Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach
Anulcia |
![]() ![]()
Post
#1
|
Iluzjonista Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 116 Dołączył: 17.09.2004 Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska ![]() |
Witam
![]() Długo się wahałam, czy umieścić tutaj pierwszą część tego ff, ponieważ kiedy powstawała, nie myślałm o tym, żeby to gdzieś zamieścić. Jest to mój debiucik, jeśli chodzi o pisanie samodzielne, więc naprawdę zależy mi na Waszej szczerej opinii. Proszę Was, abyście powiewdzieli, co tu jest źle, co Wam sie ew. nie podoba. Będę naprawdę wdzięczna za wszystkie, nawet te niezbyt pochlebne komentarze. Uwielbiam historie o Huncwotach, toteż tworzenie tego parta było dla mnie bardzo miłe i mam nadzieję, że da sie go przeczytać. Oddaję to teraz w Wasze ręce. Pozdrooffka od Anulci ![]() PART 1. Kolejny pogodny dzień września dogasał już powoli, słońce leniwie chowało swe oblicze za horyzontem, pojawiały się pierwsze gwiazdy. Przypomniała jej się piosenka, którą słyszała niegdyś w mugolskim radiu - ,,Tam, gdzie dzień spotyka noc”. Była to niewątpliwie jej ulubiona pora dnia, kiedy dwie tak wielkie sprzeczności: noc i dzień, ciemność i jasność, czerń i biel, łączą się ze sobą i powstaje wówczas coś tak subtelnego, jak ten oto najzwyklejszy zachód słońca. ,,Jest w tym jednak jakaś tajemnica” – pomyślała. Lily siedziała nad brzegiem jeziora, na wielkim kamieniu i obserwowała w niemym zachwycie połyskującą barwami złota i czerwieni taflę wody. Lubiła marzyć. Często zatapiała się w swoich myślach na tyle głęboko, aby na jakiś czas stracić kontakt z Ziemią. Niestety nierzadko zdarzało jej się to podczas zajęć w szkole, a wtedy z cudownej krainy przywoływał ją do rzeczywistości głos któregoś z nauczycieli lub ostrzegawczy syk Alice. Tym razem była to jej mała brązowa sóweczka, która lekko przysiadła na jej kolanach. Do nóżki miała przywiązany liścik. - Jak się masz, Płomyczku? - szepnęła dziewczyna, odwiązując karteczkę, zaadresowaną pochyłym, ozdobnym pismem. W miarę zagłębiania się w jej treść oczy Lily robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta powoli rozchylały się ze zdumienia. Po przeczytaniu listu jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, aż nagle zerwała się z miejsca, zapominając, że na jej kolanach wciąż siedzi sówka i nie zważając na jej gniewne pohukiwania pobiegła szybko do zamku. Kiedy po 10 minutach wpadła do pokoju wspólnego Gryfonów, wciąż ciężko dysząc, od razu spostrzegła Alice siedzącą przy stoliku pod samym oknem i skrobiącą zawzięcie wypracowanie na transmutację. Na widok miny przyjaciółki odłożyła kartkę. - Nic nie mów! Niech zgadnę…hmmm…możliwość pierwsza: wygrałaś milion galeonów w Magicznego Totka. Możliwość druga: twoje urodziny nadeszły pół roku wcześniej niż zwykle. Możliwość trzecia: niejaki David Parker pomachał\mrugnął\uśmiechnął się do ciebie. Pomyślmy… czyżby to była odpowiedź trzecia? Lily zarumieniła się, a oczy jej pojaśniały. – Niejaki David Parker zaproponował mi wspólne wyjście w sobotę do Hogsmeade. Tym razem to Alice osłupiała i przez chwilę po prostu zapomniała, jak się posługuje językiem, co zdarzało jej się bardzo rzadko. - Żartujesz? Idziesz na randkę z Davidem Parkerem? TYM Davidem Parkerem, który jest kapitanem i szukającym Krukonów i absolutnie najbardziej interesującym facetem, jakiego widziała ta szkoła (pomijając Blacka, ale on szczerze mówiąc zalicza się raczej do trochę wyrośniętego dziecka)? – pióro wypadło jej z ręki. – Zobaczysz, że za to jutro jego fanki rzucą się na ciebie przy śniadaniu w celu zasztyletowania lub innej okrutnej formy zamordowania cię… - Alice, to NIE JEST randka! – przerwała jej Lily - My tylko po prostu…jeśli w ogóle dojdzie to do skutku… będziemy rozmawiać i chodzić po sklepach, to wszystko. Jeśli w ogóle to nie jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. I na razie tylko mi to zaproponował. Alice najwyraźniej zignorowała dwa ostatnie zdania. - Jasne! Może po prostu chcesz kupić sobie jakieś fajne, nowe ciuchy, a on ci ma doradzać w sprawie koloru? Faceci i chodzenie po sklepach. Mów, co chcesz, ale ja i tak wiem, że w sobotę masz randkę i to z DAVIDEM PARKEREM! – powiedziała Alice, każdy kolejny wyraz wypowiadając odrobinę głośniej od poprzedniego, tak, że po jej ostatnim zdaniu w pokoju wspólnym zrobiło się tak cicho, że słychać było trzaskanie ognia w kominku i słodki, donośny głosik Alice, rzecz jasna. - No cóż, subtelność wypowiedzi chyba nigdy nie była moją mocną stroną – dodała zmieszana patrząc na pary wlepione w nią i Lily oczu, szczególnie tych należących do dziewcząt. Przez następną godzinę Lily zmuszona przez koleżanki opowiadała o niejakim Davidzie, pożeraczu niezliczonych, niewinnych dziewczęcych serc wszystko, co sama wiedziała. Ze dwadzieścia par uszu młodych Gryfonek teraz łowiących każde jej słowo nie było w stanie usłyszeć już żadnych innych dźwięków. Do czasu. Nagle salonem wstrząsnął mały wybuch, a spowodowany przez nikogo innego jak Syriusza Blacka (nazywanego także czasami przez niektórych ,,trochę wyrośniętym dzieckiem”) i Jamesa Pottera – dwóch z legendarnej czwórki Huncwotów we własnych osobach. Pochylali się oni nad leżącym na środku pokoju półprzytomnym Glizdogonem – miał on usmoloną twarz, włosy sterczały mu na wszystkie strony świata, a ich mała kępka na czubku jego głowy – mówiąc najprościej – została spalona na popiół. Tak więc Peter wyglądał jeszcze żałośniej, niż zazwyczaj (jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe). Część osób zaczęła się śmiać, a część miała trochę przerażone miny. - Peter! Peter! No i widzicie, co tym razem żeście narobili? – wrzeszczał teraz na Syriusza i Jamesa Remus, który do tej pory udawał, że czyta jakąś opasłą księgę z zaklęciami. Na jego piersi połyskiwała odznaka Prefekta Naczelnego. Jego wrzaski skutecznie doprowadziły Petera do stanu świadomości – powoli otworzył oczy. - No i widzisz Luniaczku, jak zwykle nic mu nie jest, po co się tak denerwować? Złość piękności szkodzi – zaśmiał się pogodnie Syriusz, choć widać było, że odczuł ulgę. - Glizdogonie, naprawdę, niesamowity efekt! Może nie taki, jak na początku przewidywaliśmy… Wyglądasz teraz bardziej…. eee… osobliwie! Sam zobacz. – James podał Peterowi wyczarowane lusterko. Glizdogon, który właśnie zdążył usiąść, zobaczywszy swoje odbicie znowu zemdlał, co wywołało nową salwę śmiechu niektórych Gryfonów. - Trzeba będzie go docucić raz, a dobrze – powiedział James. Machnął różdżką i w powietrzu pojawiło się wiadro z wodą. Chwycił je i już zamierzał zafundować Peterowi zimną kąpiel za friko, gdy… - Potter! Zostaw to! James obejrzał się. To krzyknęła Lily. Na to właśnie czekał. - Och, Evans, naprawdę nie widzę powodu, aby zamartwiać się biednym Glizdogonem. – zaśmiał się James. - Chłodny prysznic nie zaszkodzi, a w niektórych przypadkach może nawet pomóc. - Musicie go zaprowadzić… a raczej przelewitować do skrzydła szpitalnego. – zignorowała go Lily – Nie wygląda najlepiej – dodała, zerkając na Petera, z którego wciąż dymiło. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Po chwili odezwał się niepewnie Remus. - W porządku, ja się nim zajmę. Wyciągnął różdżkę, i wypowiedział zaklęcie, celując nią w nieprzytomnego Glizdogona, który po chwili uniósł się w powietrze, po czym obaj zniknęli w dziurze pod portretem. Lily odwróciła się i mrucząc coś do siebie, co brzmiało jak ,,żałosne” i ,,idiotyzm”, odeszła szybkim krokiem do dormitorium dziewcząt. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na opowiadanie koleżankom o Davidzie. Za oknami zrobiło się już zupełnie ciemno, w szyby uderzał wiatr. Na klatce schodowej było zimno. Weszła do sypialni i usiadła na swoim łóżku. Nienawidziła Jamesa. Nienawidziła go, odkąd tylko pamiętała. Cała ta jego mała banda (no, może z wyjątkiem Remusa) z nim i z Blackiem na czele wciąż robiła wszystkim te ich głupie kawały, które zazwyczaj śmieszyły tylko ich. Ale szczególnie on był zawsze taki dumny, pewny siebie, przekonany o swojej absolutnej doskonałości. A w istocie był tylko aroganckim, znęcającym się nad słabszymi, zarozumiałym szmatławcem – tak, kiedyś już mu to wygarnęła, zdaje się, dwa lata temu, nad jeziorem. Ale od tego czasu nie zmienił się wcale. Kiedyś stwierdziła, że traktowanie Pottera jak powietrze, będzie najlepszym rozwiązaniem, aby wreszcie dał spokój, i tej zasady postanowiła trzymać się nadal. *** James wpadł do swojego dormitorium i w napadzie furii kopnął w najbliższą szafkę nocną, (nawiasem mówiąc należącą do Syriusza) która otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. ,,No tak, przecież ją zaczarowałem”– pomyślał. W tej samej chwili do sypialni wszedł Syriusz. - Co ona sobie w ogóle wyobraża! Że będziemy słuchać jej rozkazów, czy jak?! Że będzie nam mówić, co mamy robić?! – Rogacz zaczął wykrzykiwać całą swą złość. - Stary, uspokój się! Jest Prefektem! Poza tym może tym razem faktycznie troszkę przesadziliśmy. Ale tylko troszkę! – dodał szybko widząc minę przyjaciela. – A tak w ogóle, to co to było za zaklęcie? Miało przecież pokręcić te nędzne włosiny Glizdogona w francuskie, urocze loczki! A co z tego wyszło, to już sami widzieliśmy – bardzo malowniczy efekt! - Moja mama często używała tego zaklęcia, kiedy wychodziła z ojcem na jakieś przyjęcia. Sam widziałem! - Może działa ono tylko na kobiety? A co do Evans, to jak nadal będziesz się zachowywał jak ostatni kretyn i za każdym razem, kiedy ona znajduje się w pobliżu robił z siebie tzw. cyrk, to nie dziw się, że prędzej wolałaby się umówić ze Smarkiem, niż z tobą! Może byś tak po prostu z nią porozmawiał? Tak, wiem, wiem! Mówiłem ci to już niezliczoną ilość razy, ale ty zdaje się jesteś głuchy, czy jak?! W każdym razie najwyraźniej jeszcze nic przez te ładnych parę latek do ciebie nie dotarło. - Nic mnie to nie obchodzi – powiedział niezbyt przekonującym głosem James. - Oczywiście – Łapa zrobił znudzoną minę i wzniósł oczy ku niebu. Zaniechał dalszego drążeniu tego tematu, wiedząc, że i tak to nic nie da, oraz że jest to całkowicie bezsensowne i bezcelowe. James podszedł do okna i spojrzał w niebo. - Myślisz, że naprawdę umówiła się z Parkerem? – zapytał po chwili, ale głos miał już łagodniejszy. - Nie wiem, możliwe… ale może tak tylko gadały. Wiesz, jakie są dziewczyny. – odparł niezbyt pewnie Syriusz. James nadal wpatrywał się w niebo, ale myślami był daleko stąd. Po chwili powróciły do niego słowa Syriusza. A jeśli ma rację? Weźmy np. takiego Parkera: miał zawsze dziewczyn na pęczki, a zawsze jest taki poważny, żeby nie powiedzieć wręcz ,,dostojny”. Może rzeczywiście robienie z siebie przysłowiowego cyrku nie daje najlepszych efektów. Być może doszedł do tego mądrego wniosku późno, zbyt późno, ale może jeszcze nie wszystko stracone? Glizdogon musiał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze przez kilka dni. Kiedy Remus go tam przyprowadził (a raczej przelewitował), szkolna pielęgniarka jak zwykle na widok któregoś z Huncwotów załamała ręce, mruknęła coś w stylu ,,Tego właśnie się spodziewałam” i natychmiast wpakowała nieprzytomnego Petera do łóżka. Następnego dnia odwiedzili go przyjaciele, ale nie byli pewni, czy dotarło do niego choćby jedno ich słowo. Wpatrywał się tępo w sufit, czasami tylko zakasłał i wówczas z ust buchały mu gęste kłęby pary. - Ale chyba nie jest z nim gorzej, niż wtedy, gdy próbowaliście go zamienić w zegar ścienny z kurantem? – zaniepokoił się Remus. - Chyba nie, wtedy cały czas coś w nim tykało, a o dwunastej kukała ta piekielna kukułka! Pamiętacie, jak kiedyś zakukała na transmutacji? – zaśmiał się Syriusz - Taaa, a McGonagall zapytała go, którą mamy teraz godzinę – a on na to, że nie wie, bo zegarek zostawił w sypialni! Salę szpitalną wypełnił radosny śmiech trzech Huncwotów. - Jak myślicie, puszczą go na mecz? – zapytał Remus, kiedy opuścili szpital i udali się na zaklęcia. - Jasne, to przecież dopiero za dwa tygodnie! Pierwszy mecz w sezonie. – powiedział James, a oczy mu błyszczały – W tym roku na pewno zdobędziemy puchar! To ostatnia szansa! – zatrzymał się po środku korytarza tak nagle, że kilka osób idących za nimi wpadło na niego. Do dziś nie mógł sobie darować zeszłorocznej przegranej Gryffindoru. Do dziś się za to obwiniał. - Rogacz! Dajże spokój. Przecież wiesz, że to była wyjątkowa sytuacja. Przecież naprawdę miałeś ważny powód! – powiedział szybko Syriusz, pociągając przyjaciela do przodu za rękaw szaty – Nawet nie ma o czym gadać! No rusz się wreszcie, bo powodujesz mały korek! Kiedy doszli do korytarza prowadzącego do klasy zaklęć, dogonił ich Mark Lewis – kapitan drużyny Gryfonów i zwrócił się do Jamesa: - Gdzie ty byłeś? Wszędzie cię szukałem. Złe wieści – właśnie się dowiedziałem, że nastąpiła mała zmiana planów – w najbliższym meczu nie gramy z Puchonami. Podobno ich szukający ma jakąś kontuzję, a nie mają rezerwy. A ja zawsze powtarzałem, tak po dobroci, z czystych intencji temu ich, pożal się Boże, kapitanowi, że powinni mieć rezerwę! Ale on upierał się, że i tak nie wystawiłby innego składu. No cóż, tak czy inaczej gramy z Krukonami, a wiesz dobrze, że Parker nie odpuści. Musimy trenować teraz więcej i ciężej, Krukoni są za dobrzy… Ale James nie słuchał już jego monologu. Właśnie zobaczył Davida Parkera w dalekim końcu korytarza, ale nie był on sam (co nie było znów żadną nowością). Rozmawiał z pewną dziewczyną, którą James rozpoznałby wszędzie: miała ciemno rude włosy, jasne błyszczące szmaragdowozielone oczy, które teraz śmiały się wesoło i zarumienione bardziej, niż kiedykolwiek policzki. Poczuł, że wnętrzności całkiem mu zdrętwiały. ,,A jednak to prawda” – pomyślał. *** Lily i Alice wyszły po śniadaniu z Wielkiej Sali, wspięły się po marmurowych schodach, podążając na lekcję zaklęć. - Jak myślisz, stary Flitwick chyba nie urwie mi głowy za to, że mam tylko trzy stopy pergaminu wypracowania, kazał napisać cztery. No cóż, w każdym razie tak łatwo się nie dam! – paplała wesoło (jak zwykle zresztą) Alice – Za to na transmutacje odwaliłam dwie dodatkowe stopy o przemianach błyskawicznych. Aha, mam nadzieję, że jutro będzie ładna pogoda… No wiesz, sobota! Na ,,robienie zakupów” z niejakim Dav… Eee… Lily, – ton głosu Alice nagle zmienił się z beztroskiego, na taki, który beztroskim na pewno być nie mógł – zostawiłam na śniadaniu moje wypracowanie na zaklęcia, zaraz wracam! Zapatrzona w okno i pogrążona w marzeniach Lily, zanim się obejrzała, jej przyjaciółki już nie było. Ale kiedy podniosła wzrok, zrozumiała prawdziwą przyczynę czmychnięcia Alice. Przed nią stał nikt inny, jak wspomniany już wielokrotnie Dave P. we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy go widziała, utwierdzała się w przekonaniu, dlaczego każda dziewczęca duszyczka dałaby się pokroić na drobniuteńkie kawałeczki za chociażby jedno jego spojrzenie lub uśmiech. Miał falujące brązowe włosy opadające mu na czoło, czarne oczy, błyszczące, jak dwie gwiazdy pośród ciemnej nocy. Jego twarz miała coś w sobie jakby z romantyczności i… melancholii. Jak bohaterowie tych wszystkich ckliwych romansów, które Alice czytała nałogowo, a potem opowiadała o nich każdemu, kto chciał jej wysłuchać. Ze swoją książką od zaklęć pod pachą wyglądał teraz, jak prawdziwy rycerz… no, powiedzmy rycerz intelektualista. ,,Wcięło mu tylko gdzieś białego rumaka” – jak często mawiała Alice. - Hej Lily! Czy… - zaczął. Jego głęboki, czysty głos również brzmiał niesamowicie tajemniczo i intrygująco. Ale dziewczyna najwyraźniej postanowiła uprzedzić fakty. - Och, cześć! Tak, dostałam twój list. Płomyczek mi wczoraj przyniósł. To naprawdę miłe z twojej strony! I oczywiście chętnie wybiorę się z tobą jutro do Hogsmeade. Niedobrze… Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego? – myślała gorączkowo. David rzeczywiście przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w Lily. Po chwili powiedział powoli: - Eee… Ja tylko chciałem spytać, czy pożyczyłabyś mi ,,Teorię średniowiecznej transmutacji”, słyszałem, że masz, a w bibliotece nie ma. – w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie. Lily poczuła, że na swojej twarzy mogłaby z powodzeniem usmażyć teraz jajko. - Ty… nie wysyłałeś żadnego listu? - w jej biednej głowie przewijało się teraz milion poplątanych myśli, ale najwyraźniej kołatała jej się jedna z nich: ,,Dorwać Alice i obedrzeć ją ze skóry”. Chłopak chyba dostrzegł gonitwę jej myśli i rzekł: - No… nie. Ale skoro mówiłaś już o jakimś wypadzie do wioski, to może zechciałabyś wybrać się tam ze mną jutro? Skoro proponuje mi to tak urocza istota… – zaśmiał się serdecznie – No więc? - Eee… oczywiście, bardzo chętnie. – odpowiedziała niepewnie Lily, nadal czując się okropnie, ale kiedy chłopak mrugnął do niej i odszedł, poczuła ulgę. ,,Uff, przynajmniej nie jest zły, to już coś…” - pomyślała. Jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nie dostrzegając wzroku dziewczyn z Rawenclawu, w którym czaiła się żądza mordu, a co gorsza, skierowanego w jej stronę. CDN... ... jeśli Wam się spodoba oczywiście ![]() Ten post był edytowany przez Anulcia: 21.11.2004 12:47 -------------------- Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]
--------------- ![]() |
![]() ![]() ![]() |
Anulcia |
![]()
Post
#2
|
Iluzjonista Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 116 Dołączył: 17.09.2004 Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska ![]() |
CZĘŚĆ 8.
Lily już dawno przestała się zamartwiać skutkami nocnej wyprawy z Potterem, szlabanem, który kiedyś trzeba będzie odrobić, a także utratą przez Gryffindor stu punktów. Od tamtej pory postanowiła zachowywać się jak najbardziej poprawnie, czyli jak na prefekta naczelnego Hogwartu przystało, a także unikać wszelkiego niepotrzebnego i całkowicie zbędnego obcowania ze sprawcą wszystkich jej ostatnich problemów i zmartwień (osobnik wspomniany powyżej). Uczta w Noc Duchów była w tym roku nie mniej wspaniała, niż zawsze. Wielka Sala wyglądała wprost imponująco - dużą zasługę miały w tym z pewnością żywe nietoperze, raz po raz przelatujące nad głowami uczniów, unoszące się pod sklepieniem ogromne, wydrążone, świecące dynie, zwieszające się z sufitu różnokolorowe, spiralnie skręcone serpentyny, a także (w przypadku Petera - przede wszystkim) stoły suto zastawione najróżniejszymi i obfitującymi w niespodzianki potrawami. Były więc lukrowane słodkie czaszki, puddingi o przeróżnych kształtach i kolorach, krokieciki nadziewane jakimś czerwonawym mięsem, nieśmiertelne pieczone udka, tradycyjne dzbany z sokiem z dyni oraz wiele, wiele innych. Duchy co chwila przenikały przez ściany, tańcząc i wywijając salta w powietrzu, a pod koniec uczty wszystkie razem utworzyły coś w rodzaju połyskującego, barwnego korowodu, który należał już do tradycji hogwarckiej Nocy Duchów. Po uczcie ci Gryfoni, którzy mieli siłę się jeszcze jako tako poruszać, kontynuowali zabawę w pokoju wspólnym. Należała do nich z pewnością czwórka niepokonanych Huncwotów, dzięki której zazwyczaj podczas takich imprez (i nie tylko) można było zaobserwować mnóstwo niezwykłych zjawisk. Tym razem do takowych rzeczy należało przede wszystkim zaliczyć podrygującego Jamesa z najprawdziwszym kościotrupem w barwnej hawajskiej koszuli, szortach oraz w przekrzywionym zawadiacko czarnym cylindrze (Lily wolała się nie zastanawiać, skąd Potter wytrzasnął jego i te ciuchy), Petera z gigantyczną dynią zamiast głowy, a także Syriusza ze skrzydłami nietoperza, machającego zawzięcie rękami. - I pomyśleć, że oni mają po siedemnaście lat – mruknęła z rozbawieniem Liz, kiedy podszedł do niej James wraz z trupem i zaprosił ją do tańca, podsuwając jej rękę swojego wychudzonego towarzysza. – zachowują się zupełnie jak dzieci. - Też mi niespodzianka! Liz, oni są dziećmi – zawołała Alice, z politowaniem kręcąc głową, kiedy szkielet zaszczękał zębami i wybuchnął szaleńczym śmiechem. Chwilę potem leżał już na dywanie, bijąc pięściami w podłogę i zaśmiewając się do rozpuku, a cylinder zsunął mu się z czaszki. - Przepraszam was, jest trochę nerwowy – powiedział James teatralnym tonem, po czym złapał swojego wesołkowatego towarzysza za nogę i zawlókł go w drugi kąt salonu. Po kilkunastu minutach siedzenia w pokoju wspólnym, dziewczyny postanowiły wziąć przykład z niektórych Gryfonów i udały się prosto do swojej sypialni na samym szczycie wieży. Liz rzuciła się na swoje łóżko, klepiąc się po brzuchu. - Jeszcze kilka takich uczt, a na którymś meczu nie odbiję się od ziemi… - przewróciła się na bok i przymknęła oczy. Lily usiadła na kamiennym parapecie i objęła kolana rękami. - Liz, może mi się wydaje, ale nie dalej jak wczoraj wspominałaś coś o jakiejś diecie. Jak to było…? Sam seler i sałata…? - zaśmiała się, obserwując nieruchomą postać przyjaciółki. Lily podziwiała osoby o żelaznej woli, które dobrowolnie potrafiły odmawiać sobie różnorakich wspaniałych smakołyków, aby pozbyć się tych kilku nadprogramowych, często urojonych gramów tłuszczyku. Liz z całą pewnością do takowych osób się jednak nie zaliczała. - Do diabła z dietą – mruknęła, nie otwierając oczu. - A więc wszystko w normie. Nasza Liz zdrowieje – mruknęła przyciszonym głosem Alice, ale już w następnej sekundzie zmuszona była uchylić się przed nadlatującą z zatrważającą prędkością w jej stronę poduszką. - To co dziewczyny, może partyjka? – zawołała dziarsko Julia, wyciągając podniszczoną talię najzwyklejszych mugolskich kart ze swojej szafki. Lecz kiedy odpowiedziała jej cisza, podniosła głowę i rozejrzała się po pokoju. Teraz każda z jej trzech towarzyszek leżała bez ruchu na swoim łóżku. – Co jest z wami? Chyba nie zamierzacie iść spać? - Kto nie zamierza, ten nie zamierza – mruknęła Liz, nadal nie otwierając oczu. - No co wy, jutro sobota! A może by tak… - dodała po chwili i urwała, oczekując dobrze sobie znanej reakcji przyjaciółek. I doczekała się - w przeciągu piętnastu sekund jedna po drugiej podniosły głowy i spojrzały na nią na pół nieprzytomnym, a na pół zaciekawionym spojrzeniem. No tak, zasada pierwsza brzmi: Chcesz uzyskać dla swej wypowiedzi zainteresowanie? Urwij w połowie, nie dokańczając zdania. W tym wypadku zadziałało. Julia jednak nie wiedziała, a może tylko nie chciała, że dziewczyny i tak doskonale zdawały sobie sprawę, co teraz zaproponuje. Natychmiast rzuciła się do swojego kufra i zaczęła przetrząsać jego schludnie poukładaną zawartość. Po chwili wyciągnęła z niego przedmiot swoich poszukiwań, dowodząc przyjaciółkom, że miały rację co do joty. W ręku trzymała połyskujące w świetle pudełko kart do tarota. Lily, Liz i Alice wymieniły porozumiewawcze spojrzenia – oto zapowiadał się wieczór, jakich ta wieża oraz to oto dormitorium pamiętało już wiele. Lecz każdy z osobna był jedyny w swoim rodzaju. Może za sprawą dziwnej mocy kilkunastu kolorowych, zapachowych świeczek, które Julia namiętnie kolekcjonowała, a w tej chwili zaczęła ustawiać na podłodze w duże koło. Dziewczyny zwlekły się powoli z łóżek i rozsiadły obok siebie tuż przy kręgu. Julia podbiegła jeszcze do dużej narożnej szafy i wygrzebała w niej jedwabną, kraciastą chustę, którą zręcznie zawiązała sobie na głowie. Po chwili usadowiła się po środku koła i jednym machnięciem różdżki zapaliła wszystkie świeczki. Ich blask odbijał się w jej oczach, które były nad wyraz skupione, utkwione w talii kart do tarota, które trzymała w ręku. Julia uwielbiała wróżbiarstwo. Nie, to za mało… Ktoś, kto jej nie znał, lub kto znał ją mało, mógł myśleć, że było to jakieś jej zwariowane hobby lub szczególne zainteresowanie tajnikami poznawania przyszłości. Prawda jednak była taka, że wróżbiarstwo było jedną z jej wielkich pasji. Potrafiła siedzieć nad dowolnymi kartami i zatracać się w odkrywaniu ukrytego sensu ich ułożenia. Pijąc herbatę, nigdy nie zapomniała przyjrzeć się rozmokłym fusom na dnie filiżanki. No i jako jedyna z ich klasy uczęszczała na lekcje wróżbiarstwa, które na siódmym roku nie były już obowiązkowe. Niczym w transie pochylała się nad niekończącymi się zapisami interpretacji snów, dodatkowymi wypracowaniami o symbolach magicznych oraz innymi pracami domowymi z tego przedmiotu. Wiele osób twierdziło, że traci tylko czas, nawet jej przyjaciółki wielokrotnie powtarzały jej, że wróżbiarstwo to nic więcej, jak tylko stek bzdur, zgadywanie i zbiór przypadków. Jednak po jakimś czasie przyzwyczaiły się do wszystkich tych dziwactw i same dawały się często namówić na wróżby przy magicznym blasku świec. Nie inaczej było i tym razem. Julia siedziała teraz po turecku z zamkniętymi oczami, dłonią przykrywając talię kart i mrucząc jakieś niezrozumiałe dla pozostałej trójki słowa. Alice zwykle sceptycznie podchodziła do wszystkich przepowiedni, ale mimo to zazwyczaj przyłączała się do ich wróżbiarskich wieczorków. - W myślach zastanówcie się nad jakimś pytaniem, na które chciałybyście otrzymać odpowiedź. I nie mówcie o tym na głos, bo inaczej obraz będzie zamazany – powiedziała niezwykle tajemniczym głosem Julia, nie otwierając oczu. Alice pokręciła z powątpiewaniem głową. - A myślałam, że świruskę Sybillę mamy już z głowy – mruknęła. Julia otworzyła oczy i spojrzała prosto na nią. Bez słowa podała jej karty, a Alice nauczona już doświadczeniem przełożyła je trzykrotnie i oddała przyjaciółce. Już po chwili wszystkie wpatrywały się w kilka rzędów rozłożonych kart, lecz tylko Julia zdawała się być świadoma ukrytej w nich tajemnicy, jeśli takowa w ogóle istniała. - Hmm… - pochyliła się nad kartami, marszcząc czoło i przygryzając wargi, po czym dodała, bardziej dla upewnienia się – Pomyślałaś nad pytaniem? Alice kiwnęła głową, ale kąciki ust dziwnie jej zadrgały. Lily już wyobrażała sobie, co to musi być za pytanie… - No więc… - powiedziała Julia po chwili namysłu – nie widzę tu nic innego… tak… jutro będzie ci się bardzo dobrze spało. Alice przez chwilę wpatrywała się w nią z otwartymi ustami, a potem parsknęła śmiechem. - To jakiś absurd – prychnęła, po czym spojrzała na Julię z cieniem politowania i groźbą wybuchnięcia śmiechem w oczach. - Chyba zapomniałaś przemyć dziś swoje wewnętrzne oko. Wszystkie zachichotały. - O nie, kochana, karty nigdy nie kłamią – uśmiechnęła się Julia, zbierając karty. - A może po prostu nie mówią całej prawdy, pomyślałaś o tym? – odparła natychmiast Alice. Julia podała talię Liz i pokręciła swoją jasnowłosą głową obwiązaną chustką. - Jeśli tylko potrafi się odczytać ich sens, to zawsze powiedzą całą prawdę - odpowiedziała powoli. Alice demonstracyjnie przewróciła oczami. Liz oddała Julii trzykrotnie przełożoną talię, a ta ponownie rozłożyła ją w kilka równych rzędach i przyjrzała się im uważnie. Jednak odpowiedziała nieco szybciej niż w przypadku Alice. - Odczytasz to w oczach tej osoby, Liz. – powiedziała dość pewnie, przeniósłszy wzrok na przyjaciółkę. Niebieskie oczy Liz wpatrywały się uważnie w Julię. Liz zawsze wszystko musiała sobie dokładnie przekalkulować – zrobić taki podział na zyski i straty. Nie wierzyła w nic, czego nie dałoby się potwierdzić ani udowodnić. Jedynie w quidditchu całkowicie zdawała się na intuicję i wyczucie – dziewczyny często zastanawiały się, jak udaje jej się trafić do bramki bez odpowiedniej, starannej analizy. Umysł miała stanowczo chłodny i ścisły, a dawała sobie powróżyć tylko ze względu na dobrą zabawę. I nigdy w te przepowiednie nie wierzyła, być może również dlatego, że jak dotąd żadna z nich się nie sprawdziła. Dziewczyny wlepiły w nią wzrok - dlaczego więc teraz miała taką poważną, tak nie pasującą do jej powierzchowności minę? Niemożliwe przecież, żeby odpowiedź na jej pytanie, jakie by nie było, zrobiła na niej jakiekolwiek wrażenie - wielokrotnie zarzekała się przecież, że nigdy nie będzie czegoś takiego brać do siebie na poważnie. - Liz, co żeś tak spoważniała nagle? – zagadnęła w końcu Alice. Liz spojrzała na nią troszkę nieprzytomnym wzrokiem. - Nie, nic… - szybko roześmiała się troszkę wymuszonym śmiechem. Po chwili dodała, jakby czytając w ich myślach: – Nie martwcie się, nadal nie wierzę we wróżby. Alice odetchnęła z wyraźną ulgą. - To dobrze, bo już się zaczynałam o ciebie bać. Liz roześmiała się i spojrzała w okno, tak, że nie widziały jej twarzy. Patrząc na tył jej głowy Lily miała jednak wrażenie, że znowu intensywnie nad czymś się zastanawia. - Lily, przełóż – Julia podała jej karty, a kiedy Lily oddała jej talię, trzeci raz rozłożyła ją w kilka rzędów. Tym razem jednak pochylała się nad nimi jeszcze dłużej, przyglądając się im z różnych stron i pod różnymi kątami, marszcząc czoło i mrucząc coś do siebie. Lily nagle przypomniała sobie, że jeszcze nie pomyślała nad pytaniem. Nie wiedziała, czy ma to sens teraz, po rozłożeniu kart, ale postanowiła jednak spróbować. Spojrzała w okno. Jest mnóstwo pytań, na które chciałaby otrzymać odpowiedzi. Jaka będzie jej przyszłość? Jak jej pójdą owutemy? Czy będzie kiedyś aurorem, tak jak to sobie wymarzyła i zaplanowała? Czy kiedykolwiek będzie w stanie pogodzić się z Pot… z Petunią? - Wszystko zależy od ciebie, Lily – Julia powiedziała to tak nagle, że Lily aż się wzdrygnęła. Przenajsłodszy Wielki Merlinie… Takiej odpowiedzi w ogóle się nie spodziewała. Cóż, jest bardzo ogólna; właściwie równie dobrze mogłaby pasować do wielu innych pytań. Może tym razem karty nic Julii nie powiedziały, więc dała tak mało ścisłą odpowiedź? Ale dlaczego, do stu hipogryfów, ona tak idealnie pasuje? Do wszystkich jej pytań… Tym razem to ona wlepiła swój wzrok w Julię, której kraciasta chustka przekrzywiła się nieco. Kiedy Lily dostrzegła na jej twarzy lekki uśmiech, poczuła, że jej własna twarz ma teraz dokładnie ten sam dziwny wyraz, jak uprzednio twarz Liz. - O, następna nam spoważniała – parsknęła Alice, podnosząc się z podłogi. – Wiecie co, może lepiej skończmy już to wróżenie, bo popadniecie jeszcze w jaką depresję… Julia zerknęła w karty jeszcze raz i nie podnosząc głowy powiedziała spokojnym tonem: - Aha, Lily, jeszcze jedno – przekrzywiła lekko głowę. – Wkrótce otrzymasz coś, na co tak długo czekałaś. O nie, tego już było za wiele. Lily z długim świstem wypuściła powietrze z ust. Wszystkie świece już prawie pogasły, osnuwając całą sypialnię eterycznymi zapachami. Jak zwykle obudziła się pierwsza – była typowym rannym ptaszkiem. Zawsze kładła się spać w miarę wcześnie (o ile akurat nie zarywała nocy, gryzmoląc kolejne niemiłosiernie długie wypracowanie), żeby następnego dnia obudzić się pierwsza i dostąpić zaszczytu zajęcia łazienki, a następnie zwleczenia z łóżek pozostałych lokatorek. Te bowiem z całą pewnością należało zaliczyć do typu sów nocnych. Lily cicho rozsunęła kotary. Jedno spojrzenie w okno wystarczyło, aby utwierdzić się w przekonaniu, że jednak tylko czubek wstaje w sobotę o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze. I tylko czubek ma wtedy ochotę na kąpiel w basenie w łazience prefektów. Lily bynajmniej za czubka się nie uważała, ale na tą kąpiel to miała ochotę, i to ogromną. Zsunęła się z łóżka w poszukiwaniu swoich szat. O ile dziewczyny ich gdzieś nie przełożyły, to powinny być tam, gdzie je wczoraj zostawiła, czyli… - W szafie – szepnęła, w tym samym momencie otwierając drzwi dużej dębowej garderoby. Przejrzała swoją półkę, ale nie było tam niczego, co szkolne szaty mogło by przypominać. Za to było coś innego, coś czego z całą pewnością nie powinno tam być – a mianowicie Wielki Bajzel, w skrócie WB. Spódnice, bluzki i spodnie Lily, które jeszcze wczoraj leżały złożone w równą kosteczkę, teraz tworzyły zbite kłębowisko kolorów, a dla lepszego efektu poprzeplatane gdzie niegdzie bielizną. Jedyne wytłumaczenie tego zjawiska było proste i od razu nasunęło jej się na myśl – Alice schowała gdzieś Liz paczkę jej ukochanych Naprawdę Kwaśnych Cytrynek-Kwaszynek („Gryź i krzyw się do woli”). Wiedziała, że jej przyjaciółka nie zaśnie, dopóki nie przeżuje przed snem co najmniej trzech żelek. Teraz przynajmniej wiedziała, gdzie potencjalnie mogły być ukryte… Swoje szaty znalazła w końcu na półce Julii (będącej w nie lepszym stanie, niż jej własna). Po chwili przyodziana w zielony szlafrok, z ciuchami i butelką szamponu w ręku i różdżką w kieszeni („Poradnik przyszłego aurora, czyli jak nie dać się zapuszkować” A. Vablatsky’ego, strona 67, zasada 235, ostatnia i najważniejsza – DOBRY AUROR NIE ROZSTAJE SIĘ Z RÓŻDŻKĄ NAWET W ŁAZIENCE) wyszła z sypialni. Kiedy zeszła do pokoju wspólnego, pierwszym co zobaczyła, był WB – na stołach walały się papierki po słodyczach oraz butelki po cytrynówkach i piwie kremowym. Wielka dynia, która jeszcze wczoraj robiła za głowę Petera, leżała samotnie w kącie, nakryta aksamitnym czarnym cylindrem. A na honorowym miejscu, w fotelu przy wygasłym kominku, siedział kościotrup – czaszka opadła mu na ramiona, jakby był pogrążony w błogiej drzemce. Swoją drogą, ciekawe, skąd go Potter wytrzasnął. Lily podeszła do szkieletu, odzianego w kolorowe ubrania i przyjrzała mu się z bliska. Kiedy zbliżyła rękę do nagiej czaszki, natychmiast ją cofnęła. Kościotrup bowiem nagle poderwał głowę, spojrzał na nią pustymi oczodołami i zaszczękał zębami, po czym głowa z powrotem opadła mu na ramię. Lily odwróciła się i śmiejąc się sama do siebie, przelazła przez dziurę pod portretem. Szła cichymi korytarzami, co chwila mijając szepczące lustra, monologujące popiersia i falujące gobeliny. Po siedmiu latach przebywania w Hogwarcie, nadal ją fascynowały. Zeszła na piąte piętro, minęła posąg Borysa Szalonego i stanęła przed drzwiami łazienki dla prefektów. - Lawendowe mydło – szepnęła. Drzwi jak zawsze zaskrzypiały przeraźliwie. Kiedy tylko wśliznęła się do środka, zasunęła zasuwkę. Nareszcie – caluteńka łazienka była jej. Zdjęła szlafrok i odwróciła się w stronę wpuszczonego w podłogę, pustego basenu. Tylko problem w tym, że nie był on wcale pusty. Biała piana wypełniała cały marmurowy zbiornik, nad jej powierzchnią unosiły się różnokolorowe bańki mydlane falujące puchowe obłoczki. Zdecydowanie najgorsze jednak było to, że w basenie najwyraźniej ktoś już pływał. -------------------- Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]
--------------- ![]() |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 05.07.2025 15:09 |