Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach
Anulcia |
![]() ![]()
Post
#1
|
Iluzjonista Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 116 Dołączył: 17.09.2004 Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska ![]() |
Witam
![]() Długo się wahałam, czy umieścić tutaj pierwszą część tego ff, ponieważ kiedy powstawała, nie myślałm o tym, żeby to gdzieś zamieścić. Jest to mój debiucik, jeśli chodzi o pisanie samodzielne, więc naprawdę zależy mi na Waszej szczerej opinii. Proszę Was, abyście powiewdzieli, co tu jest źle, co Wam sie ew. nie podoba. Będę naprawdę wdzięczna za wszystkie, nawet te niezbyt pochlebne komentarze. Uwielbiam historie o Huncwotach, toteż tworzenie tego parta było dla mnie bardzo miłe i mam nadzieję, że da sie go przeczytać. Oddaję to teraz w Wasze ręce. Pozdrooffka od Anulci ![]() PART 1. Kolejny pogodny dzień września dogasał już powoli, słońce leniwie chowało swe oblicze za horyzontem, pojawiały się pierwsze gwiazdy. Przypomniała jej się piosenka, którą słyszała niegdyś w mugolskim radiu - ,,Tam, gdzie dzień spotyka noc”. Była to niewątpliwie jej ulubiona pora dnia, kiedy dwie tak wielkie sprzeczności: noc i dzień, ciemność i jasność, czerń i biel, łączą się ze sobą i powstaje wówczas coś tak subtelnego, jak ten oto najzwyklejszy zachód słońca. ,,Jest w tym jednak jakaś tajemnica” – pomyślała. Lily siedziała nad brzegiem jeziora, na wielkim kamieniu i obserwowała w niemym zachwycie połyskującą barwami złota i czerwieni taflę wody. Lubiła marzyć. Często zatapiała się w swoich myślach na tyle głęboko, aby na jakiś czas stracić kontakt z Ziemią. Niestety nierzadko zdarzało jej się to podczas zajęć w szkole, a wtedy z cudownej krainy przywoływał ją do rzeczywistości głos któregoś z nauczycieli lub ostrzegawczy syk Alice. Tym razem była to jej mała brązowa sóweczka, która lekko przysiadła na jej kolanach. Do nóżki miała przywiązany liścik. - Jak się masz, Płomyczku? - szepnęła dziewczyna, odwiązując karteczkę, zaadresowaną pochyłym, ozdobnym pismem. W miarę zagłębiania się w jej treść oczy Lily robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta powoli rozchylały się ze zdumienia. Po przeczytaniu listu jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, aż nagle zerwała się z miejsca, zapominając, że na jej kolanach wciąż siedzi sówka i nie zważając na jej gniewne pohukiwania pobiegła szybko do zamku. Kiedy po 10 minutach wpadła do pokoju wspólnego Gryfonów, wciąż ciężko dysząc, od razu spostrzegła Alice siedzącą przy stoliku pod samym oknem i skrobiącą zawzięcie wypracowanie na transmutację. Na widok miny przyjaciółki odłożyła kartkę. - Nic nie mów! Niech zgadnę…hmmm…możliwość pierwsza: wygrałaś milion galeonów w Magicznego Totka. Możliwość druga: twoje urodziny nadeszły pół roku wcześniej niż zwykle. Możliwość trzecia: niejaki David Parker pomachał\mrugnął\uśmiechnął się do ciebie. Pomyślmy… czyżby to była odpowiedź trzecia? Lily zarumieniła się, a oczy jej pojaśniały. – Niejaki David Parker zaproponował mi wspólne wyjście w sobotę do Hogsmeade. Tym razem to Alice osłupiała i przez chwilę po prostu zapomniała, jak się posługuje językiem, co zdarzało jej się bardzo rzadko. - Żartujesz? Idziesz na randkę z Davidem Parkerem? TYM Davidem Parkerem, który jest kapitanem i szukającym Krukonów i absolutnie najbardziej interesującym facetem, jakiego widziała ta szkoła (pomijając Blacka, ale on szczerze mówiąc zalicza się raczej do trochę wyrośniętego dziecka)? – pióro wypadło jej z ręki. – Zobaczysz, że za to jutro jego fanki rzucą się na ciebie przy śniadaniu w celu zasztyletowania lub innej okrutnej formy zamordowania cię… - Alice, to NIE JEST randka! – przerwała jej Lily - My tylko po prostu…jeśli w ogóle dojdzie to do skutku… będziemy rozmawiać i chodzić po sklepach, to wszystko. Jeśli w ogóle to nie jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. I na razie tylko mi to zaproponował. Alice najwyraźniej zignorowała dwa ostatnie zdania. - Jasne! Może po prostu chcesz kupić sobie jakieś fajne, nowe ciuchy, a on ci ma doradzać w sprawie koloru? Faceci i chodzenie po sklepach. Mów, co chcesz, ale ja i tak wiem, że w sobotę masz randkę i to z DAVIDEM PARKEREM! – powiedziała Alice, każdy kolejny wyraz wypowiadając odrobinę głośniej od poprzedniego, tak, że po jej ostatnim zdaniu w pokoju wspólnym zrobiło się tak cicho, że słychać było trzaskanie ognia w kominku i słodki, donośny głosik Alice, rzecz jasna. - No cóż, subtelność wypowiedzi chyba nigdy nie była moją mocną stroną – dodała zmieszana patrząc na pary wlepione w nią i Lily oczu, szczególnie tych należących do dziewcząt. Przez następną godzinę Lily zmuszona przez koleżanki opowiadała o niejakim Davidzie, pożeraczu niezliczonych, niewinnych dziewczęcych serc wszystko, co sama wiedziała. Ze dwadzieścia par uszu młodych Gryfonek teraz łowiących każde jej słowo nie było w stanie usłyszeć już żadnych innych dźwięków. Do czasu. Nagle salonem wstrząsnął mały wybuch, a spowodowany przez nikogo innego jak Syriusza Blacka (nazywanego także czasami przez niektórych ,,trochę wyrośniętym dzieckiem”) i Jamesa Pottera – dwóch z legendarnej czwórki Huncwotów we własnych osobach. Pochylali się oni nad leżącym na środku pokoju półprzytomnym Glizdogonem – miał on usmoloną twarz, włosy sterczały mu na wszystkie strony świata, a ich mała kępka na czubku jego głowy – mówiąc najprościej – została spalona na popiół. Tak więc Peter wyglądał jeszcze żałośniej, niż zazwyczaj (jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe). Część osób zaczęła się śmiać, a część miała trochę przerażone miny. - Peter! Peter! No i widzicie, co tym razem żeście narobili? – wrzeszczał teraz na Syriusza i Jamesa Remus, który do tej pory udawał, że czyta jakąś opasłą księgę z zaklęciami. Na jego piersi połyskiwała odznaka Prefekta Naczelnego. Jego wrzaski skutecznie doprowadziły Petera do stanu świadomości – powoli otworzył oczy. - No i widzisz Luniaczku, jak zwykle nic mu nie jest, po co się tak denerwować? Złość piękności szkodzi – zaśmiał się pogodnie Syriusz, choć widać było, że odczuł ulgę. - Glizdogonie, naprawdę, niesamowity efekt! Może nie taki, jak na początku przewidywaliśmy… Wyglądasz teraz bardziej…. eee… osobliwie! Sam zobacz. – James podał Peterowi wyczarowane lusterko. Glizdogon, który właśnie zdążył usiąść, zobaczywszy swoje odbicie znowu zemdlał, co wywołało nową salwę śmiechu niektórych Gryfonów. - Trzeba będzie go docucić raz, a dobrze – powiedział James. Machnął różdżką i w powietrzu pojawiło się wiadro z wodą. Chwycił je i już zamierzał zafundować Peterowi zimną kąpiel za friko, gdy… - Potter! Zostaw to! James obejrzał się. To krzyknęła Lily. Na to właśnie czekał. - Och, Evans, naprawdę nie widzę powodu, aby zamartwiać się biednym Glizdogonem. – zaśmiał się James. - Chłodny prysznic nie zaszkodzi, a w niektórych przypadkach może nawet pomóc. - Musicie go zaprowadzić… a raczej przelewitować do skrzydła szpitalnego. – zignorowała go Lily – Nie wygląda najlepiej – dodała, zerkając na Petera, z którego wciąż dymiło. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Po chwili odezwał się niepewnie Remus. - W porządku, ja się nim zajmę. Wyciągnął różdżkę, i wypowiedział zaklęcie, celując nią w nieprzytomnego Glizdogona, który po chwili uniósł się w powietrze, po czym obaj zniknęli w dziurze pod portretem. Lily odwróciła się i mrucząc coś do siebie, co brzmiało jak ,,żałosne” i ,,idiotyzm”, odeszła szybkim krokiem do dormitorium dziewcząt. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na opowiadanie koleżankom o Davidzie. Za oknami zrobiło się już zupełnie ciemno, w szyby uderzał wiatr. Na klatce schodowej było zimno. Weszła do sypialni i usiadła na swoim łóżku. Nienawidziła Jamesa. Nienawidziła go, odkąd tylko pamiętała. Cała ta jego mała banda (no, może z wyjątkiem Remusa) z nim i z Blackiem na czele wciąż robiła wszystkim te ich głupie kawały, które zazwyczaj śmieszyły tylko ich. Ale szczególnie on był zawsze taki dumny, pewny siebie, przekonany o swojej absolutnej doskonałości. A w istocie był tylko aroganckim, znęcającym się nad słabszymi, zarozumiałym szmatławcem – tak, kiedyś już mu to wygarnęła, zdaje się, dwa lata temu, nad jeziorem. Ale od tego czasu nie zmienił się wcale. Kiedyś stwierdziła, że traktowanie Pottera jak powietrze, będzie najlepszym rozwiązaniem, aby wreszcie dał spokój, i tej zasady postanowiła trzymać się nadal. *** James wpadł do swojego dormitorium i w napadzie furii kopnął w najbliższą szafkę nocną, (nawiasem mówiąc należącą do Syriusza) która otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. ,,No tak, przecież ją zaczarowałem”– pomyślał. W tej samej chwili do sypialni wszedł Syriusz. - Co ona sobie w ogóle wyobraża! Że będziemy słuchać jej rozkazów, czy jak?! Że będzie nam mówić, co mamy robić?! – Rogacz zaczął wykrzykiwać całą swą złość. - Stary, uspokój się! Jest Prefektem! Poza tym może tym razem faktycznie troszkę przesadziliśmy. Ale tylko troszkę! – dodał szybko widząc minę przyjaciela. – A tak w ogóle, to co to było za zaklęcie? Miało przecież pokręcić te nędzne włosiny Glizdogona w francuskie, urocze loczki! A co z tego wyszło, to już sami widzieliśmy – bardzo malowniczy efekt! - Moja mama często używała tego zaklęcia, kiedy wychodziła z ojcem na jakieś przyjęcia. Sam widziałem! - Może działa ono tylko na kobiety? A co do Evans, to jak nadal będziesz się zachowywał jak ostatni kretyn i za każdym razem, kiedy ona znajduje się w pobliżu robił z siebie tzw. cyrk, to nie dziw się, że prędzej wolałaby się umówić ze Smarkiem, niż z tobą! Może byś tak po prostu z nią porozmawiał? Tak, wiem, wiem! Mówiłem ci to już niezliczoną ilość razy, ale ty zdaje się jesteś głuchy, czy jak?! W każdym razie najwyraźniej jeszcze nic przez te ładnych parę latek do ciebie nie dotarło. - Nic mnie to nie obchodzi – powiedział niezbyt przekonującym głosem James. - Oczywiście – Łapa zrobił znudzoną minę i wzniósł oczy ku niebu. Zaniechał dalszego drążeniu tego tematu, wiedząc, że i tak to nic nie da, oraz że jest to całkowicie bezsensowne i bezcelowe. James podszedł do okna i spojrzał w niebo. - Myślisz, że naprawdę umówiła się z Parkerem? – zapytał po chwili, ale głos miał już łagodniejszy. - Nie wiem, możliwe… ale może tak tylko gadały. Wiesz, jakie są dziewczyny. – odparł niezbyt pewnie Syriusz. James nadal wpatrywał się w niebo, ale myślami był daleko stąd. Po chwili powróciły do niego słowa Syriusza. A jeśli ma rację? Weźmy np. takiego Parkera: miał zawsze dziewczyn na pęczki, a zawsze jest taki poważny, żeby nie powiedzieć wręcz ,,dostojny”. Może rzeczywiście robienie z siebie przysłowiowego cyrku nie daje najlepszych efektów. Być może doszedł do tego mądrego wniosku późno, zbyt późno, ale może jeszcze nie wszystko stracone? Glizdogon musiał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze przez kilka dni. Kiedy Remus go tam przyprowadził (a raczej przelewitował), szkolna pielęgniarka jak zwykle na widok któregoś z Huncwotów załamała ręce, mruknęła coś w stylu ,,Tego właśnie się spodziewałam” i natychmiast wpakowała nieprzytomnego Petera do łóżka. Następnego dnia odwiedzili go przyjaciele, ale nie byli pewni, czy dotarło do niego choćby jedno ich słowo. Wpatrywał się tępo w sufit, czasami tylko zakasłał i wówczas z ust buchały mu gęste kłęby pary. - Ale chyba nie jest z nim gorzej, niż wtedy, gdy próbowaliście go zamienić w zegar ścienny z kurantem? – zaniepokoił się Remus. - Chyba nie, wtedy cały czas coś w nim tykało, a o dwunastej kukała ta piekielna kukułka! Pamiętacie, jak kiedyś zakukała na transmutacji? – zaśmiał się Syriusz - Taaa, a McGonagall zapytała go, którą mamy teraz godzinę – a on na to, że nie wie, bo zegarek zostawił w sypialni! Salę szpitalną wypełnił radosny śmiech trzech Huncwotów. - Jak myślicie, puszczą go na mecz? – zapytał Remus, kiedy opuścili szpital i udali się na zaklęcia. - Jasne, to przecież dopiero za dwa tygodnie! Pierwszy mecz w sezonie. – powiedział James, a oczy mu błyszczały – W tym roku na pewno zdobędziemy puchar! To ostatnia szansa! – zatrzymał się po środku korytarza tak nagle, że kilka osób idących za nimi wpadło na niego. Do dziś nie mógł sobie darować zeszłorocznej przegranej Gryffindoru. Do dziś się za to obwiniał. - Rogacz! Dajże spokój. Przecież wiesz, że to była wyjątkowa sytuacja. Przecież naprawdę miałeś ważny powód! – powiedział szybko Syriusz, pociągając przyjaciela do przodu za rękaw szaty – Nawet nie ma o czym gadać! No rusz się wreszcie, bo powodujesz mały korek! Kiedy doszli do korytarza prowadzącego do klasy zaklęć, dogonił ich Mark Lewis – kapitan drużyny Gryfonów i zwrócił się do Jamesa: - Gdzie ty byłeś? Wszędzie cię szukałem. Złe wieści – właśnie się dowiedziałem, że nastąpiła mała zmiana planów – w najbliższym meczu nie gramy z Puchonami. Podobno ich szukający ma jakąś kontuzję, a nie mają rezerwy. A ja zawsze powtarzałem, tak po dobroci, z czystych intencji temu ich, pożal się Boże, kapitanowi, że powinni mieć rezerwę! Ale on upierał się, że i tak nie wystawiłby innego składu. No cóż, tak czy inaczej gramy z Krukonami, a wiesz dobrze, że Parker nie odpuści. Musimy trenować teraz więcej i ciężej, Krukoni są za dobrzy… Ale James nie słuchał już jego monologu. Właśnie zobaczył Davida Parkera w dalekim końcu korytarza, ale nie był on sam (co nie było znów żadną nowością). Rozmawiał z pewną dziewczyną, którą James rozpoznałby wszędzie: miała ciemno rude włosy, jasne błyszczące szmaragdowozielone oczy, które teraz śmiały się wesoło i zarumienione bardziej, niż kiedykolwiek policzki. Poczuł, że wnętrzności całkiem mu zdrętwiały. ,,A jednak to prawda” – pomyślał. *** Lily i Alice wyszły po śniadaniu z Wielkiej Sali, wspięły się po marmurowych schodach, podążając na lekcję zaklęć. - Jak myślisz, stary Flitwick chyba nie urwie mi głowy za to, że mam tylko trzy stopy pergaminu wypracowania, kazał napisać cztery. No cóż, w każdym razie tak łatwo się nie dam! – paplała wesoło (jak zwykle zresztą) Alice – Za to na transmutacje odwaliłam dwie dodatkowe stopy o przemianach błyskawicznych. Aha, mam nadzieję, że jutro będzie ładna pogoda… No wiesz, sobota! Na ,,robienie zakupów” z niejakim Dav… Eee… Lily, – ton głosu Alice nagle zmienił się z beztroskiego, na taki, który beztroskim na pewno być nie mógł – zostawiłam na śniadaniu moje wypracowanie na zaklęcia, zaraz wracam! Zapatrzona w okno i pogrążona w marzeniach Lily, zanim się obejrzała, jej przyjaciółki już nie było. Ale kiedy podniosła wzrok, zrozumiała prawdziwą przyczynę czmychnięcia Alice. Przed nią stał nikt inny, jak wspomniany już wielokrotnie Dave P. we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy go widziała, utwierdzała się w przekonaniu, dlaczego każda dziewczęca duszyczka dałaby się pokroić na drobniuteńkie kawałeczki za chociażby jedno jego spojrzenie lub uśmiech. Miał falujące brązowe włosy opadające mu na czoło, czarne oczy, błyszczące, jak dwie gwiazdy pośród ciemnej nocy. Jego twarz miała coś w sobie jakby z romantyczności i… melancholii. Jak bohaterowie tych wszystkich ckliwych romansów, które Alice czytała nałogowo, a potem opowiadała o nich każdemu, kto chciał jej wysłuchać. Ze swoją książką od zaklęć pod pachą wyglądał teraz, jak prawdziwy rycerz… no, powiedzmy rycerz intelektualista. ,,Wcięło mu tylko gdzieś białego rumaka” – jak często mawiała Alice. - Hej Lily! Czy… - zaczął. Jego głęboki, czysty głos również brzmiał niesamowicie tajemniczo i intrygująco. Ale dziewczyna najwyraźniej postanowiła uprzedzić fakty. - Och, cześć! Tak, dostałam twój list. Płomyczek mi wczoraj przyniósł. To naprawdę miłe z twojej strony! I oczywiście chętnie wybiorę się z tobą jutro do Hogsmeade. Niedobrze… Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego? – myślała gorączkowo. David rzeczywiście przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w Lily. Po chwili powiedział powoli: - Eee… Ja tylko chciałem spytać, czy pożyczyłabyś mi ,,Teorię średniowiecznej transmutacji”, słyszałem, że masz, a w bibliotece nie ma. – w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie. Lily poczuła, że na swojej twarzy mogłaby z powodzeniem usmażyć teraz jajko. - Ty… nie wysyłałeś żadnego listu? - w jej biednej głowie przewijało się teraz milion poplątanych myśli, ale najwyraźniej kołatała jej się jedna z nich: ,,Dorwać Alice i obedrzeć ją ze skóry”. Chłopak chyba dostrzegł gonitwę jej myśli i rzekł: - No… nie. Ale skoro mówiłaś już o jakimś wypadzie do wioski, to może zechciałabyś wybrać się tam ze mną jutro? Skoro proponuje mi to tak urocza istota… – zaśmiał się serdecznie – No więc? - Eee… oczywiście, bardzo chętnie. – odpowiedziała niepewnie Lily, nadal czując się okropnie, ale kiedy chłopak mrugnął do niej i odszedł, poczuła ulgę. ,,Uff, przynajmniej nie jest zły, to już coś…” - pomyślała. Jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nie dostrzegając wzroku dziewczyn z Rawenclawu, w którym czaiła się żądza mordu, a co gorsza, skierowanego w jej stronę. CDN... ... jeśli Wam się spodoba oczywiście ![]() Ten post był edytowany przez Anulcia: 21.11.2004 12:47 -------------------- Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]
--------------- ![]() |
![]() ![]() ![]() |
Anulcia |
![]()
Post
#2
|
Iluzjonista Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 116 Dołączył: 17.09.2004 Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska ![]() |
No, po dłuuuuuugiej przerwie (nie mogłam postować :]) mogę wreszie wkleić kolejne części PŻ.
Życzę miłej (?) lektury. ![]() CZĘŚĆ 5. Nadszedł październik, przynosząc ze sobą chłodne noce i pochmurne dni. Niebo codziennie było zasnute ołowianymi chmurami, raz po raz zrywał się silny wiatr, który omiatając błonia następnie nacierał na grube mury zamku. Lecz ani kiepska pogoda, ani nawał prac domowych, jakie nękały uczniów Hogwartu, nie były w stanie zakłócić radosnego podniecenia, które zwykle wyczuwało się przed meczami quidditcha. W kątach korytarzy widywano kilkuosobowe grupki, zawzięcie dyskutujące i licytujące się o zwycięstwo którejś z drużyn. Nierzadko wynikały z tego zaskakujące, niecodzienne incydenty. Tak więc kilka dni przed meczem do skrzydła szpitalnego trafili na przykład uczniowie porośnięci gęstym mchem, innym z głowy odstawały różnego rodzaju odnóża, a niektórzy nosili ślady zwykłych, mugolskich bójek. Zawierano także mnóstwo zakładów, obstawiając zwycięstwo jednego z domów. Zwykle zakładano się o kilka galeonów, kolekcję kart z czekoladowych żab, garść żabiego skrzeku, skrzynkę kremowego piwa lub turbocytrynówek, lub o inne tego typu rzeczy. Kiedy James, Syriusz, Remus i Peter zmierzali na lekcję transmutacji, Łapa po raz tysięczny wyrzucał sobie w duchu, co go podkusiło, by zakładać się o cokolwiek z Evans. Wtedy zobaczyli Ellie McKinnon, idącą dumnie w przeciwnym kierunku, spoglądającą dookoła z wyższością. Jej odstające łopatki wyraźnie rysowały się pod szatą, a aż zanadto uwydatnione kości policzkowe i mocno wysunięta do przodu dolna szczęka nadawały jej twarzy bardzo nieprzyjemny wyraz. Kiedy jednak ponury wzrok dziewczyny zatrzymał się na Syriuszu, uśmiechnęła się z satysfakcją, po czym puściła do niego oko i posłała ręką całusa. Łapa rzucił tylko zrezygnowane, szybkie spojrzenie w stronę przyjaciół, po czym chyba zbyt zamaszystym ruchem przykrył ręką oczy, tak, że chlasnął się dłonią w twarz. James spojrzał z politowaniem na Syriusza. Dawno nie widział go w takim stanie. W taki sposób reagował on bowiem za każdym razem, kiedy dostrzegł w pobliżu Ellie. - Łapa! Nie bój nic! W sobotę będzie już po całym tym zamieszaniu i sam przekonasz się, że niepotrzebnie… - reszta słów Rogacza utonęła w donośnym łoskocie, który z pewnością wypełnił pół zamku. To Syriusz, który cały czas szedł, zasłaniając sobie twarz ręką, wpadł na starą zbroję i jednym słowem legł na podłodze jak długi. Sama zbroja jednak zaczęła się niebezpiecznie chwiać, aż w końcu runęła z impetem na biednego, i tak już solidnie poobijanego Łapę. Poszczególne jej kawałki potoczyły się w różne części korytarza, a przyłbica, która wylądowała w kącie, zaczęła nucić coś w takt marszu pogrzebowego. - Cholery można dostać z tymi zbrojami! – Gdzieś z okolic podłogi dobiegł ich rozdrażniony głos Syriusza. – Stoją pośrodku korytarzy i udają… - Łapa, nie pośrodku, tylko pod ścianami, no ale jak się lezie z zamkniętymi oczami… - Zaczęli pospiesznie zbierać poszczególne elementy zbroi, zanim hałas ściągnie do nich woźnego i po uwolnieniu Petera z żelaznego uścisku ręki, która próbowała go cichaczem poddusić, ruszyli dalej (przyłbica zaczęła dla odmiany nucić hymn Francji, a noga przytupywała jej do taktu). James spojrzał przez ramię. W jego oczach pojawiły się nagle złowrogie błyski. Kilka metrów za nimi szedł Severus Snape – głowę miał nisko pochyloną i najwyraźniej starał się nikogo nie zaszczycać swoim ponurym spojrzeniem. Sam fakt, że Snape znajdował się w dość bliskiej od nich odległości, może nie byłby zbyt zastanawiający. Jednak ostatnio natykali się na niego za każdym razem, kiedy wychodzili z Wielkiej Sali, gdy przemierzali szkolne błonia, czy siedzieli w bibliotece (a to zdarzało się naprawdę wyjątkowo rzadko). Krótko mówiąc, można by przypuszczać, że wcale nie były to przypadki. - Zaczekajcie… - szepnął James do przyjaciół i zatrzymał się przy jednym z wysokich okien. Po chwili przeszedł koło nich Severus, nadal nie podnosząc głowy i zatrzymał się kila metrów dalej, szperając w swojej torbie. - Znowu węszy – powiedział półgłosem James, patrząc na Snape’a, który nagle zamarł. Stał do nich tyłem, wiec nie widzieli jego twarzy, ale widać było wyraźnie, że nasłuchuje. - Żałosna pluskwa – warknął Syriusz. - Dość tego! Odszedł kilka kroków od pozostałych. - Szukasz czegoś, Smarku? Snape odwrócił się błyskawicznie, w ręku trzymał różdżkę. Zawsze tak reagował, kiedy któryś z Huncwotów się do niego odezwał – tak, jakby spodziewał się z ich strony ataku. - Nie twój interes, Black – warknął ochryple. W jego oczach nawet z tej odległości można było dostrzec nienawiść. - Ależ jak najbardziej mój, Smarkerusie. Zamiast łazić za nami i wszędzie węszyć, radziłbym raczej przeznaczyć swój cenny czas na szukanie swojego mózgu! Jak myślisz, ile by ci to zajęło? Miesiąc, rok, a może całe lata? – Syriusz uśmiechnął się ironicznie. Ręka Snape’a zacisnęła się na różdżce tak mocno, że całkowicie zbielały mu palce. Zdawał sobie sprawę, że rzucanie jakichkolwiek zaklęć na korytarzu pełnym ludzi w czasie szkolnej przerwy to czysta głupota. - Nie marnuj więc czasu, Smarku – James stanął obok Syriusza. – Być może w czasie wielogodzinnych, bezkresnych, żeby nie powiedzieć bezowocnych poszukiwań mózgu, natrafisz też na jakąś czystą chustkę do nosa. To było by o wiele większym pożytkiem dla ciebie, nie uważasz? Snape nawet nie mrugnął. - Jeszcze… jeszcze się policzymy – mruknął bardziej do siebie niż do nich, po czym odszedł szybko chwiejnym krokiem. - Ostatnio dziwnie się zachowuje, nie uważacie? – spytał Peter, który razem z Remusem dopiero teraz do nich podszedł. Lunatyk prychnął. - A czy on kiedykolwiek zachowywał się nie-dziwnie? James zrobił kwaśną minę. - To proste: założę się, że łazi wszędzie za nami i podsłuchuje, bo myśli, że dowie się, gdzie wymykamy się co mniej więcej miesiąc. Nie ma cudów – musiał to w końcu przecież zauważyć. - Chyba wciąż ma nadzieję, że nas wyleją – powiedział Syriusz, kręcąc głową i wpatrując się w róg korytarza, za którym zniknął Severus. - Biedny Smark, w takim razie naprawdę traci czas! – James zrobił minę, doskonale imitującą uczucie współczucia dla Snape’a. Po chwili rozległ się wesoły śmiech czterech Huncwotów, który natychmiast utonął w gwarze zmierzających na lekcje uczniów. W sobotni poranek James obudził się bardzo wcześnie – na atramentowoczarnym niebie pojawiła się dopiero jasna smuga zapowiadająca nadchodzący wschód słońca. Było tak przed każdym meczem quidditcha, odkąd tylko pamiętał – zupełnie, jakby jego organizm sam już wyczuwał ten dzień. Leżał, wpatrując się w małe, ruchome modele mioteł i planet, unoszące się tuż pod czerwonym baldachimem nad jego łóżkiem. Od czasu do czasu pobłyskiwał gdzieś mały, złoty znicz. Zaczarował te wszystkie przedmioty pierwszego dnia po przybyciu do Hogwartu tego roku. Zawsze to milej było zasypiać, wpatrując się w te różne zabaweczki. Jakieś dwie godziny później czyjś zduszony krzyk wyrwał go z głębokich rozmyślań. Pośpiesznie rozsunął zasłony. Syriusz najwyraźniej gwałtownie zrywając się z łóżka, zaplątał się w kotary i spadł na podłogę. Po chwili, dysząc ciężko, przemówił nieswoim głosem, przerywając co chwila, jakby mu się zbierało na mdłości. - Śniło mi się… że… byłem z Ellie… w kawiarni… w kawiarni pani Puddifoot. Siedzieliśmy przy stoliku i ona… i ona… karmiła mnie ogromniastym ciastkiem z kremem. A na szyi miałem zawiązaną… różową kokardkę - zamknął oczy, oczekując reakcji przyjaciela, lecz kiedy odpowiedziała mu cisza, ciągnął dalej. - Potem… poczułem na nogach coś miękkiego… Zajrzałem szybko pod stolik i… i… - przełknął głośno ślinę i zrobił minę wyrażającą obrzydzenie - zobaczyłem… że… że… mam na nogach włochate, różowe bambosze z pomponikami. - A potem…? – zachęcił go James, który cały trząsł się od powstrzymywanego śmiechu. - No i potem stało się coś dziwnego… nie mogłem nad nimi zapanować… zacząłem stepować, potem… tańczyłem kankana, a na koniec… - ukrył twarz w dłoniach – odtańcowałem Jezioro Łabędzi, kończąc piruecikiem. James słuchał wywodu Łapy, za wszelką cenę walcząc z niekontrolowanym atakiem śmiechu, ale kiedy przed oczami stanął mu widok Syriusza we włochatych, różowych kapciach kicającego w baletowej spódniczce, a na dodatek z kokardką na szyi, po prostu biedaczek nie wytrzymał – starał się jeszcze zamaskować nagły wybuch radości napadem kaszlu, ale nic to nie dało – po chwili śmiał się już swobodnie. Syriusz w międzyczasie podniósł się z podłogi i legł z rezygnacją na łóżku. Po dobrej chwili James uspokoił się nieco i spojrzał na przyjaciela. - Mnie się śniło, że wylądowałem razem z zasmarkanym Smarkerusem na Saharze, a w promieniu stu mil nie było ani jednej chustki do nosa! To jeden z najczarniejszych koszmarów, jakie kiedykolwiek mi się śniły, ale teraz nie śmiem go nawet porównywać do twojego – wyszczerzył do niego zęby. Syriusz sprawiał wrażenie, jakby w ogóle do niego nie dotarło, że James coś powiedział. Rogacz zeskoczył z łóżka i zaczął grzebać w kufrze. Po chwili wyciągnął z samego dna kawał zmiętej do granic możliwości, szkarłatnej tkaniny z naszywką z jego nazwiskiem. Prawdę mówiąc, ktoś inny właśnie jedynie po naszywce mógłby rozpoznać w tym materiale szatę do quidditcha. Tak czy siak należało ją doprowadzić do jako takiego stanu używalności. James rozejrzał się bezradnie dookoła, aż w końcu zatrzymał wzrok na własnej różdżce spoczywającej na stoliku nocnym. Rozłożył szatę na łóżku, po czym chwycił różdżkę. Oto stanął przed czymś, czego kiedyś próbowała nauczyć go babcia – zaklęcia porządkowe. Nigdy mu nie wychodziły, niezależnie od tego jak bardzo się starał. Przyłożył różdżkę do materiału. - Emendo! – mruknął. Nic się nie wydarzyło. A może trzeba to przesylabizować? Z szatami do quidditcha nigdy nic nie wiadomo… - E-men-do! Materiał jak leżał, tak leżał. - Emendo, do cholery! – zniecierpliwiony już James zaczął wymachiwać różdżką, aż nagle szata zaczęła się zwijać, po czym zawiązała się w mocny węzeł. James westchnął. Pozostało uciec się do starych, sprawdzonych sposobów. Obejrzał się i spojrzał na sąsiednie łóżko. Przewracający się z boku na bok Remus owinął się szczelniej kołdrą. - Eee… Remus? – zagadnął dziarskim tonem. Cisza. - Lunatyk…? Słychać było tylko ciche pochrapywanie Franka. - No… tak sobie pomyślałem… że jak będziesz miał chwilkę czasu, to… czy nie mógłbyś… Remus, który najwyraźniej uznał, że udawanie głuchego jak pień całkowicie mija się z celem, otworzył w końcu oczy. - Robię to ostatni raz… ostatni! – tym razem to Remus starał się powstrzymać chichot. - Naprawdę? Och, stary, ratujesz mi życie! – Rogacz rzucił zwiniętą w supeł szatę prosto w ręce Remusa, który właśnie usiadł. Po chwili była już idealnie rozprostowana i złożona w kostkę. James uśmiechnął się z wdzięcznością do swojego wybawcy, który kręcąc głową i mrucząc coś, co brzmiało jak „zawsze to samo”, powlókł się do łazienki. Rogacz spojrzał na Syriusza, który nadal leżał na swoim łóżku wpatrując się w sufit. - Houston do Łapy, Houston do Łapy, Łapa zgłoś się! – zawołał. - Co?! Kto?! Gdzie?! - Syriusz nagle poderwał się z miejsca i zaczął rozglądać się po dormitorium nieprzytomnym wzrokiem. - Jezu… - dobiegł ich rozespany głos Glizdogona, który zakrył sobie głowę poduszką. W tym momencie drzwi do dormitorium otworzyły się i stanął w nich kapitan drużyny Gryfonów, Mark Lewis. Był wyraźnie podekscytowany. - O, widzę, że już wstaliście… prawie – dodał, kiedy jego wzrok padł na łóżko Franka, który nadal smacznie spał. – W każdym razie zbierajcie się. James, za pół godziny musimy być w szatni. Kiedy dziesięć minut później cała piątka (po dobudzeniu Franka) przelazła przez dziurę pod portretem, Peter przypomniał sobie, że zapomniał wziąć różdżki. Podał więc Grubej Damie hasło („Różowe pompony” – To jakiś koszmar, mruknął Syriusz) i chwilę potem udali się wreszcie na śniadanie. Kiedy weszli do Wielkiej Sali, wszyscy zajęci byli jedzeniem i wesołymi rozmowami. Gryfoni byli oblepieni szkarłatnymi rozetkami, wyposażeni w czerwone chorągiewki i różne inne tego typu akcesoria, przydatne do kibicowania w czasie meczu. Krukoni zaś mieli rożne przedmioty koloru niebieskiego, tak jak zresztą wszyscy Ślizgoni, którzy prędzej rzuciliby szkołę, niż kibicowali Gryffindorowi. Uczniowie z Hufflepuffu byli zaś podzieleni, tak, że przy ich stole powstała mozaika czerwono – niebieskich barw. Usiedli przy samym końcu stołu, zajmując ostatnie wolne miejsca. James właśnie nakładał sobie na talerz pieczone kiełbaski, kiedy wstał Mark i oznajmił drużynie, że czas już iść i zapoznać się z warunkami. Rogacz popatrzył z żalem na niedoszłe śniadanie i poczuł, jak żołądek skręca mu się z głodu. Chcąc nie chcąc, powlókł się jednak za resztą drużyny, ściskając w ręku szatę do quidditcha i swojego Złotego Pioruna. Dostał go od rodziców na szesnaste urodziny i odtąd miotła ta była jego największą dumą, przedmiotem zazdrości, no i jeszcze nigdy go nie zawiodła. Wyszli na chłodne błonia. Jak na październik przystało, niebo było stalowoszare, wiał lekki wiatr. Na szczęście nie padało – Mark uznał to za dobry znak. Szybko dotarli do szatni, po czym w milczeniu przebrali się w szkarłatne szaty. Chwilę potem nad ich głowami słychać było już tupot nóg setek uczniów, powoli zajmujących miejsca na trybunach. Mark nigdy nie wygłaszał przed meczami żadnych przemów ani kazań, czym z pewnością odróżniał się od innych kapitanów. Reszta drużyny była mu za to stokrotnie wdzięczna. - No to drużyna… do roboty! Życzę wszystkim powodzenia. Dosiedli mioteł i po chwili jedno po drugim wylecieli na boisko, witani ogłuszającym rykiem w zgranym szyku okrążając stadion. - A oto są Gryfoni: Potter, Lewis, Lawndon, Price, Roberts, Conner i Bentley! – sprawozdawcą był jak zawsze Teddy Jones, Puchon z siódmej klasy. Gryfoni wylądowali na środku boiska obok Krukonów, ubranych w niebieskie stroje. - Dobra, Lewis, Parker, podajcie sobie ręce – powiedziała pani Hooch, stojąca pomiędzy obiema drużynami. Mark uścisnął rękę Dawidowi. - Na miotły! – zawołała. – Trzy… dwa… jeden… Rozległ się odgłos gwizdka i piętnaście mioteł wzbiło się w powietrze. - Ruszyli! Gryfoni przy piłce, kafla ma Kelly Price, teraz mknie w kierunku bramek, mija Smethleya, zgrabne podanie do Marka Lewisa… leci… czy będzie pierwszy gol w tym… oj nieee… było bardzo blisko! – głos Teddy’ego gładko potoczył się po trybunach. – Krukoni przejmują kafla, Nettlez wzbija się wysoko… OJ! Piękne zagranie pałkarza Gryfonów, Nettlez wypuszcza piłkę, natychmiast przejmuje ją Lawndon, Liz Lawndon z Gryffindoru! Popatrzcie tylko jak ta dziewczyna lata, powtarzam to co roku! Zgrabnie omija przeciwników, zajmuje pozycje do strzału… Trafiła! Ograła obrońcę Thomasona! DZIESIĘĆ DO ZERA DLA GRYFONÓW! Liz zatoczyła triumfalne kółko wokół boiska. James rozglądał się dookoła, przeczesując dokładnie wzrokiem boisko w poszukiwaniu złotego błysku. Widział z daleka Parkera, krążącego po przeciwnej stronie stadionu. Musiał przyznać, że lata bardzo dobrze, jak na pierwszy rok pobytu w drużynie. Pewnie wcześniej bardzo dużo trenował. James zrobił gwałtowny unik przed tłuczkiem odbitym w jego stronę przez jednego z pałkarzy Krukonów. Wzbił się wyżej, jednocześnie starając się uchwycić wzrokiem Davida. - No dobra, panie Ładny… Zobaczymy, co pan potrafi – mruknął i w następnej sekundzie mknął już jak pocisk w jego stronę. Nieco zdezorientowany Parker w ostatniej chwili zdążył odskoczyć w bok, po czym zaczął gorączkowo rozglądać się dookoła, przekonany, że James dostrzegł gdzieś w pobliżu znicza. Ale najwyraźniej Rogacz miał już plan, mający na celu zwalenie z miotły przeciwnika – znów mknął ku niemu, tak, że David ledwo zdążył umknąć. - Co on znowu kombinuje…? – mruknął Remus, obserwując przez lornetkę całą akcję. - Znając jego, to nie jest to nic dobrego – Syriusz nie odrywał wzroku od boiska, odmawiając w duchu szóstą kolejkę zdrowasiek, żeby James dorwał wreszcie znicza. Kilka minut wcześniej, wśród kibiców Krukonów, wypatrzył na trybunach Ellie. Z tłumu wyróżniała ją jaskraworóżowa, wełniana opaska na głowę (To już jakieś fatum…!). Po dwudziestu minutach gry wynik wynosił pięćdziesiąt do dwudziestu dla Gryfonów. Krukoni wyraźnie zaczęli odrabiać straty. Lily gorączkowo obserwowała poczynania Pottera i Davida, kierując lornetkę raz na jednego, raz na drugiego. Razem z Julią i Alice siedziały w najwyższym rzędzie ławek obok prawie dygoczącego Syriusza, nerwowo obgryzającego paznokcie Petera i najbardziej z nich opanowanego, choć też podenerwowanego Remusa. Wysoko ponad boiskiem szybował James, skręcając to w tę, to w inną stronę, robiąc różnego rodzaju młynki i zataczając pętle, jednocześnie obserwując stadion. I wtedy to zobaczył. Coś, co sprawiło, że zamarło mu serce. Na drugim końcu boiska, koło trzech pętli po stronie Krukonów, połyskiwała mała złota plamka. Lecz ku niej mknął już z porażającą prędkością David Parker. James wiedział, że nigdy nie zdoła go dogonić, lecz musiał spróbować, musiał coś zrobić. Zanurkował i gwałtownie przyspieszył, wzrok miał nieruchomo utkwiony w Davidzie. Czterdzieści stóp… trzydzieści… odległość między nimi gwałtownie zmniejszała się, lecz Parker był już tuż-tuż. Widział, jak wyciąga rękę, aby chwycić złotą piłeczkę, lecz nagle zrobił gwałtowny unik, by uchronić się przed nadlatującym tłuczkiem, odbitym przez pałkarza Gryfonów, Stuarta Robertsa. Przez te kilka sekund znicz znowu gdzieś zniknął. James odetchnął z ulgą. - Piękna akcja napastnika Gryfonów, naprawdę wspaniała! – usłyszał głos Teddy’ego i rozległy się ogłuszające brawa. – Krukoni znów w posiadaniu kafla, Smethley wzbija się wysoko, celny rzut do Eddie’ego Nettleza, który mknie w kierunku bramek przeciwników… Po chwili Krukoni zdobyli kolejnego gola. Przewaga Gryfonów zmniejszała się. James kolejny raz zanurkował, po czym wzbił się wyżej od innych zawodników. Wtedy zobaczył znicza po raz drugi. Piłeczka zawisła nieruchomo na środku boiska, pięćdziesiąt stóp nad ziemią, trzepocząc srebrnymi skrzydełkami. James wystrzelił ku niemu jak z procy. Niemal leżał płasko na rączce Pioruna. Lecz z drugiej strony, dokładnie z naprzeciwka, ku złotej piłeczce mknął David. Oczy miał nieruchomo utkwione w zniczu, więc nie mógł widzieć Jamesa. Byli teraz dokładnie w takiej samej odległości od piłeczki. Tłum zgromadzony na widowni, który już zorientował się, co się dzieje, wstrzymał oddech. Pozostali gracze zawiśli nieruchomo w powietrzu, obserwując całą akcję. Nawet Teddy Jones zamarł, nie opuszczając magicznego megafonu. James nie odrywał wzroku od znicza. Dwadzieścia stóp… dziesięć… Już nie było odwrotu, nie mógł wyhamować ani skręcić. - Rozwalą się! Na trybunach rozległy się przeraźliwe okrzyki. David również stracił panowanie nad miotłą. James w ostatniej chwili poderwał rączkę Pioruna w górę – minęli się z Parkerem dosłownie o kilka cali. Na szczęście miotła reagowała na najlżejsze dotknięcie, no i przecież… jeszcze nigdy go nie zawiodła. W drżącej dłoni ściskał małą, trzepoczącą skrzydełkami piłeczkę, rozpaczliwie próbującą wyrwać się jeszcze z mocnego uścisku. - NIE WIERZĘ WŁASNYM OCZOM! – ciszę przerwał ryk Teddy’ego. – ZŁAPAŁ! POTTER ZŁAPAŁ ZNICZA! GRYFFINDOR WYGRAŁ!!! Koniec jego wypowiedzi został natychmiast zagłuszony przez przeraźliwy wrzask kibiców Gryfonów. James szybował w powietrzu, ledwo trzymając się na miotle. Sześć postaci w szkarłatnych szatach zaczęło klaskać i wiwatować, a na boisko wlewała się już fala uczniów. Gryfoni zatoczyli w powietrzu triumfalną pętlę, po czym gładko wylądowali na ziemi. Każdy klepał ich i gratulował, wrzeszcząc ochryple. Dziewczyny wycałowały Jamesa, chłopcy walili go po plecach. - Stary, to było coś… - …myśleliśmy, że rozwalicie się na śmierć… - …świetny chwyt… - … absolutnie niesamowity! Kiedy dopchnął się do nich Syriusz, rzucił się na Rogacza i prawie rozpłakał się z radości. Wtedy podszedł do niego Parker. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Po chwili David wyciągnął do niego rękę, a James natychmiast ją uścisnął. Żaden z nich nie wypowiedział ani jednego słowa. To było jak przypieczętowanie jakiegoś tylko im znanego, niepisanego porozumienia. Porozumienia, które nigdy nie miało mieć miejsca. Pośród tłumu Gryfonów stała Lily – była bardzo blada. Patrząc na te wszystkie szczęśliwe, roześmiane twarze swoich kolegów i koleżanek, słysząc ich okrzyki po prostu nie mogła się powstrzymać od szerokiego uśmiechu. Cóż, najbliższe wyjście do Hogsmeade czekało ją gdzieś w okolicach grudnia i nie zapowiadało się zbyt zachęcająco, ale to dopiero za dwa miesiące. Do tego czasu postanowiła się niczym nie martwić, w końcu… jakoś to przeżyje. Teraz wolała mimo wszystko przyłączyć się do ogólnej radości, śpiewów no i oczywiści balangi w pokoju wspólnym. -------------------- Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]
--------------- ![]() |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 15.05.2025 03:27 |