Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 0 ] ** [0.00%]
Gniot - wyrzucić [ 1 ] ** [100.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 1
  
Anulcia
post 16.11.2004 15:58
Post #1 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Witam smile.gif
Długo się wahałam, czy umieścić tutaj pierwszą część tego ff, ponieważ kiedy powstawała, nie myślałm o tym, żeby to gdzieś zamieścić. Jest to mój debiucik, jeśli chodzi o pisanie samodzielne, więc naprawdę zależy mi na Waszej szczerej opinii. Proszę Was, abyście powiewdzieli, co tu jest źle, co Wam sie ew. nie podoba. Będę naprawdę wdzięczna za wszystkie, nawet te niezbyt pochlebne komentarze. Uwielbiam historie o Huncwotach, toteż tworzenie tego parta było dla mnie bardzo miłe i mam nadzieję, że da sie go przeczytać. Oddaję to teraz w Wasze ręce.
Pozdrooffka od Anulci wink.gif

PART 1.

Kolejny pogodny dzień września dogasał już powoli, słońce leniwie chowało swe oblicze za horyzontem, pojawiały się pierwsze gwiazdy. Przypomniała jej się piosenka, którą słyszała niegdyś w mugolskim radiu - ,,Tam, gdzie dzień spotyka noc”. Była to niewątpliwie jej ulubiona pora dnia, kiedy dwie tak wielkie sprzeczności: noc i dzień, ciemność i jasność, czerń i biel, łączą się ze sobą i powstaje wówczas coś tak subtelnego, jak ten oto najzwyklejszy zachód słońca. ,,Jest w tym jednak jakaś tajemnica” – pomyślała.
Lily siedziała nad brzegiem jeziora, na wielkim kamieniu i obserwowała w niemym zachwycie połyskującą barwami złota i czerwieni taflę wody. Lubiła marzyć. Często zatapiała się w swoich myślach na tyle głęboko, aby na jakiś czas stracić kontakt z Ziemią. Niestety nierzadko zdarzało jej się to podczas zajęć w szkole, a wtedy z cudownej krainy przywoływał ją do rzeczywistości głos któregoś z nauczycieli lub ostrzegawczy syk Alice.
Tym razem była to jej mała brązowa sóweczka, która lekko przysiadła na jej kolanach. Do nóżki miała przywiązany liścik.
- Jak się masz, Płomyczku? - szepnęła dziewczyna, odwiązując karteczkę, zaadresowaną pochyłym, ozdobnym pismem.
W miarę zagłębiania się w jej treść oczy Lily robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta powoli rozchylały się ze zdumienia. Po przeczytaniu listu jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, aż nagle zerwała się z miejsca, zapominając, że na jej kolanach wciąż siedzi sówka i nie zważając na jej gniewne pohukiwania pobiegła szybko do zamku.
Kiedy po 10 minutach wpadła do pokoju wspólnego Gryfonów, wciąż ciężko dysząc, od razu spostrzegła Alice siedzącą przy stoliku pod samym oknem i skrobiącą zawzięcie wypracowanie na transmutację. Na widok miny przyjaciółki odłożyła kartkę.
- Nic nie mów! Niech zgadnę…hmmm…możliwość pierwsza: wygrałaś milion galeonów w Magicznego Totka. Możliwość druga: twoje urodziny nadeszły pół roku wcześniej niż zwykle. Możliwość trzecia: niejaki David Parker pomachał\mrugnął\uśmiechnął się do ciebie. Pomyślmy… czyżby to była odpowiedź trzecia?
Lily zarumieniła się, a oczy jej pojaśniały.
– Niejaki David Parker zaproponował mi wspólne wyjście w sobotę do Hogsmeade.
Tym razem to Alice osłupiała i przez chwilę po prostu zapomniała, jak się posługuje językiem, co zdarzało jej się bardzo rzadko.
- Żartujesz? Idziesz na randkę z Davidem Parkerem? TYM Davidem Parkerem, który jest kapitanem i szukającym Krukonów i absolutnie najbardziej interesującym facetem, jakiego widziała ta szkoła (pomijając Blacka, ale on szczerze mówiąc zalicza się raczej do trochę wyrośniętego dziecka)? – pióro wypadło jej z ręki. – Zobaczysz, że za to jutro jego fanki rzucą się na ciebie przy śniadaniu w celu zasztyletowania lub innej okrutnej formy zamordowania cię…
- Alice, to NIE JEST randka! – przerwała jej Lily - My tylko po prostu…jeśli w ogóle dojdzie to do skutku… będziemy rozmawiać i chodzić po sklepach, to wszystko. Jeśli w ogóle to nie jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. I na razie tylko mi to zaproponował.
Alice najwyraźniej zignorowała dwa ostatnie zdania.
- Jasne! Może po prostu chcesz kupić sobie jakieś fajne, nowe ciuchy, a on ci ma doradzać w sprawie koloru? Faceci i chodzenie po sklepach. Mów, co chcesz, ale ja i tak wiem, że w sobotę masz randkę i to z DAVIDEM PARKEREM! – powiedziała Alice, każdy kolejny wyraz wypowiadając odrobinę głośniej od poprzedniego, tak, że po jej ostatnim zdaniu w pokoju wspólnym zrobiło się tak cicho, że słychać było trzaskanie ognia w kominku i słodki, donośny głosik Alice, rzecz jasna.
- No cóż, subtelność wypowiedzi chyba nigdy nie była moją mocną stroną – dodała zmieszana patrząc na pary wlepione w nią i Lily oczu, szczególnie tych należących do dziewcząt.
Przez następną godzinę Lily zmuszona przez koleżanki opowiadała o niejakim Davidzie, pożeraczu niezliczonych, niewinnych dziewczęcych serc wszystko, co sama wiedziała. Ze dwadzieścia par uszu młodych Gryfonek teraz łowiących każde jej słowo nie było w stanie usłyszeć już żadnych innych dźwięków. Do czasu.
Nagle salonem wstrząsnął mały wybuch, a spowodowany przez nikogo innego jak Syriusza Blacka (nazywanego także czasami przez niektórych ,,trochę wyrośniętym dzieckiem”) i Jamesa Pottera – dwóch z legendarnej czwórki Huncwotów we własnych osobach.
Pochylali się oni nad leżącym na środku pokoju półprzytomnym Glizdogonem – miał on usmoloną twarz, włosy sterczały mu na wszystkie strony świata, a ich mała kępka na czubku jego głowy – mówiąc najprościej – została spalona na popiół. Tak więc Peter wyglądał jeszcze żałośniej, niż zazwyczaj (jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe). Część osób zaczęła się śmiać, a część miała trochę przerażone miny.
- Peter! Peter! No i widzicie, co tym razem żeście narobili? – wrzeszczał teraz na Syriusza i Jamesa Remus, który do tej pory udawał, że czyta jakąś opasłą księgę z zaklęciami. Na jego piersi połyskiwała odznaka Prefekta Naczelnego. Jego wrzaski skutecznie doprowadziły Petera do stanu świadomości – powoli otworzył oczy.
- No i widzisz Luniaczku, jak zwykle nic mu nie jest, po co się tak denerwować? Złość piękności szkodzi – zaśmiał się pogodnie Syriusz, choć widać było, że odczuł ulgę.
- Glizdogonie, naprawdę, niesamowity efekt! Może nie taki, jak na początku przewidywaliśmy… Wyglądasz teraz bardziej…. eee… osobliwie! Sam zobacz. – James podał Peterowi wyczarowane lusterko. Glizdogon, który właśnie zdążył usiąść, zobaczywszy swoje odbicie znowu zemdlał, co wywołało nową salwę śmiechu niektórych Gryfonów.
- Trzeba będzie go docucić raz, a dobrze – powiedział James. Machnął różdżką i w powietrzu pojawiło się wiadro z wodą. Chwycił je i już zamierzał zafundować Peterowi zimną kąpiel za friko, gdy…
- Potter! Zostaw to!
James obejrzał się. To krzyknęła Lily. Na to właśnie czekał.
- Och, Evans, naprawdę nie widzę powodu, aby zamartwiać się biednym Glizdogonem. – zaśmiał się James. - Chłodny prysznic nie zaszkodzi, a w niektórych przypadkach może nawet pomóc.
- Musicie go zaprowadzić… a raczej przelewitować do skrzydła szpitalnego. – zignorowała go Lily – Nie wygląda najlepiej – dodała, zerkając na Petera, z którego wciąż dymiło.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Po chwili odezwał się niepewnie Remus.
- W porządku, ja się nim zajmę.
Wyciągnął różdżkę, i wypowiedział zaklęcie, celując nią w nieprzytomnego Glizdogona, który po chwili uniósł się w powietrze, po czym obaj zniknęli w dziurze pod portretem.
Lily odwróciła się i mrucząc coś do siebie, co brzmiało jak ,,żałosne” i ,,idiotyzm”, odeszła szybkim krokiem do dormitorium dziewcząt. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na opowiadanie koleżankom o Davidzie.
Za oknami zrobiło się już zupełnie ciemno, w szyby uderzał wiatr. Na klatce schodowej było zimno. Weszła do sypialni i usiadła na swoim łóżku.
Nienawidziła Jamesa. Nienawidziła go, odkąd tylko pamiętała. Cała ta jego mała banda (no, może z wyjątkiem Remusa) z nim i z Blackiem na czele wciąż robiła wszystkim te ich głupie kawały, które zazwyczaj śmieszyły tylko ich. Ale szczególnie on był zawsze taki dumny, pewny siebie, przekonany o swojej absolutnej doskonałości. A w istocie był tylko aroganckim, znęcającym się nad słabszymi, zarozumiałym szmatławcem – tak, kiedyś już mu to wygarnęła, zdaje się, dwa lata temu, nad jeziorem. Ale od tego czasu nie zmienił się wcale. Kiedyś stwierdziła, że traktowanie Pottera jak powietrze, będzie najlepszym rozwiązaniem, aby wreszcie dał spokój, i tej zasady postanowiła trzymać się nadal.

***

James wpadł do swojego dormitorium i w napadzie furii kopnął w najbliższą szafkę nocną, (nawiasem mówiąc należącą do Syriusza) która otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. ,,No tak, przecież ją zaczarowałem”– pomyślał. W tej samej chwili do sypialni wszedł Syriusz.
- Co ona sobie w ogóle wyobraża! Że będziemy słuchać jej rozkazów, czy jak?! Że będzie nam mówić, co mamy robić?! – Rogacz zaczął wykrzykiwać całą swą złość.
- Stary, uspokój się! Jest Prefektem! Poza tym może tym razem faktycznie troszkę przesadziliśmy. Ale tylko troszkę! – dodał szybko widząc minę przyjaciela. – A tak w ogóle, to co to było za zaklęcie? Miało przecież pokręcić te nędzne włosiny Glizdogona w francuskie, urocze loczki! A co z tego wyszło, to już sami widzieliśmy – bardzo malowniczy efekt!
- Moja mama często używała tego zaklęcia, kiedy wychodziła z ojcem na jakieś przyjęcia. Sam widziałem!
- Może działa ono tylko na kobiety? A co do Evans, to jak nadal będziesz się zachowywał jak ostatni kretyn i za każdym razem, kiedy ona znajduje się w pobliżu robił z siebie tzw. cyrk, to nie dziw się, że prędzej wolałaby się umówić ze Smarkiem, niż z tobą! Może byś tak po prostu z nią porozmawiał? Tak, wiem, wiem! Mówiłem ci to już niezliczoną ilość razy, ale ty zdaje się jesteś głuchy, czy jak?! W każdym razie najwyraźniej jeszcze nic przez te ładnych parę latek do ciebie nie dotarło.
- Nic mnie to nie obchodzi – powiedział niezbyt przekonującym głosem James.
- Oczywiście – Łapa zrobił znudzoną minę i wzniósł oczy ku niebu. Zaniechał dalszego drążeniu tego tematu, wiedząc, że i tak to nic nie da, oraz że jest to całkowicie bezsensowne i bezcelowe.
James podszedł do okna i spojrzał w niebo.
- Myślisz, że naprawdę umówiła się z Parkerem? – zapytał po chwili, ale głos miał już łagodniejszy.
- Nie wiem, możliwe… ale może tak tylko gadały. Wiesz, jakie są dziewczyny. – odparł niezbyt pewnie Syriusz.
James nadal wpatrywał się w niebo, ale myślami był daleko stąd.
Po chwili powróciły do niego słowa Syriusza.
A jeśli ma rację? Weźmy np. takiego Parkera: miał zawsze dziewczyn na pęczki, a zawsze jest taki poważny, żeby nie powiedzieć wręcz ,,dostojny”. Może rzeczywiście robienie z siebie przysłowiowego cyrku nie daje najlepszych efektów.
Być może doszedł do tego mądrego wniosku późno, zbyt późno, ale może jeszcze nie wszystko stracone?


Glizdogon musiał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze przez kilka dni. Kiedy Remus go tam przyprowadził (a raczej przelewitował), szkolna pielęgniarka jak zwykle na widok któregoś z Huncwotów załamała ręce, mruknęła coś w stylu ,,Tego właśnie się spodziewałam” i natychmiast wpakowała nieprzytomnego Petera do łóżka.
Następnego dnia odwiedzili go przyjaciele, ale nie byli pewni, czy dotarło do niego choćby jedno ich słowo. Wpatrywał się tępo w sufit, czasami tylko zakasłał i wówczas z ust buchały mu gęste kłęby pary.
- Ale chyba nie jest z nim gorzej, niż wtedy, gdy próbowaliście go zamienić w zegar ścienny z kurantem? – zaniepokoił się Remus.
- Chyba nie, wtedy cały czas coś w nim tykało, a o dwunastej kukała ta piekielna kukułka! Pamiętacie, jak kiedyś zakukała na transmutacji? – zaśmiał się Syriusz
- Taaa, a McGonagall zapytała go, którą mamy teraz godzinę – a on na to, że nie wie, bo zegarek zostawił w sypialni!
Salę szpitalną wypełnił radosny śmiech trzech Huncwotów.
- Jak myślicie, puszczą go na mecz? – zapytał Remus, kiedy opuścili szpital i udali się na zaklęcia.
- Jasne, to przecież dopiero za dwa tygodnie! Pierwszy mecz w sezonie. – powiedział James, a oczy mu błyszczały – W tym roku na pewno zdobędziemy puchar! To ostatnia szansa! – zatrzymał się po środku korytarza tak nagle, że kilka osób idących za nimi wpadło na niego. Do dziś nie mógł sobie darować zeszłorocznej przegranej Gryffindoru. Do dziś się za to obwiniał.
- Rogacz! Dajże spokój. Przecież wiesz, że to była wyjątkowa sytuacja. Przecież naprawdę miałeś ważny powód! – powiedział szybko Syriusz, pociągając przyjaciela do przodu za rękaw szaty – Nawet nie ma o czym gadać! No rusz się wreszcie, bo powodujesz mały korek!
Kiedy doszli do korytarza prowadzącego do klasy zaklęć, dogonił ich Mark Lewis – kapitan drużyny Gryfonów i zwrócił się do Jamesa:
- Gdzie ty byłeś? Wszędzie cię szukałem. Złe wieści – właśnie się dowiedziałem, że nastąpiła mała zmiana planów – w najbliższym meczu nie gramy z Puchonami. Podobno ich szukający ma jakąś kontuzję, a nie mają rezerwy. A ja zawsze powtarzałem, tak po dobroci, z czystych intencji temu ich, pożal się Boże, kapitanowi, że powinni mieć rezerwę! Ale on upierał się, że i tak nie wystawiłby innego składu. No cóż, tak czy inaczej gramy z Krukonami, a wiesz dobrze, że Parker nie odpuści. Musimy trenować teraz więcej i ciężej, Krukoni są za dobrzy…
Ale James nie słuchał już jego monologu. Właśnie zobaczył Davida Parkera w dalekim końcu korytarza, ale nie był on sam (co nie było znów żadną nowością).
Rozmawiał z pewną dziewczyną, którą James rozpoznałby wszędzie: miała ciemno rude włosy, jasne błyszczące szmaragdowozielone oczy, które teraz śmiały się wesoło i zarumienione bardziej, niż kiedykolwiek policzki. Poczuł, że wnętrzności całkiem mu zdrętwiały.
,,A jednak to prawda” – pomyślał.

***

Lily i Alice wyszły po śniadaniu z Wielkiej Sali, wspięły się po marmurowych schodach, podążając na lekcję zaklęć.
- Jak myślisz, stary Flitwick chyba nie urwie mi głowy za to, że mam tylko trzy stopy pergaminu wypracowania, kazał napisać cztery. No cóż, w każdym razie tak łatwo się nie dam! – paplała wesoło (jak zwykle zresztą) Alice – Za to na transmutacje odwaliłam dwie dodatkowe stopy o przemianach błyskawicznych. Aha, mam nadzieję, że jutro będzie ładna pogoda… No wiesz, sobota! Na ,,robienie zakupów” z niejakim Dav… Eee… Lily, – ton głosu Alice nagle zmienił się z beztroskiego, na taki, który beztroskim na pewno być nie mógł – zostawiłam na śniadaniu moje wypracowanie na zaklęcia, zaraz wracam!
Zapatrzona w okno i pogrążona w marzeniach Lily, zanim się obejrzała, jej przyjaciółki już nie było. Ale kiedy podniosła wzrok, zrozumiała prawdziwą przyczynę czmychnięcia Alice. Przed nią stał nikt inny, jak wspomniany już wielokrotnie Dave P. we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy go widziała, utwierdzała się w przekonaniu, dlaczego każda dziewczęca duszyczka dałaby się pokroić na drobniuteńkie kawałeczki za chociażby jedno jego spojrzenie lub uśmiech. Miał falujące brązowe włosy opadające mu na czoło, czarne oczy, błyszczące, jak dwie gwiazdy pośród ciemnej nocy. Jego twarz miała coś w sobie jakby z romantyczności i… melancholii. Jak bohaterowie tych wszystkich ckliwych romansów, które Alice czytała nałogowo, a potem opowiadała o nich każdemu, kto chciał jej wysłuchać. Ze swoją książką od zaklęć pod pachą wyglądał teraz, jak prawdziwy rycerz… no, powiedzmy rycerz intelektualista. ,,Wcięło mu tylko gdzieś białego rumaka” – jak często mawiała Alice.
- Hej Lily! Czy… - zaczął. Jego głęboki, czysty głos również brzmiał niesamowicie tajemniczo i intrygująco. Ale dziewczyna najwyraźniej postanowiła uprzedzić fakty.
- Och, cześć! Tak, dostałam twój list. Płomyczek mi wczoraj przyniósł. To naprawdę miłe z twojej strony! I oczywiście chętnie wybiorę się z tobą jutro do Hogsmeade.
Niedobrze… Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego? – myślała gorączkowo.
David rzeczywiście przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w Lily. Po chwili powiedział powoli:
- Eee… Ja tylko chciałem spytać, czy pożyczyłabyś mi ,,Teorię średniowiecznej transmutacji”, słyszałem, że masz, a w bibliotece nie ma. – w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie. Lily poczuła, że na swojej twarzy mogłaby z powodzeniem usmażyć teraz jajko.
- Ty… nie wysyłałeś żadnego listu? - w jej biednej głowie przewijało się teraz milion poplątanych myśli, ale najwyraźniej kołatała jej się jedna z nich: ,,Dorwać Alice i obedrzeć ją ze skóry”.
Chłopak chyba dostrzegł gonitwę jej myśli i rzekł:
- No… nie. Ale skoro mówiłaś już o jakimś wypadzie do wioski, to może zechciałabyś wybrać się tam ze mną jutro? Skoro proponuje mi to tak urocza istota… – zaśmiał się serdecznie – No więc?
- Eee… oczywiście, bardzo chętnie. – odpowiedziała niepewnie Lily, nadal czując się okropnie, ale kiedy chłopak mrugnął do niej i odszedł, poczuła ulgę. ,,Uff, przynajmniej nie jest zły, to już coś…” - pomyślała. Jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nie dostrzegając wzroku dziewczyn z Rawenclawu, w którym czaiła się żądza mordu, a co gorsza, skierowanego w jej stronę.

CDN...
... jeśli Wam się spodoba oczywiście wink.gif

Ten post był edytowany przez Anulcia: 21.11.2004 12:47


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Closed TopicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Anulcia
post 07.05.2005 17:28
Post #2 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




CZĘŚĆ 9.

Rozmigotany blask mnóstwa świec sączył się z kandelabru, padając na lekko falującą powierzchnię basenu. Różnokolorowe bańki mydlane i lekkie obłoczki unosiły się puszyście nieco ponad lustro wody, płynąc w różnych kierunkach. Ponad nimi migotała siedmiokolorowa tęcza, rozrzucając wszędzie roztańczone plamki kolorowych światełek, niczym witraż. W dodatku wszędzie pachniało lawendą…
Tą istnie bajeczną scenerię zakłócały jedynie dwa szczegóły: na marmurowej posadzce porozrzucane były męskie ubrania, a woda nie falowała bynajmniej z powodu lekkiego, bajecznego wietrzyku, tylko dlatego, że w basenie najwyraźniej się ktoś pluskał. Nurkował, bo nie było widać głowy, ani żadnej innej części ciała. A jeśli nurkował, to z pewnością lada moment się wynurzy...
Lily ogarnęła fala lekkiego przerażenia. Zaczęła się powoli cofać… powoli, na palcach, żeby nie robić zbędnego hałasu. Co prawda zdawała sobie sprawę, że woda i gęsta piana stanowiły doskonałą warstwę izolującą wszelkie dźwięki, mimo wszystko wolała uważać. Gdy jednak usłyszała jakiś podejrzany chlupot, zrezygnowała ze wszelkich środków ostrożności i rzuciła się na zasuwkę. Niestety, przedmioty martwe słyną ze swej złośliwości i lubią płatać figle akurat wtedy, kiedy najmniej byśmy tego oczekiwali. Zasuwka najzwyczajniej w świecie się zacięła. Lily zaczęła rozpaczliwie ciągnąć za dzyndzelek, ale ten ani drgnął. A chlupot, jak na złość, powtarzał się z rosnącą częstotliwością…
Lecz kiedy szarpnęła z całej siły, buteleczka mugolskiego szamponu wyśliznęła się spod jej ręki i potoczyła się z głuchym odgłosem pod sam brzeg basenu.
Za co… – jęknęła w duchu zrozpaczona Lily.
Wtedy doznała olśnienia. Zasada 235 – DOBRY AUROR NIE ROZSTAJE SIĘ Z RÓŻDŻKĄ NAWET W ŁAZIENCE.
Wyciągnęła różdżkę i wycelowała ją w szampon.
- Accio!
Buteleczka uniosła się i grzecznie wylądowała w jej wyciągniętej ręce. I wtedy to zobaczyła: powierzchnię basenu przebiła czyjaś głowa. Jej właściciel (najwyraźniej była to męska głowa) zaczął nią potrząsać, strzepując z włosów oraz twarzy resztki piany i wodę. Lily nie zastanawiając się wiele odblokowała zaciętą zasuwkę Alohomorą i wypadła na korytarz, zamykając pośpiesznie drzwi. Serce waliło jej jak oszalałe, jakby właśnie przebiegła milę. Ale udało się jej nie zrobić sobie największego wstydu jej życia.
Lily Evans podglądająca prefektów w kąpieli – niezbyt optymistyczna perspektywa.
Ścisnęła mocniej swój szampon i ubrania i ruszyła w stronę wieży, oddychając głęboko. Poczuła przechodzący jej po plecach dreszcz zimna i wyciągnęła rękę, aby szczelniej opatulić się szlafrokiem…
Szlafrok!!!
Jej ukochane, miękkie, zielone odzienie spoczywało teraz na marmurowej posadzce łazienki prefektów…

***

- Dobra, koniec na dzisiaj!
Rozległ się gwizdek i James usłyszał rześki głos Marka. Szarpnął rączkę Pioruna, zanurkował i po chwili opadł gładko na ziemi, omijając wielką kałużę. Siedem postaci w szkarłatnych szatach sportowych pośpiesznie udało się do ciepłej szatni.
- No, latajcie tak w najbliższym meczu – oznajmił uradowany Mark kiedy cała drużyna zebrała się wokół niego, trzęsąc się z zimna i chuchając w dłonie. – Myślę, że jutrzejszy trening możemy sobie darować.
Od jakiś trzech tygodni w każdy weekend kapitan zwlekał ich z łóżek o piątej i zaganiał na rozmokłe boisko. Katował ich kilka godzin bez śniadania, wytchnienia i jakichkolwiek szans na odpoczynek. Co prawda mecz z Huffelpuffem miał odbyć się dopiero po Nowym Roku, ale Mark twierdził, że „nie należy tracić czasu”. Szóstka Gryfonów zdawała się być przerażona tym, co będzie się działo już niedługo, kiedy zacznie padać śnieg. Wizja, w której siedem śniegowych bałwanów śmiga na latających miotłach pięćdziesiąt stóp nad zamarzniętym na kość boiskiem z pewnością nie napawała optymizmem.
Tak więc perspektywa jutrzejszej przerwy w treningach została powitana jednogłośnym westchnięciem ulgi i wiwatami.
Przebrali się pośpiesznie w czarne szaty, gawędząc beztrosko i opuścili szatnię zmierzając na śniadanie.
James jednak jak zawsze ociągał się – zwykle wychodził z szatni ostatni. Zawiązał krawat, narzucił szkolną szatę i płaszcz, wziął Pioruna i odwrócił się w kierunku wyjścia.
Jednak zamarł w połowie kroku.
Na ławce, w samym kącie szatni siedziała Liz, wiążąc sznurowadło. Jej ruchy, zawsze tak zdecydowane, szybkie, teraz były powolne i dziwnie… tak, zrezygnowane. Kiedy podniosła głowę, ujrzał wyraz jej twarzy – najwyraźniej coś ją gnębiło.
- O, jeszcze jesteś – uśmiechnęła się lekko, kiedy go zauważyła.
W jej głosie było coś, co nie pozwoliło mu wyjść. Oparł Pioruna o ścianę i usiadł obok niej.
- Liz, co jest?
Znał ją na tyle dobrze, aby wyczuć te sygnały, wysyłane przez nią zupełnie nieświadomie. Zazwyczaj tryskała humorem, była pełna energii, pogodna. Nawet jeśli miała jakieś kłopoty, szybko dawała sobie radę z przygnębieniem.
Dzisiaj wyraźnie zachowywała się inaczej. Podczas treningu upuszczała kafla, nie mogła trafić do bramki i w ogóle była jakaś rozkojarzona. Ktoś mógłby powiedzieć, że ma po prostu gorszy dzień, ale uważniejszy obserwator stwierdziłby, że jej zły nastrój ma jakiś konkretny powód.
Odkąd pamiętał, z Liz rozumiał się bardzo dobrze. Sam nie wiedział do końca, dlaczego. Była po prostu jedną z niewielu dziewczyn, jakie znał, która nie chichotała na widok każdego przystojniejszego chłopaka, nie biegała z przyjaciółkami na każdej przerwie do toalety, aby roztrząsać te ich ważne sekrety, nigdy też nikogo nie obgadywała. A może lubił ją dlatego, że chłopaków traktowała po prostu jak kumpli, a nie potencjalnych kandydatów na męża, co zdarzało się innym dziewczynom…. Mimo to, zawsze uganiało się za nią wielu takich kandydatów.
Wzruszyła ramionami.
- Liz…?
- I tak ci nie powiem – rzekła zdawkowo.
James wpatrywał się w nią przez kilka chwil, po czym założył ręce na piersiach i oznajmił głosem, jakby mówił o rzeczy najbardziej oczywistej pod słońcem.
- Powiesz.
Liz drgnęła i spojrzała na niego.
- Inaczej się stąd nie ruszam – dodał po chwili.
Dziewczyna znów wlepiła wzrok w przeciwległą ścianę.
- Nigdy się nie poddajesz? – głos Liz był pełen pewnego rodzaju niedowierzania. Tego samego, które widać było w jej spojrzeniu. Jednak James nie miał najmniejszego pojęcia, co ją tak dziwiło. Jednak powiedział powoli:
- Nigdy… jeśli jest choć najmniejsza szansa na osiągnięciu celu.
Na twarzy dziewczyny pojawił się jakiś nieodgadniony wyraz, jakby nad czymś intensywnie rozmyślała.
James wyjął z kieszeni płaszcza wysłużony egzemplarz ponadczasowego dzieła „Quidditch przez wieki” (skąd on tam się wziął?). Za każdym razem książka ta pasjonowała tak samo. Mimo, że każde słowo mógłby cytować z pamięci, otworzył na stronie założonej maleńką zakładką i zagłębił się w lekturze.
Po kilku minutach doszedł jednak do wniosku, że Liz i tak nie zacznie sama mówić. Należało więc w jakiś sposób zacząć…
- Dobra, pomyślmy…– zmarszczył czoło, usiłując wyobrazić sobie jakiś powód przygnębienia dowolnej przedstawicielki płci pięknej. Okazało się, że niestety nie jest to wcale łatwe, nawet, jeśli byłoby się posiadaczem najbardziej wybujałej wyobraźni. A już w szczególności dla niego. – Hmm… Rzucił cię chłopak?
Liz prychnęła, dając mu do zrozumienia, że niezbyt się popisał.
- Ty jego rzuciłaś…? – dodał trochę niepewnie.
Jeszcze głośniejsze prychnięcie.
- Wiem! – Teraz James zerwał się z ławki, gratulując sobie w duchu nagłej błyskotliwości. – On ma inną…
Tym razem nie było prychnięcia, wzruszenia ramion, ani wznoszenia oczu ku niebu. Liz uśmiechnęła się ponuro.
James pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Daj spokój, to przecież jakiś idiota! Totalny palant.
Usiadł z powrotem na ławce. Po chwili ciągnął dalej:
- A poza tym… przecież w Hogwarcie jest tylu innych chłopaków. Dlaczego po prostu…
- A myślisz, że mi na tym zależy? – przerwała mu.
Nie odpowiedział. Mimo, że był chłopakiem, mimo, że z pewnością nie rozumiał dziewczyn, należących przecież do zupełnie innego, odmiennego gatunku, doskonale wiedział, że Liz na pewno nie wykorzysta jego rady. Nie należała do dziewczyn, które zmieniają chłopaków, jak rękawiczki.
- Myślę… - James zawahał się, bo wiedział jak głupio to może zabrzmieć. Mimo tego ciągnął dalej: - Myślę, że skoro cię nie zauważa, to jego strata, a nie twoja! To dowodzi, że chyba ślepy jest, czy coś…
Ku jego zdumieniu, Liz nie patrzyła na niego z politowaniem czy zdziwieniem. U uśmiechnęła się – tym razem nie ironicznie. Był to uśmiech wyrażający coś pomiędzy rozbawieniem, a… no właśnie, czym?
- Wiesz co, James - zaczęła, znów wlepiając oczy w ścianę. Tym razem nie był to wzrok otępiały i zrezygnowany… raczej trochę zamyślony. – Kiedy czasem wspominam niedawne czasy, ciebie zawsze widzę jako wydurniającego się dowcipnisia, wrzucającego kolegom żuki do zupy i transmutującego puchary z sokiem w szczury. A teraz… teraz wiem już, że tamten mały łobuz gdzieś zniknął – i tylko czasami przypomina o swoim istnieniu. Jego miejsce zajął całkiem rozumny, całkiem rozsądny i miły chłopak. – uśmiechnęła się.
James nie miał najmniejszego pojęcia do czego Liz zmierza. Jednego był pewien – rzeczywiście była dziś w wyjątkowo dziwacznym nastroju, skoro zebrało jej się na takie przemówienia.
Liz nagle wstała i zarzuciła na siebie płaszcz, leżący obok niej na ławce. Uśmiechnęła się lekko.
- Nie zmieniaj się, James.
Chwyciła swoją miotłę i wyszła. Zostawiła Jamesa z mętlikiem w głowie i myślą, że z pewnością była teraz w o wiele lepszym nastroju, niż poprzednio. Zastanawiał się także, czy właśnie usłyszał największy komplement, jaki mógł wyjść z ust dziewczyny.


***


Lily miała dwa wyjścia: pierwsze, to zapomnieć o miękkim, zielonym szlafroczku, uciec z pod drzwi łazienki prefektów jak najdalej i nie pokazywać się w tej okolicy aż do końca życia (obiecała sobie, że już nigdy więcej tam nie wejdzie). Drugie, to wykorzystać całe zapasy swojej odwagi, siedzieć pod tymi cholernymi drzwiami i czekać, aż delikwent stamtąd łaskawie wyjdzie. Wtedy wciśnie się mu jakiś kit, że szlafrok leżał tam od czasu jej ostatniej kąpieli (rzekomo wczorajszej), a on pewnie go po prostu nie zauważył. Od razu jednak pomyślała, że ten, kto by to kupił, byłby ostatnim idiotą, bo szlafrok jest intensywnie zielony i wyjątkowo rzuca się w oczy. Po chwili odrzuciła jednak pierwszą możliwość, zwyciężyła bowiem wieloletnia miłość do zguby. Usiadła pod ścianą i czekała…
Ile on zamierza się tam jeszcze taplać?! – pomyślała ze złością pół godziny później. Ale w końcu było jeszcze bardzo wcześnie, a na dodatek była sobota, więc ktokolwiek to był, nie musiał się nigdzie śpieszyć.
Może się utopił…?
Ta ewentualność została jednak natychmiast wykluczona ponieważ drzwi łazienki otworzyły się z cichym skrzypieniem. Lily uniosła głowę i poczuła, że odbiera jej mowę. Tego jej tylko brakowało…
Stał przed nią, w całej swej okazałości nie kto inny, jak David Parker.
Prawdę mówiąc od ich ostatniego spotkania unikali się nawzajem. David robił to niewątpliwie dlatego, że nie mógł zapomnieć o przykrym (chyba tylko dla niego) incydencie w pubie Pod Trzema Miotłami, oraz reakcji Lily. Lily natomiast po prostu nie miała ochoty na jego towarzystwo i pełne wyrzutu spojrzenia. Jak widać i tak na niewiele się to wszystko zdało, bo David stał teraz tuż przed nią, z wzrokiem hipogryfa i jej szlafrokiem w ręku. Nie była w stanie wykrztusić z siebie żadnego słowa, więc uśmiechnęła się tylko przepraszająco, wyczekując na wybuch. I doczekała się, ale głośnego wybuchu… śmiechu. Chłopak stał po środku korytarza i po prostu zanosił się śmiechem. Monologujące popiersie stojące nieopodal umilkło nagle, a głupkowate trolle z obrazu wiszącego naprzeciw drzwi do łazienki przestały okładać się maczugami i utkwiły swoje mętne oczka w Davidzie. To samo zrobiła Lily, ale po kilku chwilach obserwowania Parkera, również parsknęła. Jednak niedługo potem oboje zanosili się już śmiechem, odbijającym się od kamiennych ścian korytarza.
Kiedy już się uspokoili, pierwszy odzyskał głos David.
- Możesz mi to wyjaśnić…? – rzekł, podnosząc lekko jej szlafrok.
Lily spojrzała prosto w jego twarz – nadal był rozbawiony. Ale jego reakcja naprawdę ją zszokowała. Spodziewała się jakiś wymówek, oskarżeń, a tu takie coś…
Opowiedziała mu dokładnie całą historię, a kiedy skończyła, nadal się uśmiechał. Zatrzymał wzrok na szamponie, który Lily trzymała w ręku, a po chwili wyjął identyczną buteleczkę. Lily wytrzeszczyła oczy.
- Skąd…
- Ja też pochodzę z mugolskiej rodziny – przerwał jej szybko David.
To była ostatnia rzecz, jakiej mogłaby się spodziewać. Co prawda wiele razy słyszała, jak niektórzy chłopcy mówili, że ten David Parker jest szlamą. Nie wierzyła w to, jak wiele innych osób. Po prostu sądziła, że mówią tak, bo mu zazdroszczą – wyczynów na boisku quidditcha, powodzenia wśród dziewczyn, oraz innych zdolności.
- Myślałaś, że tak tylko gadają? – zapytał, jakby odczytując jej myśli.
- Właściwie to… tak. – powiedziała powoli.
Na twarzy Davida pojawił się jakiś nieodgadniony wyraz.
- Mogą gadać… Nie czuję się przez to mniej czarodziejem – rzekł. – Zresztą chyba doskonale wiesz, co mam na myśli.
Wiedziała. Rozumiała to lepiej, niż ktokolwiek inny.
Lily uśmiechnęła lekko. Zadziwiające, jak można rozumieć drugą osobę, prawie w ogóle jej nie znając i prawie nic o niej nie wiedząc…
- No, nie zatrzymuję cię dłużej – powiedział David, podając jej szlafrok. – Wydaje mi się, że ta tęcza jeszcze nie zniknęła…
Mrugnął do niej i odszedł w kierunku schodów.



Kiedy dwie godziny później po wyjątkowo długiej kąpieli Lily wróciła do swojego dormitorium, Alice i Julia spały (no tak, nie miał ich kto zwlec z łóżek…), a Liz najwyraźniej jeszcze nie wróciła z porannego treningu. Rzuciła szlafrok, piżamę i szampon na swoje łóżko i podeszła do okna.
Zima zdawała się nadejść tego roku wcześniej, niż zwykle. Szkolne błonia pokryte były szronem, a niebo zupełnie pobielało, jakby niedługo miało zamiar rozsypać na świat biały puch. Patrząc na ten krajobraz, Lily natychmiast pobłogosławiła swoją gorącą kąpiel i trzaskający ogień w kominkach.
W tym momencie do sypialni prosto ze śniadania w Wielkiej Sali weszła Liz.
- O, witam naszą nocną wojażerkę – uśmiechnęła się do Lily na powitanie. – Gdzie to się dziś balowało? Jak się obudziłam, to już cię nie było.
Lily opowiedziała jej całą dzisiejszą poranną historię z łazienką, szlafrokiem i Davidem. Liz dostała takiego ataku śmiechu, że po chwili Alice otworzyła jedno oko i omiotła nim sypialnię. Chwilę później oko najwyraźniej natrafiło na zegarek, bo nagle gwałtownie się poderwała…
- O Merlinie! Śniadanie! – jej donośny głosik sprawił, że obydwie podskoczyły. – Zaspałam!
- Alice, przecież i tak niedługo będzie lunch… jakoś to przeżyjesz. – zaśmiała się Lily, kiedy wrzaski umilkły. W całym tym zamieszaniu, nie zauważyły kiedy i Julia usiadła na łóżku.
- Co się stało? – zapytała rozespanym głosem. - Alice, czego tak wrzeszczysz?
Alice gwałtownie zwróciła głowę w jej stronę, a potem przenosiła obłędny wzrok na każdą z nich po kolei.
- Sprawdziło się, rozumiecie? – powiedziała lekko nieprzytomnym głosem. – Wczorajsza przepowiednia.
Julia i Lily parsknęły śmiechem. Wizja Alice doprowadzonej do takiego stanu, w jakim obecnie się znajdowała przez amatorskie wróżby była wręcz komiczna. Ale Alice brnęła dalej, nie przejmując się zachowaniem koleżanek.
- Jakbyście chciały już wiedzieć, to podczas przepowiedni zapytałam wczoraj, co będzie dziś na śniadanie. Będzie ci się bardzo dobrze spało, zapomniałyście? A teraz zaspałam! Zaspałam i nie wiem, co dziś było na śniadanie! - Opadła na poduszki.
Dziewczyny popatrzyły na siebie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Czy to był przypadek, że akurat tego dnia w sypialni nie było nikogo, kto mógłby Alice obudzić? Zawsze robiła to Lily. A przecież gdyby nie natknęła się w łazience na Davida, nie byłoby całej tej historii ze szlafrokiem i byłaby w dormitorium o wiele wcześniej…
Alice zerwała się ponownie i wlepiła wzrok w Julię.
- Ty naprawdę to wiedziałaś?
Julia uśmiechnęła się lekko.
- Mówiłam już, że karty nigdy nie kłamią.
Alice ponownie opadła na poduszki, wpatrując się w bordowy baldachim z otwartymi ustami.
- Alice, jeszcze nic straconego – zagadnęła Lily, powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. – Po prostu zapytaj Liz, co było dziś na śniadanie i będzie po sprawie.
Kiedy natknęła się na spojrzenie Julii, obydwie wybuchły niepohamowanym śmiechem.
Alice się jednak nie roześmiała. I bynajmniej nie była jedyną osobą w ich sypialni, która w chwili obecnej zdawała się być myślami zupełnie gdzie indziej…

Proszę o szczere komentarze wink.gif

Ten post był edytowany przez Anulcia: 07.05.2005 17:29


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 15.05.2025 03:37