Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach
Anulcia |
![]() ![]()
Post
#1
|
Iluzjonista Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 116 Dołączył: 17.09.2004 Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska ![]() |
Witam
![]() Długo się wahałam, czy umieścić tutaj pierwszą część tego ff, ponieważ kiedy powstawała, nie myślałm o tym, żeby to gdzieś zamieścić. Jest to mój debiucik, jeśli chodzi o pisanie samodzielne, więc naprawdę zależy mi na Waszej szczerej opinii. Proszę Was, abyście powiewdzieli, co tu jest źle, co Wam sie ew. nie podoba. Będę naprawdę wdzięczna za wszystkie, nawet te niezbyt pochlebne komentarze. Uwielbiam historie o Huncwotach, toteż tworzenie tego parta było dla mnie bardzo miłe i mam nadzieję, że da sie go przeczytać. Oddaję to teraz w Wasze ręce. Pozdrooffka od Anulci ![]() PART 1. Kolejny pogodny dzień września dogasał już powoli, słońce leniwie chowało swe oblicze za horyzontem, pojawiały się pierwsze gwiazdy. Przypomniała jej się piosenka, którą słyszała niegdyś w mugolskim radiu - ,,Tam, gdzie dzień spotyka noc”. Była to niewątpliwie jej ulubiona pora dnia, kiedy dwie tak wielkie sprzeczności: noc i dzień, ciemność i jasność, czerń i biel, łączą się ze sobą i powstaje wówczas coś tak subtelnego, jak ten oto najzwyklejszy zachód słońca. ,,Jest w tym jednak jakaś tajemnica” – pomyślała. Lily siedziała nad brzegiem jeziora, na wielkim kamieniu i obserwowała w niemym zachwycie połyskującą barwami złota i czerwieni taflę wody. Lubiła marzyć. Często zatapiała się w swoich myślach na tyle głęboko, aby na jakiś czas stracić kontakt z Ziemią. Niestety nierzadko zdarzało jej się to podczas zajęć w szkole, a wtedy z cudownej krainy przywoływał ją do rzeczywistości głos któregoś z nauczycieli lub ostrzegawczy syk Alice. Tym razem była to jej mała brązowa sóweczka, która lekko przysiadła na jej kolanach. Do nóżki miała przywiązany liścik. - Jak się masz, Płomyczku? - szepnęła dziewczyna, odwiązując karteczkę, zaadresowaną pochyłym, ozdobnym pismem. W miarę zagłębiania się w jej treść oczy Lily robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta powoli rozchylały się ze zdumienia. Po przeczytaniu listu jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, aż nagle zerwała się z miejsca, zapominając, że na jej kolanach wciąż siedzi sówka i nie zważając na jej gniewne pohukiwania pobiegła szybko do zamku. Kiedy po 10 minutach wpadła do pokoju wspólnego Gryfonów, wciąż ciężko dysząc, od razu spostrzegła Alice siedzącą przy stoliku pod samym oknem i skrobiącą zawzięcie wypracowanie na transmutację. Na widok miny przyjaciółki odłożyła kartkę. - Nic nie mów! Niech zgadnę…hmmm…możliwość pierwsza: wygrałaś milion galeonów w Magicznego Totka. Możliwość druga: twoje urodziny nadeszły pół roku wcześniej niż zwykle. Możliwość trzecia: niejaki David Parker pomachał\mrugnął\uśmiechnął się do ciebie. Pomyślmy… czyżby to była odpowiedź trzecia? Lily zarumieniła się, a oczy jej pojaśniały. – Niejaki David Parker zaproponował mi wspólne wyjście w sobotę do Hogsmeade. Tym razem to Alice osłupiała i przez chwilę po prostu zapomniała, jak się posługuje językiem, co zdarzało jej się bardzo rzadko. - Żartujesz? Idziesz na randkę z Davidem Parkerem? TYM Davidem Parkerem, który jest kapitanem i szukającym Krukonów i absolutnie najbardziej interesującym facetem, jakiego widziała ta szkoła (pomijając Blacka, ale on szczerze mówiąc zalicza się raczej do trochę wyrośniętego dziecka)? – pióro wypadło jej z ręki. – Zobaczysz, że za to jutro jego fanki rzucą się na ciebie przy śniadaniu w celu zasztyletowania lub innej okrutnej formy zamordowania cię… - Alice, to NIE JEST randka! – przerwała jej Lily - My tylko po prostu…jeśli w ogóle dojdzie to do skutku… będziemy rozmawiać i chodzić po sklepach, to wszystko. Jeśli w ogóle to nie jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. I na razie tylko mi to zaproponował. Alice najwyraźniej zignorowała dwa ostatnie zdania. - Jasne! Może po prostu chcesz kupić sobie jakieś fajne, nowe ciuchy, a on ci ma doradzać w sprawie koloru? Faceci i chodzenie po sklepach. Mów, co chcesz, ale ja i tak wiem, że w sobotę masz randkę i to z DAVIDEM PARKEREM! – powiedziała Alice, każdy kolejny wyraz wypowiadając odrobinę głośniej od poprzedniego, tak, że po jej ostatnim zdaniu w pokoju wspólnym zrobiło się tak cicho, że słychać było trzaskanie ognia w kominku i słodki, donośny głosik Alice, rzecz jasna. - No cóż, subtelność wypowiedzi chyba nigdy nie była moją mocną stroną – dodała zmieszana patrząc na pary wlepione w nią i Lily oczu, szczególnie tych należących do dziewcząt. Przez następną godzinę Lily zmuszona przez koleżanki opowiadała o niejakim Davidzie, pożeraczu niezliczonych, niewinnych dziewczęcych serc wszystko, co sama wiedziała. Ze dwadzieścia par uszu młodych Gryfonek teraz łowiących każde jej słowo nie było w stanie usłyszeć już żadnych innych dźwięków. Do czasu. Nagle salonem wstrząsnął mały wybuch, a spowodowany przez nikogo innego jak Syriusza Blacka (nazywanego także czasami przez niektórych ,,trochę wyrośniętym dzieckiem”) i Jamesa Pottera – dwóch z legendarnej czwórki Huncwotów we własnych osobach. Pochylali się oni nad leżącym na środku pokoju półprzytomnym Glizdogonem – miał on usmoloną twarz, włosy sterczały mu na wszystkie strony świata, a ich mała kępka na czubku jego głowy – mówiąc najprościej – została spalona na popiół. Tak więc Peter wyglądał jeszcze żałośniej, niż zazwyczaj (jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe). Część osób zaczęła się śmiać, a część miała trochę przerażone miny. - Peter! Peter! No i widzicie, co tym razem żeście narobili? – wrzeszczał teraz na Syriusza i Jamesa Remus, który do tej pory udawał, że czyta jakąś opasłą księgę z zaklęciami. Na jego piersi połyskiwała odznaka Prefekta Naczelnego. Jego wrzaski skutecznie doprowadziły Petera do stanu świadomości – powoli otworzył oczy. - No i widzisz Luniaczku, jak zwykle nic mu nie jest, po co się tak denerwować? Złość piękności szkodzi – zaśmiał się pogodnie Syriusz, choć widać było, że odczuł ulgę. - Glizdogonie, naprawdę, niesamowity efekt! Może nie taki, jak na początku przewidywaliśmy… Wyglądasz teraz bardziej…. eee… osobliwie! Sam zobacz. – James podał Peterowi wyczarowane lusterko. Glizdogon, który właśnie zdążył usiąść, zobaczywszy swoje odbicie znowu zemdlał, co wywołało nową salwę śmiechu niektórych Gryfonów. - Trzeba będzie go docucić raz, a dobrze – powiedział James. Machnął różdżką i w powietrzu pojawiło się wiadro z wodą. Chwycił je i już zamierzał zafundować Peterowi zimną kąpiel za friko, gdy… - Potter! Zostaw to! James obejrzał się. To krzyknęła Lily. Na to właśnie czekał. - Och, Evans, naprawdę nie widzę powodu, aby zamartwiać się biednym Glizdogonem. – zaśmiał się James. - Chłodny prysznic nie zaszkodzi, a w niektórych przypadkach może nawet pomóc. - Musicie go zaprowadzić… a raczej przelewitować do skrzydła szpitalnego. – zignorowała go Lily – Nie wygląda najlepiej – dodała, zerkając na Petera, z którego wciąż dymiło. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Po chwili odezwał się niepewnie Remus. - W porządku, ja się nim zajmę. Wyciągnął różdżkę, i wypowiedział zaklęcie, celując nią w nieprzytomnego Glizdogona, który po chwili uniósł się w powietrze, po czym obaj zniknęli w dziurze pod portretem. Lily odwróciła się i mrucząc coś do siebie, co brzmiało jak ,,żałosne” i ,,idiotyzm”, odeszła szybkim krokiem do dormitorium dziewcząt. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na opowiadanie koleżankom o Davidzie. Za oknami zrobiło się już zupełnie ciemno, w szyby uderzał wiatr. Na klatce schodowej było zimno. Weszła do sypialni i usiadła na swoim łóżku. Nienawidziła Jamesa. Nienawidziła go, odkąd tylko pamiętała. Cała ta jego mała banda (no, może z wyjątkiem Remusa) z nim i z Blackiem na czele wciąż robiła wszystkim te ich głupie kawały, które zazwyczaj śmieszyły tylko ich. Ale szczególnie on był zawsze taki dumny, pewny siebie, przekonany o swojej absolutnej doskonałości. A w istocie był tylko aroganckim, znęcającym się nad słabszymi, zarozumiałym szmatławcem – tak, kiedyś już mu to wygarnęła, zdaje się, dwa lata temu, nad jeziorem. Ale od tego czasu nie zmienił się wcale. Kiedyś stwierdziła, że traktowanie Pottera jak powietrze, będzie najlepszym rozwiązaniem, aby wreszcie dał spokój, i tej zasady postanowiła trzymać się nadal. *** James wpadł do swojego dormitorium i w napadzie furii kopnął w najbliższą szafkę nocną, (nawiasem mówiąc należącą do Syriusza) która otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. ,,No tak, przecież ją zaczarowałem”– pomyślał. W tej samej chwili do sypialni wszedł Syriusz. - Co ona sobie w ogóle wyobraża! Że będziemy słuchać jej rozkazów, czy jak?! Że będzie nam mówić, co mamy robić?! – Rogacz zaczął wykrzykiwać całą swą złość. - Stary, uspokój się! Jest Prefektem! Poza tym może tym razem faktycznie troszkę przesadziliśmy. Ale tylko troszkę! – dodał szybko widząc minę przyjaciela. – A tak w ogóle, to co to było za zaklęcie? Miało przecież pokręcić te nędzne włosiny Glizdogona w francuskie, urocze loczki! A co z tego wyszło, to już sami widzieliśmy – bardzo malowniczy efekt! - Moja mama często używała tego zaklęcia, kiedy wychodziła z ojcem na jakieś przyjęcia. Sam widziałem! - Może działa ono tylko na kobiety? A co do Evans, to jak nadal będziesz się zachowywał jak ostatni kretyn i za każdym razem, kiedy ona znajduje się w pobliżu robił z siebie tzw. cyrk, to nie dziw się, że prędzej wolałaby się umówić ze Smarkiem, niż z tobą! Może byś tak po prostu z nią porozmawiał? Tak, wiem, wiem! Mówiłem ci to już niezliczoną ilość razy, ale ty zdaje się jesteś głuchy, czy jak?! W każdym razie najwyraźniej jeszcze nic przez te ładnych parę latek do ciebie nie dotarło. - Nic mnie to nie obchodzi – powiedział niezbyt przekonującym głosem James. - Oczywiście – Łapa zrobił znudzoną minę i wzniósł oczy ku niebu. Zaniechał dalszego drążeniu tego tematu, wiedząc, że i tak to nic nie da, oraz że jest to całkowicie bezsensowne i bezcelowe. James podszedł do okna i spojrzał w niebo. - Myślisz, że naprawdę umówiła się z Parkerem? – zapytał po chwili, ale głos miał już łagodniejszy. - Nie wiem, możliwe… ale może tak tylko gadały. Wiesz, jakie są dziewczyny. – odparł niezbyt pewnie Syriusz. James nadal wpatrywał się w niebo, ale myślami był daleko stąd. Po chwili powróciły do niego słowa Syriusza. A jeśli ma rację? Weźmy np. takiego Parkera: miał zawsze dziewczyn na pęczki, a zawsze jest taki poważny, żeby nie powiedzieć wręcz ,,dostojny”. Może rzeczywiście robienie z siebie przysłowiowego cyrku nie daje najlepszych efektów. Być może doszedł do tego mądrego wniosku późno, zbyt późno, ale może jeszcze nie wszystko stracone? Glizdogon musiał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze przez kilka dni. Kiedy Remus go tam przyprowadził (a raczej przelewitował), szkolna pielęgniarka jak zwykle na widok któregoś z Huncwotów załamała ręce, mruknęła coś w stylu ,,Tego właśnie się spodziewałam” i natychmiast wpakowała nieprzytomnego Petera do łóżka. Następnego dnia odwiedzili go przyjaciele, ale nie byli pewni, czy dotarło do niego choćby jedno ich słowo. Wpatrywał się tępo w sufit, czasami tylko zakasłał i wówczas z ust buchały mu gęste kłęby pary. - Ale chyba nie jest z nim gorzej, niż wtedy, gdy próbowaliście go zamienić w zegar ścienny z kurantem? – zaniepokoił się Remus. - Chyba nie, wtedy cały czas coś w nim tykało, a o dwunastej kukała ta piekielna kukułka! Pamiętacie, jak kiedyś zakukała na transmutacji? – zaśmiał się Syriusz - Taaa, a McGonagall zapytała go, którą mamy teraz godzinę – a on na to, że nie wie, bo zegarek zostawił w sypialni! Salę szpitalną wypełnił radosny śmiech trzech Huncwotów. - Jak myślicie, puszczą go na mecz? – zapytał Remus, kiedy opuścili szpital i udali się na zaklęcia. - Jasne, to przecież dopiero za dwa tygodnie! Pierwszy mecz w sezonie. – powiedział James, a oczy mu błyszczały – W tym roku na pewno zdobędziemy puchar! To ostatnia szansa! – zatrzymał się po środku korytarza tak nagle, że kilka osób idących za nimi wpadło na niego. Do dziś nie mógł sobie darować zeszłorocznej przegranej Gryffindoru. Do dziś się za to obwiniał. - Rogacz! Dajże spokój. Przecież wiesz, że to była wyjątkowa sytuacja. Przecież naprawdę miałeś ważny powód! – powiedział szybko Syriusz, pociągając przyjaciela do przodu za rękaw szaty – Nawet nie ma o czym gadać! No rusz się wreszcie, bo powodujesz mały korek! Kiedy doszli do korytarza prowadzącego do klasy zaklęć, dogonił ich Mark Lewis – kapitan drużyny Gryfonów i zwrócił się do Jamesa: - Gdzie ty byłeś? Wszędzie cię szukałem. Złe wieści – właśnie się dowiedziałem, że nastąpiła mała zmiana planów – w najbliższym meczu nie gramy z Puchonami. Podobno ich szukający ma jakąś kontuzję, a nie mają rezerwy. A ja zawsze powtarzałem, tak po dobroci, z czystych intencji temu ich, pożal się Boże, kapitanowi, że powinni mieć rezerwę! Ale on upierał się, że i tak nie wystawiłby innego składu. No cóż, tak czy inaczej gramy z Krukonami, a wiesz dobrze, że Parker nie odpuści. Musimy trenować teraz więcej i ciężej, Krukoni są za dobrzy… Ale James nie słuchał już jego monologu. Właśnie zobaczył Davida Parkera w dalekim końcu korytarza, ale nie był on sam (co nie było znów żadną nowością). Rozmawiał z pewną dziewczyną, którą James rozpoznałby wszędzie: miała ciemno rude włosy, jasne błyszczące szmaragdowozielone oczy, które teraz śmiały się wesoło i zarumienione bardziej, niż kiedykolwiek policzki. Poczuł, że wnętrzności całkiem mu zdrętwiały. ,,A jednak to prawda” – pomyślał. *** Lily i Alice wyszły po śniadaniu z Wielkiej Sali, wspięły się po marmurowych schodach, podążając na lekcję zaklęć. - Jak myślisz, stary Flitwick chyba nie urwie mi głowy za to, że mam tylko trzy stopy pergaminu wypracowania, kazał napisać cztery. No cóż, w każdym razie tak łatwo się nie dam! – paplała wesoło (jak zwykle zresztą) Alice – Za to na transmutacje odwaliłam dwie dodatkowe stopy o przemianach błyskawicznych. Aha, mam nadzieję, że jutro będzie ładna pogoda… No wiesz, sobota! Na ,,robienie zakupów” z niejakim Dav… Eee… Lily, – ton głosu Alice nagle zmienił się z beztroskiego, na taki, który beztroskim na pewno być nie mógł – zostawiłam na śniadaniu moje wypracowanie na zaklęcia, zaraz wracam! Zapatrzona w okno i pogrążona w marzeniach Lily, zanim się obejrzała, jej przyjaciółki już nie było. Ale kiedy podniosła wzrok, zrozumiała prawdziwą przyczynę czmychnięcia Alice. Przed nią stał nikt inny, jak wspomniany już wielokrotnie Dave P. we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy go widziała, utwierdzała się w przekonaniu, dlaczego każda dziewczęca duszyczka dałaby się pokroić na drobniuteńkie kawałeczki za chociażby jedno jego spojrzenie lub uśmiech. Miał falujące brązowe włosy opadające mu na czoło, czarne oczy, błyszczące, jak dwie gwiazdy pośród ciemnej nocy. Jego twarz miała coś w sobie jakby z romantyczności i… melancholii. Jak bohaterowie tych wszystkich ckliwych romansów, które Alice czytała nałogowo, a potem opowiadała o nich każdemu, kto chciał jej wysłuchać. Ze swoją książką od zaklęć pod pachą wyglądał teraz, jak prawdziwy rycerz… no, powiedzmy rycerz intelektualista. ,,Wcięło mu tylko gdzieś białego rumaka” – jak często mawiała Alice. - Hej Lily! Czy… - zaczął. Jego głęboki, czysty głos również brzmiał niesamowicie tajemniczo i intrygująco. Ale dziewczyna najwyraźniej postanowiła uprzedzić fakty. - Och, cześć! Tak, dostałam twój list. Płomyczek mi wczoraj przyniósł. To naprawdę miłe z twojej strony! I oczywiście chętnie wybiorę się z tobą jutro do Hogsmeade. Niedobrze… Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego? – myślała gorączkowo. David rzeczywiście przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w Lily. Po chwili powiedział powoli: - Eee… Ja tylko chciałem spytać, czy pożyczyłabyś mi ,,Teorię średniowiecznej transmutacji”, słyszałem, że masz, a w bibliotece nie ma. – w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie. Lily poczuła, że na swojej twarzy mogłaby z powodzeniem usmażyć teraz jajko. - Ty… nie wysyłałeś żadnego listu? - w jej biednej głowie przewijało się teraz milion poplątanych myśli, ale najwyraźniej kołatała jej się jedna z nich: ,,Dorwać Alice i obedrzeć ją ze skóry”. Chłopak chyba dostrzegł gonitwę jej myśli i rzekł: - No… nie. Ale skoro mówiłaś już o jakimś wypadzie do wioski, to może zechciałabyś wybrać się tam ze mną jutro? Skoro proponuje mi to tak urocza istota… – zaśmiał się serdecznie – No więc? - Eee… oczywiście, bardzo chętnie. – odpowiedziała niepewnie Lily, nadal czując się okropnie, ale kiedy chłopak mrugnął do niej i odszedł, poczuła ulgę. ,,Uff, przynajmniej nie jest zły, to już coś…” - pomyślała. Jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nie dostrzegając wzroku dziewczyn z Rawenclawu, w którym czaiła się żądza mordu, a co gorsza, skierowanego w jej stronę. CDN... ... jeśli Wam się spodoba oczywiście ![]() Ten post był edytowany przez Anulcia: 21.11.2004 12:47 -------------------- Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]
--------------- ![]() |
![]() ![]() ![]() |
Anulcia |
![]()
Post
#2
|
Iluzjonista Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 116 Dołączył: 17.09.2004 Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska ![]() |
CZĘŚĆ 7
Wzrok Filcha był wręcz nie do zniesienia. Zawsze, kiedy na jego twarzy pojawiał się ten charakterystyczny grymas, nazywany także „uśmiechem Argusa”, oznaczało to, że woźny jest naprawdę szczęśliwy. A to z kolei zapowiadało niechybną katastrofę dla tego, do kogo ów uśmiech był skierowany. - I znowu kłopoty, co, Potter? – Filch zacmokał z zadowoleniem. - A gdzie reszta twojej cudownej bandy? Rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się zobaczyć pozostałych Huncwotów – ale nikogo poza Jamesem nie było w pobliżu. Ten jednak za wszelką cenę starał się nie sprawiać wrażenia, że choćby troszeczkę przejął się nocnym spotkaniem z woźnym Hogwartu. Założył ręce na piersiach i lekko uniósł głowę. - Wyszedłem do toalety. To chyba nie jest sprzeczne z regulaminem – powiedział, wymyślając na poczekaniu pierwsze lepsze wytłumaczenie. Nie liczył zbytnio, że Filch to kupi, ale trzeba było próbować. Woźny pokręcił tylko głową i zmrużył swoje blade oczy. - A mało ci toalet w wieży, Potter? - Tą w naszym dormitorium lekko skołowało i teraz wsysa do środka każdego, kto się do niej zbliży. Lepiej nie ryzykować, prawda? – odpowiedział natychmiast James. Sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie. Filch jednak był mocno wyczulony na wszelki kit wstawiany mu przez uczniów, a już szczególnie na rożnego rodzaju dyrdymałki Huncwotów. Tym razem najwyraźniej również nie zamierzał uwierzyć Jamesowi, co ten najwyraźniej wyczytał już z wyrazu jego twarzy. Nagle poczuł lekki, ledwie wyczuwalny powiew powietrza, lecz nie usłyszał najmniejszego szelestu. To pewnie Evans - idzie do Pokoju Wspólnego. Dobrze, że przynajmniej ona nie oberwie, inaczej przerobiłaby mnie na zapałki. – pomyślał. Tak mu się przynajmniej wydawało… Lily stała nieruchomo pod osłoną peleryny niewidki i wpatrywała się w Jamesa, który próbował przekonać Filcha do swojej wydumanej historyjki o wsysających sedesach. Jednocześnie podziwiała w duchu jego umiejętność błyskawicznego wymyślania wszelkich argumentów, a także to, że mimo nie najweselszego położenia, w jakim bez wątpienia aktualnie się znajdował, nie stracił poczucia humoru. Cóż, charyzmę to on miał od zawsze… Ale nagle poczuła lekkie ukłucie w żołądku – Potter znowu oberwie przez nią. Czy to nie ona uparła się, że nie będzie szła z nim pod jednym płaszczem? Gdyby się zgodziła, uniknęliby tych wszystkich kłopotów, jak Irytek czy Filch. Dla Pottera kolejny szlaban to nic, ale szlaban wlepiony mu już po raz drugi z jej winy… Tego ona sama już by nie zniosła. I wtedy to wymyśliła – nie zastanawiała się, czy ten pomysł jest dostatecznie dobry, ani jakie będą jego niechybne konsekwencje. Nie wiedziała nawet, czy cokolwiek może tym pomóc. To był impuls i nie zważając na to, że z pewnością będzie tego niedługo żałować… po prostu musiała to zrobić. Po cichu, wstrzymując oddech i starając się nie wydawać najmniejszego dźwięku, przesunęła się o kilka kroków do przodu. Pani Norris drgnęła i zwróciła swoje czujne oczy w jej stronę – wyraźnie patrzyła prosto na nią. Udając, że tego nie widzi, Lily pokonała następny metr, po czym wymijając powoli Filcha, skręciła za róg korytarza. Kiedy oddaliła się od niego na bezpieczną odległość, pospiesznie ściągnęła pelerynę i wepchnęła ją do przyłbicy najbliższej zbroi, mając nadzieję, że nikomu nie przyjdzie ochota tam zajrzeć. Potem przybrała najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki ją było stać, i ruszyła w stronę korytarza, w którym znajdowali się Filch i James. Odgłos jej kroków sprawił, że obydwa głosy ucichły. Kiedy wyszła zza rogu, uśmiech Filcha rozciągnął się jeszcze bardziej, a James zrobił taką minę, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. Sprawiło jej to niemałą satysfakcję – wreszcie ktoś zrobił coś, czego w ogóle się nie spodziewał. James nie wierzył własnym oczom. Co ona w ogóle zamierzała zrobić? Cokolwiek by to było, powodowało automatyczny szlaban. - No no, pani prefekt… - ponownie zacmokał Filch, wyraźnie uradowany. – Dzisiejsza noc obfituje w nocne spacerki, nieprawdaż? - Wyszłam do toalety – odpowiedziała zdawkowo. Filch przewrócił oczami. - Co wy dzisiaj z tymi toaletami – warknął. - Wie pan, po prostu u nas w wieży sedesy całkiem powariowały i próbują wciągnąć każdego, kto się do nich zbliży. To dziwna sprawa, panie Filch, ale jako prefekt naczelny myślę, że… - Podsumujmy – przerwał jej woźny, mrużąc niebezpiecznie oczy, spoglądając to na jedno, to na drugie. – Dwoje studentów z siódmego roku obudziło się o piątej nad ranem w celu pilnego załatwienia swoich potrzeb fizjologicznych, ale niestety byli zmuszeni opuścić swoją wieżę ze względu na wciągające sedesy. - Tak – odpowiedzieli równocześnie. - Następnie oboje znajdują się na czwartym piętrze w przeciwległej części zamku, z dala od jakichkolwiek toalet… - Tak – brzmiała ich zgodna, ale już nieco mniej pewna odpowiedź. - Oboje są ubrani w buty i wierzchnie ubrania. Brzmi sensownie – wychrypiał coraz bardziej zadowolony Filch. Lily i James wymienili krótkie spojrzenia. - Na korytarzach jest zimno… – zaczęła niepewnie Lily. - …a co, może pan myśli, że paradowalibyśmy po zamku w piżamach i kapciach? – dokończył Rogacz, rzucając woźnemu pobłażliwe spojrzenie. Filch wykrzywił swą twarz w paskudnym grymasie. Przypominał teraz przerośniętego, omszałego i bardzo brzydkiego gada. - Nie mnie będziecie się tłumaczyć – rzekł powoli, wręcz delektując się własnymi słowami. – Teraz jest jeszcze trochę za wcześnie, ale później osobiście dopilnuję, aby profesor McGonagall… odpowiednio zajęła się wysłuchaniem waszych wyjaśnień. Lily i James ponownie wymienili spojrzenia. - A teraz natychmiast wracajcie do wieży – warknął, już bez cienia uśmiechu. – Chyba, że chcecie pożałować, żeście się w ogóle urodzili! Minęli go więc bez słowa i skierowali się korytarzem prowadzącym ku kamiennym wąskim schodom. Filch ruszył chwiejnym krokiem w stronę swojego obskurnego biura, mrucząc coś pod nosem do pani Norris. Żadne z nich nie odezwało się przez całą drogę do portretu Grubej Damy, analizując w myślach całe zajście. Dopiero kiedy przeleźli przez dziurę i znaleźli się w salonie Gryfonów, Lily zdała sobie sprawę z powagi tarapatów, w jakie na własne życzenie się wpakowała. Teraz była na siebie strasznie zła. Zaczęła chodzić po pokoju w tą i z powrotem. Musiała jakoś odreagować. A jedyną osobą, na której mogła się wyżyć, był Potter, który opadł na najbliższy fotel i ziewając, potargał sobie czuprynę. Zawsze doprowadzało ją to do furii. A w dodatku zachowywał się, jakby zupełnie nic się nie stało! - Wiedziałam, że to się tak skończy – powiedziała, nie patrząc w jego stronę. – Wszystkie twoje cudowne pomysły zawsze kończą się tak samo! Przez ciebie odejmą nam ze sto punktów, a mnie najprawdopodobniej odbiorą odznakę prefekta naczelnego. James wpatrywał się w nią i z niedowierzaniem kręcił głową, jakby nie docierały do niego jej słowa. - Evans, sama jesteś sobie winna. Przecież nikt ci nie kazał wyłazić spod peleryny! Tego akurat nie musiał jej wypominać, sama doskonale wiedziała, jak głupio postąpiła. Ale przecież nie mogła mu powiedzieć, że po prostu nie chciała dopuścić, aby z jej winy po raz kolejny wlepili mu szlaban. Chociaż… ciekawe, jakby zareagował na tę wiadomość? Oparła się jednak pokusie, aby to sprawdzić. - Jakby nas tam w ogóle nie było, to nie musiałabym zdejmować żadnego płaszcza i nikt by nas nie złapał. Proste, nie? – odcięła się Lily, ignorując jego ostatnie słowa. - Ale przecież nie musiałaś! – teraz James był już całkowicie zdezorientowany. Poderwał się z fotela, nie odrywając od niej wzroku. – Mogłaś wrócić niepostrzeżenie do wieży, unikając tego wszystkiego! Mogłaś, prawda?! Lily milczała. Nie, nie mogła. Nie mogła go tam zostawić na pastwę Filcha i jego „żarłocznego” kota. Ale Potter najwyraźniej zdawał się tego nie rozumieć. No cóż, skoro sam się nie domyśli, to już ona na pewno mu tego nie powie. - Mogłam… ale nie chciałam – rzekła tylko krótko, po czym obróciła się na pięcie i pobiegła w stronę schodów prowadzących do dormitoriów dziewcząt. W połowie drogi zatrzymała się jednak. - Peleryna jest ukryta w zbroi na czwartym piętrze – powiedziała tylko i po chwili zniknęła w drzwiach do sypialni. James opadł z powrotem na fotel. Wtedy w pełni zdał sobie sprawę, że nigdy, ale to nigdy nie zrozumie dziewczyn. Lily obudziła się dopiero wczesnym popołudniem, lecz mimo długiego snu nadal czuła się bardzo zmęczona. Po uświadomieniu sobie, dlaczego leży w pustej sypialni (zwykle to ona wstawała najwcześniej) i czemu czuje się tak podle, doszła do wniosku, że najlepiej będzie w ogóle nie wstawać dzisiaj z łóżka. Poza tym nie miała w tej chwili najmniejszej ochoty dzielić się z dziewczynami wydarzeniami zeszłej nocy. Jeśli będzie udawała, że śpi, na pewno dadzą jej spokój. I nie będzie musiała iść do Wielkiej Sali, narażając się na spotkanie z McGonagall, chociaż wiedziała, że to i tak nastąpi wcześniej czy później. W chwili, kiedy poprawiała sobie poduszkę, świetliste plany o całodziennym wylegiwaniu się prysły nagle jak bańka mydlana – do dormitorium wpadła zdyszana Julia. - O, dobrze, że już nie śpisz! – zawołała od progu. – Zaczepiła mnie właśnie McGonagall. Lily, ona wyglądała, jak jakiś… otumaniony hipogryf! Myślałam, że zaraz rzuci się na mnie, ale kazała tylko poinformować cię, że za dziesięć minut masz stawić się w jej gabinecie. Remus miał to samo przekazać Potterowi. Lily, co wyście wczoraj zmalowali? I w ogóle o której wróciłaś? Czekałyśmy na ciebie do trzeciej, ale stwierdziłyśmy, że na pewno jesteś cała i zdrowa… to znaczy Alice stwierdziła, bo ja i Liz byłyśmy pewne, że coś się stało, więc jak rano zobaczyłyśmy, że jednak wróciłaś… - Słodki Merlinie, za dziesięć minut?! – zawołała z przerażeniem Lily, która dopiero teraz otrząsnęła się z osłupienia, po czym wyskoczyła natychmiast z łóżka w poszukiwaniu jakichś nadających się do użytku ciuchów. Po chwili dopadła do stojącej w rogu pokoju szafy i pośpiesznie przebiegła wzrokiem jej zawartość. Julia usiadła na łóżku Liz i z rozbawieniem obserwowała, jak zza otwartych drzwi garderoby wylatują spódnice, bluzki, koszulki, spodnie, aż w końcu, jej oczom ukazała się sama Lily z szatami szkolnymi w ręku. W biegu złapała ze stolika nocnego odznakę prefekta i pognała do łazienki. Dziesięć minut później podążała już truchtem w stronę znajdującego się na pierwszym piętrze gabinetu opiekunki Gryffindoru. Nagle zza rogu wyłonił się James, ale w przeciwieństwie do Lily szedł wolnym krokiem z rękami w kieszeniach i pogwizdywał. Kiedy ją zobaczył, przystanął. - Witam, panno Evans. Jak dziś samopoczucie? Czy aby dobrze panienka spała? – zapytał, kłaniając się nisko. - Uważaj, żebyś tylko ty nie zapadł w wieczny sen – mruknęła, nawet się nie zatrzymując. James podążył za nią. Kiedy się z nią zrównał, znów uśmiechnął się przekornie. - Słyszałem kiedyś taką mugolska bajkę o śpiącej królewnie… Miała piękne kruczoczarne włosy i lśniące orzechowe oczy. Lily spojrzała na niego z politowaniem. Ale James albo nie widział, albo udawał, że nie widzi jej spojrzenia, bo ciągnął dalej: - …ukłuta wrzecionem miała zasnąć tak głębokim snem, aż nie przybędzie książę i nie zbudzi jej pocałunkiem. Książę był podobno bardzo przystojny – miał rude włosy i błyszczące zielone, migdałowe oczy. I… - urwał nagle, marszcząc brwi. - Kurczę, nie pamiętam jak skończyła się ta bajka… Lily pokręciła głową, po czym rzekła: - Kiedy dzielny i przystojny książę dotarł do zamku, wspiął się do najwyższej wieży, w której leżała księżniczka. Lecz gdy tylko ją ujrzał, natychmiast ją rozpoznał: to ona pojawiała się w jego najczarniejszych koszmarach i codziennie dręczyła jego duszę. Na wszelki wypadek wyczarował więc koło jej łóżka dodatkowe wrzeciono, po czym uciekł z zamku krzycząc wniebogłosy. W ten sposób księżniczka spała kolejne tysiąc lat, a na świecie zapanował wreszcie spokój i miłość. Koniec bajki. - Oj Evans, chyba nie tak to było… - mruknął po chwili zaczepnie James, po czym oboje parsknęli stłumionym śmiechem. Lily bowiem była zbyt zmęczona i zdenerwowana, aby okazywać Potterowi swą zwykłą wobec niego wyniosłość, albo chociażby ją udawać. Zeszli po ostatnich schodkach i po chwili stanęli przed drzwiami gabinetu McGonagall. - Nie martw się – szepnął James, jakby czytając w jej myślach. – Powrzeszczy i przestanie. Zawsze w końcu przestaje. Lily pokiwała smętnie głową. Równocześnie zapukali, po czym usłyszeli krótkie i ostre „proszę wejść”. Kiedy otworzyli drzwi, ujrzeli profesor McGonagall siedzącą za biurkiem i zawzięcie skrobiącą piórem po pergaminie. Nawet na nich nie spojrzała, tylko wskazała im fotele koło kominka, dając do zrozumienia, aby usiedli. Kiedy to zrobili, odłożyła pióro, a kartkę schowała do szuflady, po czym wstała, obeszła biurko i stanęła naprzeciwko nich. Nie krzyczała. I to z tego wszystkiego było chyba najgorsze. Jej brwi tradycyjnie zbiegły się w jedną linię, a usta zaciśnięte były tak mocno, że nie widać było warg. Było bardzo źle… - Pan Argus Filch niedawno poinformował mnie, że przyłapał moich dwóch uczniów na nocnych spacerach. – Jej głos odbijał się od kamiennych ścian, brzmiąc bardzo wyraźnie, mimo, że mówiła dość cicho. – Wspominał też o jakiś dziwnych bezeceństwach, które owi uczniowie próbowali mu wmówić – zdaję się wsysające toalety, o ile dobrze pamiętam. Zrobiła krótką pauzę, po czym ciągnęła dalej, spoglądając na Jamesa: - Ty, Potter, masz wyjątkowe skłonności do łamania szkolnego regulaminu. A może wydaje ci się, że jesteś ponad zasadami? - Nie, pani profesor… - odrzekł cicho James. Profesor McGonagall przeniosła swój wzrok na Lily, która poczuła w okolicach serca nieprzyjemny skurcz. - Ale po pani się tego nie spodziewałam, panno Evans. – powiedziała nieco mniej ostro niż zwykle. Lily wydawało się przez chwilę, że wyczuła w jej głosie ledwie słyszalną nutę zawodu. To wrażenie sprawiło, że poczuła się sto razy gorzej, niż gdyby nauczycielka na nią krzyczała. - Swoją postawą powinna być pani wzorem i przykładem dla innych uczniów – ciągnęła McGonagall tym nieswoim, nienaturalnym tonem. – Takie zachowanie uwłacza zaś mianu prefekta naczelnego. Proszę się zastanowić, czy odznaka naprawdę dla pani coś znaczy. Lily poczuła, że ze wstydu mogłaby zapaść się pod ziemię. Spuściła głowę i starała się nie zwracać uwagi na potężną siłę ściskającą ją za gardło. Po chwili zdała sobie sprawę, że od dobrych kilku minut skubie rękaw szaty. Minerwa McGonagall odwróciła się i usiadła za biurkiem. - Wasze zachowanie było karygodne – powiedziała już swoim normalnym, ostrym głosem. – Odejmuję Gryffindorowi po pięćdziesiąt punktów za każde z was. Dodatkowo, skoro tak lubicie swoje towarzystwo, zostajecie ukarani wspólnym aresztem… - Ale pani profesor, ja mam już szlaban u profesora Slinnery’ego… - powiedział natychmiast James, nauczycielka przerwała mu jednak. - Zdaję sobie z tego sprawę, panie Potter – powiedziała, zerkając na wiszącą na ścianie tabelę szlabanów, która zawierała nazwiska ukaranych uczniów z Gryffindoru. Rubryka Jamesa Pottera i Syriusza Blacka sięgała od sufitu, aż do podłogi i zajmowała cztery rzędy. – Dlatego też ten areszt odbędzie się, jak tylko skończysz odpracowywać poprzedni. A teraz – tu wstała, spoglądając na nich groźnie spod swoich okularów - proszę wracać do swojej wieży. Co zaś się tyczy pani, panno Evans, tak poważna niesubordynacja z pani strony zmusza mnie do przemyślenia, czy odznaki prefekta naczelnego nie powierzyć komuś, kto naprawdę zasługuje na to miano. Lily spojrzała prosto w oczy nauczycielki, spodziewając się napotkać to, co nazywane było zwykle przez uczniów spojrzeniem bazyliszka czy wzrokiem Minerwy. Ona jednak ujrzała w nich nic innego, tylko zwykły zawód – ten sam, który wyczuła w jej głosie. Kiedy chwilę potem James zamknął za nimi drzwi gabinetu, Lily wciąż milczała. Nie mogła teraz wrócić do salonu i jakby nigdy nic udawać, że nic się nie stało, albo, że całe to zdarzenie niewiele ją obchodzi. Bez słowa minęła Jamesa i skierowała się w kierunku schodów. Kilka chwil później szła już chłodnymi błoniami brzegiem jeziora, aż doszła do występu, gdzie leżało kilka sporych kamieni. Usiadła na jednym z nich – a dokładnie na tym samym, na którym siedziała dziś w nocy. W oddali usłyszała głos dzwonu wzywającego uczniów na obiad. Ale ona w ogóle nie czuła się głodna, mimo że od wczoraj nie miała niczego w ustach. Odpięła od szaty srebrną odznakę i przyjrzała się jej. Napis PREFEKT NACZELNY połyskiwał wyraźnie, jak zawsze. Poczuła, że zaraz nie wytrzyma tego cholernego uścisku w gardle. Napięcie, zmęczenie i cały ten stres najwyraźniej dawały o sobie znać. I jeszcze ta sprawa z odznaką, punktami no i szlaban z Potterem… Nagle na twarzy poczuła lekkie łaskotanie – pojedyncza łza płynęła po jej policzku, a ona nie miała nawet siły jej otrzeć. Za nią potoczyły się dwie następne, po czym wszystkie skapnęły na jej czarną szatę. Po chwili na twarzy miała już dwa mokre strumienie, które płynęły i płynęły bez końca, towarzysząc jej cichemu łkaniu. Płakała… Siedziała tam długo, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest jej zimno. Niebo na horyzoncie zaczęło już ciemnieć. Ale zrobiło jej się lżej, jakby jakaś niewidzialna ręka zdjęła z niej cały ten ciężar. Na sąsiednim kamieniu, pod peleryną niewidką siedział James Potter. Przez chwilę rozważał możliwość, aby zdjąć płaszcz, ujawnić się Lily i przekonać ją, aby wracała do zamku. Ale wtedy musiałby się przyznać, że siedział tu przez cały czas, odkąd ona tu była. Nie chciał bowiem, aby była tutaj sama. Wiedział, że swoją obecnością w żaden sposób nie mógł jej pomóc - a jednak siedział tam, nie odrywając wzroku od ciemnej toni jeziora, starając się nie zwracać uwagi na przechodzące go dreszcze zimna i ból pleców od siedzenia w jednej pozycji. Siedzieli tam, aż zrobiło się zupełnie ciemno, a gwiazdy i tym razem bezchmurne, czarne niebo odbijały się od gładkiej powierzchni jeziora. -------------------- Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]
--------------- ![]() |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 15.05.2025 03:44 |