Oswoić Smoka
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Oswoić Smoka
Arthur Weasley |
![]()
Post
#1
|
Tłuczek Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 32 Dołączył: 26.01.2004 ![]() |
Arthur Weasley OSWOIĆ SMOKA Romans dygresyjny przesiąknięty alkoholizmem i chrześcijaństwem Betareaderzy: Minerwa, Wierzba Bijąca Utwór jest w pełni kompatybilny z fanfiktami Minerwy “Apokryf” i “Apokryf – epilog surrealistyczny”, Idy Lowry „Inny rodzaj magii” i "Puste miejsce" oraz Toroj „Expecto Patronum”, a do pierwszego miejsca po przecinku z tekstem kanonicznym do tomu V włącznie. Są pewne niezgodności z tomem VI. Postacie Andrei, Lucy, Alexy Toran i Sirith Lestrange pochodzące ze wspomnianych fanfiktów oraz postać Haralda Weasleya pochodząca z fanfiktów Leszka "Edukacja Toma" i "Powrót Podróżnego" zostały wprowadzone za wiedzą, zgodą i w porozumieniu z ich autorkami. Autor stanowczo oświadcza, że wszelkie podobieństwo do osób istniejących i sytuacji zachodzących w rzeczywistości jest zamierzone. Odcinek 1 ROZDZIAŁ PIERWSZY w którym mężczyzna po przejściach poznaje dziewczynę bez przeszłości i przez dwa miesiące zastanawiają się, co z tym zrobić, potem przedziwnym zrządzeniem losu spotykają się tam, gdzie się tego zupełnie nie spodziewali, a całość kończy się wesołym pijaństwem Wagon restauracyjny Hogwart Expressu, poniedziałek, 4 września 1995 - …i mi opowiada, jaka to ta miotła jest wspaniała, jakie ma bajery i przyspieszenie – opowiadała szczupła blondynka w szacie Ravenclawu czarnowłosej dziewczynie w cywilu. - To ja go wtedy pytam, co mu to daje, że miotła przyspiesza o pół sekundy szybciej, a on mi mówi, że będzie o pół sekundy rychlej na imprezie… Rudy czarodziej w luźnej bluzie z kapturem, sączący piwo przy sąsiednim stoliku, zakrztusił się. - Wiciostych? – zapytał. – Prawdopodobnie dziewięćdziesiątka trójka? Dziewczyny spojrzały na niego z lekkim przestrachem w oczach. - Skąd pan wie? – zapytała blondynka. - Skąd wiesz? – zapytała jednocześnie czarnowłosa, odrzucając na plecy długi warkocz. - Przeczuwam w jasnowidzeniu - uśmiechnął się. - Dobra, a poważnie? - Tak poważnie Wiciostych to jest dyżurna wypasiona miotła dla niedorobionych szpanerów – odparł. – Jak ktoś ma więcej kasy jak rozumu, a lubi zaszpanować, to kupuje Wiciostycha. A dziewięć trzy ma sporo różnych wodotrysków, do niczego niepotrzebnych, ale za to można o nich długo i rzewnie opowiadać pannom, które się nie znają. A prawda jest taka, że jak ktoś naprawdę umie latać, to poleci na drzwiach od stodoły, chociaż ja osobiście wolę Srebrną Strzałę niż drzwi… - Ale na Srebrnej Strzale nie da się grać w gwinta - zauważyła czarnowłosa. Była bardzo podobna do Jenny. Widział to. Ale z czego właściwie? Wzrost nie, kolor włosów się nie zgadza. Oczu też nie. Nieistotne. Była podobna i już. – Latałeś na Srebrnej Strzale? - zainteresowała się. - Powiem więcej, latam głównie na es-es dwadzieścia. A bo? - A nic, mój brat ma Srebrną Strzałę dwudziestą i bardzo chwali, a wszyscy dookoła się dziwią… - To na razie – przerwała blondynka. – Zostawiam was samych. Miłej rozmowy o miotłach. - Sprzedali ci bez problemu Ognistą? – zmieniła temat, wskazując głową na kieliszek stojący na jego stole. - Wiesz… jak ci na imię… - Susan – wyciągnęła rękę. Odruchowo uścisnął tak, jakby się witał z kolegą. Ku jego zdziwieniu jej uścisk nie był wiele słabszy. - Charlie. Od jakiegoś czasu jestem pełnoletni i to chyba widać. - Fakt, widać, na szkołę nie wyglądasz. Do Glasgow jedziesz? - Do końca. Pracę w Hogs dostałem, na parę miesięcy, ale zawsze coś. Dwudziestkę ma i chwali, mówisz? Susan zmarszczyła brwi. Jej rozmówca wyraźnie nie miał ochoty rozwijać tematu pracy w Hogsmeade. Okazał natomiast żywe zainteresowanie wszystkim, co dotyczyło Hogwartu. Szczególnie interesowało go to, jak nauczyciele odnoszą się do uczniów i nawzajem. Początkowo irytowało ją to, potem jednak ze zdziwieniem zauważyła, że naprawdę słucha wszystkiego, co mu mówi. Z rzadka pozwalał sobie na oględny komentarz. Przez głowę przemknęło jej, że może jego wcale nie obchodzi Hogwart, tylko po prostu lubi słuchać, jak ona mówi. E tam, pomyślała. Jestem mocno nieletnia. A gdyby nawet, to co mnie to obchodzi, żeby chociaż był przystojny... no bez przesady, nie taki ostatni... e tam... - ...i tak do końca to nikt nie wie, co się stało – relacjonowała wydarzenia Turnieju Trójmagicznego. - Na bank to wiadomo tyle, że wszedł do labiryntu Potter i Diggory, i tamtych dwoje spoza szkoły, oni wrócili, a potem, za parę godzin, pojawił się znikąd Potter z ciałem Diggory'ego. - Szkoda chłopaka – westchnął. - Z tego, co mówisz, był cholernie w porządku. Oni wszyscy tacy... zaczekaj chwilę... - Wszyscy, znaczy Hufflepuff? - To swoją drogą, akurat miałem na myśli Diggorych. - Znałeś Cedrica? - zdziwiła się. - Znałem jego brata – odparł. I siostrę. Ale luźno – dodał pospiesznie, wstając od stołu. Pociemniało mu w oczach. Widział ich znowu. Gdzieś z oddali dobiegał głos Mike'a Birchwooda: - ...no to już, gramy, mugol i David robią herbatę... Było ich czterech. Od kiedy wynaleziono grę w gwinta, ludzie na pewnym poziomie dobierają się czwórkami. Odkąd Minerwa McGonagall została wicedyrektorem, grać w gwinta wolno było tylko w pokoju wspólnym. I nie po ogłoszeniu ciszy nocnej. Uznali to za krzyczącą niesprawiedliwość. I dalej grali w gwinta gdzie się tylko dało. W trzeciej klasie zaczął im się plątać pod nogami David. W gwinta grać nie umiał i nie zamierzał się uczyć. Ale w grze nie przeszkadzał, herbatę parzył bez protestu, grał na organkach i wykłamywał ich z kłopotów w sposób budzący ogólny podziw. Nazwali się Tajnym Klubem Gwinta imienia Minerwy McGonagall. Było ich pięciu. - Co ci jest? - zaniepokoiła się. - A nic, za szybko wstałem i zakręciło mi się w głowie – zbagatelizował. Nie potrzebowała fałszoskopu, żeby w to nie uwierzyć. Nie wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z układem krążenia i od byle czego dostaje zawrotu głowy. Spojrzała uważniej na jego twarz. Miał oczy człowieka, który widzi testrale. Znała kilku... - Dzień dobry, pani profesor – odezwała się, widząc podchodzącą nauczycielkę historii magii. - A dobry, dobry – uśmiechnęła się Lucy Blair. - Charlie, można prosić na słówko? - Zaraz wracam – rzuciła Susan. Minęła bufet i weszła do przedziału dla prefektów. - Słuchaj – zaczęła Lucy - czy mógłbyś mi w chwili wolnej od podrywania tej nieletniej istoty… - Nikt tu nikogo nie podrywa! - Jassne, wam się po prostu dobrze rozmawia. Słyszałeś, że nam wsadzili do szkoły anioła stróża z Ministerstwa? - A wiem, widziałem babę na dworcu. Ciekawe, że mnie to wcale nie dziwi. - Wiesz coś o niej? - Menda ostatniego rzędu, ale na szczęście głupia jak but. Ty się dziwisz, że zrobili taki ruch? - Ja się nie dziwię. Ja się boję. - Czego? Że masz zasraną ankietę? A kto nie ma? - Nie to. O Harry'ego się boję. Wpakuje się w jakieś kłopoty, nawet nie zauważy kiedy. - Może i... Na mnie jawny stróż nie robi wrażenia. Bardziej się boję tego, ile osób będzie tej zmorze donosiło po cichu. I czego mogą w tej sytuacji chcieć od Rona. - No jestem - odezwała się Susan, pojawiając się obok Lucy. Była już w szacie Hufflepuffu z naszywką prefekta. Charlie gwizdnął cicho przez zęby. - No proszę, jakie znajomości człowiek zawiera. I się nie pochwaliłaś? - Czym mianowicie? - Że jesteś prefektem. - No i co – wzruszyła ramionami. - Różni ludzie są potrzebni – kanalarz, śmieciarz, prefekt... Tyle z tego, że teraz mnie ciągną na jakąś nasiadówę, a tak tobyśmy jeszcze mogli pogadać. Poczuł kolejny przypływ sympatii do tej istoty, niechby i nieletniej. Większość nowo mianowanych prefektów robiła wrażenie ciężko zamroczonych ogromem własnego nowo nabytego znaczenia. Irytowało go tak samo jak zachowanie jego matki, która najwyraźniej dzieliła synów na prefektów i nieprefektów. - Uważaj na siebie. W tym roku być prefektem w Hogwarcie to będzie żaden interes. - Jasne. Jak to by był interes - uśmiechnęła się, ale oczy miała smutne - to jego by już dawno gobliny kupiły. Odpowiedział jej równie smętnym uśmiechem. - Cześć, Charlie. - Czy… - Pewnie, że dam znać, jak będę miała przepustkę. Tylko nie zapraszaj mnie do Madame Puddifoot. Do widzenia, pani profesor – znikła ze świstem w korytarzu. - „Cześć, Charlie” - Lucy uniosła brwi. – Siedzicie tu godziny pół i “cześć, Charlie”. I nikt tu nikogo nie podrywał. I tak bez żadnego powodu nie przyznałeś się, kim jesteś. A świstak siedzi i zawija w te sreberka... Trafiony, zatopiony, pomyślał. Przez chwilę chciałem być chłopakiem jadącym do Hogwartu. A przynajmniej nie być dla Susan nauczycielem. Że co? Dla Susan? Czy dla jakiejkolwiek panny? Cholibka, pomyślę o tym jutro… Hogwart, poniedziałek, 4 września 1995 wieczorem Pierwszego września 1983 roku dwunastoletni Charlie Weasley postanowił, że kiedyś na uczcie powitalnej zasiądzie po słusznej stronie stołu nauczycielskiego. Czasami dziecięce marzenia się spełniają. Niestety zazwyczaj wtedy, kiedy marzy się już o czym innym. Po następnych dwunastu latach patrzył z góry na Wielką Salę i dużo by dał (jak na możliwości Weasleyów), żeby siedzieć przy którymś z wielkich stołów. Najlepiej przy tym najbliższym, z którego patrzyły na niego rozszerzone ze zdziwienia czarne oczy. Susan Bones teoretycznie zgadzała się co prawda z Erniem Macmillanem, że jako prefektkę powinno ją żywo obchodzić to, kogo Tiara Przydziału kieruje do jej domu, ale teoria ta nie miała najmniejszego zamiaru zamienić się w praktykę. Bardziej intrygowało ją, co robi przy stole nauczycielskim poznany przez nią w pociągu właściciel Srebrnej Strzały. - Z przykrością informuję – ogłosił Albus Dumbledore - że w tym roku nie będzie wśród nas pani profesor Hooch. Aby nie pozbawiać państwa lekcji latania, zatrudniliśmy do stycznia pana Charlesa Weasleya, w swoim czasie niezrównanego szukającego Gryffindoru... Rudzielec wstał i ukłonił się niezgrabnie. Od stołu Gryffindoru zerwała się burza oklasków, ale uważny obserwator zauważyłby łobuzerskie błyski w oczach bliźniaków – braci nowego nauczyciela. Dla kontrastu oklaski od stołu Slytherinu pochodziły od pojedynczych osób. Dłonie opiekuna Slytherinu niemal się nie stykały. - Ot, proszę - zauważyła Minerwa McGonagall, patrząc na Charliego z rozbawieniem. - Ciekawe, z kim jeszcze mi przyjdzie pracować. Co jeden, to z lepszej bandy. - Proszę? Siedzieli w pokoju Dumbledore'a, próbując prowadzić niezobowiązującą konwersację o sprawach przyjemnych, a przynajmniej obojętnych, i nie myśleć o nowej nauczycielce, która bardzo chciała "spotkać się w małym gronie, żeby się zintegrować" i której tylko dzięki połączeniu talentów dyplomatycznych McGonagall i impertynencji Lucy Blair udało im się pozbyć, ani o przemówieniu, którego sens nie budził wątpliwości. - Dwa lata temu przyszło mi pracować z Remusem Lupinem. Instytucji Bandy Huncwotów nie muszę ci przybliżać. Teraz z tobą. Logiczną rzeczy koleją za parę lat pojawi się tutaj twój brat. Tak przy okazji - zamierzasz reaktywować Tajny Klub Gwinta imienia Minerwy McGonagall? Oczy Charliego przypominały wielkością talerzyki deserowe. - Za Tajny Klub imienia Charlesa Weasleya - uśmiechnęła się opiekunka Gryffindoru, podnosząc kieliszek Napoleona. Hogwart, środa, 6 września 1995 Młody nauczyciel wyraźnie nie miał pomysłu na przeprowadzenie lekcji na temat “Sprawy organizacyjne”. Tym bardziej przed audytorium złożonym z mieszanki piorunującej Slytherinu z Gryffindorem. Widać było gołym okiem, że urządził ją, bo takie były przepisy. Pytania z sali także dotyczyły spraw banalnych. Jednakże w klasie dawało się wyczuć napięcie. Coś miało się stać. Lekcja miała się skończyć za pięć minut, kiedy głos zabrał Gregory Goyle. - Panie psorze – zapytał – czy pan ma rodzinę? Domyślał się mniej więcej, o co chodzi i do czego rozmowa zmierza. Po sekundzie namysłu uznał za stosowne udać, że nie zrozumiał pytania. - Mam pięciu braci i siostrę. - Ale ja nie o tym... czy pan ma żonę albo dzieci, albo może jedno i drugie? - Jestem nieżonaty – odparł. - I nie mam dzieci... o ile wiem. - To może pan mieć ze mną – odezwała się głośno Pansy Parkinson. Ślizgoni zarechotali. Z gryfońskich ławek rozległ się jęk zniechęcenia. Po chwili wszyscy ucichli, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Hermiona patrzyła na Pansy jak na wyjątkowo dokładnie rozdeptaną meduzę. - Proszę wstać. Tak, pani, panno Parkinson. Świeżo upieczona prefektka wstała, patrząc mu wyzywająco w oczy. Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, z dołu do góry i znowu z góry na dół. - Z czym do gości? - prychnął. - Proszę usiąść. Charlie czuł, że tego starcia nie przegrał. Ale musiał jakoś odreagować. Chętnie by się teraz napił, a jeszcze chętniej polatał na miotle, ale w danym momencie jedno i drugie było niemożliwe. Nargile też byłyby niezłe, ale i tego wyrobu firmy „Caterpillar i Synowie” nie miał pod ręką. - Fred, daj papierosa – zażądał. - Ależ panie profesorze, skądżebym miał... - Panie Weasley, możemy i tak – uśmiechnął się. – Mogę jak porządny nauczyciel skonfiskować te fajki. Albo możesz mnie jak brat poczęstować. - Fajek nie mam, pudło. Mam, i owszem, cygara – odparł Fred i poczęstował go. Charlie odszedł za załom korytarza, stanął w wykuszu z oknem i zapalił. - Palisz w szkole! – usłyszał za sobą piskliwy głos. – Jak się nazywasz? Kątem oka dojrzał Dolores Umbridge. Zadajesz głupie pytania, to dostaniesz głupią odpowiedź, pomyślał. - Winston Churchill! – wypalił. Ku swemu zdumieniu usłyszał oddalające się pospiesznie kroki. - Panie dyrektorze! – krzyknęła od progu gabinetu Dolores Umbridge. - Koleżanko Umbridge, jestem zajęty, mam gości. Draco Malfoy i Pansy Parkinson zesztywnieli. Reszta prefektów nieudolnie próbowała ukryć rozbawienie. - A więc, panno Bones - ciągnął Dumbledore - pani pytanie jest sensowne, natomiast... - Panie kolego! – przerwała Umbridge. Portrety zmarłych dyrektorów spojrzały na nią z niesmakiem. Nikt z nich nie pozwoliłby nowo zatrudnionemu nauczycielowi na taką poufałość. – Chyba to, co mam do powiedzenia, jest ważniejsze niż ci smarkacze. Dyscyplina szkolna... - Jak właśnie mówiłem – ciągnął Dumbledore nieco głośniej – kiedy ktoś zakłócił naszą rozmowę... Ron prychnął dziwnie. Ernie Macmillan zakrztusił się. Susan wyglądała, jakby miała się za chwilę udusić. Hermiona spojrzała na nich potępiająco, ale widać było, że i ją cała sytuacja serdecznie bawi. - Panie kolego! Na korytarzu stwierdziłam palącego cygaro Winstona Churchilla! Hogwart, środa, 20 września 1995 - Fred, dlaczego opowiadacie te wszystkie świństwa o Charliem? - spytała Ginny. - Jaka trąbka? Jaka różdżka z leszczyny? - zdziwił się Fred. - Jakie świństwa? Pojawienie się w Hogwarcie rozumnej formy życia starszej od siódmoklasistów, młodszej od Flitwicka, mniejszej od Hagrida, noszącej spodnie i przynajmniej od czasu do czasu myjącej głowę wzbudziło zrozumiałe podniecenie wśród tych uczennic, które zdążyły się już zorientować, na czym polega rozmnażanie płciowe. Co przytomniejsze uważały, że człowiek po przejściach – a ktoś, kto w wieku dwudziestu czterech lat ma czoło jak orne pole, niezawodnie jest człowiekiem po przejściach - niespecjalnie się nadaje do flirtu, ale większość pozostałych miała wielką ochotę na bliższą znajomość. Jednakże próby zawarcia bliższej znajomości kończyły się niepowodzeniem. Nauczyciel po przejściach był zawsze chętny do pomocy, zawsze gotów udzielać dodatkowych lekcji, również po ogłoszeniu ciszy nocnej, sporo miał też do powiedzenia o opiece nad magicznymi stworzeniami, ale na tym się jego gotowość do współpracy kończyła. W nieunikniony sposób w żeńskich dormitoriach od piątej klasy w górę do żelaznego tematu “na kogo leci Snape” doszedł drugi żelazny temat “z kim sypia Weasley”. Za podejrzaną numer jeden uchodziła Lucy Blair, zwłaszcza odkąd dwa razy widziano ich razem w “Trzech Miotlach”. Najoczywistszym źródłem informacji wydawało się rodzeństwo młodego nauczyciela. Ginny raczej unikala tematu, Ron potrafił długo i szeroko opowiadać o przygodach brata ze smokami, a przede wszystkim o tym, jak świetnie lata na miotle – czyli o tym, co jego rozmówczynie interesowało najmniej. Natomiast bliźniacy zawsze byli chętni do rozmów o tym, co chciały wiedzieć, i gotowi opowiedzieć im to, co spodziewały się usłyszeć. Charlie byłby mocno zdziwiony, gdyby usłyszał, jakim ogierem okazuje się w opowiadaniach swoich braci. - Jak mi Mandy Brocklehurst opowiedziała, coście jej nagadali, to myślałam, że się pod ziemię zapadnę – warczała Ginny. - Myślałby kto, że zaliczył tych dziewczyn nie wiadomo ile, wszystko co ma mufkę, to zdobycz do kolekcji... przecież wiecie, że to nieprawda! - Głupia jesteś, moja siostro – oświadczył stanowczo Fred. - Nieważne, jaki towar jest, ważne, na jaki czekają klienci. Singla w tym wieku bez doświadczeń ciężko sprzedać. A tu jest od groma panienek, które polecą na twardego faceta po przejściach i z doświadczeniem, na jakiego Charlie zresztą wygląda, ale nie na taką romantyczną pierdołę, jaką on po cichu jest, jasssne? - Super, ale po ghula chcecie go, jak to określiłeś, sprzedać? - Widzisz, siostrzyczko – odparł Fred – cholernie nie lubimy czytać znajomych nazwisk na drzewach. - Ekstra, ale co ma jedno z drugim? - Ależ to proste jak schemat ideowy siekiery – uśmiechnął się Fred. - Świruje z tymi smokami coraz bardziej, kiedyś się natnie i zamiast brata będziemy mieć kupkę popiołu. Chyba że się wcześniej po pijaku zabije na miotle po jakimś kretyńskim zakładzie. A wszystko przez to, że jest niewyżyty. Ginny wzniosła oczy ku niebu. Pomyślała, że jednak fajnie byc chłopakiem. Dla nich świat jest taki prosty. - By se znalazł kobitę, toby był spokój. A że sam sobie nie znajdzie, to trzeba je na niego napuścić. - Wiesz, Fred – powiedział Lee Jordan przy kolacji – jestem doprawdy wzruszony waszą troską o braciszka. Gdyby Fred nie znał Lee od sześciu lat, prawdopodobnie wziąłby to za dobrą monetę. - Wiesz, jak się nazywa taki, co podsłuchu-je? – warknął. - Wiem, jak się nazywa taki, co prowadzi takie rozmowy pełnym głosem w pokoju wspólnym – odciął się Lee. - Kretyn. A swoją drogą naprawdę myślisz, że jak se znajdzie babę, to przestanie latać? A przynajmniej tak świrować? - Nie mam pojęcia – odparł szczerze Fred. - Nigdy nie miałem z nim dobrego kontaktu. Był taki ojcowski, że wyrzygać się można, gorszy od Billa. Ale założę się o każde pieniądze, że jak się ożeni, a jeszcze jak mu się dzieci urodzą, to mama będzie tak zaabsorbowana najpierw ślubem, potem synową, a na końcu, daj Boże jak najszybciej, wnukami, że przestanie pchać nos w moje sprawy. Przez chwilę jedli w milczeniu. - A poza tym – dodał George – lepiej niech go uważają za dziwkarza niż za pedała. c.d.n. Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 04.09.2006 10:47 |
![]() ![]() ![]() |
Arthur Weasley |
![]()
Post
#2
|
Tłuczek Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 32 Dołączył: 26.01.2004 ![]() |
Odcinek 10
Hogwart, piątek, 15 marca 1996 Hej, jak się zabawimy, Hej, jak się zabawimy, Hej, jak się zabawimy, Gdy przyjdzie raniutko! - darli się Puchoni, tworząc coraz bardziej ponętne wizje tego, co zrobią z pijanym Ślizgonem, gdy przyjdzie raniutko. Położymy go pod drzwiami Sybilli... Wyniesiemy go do Zakazanego Lasu... Zamkniemy go w Sali Eliksirów... Włożymy mu do łóżka Panią Norris... Położymy go na schodach Wieży Gryffindoru... - I co? - zainteresował się stojący w drzwiach Owen Cauldwell, którego obecność na imprezach tolerowano, chociaż był dopiero w drugiej klasie. - I nic, tam to już się nim zaopiekują... Nadchodził dzień świętego Patryka. Jak Hogwart Hogwartem w ostatni weekend przed świętem patrona Zielonej Wyspy piwo lało się obficie - zwłaszcza wśród piątoklasistów, którzy od tego właśnie dnia mogli pić piwo bez ograniczeń. Ale w tym roku nie czekali do marca. I żadnego święta nie było potrzeba, żeby pić. Po prostu był piątek wieczorem. Hogwart uderzał w gaz. W pokoju wspólnym Hufflepuffu siedziało trzydzieścioro Puchonów obojga płci, od piątej klasy w górę, i piło. W odległym kącie, przy schodach, dwaj pałkarze popijali kremowe piwo doprawione Eliksirem Zapomnienia i cieszyli się, że w ogóle mają wstęp do pokoju wspólnego. Wszyscy mieli w pamięci ich wystąpienie sprzed kilku dni, kiedy to oświadczyli, że nie wierzą w kłamstwa rozpowszechniane przez wrogie ośrodki na temat rzekomego powrotu Voldemorta. Co więcej, wymienili z nazwiska osoby, które ich sprowadziły na złą drogę. Puchoni nie są pamiętliwi. Za miesiąc ci ludzie będą traktowani normalnie - jeśli znowu nie zrobią czegoś podobnego. Ale na razie wszyscy unikali kontaktów z nimi. W przeciwległym kącie pił Zachariasz Smith. Od ostatniego szlabanu, trwającego cały weekend, schudł na tyle, na ile przy jego aparycji preparatu anatomicznego ze złamanym nosem było to możliwe, i zrobił się bardzo mało rozmowny. Ściśle biorąc, poza lekcjami odzywał się rzadko i monosylabami. Nikt nie wiedział, dlaczego - na pytania o przebieg szlabanu Zachariasz bladł i odpowiadał z udanym zniecierpliwieniem i źle skrywanym strachem "szlaban jak szlaban". Hogwart się bał. Nikt przy zdrowych zmysłach nie rozmawiał po trzeźwemu o sprawach nie dotyczących bezpośrednio nauki - chyba że o sprawach tak bezpiecznych, jak plotki na tematy damsko-męskie i co piszą w ostatniej Bravo Witch. O Proroku Codziennym rozmawiano dopiero po piątym piwie i półgłosem, o Quibblerze i Czarodzieju Powszechnym jedynie szeptem i w bardzo zaufanym gronie. W ogóle mało rozmawiano. Przy kominku, oparty o ścianę, stał Justyn Finch-Fletchley. W starannie zawiązanym krawacie jaskrawo odróżniał się od reszty kolegów w ich cywilnych ciuchach albo szkolnych szatach mniej lub więcej potarganych i raczej mniej niż więcej kompletnych. Susan uprzytomniła sobie, że nie widzi ani jednej uśmiechniętej czy choćby pogodnej twarzy. Czasem uśmiech pojawiał się na twarzy Kate Rivers, kiedy drapała za uchem siedzącego przed nią na ziemi Jacka Peccary. Ale już Hanna Abbott, głaszcząca po karku Erniego Macmillana, była poważnie smutna. Ernie delikatnie uwolnił się z objęć Hanny i spojrzał na Susan. Chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym wstali. - Co z tym zrobimy? - spytał zaraz za drzwiami. Nie pytała, z czym. Kolejne zarządzenie nakładało na prefektów obowiązek regularnego przeszukiwania dormitoriów. Mieli też znaleźć sobie po dwie osoby z każdego roku do pomocy w tym dziele. Nie odpowiedziała od razu. Ruchem brody wskazała korytarz prowadzący do wieży Gryffindoru - jednego z nielicznych miejsc naprawdę skutecznie zabezpieczonych przed podsłuchem. Po otwarciu drzwi wieży od strony pokoju wspólnego usłyszała śpiew, czy raczej ryk: Niech żyje nam - Dolores - Umbridge! Wytrzeszczyła oczy. Gryffindor zawsze pił najwięcej, a teraz dodatkowo miał największe powody, ale żeby zbiorowe delirium? Nadstawiła ucha. ...maszeruj, głośno krzycz: Niech żyje nam - Dolores - Umbridge! Po chwili ciszy usłyszała donośny głos Lee Jordana: Dziś wszystkie ptaki, wszystkie ssaki, kwiaty, drzewa, Wszystko, co żyje, o Dolores dzisiaj śpiewa! Ryk śmiechu i znowu chóralny refren: A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz: Niech żyje nam - Dolores - Umbridge! Uśmiechnęła się blado. - Jakiś pomysł? - podjęła rozmowę w przerwanym miejscu. - Nie szukać? - Podrzucą. Wiesz, że podrzucą. A jak nie znajdziemy... - Wiem. Da się coś zrobić, żeby odróżnić podrzucone od czyjegoś? - A bo ja wiem? Powinno. Pogadam z Hermioną. Z Antykablem nam poradziła dobrze. - To prawda. Swoją drogą nie dałoby się tak zrobić, żeby Antykabel działał na trzeźwych? - Bba. Jakby coś takiego istniało, toby tym obłożyli dormitoria już pół roku temu. - A co z pomocnikami? Popatrzyli sobie w oczy. Nie musieli nic mówić. Pomysł nasuwał się sam. Znaleźć po dwie osoby i powiedzieć im, żeby szukały tak, aby nic nie znaleźć. Był tylko jeden problem... - Też o tym myślałem. Tylko że to już nie jest szlaban za niesubordynację. To już jest spisek. Wiesz, co to znaczy? - Jesteśmy nieletni, do Azkabanu nas nie wsadzą. - Do Azkabanu nie - zgodził się Ernie.- Ale do Rhondy mogą. Zamilkli. Zamieniona na więzienie nieczynna mugolska kopalnia to nie Azkaban, ale też są przyjemniejsze miejsca. - Jak zamykają, to wypuszczą - mruknęła ponuro - a przynajmniej nie ma dementorów. - Światła dziennego też nie. - Bba, nic nie jest doskonałe. Zresztą i tak nie mamy wyjścia. - Fakt. Trzeba do jutra wymyślić pomagierów, dalej się zobaczy. - No... Ech, ty to masz dobrze. - Niby dlaczego? - Masz kogoś na miejscu, a ja co... Tymczasem rozmowa w pokoju wspólnym schodziła na bardzo ryzykowne tory. Piwo, gęsto wspomagane mocniejszymi trunkami, rozwiązywało języki. Czasy, kiedy szczytem osiągnięć Dolores Umbridge było zmuszenie ucznia do pisania własną krwią, wspominano niemal z rozrzewnieniem. - Cholera - pisnął półdziecinnym głosem Owen Cauldwell - wolałbym chyba Azkaban niż życie w takim syfie! Głos zupełnie nie pasował do śmiertelnie poważnych słów. Ale nikt się nie uśmiechnął. - Co wy, curva, wiecie o Azkabanie! - wypalił Smith. Było to od tygodnia najdłuższe zdanie, jakie wygłosił poza lekcją. W ciszy, która zaległa w pokoju, trzask ognia w kominku wydawał się ogłuszającym hałasem. Twarz Smitha była kredowobiała. - Nie... ja nic... ja nie mówiłem... nikt nic nie... proszę... wy... to nie jest tak... Znowu cisza. - Dobry wieczór, panie profesorze - Ernie nie dał po sobie poznać, że nie spodziewał się o tej porze spotkać Flitwicka na szkolnym korytarzu opodal pomieszczeń Hufflepuffu. A już na pewno nie stojącego jak posąg na korytarzu. Opiekun Ravenclawu zareagował dopiero na trzecie "dobry wieczór". - A dobry... dobry... dobry... - odpowiedział głucho. - W czymś pomóc, panie profesorze? - zatroszczyła się Susan. - Nie, nie... nie trzeba... idźcie do siebie... dzieci... koledzy mogą was potrzebować... Jakby nagle się ocknąwszy, zrobił trzy kroki w stronę korytarza prowadzącego do pomieszczeń swojego domu, stanął, odwrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając Erniego i Susan w stanie kompletnego osłupienia. - Co się stało? - zaniepokoił się Ernie. - Nie wiem - odparła cicho Susan. - I chyba nie chcę wiedzieć. Ale muszę. - Ty, co tam tak cicho? - zdziwił się Ernie, gdy dochodzili do drzwi pokoju wspólnego Hufflepuffu. - Cholera, faktycznie... Weszli. Wewnątrz panowała martwa cisza. Siedzący na wprost drzwi Zachariasz Smith wyglądał, jakby właśnie ogłoszono na niego wyrok dożywocia w Azkabanie. - Powiedział? - raczej stwierdziła niż zapytała Susan. Jack Peccary niemal niedostrzegalnie skinął głową. Czuła, że nawet jej nikt nic więcej nie powie. Zresztą nie była pewna, czy chce wiedzieć. Cisza. Chlupot dolewanego piwa. Jakaś ręka postawiła przy krześle Zachariasza butelkę Ognistej. - Pozwolę sobie zauważyć - rozległ się dystyngowany głos Justyna - że obraz kurwy jakich mało rysuje się coraz wyraźniej. Ernie znikł za drzwiami korytarza prowadzącego do dormitoriów. Po chwili wrócił, niosąc w jednej ręce butelkę mętnej cieczy, a w drugiej maleńki kieliszek. Usiadł obok Hanny. Nalał. Wypił. Nalał. - Co ci jest? - spytała. - Mam doła. Hanna zaniepokoiła się nie na żarty. Nieraz i nie dwa widziała Erniego w stanie, który określał mianem doła - po każdej odprawie prefektów pół nocy spędzał w pokoju wspólnym z głową na jej kolanach - nigdy jednak nie próbował owego doła zwalczyć przez metodyczne upijanie się. - Mogę pomóc? - Dobij mnie. - Kochanie, powiedz... Wypił. Nalał. - Mam doła. Ot tak, po prostu. - Chodź, serce ty moje - westchnęła Hanna. - Zachariasz, pomożesz? Zachariasz Smith nie wyglądał na odpowiedniego pomocnika - to raczej jemu samemu przydałaby się pomoc - ale wstał i wziął Erniego pod lewą rękę. Hanna zajęła się prawą. Wspólnymi siłami pomogli prefektowi opuścić lokal. - ...ale pamiętajcie - dochodził zza drzwi zachrypnięty głos Erniego - szsze ja jezdem pijany... ja jezdem prefekt i ja mam obowiązek dbać o posządek w dormitorium... - Ależ oczywiście, pamiętamy - zapewnił żarliwie Smith. - ...i pamiętajcie że wy mie połóżcie na brzuchu... i przypilnujcie szebym miał głowe poza obrysem łóżka, znaczy sie zewnątrz kotary... i mnie pod te głowe miednice postawcie... Hanna usiadła ciężko na kanapie i zapatrzyła się tępym wzrokiem w kominek. Na portrecie obok zadowolony z siebie Korneliusz Knot uśmiechał się swoim słynnym uśmiechem zawierającym maksimum protekcjonalności i minimum humoru. Wszystko przez ciebie, pomyślała. Przez ciebie będę jutro musiała przyrządzać Eliksir Oprzytomnienia. Przez ciebie zamiast normalnego faceta mam kłębek nerwów, a Zachariasz zamienił się w kompletną galaretę. Przez ciebie tu wszyscy umieramy ze strachu. Wyciągnęła różdżkę i bez namysłu wycelowała w wyszczerzone w uśmiechu górne jedynki ministra. - Perforo! Wszyscy zamarli, spoglądając to na nią, to na portret z okazałą dziurą. Zachariasz podniósł różdżkę. - Rep... - Impedimento! - rozległ się głos Justyna. - To nic nie da. Portret jest nie podłączony, ale i tak po naprawie da się sprawdzić. I nawet ustalić, z czyjej różdżki. Jest tylko jeden sposób, żeby nikt nie doniósł. Niech teraz każdy palnie w ten portret. A potem się naprawi. Ja pierwszy. Perforo! Nikogo nie trzeba było namawiać do przyłączenia się do akcji. W pięć minut później portret Korneliusza Knota przypominał dziurawe sito. Jego doprowadzenie do pierwotnego wyglądu trwało kolejne piętnaście minut. - Nie boisz się, że ktoś jednak wykapuje? - spytała cicho Susan. Zaklęcie Antykabel działało tylko na rozmowy, a tu był dowód rzeczowy. - Nie - odparł Justyn. - Bo nie da się ustalić kolejności. Hogsmeade, “Trzy Miotły”, sobota, 16 marca 1996 - Czekaj, Stan, bo już nie bardzo rozumiem – powiedziała nieco zdenerwowana Minerwa McGonagall. - Założyli Zaklęcie Bratniego Związku? - Samo się nie założyło – zauważyła profesor Sprout. - Zdolną mamy młodzież. Ale mimo to mam do ciebie żal. - O co? - zapytał Flitwick. - O ile wiem, szedłeś tam przerwać to pijaństwo. Tylko wyjechałam... i prefekci... do diabła, Macmillanowi się nie dziwię, chłopcy w tym wieku mają pstro w głowie, ale że Bones z tym nic nie zrobiła? A ty miałeś to przerwać i co... - Oni naprawdę nie mają innego wyjścia – powiedział ponuro Flitwick. - Zostawiliśmy ich samych. - Musieliśmy – powiedziała bezbarwnym głosem McGonagall i gwałtownie dopiła ledwie napoczęty kieliszek. - Wiem – odparł Flitwick. - Ale przynajmniej im nie przeszkadzajmy radzić sobie samym. I cieszmy się, że sobie umieją poradzić. - To nazywasz radzeniem sobie? - zirytowała się Sprout. - Hogwart zamienia się w melinę pijacką... - Są gorsze rzeczy od meliny pijackiej – zauważyła McGonagall. - Na przykład? - Na przykład gniazdo donosicieli – odparł Flitwick. - Mają wybór między piciem – względnie bezpiecznym, biorąc pod uwagę takie zabezpieczenia – albo życiem w strachu przed każdym kolegą miesiącami bez przerwy. Łatwiej przestać pić niż odzyskać szacunek dla siebie i zaufanie do przyjaciół. - Nie słyszałam o czymś takim, jak Zaklęcie Abstynencji – mruknęła Sprout. - Bo takiego nie ma – odparł Flitwick. - Ale jeżeli nie stracą przyjaciół, to to się unormuje w lepszych czasach. Wypijmy za lepsze czasy! Wypili. Flitwick dopełnił kieliszki pań i podniósł swój. - Natomiast zaklęcia na odbudowanie zaufania rzeczywiście nie ma – dodał. - Zdrowie naszych zdolnych prefektów! Wypili. - Stanley ma rację – powiedziała McGonagall tonem osoby, która właśnie wybiera sobie rodzaj śmierci. - Dlatego ja też z dwojga złego wolę, żeby pili. Z tym, że nie możemy w żaden sposób okazać, że to aprobujemy. - Bo nie aprobujemy – powiedziała z naciskiem Sprout. - Przynajmniej ja nie aprobuję. - Źle się wyraziłam – zgodziła się McGonagall. - Tolerujemy. Z trudem i z niesmakiem. Jako mniejsze zło. - I o tym też nie mogą wiedzieć – zasugerował Flitwick. - Niech im się zdaje, że są sprytni. Chwilę siedzieli w milczeniu. - Wydaje mi się to... jak by to elegancko powiedzieć... nie do końca uczciwe? - zauważyła Sprout zgryźliwie. - Bardzo dobrze ci się wydaje – parsknął Flitwick. - Tylko co nam to daje? - Powiem więcej – przecięła McGonagall. - To jest załgane do potęgi. To jest fatalne wyjście. Tyle, że nie ma lepszego. - Ale – dodała sarkastycznie – oczywiście jestem otwarta na dyskusję. c.d.n. Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 03.11.2006 23:04 |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 18.06.2025 04:45 |