Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Edukacja Toma [ZAK] do LW, wojenno-szpiegowska opowieść

Leszek
post 16.07.2004 14:29
Post #1 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 6
Dołączył: 16.07.2004
Skąd: Lublin




EDUKACJA TOMA

Opowieść wojenno – szpiegowska w świecie magii – czyli MacLean i Rowling w jednym

Wstęp

Gdzieś w centralnych Niemczech. 2 czerwca 1944

Sama okolica miała w sobie cos magicznego. Brzozowy las otaczał z trzech stron kryształowo czyste jezioro – przez wodę w najgłębszym miejscu widać było piaszczyste dno. Z czwartej strony wody jeziora obmywały pionową kilkunastometrowej wysokości ścianę – w jeziorze przeglądał się zamek. Nie renesansowy, lekki i swobodny w swej architekturze – lecz ostry, niemal brutalny gotycki profil trzech wysokich baszt, połączonych czarno-czerwonym ceglanym murem. Nad zębatym szeregiem strzelnic zachodziło właśnie słońce.
Gospodarz zamku też miał w sobie coś kojarzącego się z brutalnością – mlecznobiałe włosy ścięte krótko, sterczały nad jego głową jak ostra szczotka. Gęste, siwe brwi były tak długie, że opadały niemal do powiek zimnych, niebieskich oczu. Zawinięty w czarny płaszcz z białym runicznym emblematem Wotan Grindewald – największy czarnoksiężnik swoich czasów obserwował zmierzch, rozmyślając nad swoją sytuacją – która zadziwiająco przypominała właśnie tę porę dnia...
Przez wiele dziesiątek lat pracował na swoja obecną pozycję. Wiele lat studiowania czarnej magii, różnorakich, nieraz bardzo niebezpiecznych eksperymentów wyposażyły Grindewalda w wiedzę, jakiej nie posiadł żaden czarodziej przed nim. Ale też misja, jaką przed sobą postawił nie miała sobie równych w dziejach. Zapragnął on bowiem panowania nad oboma światami – tym niemagicznym i tym czarodziejskim. Wśród czarodziejów wywalczył sobie sam należna mu pozycję – szeregi jego zwolenników nie były może zbyt liczne, lecz bezwzględne i pozbawione skrupułów. W Europie jedynie Brytyjczycy nie uznawali otwarcie jego potęgi – ale do niedawna Grindewald wierzył, że to tylko kwestia czasu..
W niemagicznym świecie było to jeszcze prostsze. Wystarczyło znaleźć człowieka, podobnie jak Grindewald opanowanego żądzą władzy nad całym światem. Za pomocą kilku magicznych sztuczek dopomóc mu w znalezieniu rzeszy zwolenników – a później jedynie dyskretnie kontrolować. Grindewald znalazł tego człowieka w osobie niskiego, niepozornego bruneta ze śmiesznym wąsikiem. Niespełniony artysta zapragnął być wybawicielem swojego narodu – dla Grindewalda był idealnym narzędziem. Pomógł mu objąć władzę w kraju w którym sam mieszkał – i przez wiele lat był głównym doradcą – choć dla niemagicznych pozostał zupełnie nieznany. Jego podopieczny był na najlepszej drodze do opanowania całego SWOJEGO świata, kiedy zderzył się z drugim – podobnie myślącym człowiekiem. Tamten – niski, ospowaty, z wielkim wąsem – zaprzeczał samemu istnieniu magii, w jego światopoglądzie nie było na nią miejsca. Był jednak zdolniejszy nawet od Grindewaldowego podopiecznego. Dążąc po trupach zdobył władzę w największym na świecie kraju – i uczynił z niego militarna potęgę. A od trzech lat armie obu tyranów wyrzynały się nawzajem w morderczej wojnie.
Tymczasem na Zachodzie narastało niebezpieczeństwo zarówno dla czarnoksiężnika – jak i dla jego sługi. Cztery lata temu przywódca niemagicznych Niemców skierował swoje wojska na Zachód – ale nie zdołał pokonać kanału La Manche. Od tego czasu w Wielkiej Brytanii wrogowie rośli w siłę. Grindewald nie bał się pozbawionych magii milionowych armii – do tego, jego zdaniem, wystarczyłyby siły, które zgromadził jego podopieczny. Ale na Wyspach, w szkockim zamku, przebywał czarodziej, który z każdym dniem umiał coraz więcej. Podobnie jak Grindewald studiował czarna magię – ale jego cel był zupełnie inny. Chciał obronić magiczny świat przed czarnoksiężnikami – i był już najbardziej znanym przeciwnikiem niemieckiego maga w całym toczącym wojnę świecie. Patrząc na spływające niemal wprost do jeziora słońce Wotan Grindewald rozmyślał nad sposobami pozbycia się Albusa Dumbledore’a...

* * *

Wieczorem, siedząc w wygodnym fotelu przed wielkim, kamiennym kominkiem Grindewald znalazł wreszcie właściwy pomysł. Wiedział, że do zwycięstwa potrzebuje sojusznika. Kogoś młodego, ze świeżym, chłonnym umysłem, kto wsparłby jego działania i kontynuował poszukiwania coraz doskonalszych metod zdobywania i utrzymywania władzy. Wiedział, gdzie znaleźć kogoś takiego... Dwa lata temu otrzymał list od piętnastoletniego wówczas angielskiego czarodzieja – równie jak on żądnego władzy, zakochanego w czarnej magii i w duszy nienawidzącego niemagicznych, pragnącego uczynić z nich jedynie swoich niewolników. Młody człowiek miał wielkie talenty – samo utrzymywanie stałej korespondencji z Grindewaldem było dużą sztuką – brytyjskie Ministerstwo Magii przechwytywało agentów czarnoksiężnika równie sprawnie jak mugolski „kontrwywiad” – a bywało, że obie instytucje współpracowały ze sobą. Młodzieniec miał jeszcze jeden niezaprzeczalny atut – był uczniem Dumbledore’a, choć ten nie darzył młodego czarodzieja specjalną sympatią, swoje nauczycielskie obowiązku wypełniał bez zarzutu. ..

Jeszcze tej samej nocy nad pogrążoną w mroku Europą leciała wielka, szara sowa. Kierowała się na zachód – przeleciała Morze Północne i sunąc nisko nad wrzosowiskami dotarła do wielkiego, starego zamczyska z mnóstwem wież, baszt i przybudówek. O dziwo – nie zobaczył jej żaden z licznych agentów Ministerstwa Magii, obserwujących wschodnią stronę nieba nad morzem i kanałem La Manche. Niemagiczni zaś radarzyści i artylerzyści wypatrywali w tym czasie samolotów – obserwacją ptaków nikt w czasie wojny nie zawracał sobie głowy... W porze śniadania sowa dostarczyła przesyłkę do adresata. Na pergaminowej kopercie, gotyckim krojem pisma odznaczały się czarne litery:

Tom Marvolo Riddle
Szkoła Magii i Czarodziejstwa
Hogwart.




ROZDZIAŁ I

3 czerwca 1944. Londyn. Downing Street 10

Mężczyzna siedzący w głębokim fotelu najbardziej przypominał Ministrowi Magii smutnego buldoga. Niski, z obwisłymi policzkami i siwiejącą koroną włosów dookoła wydatnej łysiny. Najbardziej widoczną różnicę stanowił fakt, że buldogi nie palą cygar – no i nie pija whisky szklankami... Arsenius Redgreave nie lekceważył jednak siedzącego po drugiej stronie biurka człowieka. Choć był mugolem – dysponował wielka inteligencją i wiedzą, oraz olbrzymim doświadczeniem życiowym. Winstona Churchilla nie lekceważyli ani wrogowie, ani przyjaciele – o ile ten stary polityczny wyga miał jeszcze jakiś prawdziwych przyjaciół....
Dzisiejsze spotkanie zostało zaaranżowane w sposób nadzwyczajny. Zaledwie godzinę wcześniej Redgreave siedział w swoim gabinecie w Ministerstwie Magii, rozmyślając o kolejnych problemach dotykających społeczność czarodziejów – a było ich niemało – wojenne kłopoty dotknęły bowiem również magicznych rodzin na Wyspach. Alarmowa sowa wysłana przez specjalnego łącznika pomiędzy Gabinetem Wojennym premiera, a Ministerstwem Magii, trzymała w dziobie dwuzdaniowe zaproszenie do natychmiastowego spotkania w siedzibie Churchilla. Nie przedstawiono jego tematyki...
Po rutynowym przywitaniu Churchill przeszedł do rzeczy. Nie zwykł tracić czasu na rozbudowane konwenanse.
- Sir Arseniusie – zbliżamy się do decydującego momentu w historii tej wojny. Nasze wojska stoją w gotowości do forsowania Kanału Angielskiego. Montgomery – wie pan, jeden z moich marszałków – powiadomił mnie właśnie przed dwiema godzinami, że głównodowodzący, ten jankes Eisenhower podjął decyzję. Uderzymy na Niemców 5 czerwca o świcie. Wszystko przemawia na nasza korzyść. Stosunek sił, gotowość bojowa, morale wojsk. Przeszkodzić nam mogą tylko dwie rzeczy. Pierwszą jest pogoda – synoptycy zapowiadają deszcze i burze, co może opóźnić moment ataku. Drugą zaś jest zakres działania pańskiego departamentu... Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy – 4 lata temu, opowiadał mi pan o niejakim Grindewoodzie – który podobno stoi za ta całą wojenną awanturą na kontynencie. Czy może on w jakikolwiek sposób pomóc Niemcom w wygraniu tej wojny?
Minister magii przez chwilę powrócił myślą do pierwszego swojego spotkania z Churchillem. W maju 1940 roku, po sformowaniu przez otyłego konserwatystę nowego gabinetu, przedstawił premierowi oczekiwania i nastroje społeczności czarodziejów. Opowiedział mu tez o knowaniach Grindewalda, które w magicznej Anglii nie były tajemnicą. Sir Winston przyjął nieznany mu dotychczas fakt istnienia równoległego świata raczej spokojnie – być może dlatego, że miał na głowie o wiele większe – jego zdaniem – kłopoty. Niemieckie czołgi stały właśnie pod Dunkierką...

- Czarodziej, o którym pan wspomniał, sir, nazywa się w rzeczywistości Grindewald. Nie jest dla nas kimś nieznanym – można powiedzieć, że to odpowiednik Adolfa Hitlera w magicznym świecie Sądzimy nawet, że dopomógł Hitlerowi w objęciu władzy w mugolskich Niemczech – i przez cały czas słucha on jego rad. Czy może przeszkodzić sojuszniczej armii? To zależy od jego aktualnych zamiarów... Chce rządzić w całym magicznym świecie – i uznał, że do tego celu potrzebne mu również panowanie nad światem mugoli. Z drugiej strony jest czarodziejem czystej krwi i starej daty – żywi głęboki wstręt do mugoli i pomaga im bardzo niechętnie. Mimo, iż opiekuje się od lat Hitlerem, nikt poza samym fuhrerem i jego osobistym kamerdynerem nie wie nawet o istnieniu Grindewalda. Otwarta pomoc nie leżałaby więc w jego naturze.. Ale lekceważyć go nie można – zwłaszcza, że wciąż pozostanie śmiertelnym zagrożeniem dla czarodziejskiej społeczności. Nawet, jeśli wojna z Niemcami w pańskim świecie zakończy się zwycięstwem wojsk Jego Królewskiej Mości.
Churchill strzepnął popiół z cygara i wypuścił z ust kolejny kłąb dymu. Jego gość niedostrzegalnym ruchem ręki utworzył przed sobą niewidzialna barierę, chroniącą niego nozdrza przed zapachem tytoniu. Zawsze był wrogiem palenia.
- Czy istnieje jakiś sposób na powstrzymanie pana Grindewalda? – zapytał gospodarz.
- Pracujemy nad tym co najmniej od czterech lat, sir. Musi pan jednak zrozumieć, że to osoba obdarzona wyjątkową mocą magiczną i przez wiele lat studiująca największe tajemnice czarnej magii. Dla przeciętnego czarodzieja spotkanie z nim zakończyło by się tak, jak dla dwulatka pojedynek bokserski z Joe Louisem.
- Interesuje się pan boksem, sir Arseniusie? O ile wiem, do dyscyplina zupełnie nieznana w pańskim świecie... – zdziwił się Churchill.
- Nie, panie premierze. Ale czytuję mugolskie gazety. Chcę mieć lepszy obraz rzeczywistości – odparł czarodziej. – Tak więc do pokonania Grindewalda potrzeba wielu sił. Najważniejszą jednak sprawą jest ustalenie miejsca jego pobytu. Nie ma go na żadnych mapach, nie możemy też ustalić tego przesłuchując zwolenników Grindewalda – bo chroni go dość szczególne zaklęcie. Jedyną możliwością jest doprowadzenie do sytuacji, aby sam Grindewald, świadomie, lub nie, ujawnił nam swoja kryjówkę. Wtedy go dopadniemy.
- A jeśli już odkryjecie, gdzie jest? Sam pan powiedział, że jest niezwykle groźny?
- Panie premierze, mamy w Anglii czarodzieja, którego obawia się nawet Grindewald. To dość młody, ale niezwykły człowiek. Olbrzymia moc, niezwykła wiedza – i chęć służenia dobrej sprawie. Stary Wotan też o tym wie – dlatego właśnie się ukrywa.
- Kto to taki? – zapytał premier, podnosząc okulary, które podczas rozmowy zsunęły mu się aż na czubek nosa – Jakiś doświadczony agent?
- Nie, sir. Jest obecnie nauczycielem w naszej szkole, w Szkocji. Ale wykonuje jednocześnie specjalne zadanie dla naszego Departamentu Tajemnic. Jeśli mu się powiedzie, odkryjemy kryjówkę Grindewalda...

3 czerwca 1944. Hogwart – Szkocja

Tom Marvolo Riddle z niecierpliwością odliczał już dni do końca roku szkolnego – ostatniego z siedmiu, jakie spędził w Hogwarcie. Miał już za sobą końcowe egzaminy. OWTM-y nie były dla niego przesadnie trudne. Był przecież najlepszym uczniem w szkole – ba, jednym z najlepszych w całej jej tysiącletniej historii. Mimo trudnych czasów nie musiał obawiać się przyszłości – posady zaoferowały mu zarówno Ministerstwo Magii, jak i wiele liczących się w czarodziejskim świecie firm i instytucji. Na przykład Bank Gringotta proponował mu stanowisko zastępcy szefa Wydziału Zabezpieczeń – rzecz wręcz nie do pomyślenia w wypadku osiemnastoletniego zaledwie czarodzieja. Tom nie odpowiedział jednak do tej pory na żadną z propozycji. Oczekiwał innej, specjalnej...
Dopiero dziś mógł określić swoje plany na przyszłość. Kłopot w tym, że nie mógł ich ujawnić nikomu. List od Mistrza pozwalał odpowiedzieć na najważniejsze pytania – te dotyczące sposobu podróży i środków na utrzymanie. Wystarczyło tylko czekać. To już zaledwie trzy tygodnie...
* * *
- Jesteś pewny , Alastorze? – Albus Dumbledore spojrzał prosto w oczy wysokiego, szczupłego czarodzieja, z grzywą ciemnych włosów rozsypującą się na wszystkie strony.
- Nie mam żadnych wątpliwości – odparł zapytany. - To ta sama sowa, co dwa tygodnie temu. Nie przyleciała tu z żadnej miejscowości w Wielkiej Brytanii. Żaden z uczniów nie przyznaje się do niej – nie jest też własnością szkoły. I najciekawsze – wykonuje komendy wydawane po niemiecku.
- No tak... – nauczyciel transmutacji w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart ( i jednocześnie tajny agent Ministerstwa Magii) uśmiechnął się szeroko – nawet magiczna moc nie chroni przed popełnianiem drobnych błędów...



4 czerwca 1944. Londyn. Ministerstwo Magii.

Czekając na rozmowę z ministrem Dumbledore przeglądał leżące na stoliku egzemplarze mugolskich gazet. Krzyczące tytuły sugerowały bliski już termin ataku na okupowaną przez Hitlera (i Grindewalda, ale o tym mugole nie wiedzieli) Europę. Gdy sekretarz ministra, młody Bartemiusz Crouch otworzył drzwi i zaprosił hogwarckiego nauczyciela do środka, ten odłożył Timesa na stolik i spokojnym krokiem podążył do gabinetu. Czekał już tam na niego Arsenius Redgrave, w towarzystwie zastępcy szefa Departamentu Tajemnic, Korneliusza Knota.
- Niech pan siada, Dumbledore – powiedział minister i sam usadowił się w głębokim fotelu, tuż koło niewielkiego stolika do kawy. – Jak więc wygląda nasza operacja? Wczorajsze wieści mocno mnie zaciekawiły...
- Panie ministrze, jestem pewny, że zlokalizowaliśmy kanał korespondencyjny pomiędzy Grindewaldem, a jednym z uczniów Hogwartu. Jeśli zachowamy odpowiednie środki ostrożności, będziemy mogli wkrótce ustalić miejsce, gdzie obecnie przebywa Grindewald. Myślę, że potrzeba nam jeszcze mniej, więcej miesiąc...
- Świetnie, Dumbledore. Potrzebujemy tego jak najszybciej. Ale, Korneliuszu – czy mamy już plan działania po zlokalizowaniu naszego niemieckiego znajomego?
Korneliusz Knot poprawił pelerynę i przekręcił się w fotelu. – W zasadzie tak. Mamy kilka możliwości. Pierwszą jest próba porwania Grindewalda i dostarczenia go do Anglii. Druga – to zabicie tego ”jerrego” w jego własnej kryjówce, trzecia - neutralizacja, poprzez odcięcie możliwości komunikowania się z otoczeniem.
- A kto tego dokona? – zapytał Dumbledore podnosząc ze zdziwienia brwi.
- Specjalnie wyszkolona grupa uderzeniowa. Mamy nawet dwie – główną i rezerwową. W ich skład wchodzą najlepiej przygotowani niewymowni z kilku krajów. Jestem przekonany, że jeśli poda mi pan miejsce pobytu Grindewalda, moi ludzie wykonają swoje zadanie.
- O to może być pan spokojny, Knot – Dumbledore z zamyśleniem podrapał się w końcówkę długiego nosa – Odnajdę Grindewalda. Ale nie jestem do końca pewien, czy niewymownym uda się ta sztuka...
Po skończonej rozmowie nauczyciel pożegnał się z ministrem i wyszedł z gabinetu. Przed drzwiami czekał na niego bliski przyjaciel, a do tego jeden z najlepiej wyszkolonych aurorów w całej Anglii. Kiedy Dumbledore podjął się pracy dla Departamentu Tajemnic, postanowiono przydzielić mu ochronę. Aurora wybrał sam. Któż mógłby lepiej z nim współpracować niż Alastor Moody?

25 czerwca. Hogwart.

Miał uczucie, jakby wynurzył się z wody po długotrwałym nurkowaniu. Swoboda oddychania i ruchów, a jednocześnie tęsknota za tym, co zostało tam, na dnie. Po raz ostatni w życiu (tego akurat był pewien) szedł korytarzem, wiodącym do Sali Wejściowej. Na ramieniu niósł niewielki worek. Tyle tylko miał swojego. Nie miał przecież możliwości dorobienia się wielu rzeczy jako uczeń – a w sierocińcu, z którego przeniósł się do Hogwartu, nie obdarzano wychowanków posagami. Omnia mea mecum porto... Jakie to prawdziwe – pomyślał. W gruncie rzeczy niewiele potrzebował – przynajmniej, jeśli chodzi o dobra doczesne...
Za chwilę nie będzie już w Anglii. Deportuje się stąd na spotkanie ze swoim mistrzem. Ale powróci tu – był tego pewien –pod innym, strasznym imieniem. I będzie tu panem – znacznie potężniejszym niż wszyscy królowie Anglii razem wzięci. Bo nikt nie dysponował jeszcze mocą, którą On posiądzie – obiecał mu to Mistrz...
Wpadł na kogoś. Z trudem utrzymał równowagę na śliskiej, kamiennej posadzce. Tuż przy drzwiach wyjściowych stał akurat ten nauczyciel, z którym nie miał zamiaru już się spotykać. Wielbiciel mugoli, miły i SPRAWIEDLIWY aż do mdłości. Albus Dumbledore patrzył na Toma Riddle’a spod przymrużonych powiek.
- Wychodzisz o tej porze, Tom? Ekspres do Londynu już odjechał, następny będzie dopiero jutro. Jak sam wiesz, mamy wojnę.. Może zostań jeszcze przez jedną noc w Slytherinie? Dyrektor zapewne nie będzie miał nic przeciwko temu – zaproponował uprzejmym tonem nauczyciel transmutacji.
- - Dziękuję, panie profesorze. Przenocuję u jednego ze znajomych w Hogsmeade – odparł Riddle. Jak najszybciej chciał wyjść poza obręb zamku. Godzina bezpiecznej aportacji zbliżała się nieubłaganie. Zarzucił worek na ramię i próbował obejść stojącego mu na drodze nauczyciela.
- Jak chcesz, Tom. – w oczach Dumbledore’a było coś, co przez chwilę zaniepokoiło Riddle’a. – Ale jeszcze moment... Gdzie będzie można cię znaleźć... Powiedzmy – za dziesięć miesięcy?. Jak wiesz, jestem opiekunem stowarzyszenia absolwentów Hogwartu. W przyszłym roku planujemy zjazd. Myślę, że chciałbyś w nim uczestniczyć.
- Nie wiem, panie profesorze. Nie podjąłem jeszcze decyzji co do przyszłej pracy. Przepraszam, spieszę się.
Riddle przekroczył już próg. Jeszcze tylko błonia przed szkołą, brama – i będzie wolny...
- Nieważne, Tom – odparł głośno Dumbledore – na pewno jakoś cię odnajdę.
A pod wydatnym nosem dodał już znacznie ciszej – I to znacznie szybciej, chłopcze, niż tego się spodziewasz...

25 czerwca. Gdzieś w centralnych Niemczech.

Hans Mufke nie znosił takich nocy. Od czterech lat, jakie przyszło mu spędzić w jednostce artylerii przeciwlotniczej nie cieszył go widok księżyca na nowiu. Przy bezchmurnym niebie znaczyło to jedno – znowu przylecą alianckie samoloty. Znów gdzieś spadną bomby. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że stanie się to z daleka od miejsca, gdzie na zamaskowanym stanowisku ulokował się jego działon. Lufa 88-milimetrowej armaty – najcelniejszego działa, jakie do tej pory wymyślił człowiek, skierowana była wprost w niebo. Telefon milczał – widocznie stanowisko dowodzenia do tej pory nie namierzyło wrogich maszyn. Pozostało tylko czekać.
Mufke postanowił zrobić kilka kroków, aby rozprostować kości. Skrajem brzozowego lasu doszedł aż do potężnego muru, nad samym brzegiem jeziora. Zawsze interesowały go stare budowle – tej jednak nigdy nie zdołał zwiedzić. Kiedyś nawet załatwił u sierżanta – szefa specjalną przepustkę – ale wchodząc w bramę usłyszał sygnał alarmu i myszkowanie po zamczysku diabli wzięli... Teraz też nie miał czasu – ale coś kusiło go, by choć spojrzeć z daleka...
Wiodąca wzdłuż muru ścieżka zaprowadziła go do starej kamiennej bramy – najwyraźniej od dawna nie konserwowanej. Na drewnianych wrotach przybito tabliczkę „Grozi zawaleniem – wstęp wzbroniony” – ale Hans wiedział już, że nie jest tak źle, raz przecież już ją otworzył. Z wysiłkiem uchylił jedno skrzydło wrót. O dziwo, nie zaskrzypiało. Zajrzał do środka – ale nie zdążył wiele zobaczyć...
Tuż przed nim wyrosła znikąd w mroku jakaś postać. Czarna, szczupła, ubrana w coś w rodzaju peleryny, ze spiczastym kapeluszem na głowie... Nawet nie zdążył zapytać ”Stój, kto idzie?”. Zabłysło zielone światło i to był ostatni widok w jego życiu...
Ciało Hansa Mufke znaleziono następnego dnia. W otwartych oczach zastygło przerażenie. Nie ustalono przyczyny śmierci – bo weteran spod Moskwy, Leningradu i obrońca Zagłębia Ruhry podczas najgorszych nocy nie mógł przecież umrzeć ze strachu...


--------------------
Przewróciło się, niech leży.

Głupota nie boli, ale męczy bliźnich...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Leszek
post 18.07.2004 19:12
Post #2 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 6
Dołączył: 16.07.2004
Skąd: Lublin





ROZDZIAŁ II

10 września 1944. Gdzieś w centralnych Niemczech.

Po raz pierwszy w życiu Tom Riddle był naprawdę szczęśliwy. Mieszkał sam w pokoju – on, który do tej pory znał jedynie wielkie sale sypialne sierocińca i dormitorium Hogwartu. Całe dnie spędzał ze swoim mistrzem – ucząc się czegoś, co z całej duszy pragnął poznać. Grindewald nie ukrywał przed nim żadnych tajników swojej ogromnej wiedzy – wręcz przeciwnie - zachęcał go do nauki wszystkiego, co sam zdołał poznać. A było tego wiele. Tom wstawał codziennie o świcie, a kładł się dobrze po północy. Był zmęczony – ale to było przyjemne znużenie... Czuł wzrastającą moc – jakże wiele już zdołał poznać – i jakże wiele jeszcze miał się nauczyć. Zasypiał zadowolony...

10 września 1944. Londyn. Ministerstwo Magii

Korneliusz Knot chodził wokół swojego biurka jak wygłodniały tygrys. Nie podnosił głosu, ale co chwila przeszywał wzrokiem (albo starał się to zrobić) swojego gościa. Przybysz tymczasem zachowywał się zupełnie spokojnie. Siedział w fotelu, z dłońmi złożonymi przed sobą – długie palce dotykały się wzajemnie. Tylko głowa poruszała się w ślad za chodzącym po gabinecie gospodarzem.
- Twój plan coś nie wypalił, Dumbledore – powtórzył po raz kolejny zastępca szefa Departamentu Tajemnic. – To zaklęcie po prostu nie działa. Zresztą, jak ma działać, skoro nigdy nie zostało wypróbowane? Skąd wiesz, że w ogóle istnieje?
- Istnieje, bo sam je stworzyłem, Knot –odparł spokojnie zapytany. – Nie mam problemów z rozróżnianiem magii od rzeczywistości. Zaklęcie jest bardzo proste – a jednocześnie skuteczne. Zadziała z całą pewnością. Potrzebujemy jedynie cierpliwości...
- To w takim razie dowiedz się, że ta cierpliwość właśnie nam się skończyła. Wzywa cię sam minister – i z pewnością będzie oczekiwał wyjaśnień! – zakrzyknął gromko Knot, najwyraźniej wyprowadzony z równowagi.
- Świetnie, Korneliuszu. Chodźmy więc do niego – powiedział spokojnie Dumbledore i podniósł się z fotela. Knot, nagle uspokojony, ruszył za nim.
Przeszli wąskim korytarzem, minęli dwu strażników i znaleźli się w sekretariacie ministra. Na ich widok Crouch jedynie machnął ręką, jakby popędzał do wejścia. Minutę później siedzieli już w fotelach naprzeciwko Arseniusa Redgrave, który właśnie odłożył na bok jakąś teczkę pełną arkuszy pergaminu.
- Albusie – powiedział spokojnym tonem – Knot poinformował mnie właśnie dziś rano o fiasku twoich poszukiwań. Czy Grindewalda rzeczywiście nie sposób odnaleźć?
- Korneliusz wysunął zbyt daleko idące wnioski z naszej rozmowy – odparł uprzejmym tonem nauczyciel, nie zwracając uwagi na grymasy Knota, którego mina mówiła zupełnie coś innego. - Powiedziałem jedynie, że DO TEJ PORY nie udało nam się go zlokalizować. A to nie do końca to samo.
- Czy mógłbyś mi w takim razie przybliżyć szczegóły swego planu? Wiem, że chodzi o jakieś nowe zaklęcie – ale więcej nie udało mi się dowiedzieć...
- Oczywiście, sir. Ale wcześniej proszę o opuszczenie pokoju przez pana Knota. Sprawa jest tajna w najwyższym stopniu – i musi taką pozostać – Dumbledore spojrzał na wyraźnie już wściekłego szefa niewymownych. – Wybacz mi, Korneliuszu – znasz zasady bezpieczeństwa.
Knot bez słowa wstał z fotela i skierował się w stronę wyjścia. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Dumbledore mówił dalej.
- Cały plan polega na odpowiednim wykorzystaniu niedawno stworzonego przeze mnie zaklęcia. Nazwałem je Zaklęciem Sygnalizacyjnym. Odpowiednio użyte, pozwala na zlokalizowanie na specjalnej mapie osoby, ubranej w strój, nasycony wcześniej drugim składnikiem planu – Eliksirem Sygnałowym – również mojego autorstwa. Mapę stworzył Alastor Moody – i tylko my dwaj znamy wszystkie szczegóły.
- Ale przecież nie mogłeś użyć ubrań Grindewalda – nie wiemy gdzie jest. Chyba, że masz dostęp na przykład do jego praczki? – minister pozwolił sobie na uśmiech. Dumbledore odpowiedział tym samym.
- Nie sir. Potrzebowałem więc sposobu, aby ktoś w ubraniu nasączonym eliksirem znalazł się w najbliższym otoczeniu Grindewalda. I właśnie przed niespełna trzema miesiącami dokonało się to.
- Ale jak udało Ci się umieścić agenta w otoczeniu Grindewalda? Wiesz przecież, że jest niezwykle podejrzliwy. W ostatnich latach zginęły dziesiątki czarodziejów, którzy próbowali do niego dotrzeć – Redgrave był coraz bardziej zaintrygowany. – Jak tego dokonałeś, Albusie?
- Jeśli nikomu nieproszonemu nie udaje się dotrzeć do czarnoksiężnika, to trzeba sprawić, aby CHCIAŁ on kogoś do siebie wezwać, sir. Od dwóch lat wiedzieliśmy, że któryś z uczniów Hogwartu ma kontakt z Grindewaldem. Wkrótce udało na się ustalić, kto to jest. Pozostało tylko czekać. Na początku czerwca dostał on zaproszenie do Niemiec. Sprawdziliśmy – bez wątpienia był to autentyczny list wysłany przez Grindewalda. Sowy nie kłamią. Wtedy przystąpiliśmy do następnej części planu...
- Ale kto to jest? – minister aż poderwał się z fotela. – w ostatnich czterech latach wykryliśmy przecież wszystkich zwolenników Grindewalda w naszym kraju? Kto to jest, Dumbledore?
- Osiemnastoletni chłopak, jego rodzice nie żyją – tak przynajmniej twierdzi. Wychowywał się z mugolskim sierocińcu – jest półkrwi czarodziejem. Bardzo zdolny, chłonny wiedzy, a jednocześnie bardzo trudny do okiełznania. Ambitny, dumny, nawet złośliwy. Wyjątkowo pasuje do planów Grindewalda. Nazywa się...
- Nie chcę znać nazwiska tego zdrajcy - przerwał Redgrave – dla mnie jest po prostu łotrem , niezależnie od tego, jak go zwą. Ale mów dalej, Albusie..
- Dalej było już prosto. Alastor nasączył ubrania chłopaka eliksirem. Jest tak wymyślony, aby nie można było pozbyć się go nawet w praniu. Nie ma on zbyt wielu ubrań, a Grindewald jest wyjątkowo skąpy – więc pewnie będzie dalej korzystał ze szkolnych szat, póki się całkiem nie rozpadną. Nasz nieświadomy niczego były uczeń opuścił Hogwart wieczorem 25 czerwca. Deportował się z łąki, tuz przed bramą zamku.
- I co? Widzicie go na mapie? – minister nie mógł opanować podniecenia.
- Niestety nie, sir. Do tej pory nie udało nam się go zobaczyć. Sądzimy, że przebywa przez cały czas w kryjówce Grindewalda, zabezpieczonej przed wszystkimi zaklęciami. Podobnie ukryto przecież Hogwart. Ale jeśli nasz wychowanek – ba, były prefekt - wychyli tylko nos , a właściwie kawałek szaty, poza obręb kryjówki , zobaczymy go natychmiast. Alastor i ja prowadzimy bez przerwy obserwację. Prędzej, czy później będziemy go mieli...
- Taaaaak. To przekonujące – powiedział powoli Redgrave, siadając z powrotem w fotelu. Podniósł głowę i popatrzył prosto w błękitne oczy Dumbledore’a – A po co właściwie Grindewald wezwał do siebie tego chłopaka?
- To proste, sir – hogwarcki mag ponownie się uśmiechnął – ma dwa cele. Po pierwsze chce wychować sobie następcę. Jest już w mocno zaawansowanym wieku, a do Kamienia Filozoficznego na szczęście nie ma dostępu. Wybrał więc bardzo zdolnego młodego człowieka, o niezwykle silnej aurze mocy. Drugi cel jest równie prosty – chce zabić MNIE. Wie, że może zbliżyć się do mnie jedynie przy pomocy kogoś, kto nie wzbudza podejrzeń. Wybrał więc byłego ucznia...


17 września 1944. Gdzieś w centralnych Niemczech

Tom z trudem oderwał się od księgi, która właśnie studiował. Magicznie wzmocniony głos jego mistrza wzywał go do siebie – i należało zareagować natychmiast. Przez trzy miesiące terminowania u Grindewalda Tom Marvolo Riddle nauczył się już, że czarnoksiężnik bardzo nie lubi czekać.
Wyszedł ze swojej komnaty i długim, mrocznym korytarzem pomaszerował szybko w stronę dużej sali, gdzie zwykle przebywał Grindewald. Zastał go tuż przy wielkim stole. Mistrz najwyraźniej przyglądał się mapie. W powietrzu czuć było coś niepokojącego...
- Wzywałeś mnie, mistrzu – powiedział Tom, skłaniając głowę.
- A jesteś, Tom. Doskonale. Mam dla Ciebie małe zadanie. Ale najpierw jedno pytanie – jak zapatrujesz się na pomoc mugolom? Zwłaszcza innej narodowości?
- Jak wiesz, panie, mugole są dla mnie jak muchy. Ich obecność drażni mnie – są tacy prostaccy, tacy nieokrzesani... i tacy ZWYCZAJNI. A narodowość, panie, nie ma dla mnie znaczenia – o czym wiesz. Urodziłem się przecież w Anglii – a jestem tu – czy to nie wystarczający dowód?
- To prawda, Tom – uśmiechnął się Grindewald. - Większość czarodziejów nazwałaby to zdradą.. Ale to nieważne. Mam dla ciebie misję, ale wiąże się ona z koniecznością pomocy mugolom. Podejdź do stołu i posłuchaj.
Riddle zbliżył się do mapy. Wyrysowana na niej była szeroka wstęga rzeki – nie, kilku rzek. W kilku miejscach widać było brunatne plamy miast, resztę zajmowały burozielone pola i zielone lasy. Grindewald stuknął różdżką w punkt na mapie – obraz natychmiast zmienił się. Teraz pokazywała ona duże miasto, położone na dwu brzegach szerokiej rzeki. Przez błękitna wstęgę przerzucone były dwie czarne krechy – mosty.
Kolejne stuknięcie różdżki – i kolejna zmiana. Mapa przedstawiała teraz jakby tylko jedną dzielnicę miasta – i jeden most. Ze zdumieniem Riddle zobaczył poruszające się po mapie miniaturowe sylwetki. Młody czarnoksiężnik rozpoznał figurki żołnierzy – w młodości, spędzonej w mugolskim sierocińcu nieraz widział piechurów, maszerujących po ulicach brytyjskich miast.
- Jak wiesz już, opiekuję się pewnym mugolem.. Jest mi potrzebny, więc czasami mu pomagam. Teraz właśnie jest taka konieczność. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze, korzystając z białych rozkładanych parasoli (oni chyba nazywają je „spadochronami”), wylądowali za liniami wojsk niemieckich. Nie obchodziłoby mnie to, ale mój podopieczny jest wyraźnie roztrzęsiony, a nie mogę pozwolić na to, by całkiem się rozkleił... No, i nie lubię Angoli i Jankesów. Pomożemy więc niemieckim wojskom pobić tych napastników.
- Będę mógł użyć Zaklęć Niewybaczalnych ? – zapytał wyraźnie podniecony perspektywą walki chłopak.
- Mój drogi, przecież nie zamierzam wysyłać cię tam, abyś walczył z mugolami... Nie, to byłoby poniżej godności czarodzieja, chyba się z tym zgodzisz? Nie, wszystko, co musimy zrobić, to zmodyfikować nieco pogodę. To uniemożliwi Anglikom wzmocnienie swoich oddziałów – a wtedy Niemcy zwyciężą...
- Tylko tyle? Zaklęcie pogodowe? – Riddle miał wyraźnie zawiedziona minę.
- Tylko, albo aż, Tom. Jak wiesz, to zaklęcie działa jedynie na określoną odległość. Musisz więc dotrzeć jak najbliżej pola bitwy i stamtąd rzucić zaklęcie w kierunku Anglii. To powinno wystarczyć. Weź płaszcz – wieczory są już chłodne.
- Już biegnę, panie – Riddle rzucił się w kierunku drzwi. Grindewald zatrzymał go gestem.
- Nie zapomniałeś o czymś, chłopcze? – kolejny uśmiech. Niemiecki mag coraz bardziej lubił swojego młodego podopiecznego. Ten miał wyraźnie zdezorientowaną minę.
- O czym, panie? – wyjąkał
- GDZIE masz polecieć, Tom.
Chłopiec uderzył się w czoło. To przecież było takie proste. Podszedł jeszcze raz do stołu i stuknął różdżką w legendę mapy, a później przeniósł różdżkę nad miasto. Pojawił się nad nim jasnoczerwony napis „ARNHEM – HOLANDIA”.

17 września 1944. Hogwart. Szkocja

Alastor Moody chyba jeszcze nigdy nie biegł równie szybko. W Hogwarcie nie można było używać aportacji, musiał więc dotrzeć do prywatnego gabinetu Albusa Dumbledore’a w zwyczajny, powiedziałby – mugolski sposób. Ciężko dysząc zatrzymał się przed drzwiami i wysapał hasło. Po chwili wbiegł do niezbyt dużego pomieszczenia, w którym pełno było dziwnych, świecących i mrugających urządzeń. Moody nie chciał znać ich przeznaczenia – sporo z nich było z pewnością niezarejestrowanych, lub nawet nielegalnych. On jednak miał tu jedno zadanie – chronić swojego podopiecznego, a nie aresztować go za łamanie kolejnych dekretów ministerstwa.
- Pokazał się, Albusie – wydyszał.
Dumbledore poderwał się z fotela. Książka, którą trzymał na kolanach fuknęła gniewnie, złożyła kartki i wyraźnie obrażona odpłynęła majestatycznie w powietrzu, kierując się w stronę biurka.
- Gdzie on jest, Alastorze? Pokaż – powiedział podnieconym tonem. Trzymiesięczne wyczekiwanie wyraźnie go już zirytowało.
Moody wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty złożoną wielokrotnie płachtę pergaminu. Rozłożył ją na stoliku, stojącym przy biurku, i stuknął różdżką w mapę. Ta natychmiast rozjaśniła się rysunkami. Widniała na niej część jakiegoś nizinnego kraju – pocięta wieloma rzekami i kanałami. Z północnego wschodu na południowy zachód przesuwała się po niej niewielka, czarna sylwetka.
- To on, nareszcie – mruknął Dumbledore. Wyprostował się i jednym machnięciem różdżki przywołał do siebie podróżny płaszcz i tiarę (za oknem, jak przystało na wrzesień na Wyspach, lało jak z cebra). – Myślę, Alastorze – uśmiechnął się do Moodego i mrugnął okiem – że najwyższy czas złożyć wizytę panu zastępcy dyrektora Departamentu Tajemnic. Upoważnił mnie do nachodzenia go o każdej porze dnia i nocy, jeśli tylko zlokalizujemy naszego ptaszka. Powinien więc być zadowolony z naszych odwiedzin...



ROZDZIAŁ III

17 września 1944. okolice Arnhem. Holandia.

Tom lubił latać na miotle. Nie miał ku temu zbyt wielu okazji – nauczył się tej sztuki dopiero w szkole magii, nigdy nie należał do domowej drużyny quiddicha – nie miał więc możliwości częstego treningu. Ale lubił tę specyficzna samotność w górze, szum powietrza w uszach i zmieniające się przed oczami położenie horyzontu. Miotła na której leciał była może nieco kanciasta – ale wykończona w każdym szczególe i na pewno niezawodna – typowa, niemiecka robota.
Grindewald kazał mu właśnie na miotle polecieć w okolice pola bitwy. Jak stwierdził – użycie świstoklika lub aportacji byłoby zbyt niebezpieczne z powodu zmieniającej się sytuacji - tak jakby mugole mogli zrobić coś złego JEMU – Tomowi Marvolo Riddle...
Zbliżał się już do miejsc, gdzie toczyła się walka – z daleka widział szaroniebieską wstęgę rzeki – to musiał być Dolny Ren. Coraz lepiej słychać też było odgłosy walki – eksplozje, po których podnosiły się fontanny ziemi, odgłosy, jakby przeciągano patykiem po drewnianym parkanie (Riddle nigdy wcześniej nie słyszał detonacji pocisków artyleryjskich i broni automatycznej). Leciał dość wysoko, chciał zobaczyć jak najwięcej.
Nagle z pobliskiego cumulusa wyleciał w jego stronę samolot. Dziwny – poruszał się prawie bez dźwięku – słychać było tylko szum przecinanego powietrza. Wyglądał jak olbrzymi, brzydki, brunatnozielony ptak, z wymalowanymi na burtach i skrzydłach niebiesko – biało – czerwonymi kokardami. Kierował się wyraźnie w jego stronę – i choć młodego czarnoksiężnika chroniło Zaklęcie Niewidzialności (tego zdążył już nauczy go mistrz), Riddle odruchowo uchylił się przed zderzeniem. Zrobił ostry zwrot - i o mało nie zderzył się z drugim, podobnym latającym aparatem – z pewnością wytworem mugoli. Śmieli mu wejść w drogę...
Wyszarpnął z kieszeni różdżkę. Jedno zaklęcie – i w przedniej części bliższego samolotu widniała wielka dziura. Ze zdziwieniem Tom zobaczył ludzi siedzących wewnątrz tej latającej machiny. Mugoli – zapewne żołnierzy brytyjskich. Mugolskich Anglików, takich jak jego znienawidzony ojciec...
Kolejne zaklęcia posypały się jak grad. Obydwa samoloty runęły w dół jak kamień i chwilę później roztrzaskały się na podmokłych łąkach. Nikt nie mógł wyjść z tego żywy. Królewskie Siły Powietrzne straciły właśnie dwa szybowce desantowe Horsa, które zabłąkały się za daleko od strefy lądowania...
Dziesięć minut później Tom wylądował tuż przy nabrzeżu Dolnego Renu. W najbliższym domu ukrył swą miotłę, zabezpieczywszy ją zaklęciem. Z miejsca, które wybrał na punkt obserwacyjny, widać było doskonale potężne przęsła wielkiego, betonowo - żelaznego mostu drogowego, łączącego dwie dzielnice Arnhem. Po jednej stronie widać było angielskich żołnierzy w łaciatych kombinezonach i czerwonych beretach, lub łatwych do rozpoznania płaskich hełmach. Po drugiej stronie w zakamarkach i załomach murów kryli się ludzie w czarnych lub szarozielonych mundurach. Niektórzy nosili garnkowate hełmy, inni czarne berety z charakterystycznym emblematem dwu błyskawic. Ze swojego miejsca Tom mógł bez kłopotu obserwować starcie 1 Dywizji Spadochronowej Armii Brytyjskiej z jednostkami 9 i 10 Dywizji Pancernej Waffen SS. Ale pora teraz była na wykonanie zadania. Popatrzeć, jak mugole wybijają się nawzajem, można było później.
Tom skierował różdżkę na najbliższą chmurę i wymówił Zaklęcie Pogodowe. Obłok, który jeszcze przed chwilą przypominał spacerującego po niebie puchatego baranka, zmienił kolor na szarosiny – zaczął rosnąc i puchnąć. Wkrótce przesłonił pół nieba – a rozciągał się coraz bardziej na południowy zachód i zachód. Lunął deszcz. Jednego Tom mógł być pewien – nawet dobry czarodziej na miotle miałby teraz problemy z lataniem. A cóż dopiero zwykli mugole...Taka pogoda powinna utrzymać się do zmroku, co miało nastąpić już wkrótce. A jutro Tom ponowi zaklęcie...

17 września 1944. Arnhem. Holandia. Na drugim brzegu Renu.

Generał Robert Urquahart nie miał powodów do zadowolenia. Jego dywizja, zamiast uderzyć w pustkę, wylądowała niemal na głowach 2 dywizji przeciwnika. Co prawda rozproszonych i pozbawionych większości sprzętu, ale walczących z determinacją. Potrzebował rozpaczliwie uzupełnień – w Wielkiej Brytanii na hasło do odlotu czekały dalsze jednostki - 4 Brygada Spadochronowa i 1 Polska Samodzielna Brygada Spadochronowa. Zamiary alianckich sztabowców pokrzyżowała jednak pogoda – zarówno nad Anglią, jak i nad Holandią wisiała gruba warstwa chmur i lał rzęsisty deszcz. Urquahart odwrócił głowę znad mapy, w która wpatrywał się przez dłuższą chwilę, spojrzał w niebo, a następnie zagadnął stojącego obok dowódcę jednej z jego brygad – Pipa Hickesa.
- Pip, pogoda sprzysięgła się przeciwko nam. Nie sądzisz, że jakieś ciemne moce pomagają tym cholernym szwabom?


18 września 1944. Londyn.

Korneliusz Knot z pewnością nie wyglądał na zachwyconego wizytą dwóch niespodziewanych gości. Z trudnością podniósł głowę z poduszki i rozejrzał się nieco półprzytomnie po swojej sypialni. Alastor Moody swoim zwyczajem stanął w kącie bez ruchu. Dumbledore natomiast usiadł w stojącym niedaleko łóżka fotelu i wyraźnie czekał na odzyskanie przez gospodarza pełni władz umysłowych. Nie było to łatwe – w końcu dochodziła druga w nocy.
-Co...co tu robicie.. o tej porze... – wyraźnie mówienie też nie przychodziło Knotowi łatwo. – Macie szczęście, że nie potraktowałem was jakimś zaklęciem.. Składać wizyty w środku nocy...
- Do zaklęcia potrzebowałbyś tego, Korneliuszu – uprzejmym tonem powiedział Dumbledore i podał Knotowi różdżkę – jego własną. – Alastor wyjął ci ją spod poduszki, zanim cię obudziliśmy. Tak, na wszelki wypadek.. A teraz bądź uprzejmy wstać i załatwić nam natychmiastową audiencję u ministra. Mamy mu cos ciekawego do powiedzenia.
Knot poderwał się na równe nogi, z rozmachu gubiąc cytrynowego koloru szlafmycę. – Znaleźliście Podróżnego ? – krzyknął, aż siedząca nad kominkiem sowa otworzyła oczy i wygruchała coś – raczej nieuprzejmie.
- Owszem. Ale to chyba powinno pozostać tajne, więc bądź uprzejmy mówić nieco ciszej – burknął z kąta Moody.
- Tak, oczywiście, natychmiast – Knot wyraźnie podniecony, krzątał się po pokoju, jednocześnie naciągając ubranie na pidżamę i próbując coś napisać na dwu kawałkach pergaminu. Wepchnął je sowie w dziób – ta natychmiast wyleciała przez otwarte okno. Po kilku minutach powróciła, niosąc wąski pasek z odpowiedzią. Knot wyrwał sowie pergamin - przeczytał go łapczywie i uśmiechnął się.
- Minister Redgrave już na nas czeka. Wezwał też szefa Wydziału Uderzeniowego Departamentu Tajemnic. Znacie Haralda Weasleya?
Podróż do gabinetu Ministra magii odbyła się błyskawicznie, użyli do tego celu alarmowego świstoklika. Knot był z niego bardzo dumny, pozwalał mu wszak na dostęp do Redgrave’a w dowolnej chwili. Gdy wstali z pięknie ozdobionego parkietu, gospodarza nie było jeszcze w gabinecie. Moody obejrzał wszystkie kąty, po czym stanął w pobliżu drzwi, Dumbledore wyczarował dzbanek herbaty i filiżanki i usiadł naprzeciw biurka, zaś Knot jak oszalały biegał po całym pomieszczeniu. Redgrave przyszedł po kilku minutach – starannie ubrany. Towarzyszył mu dość wysoki czarodziej w okularach, z bujną rudą fryzurą.
- Witam panów. O – widzę, że ktoś pomyślał o herbacie, przyda się nam o tej porze... – minister usiadł w swoim fotelu za biurkiem – Siadajcie, moi drodzy. Alastorze, Albusie – znacie Haralda, prawda?
- Oczywiście, panie ministrze, byliśmy razem w Gryffindorze, ja co prawda w sporo starszej klasie – powiedział Dumbledore – dla Alastora Harald jest szefem – więc raczej też go zna... Przejdźmy może od razu do rzeczy. Namierzyliśmy Podróżnego.
- Gdzie jest? – zapytał Redgrave, a Knot z ciekawości niemal pożarł wzrokiem hogwarckiego nauczyciela .
- Przeleciał z centralnych Niemiec do Holandii, sądzimy, że użył miotły. Wylądował w mieście Arnhem i myślę, że do tej pory tam przebywa – Dumbledore spojrzał w stronę Moody`ego, który kiwnął potakująco.
- W Arnhem, mówisz Albusie?... Ciekawy zbieg okoliczności.. – Redgrave wydawał się być autentycznie zaskoczony. Zamilkł, przez chwilę wyraźnie coś rozważał.
- Sprawa jest chyba poważniejsza, niż przypuszczaliśmy. Dwie godziny temu byłem u premiera. Poinformował mnie on, że mugolskie wojska – nasze i amerykańskie – uderzyły właśnie na Holandię z powietrza, korzystając z urządzenia pozwalającego na powolne opadanie – nazywa się to chyba „spadochronem”. Zaskoczyli Niemców – ale od popołudnia nad Holandią załamała się pogoda – nie można dostarczyć posiłków. Premier, pytał, czy możemy jakoś pomóc – obiecałem to rozważyć. Tymczasem okazuje się, że najprawdopodobniej załamanie pogody wywołał podopieczny Grindewalda... Możemy pomóc brytyjskim żołnierzom, albo dopaść Podróżnego... Albo jedno i drugie razem.
- Nie możemy, sir. – powiedział cicho Dumbledore. – Albo jedno, albo drugie...
- Dlaczego tak sądzisz, Albusie? - zdziwił się Redgrave. Dumbledore położył palec na ustach i pokazał głową w kierunku Knota i Weasleya.
- Dosyć już tych twoich zasad bezpieczeństwa, Albusie. Nie pora na zabawę w Lawrence’a z Arabii. Swoją drogą, jak mugole nie wpadli na to ,że był naszym agentem... Ale, to nie na temat. Mów, Dumbledore. Od teraz Harald i Korneliusz mają pełny dostęp do tej sprawy.
- Jak pan sobie życzy, panie ministrze. Nie możemy pomóc mugolom i namierzyć Grindewalda jednocześnie. Gdybyśmy przełamali zaklęcie pogodowe, Grindewald lub Podróżny natychmiast zorientują się, że w pobliżu działa jakiś wyszkolony czarodziej – i zwinie manatki, zanim zdążymy ustalić, gdzie leci. Dlatego właśnie powiedziałem, że albo jedno, albo drugie. Decyzja należy do pana – możemy przełamać zaklęcie, albo kontynuować nasz plan.
Redgrave przez dłuższą chwilę wpatrywał się w stos pergaminów na jego biurku. Wreszcie podniósł wzrok.
- Grindewald stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla całego naszego świata – porażka mugoli w Holandii nie. Nie mamy wyboru, panowie. Kontynuujemy plan Podróżny. Haraldzie – jakie siły mamy do dyspozycji?
- Hmm, no , mamy problem... – wymruczał szef Wydziału Uderzeniowego, wyraźnie skonfundowany. - Nasze brygady uderzeniowe poniosły ostatnio spore straty..
- Przecież, mówiłeś, że w gotowości mamy co najmniej dwie grupy – Knot zerwał się z fotela – Co z Trójką?
- No cóż, Korneliuszu – jak pamiętasz, sam ich wysyłałeś do Grecji, Jugosławii, a ostatnio do Francji, wszędzie współpracowali z mugolami. Dowódca grupy, Keith Mallory został ranny w ostatniej wyprawie – ciągle jest w św. Mungo... Andrea Stavros poprosił o urlop dla uregulowania spraw rodzinnych i zaszył się gdzieś na greckich wyspach. Nie mamy z nim szybkiego kontaktu. Sowa leciałaby kilka dni... W Londynie jest jedynie ten Amerykanin Dusty Miller...
- A co z grupą Smitha? – Knot był wyraźnie wściekły – zwłaszcza, iż Dumbledore spoglądał na niego spod oka, jakby chciał powiedzieć „A nie mówiłem?”
- Niestety, Smith i Shaffer są wyłączeni z akcji. Smith podczas ostatniej misji musiał użyć Zaklęcia Przyczepnego podczas walki na dachu kolejki linowej. Chyba coś poszło nie tak, bo do tej pory nie może nawet wejść na schody... A Shaffer musiał wracać do Ameryki – tamtejszy Wydział chciał wysłać go na Filipiny.
- Przepraszam, panowie, ale przysłuchując się waszej rozmowie dowiedziałem się właśnie, że nie mamy ludzi do przeprowadzenia naszego planu. Czy tak? – minister nie ukrywał irytacji.
- Niezupełnie, sir – Dumbledore nadal wydawał się spokojny. – Nie potrzebujemy wielkiej liczebnie brygady. Z tego, co powiedział Harald wynika, że możemy liczyć na Dustego Millera – tak się składa, że go znam... A jest jeszcze przecież Alastor. Poradzimy sobie. Proszę tylko wydać polecenie.
Redgrave wstał z fotela. Przez chwilę spacerował po pokoju, rozmyślając nad czymś. W końcu zatrzymał się – i nawet uśmiechnął.
- W porządku, panowie. Nie mamy wyboru. Haraldzie, proszę wezwać tego Millera. Niech razem z Moodym ruszają jak najszybciej do Holandii. Szkoda każdej godziny.



--------------------
Przewróciło się, niech leży.

Głupota nie boli, ale męczy bliźnich...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 24.05.2024 03:37