Oswoić Smoka
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Oswoić Smoka
Arthur Weasley |
![]()
Post
#1
|
Tłuczek Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 32 Dołączył: 26.01.2004 ![]() |
Arthur Weasley OSWOIĆ SMOKA Romans dygresyjny przesiąknięty alkoholizmem i chrześcijaństwem Betareaderzy: Minerwa, Wierzba Bijąca Utwór jest w pełni kompatybilny z fanfiktami Minerwy “Apokryf” i “Apokryf – epilog surrealistyczny”, Idy Lowry „Inny rodzaj magii” i "Puste miejsce" oraz Toroj „Expecto Patronum”, a do pierwszego miejsca po przecinku z tekstem kanonicznym do tomu V włącznie. Są pewne niezgodności z tomem VI. Postacie Andrei, Lucy, Alexy Toran i Sirith Lestrange pochodzące ze wspomnianych fanfiktów oraz postać Haralda Weasleya pochodząca z fanfiktów Leszka "Edukacja Toma" i "Powrót Podróżnego" zostały wprowadzone za wiedzą, zgodą i w porozumieniu z ich autorkami. Autor stanowczo oświadcza, że wszelkie podobieństwo do osób istniejących i sytuacji zachodzących w rzeczywistości jest zamierzone. Odcinek 1 ROZDZIAŁ PIERWSZY w którym mężczyzna po przejściach poznaje dziewczynę bez przeszłości i przez dwa miesiące zastanawiają się, co z tym zrobić, potem przedziwnym zrządzeniem losu spotykają się tam, gdzie się tego zupełnie nie spodziewali, a całość kończy się wesołym pijaństwem Wagon restauracyjny Hogwart Expressu, poniedziałek, 4 września 1995 - …i mi opowiada, jaka to ta miotła jest wspaniała, jakie ma bajery i przyspieszenie – opowiadała szczupła blondynka w szacie Ravenclawu czarnowłosej dziewczynie w cywilu. - To ja go wtedy pytam, co mu to daje, że miotła przyspiesza o pół sekundy szybciej, a on mi mówi, że będzie o pół sekundy rychlej na imprezie… Rudy czarodziej w luźnej bluzie z kapturem, sączący piwo przy sąsiednim stoliku, zakrztusił się. - Wiciostych? – zapytał. – Prawdopodobnie dziewięćdziesiątka trójka? Dziewczyny spojrzały na niego z lekkim przestrachem w oczach. - Skąd pan wie? – zapytała blondynka. - Skąd wiesz? – zapytała jednocześnie czarnowłosa, odrzucając na plecy długi warkocz. - Przeczuwam w jasnowidzeniu - uśmiechnął się. - Dobra, a poważnie? - Tak poważnie Wiciostych to jest dyżurna wypasiona miotła dla niedorobionych szpanerów – odparł. – Jak ktoś ma więcej kasy jak rozumu, a lubi zaszpanować, to kupuje Wiciostycha. A dziewięć trzy ma sporo różnych wodotrysków, do niczego niepotrzebnych, ale za to można o nich długo i rzewnie opowiadać pannom, które się nie znają. A prawda jest taka, że jak ktoś naprawdę umie latać, to poleci na drzwiach od stodoły, chociaż ja osobiście wolę Srebrną Strzałę niż drzwi… - Ale na Srebrnej Strzale nie da się grać w gwinta - zauważyła czarnowłosa. Była bardzo podobna do Jenny. Widział to. Ale z czego właściwie? Wzrost nie, kolor włosów się nie zgadza. Oczu też nie. Nieistotne. Była podobna i już. – Latałeś na Srebrnej Strzale? - zainteresowała się. - Powiem więcej, latam głównie na es-es dwadzieścia. A bo? - A nic, mój brat ma Srebrną Strzałę dwudziestą i bardzo chwali, a wszyscy dookoła się dziwią… - To na razie – przerwała blondynka. – Zostawiam was samych. Miłej rozmowy o miotłach. - Sprzedali ci bez problemu Ognistą? – zmieniła temat, wskazując głową na kieliszek stojący na jego stole. - Wiesz… jak ci na imię… - Susan – wyciągnęła rękę. Odruchowo uścisnął tak, jakby się witał z kolegą. Ku jego zdziwieniu jej uścisk nie był wiele słabszy. - Charlie. Od jakiegoś czasu jestem pełnoletni i to chyba widać. - Fakt, widać, na szkołę nie wyglądasz. Do Glasgow jedziesz? - Do końca. Pracę w Hogs dostałem, na parę miesięcy, ale zawsze coś. Dwudziestkę ma i chwali, mówisz? Susan zmarszczyła brwi. Jej rozmówca wyraźnie nie miał ochoty rozwijać tematu pracy w Hogsmeade. Okazał natomiast żywe zainteresowanie wszystkim, co dotyczyło Hogwartu. Szczególnie interesowało go to, jak nauczyciele odnoszą się do uczniów i nawzajem. Początkowo irytowało ją to, potem jednak ze zdziwieniem zauważyła, że naprawdę słucha wszystkiego, co mu mówi. Z rzadka pozwalał sobie na oględny komentarz. Przez głowę przemknęło jej, że może jego wcale nie obchodzi Hogwart, tylko po prostu lubi słuchać, jak ona mówi. E tam, pomyślała. Jestem mocno nieletnia. A gdyby nawet, to co mnie to obchodzi, żeby chociaż był przystojny... no bez przesady, nie taki ostatni... e tam... - ...i tak do końca to nikt nie wie, co się stało – relacjonowała wydarzenia Turnieju Trójmagicznego. - Na bank to wiadomo tyle, że wszedł do labiryntu Potter i Diggory, i tamtych dwoje spoza szkoły, oni wrócili, a potem, za parę godzin, pojawił się znikąd Potter z ciałem Diggory'ego. - Szkoda chłopaka – westchnął. - Z tego, co mówisz, był cholernie w porządku. Oni wszyscy tacy... zaczekaj chwilę... - Wszyscy, znaczy Hufflepuff? - To swoją drogą, akurat miałem na myśli Diggorych. - Znałeś Cedrica? - zdziwiła się. - Znałem jego brata – odparł. I siostrę. Ale luźno – dodał pospiesznie, wstając od stołu. Pociemniało mu w oczach. Widział ich znowu. Gdzieś z oddali dobiegał głos Mike'a Birchwooda: - ...no to już, gramy, mugol i David robią herbatę... Było ich czterech. Od kiedy wynaleziono grę w gwinta, ludzie na pewnym poziomie dobierają się czwórkami. Odkąd Minerwa McGonagall została wicedyrektorem, grać w gwinta wolno było tylko w pokoju wspólnym. I nie po ogłoszeniu ciszy nocnej. Uznali to za krzyczącą niesprawiedliwość. I dalej grali w gwinta gdzie się tylko dało. W trzeciej klasie zaczął im się plątać pod nogami David. W gwinta grać nie umiał i nie zamierzał się uczyć. Ale w grze nie przeszkadzał, herbatę parzył bez protestu, grał na organkach i wykłamywał ich z kłopotów w sposób budzący ogólny podziw. Nazwali się Tajnym Klubem Gwinta imienia Minerwy McGonagall. Było ich pięciu. - Co ci jest? - zaniepokoiła się. - A nic, za szybko wstałem i zakręciło mi się w głowie – zbagatelizował. Nie potrzebowała fałszoskopu, żeby w to nie uwierzyć. Nie wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z układem krążenia i od byle czego dostaje zawrotu głowy. Spojrzała uważniej na jego twarz. Miał oczy człowieka, który widzi testrale. Znała kilku... - Dzień dobry, pani profesor – odezwała się, widząc podchodzącą nauczycielkę historii magii. - A dobry, dobry – uśmiechnęła się Lucy Blair. - Charlie, można prosić na słówko? - Zaraz wracam – rzuciła Susan. Minęła bufet i weszła do przedziału dla prefektów. - Słuchaj – zaczęła Lucy - czy mógłbyś mi w chwili wolnej od podrywania tej nieletniej istoty… - Nikt tu nikogo nie podrywa! - Jassne, wam się po prostu dobrze rozmawia. Słyszałeś, że nam wsadzili do szkoły anioła stróża z Ministerstwa? - A wiem, widziałem babę na dworcu. Ciekawe, że mnie to wcale nie dziwi. - Wiesz coś o niej? - Menda ostatniego rzędu, ale na szczęście głupia jak but. Ty się dziwisz, że zrobili taki ruch? - Ja się nie dziwię. Ja się boję. - Czego? Że masz zasraną ankietę? A kto nie ma? - Nie to. O Harry'ego się boję. Wpakuje się w jakieś kłopoty, nawet nie zauważy kiedy. - Może i... Na mnie jawny stróż nie robi wrażenia. Bardziej się boję tego, ile osób będzie tej zmorze donosiło po cichu. I czego mogą w tej sytuacji chcieć od Rona. - No jestem - odezwała się Susan, pojawiając się obok Lucy. Była już w szacie Hufflepuffu z naszywką prefekta. Charlie gwizdnął cicho przez zęby. - No proszę, jakie znajomości człowiek zawiera. I się nie pochwaliłaś? - Czym mianowicie? - Że jesteś prefektem. - No i co – wzruszyła ramionami. - Różni ludzie są potrzebni – kanalarz, śmieciarz, prefekt... Tyle z tego, że teraz mnie ciągną na jakąś nasiadówę, a tak tobyśmy jeszcze mogli pogadać. Poczuł kolejny przypływ sympatii do tej istoty, niechby i nieletniej. Większość nowo mianowanych prefektów robiła wrażenie ciężko zamroczonych ogromem własnego nowo nabytego znaczenia. Irytowało go tak samo jak zachowanie jego matki, która najwyraźniej dzieliła synów na prefektów i nieprefektów. - Uważaj na siebie. W tym roku być prefektem w Hogwarcie to będzie żaden interes. - Jasne. Jak to by był interes - uśmiechnęła się, ale oczy miała smutne - to jego by już dawno gobliny kupiły. Odpowiedział jej równie smętnym uśmiechem. - Cześć, Charlie. - Czy… - Pewnie, że dam znać, jak będę miała przepustkę. Tylko nie zapraszaj mnie do Madame Puddifoot. Do widzenia, pani profesor – znikła ze świstem w korytarzu. - „Cześć, Charlie” - Lucy uniosła brwi. – Siedzicie tu godziny pół i “cześć, Charlie”. I nikt tu nikogo nie podrywał. I tak bez żadnego powodu nie przyznałeś się, kim jesteś. A świstak siedzi i zawija w te sreberka... Trafiony, zatopiony, pomyślał. Przez chwilę chciałem być chłopakiem jadącym do Hogwartu. A przynajmniej nie być dla Susan nauczycielem. Że co? Dla Susan? Czy dla jakiejkolwiek panny? Cholibka, pomyślę o tym jutro… Hogwart, poniedziałek, 4 września 1995 wieczorem Pierwszego września 1983 roku dwunastoletni Charlie Weasley postanowił, że kiedyś na uczcie powitalnej zasiądzie po słusznej stronie stołu nauczycielskiego. Czasami dziecięce marzenia się spełniają. Niestety zazwyczaj wtedy, kiedy marzy się już o czym innym. Po następnych dwunastu latach patrzył z góry na Wielką Salę i dużo by dał (jak na możliwości Weasleyów), żeby siedzieć przy którymś z wielkich stołów. Najlepiej przy tym najbliższym, z którego patrzyły na niego rozszerzone ze zdziwienia czarne oczy. Susan Bones teoretycznie zgadzała się co prawda z Erniem Macmillanem, że jako prefektkę powinno ją żywo obchodzić to, kogo Tiara Przydziału kieruje do jej domu, ale teoria ta nie miała najmniejszego zamiaru zamienić się w praktykę. Bardziej intrygowało ją, co robi przy stole nauczycielskim poznany przez nią w pociągu właściciel Srebrnej Strzały. - Z przykrością informuję – ogłosił Albus Dumbledore - że w tym roku nie będzie wśród nas pani profesor Hooch. Aby nie pozbawiać państwa lekcji latania, zatrudniliśmy do stycznia pana Charlesa Weasleya, w swoim czasie niezrównanego szukającego Gryffindoru... Rudzielec wstał i ukłonił się niezgrabnie. Od stołu Gryffindoru zerwała się burza oklasków, ale uważny obserwator zauważyłby łobuzerskie błyski w oczach bliźniaków – braci nowego nauczyciela. Dla kontrastu oklaski od stołu Slytherinu pochodziły od pojedynczych osób. Dłonie opiekuna Slytherinu niemal się nie stykały. - Ot, proszę - zauważyła Minerwa McGonagall, patrząc na Charliego z rozbawieniem. - Ciekawe, z kim jeszcze mi przyjdzie pracować. Co jeden, to z lepszej bandy. - Proszę? Siedzieli w pokoju Dumbledore'a, próbując prowadzić niezobowiązującą konwersację o sprawach przyjemnych, a przynajmniej obojętnych, i nie myśleć o nowej nauczycielce, która bardzo chciała "spotkać się w małym gronie, żeby się zintegrować" i której tylko dzięki połączeniu talentów dyplomatycznych McGonagall i impertynencji Lucy Blair udało im się pozbyć, ani o przemówieniu, którego sens nie budził wątpliwości. - Dwa lata temu przyszło mi pracować z Remusem Lupinem. Instytucji Bandy Huncwotów nie muszę ci przybliżać. Teraz z tobą. Logiczną rzeczy koleją za parę lat pojawi się tutaj twój brat. Tak przy okazji - zamierzasz reaktywować Tajny Klub Gwinta imienia Minerwy McGonagall? Oczy Charliego przypominały wielkością talerzyki deserowe. - Za Tajny Klub imienia Charlesa Weasleya - uśmiechnęła się opiekunka Gryffindoru, podnosząc kieliszek Napoleona. Hogwart, środa, 6 września 1995 Młody nauczyciel wyraźnie nie miał pomysłu na przeprowadzenie lekcji na temat “Sprawy organizacyjne”. Tym bardziej przed audytorium złożonym z mieszanki piorunującej Slytherinu z Gryffindorem. Widać było gołym okiem, że urządził ją, bo takie były przepisy. Pytania z sali także dotyczyły spraw banalnych. Jednakże w klasie dawało się wyczuć napięcie. Coś miało się stać. Lekcja miała się skończyć za pięć minut, kiedy głos zabrał Gregory Goyle. - Panie psorze – zapytał – czy pan ma rodzinę? Domyślał się mniej więcej, o co chodzi i do czego rozmowa zmierza. Po sekundzie namysłu uznał za stosowne udać, że nie zrozumiał pytania. - Mam pięciu braci i siostrę. - Ale ja nie o tym... czy pan ma żonę albo dzieci, albo może jedno i drugie? - Jestem nieżonaty – odparł. - I nie mam dzieci... o ile wiem. - To może pan mieć ze mną – odezwała się głośno Pansy Parkinson. Ślizgoni zarechotali. Z gryfońskich ławek rozległ się jęk zniechęcenia. Po chwili wszyscy ucichli, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Hermiona patrzyła na Pansy jak na wyjątkowo dokładnie rozdeptaną meduzę. - Proszę wstać. Tak, pani, panno Parkinson. Świeżo upieczona prefektka wstała, patrząc mu wyzywająco w oczy. Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, z dołu do góry i znowu z góry na dół. - Z czym do gości? - prychnął. - Proszę usiąść. Charlie czuł, że tego starcia nie przegrał. Ale musiał jakoś odreagować. Chętnie by się teraz napił, a jeszcze chętniej polatał na miotle, ale w danym momencie jedno i drugie było niemożliwe. Nargile też byłyby niezłe, ale i tego wyrobu firmy „Caterpillar i Synowie” nie miał pod ręką. - Fred, daj papierosa – zażądał. - Ależ panie profesorze, skądżebym miał... - Panie Weasley, możemy i tak – uśmiechnął się. – Mogę jak porządny nauczyciel skonfiskować te fajki. Albo możesz mnie jak brat poczęstować. - Fajek nie mam, pudło. Mam, i owszem, cygara – odparł Fred i poczęstował go. Charlie odszedł za załom korytarza, stanął w wykuszu z oknem i zapalił. - Palisz w szkole! – usłyszał za sobą piskliwy głos. – Jak się nazywasz? Kątem oka dojrzał Dolores Umbridge. Zadajesz głupie pytania, to dostaniesz głupią odpowiedź, pomyślał. - Winston Churchill! – wypalił. Ku swemu zdumieniu usłyszał oddalające się pospiesznie kroki. - Panie dyrektorze! – krzyknęła od progu gabinetu Dolores Umbridge. - Koleżanko Umbridge, jestem zajęty, mam gości. Draco Malfoy i Pansy Parkinson zesztywnieli. Reszta prefektów nieudolnie próbowała ukryć rozbawienie. - A więc, panno Bones - ciągnął Dumbledore - pani pytanie jest sensowne, natomiast... - Panie kolego! – przerwała Umbridge. Portrety zmarłych dyrektorów spojrzały na nią z niesmakiem. Nikt z nich nie pozwoliłby nowo zatrudnionemu nauczycielowi na taką poufałość. – Chyba to, co mam do powiedzenia, jest ważniejsze niż ci smarkacze. Dyscyplina szkolna... - Jak właśnie mówiłem – ciągnął Dumbledore nieco głośniej – kiedy ktoś zakłócił naszą rozmowę... Ron prychnął dziwnie. Ernie Macmillan zakrztusił się. Susan wyglądała, jakby miała się za chwilę udusić. Hermiona spojrzała na nich potępiająco, ale widać było, że i ją cała sytuacja serdecznie bawi. - Panie kolego! Na korytarzu stwierdziłam palącego cygaro Winstona Churchilla! Hogwart, środa, 20 września 1995 - Fred, dlaczego opowiadacie te wszystkie świństwa o Charliem? - spytała Ginny. - Jaka trąbka? Jaka różdżka z leszczyny? - zdziwił się Fred. - Jakie świństwa? Pojawienie się w Hogwarcie rozumnej formy życia starszej od siódmoklasistów, młodszej od Flitwicka, mniejszej od Hagrida, noszącej spodnie i przynajmniej od czasu do czasu myjącej głowę wzbudziło zrozumiałe podniecenie wśród tych uczennic, które zdążyły się już zorientować, na czym polega rozmnażanie płciowe. Co przytomniejsze uważały, że człowiek po przejściach – a ktoś, kto w wieku dwudziestu czterech lat ma czoło jak orne pole, niezawodnie jest człowiekiem po przejściach - niespecjalnie się nadaje do flirtu, ale większość pozostałych miała wielką ochotę na bliższą znajomość. Jednakże próby zawarcia bliższej znajomości kończyły się niepowodzeniem. Nauczyciel po przejściach był zawsze chętny do pomocy, zawsze gotów udzielać dodatkowych lekcji, również po ogłoszeniu ciszy nocnej, sporo miał też do powiedzenia o opiece nad magicznymi stworzeniami, ale na tym się jego gotowość do współpracy kończyła. W nieunikniony sposób w żeńskich dormitoriach od piątej klasy w górę do żelaznego tematu “na kogo leci Snape” doszedł drugi żelazny temat “z kim sypia Weasley”. Za podejrzaną numer jeden uchodziła Lucy Blair, zwłaszcza odkąd dwa razy widziano ich razem w “Trzech Miotlach”. Najoczywistszym źródłem informacji wydawało się rodzeństwo młodego nauczyciela. Ginny raczej unikala tematu, Ron potrafił długo i szeroko opowiadać o przygodach brata ze smokami, a przede wszystkim o tym, jak świetnie lata na miotle – czyli o tym, co jego rozmówczynie interesowało najmniej. Natomiast bliźniacy zawsze byli chętni do rozmów o tym, co chciały wiedzieć, i gotowi opowiedzieć im to, co spodziewały się usłyszeć. Charlie byłby mocno zdziwiony, gdyby usłyszał, jakim ogierem okazuje się w opowiadaniach swoich braci. - Jak mi Mandy Brocklehurst opowiedziała, coście jej nagadali, to myślałam, że się pod ziemię zapadnę – warczała Ginny. - Myślałby kto, że zaliczył tych dziewczyn nie wiadomo ile, wszystko co ma mufkę, to zdobycz do kolekcji... przecież wiecie, że to nieprawda! - Głupia jesteś, moja siostro – oświadczył stanowczo Fred. - Nieważne, jaki towar jest, ważne, na jaki czekają klienci. Singla w tym wieku bez doświadczeń ciężko sprzedać. A tu jest od groma panienek, które polecą na twardego faceta po przejściach i z doświadczeniem, na jakiego Charlie zresztą wygląda, ale nie na taką romantyczną pierdołę, jaką on po cichu jest, jasssne? - Super, ale po ghula chcecie go, jak to określiłeś, sprzedać? - Widzisz, siostrzyczko – odparł Fred – cholernie nie lubimy czytać znajomych nazwisk na drzewach. - Ekstra, ale co ma jedno z drugim? - Ależ to proste jak schemat ideowy siekiery – uśmiechnął się Fred. - Świruje z tymi smokami coraz bardziej, kiedyś się natnie i zamiast brata będziemy mieć kupkę popiołu. Chyba że się wcześniej po pijaku zabije na miotle po jakimś kretyńskim zakładzie. A wszystko przez to, że jest niewyżyty. Ginny wzniosła oczy ku niebu. Pomyślała, że jednak fajnie byc chłopakiem. Dla nich świat jest taki prosty. - By se znalazł kobitę, toby był spokój. A że sam sobie nie znajdzie, to trzeba je na niego napuścić. - Wiesz, Fred – powiedział Lee Jordan przy kolacji – jestem doprawdy wzruszony waszą troską o braciszka. Gdyby Fred nie znał Lee od sześciu lat, prawdopodobnie wziąłby to za dobrą monetę. - Wiesz, jak się nazywa taki, co podsłuchu-je? – warknął. - Wiem, jak się nazywa taki, co prowadzi takie rozmowy pełnym głosem w pokoju wspólnym – odciął się Lee. - Kretyn. A swoją drogą naprawdę myślisz, że jak se znajdzie babę, to przestanie latać? A przynajmniej tak świrować? - Nie mam pojęcia – odparł szczerze Fred. - Nigdy nie miałem z nim dobrego kontaktu. Był taki ojcowski, że wyrzygać się można, gorszy od Billa. Ale założę się o każde pieniądze, że jak się ożeni, a jeszcze jak mu się dzieci urodzą, to mama będzie tak zaabsorbowana najpierw ślubem, potem synową, a na końcu, daj Boże jak najszybciej, wnukami, że przestanie pchać nos w moje sprawy. Przez chwilę jedli w milczeniu. - A poza tym – dodał George – lepiej niech go uważają za dziwkarza niż za pedała. c.d.n. Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 04.09.2006 10:47 |
![]() ![]() ![]() |
Arthur Weasley |
![]()
Post
#2
|
Tłuczek Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 32 Dołączył: 26.01.2004 ![]() |
Odcinek 5
Chatka Hagrida, piątek, 1 grudnia 1995 Cóż, każdy może się pomylić, pisnął cichy głos. Na co czekasz? Aż teraz ten bydlak zrobi to, czego nie zdążył jego kumpel? Albo nie będzie sobie zawracał głowy Obliviatusem, tylko od razu cię skosi Avadą albo czymś wybaczalnym, ale równie skutecznym? Cholera, myślał Charlie. Przyszła tu, może do mnie, i co, muszę jej zlasować mózg... No jazda, jestem trzeźwa, a on pijany, trzasnę go Drętwotą i zawiadomię kogo trzeba... Nie, tak nie można, wszystko jej wytłumaczę... Muszę go obezwładnić, zanim on załatwi mnie... Co mi, do stu trolli, przeszkadza? Obli... nie mogę! Co z nim zrobią?! A co cię to obchodzi, syknął głos. - Drętwo... - Protego! Odbity promień roztrzaskał trzy garnki na kuchni. Przegrałam, pomyślała. - Schowaj tę różdżkę – odezwał się Charlie nienaturalnie spokojnym głosem – albowiem wszyscy, którzy różdżki dobywają, od różdżki giną. - A ty mi skasujesz pamięć? - Gdybym chciał, już bym to zrobił. I nie trafiłbym w Hagrida, możesz być dziwnie spokojna. Siadaj. - Co się stało Syriuszowi? – zapytał Hagrid głosem wyrażającym umiarkowane zainteresowanie. - A nic takiego – odparł Charlie. – Mieszał napoje w niewłaściwej kolejności i trochę mu zaszkodziło. Połóż go na górce. Olbrzym podniósł Syriusza za pas i wrzucił na szeroką półkę nad oknem. - Cześć, Charlie. Hej, Susan. Miło, że wpadliście. Susan rozpaczliwie próbowała zrozumieć, co się dzieje dookoła niej. Weszła do domu, w którym ukrywa się zbiegły z więzienia seryjny morderca. Ten, zamiast ją zabić, jak by to uczynił każdy szanujący się seryjny morderca, próbował jej tylko skasować pamięć. Teraz stoi między facetem, który z tym mordercą pił, i drugim, który temuż mordercy dał schronienie, żyje i jest przytomna. - Usiądźcie, cholibka, co tak stoicie? Może herbaty? Charlie, może coś mocniejszego? Charlie odczuwał nieprzepartą chęć obicia siebie samego po pysku. Przecież wiedział dokładnie, co powinien zrobić. I nie zrobił tego. Nie zmodyfikował jej pamięci. Najpierw po pijaku nie zablokował drzwi, a teraz zamiast naprawić to, co narozrabiał, siada do stołu – mając nad głową nieprzytomnego Syriusza - z osobą spoza Zakonu, bratanicą sędzi Centrymagu, i martwi się głównie o to, czy jest co dać tej osobie do picia, przecież nie napoją jej Tatrafeuerem, zakarpackim samogonem ani innym podobnym wynalazkiem. - Cholibka – mruczał Hagrid, przestawiając naczynia – powinienem mieć jeszcze troszku kremowego... o, jest, trzymałem na jutro na klina... Charlie odetchnął z ulgą. Klin Hagrida musiał mieć co najmniej pół galona. - Zaczynasz rozumieć, co tu jest grane? – spytał. - Szczerze mówiąc, coraz mniej. Przez chwilę mi się zdawało, że rozumiem, a potem już całkiem zgłupiałam. - Zdawało ci się, że współpracuję z czarnymi? - Coś koło tego. Tylko trochę mi to nie pasowało do tego, że oni ci zabili... to znaczy oni panu zabili... - Daj spokój, panów to wyrżnęli bolszewicy. Wiedział, że tego nie powinien robić. Że się odsłania. To nie jest Jenny, warczał wcale nie tak cichy głos, nie jesteś szesnastoletnim Gryfonem, Jenny zginęła, a tamtego Gryfona utopiłeś w alkoholu, słusznie skądinąd, bo głupi był beznadziejnie, jesteś dla niej profesorem Weasleyem i dla dobra was obojga niech tak zostanie! - ...ale różnie ludziom odbija. Tylko że wtedy byś mnie zabił, albo co najmniej obezwładnił, nawet chyba chciałeś... - A co miałem, czekać, aż mi ściągniesz aurorów na głowę? - Ja już nic nie rozumiem. To dla kogo w końcu pracujesz? - Czy ja pytam, kto cię wciągnął do Armii Dumbledore’a? - Skąd wiesz o Armii? - Wiem. - Dużo? - Wystarczająco. - Aha. No nic. Powiesz mi, co tu się dzieje? - Cóż... Co wiesz o Syriuszu? - To co wszyscy. Sprzedał Potterów, zabił Petera Pet... zaraz, Harry coś wspominał, jakby Pettigrew żył... - Zostawmy Harry’ego. Sprzedał albo nie, zabił albo nie, i co potem? - Potem siedział w Azkabanie... - Ile dostał? Kiedy miał proces? Susan zamilkła. Oczyma duszy zobaczyła ciocię Amelię, kiedy zadała te same pytania, a potem spytała, dlaczego Black nie miał procesu. Zacięta twarz, jakiej nigdy u cioci nie widziała przedtem ani potem, i głucho wypowiedziane słowa, które do dziś stały jej w uszach: - Dziecko drogie, nigdy mnie o to nie pytaj, bo ja kłamać najbliższej rodzinie nie umiem, a prawdy powiedzieć nie mogę. Milczała. Charlie zdawał się czytać w jej myślach. - A widzisz? Śmierdząca sprawa, co? Odsiedział dwanaście lat bez procesu. Bez procesu tyle lat siedzi się wyłącznie za niewinność. W tym przypadku za coś, czego nie zrobił. Ale dopóki nie dorwiemy Pettigrew, żywego albo umarłego, dopóty Syriusz musi się ukrywać. - I myślisz, że w to uwierzę? - Myślę, że mam bardzo dobry argument. Można powiedzieć, żywy dowód. Mianowicie gdyby było tak, jak wyglądało na wejściu, już byś nie żyła. - Dobrze. To już wiem, dlaczego żyję. Ale dlaczego pamiętam, skąd się tu wzięłam i co tu robię? Zacisnął oczy. Otworzył je powoli. Spojrzał w przestrzeń. Położył rękę na stole. Ona położyła na niej swoją. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc w ogień. Odetchnął ciężko. - Poczekaj chwilę, dołożę do kominka. Wziął z kąta ciężką siekierę i metodycznie zamienił gruby kloc stojący w kącie w stertę szczap. - Co ci się stało? – spytała Susan, gdy z powrotem usiadł przy stole i pociągnął potężny łyk piwa.- Już nie mówię o zaklęciach, ale tłukłeś tą siekierą, jakbyś chciał rozwalić świat w drzazgi. Co jest? - Bo, i owszem, mam dziką ochotę rozwalić cały świat w drzazgi. - A bo? - nie zauważyła, że mimo woli przyswaja sobie jego sposób mówienia. - A bo nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie wiem, co mi zrobiłaś, ale nigdy się tak nie bałem być sam – znowu położył rękę na stole. - Nie jesteś sam. - Wiem. I tego się najbardziej boję. Bo zaraz będę. Bo rano znowu będę dla ciebie panem profesorem, a ty dla mnie panną Bones, bo tak być musi. Odkąd pamiętam, robię to, co muszę. Co musi czarodziej, co musi Gryfon, co musi prefekt, co musi Weasley, co musi zak… wróć… - Zakonnik, prawda? Z Zakonu Feniksa? Teraz z kolei Charlie zbladł. - Wiesz? - Jak by ci to powiedzieć, ja nie jestem taka głupia. No, może głupia, ale aż tak to już nie. Był Zakon, był w nim Syriusz, był mój świętej pamięci ojciec, a teraz jest Syriusz na wolności, ty z nim przy kielichu i jacyś tajemniczy wy, którzy chcecie złapać Pettigrew. - No więc właśnie... - Żadne właśnie, chwilowo nie zrobiłeś tego, co powinien zrobić zakonnik. Nie zmodyfikowałeś mi pamięci. - Ale brata rodzonego posłałem na śmierć, bo uważałem, że tak trzeba. Susan poczuła, że jest w sytuacji bez wyjścia. Siedział przy niej człowiek, który – czuła to – rozpaczliwie potrzebuje kogoś, kto się nim zaopiekuje, i z jemu tylko wiadomych – gdzie tam jemu, Bogu samemu, a i to niekoniecznie – przyczyn padło na nią. I który chce jej powiedzieć coś bardzo ważnego, teraz, zaraz, już. A jej miejsce jest w dormitorium, ona teraz powinna pójść do wieży, dopilnować ciszy nocnej, właściwie to sama powinna się położyć, ale niech tam, to jest nauczyciel, wróci tutaj… - Więc David Weasley to był twój brat? - spytała cicho. - Był... Łagodne wrześniowe słońce oświetla sześć trumien niesionych przez Gryfonów i Puchonów ostatniego rocznika. Cicho gra kobza. Spokój po walce, słońce po mgłach, Ocknienie miłe po przykrych snach Będzie na pewno już czekać nas, Gdy życia tego przeminie czas. Radość po smutkach, w cierpieniach lek, Po czarnej doli szczęśliwy wiek, Moc po słabości, po hańbie cześć I po rozpaczy triumfu wieść. David. David, który w wieku siedmiu lat nie płakał na pogrzebie wujka Gideona i mówił, że przecież wujek był dobry i na pewno poszedł do nieba... ...z martwych wzbudzenie, wskrzeszenie ciał - Taką nadzieję nam Chrystus dał. - Skąd wiesz o Davidzie? - Z Historii Hogwartu. - Czytałaś His-Hog?! - Wiedziałam, że miałeś jakiś pogrzeb w bliskiej rodzinie, a na tablicy jest David i inni, rocznik 1987 Proroka jest od paru miesięcy w oprawie, skądś się musiałam dowiedzieć, więc zajrzałam do Historii Hogwartu, ale tam o tym jest niewiele. I zupełnie nie wynika, żebyś miał z tym coś wspólnego. Jest, że było porwanie, że zginęło sześć osób, znaczy jak rozumiem wszyscy... - Nie. Nas było siedmioro. Poza mną tam był David właśnie, Julia Diggory, Jenny Wilson i trzech moich kolegów z klasy. Wszyscy poza mną zginęli. - Ale kto to właściwie zrobił i po co? - Śmierciojady. Wypuszczeni z amnestii. Wtedy było takie hasło, że każdemu trzeba dać drugą szansę. I zrobili amnestię dla tych śmierciojadów, którzy siedzieli za samą przynależność. - To ładnie skorzystali z drugiej szansy. - A pewnie. Zrobili z powozu świstoklik, przejęli go i żądali wypuszczenia siedmiu swoich. Łeb za łeb. Dobrze wcelowali, myśmy wszyscy mieli rodziców w Ministerstwie... wszyscy... poza... jednym... – zamilkł na chwilę. - I z tego, co czytałam w Historii Hogwartu, rozmów nie było, tyle wiem. Ale nic nie było o tym, że ktoś z tego wyszedł z życiem. - W Historii Hogwartu w ogóle są trzy słowa na krzyż. A co do mnie, to rodzice nie chcieli, żebym robił za kolejnego Chłopca Który Przeżył. - I dlatego o tobie tam nie ma? - Ano dlatego. Ale głównie to nie ma o tym, jakie koło tego były rozgrywki w Ministerstwie. Układy były takie, że gdyby nasi rodzice tego chcieli, to taka wymiana by się odbyła. Diggory zresztą… tylko błagam, nie chwal się, że to wiesz… - Charlie, gdybyś to nie był ty, tobym się obraziła. - Przepraszam. - Nie przepraszaj, ale nie traktuj mnie jak dziecka. - No więc Diggory nawet by na to poszedł, ale mój ojciec i właśnie Wilson nie chcieli o tym słyszeć. Odbić proszę bardzo, ale żadnych układów. Wiadomo było, że nas dobrze pilnują, że spróbują nas wykończyć, akcja nie wypaliła, Śmierciożercy zginęli wszyscy, zginęło czterech aurorów, w tej liczbie starszy syn Diggory’ego... - To była jakaś rodzina Cedrika? - Rodzina, dobre sobie... Brat Cedrika i Julii. - Stryjeczny? - Rodzony. - Chryste Panie, zawsze mi się zawsze zdawało, że Cedric jest jedynakiem! I to, jak go rodzice traktowali, też do tego świetnie pasowało. - Bo był. Od tego czasu już był. On był ostatni z trójki. I dlatego tak się nad nim trzęśli. - Ups... nigdy o tym nie mówił. - Może chciał zapomnieć? - On w ogóle strasznie mało mówił o sobie. Można było do niego przyjść, spowiadać mu się pół nocy, wiedział chyba wszystko o wszystkich, a o sobie nie mówił nic. - A z nas tylko ja wyszedłem z życiem. - A z tamtymi co? - Oni chcieli, żebyśmy napisali listy do rodziców z prośbą, żeby się zgodzili na wymianę. Namówiłem kolegów, żeby na marginesie, znikającym atramentem, napisali, że absolutnie żadnej wymiany nie chcemy. A potem na Davida i Julię padło, żeby się wykradli, pokazali aurorom, gdzie nas trzymają i jak się dostać. - I nie doszli? - Julia doszła... Gospoda w Pwllgwyngyll. David unieruchomiony zaklęciem. - Diffindo! Fontanna krwi z rozciętej tętnicy piersiowej zalewa izbę. Zza załomu skały wychyla się głowa Julii. - Avada Kedavra! - Rompere! Przez rozwalone drzwi wpada dwóch aurorów, przez dwa okna kolejnych dwóch. Raoul Macnair składa się do zaklęcia. - Avada Kedavra! Promień z różdżki podbitej przez Jenny wypala ślad na ścianie nad kominkiem. James Avery traci zainteresowanie aurorami. Odwraca się w stronę Jenny. - Avada Kedavra! Potrójne Diffindo rozrywa Avery’ego na strzępy. Ale Jenny tego już nie widzi. - Masz o to żal do ojca? - A o co? Tak trzeba. Samiśmy chcieli, a w każdym razie ja sam chciałem. Żal to mieli Fred i George, zresztą… pamiętasz, jak Fred dał Malfoyowi po pysku? - Są rzeczy, których się nie zapomina – uśmiechnęła się szeroko. - Pamiętasz, dlaczego? Znaczy co Malfoy wtedy powiedział? - Coś o marchewkowym polu zdaje się. - To akurat by wszyscy olali. Powiedział jeszcze: „Więcej was matka nie miała?” I to za to dostał w pysk. Bo akurat miała i on o tym doskonale wie. A właśnie Fred to przeżył najciężej. - Przestawcie naczynia. Mama znowu nakryła o jedno za dużo. Ustawcie tak, żeby się nie rzucało w oczy, że jest mniej. - Ładnie to ująłeś! Mówiąc po prostu: że pozwoliłeś zabić Davida! Arthur przymyka oczy, rozpaczliwie próbuje złapać oddech. - Fredziu, nie męcz ojca... – Bill rozpaczliwie próbuje obrócić sprawę w żart. - Co nie męcz? Jakie nie męcz?! Jak jest, każdy wie! Pewnie, co mu za różnica, jeden syn więcej, jeden mniej! Jeszcze nas kilku ma, na biednego nie trafiło! Jeszcze przy tym stole pusto nie jest, tylko naczynia przestawić, żeby nie było widać braku! I będzie wesoło i świątecznie! W drzwiach staje Molly. - Fred! Przeproś natychmiast ojca! - A co, może nieprawda? - Molly, zostaw... on zrozumie... - Już wszystko rozumiem!!! - Morda w kubeł, gówniarzu! - w pokoju zaległa cisza. Bill nigdy nie przemawiał w taki sposób. Można było wątpić, czy wie, jak się takie słowa wymawia. - Tato, mamo, zostawcie nas samych. Ja mu wytłumaczę. - A teraz – w głosie Billa czuć było starannie hamowaną wściekłość – słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Ojciec wygląda tak, jak wygląda. Przyjmij do wiadomości, że przez ostatnie dwa miesiące przytył dwadzieścia funtów. To wyobraź sobie, jak wyglądał przedtem. Wyście po pogrzebie pojechali do szkoły, a ja tu zostałem, więc wiem. To był cień człowieka, nie szło się z nim porozumieć w najprostszych sprawach. - To dlaczego... – zaczął niepewnie Fred i urwał. - Bo uważał, że nie ma prawa ratować Davida kosztem innych. Charliego zresztą też. I, do kurwy nędzy, nie chciałby, żeby jego ratowano takim kosztem. - Jak trzeba? Ryzykować życiem swoich dzieci, pozwolić, żeby zginęły? - A jaki wybór? Wypuścić siedmiu zasłużonych śmierciojadów, żeby zabijali cudze? - Dlaczego jak raz zabijali? - A uważasz, że co, że tamci ich chcieli wyciągnąć z pudła, żeby razem badać życie chrapaków krętorogich? - No właściwie fakt... - No właśnie. To dlaczego niby moje życie ma być więcej warte na przykład od twojego? Zginęła Julia, zginęła Jenny, zginął David, i moi trzej do gwinta, równie dobrze mogłem zginąć ja, trudno, życie takie. - Życie takie… Nie wiem, mi się nie mieści w głowie, nie wyobrażam sobie, żebym mogła pozwolić zabić swoje dziecko, obojętnie co by od tego zależało. Choćby mnie miało znienawidzić do końca życia. - Ale ojciec nie pozwolił. Zrobił dla nas tyle, ile uważał, że ma prawo zrobić. Łamiący się głos Alastora Moody’ego. - Na wielu pogrzebach w życiu byłem. Taki jest los aurora, człowiek w nieregularnych odstępach czasu chowa kolegów, nie wiedząc, kiedy pochowają jego. Bo wreszcie trafi nawet nie na lepszego od siebie, tylko mając zły dzień trafi na kogoś, kto akurat ma dobry dzień. Chowałem przedwczoraj aurorów poległych w akcji w Pwllgwyngyll. Stawili się wszyscy aurorzy, którzy akurat nie mieli służby, i nikt nie uronił ani pół łzy. Nawet po Timie Diggorym, który zginął w swojej pierwszej akcji bojowej. Jasnowłosy dziesięciolatek stojący z rodzicami tuż przy trumnach, kurczowo trzymany przez matkę za rękę, rozejrzał się niespokojnie. Jakby nie do końca dotarło do niego, że tydzień temu był najmłodszy z trójki, a dziś jest jedynakiem. Jakby spodziewał się, że zaraz poczuje klepnięcie w ramię potężną ręką brata i usłyszy „Cześć, głąbie!”. Ale Tim nie podchodził. - Owszem, klęli wszyscy na czym świat stoi. Obiecywali zemstę każdemu śmierciojadowi, jaki im wejdzie pod różdżkę – zwracam na to uwagę na wypadek, gdyby komuś roiły się jeszcze chore pomysły amnestii i zwolnień warunkowych, bo aurorzy nie rzucają słów na wiatr. Roztrząsali, czy można było tę akcję przeprowadzić lepiej. Ale wszyscy mieli pełną świadomość, że to, co się stało, jest wpisane w los aurora. Każdy, kto się bierze za tę robotę, wie, że ma małe szanse dożyć emerytury. Za to bierzemy wysokie pensje, za to połowa knajp podaje nam piwo za darmo, za to mamy najrozmaitsze formalne i nieformalne przywileje i nie darmo mówi się, że wszyscy czarodzieje są równi, ale aurorzy są równiejsi. To wszystko jest zaliczka na przedwczesną śmierć. Tim zginął, szkoda chłopaka, szkoda pozostałych, niemniej wybierając ten zawód wiedzieli, że ostatnim, co zobaczą w życiu, może być błysk zielonego światła. Ale dziś trudno mi spokojnie mówić. Bo ci, których dzisiaj chowamy – co wzięli na rachunek tego, że ich życie skończy się, zanim się na dobre zaczęło? Nędzne ministerialne pensje swoich ojców? Dzieciństwo w nieustannym strachu, że kolejny nekrowiec przyniesie zawiadomienie o śmierci ojca? I co my im możemy dać? Nie wskrzesimy ich. Zginęli, trwale i nieodwracalnie, zginęli w walce z tymi, którzy chcą zburzyć to, cośmy z takim trudem odzyskali. Możemy tylko sprawić, żeby to nie poszło na zmarnowanie. Zginęli z rąk ludzi, których beztrosko wypuszczono w imię pięknej zasady, że każdemu należy dać drugą szansę. Otóż i widzimy, do czego prowadzi polityka drugiej szansy. Głos Alastora zmienia się. To już nie jest łamiący się głos przybitego starszego pana. Słychać w nim zimną wściekłość. - Jakiegoż jeszcze potrzeba dowodu, że śmierciojad zawsze będzie śmierciojadem? Kto jeszcze ma wątpliwości, że miejsce ludzi z Mrocznym Znakiem – o ile te istoty można nazwać ludźmi – jest w Azkabanie, nie w radach nadzorczych, nie za katedrami elitarnych szkół, tylko w Azkabanie albo w nie poświęcanej ziemi? Davidzie, Julio, Jenny, Johnny, Gregory, Mickey – wybaczcie mi. Dwóch z waszych zabójców skorzystało z, przepraszam za słowo, dobrodziejstwa amnestii i teraz was zabiło - bom siedem lat temu popełnił błąd, wziął ich żywcem i oddał w ręce Centrymagu. A mogłem zabić! I zabiłbym, gdybym wiedział, że tak się to skończy. Przebaczcie mi, przebaczcie tym, którzy ich i resztę tej bandy wypuścili na wolność, przebaczcie nam, albowiem nie wiedzieliśmy, co czynimy. Błądzić rzecz ludzka. Trwać w błędzie – diabelska. I nie dajcie spokoju nikomu, kto spróbuje zmarnować waszą ofiarę. Patrzcie nam z nieba na ręce. Przypomnijcie o sobie każdemu, kto ośmieli się chociaż wspomnieć o drugiej szansie. Mnie pierwszemu, gdybym zgłupiał na starość pod wpływem lektury Proroka Codziennego albo słuchania CRR. Do zobaczenia. Nie zatrzymuję was dłużej. Po tamtej stronie już przestępuje z nogi na nogę komitet powitalny z Haraldem Weasleyem na czele. Możecie im śmiało spojrzeć w oczy. Obyśmy i my w stosownym czasie mogli spojrzeć w oczy wam. Dym rozstąpił się. Na łące po drugiej stronie kłębił się tłum czarodziejów obojga płci. Charlie z daleka rozpoznał dziadka. Moody nie mylił się. Harald Weasley czekał na wnuka i jego towarzyszy. Po tamtej stronie pozostał dżentelmenem. Zanim zaczął gratulować Davidowi, przywitał się z dziewczynami. Dym opadł. Zostało sześciopienne drzewo. Dwa pnie brzóz. Oddycha z ulgą. Jednak nic im w międzyczasie nie zrobili. - Jak na takie przeżycia, to i tak jesteś dosyć normalny. - W sumie fakt. Powiedziałem sobie tylko, że nie warto się przywiązywać do ludzi, skoro tak łatwo ich stracić. Zamiast przyjaciół kumple, zamiast miłości romanse. Ale jakoś nie wyszło. - I szukałeś śmierci. - Nie, dlaczego? - Najpierw ekstremalny quidditch, potem ta robota przy smokach… Jak nie szukałeś śmierci, to co? Uznałeś, że jesteś nieśmiertelny? Zamyślił się głęboko. - Wiesz, nie wiem. Mało o tym myślałem. Chyba zaczęło mi być wszystko jedno. Pożyję długo, to dobrze, a nie pożyję, to drugie dobrze. Mam takie poczucie, że żyję przez pomyłkę. Napisali te listy, bo ja ich namówiłem. Wykradali się z tego samego powodu, ot, tak się stało, los padł na nich. Jenny zginęła dlatego, że miała lepszy refleks ode mnie, inaczej to ja bym podbił tę różdżkę. A ja żyję. Moim zdaniem niesłusznie. Sześć zniczy, sześć trumien. - Zawsze cię będę kochał. Niedługo się spotkamy. - Nie mów tak. Odkochaj się. Pamiętaj, owszem. Ale odkochaj się. Szkoda, żebyś się miał zmarnować. ... - Cześć, Mickey. - Hej. Baw się dobrze z następną. - Jaką następną, co ty chrzanisz, drugiej takiej nie znajdę... - Nie bredź. W UK jest z milion czarodziejów, z tego połowa to kobiety, wychodzi pół miliona, w wieku od naszego do powiedzmy trzech lat w dół będzie lekko licząc piętnaście tysięcy, niech będzie, że jesteś taki oryginał, że tylko jednej na pięćdziesiąt może być z tobą dobrze, a z nich jedna na dziesięć przy tej okazji by tobie pasowała, to i tak zostaje najmarniej trzydzieści lasek, które tylko czekają na takiego jak ty. ... - Cześć, brat. Wybacz. - A tobie co? Ty mnie zarżnąłeś? - Nie, ale... - To cicho siedź. A swoją drogą myślałem, że to bardziej boli. I w ogóle nie wiem, dlaczego robią koło tego umierania tyle szumu. - No więc sama widzisz. David mówi, że to nic takiego, a ja mu wierzę. Ścisnęła jego rękę aż do bólu. - Nawet tak nie mów. Chcę cię żywego. Przestań uciekać. - Jak to uciekać? - Przecież uciekasz. Całe życie. W quidditcha, w smoki, teraz chcesz w wojnę… - I kto to mówi? - Wnuczka aurora i sierota po aurorze mówi, ale ani ojciec, ani dziadek, ani stryj nie został aurorem po to, żeby zginąć. Tata zawsze mówił, że nie zwycięża się ginąc za sprawę, tylko zmuszając wroga, żeby zginął za swoją sprawę. Na mieczu miał wygrawerowane: Umierać tylko w ostateczności... Może byś polał? - Święta Flakonio! – jęknęła Lucy. – Co tu się stało? - Mnóstwo rzeczy. O którą pytasz? - Po kolei. Garnki? - Ta młoda dama trafiła w nie Drętwotą. To znaczy mierzyła we mnie, ale odbiłem. Za co uprzejmie przepraszam. - Nie ma sprawy. Dlaczego ten obywatel leży na antresolce? - Bo Hagrid go tam odłożył. Ta młoda dama trafiła go Expelliarmusem. - Rozumiem. Czym wobec tego ta młoda dama trafiła Hagrida? - A nie, nie. Hagrida trafił akurat Syriusz. Obliviatusem. Ale mierzył, i owszem, w Susan. Lucy trzy razy odetchnęła bardzo głęboko. - Rozumiem. To znaczy nie rozumiem, ale może nie muszę. Zgaduję, że młodej damie nie spieszy się wracać tak zaraz do szkoły? - No... jakby to powiedzieć... - Rozumiem. Coś wymyślę, ale pamiętaj, wróć przed północą. - No, to już całkiem masz przechlapane – zauważył Charlie. – Możesz mówić co chcesz, i tak nikt ci nie uwierzy. - Jest mi niezmiernie wszystko jedno – odparła Susan. – W życiu nikt mnie tak nie potrzebował jak ty w tej chwili. I tylko to mnie interesuje. Poczuł, że wiotczeją mu mięśnie. - Wiem, że to głupie, ale… ja nie twój, a ty nie moja, ale… podrap mnie za uchem… … - Wiesz – powiedział – że smoki są miłe w dotyku, puszyste i bardzo przyjacielskie? - Taaak? - Tak. Nie wszystkie, ale niektóre gatunki. Walijski krótkopyski między innymi, i norweski kolczasty. Mają takie miejsce na brzuchu, gdzie rzeczywiście rośnie futerko. I jeżeli się tam dopchasz i nie dasz zabić po drodze, i smoka pogłaszczesz, to się położy na grzbiecie i będzie całkowicie bezbronny. Raz kumpel po pijaku się podkradł, zaczął smoka głaskać i tak głaszcząc zasnął, z głową na brzuchu smoka, tak go przez sen głaskał, i mieliśmy problem, żeby go stamtąd ściągnąć i żeby smok się nie zorientował, boby nas wszystkich spopielił. - Ale udało się? - Z małą poprawką na tę bliznę, co mam na ręce. W tym miejscu miałem przetarty rękaw, podszewka się wytopiła, zwęgliło trochę. - O Boże! To musiało... - Mniejsza o to. Było, spłyło, zagoiło się. Życie takie... O czym to ja? A, o futerku. No więc smoki mają takie czułe miejsce, i jak się trafi, to się robią bardzo miłe. Chyba trafiłaś… Trafiłam, a juści, pomyślała. Oswoiłam smoka. I co ja z nim teraz zrobię? W domu nikt mi go trzymać nie pozwoli… Oddać w dobre ręce? Gdyby to było takie proste, toby się już dawno jakieś znalazły… poza tym on najwyraźniej wcale nie chce, żeby go oddawać w dobre ręce, tylko żebym go dalej głaskała. Nie czarujmy się – odezwał się cichy głos. – Ty go wcale nie chcesz oddawać w dobre ręce, po prostu nie wiesz, jak się takie stwory hoduje. c.d.n. Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 25.09.2006 20:08 |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 18.06.2025 04:17 |