Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 0 ] ** [0.00%]
Gniot - wyrzucić [ 1 ] ** [100.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 1
  
Anulcia
post 16.11.2004 15:58
Post #1 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Witam smile.gif
Długo się wahałam, czy umieścić tutaj pierwszą część tego ff, ponieważ kiedy powstawała, nie myślałm o tym, żeby to gdzieś zamieścić. Jest to mój debiucik, jeśli chodzi o pisanie samodzielne, więc naprawdę zależy mi na Waszej szczerej opinii. Proszę Was, abyście powiewdzieli, co tu jest źle, co Wam sie ew. nie podoba. Będę naprawdę wdzięczna za wszystkie, nawet te niezbyt pochlebne komentarze. Uwielbiam historie o Huncwotach, toteż tworzenie tego parta było dla mnie bardzo miłe i mam nadzieję, że da sie go przeczytać. Oddaję to teraz w Wasze ręce.
Pozdrooffka od Anulci wink.gif

PART 1.

Kolejny pogodny dzień września dogasał już powoli, słońce leniwie chowało swe oblicze za horyzontem, pojawiały się pierwsze gwiazdy. Przypomniała jej się piosenka, którą słyszała niegdyś w mugolskim radiu - ,,Tam, gdzie dzień spotyka noc”. Była to niewątpliwie jej ulubiona pora dnia, kiedy dwie tak wielkie sprzeczności: noc i dzień, ciemność i jasność, czerń i biel, łączą się ze sobą i powstaje wówczas coś tak subtelnego, jak ten oto najzwyklejszy zachód słońca. ,,Jest w tym jednak jakaś tajemnica” – pomyślała.
Lily siedziała nad brzegiem jeziora, na wielkim kamieniu i obserwowała w niemym zachwycie połyskującą barwami złota i czerwieni taflę wody. Lubiła marzyć. Często zatapiała się w swoich myślach na tyle głęboko, aby na jakiś czas stracić kontakt z Ziemią. Niestety nierzadko zdarzało jej się to podczas zajęć w szkole, a wtedy z cudownej krainy przywoływał ją do rzeczywistości głos któregoś z nauczycieli lub ostrzegawczy syk Alice.
Tym razem była to jej mała brązowa sóweczka, która lekko przysiadła na jej kolanach. Do nóżki miała przywiązany liścik.
- Jak się masz, Płomyczku? - szepnęła dziewczyna, odwiązując karteczkę, zaadresowaną pochyłym, ozdobnym pismem.
W miarę zagłębiania się w jej treść oczy Lily robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta powoli rozchylały się ze zdumienia. Po przeczytaniu listu jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, aż nagle zerwała się z miejsca, zapominając, że na jej kolanach wciąż siedzi sówka i nie zważając na jej gniewne pohukiwania pobiegła szybko do zamku.
Kiedy po 10 minutach wpadła do pokoju wspólnego Gryfonów, wciąż ciężko dysząc, od razu spostrzegła Alice siedzącą przy stoliku pod samym oknem i skrobiącą zawzięcie wypracowanie na transmutację. Na widok miny przyjaciółki odłożyła kartkę.
- Nic nie mów! Niech zgadnę…hmmm…możliwość pierwsza: wygrałaś milion galeonów w Magicznego Totka. Możliwość druga: twoje urodziny nadeszły pół roku wcześniej niż zwykle. Możliwość trzecia: niejaki David Parker pomachał\mrugnął\uśmiechnął się do ciebie. Pomyślmy… czyżby to była odpowiedź trzecia?
Lily zarumieniła się, a oczy jej pojaśniały.
– Niejaki David Parker zaproponował mi wspólne wyjście w sobotę do Hogsmeade.
Tym razem to Alice osłupiała i przez chwilę po prostu zapomniała, jak się posługuje językiem, co zdarzało jej się bardzo rzadko.
- Żartujesz? Idziesz na randkę z Davidem Parkerem? TYM Davidem Parkerem, który jest kapitanem i szukającym Krukonów i absolutnie najbardziej interesującym facetem, jakiego widziała ta szkoła (pomijając Blacka, ale on szczerze mówiąc zalicza się raczej do trochę wyrośniętego dziecka)? – pióro wypadło jej z ręki. – Zobaczysz, że za to jutro jego fanki rzucą się na ciebie przy śniadaniu w celu zasztyletowania lub innej okrutnej formy zamordowania cię…
- Alice, to NIE JEST randka! – przerwała jej Lily - My tylko po prostu…jeśli w ogóle dojdzie to do skutku… będziemy rozmawiać i chodzić po sklepach, to wszystko. Jeśli w ogóle to nie jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. I na razie tylko mi to zaproponował.
Alice najwyraźniej zignorowała dwa ostatnie zdania.
- Jasne! Może po prostu chcesz kupić sobie jakieś fajne, nowe ciuchy, a on ci ma doradzać w sprawie koloru? Faceci i chodzenie po sklepach. Mów, co chcesz, ale ja i tak wiem, że w sobotę masz randkę i to z DAVIDEM PARKEREM! – powiedziała Alice, każdy kolejny wyraz wypowiadając odrobinę głośniej od poprzedniego, tak, że po jej ostatnim zdaniu w pokoju wspólnym zrobiło się tak cicho, że słychać było trzaskanie ognia w kominku i słodki, donośny głosik Alice, rzecz jasna.
- No cóż, subtelność wypowiedzi chyba nigdy nie była moją mocną stroną – dodała zmieszana patrząc na pary wlepione w nią i Lily oczu, szczególnie tych należących do dziewcząt.
Przez następną godzinę Lily zmuszona przez koleżanki opowiadała o niejakim Davidzie, pożeraczu niezliczonych, niewinnych dziewczęcych serc wszystko, co sama wiedziała. Ze dwadzieścia par uszu młodych Gryfonek teraz łowiących każde jej słowo nie było w stanie usłyszeć już żadnych innych dźwięków. Do czasu.
Nagle salonem wstrząsnął mały wybuch, a spowodowany przez nikogo innego jak Syriusza Blacka (nazywanego także czasami przez niektórych ,,trochę wyrośniętym dzieckiem”) i Jamesa Pottera – dwóch z legendarnej czwórki Huncwotów we własnych osobach.
Pochylali się oni nad leżącym na środku pokoju półprzytomnym Glizdogonem – miał on usmoloną twarz, włosy sterczały mu na wszystkie strony świata, a ich mała kępka na czubku jego głowy – mówiąc najprościej – została spalona na popiół. Tak więc Peter wyglądał jeszcze żałośniej, niż zazwyczaj (jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe). Część osób zaczęła się śmiać, a część miała trochę przerażone miny.
- Peter! Peter! No i widzicie, co tym razem żeście narobili? – wrzeszczał teraz na Syriusza i Jamesa Remus, który do tej pory udawał, że czyta jakąś opasłą księgę z zaklęciami. Na jego piersi połyskiwała odznaka Prefekta Naczelnego. Jego wrzaski skutecznie doprowadziły Petera do stanu świadomości – powoli otworzył oczy.
- No i widzisz Luniaczku, jak zwykle nic mu nie jest, po co się tak denerwować? Złość piękności szkodzi – zaśmiał się pogodnie Syriusz, choć widać było, że odczuł ulgę.
- Glizdogonie, naprawdę, niesamowity efekt! Może nie taki, jak na początku przewidywaliśmy… Wyglądasz teraz bardziej…. eee… osobliwie! Sam zobacz. – James podał Peterowi wyczarowane lusterko. Glizdogon, który właśnie zdążył usiąść, zobaczywszy swoje odbicie znowu zemdlał, co wywołało nową salwę śmiechu niektórych Gryfonów.
- Trzeba będzie go docucić raz, a dobrze – powiedział James. Machnął różdżką i w powietrzu pojawiło się wiadro z wodą. Chwycił je i już zamierzał zafundować Peterowi zimną kąpiel za friko, gdy…
- Potter! Zostaw to!
James obejrzał się. To krzyknęła Lily. Na to właśnie czekał.
- Och, Evans, naprawdę nie widzę powodu, aby zamartwiać się biednym Glizdogonem. – zaśmiał się James. - Chłodny prysznic nie zaszkodzi, a w niektórych przypadkach może nawet pomóc.
- Musicie go zaprowadzić… a raczej przelewitować do skrzydła szpitalnego. – zignorowała go Lily – Nie wygląda najlepiej – dodała, zerkając na Petera, z którego wciąż dymiło.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Po chwili odezwał się niepewnie Remus.
- W porządku, ja się nim zajmę.
Wyciągnął różdżkę, i wypowiedział zaklęcie, celując nią w nieprzytomnego Glizdogona, który po chwili uniósł się w powietrze, po czym obaj zniknęli w dziurze pod portretem.
Lily odwróciła się i mrucząc coś do siebie, co brzmiało jak ,,żałosne” i ,,idiotyzm”, odeszła szybkim krokiem do dormitorium dziewcząt. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na opowiadanie koleżankom o Davidzie.
Za oknami zrobiło się już zupełnie ciemno, w szyby uderzał wiatr. Na klatce schodowej było zimno. Weszła do sypialni i usiadła na swoim łóżku.
Nienawidziła Jamesa. Nienawidziła go, odkąd tylko pamiętała. Cała ta jego mała banda (no, może z wyjątkiem Remusa) z nim i z Blackiem na czele wciąż robiła wszystkim te ich głupie kawały, które zazwyczaj śmieszyły tylko ich. Ale szczególnie on był zawsze taki dumny, pewny siebie, przekonany o swojej absolutnej doskonałości. A w istocie był tylko aroganckim, znęcającym się nad słabszymi, zarozumiałym szmatławcem – tak, kiedyś już mu to wygarnęła, zdaje się, dwa lata temu, nad jeziorem. Ale od tego czasu nie zmienił się wcale. Kiedyś stwierdziła, że traktowanie Pottera jak powietrze, będzie najlepszym rozwiązaniem, aby wreszcie dał spokój, i tej zasady postanowiła trzymać się nadal.

***

James wpadł do swojego dormitorium i w napadzie furii kopnął w najbliższą szafkę nocną, (nawiasem mówiąc należącą do Syriusza) która otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. ,,No tak, przecież ją zaczarowałem”– pomyślał. W tej samej chwili do sypialni wszedł Syriusz.
- Co ona sobie w ogóle wyobraża! Że będziemy słuchać jej rozkazów, czy jak?! Że będzie nam mówić, co mamy robić?! – Rogacz zaczął wykrzykiwać całą swą złość.
- Stary, uspokój się! Jest Prefektem! Poza tym może tym razem faktycznie troszkę przesadziliśmy. Ale tylko troszkę! – dodał szybko widząc minę przyjaciela. – A tak w ogóle, to co to było za zaklęcie? Miało przecież pokręcić te nędzne włosiny Glizdogona w francuskie, urocze loczki! A co z tego wyszło, to już sami widzieliśmy – bardzo malowniczy efekt!
- Moja mama często używała tego zaklęcia, kiedy wychodziła z ojcem na jakieś przyjęcia. Sam widziałem!
- Może działa ono tylko na kobiety? A co do Evans, to jak nadal będziesz się zachowywał jak ostatni kretyn i za każdym razem, kiedy ona znajduje się w pobliżu robił z siebie tzw. cyrk, to nie dziw się, że prędzej wolałaby się umówić ze Smarkiem, niż z tobą! Może byś tak po prostu z nią porozmawiał? Tak, wiem, wiem! Mówiłem ci to już niezliczoną ilość razy, ale ty zdaje się jesteś głuchy, czy jak?! W każdym razie najwyraźniej jeszcze nic przez te ładnych parę latek do ciebie nie dotarło.
- Nic mnie to nie obchodzi – powiedział niezbyt przekonującym głosem James.
- Oczywiście – Łapa zrobił znudzoną minę i wzniósł oczy ku niebu. Zaniechał dalszego drążeniu tego tematu, wiedząc, że i tak to nic nie da, oraz że jest to całkowicie bezsensowne i bezcelowe.
James podszedł do okna i spojrzał w niebo.
- Myślisz, że naprawdę umówiła się z Parkerem? – zapytał po chwili, ale głos miał już łagodniejszy.
- Nie wiem, możliwe… ale może tak tylko gadały. Wiesz, jakie są dziewczyny. – odparł niezbyt pewnie Syriusz.
James nadal wpatrywał się w niebo, ale myślami był daleko stąd.
Po chwili powróciły do niego słowa Syriusza.
A jeśli ma rację? Weźmy np. takiego Parkera: miał zawsze dziewczyn na pęczki, a zawsze jest taki poważny, żeby nie powiedzieć wręcz ,,dostojny”. Może rzeczywiście robienie z siebie przysłowiowego cyrku nie daje najlepszych efektów.
Być może doszedł do tego mądrego wniosku późno, zbyt późno, ale może jeszcze nie wszystko stracone?


Glizdogon musiał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze przez kilka dni. Kiedy Remus go tam przyprowadził (a raczej przelewitował), szkolna pielęgniarka jak zwykle na widok któregoś z Huncwotów załamała ręce, mruknęła coś w stylu ,,Tego właśnie się spodziewałam” i natychmiast wpakowała nieprzytomnego Petera do łóżka.
Następnego dnia odwiedzili go przyjaciele, ale nie byli pewni, czy dotarło do niego choćby jedno ich słowo. Wpatrywał się tępo w sufit, czasami tylko zakasłał i wówczas z ust buchały mu gęste kłęby pary.
- Ale chyba nie jest z nim gorzej, niż wtedy, gdy próbowaliście go zamienić w zegar ścienny z kurantem? – zaniepokoił się Remus.
- Chyba nie, wtedy cały czas coś w nim tykało, a o dwunastej kukała ta piekielna kukułka! Pamiętacie, jak kiedyś zakukała na transmutacji? – zaśmiał się Syriusz
- Taaa, a McGonagall zapytała go, którą mamy teraz godzinę – a on na to, że nie wie, bo zegarek zostawił w sypialni!
Salę szpitalną wypełnił radosny śmiech trzech Huncwotów.
- Jak myślicie, puszczą go na mecz? – zapytał Remus, kiedy opuścili szpital i udali się na zaklęcia.
- Jasne, to przecież dopiero za dwa tygodnie! Pierwszy mecz w sezonie. – powiedział James, a oczy mu błyszczały – W tym roku na pewno zdobędziemy puchar! To ostatnia szansa! – zatrzymał się po środku korytarza tak nagle, że kilka osób idących za nimi wpadło na niego. Do dziś nie mógł sobie darować zeszłorocznej przegranej Gryffindoru. Do dziś się za to obwiniał.
- Rogacz! Dajże spokój. Przecież wiesz, że to była wyjątkowa sytuacja. Przecież naprawdę miałeś ważny powód! – powiedział szybko Syriusz, pociągając przyjaciela do przodu za rękaw szaty – Nawet nie ma o czym gadać! No rusz się wreszcie, bo powodujesz mały korek!
Kiedy doszli do korytarza prowadzącego do klasy zaklęć, dogonił ich Mark Lewis – kapitan drużyny Gryfonów i zwrócił się do Jamesa:
- Gdzie ty byłeś? Wszędzie cię szukałem. Złe wieści – właśnie się dowiedziałem, że nastąpiła mała zmiana planów – w najbliższym meczu nie gramy z Puchonami. Podobno ich szukający ma jakąś kontuzję, a nie mają rezerwy. A ja zawsze powtarzałem, tak po dobroci, z czystych intencji temu ich, pożal się Boże, kapitanowi, że powinni mieć rezerwę! Ale on upierał się, że i tak nie wystawiłby innego składu. No cóż, tak czy inaczej gramy z Krukonami, a wiesz dobrze, że Parker nie odpuści. Musimy trenować teraz więcej i ciężej, Krukoni są za dobrzy…
Ale James nie słuchał już jego monologu. Właśnie zobaczył Davida Parkera w dalekim końcu korytarza, ale nie był on sam (co nie było znów żadną nowością).
Rozmawiał z pewną dziewczyną, którą James rozpoznałby wszędzie: miała ciemno rude włosy, jasne błyszczące szmaragdowozielone oczy, które teraz śmiały się wesoło i zarumienione bardziej, niż kiedykolwiek policzki. Poczuł, że wnętrzności całkiem mu zdrętwiały.
,,A jednak to prawda” – pomyślał.

***

Lily i Alice wyszły po śniadaniu z Wielkiej Sali, wspięły się po marmurowych schodach, podążając na lekcję zaklęć.
- Jak myślisz, stary Flitwick chyba nie urwie mi głowy za to, że mam tylko trzy stopy pergaminu wypracowania, kazał napisać cztery. No cóż, w każdym razie tak łatwo się nie dam! – paplała wesoło (jak zwykle zresztą) Alice – Za to na transmutacje odwaliłam dwie dodatkowe stopy o przemianach błyskawicznych. Aha, mam nadzieję, że jutro będzie ładna pogoda… No wiesz, sobota! Na ,,robienie zakupów” z niejakim Dav… Eee… Lily, – ton głosu Alice nagle zmienił się z beztroskiego, na taki, który beztroskim na pewno być nie mógł – zostawiłam na śniadaniu moje wypracowanie na zaklęcia, zaraz wracam!
Zapatrzona w okno i pogrążona w marzeniach Lily, zanim się obejrzała, jej przyjaciółki już nie było. Ale kiedy podniosła wzrok, zrozumiała prawdziwą przyczynę czmychnięcia Alice. Przed nią stał nikt inny, jak wspomniany już wielokrotnie Dave P. we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy go widziała, utwierdzała się w przekonaniu, dlaczego każda dziewczęca duszyczka dałaby się pokroić na drobniuteńkie kawałeczki za chociażby jedno jego spojrzenie lub uśmiech. Miał falujące brązowe włosy opadające mu na czoło, czarne oczy, błyszczące, jak dwie gwiazdy pośród ciemnej nocy. Jego twarz miała coś w sobie jakby z romantyczności i… melancholii. Jak bohaterowie tych wszystkich ckliwych romansów, które Alice czytała nałogowo, a potem opowiadała o nich każdemu, kto chciał jej wysłuchać. Ze swoją książką od zaklęć pod pachą wyglądał teraz, jak prawdziwy rycerz… no, powiedzmy rycerz intelektualista. ,,Wcięło mu tylko gdzieś białego rumaka” – jak często mawiała Alice.
- Hej Lily! Czy… - zaczął. Jego głęboki, czysty głos również brzmiał niesamowicie tajemniczo i intrygująco. Ale dziewczyna najwyraźniej postanowiła uprzedzić fakty.
- Och, cześć! Tak, dostałam twój list. Płomyczek mi wczoraj przyniósł. To naprawdę miłe z twojej strony! I oczywiście chętnie wybiorę się z tobą jutro do Hogsmeade.
Niedobrze… Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego? – myślała gorączkowo.
David rzeczywiście przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w Lily. Po chwili powiedział powoli:
- Eee… Ja tylko chciałem spytać, czy pożyczyłabyś mi ,,Teorię średniowiecznej transmutacji”, słyszałem, że masz, a w bibliotece nie ma. – w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie. Lily poczuła, że na swojej twarzy mogłaby z powodzeniem usmażyć teraz jajko.
- Ty… nie wysyłałeś żadnego listu? - w jej biednej głowie przewijało się teraz milion poplątanych myśli, ale najwyraźniej kołatała jej się jedna z nich: ,,Dorwać Alice i obedrzeć ją ze skóry”.
Chłopak chyba dostrzegł gonitwę jej myśli i rzekł:
- No… nie. Ale skoro mówiłaś już o jakimś wypadzie do wioski, to może zechciałabyś wybrać się tam ze mną jutro? Skoro proponuje mi to tak urocza istota… – zaśmiał się serdecznie – No więc?
- Eee… oczywiście, bardzo chętnie. – odpowiedziała niepewnie Lily, nadal czując się okropnie, ale kiedy chłopak mrugnął do niej i odszedł, poczuła ulgę. ,,Uff, przynajmniej nie jest zły, to już coś…” - pomyślała. Jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nie dostrzegając wzroku dziewczyn z Rawenclawu, w którym czaiła się żądza mordu, a co gorsza, skierowanego w jej stronę.

CDN...
... jeśli Wam się spodoba oczywiście wink.gif

Ten post był edytowany przez Anulcia: 21.11.2004 12:47


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Closed TopicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Anulcia
post 07.06.2005 08:11
Post #2 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Wreszcie, po dwumiesięcznej przedstawiam:

CZĘŚĆ 10.

Listopad minął siódmoklasistom głównie na nauce i odrabianiu długich, trudnych i przeraźliwie nudnych prac domowych, jako że w tym roku czekało ich zaliczenie owutemów. Profesor McGonagall była łaskawa przypominać im o tym na każdej lekcji transmutacji, katując ich kilkunastominutowymi przemowami pod tytułem: „Co się stało z ludźmi, którzy nie zdali egzaminów”. Wkrótce zaczęli wspominać okres przed zaliczeniem sumów jako całkiem mile spędzony czas.
W piątkowe przedpołudnie ćwiczyli zamienianie tłustych, barwnie upierzonych kur w pękate imbryki do herbaty. Przed Remusem stał już okazały, buchający parą dzbanek, a on sam zajęty był wyczarowywaniem niebieskiego wzorka. Peter machał zawzięcie różdżką, ale jak dotąd nie udało mu się pozbyć kolorowego upierzenia tkwiącego w porcelanie tam, gdzie normalnie znajduje się rączka imbryka. Rozejrzał się niespokojnie wokoło i po prostu, jedno po drugim, wyskubał piórka. Przed Jamesem i Syriuszem od dobrych kilkudziesięciu minut stała para wyjątkowo ładnych i zgrabnych, tulących się do siebie imbryczków z bajecznie kolorowymi, kwiecistymi wzorkami i rzeźbionymi uchwytami. Ich właściciele natomiast grali w eksplodującego durnia i byli tak pochłonięci aktualną partią, że nie zauważyli stojącej nad nimi nauczycielki, obdarzającej ich wzrokiem wygłodniałego bazyliszka.
- Ekhm… - profesor McGonagall odchrząknęła krótko, ale to wystarczyło, aby obaj podskoczyli na krzesłach i w jednym momencie podnieśli głowy.
- Eee… - zaczął James, bo opiekunka ich domu nadal przypatrywała im się srogo znad okularów.
- Eee… a słyszała pani, że czyrakobulwy wyjątkowo obrodziły w tym roku? – palnął Syriusz, najwyraźniej wypowiadając pierwsze zdanie, jakie mu przyszło na myśl.
Lecz zanim profesor McGonagall zdążyła choćby otworzyć usta, samoeksplodująca talia kart w ręku Jamesa wybuchła z donośnym hukiem, osmalając ich brwi i dwa zgrabne imbryczki.
Nauczycielka ściągnęła usta, pokręciła głową i jednym machnięciem różdżki sprawiła, że oba dzbanuszki zniknęły. Jednak zdołali zobaczyć, że zanim odeszła obejrzeć wyniki pracy Remusa, w swoim notatniku zapisała coś, co wyglądało jak „W”.
- To niewiarygodne… – mruknął z niedowierzaniem James – Żadnego szlabanu za nielegalne granie w durnia?
- Chyba już dała sobie z tym spokój… - odpowiedział Syriusz, ocierając twarz z sadzy.
- A może po prostu zabrakło miejsca w waszej tabeli szlabanów? – rzucił Remus, uśmiechając się pogodnie. Najwyraźniej też dostał dobry stopień. – Choć z drugiej strony czasem mam wrażenie, że sama wciąż automatycznie się wydłuża.
Rozległ się dzwonek. Zerwali się z miejsc i zaczęli wrzucać swoje rzeczy do toreb.
- Panie Potter, proszę zostać na chwilę – rozległ się surowy głos profesor McGonagall. – Pani także, panno Evans.
Lily i James wytrzeszczyli oczy najpierw na nauczycielkę, a potem na siebie. Kiedy wszyscy opuścili klasę transmutacji, podeszli do jej biurka.
- Na pewno nie gorzej ode mnie pamiętasz, że wczoraj skończył się twój szlaban, Potter – powiedziała McGonagall, układając papiery w szufladzie biurka.
- Taaak… - odparł niepewnie James. Nie bardzo rozumiał, do czego to prowadzi. Natychmiast jednak sobie przypomniał, kiedy Lily głośno wciągnęła powietrze.
- A to oznacza – ciągnęła nauczycielka, zerkając to na jedno, to na drugie – że dzisiaj odrabiacie wasz wspólny szlaban… Profesor Slinnery był tak dobry i zaproponował, że wymyśli jakąś odpowiednią karę. Podobno ma dla was, jak to określił, zadanie specjalne.
James otworzył usta. Kolejny szlaban u Slinnery’ego… Już sobie wyobrażał, co w słowniku nauczyciela eliksirów oznacza „zadanie specjalne” – nie wyjdą stamtąd przed świtem.
- Tak więc macie się dziś stawić w lochu numer cztery o godzinie dziewiątej – oznajmiła profesor McGonagall tonem zakańczającym rozmowę. – I, Potter – dodała, rzucając mu ostre spojrzenie, a James zamknął usta z powrotem – tym razem proszę, aby odbyło się bez żadnych numerów.

***

Związała włosy. Ulubiony zielony sweter i dżinsy idealnie nadawały się na pierwszy w życiu szlaban w zimnym lochu. Otworzyła drzwi łazienki i weszła do dormitorium. W sypialni była tylko Julia – Liz i Alice poszły na kółko zaklęć.
Julia zerknęła na nią znad opasłego tomiska starożytnych runów i uśmiechnęła się lekko.
- Ładnie wyglądasz… - rzekła zdawkowo, ale po chwili przekrzywiła głowę i zmrużyła oczy. – Ale wiesz co… gdyby tak…
- Nie – Lily przerwała jej w połowie zdania. I tak doskonale wiedziała, co Julia zamierzała powiedzieć. „A może by zmienić ten sweter”, „A może spódnica zamiast spodni”, „A może rozpuść włosy”… - Muszę cię rozczarować, kochana, ale ja nie idę na randkę, tylko niestety na zwykły szlaban.
Wzięła różdżkę z nocnego stolika.
- Nie wiem, o której będę. Nie czekajcie na mnie.
Tak jakby nie wiedziała, że będą czekać tak długo, aż pousypiają na siedząco, w oczekiwaniu na jej szczegółową relację z dzisiejszego wieczoru. Pomachała jej ręką na pożegnanie.
- Powodzenia – rzuciła za nią Julia.
Lily pokazała jej język i zamknęła drzwi.
Za oknami na ciemnym niebie nie było widać gwiazd. Chmury zasłoniły jego aksamitną czerń. Na korytarzach pochodnie paliły się chwiejnym płomieniem, jakby byle podmuch był w stanie je zagasić. Skręciła w przejście za gobelinem i zaczęła schodzić w dół po schodach, skracając sobie drogę do lochów. Piątek wieczór, zimno, ciemno, a ona zamiast leżeć w cieplutkim łóżeczku lub plotkować w najlepsze z dziewczynami, włóczy się po zamku i w dodatku czeka ją przeraźliwie długi wieczór z Potterem ciągnący się w nieskończoność… Przymknęła oczy i wypuściła z płuc powietrze.
Nagle rozległ się trzask, a jej noga zapadła się, tak, że straciła równowagę i runęła z impetem na schody. Jej noga tkwiła w fałszywym stopniu, który znała i który zazwyczaj omijała, ale teraz – pogrążona w rozmyślaniach po prostu o nim zapomniała.
- Świetnie…
Ruszyła stopą w lewo i w prawo, ale noga zapadła się jeszcze głębiej. Szarpnęła z całej siły
i znów się zachwiała. Próbowała się podciągnąć na drugiej nodze, ale ta ześlizgnęła się nagle i także zapadła się w pułapkę. Była uwięziona na amen.
Z drugiej strony… jeśli nie zdoła się sama z tego wygrzebać (a na pewno nie zdoła), to można będzie zwalić na te schody i potraktować to jako swoje usprawiedliwienie nieobecności na szlabanie. Że też sama nie wpadła na to wcześniej… Postoi tu trochę, a kiedy ktoś będzie tędy przechodził, po prostu ją stąd wyciągnie.
Gorzej, kiedy nikt nie przyjdzie… Tak, to stanowiło pewien problem.
Po kilku minutach nogi jej zdrętwiały i zaczęła się zastanawiać, czy aby kogoś nie zawołać. Lecz o tej porze było mało prawdopodobne, by ktoś tędy przechodził. Chyba, że szedłby do lochów, tak jak ona, bo była to najkrótsza droga. Chyba, że byłby to…
Jęknęła w duchu. W tym samym momencie usłyszała odległe gwizdanie, które jednak stawało się coraz głośniejsze, jakby gwiżdżący szedł dokładnie w jej stronę. Wyprostowała się, przyjęła najbardziej obojętną minę, na jaką ją było stać, biorąc pod uwagę narastający ból nóg i okoliczności i wlepiła wzrok w sufit. Po chwili gobelin odsunął się, a gwizdanie nagle ucichło.
- Evans…? – usłyszała jego głos. Nie odwróciła się.
Po chwili stanął przed nią James z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia na twarzy. Z pewnością musiała wyglądać teraz komicznie. I w dodatku w tym momencie była zdana tylko na niego. Ta świadomość była bardzo trudna do zniesienia. Nie, była dobijająca. Oparł się o przeciwległą ścianę. Zauważyła, że włosy ma jeszcze staranniej poczochrane, niż zazwyczaj.
- Więc… co ty tutaj robisz? – zagadnął, uśmiechając się ironicznie.
- Wyszłam na nocną przechadzkę i właśnie podziwiam gwiazdy. I nie zaczyna się zdania od „więc”. – odparła jednym tchem, obrzucając go lekceważącym spojrzeniem.
- WIĘC jak już obejrzysz te gwiazdy, to spotkamy się w lochu – odparł dobitnie James. – A może potrzebujesz pomocy?
- Nie, dziękuję. Chyba dam sobie radę – mruknęła Lily, zaciskając z bólu zęby. Nogi zapadły się jej jeszcze głębiej i teraz tkwiła w stopniu po kolana.
James bez słowa złapał ją w pasie i wyciągnął z pułapki. Zachwiała się, kiedy stanęła na zdrętwiałych nogach i złapała się kurczowo jego ramienia, żeby znowu nie upaść.
- Ekhm… dziękuję – powiedziała, kiedy mogła stanąć już o własnych siłach.
- Nie ma za co, polecam się na przyszłość – James uśmiechnął się zawadiacko.
Ruszyli po schodach w dół, kierując się w kierunku lochów. Lily starała się iść szybciej, lecz co jakiś czas ból w nodze dawał o sobie znać.
Kiedy dotarli do lochu numer cztery, James zapukał do drzwi i otworzył je.
Pomieszczenie to było większe od lochu, w którym zazwyczaj mieli zajęcia. Było też o wiele ciemniej i zimniej, ponieważ znajdowało się tu mniej pochodni. Pod kamiennymi ścianami stały duże drewniane beczki, z pewnością zawierające jakieś ingrediencje do eliksirów. Na półkach znajdowały się słoiki o różnobarwnych zawartościach. Pływały w nich dziwne rzeczy o nieprzyjemnie oślizgłych kształtach. Pośrodku stał długi stół zawalony czymś, co wyglądało jak wnętrzności jakiegoś stworzenia. Na sam ich widok dostawało się odruchu wymiotnego – były szare, pokryte nalotem, a z niektórych wyciekała jakaś dziwna substancja.
- Dobry wieczór – rozległ się głos z ciemnego kąta sali. Z cienia wyłonił się profesor Slinnery. Uśmiechał się okropnie z wyraźnym zadowoleniem. – Zaproponowałem profesor McGonagall, że pomogę jej w wyznaczeniu dla was odpowiedniej kary na dzisiejszy, jakże przyjemny wieczór. Na tym stole leżą wnętrzności sidłosaków. Świeżo sprowadzone - przydadzą się na lekcje eliksirów. Macie je posegregować i powrzucać do tamtych beczek – wskazał na puste beczki stojące pod przeciwległą ścianą. - Rzecz jasna… bez użycia czarów.
Wyciągnął obie ręce. Wyjęli różdżki i ,chcąc nie chcąc, oddali mu je.
- Kiedy skończycie, proszę stawić się w moim gabinecie. Jakieś pytania? Świetnie. Życzę miłego wieczoru.
Odwrócił się i wyszedł, zostawiając ich z ogłupiałymi minami i wzrokiem utkwionym w drzwiach, które zamknęły się za nim z hukiem.
Lily odwróciła się i spojrzała na stół. Był naprawdę długi.
- To zajmie lata – westchnęła.
- Niekoniecznie – odparł James.
Wyciągnął spod swetra drugą różdżkę.
- To różdżka Syriusza – odpowiedział, widząc jej pytające spojrzenie. – A biedny Slinnery myślał, że przez dwa miesiące sam czyściłem wszystkie toalety w lochach.
Podszedł do stołu, machnął różdżką i w górę uniosło się część szarych wnętrzności. Jeszcze jedno machnięcie i wylądowały w pierwszej beczce. Następnie znów wycelował w stół i w powietrzu znalazła się kolejna partia narządów sidłosaków, które po chwili spoczęły w drugiej beczce. Pięć minut później stół został całkowicie opróżniony. Lily pozamykała wieka wszystkich beczek.
- Dobra robota – powiedziała, patrząc na stół. - Słyszałam o magicznych właściwościach serc i krwi sidłosaków, ale reszta chyba nie jest nigdzie wykorzystywana…
- Specjalnie położył wszystko… myślał, że będziemy siedzieć tu do rana i babrać się w tym.
- Dlatego nie możemy wyjść po pięciu minutach. Chyba będziemy musieli posiedzieć tu kilka godzin i poczekać.
Usiadła na stojącym pod ścianą stoliku. Usiadł koło niej.
- No widzisz, szlabany jednak nie są takie straszne. Trzeba tylko mieć na nie sposób – James podrapał się po głowie, przy okazji czochrając sobie włosy. Lily dostrzegła kilka zadrapań na jego przedramieniu.
- Gdzie się tak urządziłeś? – zapytała, wskazując na nie.
- Trening – odparł zdawkowo. - To nic takiego. A zresztą, jak się jest w drużynie, to kontuzje są na porządku dziennym.
- Liz jakoś nie przychodzi codziennie poobijana.
- Bo pewnie codziennie po treningu idzie najpierw do skrzydła szpitalnego, a potem bez najmniejszego zadrapania zjawia się w wieży… dzielna dziewczyna. – James uśmiechnął się, opierając głowę o ścianę. – Dobry zawodnik nie powinien się na nic uskarżać, a szczególnie na ee… ewentualne obrażenia. W drużynie jest się dobrowolnie.
- Ja rozumiem, że sport to emocje i tak dalej… ale tak poza tym… co wam to daje? Latać pięćdziesiąt stóp nad ziemią, wyrywać sobie piłkę, jakby od tego zależało życie. No i ten znicz…
- Nikt tego tak naprawdę nie zrozumie, jeśli choć raz nie zagrał… Ja sam nie wiem, jak to do końca opisać… Po prostu wsiadasz na miotłę, i kiedy znajdujesz się już wysoko… tak wysoko, że ludzie to maleńkie główki od szpilek… wtedy wydaje się, że niebo jest bliżej od ziemi. I już nic się nie liczy. Jesteś tylko ty i mały złoty znicz. I w tym momencie to od ciebie zależy właściwie wszystko… klęska lub zwycięstwo.
Lily milczała. Jednak po chwili z ust wyrwało jej się pytanie, na które już dawno chciała znać odpowiedź.
- Co się stało w zeszłym roku?
James nie musiał pytać, o co jej chodzi. Rozpamiętywał to przez długi czas. To była jego i tylko jego wina. Po raz pierwszy nie zdobyli pucharu.
- Oddaliśmy mecz walkowerem. Mark stwierdził, że nie wystawi nikogo innego jako szukającego. A ja… musiałem wtedy wyjechać.
Urwał, lecz kiedy na nią zerknął, zobaczył, że słucha go z najwyższym zainteresowaniem. Jak jeszcze nigdy. Poza tym jej mógł powiedzieć…
- Mój ojciec zachorował. Serce. – ciągnął, wlepiwszy wzrok w przeciwległą ścianę. – Miał atak w przeddzień meczu. Jak tylko przyleciała sowa od mamy, dostałem od Dumbledore’a pozwolenie na opuszczenie szkoły. Zamierzałem natychmiast złapać Błędnego Rycerza, ale Dumbledore zaofiarował mi nielegalny świstoklik. Oczywiście z niego skorzystałem. Gdyby nie on… byłbym tam o wiele później.
Lily nie wiedziała, co powiedzieć. Spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego.
- Każdy postąpiłby tak samo. Każdy… - zaczęła powoli. - A ty absolutnie nie masz się za co obwiniać. Zresztą wiedziałam, że to musiało być coś naprawdę poważnego. Przecież ty nigdy nie rezygnujesz…
Spojrzał na nią.
Upłynęło kilka minut, w ciągu których każde z nich pogrążone było we własnych myślach.
W pewnym momencie Lily powiedziała, jakby nie przerywając swojej wcześniejszej wypowiedzi:
- Poza tym są rzeczy ważne i ważniejsze. Oraz wcale nieważne. Trzeba tylko nauczyć się je rozróżniać.
Te słowa często słyszała od swojej babci. I zawsze jej pomagały.
James ponownie zerknął na jej twarz – jednocześnie tak spokojną i pełną zdecydowania, pewności. Odchyliła głowę do tyłu i oparła ją o ścianę. Dopiero teraz z całą mocą dotarło do niego, co powiedziała. Dotarło do niego, że ci wszyscy ludzie, którzy mówili mu to samo wcześniej, mieli rację. Ale nikt z nich nie sprawił, że w to uwierzył. I nagle poczuł, że spływa na niego fala ulgi, zdejmuje z niego ciężar, który tkwił w nim przez ten cały czas. Mimo, że już prawie o tym zapomniał. Zastanawiało go tylko jedno: dlaczego sam tego wcześniej nie rozumiał.
- Lily… - szepnął, a ona gwałtownie odwróciła głowę: jeszcze nigdy nie nazwał jej po imieniu. – Pogódźmy się. Pogódźmy się i bądźmy przyjaciółmi. Proszę…
Spojrzała na niego. Wpatrywała się w jego brązowe oczy, w te jego cholernie orzechowe oczy… jednocześnie widziała migające przed nią sceny – jak szybko puszczony film: Potter i jego banda popisująca się na każdym kroku, Potter przechwalający i wywyższający się przy byle okazji, Snape wiszący do góry nogami nad jeziorem i to, co czuła i obiecywała sobie po każdym takim epizodzie – że nigdy, przenigdy się z nim nie pogodzi, choćby niewiadomo jak się starał. Nie zasługiwał na to. Nie po tym wszystkim.
Ale teraz prosił ją o wybaczenie… Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie go na to stać.
- Nie, James… – wykrztusiła. Zdziwiła się, jak ciężko te słowa przeciskają się jej przez gardło. Przecież powtarzała je tysiące razy w myślach. - To niemożliwe. Po prostu… niemożliwe.
Czemu, do cholery, powtarza to samo w kółko? Przecież tyle razy wyobrażała sobie scenę, kiedy James Potter poprosiłby ją o przebaczenie. Wymyślała wtedy tysiące okropnie soczystych i nieprzebranych w słowa odpowiedzi. Gdzie one teraz były? Gdzie one były, do diabła?
James przymknął oczy. Pokiwał lekko głową.
- W porządku.
Wstał. Był blady, lecz jego twarz nie wyrażała niczego. Rzucił jej jeszcze jedno spojrzenie i zawahał się – jakby chciał coś powiedzieć. Nagle uderzyło ją wrażenie, że jeszcze nie widziała, żeby ktoś patrzył w taki sposób… z taką straszną żałością.
James odwrócił się i podszedł do drzwi. Kiedy położył dłoń na klamce, znów się zawahał. Wtedy Lily poczuła jakąś nagłą, palącą potrzebę wyjaśnień, usprawiedliwienia się. Nie chciała, aby odszedł tak bez słowa, żeby miał do niej żal. Już otwierała usta, aby za nim zawołać, lecz James otworzył drzwi i wyszedł nie oglądając się. Odgłos jego kroków jeszcze długo odbijał się echem w korytarzu, potem stopniowo oddalał się, aż w końcu ucichł zupełnie.
Ukryła twarz w dłoniach.

***

Wszedł do dormitorium niemal bezszelestnie. A przecież wcale nie starał się nie robić hałasu. Syriusz czytał „Proroka Codziennego” (co było dość niezwykłe, więc chyba musiało mu się naprawdę nudzić), Remus grał z Peterem w szachy, a Mark siedział na łóżku Franka i dyskutował z nim o czymś zawzięcie. James podszedł do swojego łóżka i opadł na nie. Wpatrzył się w purpurowy baldachim, upstrzony zaczarowanymi zabaweczkami. W głowie miał straszną pustkę, a jednocześnie czuł głośne huczenie.
- Evans? – usłyszał pytanie Syriusza, który nie oderwał wzroku od gazety. Brzmiało raczej jak stwierdzenie.
- Czemu tak sądzisz? – mruknął.
Syriusz uśmiechnął się.
- Poznałem po kroku. Zawsze wtedy jakoś tak powłóczysz nogami.
- Nie martw się, stary – rzucił Peter znad szachownicy. – W szkole jest przecież tyle dziewczyn. Mógłbyś mieć każdą z nich, gdybyś chciał.
Syriusz prychnął i rzucił mu zdegustowane spojrzenie znad „Proroka”.
James jednak wiedział, że była to poniekąd prawda. Ostatecznie Lily nie była jedyną dziewczyną w Hogwarcie. Było ich mnóstwo – chichoczących, kiedy pojawiał się w Wielkiej Sali, wylewnie pozdrawiających go na korytarzu, rzucających mu zalotne spojrzenia. Połowy z nich nawet nie znał, ale tak… Gdyby tylko chciał, mógłby mieć każdą.
Ale nie chciał. Wszystko, co robił i co mówił, kiedy się popisywał i często celowo robił z siebie idiotę – wszystko to było dla niej. Dla niego po prostu nie było innych dziewczyn. Liczyła się tylko Lily. I tylko ona nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, za wszelką cenę go ignorowała. Tylko ona po prostu go nienawidziła. Co za ironia…
Nad jego głową śmignął mały złoty znicz, trzepocząc srebrzystymi skrzydełkami, a on uświadomił sobie, że utracił ostatnią szansę pogodzenia się z nią i jakąkolwiek nadzieję, że wszystko mogłoby się zmienić. Zacisnął zęby i walnął pięścią w poduszkę.
Jednego był pewien – nie pozwoli nikomu dowiedzieć się, że wywarło to na nim jakiekolwiek wrażenie. A szczególnie jej…
Może go wystawiać do wiatru codziennie, a jemu jest to zupełnie obojętne.


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 15.05.2025 03:16