Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Inner Circle, Wewnętrzny Krąg

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 4 ] ** [100.00%]
Gniot - wyrzucić [ 0 ] ** [0.00%]
Zakazane - zgłoś do moderatora [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 4
Goście nie mogą głosować 
hazel
post 17.01.2006 08:37
Post #1 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Oto przedstawiam wam, szanowni Forumowicze, pierwszą część mojego najnowszego FF laugh.gif , jednego z niewielu o tematyce związanej z HP. Proszę o komentarze.


Jak co dzień obudziło go światło słoneczne, przeciskające się między niedokładnie zaciągniętymi zasłonami. Nie otwierał oczu, czując, nawet pod zamkniętymi powiekami, wpadający do pomieszczenia blask. Przez chwilę leżał nie poruszywszy się, próbując przypomnieć sobie sny, które dręczyły go tej nocy. Od dawna nie były miłe, jednak jakaś forma sadomasochizmu, drzemiąca jego duszy powodowała, że nie potrafił zaprzestać tego porannego rytuału. Ciemne miejsce...błyski świateł, krzyki i męczące poczucie realności – nie zapomni tamtej nocy do końca życia.
Zniechęcony zwlekł się z łóżka, bosymi stopami szukając pantofli na podłodze, jednak jedynym na co trafił była pusta butelka po whisky.
Zszedł na dół po trzeszczących schodach, mijając po drodze porozrzucane po podłodze części garderoby
- Miałem kiedyś naprawić te schody...może kiedyś się na nich zabiję...- pomyślał z nadzieją, kierując się w stronę kuchni.
Blatu ani stołu nie widać było spod porozrzucanych wszędzie resztek jedzenia i pustych butelek po alkoholu. Spod opróżnionego opakowania płatków śniadaniowych wyciągnął czajnik, nalał do niego wody i postawił na brudnej kuchence.
Wrócił na górę, powoli wspinając się po stopniach. Ilość drinków wypita wczorajszego wieczoru zaczynała o sobie przypominać tępym bólem wewnątrz czaszki. Z podłogi obok łóżka podniósł spodnie i pomiętą koszulę, ubrał się niestarannie. Długie, szare i poplątane włosy związał w supeł na karku. Wciąż boso powrócił na dół, lecz tym razem skierował się w stronę frontowych drzwi i otworzył je szeroko. Zalała go fala słonecznego światła, na błękitnym niebie nie było żądnej chmurki. Rozejrzał się wokoło. Na sąsiedniej posesji, oddzielonej półmetrowym białym płotkiem, szalał z kosiarką do trawy pan Whitecombe.
- Powinni tego zabronić – mruknął pod nosem mężczyzna, wciąż mrużąc oczy w obronie przed wszechogarniającym blaskiem. Powoli schylił się po gazetę, leżącą po prawej stronie od drzwi, na zarośniętym chwastami i wybujałą murawą trawniku. Już miałwracać do domu, nawet postawił stopę na pierwszym z trzech, prowadzących do wejścia, stopni, gdy dobiegł go głos sąsiada:
- Dzień dobry, panie Stevens – nienawiść widoczna, nawet z tej odległości, w oczach sąsiada, brzmiała też jego głosie – piękny mamy dziś dzień, nieprawdaż?
- Dzień dobry, Edmundzie, faktycznie, bardzo piękny – odpowiedział zmęczonym i bezbarwnym głosem, a pod nosem dodał – zajebisty, ty pierdolony hipokryto...
W nadziei, że zakończył konwersację, odwrócił się i wszedł na ganek, jednak Edmund Whitecombe był najwyraźniej innego zdania:
- Panie Stevens, pańska furtka się zepsuła...
- Aleś ty inteligentny – mruknął Stevens, jednak mimowolnie spojrzał w stonę wskazywaną przez sąsiada. Furtka zwisała żałośnie na jednym zawiasie, dokładnie jak ją pozostawił parę dni temu.
- Faktycznie – włożył w to stwierdzenie całe pokłady cierpliwości, jakie posiadał, jednocześnie myśląc o różdżce, spoczywającej w kufrze na strychu. Miał wielką ochotę poćwiczyć nba drogim sąsiedzie zaklęcia niewybaczalne.
- Mógłbym panu pomóc ją naprawić, jestem stolarzem – ciągnął nachalnie Whitecombe, a Stevens miał pewność, że nie proponuje tego z życzliwości, ale z przykrości, jaką sprawia mu patrzenie na ten zgrzyt w jego idealnym świecie.
- Nie, dziękuję – rzucił nieuprzejmie i wszedł do domu, głośno trzaskając drzwiami.
Już na progu powitał go gwizd czajnika, oznajmiający, że woda się zagotowała. Spojrzał w dół na stertę nie otwartej korespondencji. Do kupki leżącej tam wczoraj dołączyła podłużna koperta wyglądająca jak rachunek z gazowni, ulotka z agencji turystycznej i jakiś niezidentyfikowany list w szarej kopercie. Zaintrygowany, miał zamiar schylić się i go podnieść, jednak gwizd dobiegający z kuchni wzmógł się o kilka tonów, więc tylko zepchnął nogą stertę na bok i ruszył, by zdjąć z gazu wściekle gwiżdżący czajnik. Rzucił gazetę na stół, zestawił wodę z kuchenki, wyjął z szafki kubek i puszkę z kawą. Zajrzał do jej wnętrza i ze zrezygnowaniem stwierdził, że została tylko resztka. Wsypał ją do kubka i zalał wodą. Z kupy brudnych naczyń zlewie wygrzebał łyżeczkę, spłukał ją pod zimną wodą i zamieszał kawę. Na cukier nie było co liczyć.
Usiadł przy stole, łokciem zepchnął na bok śmieci, rzucając przy okazji na podłogę kilka opakowań po jedzeniu na wynos. Rozłożył gazetę i pociągnął pierwszy łyk kawy. Na pierwszej stronie Timesa widniał, wydrukowany wielką czarną czcionką, nagłówek:

KOLEJNE NIEWYJAŚNIONE MORDERSTWO

A pod nim:

„ Dzisiejszej nocy oficer z siódmego posterunku londyńskiej policji odebrał zgłoszenie od zdenerwowanych mieszkańców Pebble Street o niepokojących odgłosach dobiegających z domu pod numerem 16. Gdy oddiał policji przybył na miejsce, funkcjonariusze, po uprzednim braku odpowiedzi ze strony mieszkańców, wyważyli drzwi i odnaleźli ciała czterech osób, państwa Spinner oraz dwójki ich dzieci. Wezwany na miejsce zdarzenia koroner orzekł, iż przyczyną zgony była prawdopodobnie trucizna, powodująca u ofiary zatrzymanie akcji serca. Jej skład nie jest jeszcze znany. Ślady walki widoczne na miejscu zbrodni wskazują, że ofiary zostały zmuszone do jej zażycia...”


- Dobre sobie – pomyślał Stevens – trucizna...te wszystkie niewyjaśnione zgony nie nauczyły tych ignorantów rozpoznawania efektów Avady...

„Rzecznik prasowy londyńskiej policji podał na spotkaniu z dziennikarzami, iż sprawców tej okrutnej zbrodni nie udało się jeszcze aresztować...”

- Aresztować? Spróbujcie sobie aresztować grupę śmierciożerców...

„...natomiast, dzięki zeznaniom sąsiadów, mamy już podejrzanych. Para, która wynajmowała pokój w domu państwa Spinnerów, nie została jeszcze odnaleziona. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono . Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono śladów włamania. Odkryte dokumenty potwierdzają ich tożsamość.”

Pod tekstem znajdowały się dwa zdjęcia, kobiety i mężczyzny. Podpisy pod nimi głosiły: Laeticia Fabrē i Michael McAllison. Stevens przyglądał się zdjęciu dziewczyny, była młoda i bardzo ładna, długie jasne włosy opadały delikatnie na romiona, wizerunku dopełniał mały nos i pełne usta. Kobieta uśmiechała się, odsłaniając równe, białe zęby. Stevens zaczął żałować, że zaprzestał prenumeraty „Proroka codziennego”, może tam pojawiłoby się zdjęcie odsłaniające więcej szczegółów. Napił się kawy i czytał dalej.

‘W razie zauważenia któregoś z podejrzanych, prosimy o natychmiastowy kontakt z najbliższym komisariatem policji...”

Stukanie w szybę przerwało mężczyźnie lekturę. Rozejrzał się szybko, by zidentyfikować źródło niepokojącego dźwięku. Najwyraźniej ktoś lub coś pukało w kuchenne okno. Odsunął zakurzoną firankę i podniósł roletę. Widok, który ujrzał, zdziwił go niezmiernie, choć nieraz był świadkiem takiej sytuacji. Na parapecie siedziała sowa płomykówka, usilnie dziobiąc w szybę. Stevens zdecydowanym ruchem szarpnął klamkę i otworzył okno, doniczka ze sterczącym z niej zeschłym badylem upadła na wyflizowaną podłogę i roztrzaskała się z hukiem. Wcale nie był pewien, że chce się dowiedzieć, co jest w liście przytwierdzonym do sowiej nóżki, jednak ciekawość zwyciężyła. Odwiązał zwitek pergaminu. Dostarczycielka poczty nie odleciała jednak, wręcz przeciwnie – wfrunęła do wnętrza, zrobiła kilka okrążeń wokół pomieszczenia i usiadła na szczycie kuchennej szafki. Mężczyzna pokazał jej zdecydowanym gestem, że ma się wynosić, co spotkało się z całkowitą ignorancją. Zrezygnowany, rozwinął pergamin. Sens zdań, napisanych w pośpiechu, sądząc po charakterze pisma, nie od razu do niego dotarł.

„W związku z brakiem odpowiedzi na mój poprzedni list, uznaję pańskie milczenie za zgodę na spotkanie. Jeśli okoliczności na to pozwolą, pojawię się w pańskim w domu dziś w południe”

Z poważaniem
L.F.

Gdy wreszcie zrozumiał, co czyta, spojrzał na kuchenny zegar. Wskazywał godzinę dwunastą pięć. Pobiegł do przedpokoju, po drodze potykając się o kosz na śmieci i rozrzucając jego zawartość po podłodze. Padł na kolana i zaczął gorączkowo przeszukiwać stos zlekceważonej poprzednio poczty. W końcu w jego ręce wpadł list w szarej kopercie, ten sam, który go zainteresował kilkanaście minut wcześniej. Obrócił go w palcach szukając informacji o nadawcy, jednak obie strony koperty były czyste. Rozerwał ją szybko i wyjął złożony na pół arkusz papieru. Rozłożył kartkę, jednak nim zaczął czytać, rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Wepchnął list do kieszeni, odruchowo przejechał dłonią po włosach, co jeszcze bardziej pogorszyło jego samopoczucie. Otworzył drzwi.
Przed nim stała kobieta, pomimo upalnej pogody ubrana w długie ciemne spodnie, bluzę z kapturem, czapkę bejsbolówkę i duże, ciemne okulary.
- Dzień dobry – powiedziała uprzejmie, choć w jej głosie nie było nic, co mogłoby wskazywać na to, że ten dzień był lub będzie dla niej dobry i miły. Jednocześnie zdjęła okulary i czapeczkę, odsłaniając jasne włosy i czekoladowe oczy. Stevens stał jak spetryfikowany, gratulując sobie w duch własnej bezmyślności i zdolności kojarzenia podstawowych faktów. – Pan Tomas Stevens, o ile się nie mylę – kontynuowała.
- Pani Laeticia Fabrē – wyjąkał - o ile się nie mylę...
Był pewien, że się nie myli.

Ten post był edytowany przez hazel: 17.01.2006 08:39


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
hazel
post 05.02.2006 07:31
Post #2 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Nadszedł czas na kolejną część. Sorry, że tyle to trwało, ale sesja i te sprawy wink2.gif

Mam małą prośbę. Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie umiem budować dialogów, że lepiej mi wychodzą opisy. Dlatego też ten fick jest taki "przegadany". Bardzo proszę o uświadomienie minie, czy już jest lepiej. Dzięki z góry.

3
Laeticia stała na chodniku jeszcze przez chwilę, na jej twarzy nie widniało zdziwienie, raczej jakiś pokrętny rodzaj samozadowolenia. Stevens wciąż stał na ganku, zastanawiając się do czego właśnie został zmuszony przez własną podświadomą chęć zbawiania wszystkich wokół. Whitecombe zniknął mu z oczu, ukrywając się zapewne za rozrośniętym krzakiem bzu, zasadzonym na granicy posesji, i obserwując z chciwym zainteresowaniem wydarzenia ostatnich kilku minut. Kobieta radośnie przedefilowała ścieżką, żwir chrzęścił pod jej stopami, wydawać się mogło, że jest to jedyny dźwięk słyszalny w promieniu kilku mil. W drzwiach zatrzymała się na chwilę. Stevens tarasował pół wejścia swym ciałem, więc bez pytania o zdanie przecisnęła się do wnętrza. Nie starał się jej zatrzymać, pomimo to, przez ułamek sekundy dotykając jej ciała, poczuł nagłe ukłucie żalu. Nie przyszła tu dla niego, z resztą jak mógł się tego spodziewać...Sam się nad tym zastanawiał.
Zatrzasnął drzwi, co było zapewne dla sąsiada sygnałem, że może już bezpiecznie opuścić swoją kryjówkę. Stevens wrócił do salonu, i usiadł w fotelu. Ukrył twarz w dłoniach, raczej wskutek zrezygnowania, niż żalu. Laeticia zajęła swoje miejsce naprzeciwko.
Zapadła krępująca cisza, którą przerwały słowa kobiety:
- Dziękuję, że zgodziłeś się mi pomóc.
Poczuł, że robi mu się niedobrze. Najpierw wymusza na nim zgodę, a teraz mu dziękuje swoim słodkim, fałszywie grzecznym i kurtuazyjnym tonem.
- Jeśli chcesz się bawić w swoje gierki, rób to z kim innym. Albo teraz powiesz mi o wszystkim, co się wydarzyło ze szczegółami, albo bądź łaskawa opuścić mój dom. Obiecuję, że tym razem nie będę cię zatrzymywać.
- Jesteś dziwny, wiesz o tym? – ton tego pytania był tak niewinny, że nie potrafił wykrzesać w sobie złości na dziewczynę. Raczej rozbawienie. Poza tym, miała cholerną rację. Był dziwny, co więcej, był pokręconym starym dziwakiem i nikt i nic nie było w stanie tego zmienić. Już nie. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Nie odpowiedział na pytanie, traktując je jako retoryczne. Możliwe, że naprawdę takie było.
Uśmiechnęła się do niego, lecz nie odwzajemnił gestu.
- Jak już mówiłam, mój przyjaciel został porwany... – przerwała widząc znudzony grymas na twarzy Toma, ten jednak się nie odezwał, więc mówiła dalej – Nie mogłam się zwrócić do nikogo innego. Ministerstwo Magii jest dla mnie, jako człowieka pozamagicznego, instytucją niedostępną. Zresztą oni zapewne też uważają mnie za morderczynię. Służby aurorskie są tak samo ograniczone jak mugolska policja. Wierzą tylko temu, co wydaje im się łatwe i proste.
- Mam się poczuć urażony? Nie jestem już aurorem, dobrze to wiesz. – powiedział lekceważąco.
- Nie do tego zmierzam. Chodzi mi o to, że fakt, że jestem Mugolem sprawia, że można mnie oskarżyć o wszystkie grzechy tego świata. Gdy Michael pracował jeszcze w ministerstwie, szefowie doradzali mu, by się nie obracał w takim towarzystwie, jak na przykład ja. To miało ograniczać jego światopogląd. I to mówili ludzie, dla których zasada działania opiekacza do grzanek to niezgłębiona tajemnica.
- Ale skoro, jak sama mówisz, jesteś Mugolem, to jak mogłaś zamordować kogoś za pomocą zaklęcia?
- Myślisz, że to kogoś obchodzi? Jestem wspólnikiem, to wystarczy, aby wysłać mnie do Azkabanu.- mówiła to z rozżaleniem w głosie, a Stevens musiał przyznać, że ma rację. Ministerstwo już za jego czasów nie mogło się oprzeć wykorzystaniu jakiegokolwiek kozła ofiarnego celu poprawienia swojej, coraz gorszej, reputacji.
- Te bałwany nie są w stanie wykryć śmierciożerców nawet we własnych szeregach, a biorą się za poszukiwanie Voldemorta – celowo wypowiedział to imię. Chciał zobaczyć jej reakcję. Jak przypuszczał, nie zrobiło ono na niej żadnego wrażenia. Tylko czarodzieje, którym od dzieciństwa wpajano irracjonalny strach przed nim, reagowali paniką.
- Dlatego właśnie powstają różne inne...eee...organizacje – użyła tego słowa z braku jakiegokolwiek innego wyrażenia, mogącego określić to, o czym miała zamiar powiedzieć. – Michael należy do jednej z nich.
Nie potrafiła ukryć dumy brzmiącej w głosie.
- Jakie na przykład? – pytanie zabrzmiało tak, jakby mężczyzna nie miał pojęcia o istnieniu jakichkolwiek form organizacji czarodziei, włączając w to Koła Czarownic Wiejskich i Kluby Gargulkowe, co odrobinę mijało się z prawdą. Sam był członkiem jednej z nich. Jednak Zakon Feniksa przestał istnieć po śmierci jego założyciela, dwanaście lat temu.
- Potrafisz dochować tajemnicy?
- A czy uważasz, że ma to teraz jakiekolwiek znaczenie? – szczerze wątpił, że będzie w stanie powiedzieć mu coś ciekawego. Jeżeli bractwo miało poważne zamiary i zrzeszało jakichkolwiek rozsądnych czarodziei, musiało być chronione potężnymi zaklęciami, uniemożliwiającymi zdobycie informacji osobom postronnym, do jakich bezsprzecznie należał.
- Tak właśnie uważam.
- Jeśli już tu jesteś, a ja zgodziłem się pomóc, to musisz mi zaufać.
- Michael należy do Wewnętrznego Kręgu, bractwa zrzeszającego najpotężniejszych czarodziei, nie tylko angielskich, ale z całego świata. Jest jego założycielem i przywódcą. A ja jestem jego Strażnikiem Tajemnicy. – ostatnie słowa wypowiedziała z wahaniem – dlatego musiał mnie chronić. Gdy zaatakowali nas śmierciożercy, zamiast uciekać, stanął do walki z nimi. Musiał mi dać czas na ukrycie się, a ja nie mogłam mu się sprzeciwić. Od tego zależało nie tylko moje życie.
- Bez obrazy, ale dlaczego uczynił Strażnikiem kogoś, kto nie jest się w stanie obronić przed najprostszym zaklęciem?
- Zrobił to właśnie dlatego. Nikt by nie podejrzewał czarodzieja o takie postępowanie. Tak nam się przynajmniej zdawało...
Wreszcie zaczął rozumieć. McAllison złożył tajemnicę kimś, kto nie bierze udziału w walce, w kimś kto nie dostanie się w łapy popleczników Czarnego Pana. Teoretycznie.
- Czym się dokładnie zajmuje Wewnętrzny Krąg?
- Jak już mówiłam, by stać się jego członkiem, trzeba mieć nieprzeciętne umiejętności i wiedzę. Bractwo ma swoich szpiegów w szeregach śmierciożerców, to oni przekazują informacje o najnowszych pomysłach Voldemorta. Od kiedy młody Potter po raz drugi o mało go nie wysłał do Krainy Wiecznych Łowów, jest bardzo ostrożny. Ale to nie wszystko. Michael dzięki swojemu zainteresowaniu historią odkrył wiele zaklęć, potężnych, ale zapomnianych.. Nie łatwo do nich dotrzeć, trzeba wiele poszukiwań, znajomość wymarłych języków, legend. Wciąż jest nadzieja, że istnieje klątwa, która mogłyby uśmiercić Nieśmiertelnego. Nieodwołalnie.
- Rozumiem, że ciemna banda postanowiła dostać w swoje oślizłe łapska kilka takich zaklęć, by móc je wypróbować na Bogu ducha winnych Mugolach, szlamach i tak zwanych zdrajcach czystej krwi?
- Tak. Ale jest kilka powodów, dla których porwano Michaela.
- Jakich powodów? – po jego ignorancji wobec otoczenia nie było najmniejszego śladu. Teraz wydawał się w pełni zainteresowany, i taki właśnie był.
- Mike jest metamorfomagiem... – zamilkła, obserwując jego reakcję. A ta naprawdę była dziwna. Tom wpatrywał się w nią bez słowa, z wyrazem zdziwienia ale też jakiejś dziwnej troski, wymalowanym na twarzy.
Stevens poczuł nagły skurcz w okolicy przepony. Sam po sobie nie spodziewał się takich reakcji. Wspomnienia powróciły ze zdwojoną mocą. Metamorfomagizm to bardzo rzadka zdolność, nie można się jej nauczyć. Znał tylko jedną osobę, która ją posiadała. Jej zdjęcie stoi teraz na gzymsie kominka. Odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Z zakurzonej, srebrnej ramki, uśmiechała się do niego młoda dziewczyna o sterczących włosach koloru malinowej gumy do żucia, machając wesoło ręką do kogoś spoza kadru. Wyglądała na szczęśliwą, zupełnie nie spodziewającą się losu, który miał ją spotkać.
Laeticia także spojrzała w tamtą stronę, intuicyjnie rozumiejąc jego nagłą zmianę nastroju. Ściszonym głosem zapytała:
- To ona, prawda?
- Tak – odpowiedział pustym, wypranym z emocji głosem. Nadal nie potrafił się pogodzić z tym co się stało, choć minęło tyle lat.
- Naprawdę mi przykro – słowa zabrzmiały niezręcznie, przebijając się przez przytłaczającą ciszę zaległą w pomieszczeniu. – Musiała być wspaniałą osobą.
- Była...właśnie taka, wspaniała, nie zasługiwałem na nią. Nie wiem czemu chciała być przy mnie, choć miała tyle własnych zmartwień. Cała jej rodzina zginęła z ręki Voldemorta. Matka, siostra, ojciec i...mąż. A w końcu ona sama. – nie wiedział dlaczego to mówi, lecz te słowa przynosiły mu ulgę. Przez tyle lat tłamsił te uczucia w sobie, teraz gdy pozwolił im wyjść na światło dzienne, wreszcie mógł się od nich uwolnić. Przynajmniej na chwilę. Uśmiechnął się do towarzyszki, chcąc zamaskować swoje zażenowanie. Odwzajemniła uśmiech.
Nie wiedział co powiedzieć, więc wrócił do przerwanego tematu:
- Podejrzewam, że jego zdolności dawały mu wiele możliwości?
- Kogo? – z początku Laeticia była lekko zdezorientowana, lecz zaraz zrozumiała o co pytał. – Tak. Mógł podszywać się pod dowolną osobę, brać udział w tajnych naradach sług Voldemorta, zdobywać bezcenne informacje. Dzięki temu jesteśmy...bractwo jest krok przed nimi.
McAllison musi się odznaczać niesamowitą odwagą, wkraczając samotnie w kręgi śmierciożerców. – myślał Stevens – To daje szansę, że jeszcze nie jest za późno. Skoro posiadał tyle ważnych informacji, to będą chcieli je najpierw od zdobyć, zanim postanowią z nim skończyć.
- Masz jakieś przypuszczenia, gdzie się może w tej chwili znajdować twój przyjaciel? Może mówił, jest jakiś punkt spotkań panów spod znaku węża i czaszki? Jakaś kwatera, kryjówka? – Tom spodziewał się, że odpowie przecząco na to pytanie.
- Mike nie mówił mi gdzie są takie miejsca. Nie mam żadnych przypuszczeń. Ja wiem, gdzie on jest. – to mówiąc, rozpięła bluzę. Na jej szyi, na srebrnym łańcuszku, wisiał medalion. Zdjęła go, po czym podała go Stevensowi. Gdy spoczął w jego dłoni, poczuł dreszcz przeszywający ciało. Miał w ręku przedmiot o wielkiej magicznej mocy, tego był pewien. Medalion był ciepły, od bliskiej styczności z ciałem kobiety, pachniał kwiatowym aromatem perfum. Wierzch zdobiły delikatne rzeźbienia i ozdobne litery układające się w nieznany mężczyźnie język.
- Otwórz go – powiedziała
Tom postąpił zgodnie z jej wskazówką, naciskając wystający trzpień na brzegu medalionu. Wewnątrz, w miejscu gdzie zwykle znajduje się zdjęcie, zobaczył małą wskazówkę, poruszającą się w zależności od ułożenia przedmiotu względem stron świata. Sprawiło to, że w pierwszej chwili pomyślał, iż ma w ręku kompas. Za chwilę jednak zrozumiał swój błąd. Wskazówka wskazywała kierunek wschodni. Pod nią widniały cyfry, inkrustowane na złoto.
- Co to jest?
- Medalion Leonarus, jeden z dwóch bliźniaczych magicznych artefaktów. Michael odnalazł je w pewnym mugolskim antykwariacie, podczas podróży po Europie Wschodniej. Jeden mam ja, drugi on. Wskazówka pokazuje kierunek, gdzie znajduje się drugi medalion, cyfry pokazują odległość. Innymi słowy: współrzędne biegunowe.
- Co?
- Matematyczny sposób określenia punktu, za pomocą kąta i długości wektora. – wygłosiła regułkę tonem, wskazującym na ignorancję tego, kto nie zna takich podstawowych faktów.
- Aha. – nie rozumiał o czym mówiła, ale miał przeczucie, że nie jest mu to do niczego potrzebne. – Czy to jest odległość w milach?
- Nie. Na Ukrainie, skąd pochodzi ten medalion, używa się systemu metrycznego. To odległość w kilometrach
Załamał ręce. Jeszcze tego mu było potrzeba.
- Jeden kilometr to sześćset dwadzieścia jeden tysięcznych mili. W przybliżeniu.
- Dobrze, że choć jedno z nas zna się na systemie metrycznym, nie wspominając o współrzędnych biegowych.
- Biegunowych.
- Zwał, jak zwał. Potrzebna nam mapa.
- Tak się składa, że mam przy sobie mapę Londynu i okolic – najwyraźniej była przygotowana na każdą ewentualność.
Z torebki wyciągnęła złożony plan, zwyczajny, zakupiony w kiosku, z dwa funty. Stevens przesunął szklanki na bok stolika, Laeticia rozłożyła arkusz.
Chwilę później mieli już obszar, zakreślony czerwonym mazakiem, również wyciągniętym z odmętów kobiecej torebki, w którym znajdował się McAllison, a przynajmniej należący do niego medalion. Okolica, na którą wskazywała „busola”, jak sobie Tom w myślach nazwał przedmiot, leżała na obrzeżach miasta, znajdowały się w niej posiadłości z czasów świetności Królestwa Brytyjskiego, otoczone prywatnymi ogrodami, wielkością zbliżonymi raczej do Central Parku w Nowym Jorku, niż do klasycznego przydomowego podwórka. Osoby o stanie posiadania Tomasa Stevensa raczej rzadko odwiedzały te okolice. Chyba, że w charakterze pracowników kuchni.
- Skoro już ustaliliśmy pewne fakty, czas na przygotowania do wyprawy – powiedział ochoczo Tom, momentalnie jednak spuścił z tonu, widząc krytyczny wzrok Laeticii.
- Może byś zaczął od ubrania butów, co?
- Nie, moja droga, zacznę od znalezienia różdżki na strychu.
Okazało się, że zmierzenie się ze zgrają śmierciożerców to pestka porównaniu z próbą przedarcia się przez stosy rupieci zajmujących strych domu. Stevens nie miał pojęcia, że tyle rzeczy kiedykolwiek posiadał. W końcu, spod kartonu z ozdobami na święta, których od dawna już nikt nie używał, udało mu się wyciągnąć ciężki kufer z żelaznymi okuciami. Przez chwilę z sentymentem mu się przyglądał, w końcu miał go od czasów pierwszej podróży do Hogwartu, następnie przytargał go do klapy w podłodze, z drabiną prowadzącą na niższą kondygnację. W pierwszej chwili miał po prostu zrzucić ciężar na dół i obserwować, co się dalej stanie, jednak po chwili zastanowienia otworzył kufer. Na wierzchu leżała owinięta w jego krawat, w kolorach Ravenclawu, różdżka. Podniósł ją, z pieszczotliwością otarł z kurzu, po czym bezgłośnym zaklęciem lewitował walizkę na dół. Sam zręcznie zszedł po szczeblach drabiny. W hallu, w którym się znalazł, wisiało lustro. Po raz pierwszy od dawna przyglądał się w nim swojemu odbiciu z zainteresowaniem. Oprócz zwyczajowo wymiętej odzieży, splątanych włosów i nieogolonego zarostu na twarzy, teraz wizerunku dopełniał kurz i pajęczyny przyniesione ze strychu. Stevens jęknął cicho.
Zaciągnął kufer do sypialni i wysypał zawartość na łóżko. Wśród zmiętych szat leżało kilka książek, paczka przeterminowanego pokarmu dla sów a także album ze zdjęciami, który teraz otworzył się na stronie z dwoma dużymi zdjęciami. Na jednym z nich młody, przystojny mężczyzna obejmował zielonowłosą kobietę, oboje uśmiechali się do obiektywu. Stevens zatrzasnął album i zrzucił go na podłogę.
- Co to? – rozległo się za nim. Dopiero teraz zorientował się, że ktoś jest w pokoju. Laeticia stała oparta o framugę drzwi i wpatrywała się w niego z zainteresowaniem.
- Potwory przeszłości.
Tom odszukał wśród szat pelerynę.
- Teraz muszę na chwilę cię opuścić. W związku z czekającymi nas atrakcjami muszę załatwić kilka spraw.
- Idę z tobą
- Nie – w jego głosie była nuta, świadcząca o tym, że nie będzie tolerował sprzeciwu. – Tam gdzie idę, nikt nie powinien cię widzieć. Zostań tutaj i odpocznij, pewnie nie spałaś całą noc.
- Nie ma sprawy – zdawało mu się, że wyczuł ironię.
Zbiegł na dół po schodach, przez chwilę szukał kilku części garderoby w szafie w przedpokoju, z hałasem wyrzucając z niej niepotrzebne w tym momencie przedmioty. Gdy Laeticia zeszłe na dół, zdążyła tylko zobaczyć skraj jego szaty znikający za drzwiami na podwórze. Chwilę potem usłyszała stłumiony trzask deportacji.

Ten post był edytowany przez hazel: 05.02.2006 07:47


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 17.06.2024 01:25