Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Inner Circle, Wewnętrzny Krąg

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 4 ] ** [100.00%]
Gniot - wyrzucić [ 0 ] ** [0.00%]
Zakazane - zgłoś do moderatora [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 4
Goście nie mogą głosować 
hazel
post 17.01.2006 08:37
Post #1 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Oto przedstawiam wam, szanowni Forumowicze, pierwszą część mojego najnowszego FF laugh.gif , jednego z niewielu o tematyce związanej z HP. Proszę o komentarze.


Jak co dzień obudziło go światło słoneczne, przeciskające się między niedokładnie zaciągniętymi zasłonami. Nie otwierał oczu, czując, nawet pod zamkniętymi powiekami, wpadający do pomieszczenia blask. Przez chwilę leżał nie poruszywszy się, próbując przypomnieć sobie sny, które dręczyły go tej nocy. Od dawna nie były miłe, jednak jakaś forma sadomasochizmu, drzemiąca jego duszy powodowała, że nie potrafił zaprzestać tego porannego rytuału. Ciemne miejsce...błyski świateł, krzyki i męczące poczucie realności – nie zapomni tamtej nocy do końca życia.
Zniechęcony zwlekł się z łóżka, bosymi stopami szukając pantofli na podłodze, jednak jedynym na co trafił była pusta butelka po whisky.
Zszedł na dół po trzeszczących schodach, mijając po drodze porozrzucane po podłodze części garderoby
- Miałem kiedyś naprawić te schody...może kiedyś się na nich zabiję...- pomyślał z nadzieją, kierując się w stronę kuchni.
Blatu ani stołu nie widać było spod porozrzucanych wszędzie resztek jedzenia i pustych butelek po alkoholu. Spod opróżnionego opakowania płatków śniadaniowych wyciągnął czajnik, nalał do niego wody i postawił na brudnej kuchence.
Wrócił na górę, powoli wspinając się po stopniach. Ilość drinków wypita wczorajszego wieczoru zaczynała o sobie przypominać tępym bólem wewnątrz czaszki. Z podłogi obok łóżka podniósł spodnie i pomiętą koszulę, ubrał się niestarannie. Długie, szare i poplątane włosy związał w supeł na karku. Wciąż boso powrócił na dół, lecz tym razem skierował się w stronę frontowych drzwi i otworzył je szeroko. Zalała go fala słonecznego światła, na błękitnym niebie nie było żądnej chmurki. Rozejrzał się wokoło. Na sąsiedniej posesji, oddzielonej półmetrowym białym płotkiem, szalał z kosiarką do trawy pan Whitecombe.
- Powinni tego zabronić – mruknął pod nosem mężczyzna, wciąż mrużąc oczy w obronie przed wszechogarniającym blaskiem. Powoli schylił się po gazetę, leżącą po prawej stronie od drzwi, na zarośniętym chwastami i wybujałą murawą trawniku. Już miałwracać do domu, nawet postawił stopę na pierwszym z trzech, prowadzących do wejścia, stopni, gdy dobiegł go głos sąsiada:
- Dzień dobry, panie Stevens – nienawiść widoczna, nawet z tej odległości, w oczach sąsiada, brzmiała też jego głosie – piękny mamy dziś dzień, nieprawdaż?
- Dzień dobry, Edmundzie, faktycznie, bardzo piękny – odpowiedział zmęczonym i bezbarwnym głosem, a pod nosem dodał – zajebisty, ty pierdolony hipokryto...
W nadziei, że zakończył konwersację, odwrócił się i wszedł na ganek, jednak Edmund Whitecombe był najwyraźniej innego zdania:
- Panie Stevens, pańska furtka się zepsuła...
- Aleś ty inteligentny – mruknął Stevens, jednak mimowolnie spojrzał w stonę wskazywaną przez sąsiada. Furtka zwisała żałośnie na jednym zawiasie, dokładnie jak ją pozostawił parę dni temu.
- Faktycznie – włożył w to stwierdzenie całe pokłady cierpliwości, jakie posiadał, jednocześnie myśląc o różdżce, spoczywającej w kufrze na strychu. Miał wielką ochotę poćwiczyć nba drogim sąsiedzie zaklęcia niewybaczalne.
- Mógłbym panu pomóc ją naprawić, jestem stolarzem – ciągnął nachalnie Whitecombe, a Stevens miał pewność, że nie proponuje tego z życzliwości, ale z przykrości, jaką sprawia mu patrzenie na ten zgrzyt w jego idealnym świecie.
- Nie, dziękuję – rzucił nieuprzejmie i wszedł do domu, głośno trzaskając drzwiami.
Już na progu powitał go gwizd czajnika, oznajmiający, że woda się zagotowała. Spojrzał w dół na stertę nie otwartej korespondencji. Do kupki leżącej tam wczoraj dołączyła podłużna koperta wyglądająca jak rachunek z gazowni, ulotka z agencji turystycznej i jakiś niezidentyfikowany list w szarej kopercie. Zaintrygowany, miał zamiar schylić się i go podnieść, jednak gwizd dobiegający z kuchni wzmógł się o kilka tonów, więc tylko zepchnął nogą stertę na bok i ruszył, by zdjąć z gazu wściekle gwiżdżący czajnik. Rzucił gazetę na stół, zestawił wodę z kuchenki, wyjął z szafki kubek i puszkę z kawą. Zajrzał do jej wnętrza i ze zrezygnowaniem stwierdził, że została tylko resztka. Wsypał ją do kubka i zalał wodą. Z kupy brudnych naczyń zlewie wygrzebał łyżeczkę, spłukał ją pod zimną wodą i zamieszał kawę. Na cukier nie było co liczyć.
Usiadł przy stole, łokciem zepchnął na bok śmieci, rzucając przy okazji na podłogę kilka opakowań po jedzeniu na wynos. Rozłożył gazetę i pociągnął pierwszy łyk kawy. Na pierwszej stronie Timesa widniał, wydrukowany wielką czarną czcionką, nagłówek:

KOLEJNE NIEWYJAŚNIONE MORDERSTWO

A pod nim:

„ Dzisiejszej nocy oficer z siódmego posterunku londyńskiej policji odebrał zgłoszenie od zdenerwowanych mieszkańców Pebble Street o niepokojących odgłosach dobiegających z domu pod numerem 16. Gdy oddiał policji przybył na miejsce, funkcjonariusze, po uprzednim braku odpowiedzi ze strony mieszkańców, wyważyli drzwi i odnaleźli ciała czterech osób, państwa Spinner oraz dwójki ich dzieci. Wezwany na miejsce zdarzenia koroner orzekł, iż przyczyną zgony była prawdopodobnie trucizna, powodująca u ofiary zatrzymanie akcji serca. Jej skład nie jest jeszcze znany. Ślady walki widoczne na miejscu zbrodni wskazują, że ofiary zostały zmuszone do jej zażycia...”


- Dobre sobie – pomyślał Stevens – trucizna...te wszystkie niewyjaśnione zgony nie nauczyły tych ignorantów rozpoznawania efektów Avady...

„Rzecznik prasowy londyńskiej policji podał na spotkaniu z dziennikarzami, iż sprawców tej okrutnej zbrodni nie udało się jeszcze aresztować...”

- Aresztować? Spróbujcie sobie aresztować grupę śmierciożerców...

„...natomiast, dzięki zeznaniom sąsiadów, mamy już podejrzanych. Para, która wynajmowała pokój w domu państwa Spinnerów, nie została jeszcze odnaleziona. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono . Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono śladów włamania. Odkryte dokumenty potwierdzają ich tożsamość.”

Pod tekstem znajdowały się dwa zdjęcia, kobiety i mężczyzny. Podpisy pod nimi głosiły: Laeticia Fabrē i Michael McAllison. Stevens przyglądał się zdjęciu dziewczyny, była młoda i bardzo ładna, długie jasne włosy opadały delikatnie na romiona, wizerunku dopełniał mały nos i pełne usta. Kobieta uśmiechała się, odsłaniając równe, białe zęby. Stevens zaczął żałować, że zaprzestał prenumeraty „Proroka codziennego”, może tam pojawiłoby się zdjęcie odsłaniające więcej szczegółów. Napił się kawy i czytał dalej.

‘W razie zauważenia któregoś z podejrzanych, prosimy o natychmiastowy kontakt z najbliższym komisariatem policji...”

Stukanie w szybę przerwało mężczyźnie lekturę. Rozejrzał się szybko, by zidentyfikować źródło niepokojącego dźwięku. Najwyraźniej ktoś lub coś pukało w kuchenne okno. Odsunął zakurzoną firankę i podniósł roletę. Widok, który ujrzał, zdziwił go niezmiernie, choć nieraz był świadkiem takiej sytuacji. Na parapecie siedziała sowa płomykówka, usilnie dziobiąc w szybę. Stevens zdecydowanym ruchem szarpnął klamkę i otworzył okno, doniczka ze sterczącym z niej zeschłym badylem upadła na wyflizowaną podłogę i roztrzaskała się z hukiem. Wcale nie był pewien, że chce się dowiedzieć, co jest w liście przytwierdzonym do sowiej nóżki, jednak ciekawość zwyciężyła. Odwiązał zwitek pergaminu. Dostarczycielka poczty nie odleciała jednak, wręcz przeciwnie – wfrunęła do wnętrza, zrobiła kilka okrążeń wokół pomieszczenia i usiadła na szczycie kuchennej szafki. Mężczyzna pokazał jej zdecydowanym gestem, że ma się wynosić, co spotkało się z całkowitą ignorancją. Zrezygnowany, rozwinął pergamin. Sens zdań, napisanych w pośpiechu, sądząc po charakterze pisma, nie od razu do niego dotarł.

„W związku z brakiem odpowiedzi na mój poprzedni list, uznaję pańskie milczenie za zgodę na spotkanie. Jeśli okoliczności na to pozwolą, pojawię się w pańskim w domu dziś w południe”

Z poważaniem
L.F.

Gdy wreszcie zrozumiał, co czyta, spojrzał na kuchenny zegar. Wskazywał godzinę dwunastą pięć. Pobiegł do przedpokoju, po drodze potykając się o kosz na śmieci i rozrzucając jego zawartość po podłodze. Padł na kolana i zaczął gorączkowo przeszukiwać stos zlekceważonej poprzednio poczty. W końcu w jego ręce wpadł list w szarej kopercie, ten sam, który go zainteresował kilkanaście minut wcześniej. Obrócił go w palcach szukając informacji o nadawcy, jednak obie strony koperty były czyste. Rozerwał ją szybko i wyjął złożony na pół arkusz papieru. Rozłożył kartkę, jednak nim zaczął czytać, rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Wepchnął list do kieszeni, odruchowo przejechał dłonią po włosach, co jeszcze bardziej pogorszyło jego samopoczucie. Otworzył drzwi.
Przed nim stała kobieta, pomimo upalnej pogody ubrana w długie ciemne spodnie, bluzę z kapturem, czapkę bejsbolówkę i duże, ciemne okulary.
- Dzień dobry – powiedziała uprzejmie, choć w jej głosie nie było nic, co mogłoby wskazywać na to, że ten dzień był lub będzie dla niej dobry i miły. Jednocześnie zdjęła okulary i czapeczkę, odsłaniając jasne włosy i czekoladowe oczy. Stevens stał jak spetryfikowany, gratulując sobie w duch własnej bezmyślności i zdolności kojarzenia podstawowych faktów. – Pan Tomas Stevens, o ile się nie mylę – kontynuowała.
- Pani Laeticia Fabrē – wyjąkał - o ile się nie mylę...
Był pewien, że się nie myli.

Ten post był edytowany przez hazel: 17.01.2006 08:39


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
hazel
post 15.04.2006 04:08
Post #2 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



W sumie miałam zamiar porzucić tego ficka, z powodu braku weny i braku czasu. Jakoś mi tak nie szedł, bo to miała być jednopartówka, ale się rozwlekła. Ale znalazłam trochę czasu, coś pozmieniałam w koncepcji i oto jest, powstający w wielkich bólach, następny odcinek. Wiem, że krótki.

4

Wiele czasu minęło od kiedy ostatni raz był na ulicy Pokątnej. Wiedział, że wiele musiało się tu zmienić. Nie spodziewał się jednak, że zmiany zaszły aż tak daleko. Stał oniemiały na środku opuszczonej ulicy, a echo dźwięku, który towarzyszył jego aportacji wciąż odbijało się ścian pustych budynków. Kiedy był tu ostatnio, część sklepów była pozamykana, ludzie przemykali zajęci swoimi sprawami, nie słychać było radosnych okrzyków i śmiechów ludzi siedzących w przykawiarnianych ogródkach. Teraz ulica była martwa. Ruszył powoli przed siebie, wpatrując się w pozabijane deskami okna lokali. W nie zamiecionych rynsztokach walały się śmieci i stare gazety, jednak nie widział nikogo, kto mógłby się tym zainteresować. Gdzieniegdzie, na obłażących z tynku i farby ścianach wisiały poszarzałe i złuszczone od wiatru i deszczu plakaty, reklamujące nieistniejące już sklepy. Dotarł do sklepu Madame Malkin. Drzwi, pomimo solidnej stalowej kraty, kiedyś najwyraźniej zamkniętej na gruby łańcuch, stały otworem, a ślady na futrynie wskazywały, że ktokolwiek dostał się do wnętrza, zrobił to wbrew woli właścicieli. Na deskach, które zastępowały wybite szyby drzwi ktoś napisał czerwoną farbą „Zamknięte do odwołania”.
Po drugiej stronie ulicy, w miejscu gdzie kiedyś znajdował się sklep Ollivandera, stała ruina, ziejąca pustymi oczodołami okien. W tym wypadku nikt nie zaprzątał sobie głowy ich zasłanianiem. To i tak nie miałoby sensu – budynek był pozbawiony dachu a z najwyższej kondygnacji pozostały jedynie schody, teraz prowadzące do nikąd. Tom podejrzewał, że jakaś pozostałość magii, chroniącej niegdyś ten budynek, teraz utrzymywała je na swoim miejscu. Podobnie prezentował się budynek stojący dwie posesje dalej. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę, wpatrując się zwisający krzywo, obłażący z farby szyld. Z trudem odczytał widniejący na nim napis: „Magiczne Dowcipy Weasleyów”. Przypomniał sobie panikę, obejmującą także pełne trwogi artykuły w „Proroku Codziennym”, która wybuchła w czarodziejskim świecie po odnalezieniu rodziny Weasleyów, a dokładnie tego, co z nich pozostało. Byli jednymi z nielicznych, którzy do końca opierali się tyranii Czarnego Pana. Voldemort nie toleruje jednak żadnego sprzeciwu. Dziesięcioosobowa rodzina została zaatakowana przez śmierciożerców we własnym domu, podczas spożywania wigilijnego posiłku. Z domu pozostały jedynie zgliszcza, nikt nie ocalał. Wszystko można powiedzieć o Voldemorcie, ale na pewno nie to, że nie umie sobie radzić z przeciwnikami.
Z zadumy wyrwał go nagły szelest, dochodzący z przeciwnej strony ulicy. Błyskawicznie odwrócił się, odruchowo wyciągając różdżkę z kieszeni. Przez chwilę wpatrywał się w pustą przestrzeń przed sobą, nie mogąc dojść co było źródłem hałasu. W końcu dostrzegł gołębia, siedzącego na ogrodzeniu czegoś, co było kiedyś herbaciarnią. Odetchnął głośno i ruszył dalej. Odgłos jego kroków w martwej ciszy ulicy spłoszył ptaka. W czasach, gdy nawet człowiek boi się własnego cienia, dziwne byłoby, gdyby pozostał na swym miejscu.
Przyspieszył kroku. W końcu nie był tu po to, by podziwiać widoki, które nie były zresztą zbyt obiecujące. Podobnie jak jego perspektywy na następne kilkanaście godzin. Był pewien, że miejsce do którego zmierza nadal nie jest miejscem przyjemnym, choć w porównaniu z grobową ciszą ulicy Pokątnej w jego obecnych myślach jawiło się jak raj na ziemi. Jednak znów coś go zatrzymało. Przed nim, jak barykada zatrzymująca ruch w czasie zamieszek ciągnął się mur. Mur w poprzek ulicy, wysoki na jakieś sześć stóp, zajmujący prawie całą szerokość jezdni, pozostawiający jedynie niewielkie przesmyki tuż przy ścianach budynków. Nie można było określić materiału, z jakiego został wykonany, cały obklejony był bowiem małymi, obwiedzionymi czarną ramką, karteczkami. Zjawisko zaintrygowało go w sposób dość oczywisty, podszedł więc bliżej, by dokładniej je zbadać. Dopiero gdy zbliżył się na odległość kilku kroków od ściany, zrozumiał na co patrzy. Stał zszokowany, sam właściwie nie wiedząc, dlaczego aż tak go to aż tak poruszyło.
Na każdej z kartek widniało imię i nazwisko, czasami także wiek. A pod spodem dopisek: „Zginął z ręki Tego, Którego Imienia Nie Można Wymawiać”. Stevens spojrzał w prawo, potem w lewo, starając się oszacować ilość klepsydr, pokrywających mur. Były ich setki, może nawet tysiące. Ruszył powoli wzdłuż ściany, bardziej odruchowo, niż celowo czytając niektóre nazwiska. Romuald Hagletone, Taira Silton, John Liter, David Figgerald, Maisha Kingstone, Ian Hope, Henry Goldburd, Zachariasz Appletone, Brutus McCord, Urshula Pocey, William Hurt, Antoine Cabbot, Terry Rashmore, Cynthia Cositz, Johan Sighter, Manuel Mozinsky, Stella Castell, Junona Dwaine, Polly James, Elizabeth Sudgen, Sheila Beavis, Jonathan Lynn, Grizelda Badland, Derek O’Connor, Deborah Fallender...Znów się zatrzymał. Nie wiedział, dlaczego tak go to uderzyło. Przecież nie znał tych ludzi, o niektórych może kiedyś słyszał...nie powinni go obchodzić, a jednak...może dlatego, że teraz otrzymał namacalny znak trwającej tyranii Voldemorta, o toczącym się pochodzie śmierci, który tylu próbowało zatrzymać. Jak dotąd, nikomu się nie udało.
Cisza panująca wokoło wydała mu się nagle przytłaczająca, wszechogarniająca. Jedynie drobinki kurzu wirujące w rozgrzanym słonecznymi promieniami powietrzu stanowiły dowód, że czas się nie zatrzymał, że płynie dalej. Mężczyźnie zdawało się, że słyszy własny oddech, odbijający się echem od ścian i powracający ze zdwojoną siłą do jego uszu. Być może rzeczywiście tak było.
Starał się otrząsnąć z ponurych rozważań. Jednak atmosfera nie ułatwiała mu tego. Ale w końcu nie przybył tutaj, by rozpaczać nad marną odmianą życia, jaką prowadzi większość czarodziejskiej społeczności. Nie wiadomo dlaczego dopiero teraz poczuł dokładnie skutki swej długiej izolacji od świata, którego kiedyś był częścią. W jego umyśle zaczęło się kreować coś, co można by nazwać jakąś spaczoną wersją wyrzutów sumienia. Bardzo mu się nie podobało to uczucie, podobnie jak wiele innych niepokojących syndromów, mających niewątpliwy związek z dzisiejszą sytuacją.
Ruszył szybkim krokiem w stronę przesmyku między budynkiem a ścianą, starając się powstrzymać przed spoglądaniem na mur. Czarne sznureczki liter migały mu przed oczami, nie układając się w żadną logiczną całość, aż w końcu dotarł do przesmyku i przecisnął się na drugą część ulicy.
Prawie biegiem dotarł do zakrętu. Poczuł, jak koszula przykleja mu się do karku, nawet najlżejszy wiatr nie zakłócał spokoju tego miejsca, jakby szanując panujący tu, żałobny nastrój. Nie zatrzymywał się jednak, choć tuż przed winklem zwolnił, uważnie badając, czy teren jest bezpieczny. Tak jak się spodziewał, na drodze nie zauważył nikogo. Na tej części ulicy budynki stały bliżej siebie, tworząc zacieniony wąwóz otoczony odrapanymi ścianami. Szedł przed siebie, słysząc tylko chrzęst własnych kroków na brukowanej jezdni. Nie pomagało mu to w koncentracji, a jej niewątpliwie potrzebował. Nie miał zbyt wiele czasu, by obmyślić plan. W gruncie rzeczy nie miał go w ogóle. Nie wiedział co zrobi, jeśli jego przewidywania okażą się nieprawdziwe. W końcu minęło tyle czasu. Pogrążony w gorączkowych rozmyślaniach, dotyczących ewentualnego planu awaryjnego, dotarł do końca ulicy, zwieńczonej ceglanym murem. W zaułku panował mrok, kontrastujący z oślepiającym blaskiem popołudniowego słońca zalewającym zostawioną tyle część ulicy. Zatrzymał się, po chwili wahania wyciągnął z kieszeni różdżkę. Stał teraz o stopę od murowanej ściany, sprawiającej wrażenie solidnej konstrukcji. Dopiero po chwili dojrzał to, czego szukał, szturchną różdżką w wystającą cegłę. Przez moment nic się nie działo, zaraz jednak dał się słyszeć odległy zgrzyt, dobiegający jakby z drugiej strony muru. Powoli, jakby na filmie dwukrotnie zwolnionym, cegły zaczęły drgać, przesuwać się, aż w końcu w miejscu litej powierzchni pojawiło się wąskie przejście, sklepione kilka cali nad jego głową, szerokości pozwalającej na w miarę bezproblemowe dostanie się na drugą stronę człowieka o przeciętnej posturze.
- No to hop – powiedział do siebie, jakby pragnąc utwierdzić się przekonaniu, że dobrze postępuje. W gruncie rzeczy nie był tego pewien. Nie miał jednak już wyjścia. Przeszedł na drugą stronę.
Stał na ulicy, którą znał tak dobrze jak Pokątną, ale zupełnie inne były tego powody. Słyszał za sobą hałas towarzyszący ponownemu zamknięciu przejścia, jednak zignorował go. Nad ulicą Śmiertelnego Nokturnu wisiały opary zimnej mgły, rozgrzane biegiem ciało mężczyzny przeszył dreszcz, coś z pogranicza chłodu i pierwotnego, instynktownego strachu. Szczelnie owinął się peleryną i ruszył przed siebie. Tutaj także nikogo nie widział. W przeciwieństwie jednak do uczucia jakiego doznał przemierzając Pokątną, był pewien, że ten spokój jest jedynie pozorny, prawie czuł na skórze spojrzenia oczu ukrytych za szczelnie zaciągniętymi storami, w oknach na wyższych piętrach budynków. Są rzeczy, które nigdy nie przestają budzić pożądania. Istnieje rodzaj magii, która była jest i będzie, cokolwiek by się nie działo. Czarna magia.
Dobrze wiedział dokąd idzie. Po prawej stronie minął sklep Borgina i Burke’a, którego witryny zasłonięto drewnianymi okiennicami. Był jednak prawie pewien, że wewnątrz dojrzał światło. Natomiast drzwi lokalu mieszczącego sklep z ingrediencjami do eliksirów, o wdzięcznej nazwie „Mandragora” stały otworem, plakietka z inkrustowanymi na złoto literami obwieszczała, że sklep jest otwarty. Stevens minął go jednak, poruszając się dalej wgłąb ulicy. Gdy w końcu się zatrzymał, stał przed starą kamienicą. Jej wygląd zewnętrzny nie wróżył, że wewnątrz znajduje się coś interesującego dla kogoś, kto nie jest zbieraczem złomu. Portal budynku, ozdobiony dwoma splatającymi się wężami wyglądał jakby za chwilę miał rozpaść się i legnąć w gruzach na brukowanym trotuarze. Pozostałości gzymsów, wystające z elewacji budynku, groziły śmiercią każdemu, kto chciałby sprawdzić, czy są jeszcze w stanie utrzymać jakikolwiek ciężar. Kamienne płyty schodów były popękane, a z balustrady pozostało tylko smętne wspomnienie w postaci wystających tu i ówdzie pokrzywionych tralek. Trzeba było podejść naprawdę blisko i wykazać się wybitną spostrzegawczością, by dostrzec przykręcony do pokrytej odpadającym tynkiem elewacji szyld, niegdyś wymalowany srebrną farbą na zielonym tle, głoszący:
„Vincenzo Santiarini – Eliksiry”
Tom wspiął się po rozpadających schodach i chwycił za klamkę, wykutą w kształt węża. Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem, poruszając równocześnie dzwonek, umieszczony na wewnętrznej części framugi. Stevens wszedł do wnętrza, w którym panował mrok, rozświetlony jedynie nielicznymi świecami, powtykanymi w wiekowe kandelabry. Mężczyzna nie miał jednak czasu na kontemplację walorów estetycznych wnętrza, zresztą znał je bardzo dobrze, jak mógł przypuszczać, niewiele się tu zmieniło od czasu jego ostatniej wizyty. Jego wzrok skoncentrował się na starszym, wysokim i chudym człowieku, który stał za kontuarem, lakierowanym brunatno-zielonym lakierem. Ten odwrócił się w jego stronę z ironicznym uśmieszkiem na ustach.
- W czym mogę pomóc? – spytał z udawaną grzecznością.
Tom nie odpowiedział, zamiast tego zrobił krok do przodu, wkraczając w krąg światła roztaczany przez trzymaną w ręku Santiariniego lampę naftową.
Uśmiech zniknął z twarzy właściciela lokalu tak szybko, jak się tam pojawił, zastąpiony przez mieszankę zdziwienia i niedowierzania.
- Panie Stevens...jakże...miło znów pana widzieć. Nie wiedziałem, że...jest pan w Londynie – wahanie w tonie Vincenta wskazywało raczej na odmienne przekonania o miejscu pobytu gościa. Na zdziwienie, że rzeczony jest jeszcze pośród żywych.
- Tak się składa, że nie ruszałem się z Londynu od dłuższego czasu. – Stevens, w przeciwieństwie do rozmówcy nie silił się na grzecznościowe formuły. – Może od razu podarujemy sobie pieprzenie o pogodzie i przejdziemy do rzeczy? Co ty na to, Vin?
- Jak pan sobie życzy, panie Stevens – Santiarini nie był najwyraźniej zwolennikiem takiego obrotu spraw, ale nie protestował
- Potrzebuję kilku rzeczy. Wierzę, że będziesz potrafił mi pomóc – w głosie mężczyzny zabrzmiał ton groźby, ostrzegającej co by się stało gdyby jednak nie zdołał. Stevens podszedł do kontuaru, podniósł z niego arkusz pergaminu z wypisanymi składnikami jakiegoś eliksiru. Przyjrzał mu się z ciekawością. Vincenzo ruszył w jego stronę, chcąc najwyraźniej powstrzymać gościa przed przeczytaniem zawartości arkusza, jednak różdżka w lewej ręce Toma skutecznie go przed tym powstrzymała. Zamiast tego zatrzymał się w odległości trzech stóp od Stevensona, z wyrazem twarzy wskazującym na pierwsze stadium paniki.
- Widzę, że sporządzasz eliksir Montenegro. Słyszałeś może o tym, że jest ściśle zakazany?
Santiarini pokręcił przecząco głową, ale zrobił to bez przekonania. Zdawał sobie najwyraźniej sprawę, że to pytanie miało charakter raczej retoryczny niźli poznawczy.
Stevens przyglądał się zakłopotanej minie Vincenza z nieskrywaną satysfakcją, po czym jednym ruchem różdżki usunął wypisane na pergaminie słowa i liczby. Kolejny ruch spowodował pojawienie się na nim kolejnych znaków, wypisanych odmiennym charakterem pisma. Podał pergamin zdziwionemu Santiariniemu.
- To jest lista przedmiotów, których potrzebuję. Proponuję, żebyś teraz zajął się ich zorganizowaniem.
Starszy mężczyzna stał jednak w bezruchu, wpatrując się w wypisane na pergaminie słowa. Po chwili pokiwał przecząco głową i rzekł:
- Nie wiem czy dam radę wszystko przygotować...to może zająć trochę czasu. Tydzień lub dwa.
- Nie mam tygodnia, nie mam nawet całego dnia. Jestem pewny, że masz to wszystko. Co ty na to, żebym ci dał kwadrans?
- Zobaczę co się da zrobić – odparł wymijająco Vincenzo, wiedząc jednak, jak niewiele uda mu się tym zyskać.
- Och, to bardzo miło z twojej strony, przyjacielu – reakcja Santiariniego na ten epitet była taka jak przypuszczał – pełne jadu spojrzenie. Wyglądało jednak na to, że sprzedawca nie miał zamiaru więcej protestować, odwrócił się bowiem na pięcie i wyszedł na zaplecze, zabierając ze sobą lampę, postawioną uprzednio na kontuarze.
Stevens usiadł w zakurzonym fotelu, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, wyjął jednego i zapalając go za pomocą różdżki, zaciągnął się dymem. Przyglądał się tytoniowemu oparowi, który mieszał się w powietrzu z drobinkami kurzu i dymem świec. Z zaplecza słychać było stłumione złorzeczenia zajętego poszukiwaniami Santiariniego.


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 23.09.2024 13:53