domyśl. - Nie! - cokolwiek dało by się powiedzieć na temat Snape'a, nie można było zaprzeczyć, że jest inteligentny. - Ty durna dziewucho, nie waż się nawet! Wiesz, co ci się może stać? Wszystko! Od śmierci zaczynając! Czy ty naprawdę nie masz w głowie ani łuta mózgu? - Tyle może jeszcze znajdę - Andrea bezwiednie zaczęła mu podawać składniki eliksiru w dokładnie takiej kolejności, w jakiej wrzucał je do kociołka. - Naprawdę nie mam zamiaru ryzykować... - Jeżeli bym ci pomógł, to tylko pod warunkiem, że będziesz rozsądna - zastrzegł się Snape i upuścił na podłogę kawałek smoczego serca, gdy Andrea chwyciła go za rękę. - Zjeżdżaj. Powiedziałem "jeżeli". Najpierw musisz przyrzec, że nie zrobisz nic głupiego. - A potem? - Andrea miała ochotę skakać z radości. - Będziesz tu przyjeżdżać dwa razy w tygodniu, bo więcej czasu, choćbym chciał, nie znajdę. 20.III.1995 - Wiem. Chcesz o coś zapytać. - Tak - Lupin już się zdecydował. - Chciałem wiedzieć, o co chodzi. Od jakiegoś czasu nasza książka kompletnie cię nie interesuje. Nie myśl, że mam do ciebie o to pretensje, ale termin się zbliża. Poprosiłaś, żebym wziął na siebie cztery rozdziały o demonach leśnych, i zrobiłem to. Ale co z pozostałymi? Jednocześnie widzę, że cały czas jesteś zajęta. Nie myśl, że się wtrącam w twoje sprawy, ani mi to w głowie. Ale kiedy robimy coś razem... - Masz rację - Andrea usiadła, opuszczając podwinięte rękawy szaty. - Jestem ci winna wyjaśnienia. - Tego nie powiedziałem. - Wobec tego ja to mówię, bo taka jest prawda. Jest coś, co stało się dla mnie milion razy ważniejsze od tej książki. I dlatego chciałam cię prosić, żebyś opracował resztę materiału. Ja napiszę, tak jak się umawialiśmy, dwa rozdziały o wilkołakach i poprawię wstęp. Oczywiście na okładce będzie twoje nazwisko, weźmiesz też całe honorarium. Przepraszam, że złamałam warunki umowy, ale to, co mnie w tej chwili pochłania, jest jak studnia. Nie wyjdę z tego, póki nie skończę. - Rozumiem - Lupin skinął głową. - Nie gniewaj się, Remus - Andrea źle zrozumiała jego milczenie. - Jesteś w te klocki sto razy lepszy od mnie. Nawet Severus musiał to przyznać. Zostało już niewiele, machniesz to raz dwa. A ja muszę się zająć tym, co teraz robię, to dla mnie jedyna szansa. - W porządku - Lupin uspokajającym gestem dotknął jej dłoni. - Przecież nie mówię nie. Cieszę się, że powiedziałaś mi otwarcie... - Nic ci nie powiedziałam - zdenerwowała się Andrea. - Człowieku, czy ty zawsze musisz wszystkim ufać na wyrost? Nie jesteś ciekawy, co robię? I dlaczego dwa razy w tygodniu latam do Hogwartu? - Nie. Robicie coś razem z Severusem, pomagasz mu w czymś, a może on tobie, jak skończycie, to prawdopodobnie mi powiesz. A co poza tym, to wybacz - Lupin spojrzał na nią zdziwiony - ale to już chyba nie moja sprawa? - Co ty sugerujesz? - Andrea przyjrzała mu się podejrzliwie. - Czy ty czasem nie myślisz, że Severus i ja... Przyznaj się! - Do czego? - Lupin wzruszył ramionami. - A gdyby nawet, to co? - Nie! - Andrea aż tupnęła nogą. - Nawet tak nie myśl. Nigdy. To tylko praca. I chyba naprawdę muszę ci powiedzieć, co robię, żebyś sobie nie wyobrażał jakichś głupstw. - Chyba, że tak - Lupin zrozumiał, że Andrea zrobi wszystko, by mu powiedzieć, czym się zajmuje, sam zresztą był tego ciekawy. - Pamiętasz, zainteresował mnie twój wywar tojadowy. Wzięłam ci trochę, zbadałam skład i natrafiłam tam na ślad substancji, o której w 1794 roku pisał rosyjski specjalista od eliksirów, że służyła do leczenia lunatyków. Osłabiała ścieżkę księżycową, rozumiesz. Tojad rzeczywiście zawiera śladowe ilości krwi lunarnej, bo tak się nazywa ta substancja. I prawdopodobnie dlatego ci pomaga. Pomyślałam, że gdyby wyodrębnić jej więcej, tojad jest na tyle pospolitą rośliną, że można to zrobić, opracować bezpieczne stężenie i spróbować podawać tym, którzy dopiero się zarazili jeszcze przed pierwszą przemianą, być może udałoby się więź z księżycem zupełnie zerwać. Rozumiesz, na razie im, bo można by dać małą dawkę. Wiesz, jaki jest tojad. Na tobie nie robi wrażenia, a i tak trzeba go podawać pod kontrolą. - Myślisz, że sama krew lunarna byłaby mniej trująca? - Bardziej. Dlatego muszę zrobić coś, żeby osłabić jej szkodliwość przy większych stężeniach. Bo w małych dawkach Bażow dawał ją lunatykom... Pomyślałam, że gdyby ją połączyć z wyciągiem mandragory, ale nie tej naszej, hodowlanej, tylko dzikiej, o tym z kolei pisał już Agryppa... I to właśnie sprawdza dla mnie Severus. - Już rozumiem, skąd twoje studia nad wilkołakami. - Oczywiście. Nie bez znaczenia było też, że mogłam ci się z bliska przyjrzeć. Przepraszam. Ale jak zaczęłam obserwować cię podczas przemian, pomyślałam, że spróbuję coś zrobić. Dwa dni po pełni w kwietniu 1.V.1995 - Czyś ty oszalała? - Lupin wstał i przeszedł się po kuchni. - Możesz umrzeć. Możesz sama zostać wilkołakiem. - Zrozum, to jedyny sposób. Nie mogę czekać. Test śliny wypadł dobrze, co jeszcze może się stać? - Test śliny robiłaś na szklanej płytce. - Niekoniecznie - Andrea podciągnęła wysoko rękaw szaty i pokazała mu małe zadrapanie na wewnętrznej stronie ramienia. - Zobacz. Zrobiłam to miesiąc temu. Z początku zaczerwieniło się zupełnie jak twoja blizna, potem zbielało, zagoiło się, przeszła pełnia - i nic. - Ty to naprawdę zrobiłaś - Lupin poczuł, jak narasta w nim wściekłość dziwnie pomieszana z lękiem. Ta kobieta była szalona. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że może się bać Andrei, teraz jednak czuł się jakby zobaczył księżyc. - Ty kretynko, nie przyszło ci do głowy, że mogłaś się przemienić?! Wiesz, co to jest, być dzikim, niebezpiecznym zwierzęciem? Które każdy we własnej obronie może zabić, i będzie miał rację! To co innego, niż bawić się w animagię, to jest klątwa. Dotykasz czarnej magii tak blisko, że wszyscy się dziwią, kiedy ktoś powie, że w ogóle masz prawo do życia. Naprawdę, chciałaś tego? - Nie. Ale przecież nic się nie stało. - A wiesz, że kiedy kobieta-wilkołak zajdzie w ciążę, roni podczas pierwszej przemiany? Natura ma rację, broni się przed rozmnażaniem potworów, a ty chcesz sama to robić? Andrea, to jest gorzej, niż szaleństwo. To jest zło. - Uspokój się, Lupin - Andrea po raz pierwszy od bardzo dawna powiedziała mu po nazwisku. - Nie mów tak, bo się czuję jakbym była Voldemortem. - Chcę pomóc ludziom, rozumiesz? I jestem na dobrej drodze. Pomyśl o swojej matce, kiedy odliczała dni do pełni, pomyśl o innych matkach... i o innych dzieciach, o swoich potencjalnych ofiarach. I przestań się o mnie martwić, do ciężkiej cholery! Jestem dorosła i wiem, co robię. Tobie na razie nie dam rady pomóc, ale są jeszcze inni. I choćby miało mnie spotkać coś naprawdę złego, nie cofnę się. W ostateczności poszukam innego wilkołaka. Ale zrobię to, rozumiesz? Lupin od początku tej przemowy siedział z głową podpartą na dłoniach, włosy zasłaniały mu twarz. Trwał tak, nieruchomy jak kamienna figura, Andrea nie wiedziała nawet, czy słucha, co do niego mówiła. Wreszcie podniósł głowę. - Jesteś szalona - powiedział. - Nie, nie mogę w tym brać udziału. Żeby zrobić to, co ty chcesz, podczas najbliższej pełni musiałbym cię ugryźć. Nie zrobię tego. - Wystarczy zadrasnąć. Nic więcej. Co się miało stać, już się stało, wiem na pewno, że eliksir działa. Nie przemieniłam się! Muszę jeszcze wypróbować to w warunkach naturalnych, tylko dla potwierdzenia, nic więcej. - A jeżeli użycie eliksiru tylko opóźnia zakażenie? Jeżeli przemienisz się nie teraz, tylko za miesiąc, za dwa, za rok? - Ile razy mam ci tłumaczyć - Andrea zaczęła zbierać ze stołu porozrzucane notatki - że to nie jest grypa ani AIDS? To jest magia. Nie istnieje zarazek ani wirus, istnieje urok. Który albo można zdjąć, albo nie. Remus, zaszliśmy już tak daleko, że twoja zgoda czy jej brak nic tu nie zmieni. Musisz to zrobić, do cholery, i pamiętaj, że ani ty, ani ja nie robimy tego dla siebie. - Możesz dać słowo? - Lupin podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Przysięgam. Pełnia w maju 28.V.1995 Weszła do pracowni. Tym razem nie zamknęła drzwi, żeby zostawić sobie drogę odwrotu. Usiadła przy leżącym na podłodze wilku i położyła rękę na jego łbie. Od kilku miesięcy coraz więcej czasu spędzała z nim w ludzkiej postaci, głaszcząc go i przemawiając do niego - była świadoma, że wilkołak nie jest się w stanie oswoić, jak inne zwierzę, wywar tojadowy jednak skutecznie pozbawiał go agresji. Wiedziała, że panowanie nad sobą wobec człowieka, swego naturalnego wroga i ofiary, kosztuje go sporo wysiłku, mimo to próbowała przyzwyczajać go do swojej obecności. Teraz miało się to zmienić. Musiała sprawić, żeby zaatakował, a przynajmniej zranił ją, choćby lekko. Kiedy wchodziła do pracowni, była w stu procentach zdecydowana - teraz, dotykając wilczego futra, poczuła, że się boi. Spodziewała się, że oszołomiony wywarem tojadowym wilkołak nie będzie w stanie zareagować zbyt gwałtownie, jednak sama myśl o sprowokowaniu go odbierała jej siły. Wilk leżał nieruchomo, słychać było jego ciężki oddech. Nie spał, doskonale wyczuwając jej napięcie. Głaszcząc go zsuwała dłoń coraz niżej, wreszcie dotknęła jego pyska, wsuwając palec między wargi, dotknęła wilczych kłów. Nie zareagował, tylko jego oddech stał się wolniejszy, jakby bardziej uważny. Odsunęła rękaw i zbliżyła do jego zębów obnażone przedramię. Na moment zamknęła oczy, wypowiedziała zaklęcie przeciwbólowe. Podniosła prawą dłoń i dotknęła srebrnym pierścionkiem wargi wilkołaka. Usłyszała przerażający skowyt, i poczuła ból w lewym przedramieniu. Wilk drżał i zaciskał zęby z całych sił, tak, że Andrea nie mogła nawet myśleć o wyrwaniu ręki, obawiając się, że niewiele by z niej zostało. Przemieniła się. Wilkołak zaskoczony puścił ją, ohydny warkot raptownie ucichł. Andrea usunęła z jego zasięgu krwawiącą łapę i ostrożnie zaczęła się wycofywać w stronę drzwi. Nie ruszył się, więc powoli, tyłem, na trzech ugiętych nogach wymanewrowała do kuchni. Dopiero tu przemieniła się z powrotem i zamknęła drzwi. Przekręciła klucz i padła zemdlona na podłogę. Ocknęła się, gdy zaklęcie przeciwbólowe przestało działać. Przez moment leżała w ciemności próbując sobie przypomnieć, co się stało, wreszcie ostry ból w lewej ręce przywrócił jej przytomność. Powoli pozbierała się. Nie zapalając światła znalazła na półce eliksir odkażający i po omacku, trzymając przedramię nad kuchennym zlewem, wylała na rany całą zawartość flakonika. Dopiero teraz wzięła ze stołu różdżkę. - Lumos - powiedziała. W bladym świetle przyjrzała się swojej ręce. Cztery głębokie ślady kłów, kilka mniejszych ranek. Tętnica nieuszkodzona, choć ból pulsował w całym ciele, powodował zawroty głowy. Jeszcze raz wypowiedziała zaklęcie, wzięła z półki przygotowany wcześniej bandaż. Zlewka z eliksirem już czekała. Andrea najpierw zmoczyła w nim jałowy kawał gazy, którym owinęła rękę, potem, mrucząc zaklęcie, wypiła resztę płynu. Powoli uspokajając się, założyła opatrunek. Trzydzieści dni, pomyślała. Trzydzieści dni czekania, nieustannej obserwacji rany, o ile będzie co obserwować. Rana wkrótce się zagoi, po kilku miesiącach będzie można myśleć o magicznym usunięciu blizny. Oczywiście, jeżeli się uda. Jeżeli będzie to normalna rana, jeżeli wywar tojadowy we krwi Lupina w połączeniu z eliksirem, który wypiła, da pożądany efekt... Wiedziała, że sam eliksir, nawet w najwyższym stężeniu, nie może jej zaszkodzić. Był w nim składnik, po który chodziła daleko w głąb Zakazanego Lasu, a który - wierzyła w to - zapewniał jej bezpieczeństwo. W najgorszym wypadku eliksir nie pomoże, a wtedy najbliższą pełnię spędzi jako wilczyca. I wszystkie następne pełnie, do końca życia. Ile ich będzie? Pięćset, siedemset? A może przeciwnie, bardzo niewiele. Wyczarowała niewielką świecącą kulę i usiadła przy stole. Ze sterty papierów wyjęła czysty kawałek pergaminu i ostrożnie układając na stole lewe ramię zaczęła pisać. Szanowny Pan Korneliusz Knot Minister Magii Londyn Drogi Panie Korneliuszu, Zdecydowałam się wypróbować eliksir na jedynym dostępnym ochotniku, tzn. na sobie. Wynik będę mogła przewidzieć już za tydzień, na ostateczne potwierdzenie muszę jednak poczekać do najbliższej pełni. To nie jest tak, jak Pan mówił, Panie Korneliuszu. W tym, co robię nie ma ani szaleństwa, ani tym bardziej bohaterstwa. Jest wyłącznie determinacja naukowca, przekonanego - być może błędnie albo zbyt mocno - o słuszności swego postępowania. Ośmielę się jednak przypomnieć Panu o pewnej obietnicy. Gdyby coś mi się stało, przyrzekł Pan dopilnować osobiście, by nic złego nie spotkało Remusa Lupina. Wszystko, co się stało, stało się bez jego udziału, a nawet przy jego wyraźnym sprzeciwie. Jestem zatem jedyną osobą, która może ponosić jakąkolwiek odpowiedzialność za wynik eksperymentu i proszę, by o tym pamiętano. Listy podobnej treści wysyłam do naszej wspólnej Przyjaciółki prof. Minerwy McGonagall oraz do p. Charlesa J. Mountficka, prezesa Towarzystwa Pomocy Ofiarom Likantropii. Z pozdrowieniami Andrea Swift Dzień po pełni w czerwcu 30.VI.1995 - Udało się - Lupin był półprzytomny ze szczęścia. Chwycił ją za ramiona, z całych sił przygarnął do siebie. - A tak się bałem... Dziewczyno, jesteś genialna. - No proszę - Andrea nie mniej szczęśliwa ucałowała go serdecznie. - A kto wyzywał mnie od kretynek? - Bo kretynka jesteś swoją drogą - Lupin wypuścił ją z ramion i spoważniał. - Do tej pory robi mi się zimno, jak pomyślę, że to się mogło nie udać. - Zostałabym wilkołakiem tak jak ty. Pierwszym w historii wilkołakiem-animagiem. Wiesz, nawet szkoda, że się udało, bo mogłabym przed pełnią zmienić się w niedźwiedzia i zobaczyć, co się będzie działo. - Zabiję cię - powiedział bezsilnie Lupin. - Czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, czym ryzykowałaś? Musisz być tak cholernie odważna? - No przestań już, przestań - Andrea pojednawczo pogłaskała go po ramieniu. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Udało się. - I chwała Bogu - przytaknął żarliwie. - Możesz pomóc dziesiątkom ludzi. To jest teraz najważniejsze. - Nie - powiedziała, jakby nie słyszała tego, co powiedział przed chwilą. - Co - nie? - spojrzał na nią zdziwiony. - Nie to jest najważniejsze. Przynajmniej nie dla mnie. Dla mnie najważniejsze jest, że mogę pomóc tobie. - Jak to mnie? - teraz już patrzył na nią jak na szaloną. - Zwariowałaś? Przecież ja jestem wilkołakiem od trzydziestu lat. - Byłeś. Przez ostatnie trzydzieści lat, i o tyle za długo. Mogę ci na osiemdziesiąt procent obiecać, że przy następnej pełni już się nie przemienisz. - Jakim cudem? - Nie potrzeba cudu. Nie powiedziałam ci wszystkiego. Eliksir zdejmuje urok - Andrea sprawiała wrażenie osoby, która za chwilę będzie zmuszona wyznać coś, co za wszelką cenę chciałaby ukryć. - Nie zapobiega przeniesieniu. - To dlaczego, kurwa, nie wypróbowałaś go na mnie?! - Lupin zerwał się z miejsca, a Andrea zamarła ze strachu. Lupin nigdy nie przeklinał. - Powiedz, czy inaczej zgodziłbyś się mnie ugryźć? - odezwała się wreszcie takim tonem, jakby tłumaczyła rzecz oczywistą. - Zrozum, żeby dać to komukolwiek innemu, musiałam być na sto procent pewna. - Mówiłaś, że jesteś! Przysięgłaś! - A czy inaczej byś się zgodził? Lupin nie wytrzymał. Z całej siły trzasnął ją w twarz i patrzył, nieprzytomny z gniewu, jak ląduje na podłodze. Wreszcie wypadł z kuchni i zbierająca się z ziemi Andrea usłyszała tylko huknięcie frontowych drzwi. ~~@~~ - Nie, to niemożliwe. Odejdź. Nie masz prawa tu być - Lupin siedząc na ziemi półprzytomnie trząsł głową, jakby chciał się uwolnić od dręczących majaków. - Przed chwilą skrzywdziłem kogoś, kto dla mnie ryzykował życie. - Proszę cię, odejdź. Agnieszka!!! Podniósł głowę. Cichy trzask, który tak doskonale znał, poderwał go jak smagnięcie batem. Zamiast jednorożca stała przed nim dziewczyna o dziwnych, sięgających prawie do kolan białych włosach. Wielkie, czarne oczy, które Lupin tak dobrze znał, patrzyły na niego z zastygłym wyrazem przerażenia. Ale to nie on był jego przyczyną. Wydawało się, że młoda kobieta doznała kiedyś tak wielkiego lęku, że odcisnął on się na całej jej postaci i zastygł w niej jak utrwalony na magicznej fotografii. - A więc to tak - szepnął Lupin. Paradoksalnie, cała ta przerażająca sytuacja stawała się w ten sposób coraz bardziej jasna. - Kim ty jesteś? - Znasz mnie - odezwała się niewyraźnie, jakby musiała sobie przypominać ludzką mowę. - Jestem Agnieszka. - Animag-jednorożec... - Lupin zapragnął nagle znaleźć się gdziekolwiek, byle dalej od Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu, Andrei i tych szalonych oczu, które śledziły każde jego drgnienie. - Jak to możliwe? - Śmierciojady. Torturowali mnie. Bałam się. - z krótkich, niepowiązanych zdań odczytał całą jej przerażającą historię. Kiedy dwa lata temu dowiedziała się o powrocie Voldemorta i jego zamachu na Kamień Filozoficzny, odżyły dawne lęki. Ubłagała Andreę, by pomogła jej stać się animagiem. Jest nim od niedawna, nie wie, dlaczego jej animagiczną formą stał się jednorożec, myślała o koniu. Nie pamięta, jak długo żyje w tym lesie, straciła rachubę czasu. - A więc Andrea wiedziała, kim jesteś - miał już szczerze dość tajemnic związanych z nią, i gdyby historia Agnieszki tak go nie fascynowała, pewnie poszedłby stąd. - To twoja przyjaciółka? - Prawie siostra. Odwiedza mnie. - Ty też do nas przychodziłaś - przypomniał sobie pierwsze spotkanie z nią przed domem i fala czułości zalała mu serce. Na moment zapomniał o Andrei, wyciągnął rękę. - Dziękuję ci. - To nic - ona też wyciągnęła dłoń, dotknęła jego palców. Trochę się tym zdziwił, wiedział, że ludzie, którzy przeżyli tortury odruchowo boją się dotknięcia. - Lubię cię. Jesteś dobry. - Andrea mówiła ci o mnie? - z rzeczy, które Andrea mogła powiedzieć o nim Agnieszce interesowało go tylko jedno, ale Agnieszka bez pudła odgadła, co. - Wiem. Chce ci pomóc. - Tak... Wiesz, co ona zrobiła? Powiedziała, że jej eliksir działa tylko na tych, którzy dopiero co zostali zarażeni, i skłoniła mnie, żebym ją ugryzł, żeby mogła to sprawdzić. Na sobie, rozumiesz? A to była nieprawda. Mogła to sprawdzić na mnie. Czemu mnie okłamała? - Lupin wyrzucał z siebie całą gorycz, jaka nagromadziła się w nim przez ostatnie trzy miesiące. - Mogła umrzeć. Mogła sama zostać wilkołakiem. Dlaczego? - Bo cię kocha. - Czyś ty osza... co?! - to proste wyjaśnienie dopiero teraz dotarło do Lupina. - Jakim cudem? Przecież bym wiedział. Nie, to nie może być prawda. - Mówiła mi. Wiele razy. Lupin ukrył twarz w dłoniach. Teraz cała sprawa ukazała mu się z przeraźliwą jasnością. Wszystkie kawałki układanki nagle złożyły się w całość i z niewinnie wyglądających elementów powstał przerażający obraz. Więc Andrea kochała go. Ryzykowała życie nie dla własnych ambicji, tylko dla niego. Zwaliła na niego pracę nad podręcznikiem, żeby samej zająć się przygotowywaniem eliksiru. Kłamała, składała fałszywe przysięgi, manipulowała nim, żeby w końcu go uratować. Jeśli to, co powiedziała Agnieszka było prawdą, jest największym winowajcą na świecie. - Co zrobiłeś? - Agnieszka zdawała się czytać w jego myślach. - Uderzyłem ją. Byłem tak wściekły, że najchętniej bym zabił. Okłamywała mnie przez cały rok. Robiła ze mnie durnia dla mojego dobra. Nienawidzę tego. - Ona cię kocha. - Ale ja jej nie kocham, rozumiesz? I to nie teraz, kiedy jestem na nią wściekły, ale w ogóle. Jestem jej wdzięczny, podziwiam ją, ale to jeszcze nie jest miłość. - Mówisz, co jest. Nie wiesz, co będzie. - Myślisz, że ją pokocham? - Jeżeli ją zrozumiesz. - Chyba nigdy - Lupin w udręczeniu potrząsnął głową. - Jeżeli jest na świecie ktoś, kto rozumie Andreę Swift, to prawdopodobnie ją kocha. Ale nie ja. - Idź do niej. - Muszę, wiem o tym. Chociaż po tym, co zrobiłem wyrzuci mnie za drzwi. I będzie miała rację. - Przekonaj się - to były ostatnie słowa Agnieszki, zanim z cichym trzaskiem znów zamieniła się w jednorożca. Jak zawsze podeszła do Lupina i dotknęła jego policzka. Potem nie spiesząc się odeszła w las, powiewając długim, białym ogonem. Lupin podniósł się i jak błędny ruszył w stronę polany. Nie pamiętał, jak i kiedy wyszedł z lasu, kiedy przeszedł łąkę i jak duża była ona tym razem - ocknął się dopiero przed drzwiami. Wszedł do domu. Serce biło mu jak młotem, w głowie miał pustkę. Andrea siedziała w kuchni przy oknie, z czołem opartym o parapet. Nie widział jej twarzy, zasłaniały ją włosy. Chyba nie usłyszała jego wejścia, bo nie poruszyła się. Podszedł, położył jej ręce na ramionach. Schylił się i pocałował ją we włosy. Dopiero teraz poruszyła się. Był pewien, że lada moment zerwie się i teraz on dostanie w twarz, ale Andrea tylko odwróciła się do niego. Pozwoliła, by całował jej czoło, włosy, usta, starannie omijając lewy policzek, gdzie czerwieniła się paskudna plama. Czuł jak całe jej ciało drży, on trząsł się dokładnie tak samo i nawet się nie zdziwił, że gdy w końcu mógł się odezwać, powiedział coś zupełnie innego, niż chciał: - Nie waż się więcej tego robić. - Ty też - Andrea nie odmówiła sobie znaczącego spojrzenia. Lupin poczuł, że się czerwieni. - Przepraszam - powiedział. - Ja też. Dzień przed pełnią w lipcu 26.VII.1995 - Masz - Andrea podała mu kubek. Lupin wstał i ponad kubkiem spojrzeli sobie w oczy. Bez słowa wziął naczynie z jej rąk i szybko, kilkoma łykami wypił eliksir. - Dziękuję ci - powiedział. - Jeszcze nie - Andrea była bardzo poważna. - Jeszcze nie masz za co. I pamiętaj, że do końca nie wiemy, czy będziesz miał. - To nic - Lupin podszedł, objął ją ramieniem. - Dziękuję, że chciałaś to zrobić. Co będzie, to będzie. - Dzisiaj wieczór się dowiemy - Andrea podniosła głowę, by spojrzeć na niego. Uśmiechał się, widać było jednak, że i on jest przejęty. - Wszystko będzie dobrze. - Na pewno - zgodził się Lupin. - To było najwyższe stężenie? - Tak. Ostatnia, czternasta dawka. - Ile jeszcze godzin? - Lupin spojrzał na zegar. - Cztery... cztery i pół - godziny wschodu księżyca w poszczególne dni roku znał na pamięć od lat. - Ale pamiętaj, gdyby... no, gdyby się nie udało, nie martw się. Spróbujemy jeszcze raz. - Na pewno - Andrea wciąż stała przy nim, lekko oparta głową o jego ramię. - Wiesz, dlaczego jeszcze miesiąc temu odważyłam się... na tamto? - zapytała nagle. - Nie - Lupin przygarnął ją mocniej. Przez cały ten miesiąc żadne z nich ani słowem nie wróciło do tamtego wydarzenia. - Wiedziałam, że eliksir nie zaszkodzi mi, jeśli dodam do niego krew kogoś, kto mnie naprawdę kocha. To taki stary przesąd. Nikt go nie potwierdził, ale też nikt się na nim nie zawiódł. - Dlatego się nie bałaś?.. - Użyłam krwi Agnieszki - Andrea nie patrzyła na niego. - Jej jednej mogłam być pewna. Kiedy powiedziałam o tym Severusowi, wyśmiał mnie. Ale pamiętam, że sam kiedyś też tak robił. - No tak - Lupin wiedział, że nie może zapytać, czy w eliksirach Snape’a była jej krew. Był jednak w stu procentach pewien, że w eliksirze, który przed chwilą wypił, znalazła się ona na pewno. KONIEC ----------- * zgadza się, mgłowce pożyczyłam sobie od Astrid Lindgren ("Ronja, córka zbójnika"). Będą jeszcze wietrzydła. ** Tak jak obiecywałam, w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie są także wietrzydła. Bardzo rzadkie skądinąd. Jako gatunek odkryła je, podobnie jak mgłowce, Astrid Lindgren w powieści "Ronja, córka zbójnika". *** i **** Fragmenty dialogu Lupina z Dumbledore'em pochodzą z opowiadania Jedi Boadicei "Memories of Tomorrow" zamieszczonego na stronie www.sugarquill.com oraz na stronie www.fanfiction.net |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 15.05.2025 03:28 |