Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Eugeniusza Kołtuńskiego Przypadki [cdn]

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 5 ] ** [83.33%]
Słabe - wyrzucić [ 1 ] ** [16.67%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 6
Goście nie mogą głosować 
Gem
post 26.05.2006 16:17
Post #1 

Magik


Grupa: Prefekci
Postów: 749
Dołączył: 24.07.2005
Skąd: z oślizłego lochu >:]

Płeć: Kobieta



Postanowiłam napisać ff o przygodach pewnego bardzo mugolowatego mugola, który dość często spotykać będzie na swojej drodze magię. Tytuł, jak zapewne się domyślacie, jest modyfikacją utworu I. Krasickiego, ale nie mają one wiele wspólnego. Odcinki będą krótkie, luźno powiązane ze sobą o zabarwieniu lekko komicznym.
Errr... to znaczy mają być zabawne, nie koniecznie powodować, że pospadacie z waszych siedzisk, natomiast humor jakim się w nich posługuję jest bardziej subtelny, niż w moich poprzednich parodiach. W każdym razie, oto pierwszy odcinek, a jeżeli wam się spodoba, to wkleję kolejne.
Enjoy, Gem.


Część: I


Eugeniusz Kołtun właśnie wracał z pola. To był bardzo ciężki dzień dla Eugeniusza, zważywszy na to, że słońce grzało wyjątkowo mocno, roboty było sporo, a nie miał nikogo do pomocy. Eugeniusz bardzo cenił solidną pracę i nie wyobrażał sobie, jak można zmarnować życie próżnując. Zawsze starał się robić coś pożytecznego, czy było to koszenie trawnika, czy też podglądanie sąsiadów. Szedł drogą, przy której wznosił się wysoki drewniany płot. Po drugiej stronie, znajdował się teren nabyty kilka dni temu, przez młodą parę. Nagle, Eugeniusz zauważył sporą wyrwę w ogrodzeniu i zatrzymał się. Podszedł do dziury, wychylił poza nią głowę i oparł się o drewniane pale. Teraz oglądał zaorane w równe rzędy pole, a w każdym z nich, znajdowała się taka sama ilość sadzonek. To dziwne, pomyślał Eugeniusz, jeszcze wczoraj była tu zarośnięta trawą ziemia, aż po sam pas. Eugeniusz wiedział to na pewno, ponieważ był sprawdzić, czy płot jest tak samo solidny po drugiej stronie.
- Te! Panie sąsiedzie? Niechże pan no tu podejdzie! - zawołał bacznie obserwując zbliżającą się sylwetkę pana Cypysa.
- Dzień dobry, panie Kołtun. Jak zbiory? - zapytał mężczyzna w kolorowym sombrero i fioletowych kowbojskich butach. Eugeniusz zmarszczył czoło i nieufnie zerknął na kwiecisty wzór spodni sąsiada. Musiał przyznać, że coś było nie tak z panem Cypysem, chociaż Eugeniusz jeszcze nie wiedział co dokładnie. Przecież przerabianie starych sukienek teściowej na ubrania robocze, to nie nowość.
- Wie pan, panie Cypys, mógłbym przysiąc, że jeszcze wczoraj miał tu pan same chaszcze, a dziś? Proszę, wzorowe pole jak się patrzy! – Eugeniusz zaniepokoił się tak szybką zmianą otoczenia, więc oczekiwał szczegółowych wyjaśnień. W końcu należały mu się.
- Hmmm... dziękuję, chciałem się uporać z tym jak najszybciej. Rozumie pan, żona - odparł mężczyzna, uśmiechając się porozumiewawczo. Ale Eugeniusz nie wydawał się usatysfakcjonowany. Zerknął raz jeszcze na swoje pole dla porównania i musiał przyznać, że nie osiągnąłby takich efektów co sąsiad, nawet w tydzień. Postanowił dać panu Cypysowi jeszcze jedną szansę na logiczne wyjaśnienia, więc zaczął podchwytliwie.
- Ach, tak. Teraz to wszyscy stawiają na technikę. No wie pan, szybko i wydajnie.
- Święta racja, wynająłem Kompajn do pomocy. Bardzo pomocne, ale chyba się nie dogadaliśmy, bo chciałem założyć plantację marchewek, a nie mandarynek – powiedział i wskazał na młode drzewka.
Eugeniusz przestąpił z nogi na nogę i podrapał się po brodzie. Jego mózg nie chciał zarejestrować wzmianki o pertraktowaniu z maszyną. Zignorował ten fakt i ciągnął dalej.
- Miał pan na myśli kombajn?
- Ten miał na imię Kompajn, ale w końcu, co za różnica.
Eugeniusz jeszcze nie słyszał o tym, żeby ktoś nazywał kombajn, jednak przyjął to dość spokojnie.
- Ano. To żeście w nocy musieli pracować jak szaleńcy, ale jak Boga kocham, nic nie było słychać. - Eugeniusz zmrużył podejrzliwie oczy i poprawił swój poczciwy, wysłużony, słomkowy kapelusz.
Pan Cypys wyglądał jakby myślał o czymś bardzo intensywnie.
- To... to pewnie przez ten deszcz - oznajmił w końcu.
- Ale wczoraj nie padał deszcz! - stanowczo zaprzeczył Eugeniusz.
- Może u was nie padało.
- Jak to? Nie mogło u was padać, jak nie padało u nas!
- Pewnie nie mogło...
Eugeniusz szarpnął swoją brodę spoglądając na rozmówcę jak na wariata.
- Panie Cypys! Nie orze się pola w deszcz!
- Oczywiście, przecież wiem. Nikt nie chciałby zmoknąć - zaśmiał się pan Cypys.
- Ale przed chwilą powiedział pan, że w nocy padało!!!
- Być może. Nic o tym nie wiem, spałem bardzo mocno.
Eugeniusz miał ochotę zakląć bardzo siarczyście, ale przecież zawsze twierdził, że wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. Wziął głęboki oddech i zaczął cierpliwym tonem.
- Panie Cypys, czy mógłby mi pan powiedzieć, jak pan mógł skosić te ogromne chwasty?
- Oczywiście... kosą.
- I chce mi pan powiedzieć, że za pomocą kosy uporał się pan z całym polem w jedną noc?!
- Nie...
Eugeniusz zerwał z głowy kapelusz i zacisnął na rondzie szczęki warcząc jak zwierze.
- Ale... przed chwilą... to właśnie... pan powiedział! – wydusił Eugeniusz, słowo po słowie jakby sprawiało mu to wielką trudność. Bynajmniej zachowanie względnego spokoju wymagało niezwykle silnej woli. Eugeniusz miał to do siebie, że nie znała się specjalnie na żartach, przynajmniej nie tak dobrze, jak na kapuście. I wiedział o tym doskonale. Problem polegał na tym, że pan Cypys wcale nie wyglądał na kogoś, kto nie mówi poważnie.
- Nie, nie. Chyba się nie zrozumieliśmy - zauważył pan Cypys beztrosko.
- Czyżby?! To po co panu był kombajn, skoro poradził pan sobie kosą?
- Ja? Ależ ja wcale nie ścinałem. Naostrzyłem tylko kosę i wypróbowałem kilka razy – oznajmił z zadowoleniem.
- W nocy?! - załamał się Eugeniusz.
- W nocy była tak samo tępa, jak w dzień.
- Zwariuję... więc jak pan to wytłumaczy?
- No cóż, bierze się kamień szlifierski i przeciąga po ostrzu...
- Staaać!!! Dosyć, dosyć tego! Chcę natychmiast wiedzieć, o co tu chodzi i kim pan jest do ciężkiej cholery!!! – krzyknął Eugeniusz opluwając sobie brodę.
Pan Cypys spojrzał zmartwionym wzrokiem na Eugeniusza i cmoknął z przekąsem.
- A wie pan, to dobre pytanie. Dopiero od niedawna jestem farmerem, ale dalej czuję się po części związany z moją dawną pracą. Chyba nie potrafiłbym odpowiedzieć na to pytanie tak od razu... – Ostatnie słowa pan Cypys wypowiedział w stronę oddalającej się szybko i zygzakiem, wrzeszczącej sylwetki Eugeniusza Kołtuna. Odprowadził go wzrokiem, aż zniknął za zakrętem i odwrócił się do małego człowieczka stojącego tuż obok, którego głowa znajdowała się poniżej dziury w ogrodzeniu.
- Dziwni są tutejsi ludzie. No cóż, chyba pora się rozliczyć – powiedział spokojnie do goblina.
- Mogę odjąć dwadzieścia procent wynagrodzenia robotnikom, za pomyłkę w towarze, ale za zaklęcie zraszające, wezmę podwójną stawkę – zakomunikował goblin drepcząc tuż obok pana Cypysa.
- Niech będzie. W zasadzie, mandarynki, to nie najgorszy pomysł – mruknął pan Cypys.
- Mówiłem, że gwarantujemy zadowolenie. Proszę, oto rachunek – zaskrzeczał jego rozmówca i wyciągnął podłużny kawałek pergaminu. Pan Cypys złożył na nim podpis różdżką i pergamin zniknął.
- Firma Kompajn I Spółka poleca się na przyszłość. Darmowy katalog dla pana... życzę miłego dnia!



Ten post był edytowany przez Gem: 19.07.2007 01:25


--------------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Gem
post 26.05.2006 21:45
Post #2 

Magik


Grupa: Prefekci
Postów: 749
Dołączył: 24.07.2005
Skąd: z oślizłego lochu >:]

Płeć: Kobieta



Część: II

Niedziela była dniem odpoczynku i nawet tak zapracowana osoba jak Eugeniusz, od czasu, do czasu potrzebowała odrobiny wytchnienia. Pan Kołtun rozłożył się wygodnie na fotelu przed kominkiem przeglądając najnowszą gazetę. Salon państwa Kołtunów, był pomieszczeniem przypominającym biuro rzeczy znalezionych. Pełno tam było najróżniejszych przedmiotów, pamiątek i bibelotów, co stało się uciążliwe z biegiem lat. W chwili obecnej, aby dostać się z jednego końca pokoju na drugi, należało z ogromną precyzją lawirować miedzy półkami wypełnionymi porcelanową zastawą, licznymi stoliczkami do herbaty, starymi skrzyniami o niezidentyfikowanej zawartości, a już na pewno przegniłej. Eugeniusz z wielką chęcią, pozbyłby się przynajmniej połowy rupieci, ale wiedział, że Matylda nigdy na to nie pozwoli. Pani Kołtunowa, była kobietą o złotym sercu oraz zaburzeniami maniakalnymi. Jej dobroć czasem przerażała Eugeniusza. Któregoś razu, okradziono ich dom. Matylda wyznała po jakimś czasie, że nie mogła patrzeć jak ten biedny młodzieniec męczył się z ich telewizorem, przeciskając go przez wąskie okno, więc otworzyła mu drzwi i zapakowała trochę ciasta na drogę. Eugeniusz natomiast stanowił swego rodzaju solidny i trwały fundament małżeństwa, być może dlatego byli ze sobą tak długo.
Pan domu westchnął rozkoszując się spokojem, zwinął gazetę w rulonik i odłożył na stolik obok kolekcji gumowych otwieraczy do konserw. Spojrzał na wiszący zegar w kształcie sowiej głowy i powoli przesunął wzrok w prawo. Zauważył nowe figurki w kolekcji porcelanowych chomików, wyblakły obraz łosia, tekturowe ramki na zdjęcia, kota czytającego gazetę, wypchanego szczupaka... kot czytający gazetę?! No, no, akcje wyraźnie podskoczyły... mru, mru... można wykupić ubezpieczenie, a potem okraść samego siebie, ktoś myślał z zadowoleniem. Eugeniusz wrócił spojrzeniem do stolika, na którym leżał rozłożony Kurier i pochyloną nad notowaniami giełdowymi mordkę kota o wdzięcznym imieniu, Łajza.
- Psik! Uciekaj stąd kocurze. – Eugeniusz machnął ręką, a Łajza popatrzał na niego niechętnie rzucając mu pełne oburzenia spojrzenie i zeskoczył na podłogę. Eugeniusz nigdy nie przepadał za Łajzą, ale pani Kołtunowa uparła się, żeby go zatrzymać. Od tamtej pory tolerował obecność zwierzaka, ale nigdy nie okazywał mu zbytniej sympatii. Nawet więcej, miał dziwne przeczucie, że kot często przysłuchuje się ich rozmowom, a co gorsza rozumie je. Ciarki przeszły Eugeniusza na sama myśl o podsłuchującym i knującym futrzaku.
- Eugeniusz! Eugeniuszu! – Głos pani Kołtunowej dobiegał z kuchni, co zapewne oznaczało, że obiad jest gotowy.
- Idę Matyldo! – odpowiedział i mimo równie solidnej budowy ciała, co jego charakter, przepłyną zgrabnie przez labirynt rupieci.
- Ugotowałam grochową, wiem, że ją lubisz.
- To miło z twojej strony, ale po co, aż tyle? Znowu zaprosiłaś na obiad kompanię wojskową. – Eugeniusz starał się, żeby uwaga zabrzmiała jak niewinny żarcik i na potwierdzenie wykrzywił lekko usta, co przypominało bardziej grymas bólu niż uśmiech.
- Ależ na Boga, nie! Przecież oni mają grochową na co dzień! Pomyślałam, że jakby ktoś odwiedził nas niespodziewanie, przydałby się poczęstunek. – powiedziała mieszając łopatą w kotle.
- Ach... czyli kto znowu ma przyjść? – zapytał zrezygnowany Eugeniusz i od niechcenia wiosłował łyżką w talerzu.
- Dobrze, że pytasz. Prawdopodobnie zjawi się z niezapowiedziana wizytą kilka znajomych rodzin z sąsiedniej wioski. – Brzdęk. Łyżka Eugeniusza uderzyła o talerz.
- Ależ Matyldo, przecież nie mamy żadnych znajomych w Kopydłowie!
- No widzisz, a powinniśmy. Dlatego zaprosiłam ich na kolację i naszych nowych sąsiadów, państwa Cypysów. – Trzask! Talerz spadł na podłogę. Pan Kołtun sięgnął pod stół, aby pozbierać szczątki naczynia, ale natknął się ręka na coś miękkiego i zdecydowanie zmierzwionego.
- Łajza!
- Kochanie, nie powinieneś tak mówić o naszym sąsiedzie. – Eugeniusz wynurzył głowę spod stołu i ze zmarszczonym czołem zwrócił się do małżonki.
- Nie mówiłem o nim, chodziło mi o kota... – burknął z cicho i znowu zanurkował pod mebel, ale Łajza już łasił się do nóg właścicielki. Kot miał nadzwyczajne przeczucie, kiedy powinien unikać gospodarza, a dokładniej jego buta. Rzeczywistość jednak przerastała najbardziej szalone sny Eugeniusza. Łajza nie był zwykłym pupilem. Był nie rejestrowanym animagiem, a jeszcze dokładniej ukrywającym się przestępcą. To wiele wyjaśniało w kwestii włamania.
Pan Kołtun nie raz miał wrażenie, jakby sierść kota na grzbiecie układała się we wzorek przypominający nagą kobietę, ale szybko dochodził do wniosku, że to przewidzenie. Łajza zdążył się przystosować do kociego trybu życia, zapewniając sobie wymarzony kamuflaż i schronienie. Nauczył się również wielu ważnych rzeczy, na przykład, że najlepszą obronę stanowią nie tyle ostre pazury, co kapcie, w których naturalnie znajdowała się pani Kołtunowa. Łajza uśmiechał się teraz triumfalnie, a bynajmniej na tyle, na ile kot może się uśmiechać i z uniesionym łebkiem łypał na Eugeniusza. Spryciula, pomyślał Eugeniusz, ale jeszcze cię dopadnę.
Tymczasem Łajza przeliczał wartość zegarka na przegubie pana Kołtuna.
Na czarnym rynku dostałbym za niego z trzydzieści dolców ... mru, mru... ale dałoby się wytargować i więcej. Jakieś zaklęcie na rdzę i... mru, mru, mru... może i pięćdziesiąt. Łajza doskonale zdawał sobie sprawę, że ze zboczeniem zawodowym, nie warto walczyć.
- Matyldo, powinnaś trzymać tego cuchnącego sierściucha na zewnątrz. – zauważył Eugeniusz, gramoląc się z powrotem na krzesło.
...usunąć jeszcze grawer i spokojnie da się opchnąć. O czym on mówi? Przecież Cuchnący Sierściuch mieszka u Cypysów...
Matylda uniosła ostrzegawczo wałek do ciasta.
- ...miłego futrzaczka – poprawił szybko Eugeniusz. Łajza mruczał z zadowoleniem.
- Gienku, prosiłam cię... – Łup! Wałek uderzył w surowego kotleta, w wyjątkową precyzją. – żebyś się nie wyrażał – dokończyła spokojnie. Pan Kołtun nie lubił tego zdrobnienia, było stanowczo za mało rozsądne jak dla niego.


Kilka godzin później, Eugeniusz siedział skulony na swoim wątpliwie honorowym miejscu gospodarza, wśród zebranych, przy gęsto zastawionym stole. Niemal wszyscy byli obcymi ludźmi dla niego i na swoje nieszczęście, jako pan domu był zmuszony podtrzymywać uprzejme konwersację, jakimiś błyskotliwymi uwagami. Najlepiej wychodziło mu: „aha” i „mhm”. Jeden z gości, weteran wojenny, wydawał się być wyjątkowo gadatliwym człowiekiem. Eugeniusz dłubał bezmyślnie w dziwacznej potrawie i cierpliwie odliczał minuty do końca imprezy. Rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę domu, ale wtedy poczuł na sobie czyjś wzrok, wzrok przeszywający go na wylot, niczym wiertła górnicze. Odwrócił się i skrzywił usta w uśmiechu. Matylda zawsze była czujna.
- A więc... – odezwał się sędziwy staruszek i zaczął opowieść o wojnie.
- Widzicie, zdarzyło się, że oni napadli na nas, jak dzikie bestie... nie, oni byli jak diabły. Ale generał, no ten co miał zeza, nie pamiętam imienia, ale to było coś na L, albo F. W każdym razie, to się działo w zatoce Perskiej. Nie, skłamałem, to była zatoka Bengalska. Szalało oko Cyklopa i najprawdopodobniej spadło mu do oceanu... ale przejdźmy do rzeczy. Jak wspomniałem, generał Marchewa starał się ratować sytuację i zbudowaliśmy drewnianą krowę... żeby przechytrzyć wrogów, naturalnie. Ale wtedy Marchewa rozkazał wprowadzić po jednej parze zwierząt, nawiasem mówiąc, nie ma pojęcia po co mu one były, może jako prowiant... nie ważne! Mówiłem już o krowie? Tak. No więc, ta drewniana [cenzura] była piekielnie podstępna, miała w środku trociny! Ale to, wiecie, było później. Bitwa! Zapomniałbym o bitwie! I tamten rudy, co to bił się za dwa... za dwa dolary, chyba. No, ten, co seplenił jak utykał. Nie ten. Ten drugi, mówił, że oszalał. No sami pomyślcie, jak można wejść do drucianej kaczki i na niej pływać? Nonsens! Świetna bitwa, naprawdę, możecie mi wierzyć. – Umilkł i wrócił na miejsce z rozrzewniona miną.
Połowa gości siedziała w bezruchu z otwartymi ustami.
- Doskonała opowieść dziadku. I jaka dokładność w opisach! – zawołał ktoś z najbliżej siedzących.
- To było takie, takie niesamowite – stwierdził ktoś inny. – Każde słowo jak wystrzał z armaty.
- Tam nie było armat! - oburzył się dziadek – Pomyliłeś epoki synku – stwierdził fachowo.
Eugeniusz uświadomił sobie, że nakręca brodę na widelec, a jego nóż znajduje się w połowie grubości stołu. Matylda opierała głowę na dłoniach i z rozmarzona wpatrywała się w przestrzeń.
- Cudowna opowieść, zupełnie jak za naszych młodych lat, prawda Gienku? – zaszczebiotała. Kilka osób parsknęło śmiechem.
- Oczywiście kochanie – odparł swobodnie, choć właśnie dostał szczękościsku. Rozmowy zabrzmiały na nowo. Eugeniusz łypał wokół siebie na kolorowe ubiory i ich niezrozumiałe połączenia, często przypominające paradne stroje cyrkowców. Przyszło mu na myśl, że wyglądają trochę jak pisanki wielkanocne, a już na pewno wiedział, iż to, co było pod skorupką, nie może być ani trochę poważne.
Eugeniusz, smętnie podniósł widelec na wysokość oczu. Owoce morza, nie były wcale złe, jednak obiekt, któremu się przyglądał miał stanowczo za wiele przyssawek i galaretowatej substancji na wierzchu. Odłożył mackę kałamarnicy i był niemal pewien, że zobaczył jak coś ucieka za przystawki z marynowanej wątróbki. Eugeniusz odnotował w pamięci; Państwo Bublowscy, robią kompot z wszystkiego, co zdołają włożyć do wiadra, a jedzą tylko to, co nie potrafi się z niego wydostać. Schylił się z zamiarem wyrzucenia na ziemię podejrzanie wyglądającej parówki i napotkał wpatrzone w siebie kocie oczy, równie zielone co kiełbaska.
- Ty znowu tutaj?
Parówki z promocji z mięsnego na Kompostowej... mru, mru, mru... dwa dolary za kilogram, przy dobrych obrotach nawet trzy.
- Co, czekasz na resztki parszywy roznosicielu sierści? – położył papierowy talerza na trawę.
Kałamarnica idzie dobrych cenach, ale była podwójnie mrożona....mru, mru, mru... polewa z kawiorem... mru, mru, mru... i sosem krewetkowym, wygląda na świeże No, ewentualnie.
Eugeniusz odprowadził wzrokiem Łajzę, który najzwyczajniej w świecie podniósł w zębach talerzyk z plastikowym widelcem i zniknął w krzakach.
- Gdzie się podziały poczciwe schabowe z ziemniakami? Królestwo za kotleta... – jęknął zrozpaczony i ukrył twarz w dłoniach. Pan Kołtun właśnie znajdował się na dnie rozpaczy, kiedy usłyszał dźwięk zegara wybijającego godzinę jedenastą. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, nabrał pewności siebie, przygładził nonszalanckim gestem krótko przystrzyżoną brodę i wstał, aby dodać słowom odpowiedniej wagi. Odchrząknął znacząco, a wszystkie oczy zwróciły się na niego.
- Tak, to był wspaniały wieczór – skłamał nadzwyczaj gładko. – Chciałbym podziękować wam, że przybyliście tak licznie...
- Przepraszam, mógłbyś podać seler? - przerwała mu kobieta w pasiastym ubraniu o kształcie worka na ziemniaki.
- ...tak licznie w nasze skromne progi...
- I cukier, masz go przed sobą.
- ...progi. Jesteśmy radzi, że poznaliśmy tylu wspaniałych ludzi i jestem pewien, iż nasze więzy... Czy moglibyście przestać?
- To seler – wyjaśniła kobieta pochrapując warzywo. – Nie ma na to rady.
- Zaraz, to przecież mątwa – stwierdził mężczyzna w żółtej kamizelce – Ja wcale nie prosiłem o mątwę, kto mi to podrzucił?!
- Terroryści! Uciekajcie, to podstęp! Za broń! Kobiety i dzieci do schronów! – wrzasnął dziadek weteran.
- Uspokój się Eustachy! Wojna już dawno się skończyła – uciszała go żona.
- Jaka wojna?! Kobieto, ja nie byłem na żadnej wojnie!
- ...bez wątpienia, to mątwa – oświadczył młody mężczyzna.
- Nie, to kuskus z jagnięciem.
- To ty chciałeś jagnięcinę.
- Zamawiałem polędwiczki.
- To ja chciałem jagnięcinę. Podaj mi z łaski swojej.
- Nie pamiętam, żeby ktoś przynosił chleb z czosnkiem!
- Przepraszam! – zawołał Eugeniusz, czując, że traci przewagę. - Niektórzy z nas, starają się coś powiedzieć! – Ktoś rzucił w niego chlebem. Tego było za wiele. Wściekle wyszarpał serwetkę z kołnierzyka koszuli i wstał od stołu. Jego gestu i tak nikt nie zauważył, więc oddalił się w stronę domu, złorzecząc pod nosem. Prawie nikt nie zauważył. Coś truchtało w ślad za Eugeniuszem.
Skórzane buty, niezłe wykończenia... mru, mru, mru... solidne i dobrej marki, może pójdzie za pół ceny... mru, mru... w końcu używane.

Ten post był edytowany przez Gem: 19.07.2007 01:24


--------------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 15.05.2025 07:03