Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Oswoić Smoka

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 17 ] ** [80.95%]
Gniot - wyrzucić [ 4 ] ** [19.05%]
Zakazane - zgłoś do moderatora [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 21
Goście nie mogą głosować 
Arthur Weasley
post 16.01.2006 01:10
Post #1 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Arthur Weasley
OSWOIĆ SMOKA

Romans dygresyjny przesiąknięty alkoholizmem i chrześcijaństwem

Betareaderzy: Minerwa, Wierzba Bijąca


Utwór jest w pełni kompatybilny z fanfiktami Minerwy “Apokryf” i “Apokryf – epilog surrealistyczny”, Idy Lowry „Inny rodzaj magii” i "Puste miejsce" oraz Toroj „Expecto Patronum”, a do pierwszego miejsca po przecinku z tekstem kanonicznym do tomu V włącznie. Są pewne niezgodności z tomem VI.
Postacie Andrei, Lucy, Alexy Toran i Sirith Lestrange pochodzące ze wspomnianych fanfiktów oraz postać Haralda Weasleya pochodząca z fanfiktów Leszka "Edukacja Toma" i "Powrót Podróżnego" zostały wprowadzone za wiedzą, zgodą i w porozumieniu z ich autorkami.
Autor stanowczo oświadcza, że wszelkie podobieństwo do osób istniejących i sytuacji zachodzących w rzeczywistości jest zamierzone.


Odcinek 1

ROZDZIAŁ PIERWSZY
w którym mężczyzna po przejściach poznaje dziewczynę bez przeszłości
i przez dwa miesiące zastanawiają się, co z tym zrobić,
potem przedziwnym zrządzeniem losu spotykają się tam,
gdzie się tego zupełnie nie spodziewali,
a całość kończy się wesołym pijaństwem


Wagon restauracyjny Hogwart Expressu, poniedziałek, 4 września 1995

- …i mi opowiada, jaka to ta miotła jest wspaniała, jakie ma bajery i przyspieszenie – opowiadała szczupła blondynka w szacie Ravenclawu czarnowłosej dziewczynie w cywilu. - To ja go wtedy pytam, co mu to daje, że miotła przyspiesza o pół sekundy szybciej, a on mi mówi, że będzie o pół sekundy rychlej na imprezie…
Rudy czarodziej w luźnej bluzie z kapturem, sączący piwo przy sąsiednim stoliku, zakrztusił się.
- Wiciostych? – zapytał. – Prawdopodobnie dziewięćdziesiątka trójka?
Dziewczyny spojrzały na niego z lekkim przestrachem w oczach.
- Skąd pan wie? – zapytała blondynka.
- Skąd wiesz? – zapytała jednocześnie czarnowłosa, odrzucając na plecy długi warkocz.
- Przeczuwam w jasnowidzeniu - uśmiechnął się.
- Dobra, a poważnie?
- Tak poważnie Wiciostych to jest dyżurna wypasiona miotła dla niedorobionych szpanerów – odparł. – Jak ktoś ma więcej kasy jak rozumu, a lubi zaszpanować, to kupuje Wiciostycha. A dziewięć trzy ma sporo różnych wodotrysków, do niczego niepotrzebnych, ale za to można o nich długo i rzewnie opowiadać pannom, które się nie znają. A prawda jest taka, że jak ktoś naprawdę umie latać, to poleci na drzwiach od stodoły, chociaż ja osobiście wolę Srebrną Strzałę niż drzwi…
- Ale na Srebrnej Strzale nie da się grać w gwinta - zauważyła czarnowłosa.
Była bardzo podobna do Jenny. Widział to. Ale z czego właściwie? Wzrost nie, kolor włosów się nie zgadza. Oczu też nie. Nieistotne. Była podobna i już.
– Latałeś na Srebrnej Strzale? - zainteresowała się.
- Powiem więcej, latam głównie na es-es dwadzieścia. A bo?
- A nic, mój brat ma Srebrną Strzałę dwudziestą i bardzo chwali, a wszyscy dookoła się dziwią…
- To na razie – przerwała blondynka. – Zostawiam was samych. Miłej rozmowy o miotłach.
- Sprzedali ci bez problemu Ognistą? – zmieniła temat, wskazując głową na kieliszek stojący na jego stole.
- Wiesz… jak ci na imię…
- Susan – wyciągnęła rękę.
Odruchowo uścisnął tak, jakby się witał z kolegą. Ku jego zdziwieniu jej uścisk nie był wiele słabszy.
- Charlie. Od jakiegoś czasu jestem pełnoletni i to chyba widać.
- Fakt, widać, na szkołę nie wyglądasz. Do Glasgow jedziesz?
- Do końca. Pracę w Hogs dostałem, na parę miesięcy, ale zawsze coś. Dwudziestkę ma i chwali, mówisz?
Susan zmarszczyła brwi. Jej rozmówca wyraźnie nie miał ochoty rozwijać tematu pracy w Hogsmeade.
Okazał natomiast żywe zainteresowanie wszystkim, co dotyczyło Hogwartu. Szczególnie interesowało go to, jak nauczyciele odnoszą się do uczniów i nawzajem. Początkowo irytowało ją to, potem jednak ze zdziwieniem zauważyła, że naprawdę słucha wszystkiego, co mu mówi. Z rzadka pozwalał sobie na oględny komentarz.
Przez głowę przemknęło jej, że może jego wcale nie obchodzi Hogwart, tylko po prostu lubi słuchać, jak ona mówi. E tam, pomyślała. Jestem mocno nieletnia. A gdyby nawet, to co mnie to obchodzi, żeby chociaż był przystojny... no bez przesady, nie taki ostatni... e tam...
- ...i tak do końca to nikt nie wie, co się stało – relacjonowała wydarzenia Turnieju Trójmagicznego. - Na bank to wiadomo tyle, że wszedł do labiryntu Potter i Diggory, i tamtych dwoje spoza szkoły, oni wrócili, a potem, za parę godzin, pojawił się znikąd Potter z ciałem Diggory'ego.
- Szkoda chłopaka – westchnął. - Z tego, co mówisz, był cholernie w porządku. Oni wszyscy tacy... zaczekaj chwilę...
- Wszyscy, znaczy Hufflepuff?
- To swoją drogą, akurat miałem na myśli Diggorych.
- Znałeś Cedrica? - zdziwiła się.
- Znałem jego brata – odparł. I siostrę. Ale luźno – dodał pospiesznie, wstając od stołu.
Pociemniało mu w oczach. Widział ich znowu. Gdzieś z oddali dobiegał głos Mike'a Birchwooda:
- ...no to już, gramy, mugol i David robią herbatę...

Było ich czterech. Od kiedy wynaleziono grę w gwinta, ludzie na pewnym poziomie dobierają się czwórkami.
Odkąd Minerwa McGonagall została wicedyrektorem, grać w gwinta wolno było tylko w pokoju wspólnym. I nie po ogłoszeniu ciszy nocnej. Uznali to za krzyczącą niesprawiedliwość. I dalej grali w gwinta gdzie się tylko dało.
W trzeciej klasie zaczął im się plątać pod nogami David. W gwinta grać nie umiał i nie zamierzał się uczyć. Ale w grze nie przeszkadzał, herbatę parzył bez protestu, grał na organkach i wykłamywał ich z kłopotów w sposób budzący ogólny podziw.
Nazwali się Tajnym Klubem Gwinta imienia Minerwy McGonagall.
Było ich pięciu.


- Co ci jest? - zaniepokoiła się.
- A nic, za szybko wstałem i zakręciło mi się w głowie – zbagatelizował.
Nie potrzebowała fałszoskopu, żeby w to nie uwierzyć. Nie wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z układem krążenia i od byle czego dostaje zawrotu głowy. Spojrzała uważniej na jego twarz. Miał oczy człowieka, który widzi testrale. Znała kilku...
- Dzień dobry, pani profesor – odezwała się, widząc podchodzącą nauczycielkę historii magii.
- A dobry, dobry – uśmiechnęła się Lucy Blair. - Charlie, można prosić na słówko?
- Zaraz wracam – rzuciła Susan. Minęła bufet i weszła do przedziału dla prefektów.
- Słuchaj – zaczęła Lucy - czy mógłbyś mi w chwili wolnej od podrywania tej nieletniej istoty…
- Nikt tu nikogo nie podrywa!
- Jassne, wam się po prostu dobrze rozmawia. Słyszałeś, że nam wsadzili do szkoły anioła stróża z Ministerstwa?
- A wiem, widziałem babę na dworcu. Ciekawe, że mnie to wcale nie dziwi.
- Wiesz coś o niej?
- Menda ostatniego rzędu, ale na szczęście głupia jak but. Ty się dziwisz, że zrobili taki ruch?
- Ja się nie dziwię. Ja się boję.
- Czego? Że masz zasraną ankietę? A kto nie ma?
- Nie to. O Harry'ego się boję. Wpakuje się w jakieś kłopoty, nawet nie zauważy kiedy.
- Może i... Na mnie jawny stróż nie robi wrażenia. Bardziej się boję tego, ile osób będzie tej zmorze donosiło po cichu. I czego mogą w tej sytuacji chcieć od Rona.
- No jestem - odezwała się Susan, pojawiając się obok Lucy. Była już w szacie Hufflepuffu z naszywką prefekta. Charlie gwizdnął cicho przez zęby.
- No proszę, jakie znajomości człowiek zawiera. I się nie pochwaliłaś?
- Czym mianowicie?
- Że jesteś prefektem.
- No i co – wzruszyła ramionami. - Różni ludzie są potrzebni – kanalarz, śmieciarz, prefekt... Tyle z tego, że teraz mnie ciągną na jakąś nasiadówę, a tak tobyśmy jeszcze mogli pogadać.
Poczuł kolejny przypływ sympatii do tej istoty, niechby i nieletniej. Większość nowo mianowanych prefektów robiła wrażenie ciężko zamroczonych ogromem własnego nowo nabytego znaczenia. Irytowało go tak samo jak zachowanie jego matki, która najwyraźniej dzieliła synów na prefektów i nieprefektów.
- Uważaj na siebie. W tym roku być prefektem w Hogwarcie to będzie żaden interes.
- Jasne. Jak to by był interes - uśmiechnęła się, ale oczy miała smutne - to jego by już dawno gobliny kupiły.
Odpowiedział jej równie smętnym uśmiechem.
- Cześć, Charlie.
- Czy…
- Pewnie, że dam znać, jak będę miała przepustkę. Tylko nie zapraszaj mnie do Madame Puddifoot. Do widzenia, pani profesor – znikła ze świstem w korytarzu.
- „Cześć, Charlie” - Lucy uniosła brwi. – Siedzicie tu godziny pół i “cześć, Charlie”. I nikt tu nikogo nie podrywał. I tak bez żadnego powodu nie przyznałeś się, kim jesteś. A świstak siedzi i zawija w te sreberka...
Trafiony, zatopiony, pomyślał. Przez chwilę chciałem być chłopakiem jadącym do Hogwartu. A przynajmniej nie być dla Susan nauczycielem. Że co? Dla Susan? Czy dla jakiejkolwiek panny? Cholibka, pomyślę o tym jutro…

Hogwart, poniedziałek, 4 września 1995 wieczorem

Pierwszego września 1983 roku dwunastoletni Charlie Weasley postanowił, że kiedyś na uczcie powitalnej zasiądzie po słusznej stronie stołu nauczycielskiego.
Czasami dziecięce marzenia się spełniają. Niestety zazwyczaj wtedy, kiedy marzy się już o czym innym. Po następnych dwunastu latach patrzył z góry na Wielką Salę i dużo by dał (jak na możliwości Weasleyów), żeby siedzieć przy którymś z wielkich stołów. Najlepiej przy tym najbliższym, z którego patrzyły na niego rozszerzone ze zdziwienia czarne oczy.
Susan Bones teoretycznie zgadzała się co prawda z Erniem Macmillanem, że jako prefektkę powinno ją żywo obchodzić to, kogo Tiara Przydziału kieruje do jej domu, ale teoria ta nie miała najmniejszego zamiaru zamienić się w praktykę. Bardziej intrygowało ją, co robi przy stole nauczycielskim poznany przez nią w pociągu właściciel Srebrnej Strzały.
- Z przykrością informuję – ogłosił Albus Dumbledore - że w tym roku nie będzie wśród nas pani profesor Hooch. Aby nie pozbawiać państwa lekcji latania, zatrudniliśmy do stycznia pana Charlesa Weasleya, w swoim czasie niezrównanego szukającego Gryffindoru...
Rudzielec wstał i ukłonił się niezgrabnie.
Od stołu Gryffindoru zerwała się burza oklasków, ale uważny obserwator zauważyłby łobuzerskie błyski w oczach bliźniaków – braci nowego nauczyciela. Dla kontrastu oklaski od stołu Slytherinu pochodziły od pojedynczych osób. Dłonie opiekuna Slytherinu niemal się nie stykały.

- Ot, proszę - zauważyła Minerwa McGonagall, patrząc na Charliego z rozbawieniem. - Ciekawe, z kim jeszcze mi przyjdzie pracować. Co jeden, to z lepszej bandy.
- Proszę?
Siedzieli w pokoju Dumbledore'a, próbując prowadzić niezobowiązującą konwersację o sprawach przyjemnych, a przynajmniej obojętnych, i nie myśleć o nowej nauczycielce, która bardzo chciała "spotkać się w małym gronie, żeby się zintegrować" i której tylko dzięki połączeniu talentów dyplomatycznych McGonagall i impertynencji Lucy Blair udało im się pozbyć, ani o przemówieniu, którego sens nie budził wątpliwości.
- Dwa lata temu przyszło mi pracować z Remusem Lupinem. Instytucji Bandy Huncwotów nie muszę ci przybliżać. Teraz z tobą. Logiczną rzeczy koleją za parę lat pojawi się tutaj twój brat. Tak przy okazji - zamierzasz reaktywować Tajny Klub Gwinta imienia Minerwy McGonagall?
Oczy Charliego przypominały wielkością talerzyki deserowe.
- Za Tajny Klub imienia Charlesa Weasleya - uśmiechnęła się opiekunka Gryffindoru, podnosząc kieliszek Napoleona.

Hogwart, środa, 6 września 1995

Młody nauczyciel wyraźnie nie miał pomysłu na przeprowadzenie lekcji na temat “Sprawy organizacyjne”. Tym bardziej przed audytorium złożonym z mieszanki piorunującej Slytherinu z Gryffindorem. Widać było gołym okiem, że urządził ją, bo takie były przepisy.
Pytania z sali także dotyczyły spraw banalnych. Jednakże w klasie dawało się wyczuć napięcie. Coś miało się stać.
Lekcja miała się skończyć za pięć minut, kiedy głos zabrał Gregory Goyle.
- Panie psorze – zapytał – czy pan ma rodzinę?
Domyślał się mniej więcej, o co chodzi i do czego rozmowa zmierza. Po sekundzie namysłu uznał za stosowne udać, że nie zrozumiał pytania.
- Mam pięciu braci i siostrę.
- Ale ja nie o tym... czy pan ma żonę albo dzieci, albo może jedno i drugie?
- Jestem nieżonaty – odparł. - I nie mam dzieci... o ile wiem.
- To może pan mieć ze mną – odezwała się głośno Pansy Parkinson.
Ślizgoni zarechotali. Z gryfońskich ławek rozległ się jęk zniechęcenia. Po chwili wszyscy ucichli, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Hermiona patrzyła na Pansy jak na wyjątkowo dokładnie rozdeptaną meduzę.
- Proszę wstać. Tak, pani, panno Parkinson.
Świeżo upieczona prefektka wstała, patrząc mu wyzywająco w oczy. Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, z dołu do góry i znowu z góry na dół.
- Z czym do gości? - prychnął. - Proszę usiąść.

Charlie czuł, że tego starcia nie przegrał. Ale musiał jakoś odreagować. Chętnie by się teraz napił, a jeszcze chętniej polatał na miotle, ale w danym momencie jedno i drugie było niemożliwe. Nargile też byłyby niezłe, ale i tego wyrobu firmy „Caterpillar i Synowie” nie miał pod ręką.
- Fred, daj papierosa – zażądał.
- Ależ panie profesorze, skądżebym miał...
- Panie Weasley, możemy i tak – uśmiechnął się. – Mogę jak porządny nauczyciel skonfiskować te fajki. Albo możesz mnie jak brat poczęstować.
- Fajek nie mam, pudło. Mam, i owszem, cygara – odparł Fred i poczęstował go.
Charlie odszedł za załom korytarza, stanął w wykuszu z oknem i zapalił.
- Palisz w szkole! – usłyszał za sobą piskliwy głos. – Jak się nazywasz?
Kątem oka dojrzał Dolores Umbridge. Zadajesz głupie pytania, to dostaniesz głupią odpowiedź, pomyślał.
- Winston Churchill! – wypalił.
Ku swemu zdumieniu usłyszał oddalające się pospiesznie kroki.

- Panie dyrektorze! – krzyknęła od progu gabinetu Dolores Umbridge.
- Koleżanko Umbridge, jestem zajęty, mam gości.
Draco Malfoy i Pansy Parkinson zesztywnieli. Reszta prefektów nieudolnie próbowała ukryć rozbawienie.
- A więc, panno Bones - ciągnął Dumbledore - pani pytanie jest sensowne, natomiast...
- Panie kolego! – przerwała Umbridge. Portrety zmarłych dyrektorów spojrzały na nią z niesmakiem. Nikt z nich nie pozwoliłby nowo zatrudnionemu nauczycielowi na taką poufałość. – Chyba to, co mam do powiedzenia, jest ważniejsze niż ci smarkacze. Dyscyplina szkolna...
- Jak właśnie mówiłem – ciągnął Dumbledore nieco głośniej – kiedy ktoś zakłócił naszą rozmowę...
Ron prychnął dziwnie. Ernie Macmillan zakrztusił się. Susan wyglądała, jakby miała się za chwilę udusić. Hermiona spojrzała na nich potępiająco, ale widać było, że i ją cała sytuacja serdecznie bawi.
- Panie kolego! Na korytarzu stwierdziłam palącego cygaro Winstona Churchilla!

Hogwart, środa, 20 września 1995

- Fred, dlaczego opowiadacie te wszystkie świństwa o Charliem? - spytała Ginny.
- Jaka trąbka? Jaka różdżka z leszczyny? - zdziwił się Fred. - Jakie świństwa?
Pojawienie się w Hogwarcie rozumnej formy życia starszej od siódmoklasistów, młodszej od Flitwicka, mniejszej od Hagrida, noszącej spodnie i przynajmniej od czasu do czasu myjącej głowę wzbudziło zrozumiałe podniecenie wśród tych uczennic, które zdążyły się już zorientować, na czym polega rozmnażanie płciowe. Co przytomniejsze uważały, że człowiek po przejściach – a ktoś, kto w wieku dwudziestu czterech lat ma czoło jak orne pole, niezawodnie jest człowiekiem po przejściach - niespecjalnie się nadaje do flirtu, ale większość pozostałych miała wielką ochotę na bliższą znajomość.
Jednakże próby zawarcia bliższej znajomości kończyły się niepowodzeniem. Nauczyciel po przejściach był zawsze chętny do pomocy, zawsze gotów udzielać dodatkowych lekcji, również po ogłoszeniu ciszy nocnej, sporo miał też do powiedzenia o opiece nad magicznymi stworzeniami, ale na tym się jego gotowość do współpracy kończyła.
W nieunikniony sposób w żeńskich dormitoriach od piątej klasy w górę do żelaznego tematu “na kogo leci Snape” doszedł drugi żelazny temat “z kim sypia Weasley”. Za podejrzaną numer jeden uchodziła Lucy Blair, zwłaszcza odkąd dwa razy widziano ich razem w “Trzech Miotlach”.
Najoczywistszym źródłem informacji wydawało się rodzeństwo młodego nauczyciela. Ginny raczej unikala tematu, Ron potrafił długo i szeroko opowiadać o przygodach brata ze smokami, a przede wszystkim o tym, jak świetnie lata na miotle – czyli o tym, co jego rozmówczynie interesowało najmniej. Natomiast bliźniacy zawsze byli chętni do rozmów o tym, co chciały wiedzieć, i gotowi opowiedzieć im to, co spodziewały się usłyszeć. Charlie byłby mocno zdziwiony, gdyby usłyszał, jakim ogierem okazuje się w opowiadaniach swoich braci.
- Jak mi Mandy Brocklehurst opowiedziała, coście jej nagadali, to myślałam, że się pod ziemię zapadnę – warczała Ginny. - Myślałby kto, że zaliczył tych dziewczyn nie wiadomo ile, wszystko co ma mufkę, to zdobycz do kolekcji... przecież wiecie, że to nieprawda!
- Głupia jesteś, moja siostro – oświadczył stanowczo Fred. - Nieważne, jaki towar jest, ważne, na jaki czekają klienci. Singla w tym wieku bez doświadczeń ciężko sprzedać. A tu jest od groma panienek, które polecą na twardego faceta po przejściach i z doświadczeniem, na jakiego Charlie zresztą wygląda, ale nie na taką romantyczną pierdołę, jaką on po cichu jest, jasssne?
- Super, ale po ghula chcecie go, jak to określiłeś, sprzedać?
- Widzisz, siostrzyczko – odparł Fred – cholernie nie lubimy czytać znajomych nazwisk na drzewach.
- Ekstra, ale co ma jedno z drugim?
- Ależ to proste jak schemat ideowy siekiery – uśmiechnął się Fred. - Świruje z tymi smokami coraz bardziej, kiedyś się natnie i zamiast brata będziemy mieć kupkę popiołu. Chyba że się wcześniej po pijaku zabije na miotle po jakimś kretyńskim zakładzie. A wszystko przez to, że jest niewyżyty.
Ginny wzniosła oczy ku niebu. Pomyślała, że jednak fajnie byc chłopakiem. Dla nich świat jest taki prosty.
- By se znalazł kobitę, toby był spokój. A że sam sobie nie znajdzie, to trzeba je na niego napuścić.

- Wiesz, Fred – powiedział Lee Jordan przy kolacji – jestem doprawdy wzruszony waszą troską o braciszka.
Gdyby Fred nie znał Lee od sześciu lat, prawdopodobnie wziąłby to za dobrą monetę.
- Wiesz, jak się nazywa taki, co podsłuchu-je? – warknął.
- Wiem, jak się nazywa taki, co prowadzi takie rozmowy pełnym głosem w pokoju wspólnym – odciął się Lee. - Kretyn. A swoją drogą naprawdę myślisz, że jak se znajdzie babę, to przestanie latać? A przynajmniej tak świrować?
- Nie mam pojęcia – odparł szczerze Fred. - Nigdy nie miałem z nim dobrego kontaktu. Był taki ojcowski, że wyrzygać się można, gorszy od Billa. Ale założę się o każde pieniądze, że jak się ożeni, a jeszcze jak mu się dzieci urodzą, to mama będzie tak zaabsorbowana najpierw ślubem, potem synową, a na końcu, daj Boże jak najszybciej, wnukami, że przestanie pchać nos w moje sprawy.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
- A poza tym – dodał George – lepiej niech go uważają za dziwkarza niż za pedała.

c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 04.09.2006 10:47
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Arthur Weasley
post 09.06.2006 16:39
Post #2 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 13

Hogwart , sobota/niedziela, 11/12 maja 1996


Zegar na Północnej Wieży wybił północ.
Susan Bones zamknęła zaczytany tom z ledwo czytelnym tytułem na okładce Historia Zjednoczonego Brytyjskiego Królestwa (czarodziejów) - Krótki kurs. Zdecydowanie wolała się uczyć z tego prostego niezbędnika prostej wiedzy dla prostych ludzi, skądinąd źródła traumatycznych wspomnień jej matki, niż z opasłych tomiszcz zalecanych przez Binnsa czy też nieco szczuplejszych, ale za to trudniejszych w przyswojeniu ksiąg preferowanych przez Lucy Blair. Dla kogoś, kto nie wiązał swojej przyszłości z historią magii ani nie zamierzał skończyć szkoły ze średnią 5,0, wiedza zawarta w Krótkim kursie była aż nadto wystarczająca. Trzeba było jedynie krytycznie podejść do niektórych rozdziałów, zwłaszcza osławionego Najazdu mugolskich jaśnie panów na Zjednoczone Królestwo.
- Dobranoc, misiu - szepnęła, przytulając się do kołdry.
Może znowu jej się przyśni? Śnił jej się chyba co drugą noc. Zupełnie zwyczajnie wchodził drzwiami, teleportował się, wyłaził z kominka, przylatywał na hipogryfie, wywalał główną bramę małym czołgiem, ale zawsze przybywał, żeby ją zabrać. Porwać do świata, w którym ludzie mówią to, co myślą, i nic im za to nie grozi.
Sen nie przychodził. Wstała i z dna kufra wyciągnęła małe kremowe. Dwa, dla pewności.
- Twoje zdrowie, Rudy - westchnęła.
Ładnie, ładnie, mruknął zgryźliwie cichy głos. Na kłopoty z zaśnięciem browarek. Ileż to, jeśli wolno spytać, szanowna pani liczy sobie wiosen? Od miesiąca szesnaście?
Sen przyszedł. Ale nie taki, jak chciała.

Szła środkiem Pokątnej. Lato, żar lał się z nieba, był środek dnia, ale ludzi na ulicy niewielu. Połowa sklepów była zamknięta, drzwi opieczętowane. Wszędzie wisiały niezrozumiałe transparenty - każde słowo z osobna rozumiała, ale razem wziąwszy sensu pojąć nie mogła.
Z bocznej uliczki wyszli dwaj czarodzieje w brązowych szatach z jakimś dziwnym znakiem prowadzący trzeciego, bladego jak ściana, omotanego magicznymi więzami, ubranego w luźną mugolską bluzę z kapturem...
- Charlie! - próbowała krzyknąć. Nie mogła. Z szeroko otwartych ust nie wydobywał się żaden dźwięk
.

Leżała na swoim łóżku, ciężko łapiąc powietrze. Ktoś się nad nią pochylał.
- Kto mnie wzywał, czego chciał? - zapytał scenicznym szeptem, całując ją w czoło.
Strach znikł, ale dalej nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Sorki za tego Afaniusa. Zaraz go zdejmę, tylko nie krzycz. Eloquens!
- Co ty tu... - zaczęła. Położył palec na ustach.
- Ubieraj się - przerwał jej. - Idziemy na imprezę.
- To niemożliwe - zamruczała - przecież to były tylko dwa piwa... ty mi się tylko śnisz... jesteś w Rumunii...
- Jestem w Szkocji - odparł stanowczo. - A za dwie godziny, albo jak wolisz pięć godzin temu, będę na Rusi Zakarpackiej na weselu kumpla. W twoim towarzystwie, tylko, do jasnego dementora, przestań się dziwić, nie ma czasu, potem się zdziwisz. Wskakuj w kombinezon i weź jakieś ciuchy, żeby się przebrać stosownie do okoliczności.
- Odpada - oprzytomniała nagle. - Nigdzie nie idę. Nie mam się w co ubrać.
- Ty głupia kobieto! - prychnął, kręcąc głową z szerokim uśmiechem.- W wyjściówce pójdziesz i też będzie dobrze!
- Co to, to nie - odparła. Jeszcze czego, w szkolnej szacie na wesele. Wymyślić coś takiego, to naprawdę trzeba być mężczyzną. - Trza być w butach na weselu.
Nie była jakąś nawiedzoną Gryfonką, żeby w piątej klasie nie mieć żadnych cywilnych ciuchów.
Wyciągnęła z kufra szatę kupioną zawczasu na wesele brata. Brat miał się co prawda żenić w wakacje, ale w Hogsmeade można się było przy odrobinie inwencji ubrać nie gorzej niż na Pokątnej, a za to trzy razy taniej. I tak nikt ze szkoły ani z rodziny jej na tej imprezie teraz nie zobaczy.
Na włożenie kombinezonu wystarczyła jej minuta.
- Możemy iść - powiedziała, zapinając buty - ale właściwie dokąd?
- Na razie do starego Glasgow, za dwie godziny mamy naszykowany świstoklik do Użhorodu. Gotowa?
- Chryste Panie, to naprawdę...
- Nie mów do mnie Chryste Panie, bo mnie to peszy.
- Jak ty do mnie mówisz "święta Felicyto i Perpetuo", to jest dobrze?
- Mniejsza o to. Gotowa?
- Zaraz.. - zamrugała oczami - jak ty tu wszedłeś, te drzwi były zablokowane, faceci nie...
- Nauczyciele mieli podane zaklęcia, a nikt ich jakoś przez te trzy miesiące nie zmienił.
W pokoju wspólnym panowała cisza. Na fotelu przy kominku pochrapywała Hanna Abbott, przytulona do Erniego Macmillana.
- I tyle pożytku z tych zaklęć - skomentował Charlie szeptem, który słychać było chyba w wieży Gryffindoru.
Ernie podniósł głowę, nie otwierając oczu.
- Oczywiście, oczywiście - powiedział - to samo chciałem w tej chwili powiedzieć, kochanie.
- Nie zablokowali drzwi? - zdziwiła się Susan w hallu wejściowym, gdy Charlie otworzył drzwi zwykłą Alohomorą.
- Co człowiek zablokował, człowiek odblokuje - odparł. – Accio motor!
Susan widziała w życiu parę motocykli, ale to, co wyjechało z wysokich traw, było do nich mało podobne. Wielka, topornie wyglądająca konstrukcja z silnikiem na wierzchu, bez jakichkolwiek osłon, za to z dwoma siodełkami przypominającymi rowerowe, z których tylne znajdowało się chyba o stopę wyżej od przedniego.
- Wsiadaj i trzymaj się mnie mocno.
- Pojedziemy?
- Polecimy. Trzymaj się, mówię ci.
Usiadł na przednim siodełku i kopnął rozrusznik. Silnik zawarczał i umilkł.
- Ech, ruskie sprzęty, jacy ludzie, takie maszyny, twarde i odporne, ale jak trzy razy nie kopniesz, to nie zrozumie...
Susan milczała. Nieraz już przed spotkaniem z Charliem obiecywała sobie niczemu się w jego wykonaniu nie dziwić, ale nigdy nie wytrwała w tym postanowieniu dłużej niż pół godziny.

Już po pierwszej minucie lotu zrozumiała, że jeżeli Charlie mówi "trzymaj się mocno", to należy to traktować dosłownie. Leciał tuż nad dachami, w ostatniej chwili omijając dzwonnice i wieże kościołów, po czym, wyleciawszy nad morze, obniżył lot jeszcze bardziej.
Wspominał kiedyś, że nad morzem najlepiej lecieć na wysokości trzydziestu stóp, bo wtedy nie wpada się w zasięg mugolskich radarów, ale nigdy nie spodziewała się, że uzna za stosowne jej to zademonstrować w praktyce. W dodatku nad morzem tak wzburzonym, że bryzgi wody chlapały na nich.
- A teraz trzymaj się naprawdę mocno! - zażądał, dolatując do skał wysokiego brzegu.
Zamknęła oczy. Poczuła, że leży na plecach, wsparta czymś od tyłu - prawdopodobnie jakimś zaklęciem - a dwieście funtów Charliego leży na niej.
Ciężar zelżał. Otworzyła oczy. Gdzieś w dole migało jezioro świateł.
- Glasgow! - ryknął Charlie, przekrzykując warkot silnika. - Schodzimy!
- Ale błagam, misiu, już bez takich akcji! - krzyknęła mu w ucho.
- Bez. To znaczy muszę zrobić małą śrubkę, żeby nie zniżać się nad mugolskim terenem. Delikatnie, obiecuję.
Rzeczywiście, dotrzymał słowa. Leciał ostrożnie. Przynajmniej jak na niego.
Silnik ucichł. Lecieli po coraz ciaśniejszej spirali. Co chwilę Charlie wykonywał nerwowy ruch kierownicą, jakby znajdowali się wewnątrz niewidzialnego leja, a on unikał zderzenia z jego ścianą.
Z wieży ratusza wystrzeliła czerwona smuga. Potem druga. I trzecia.
- Piętnaście po jedenastej - powiedział Charlie. - Wszystko się zgadza.
- Skąd wiesz, że akurat piętnaście po jedenastej?
- Trzy czerwone smugi - odparł. - Kwadrans po nieparzystej.
- Zaraz, czekaj, jak to jest wesele, to my tam na sam koniec dotrzemy?
- Spokojnie, nie przejmuj się...
Ciśnienie powietrza zatykało jej uszy, kręciło jej się w głowie. W końcu wylądowali w kawiarnianym ogrodzie. Towarzystwo przy stolikach ostentacyjnie nie zwróciło uwagi na dwoje ludzi lądujących obok na latającym motocyklu i siadających przy jedynym wolnym stoliku.
Charlie wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak duży mugolski budzik
- Wiesz, co to jest?
- No nie powiedz, że zmieniacz czasu?
- Owszem.
Przez chwilę kręcił różnymi pokrętłami z tyłu budzika. Otoczył ich dym. Kiedy opadł, okazało się, że siedzą przy tym samym stoliku, ale jest jasno, a przy sąsiednich stolikach siedzi sporo gości, którzy nie zwracają na nich uwagi.
Charlie strzelił palcami.
- Herr Ober - mruknął.
Nad stolikiem wykwitł spory znak zapytania.
- Też jakiś ruski wynalazek? - zainteresowała się Susan. - Bez różdżki?
- Ano bez. Jest opracowanych parę użytecznych zaklęć.
- Wygodny patent.
- Życiowa konieczność. W wielu lokalach przy wejściu odbierają różdżki. Tak na wszelki wypadek. Rusini dobrzy ludzie, ale trochę nerwowi...
Jak spod ziemi wyrosła kelnerka.
- Pan uważa? - zwróciła się do niego.
- Dwie kawy - odparł. - Może zapłacę teraz?
Susan była nieco zdetonowana.
- W ogóle na mnie nie zwróciła uwagi!
- Tu jest Szkocja - odpowiedział.
- Byłam kiedyś z rodzicami w Szkocji i było inaczej...
- W mugolskiej może. Szkoccy czarodzieje tak mają. W lokalu, jak przychodzi para, kelner rozmawia z mężczyzną. Na Rusi jest jeszcze zabawniej, jak przychodzi parę osób, to kelner pyta, kto tu dowodzi, i przyjmuje od niego zamówienie dla wszystkich... mniejsza o to. Jest wpół do piątej, o piątej dwadzieścia mamy świstoklik do Użhorodu.
- A dalej jak?
- Też na motorze.
- Dobrze, ale przepraszam na chwilę... - wstała i znikła za najbliższymi drzwiami.
Kiedy wracała, Charlie właśnie ściskał rękę potężnie zbudowanemu mężczyźnie w czarnym garniturze i popielatej koszuli z białym kołnierzykiem. Ze zdziwieniem rozpoznała w nim księdza, który wygłosił kazanie na jedynej katolickiej mszy, na jakiej była w Hogwarcie.
Ksiądz wyszedł, a Charlie krztusił się ze śmiechu.
- Co się stało? - zainteresowała się.
- A nic, na odchodnym stwierdził "Idę do domu i niech nikt się nie waży mnie budzić. To znaczy owszem, można mnie obudzić, ale tylko w przypadku zniesienia celibatu".
- A tak w ogóle to skąd wy się znacie? Ten ksiądz kiedyś miał kazanie w Hogwarcie, ale to już po twoim wyjeździe. Cudzoziemiec chyba.
- A znamy się. Główny duszpasterz polskich czarodziejów.

Charlie wyłączył silnik. Słychać było tylko szum wiatru. Obniżali się łagodnie, po spirali, do widocznej w dole szerokiej górskiej doliny.
Kiedy znaleźli się poniżej otaczających grzbietów, wiatr ucichł. Cisza dzwoniła w uszach. Księżyc wydobywał z ciemności widmowe, niemal przezroczyste zarysy domów i obejść. Przed niektórymi stały nietknięte krzyże i kapliczki, przeraźliwie realne na tle widm domów.
- Co to jest? - spytała zdetonowana. - Cmentarz? Wieś duchów?
- Raczej duch wsi - odparł. - Tu była mugolska wieś, ale inni mugole ją spalili, mieszkańców wywieźli na drugi koniec kraju. Lądujemy, jest zwyczaj, że się nad takimi miejscami nie lata.
Jeszcze nieraz miała się tej nocy przekonać, że znalazła się w miejscu, w którym "pryniato" albo "ne pryniato"(1) jest ostatecznym argumentem.
Pomiędzy widmowymi zarysami chat lądowali czarodzieje. Uwagi Susan nie uszło, że niewielu przylatuje na miotłach. Najpopularniejszym sprzętem latającym były różnego rodzaju kotły i beczki, sporo też młodych ludzi, którzy zdawali się łagodnie acz chybotliwie szybować bez użycia jakiegokolwiek sprzętu latającego.
- On lewituje? - spytała, wskazując Charliemu jednego z nich.
- Niezupełnie - uśmiechnął się. - Leci na pogrzebaczu. Może się nie zabije...
Nie zabił się, ale przy lądowaniu przekoziołkował kilka razy. Najwyraźniej nikt nie zwrócił na to uwagi. Chłopak wstał, podciągnął absurdalnie szerokie spodnie i wyciągnął z sakwy szatę.
Obok cerkwi zaś... zaraz, co to jest?
- No widzisz? - trącił ją w bok. - Nie mówiłem, że jak ktoś umie, to i na drzwiach od stodoły poleci?
Widziała kilka razy drzwi od stodoły, ale żadne nie były prostokątem pancernej blachy o wymiarach trzydzieści stóp na czterdzieści, jak obiekt, który właśnie opadł na trawę przy płocie okalającym widmo cerkwi, przywożąc chyba z setkę czarodziejów różnej płci i wieku. Wprawne oko zauważyłoby nieco zatarty, ale wciąż czytelny napis głoszący, że ongiś drzwi te stanowiły własność kołchozu „Czerwone Mleko”.
- Łokomotor worota!
Wiekowy acz krzepko wyglądający czarodziej wywijał różdżką, aż drzwi ułożyły się przy samej cerkwi.
- Sława Bihu! - pozdrowił ich.
- Sława na wiki! - odpowiedział wesoło Charlie.
- Na wesilia?
- A kudy?
- Prawda... Ce twoja żina? - zainteresował się staruszek.
- Frairka.
- Widkida?
- Iz Anglii, ne razumieje po ruski.
- Dobre, szczo ja maju Mowne Ziele...(2)
- Co on mówi? - spytała Susan.
- A nic, taka wymiana grzeczności, a skąd, a po co, a kto to, krótko rozmawialiśmy, bo się trochę spieszymy.
- To było krótko?
- Oczywiście, nawet go nie spytałem o zdrowie żony, dzieci i wnuków.
Wkrótce przekonała się, że jeśli nawet Charlie przesadził, nazywając tamto powitanie krótkim, to niewiele. Co chwila spotykali ludzi, którzy witali się z Charliem nie tyle jak ze starym znajomym, co jak z dawno nie widzianym bratem. Przynajmniej tak początkowo odbierała gesty ludzi biorących go w ramiona. Stopniowo zauważyła, że takie powitanie jest tu bardziej oczywiste niż w Anglii podanie ręki.
Z większością z nich wymieniał po parę zdań. Wkrótce zaczęła po intonacji zgadywać, że powinna się uśmiechnąć i ukłonić, co też robiła.
Za kolejnym zakrętem ujrzeli kilku czarodziejów, którzy najwyraźniej uznali za stosowne zacząć wesele jeszcze przed ślubem. Siedzieli przy drodze i śpiewali, obok zaś stał pokaźnych rozmiarów dzban.
Jaworzyna górom się kłania,
Spod obło...

zaczęli.
Jak na komendę kilkanaście osób przechodzących najbliżej wyrwało różdżki. Charlie również.
- Drętwota!
- Co to było? - zainteresowała się.
- To była taka piosenka-zaklęcie. Sprowadza deszcz. Nawet w wykonaniu mugoli, a co dopiero czarodziejów.
- I co, nie ma na to przeciwzaklęcia?
- Teoretycznie jest. Inna piosenka. Ale praktycznie to ona zatrzymała porządny deszcz raz, parę lat temu we Lwowie. Co prawda śpiewali ją głównie mugole, ale razem było ze trzysta tysięcy osób, a zaintonował ją czarodziej klasy Dumbla. No, jesteśmy na miejscu.
Susan zdziwiła się nieco. Spodziewała się, że ślub będzie w cerkwi, a nie w lesie.
W lesie, w którym w dodatku na korze drzew widać twarze.
- Mówiłeś, że idziemy na wesele, a to jest...
- Cmentarz - zgodził się. - Cmentarz, na którym leży rodzina pana młodego. I pod ich drzewem będzie ślub.
Pod drzewami stało dobre parę setek czarodziejów ze świecami w rękach.
- Chyba się spóźniliśmy - szepnęła Susan.
- Trochę, ale niedużo. Dopiero rozpalają ogień. To znaczy oni się tu modlą i śpiewają pewnie od dwóch godzin, ale samego ślubu jeszcze nie było.
Horiła sosna, pałała - zaczęli śpiewać czarodzieje.
Pieśń ciągnęła się długo, a te same słowa powtarzano po trzy razy i nawet Susan zaczęła je powtarzać, nie rozumiejąc.

...ej kosy, kosy wy moi,
Dołho służyły wy meni,
Dołho służyły wy meni...


- O czym to było? - spytała.
- Zdziwię cię: o warkoczach. Że długo służyły, a teraz się schowają... zresztą zobaczysz przy ślubie.
- Ale zaraz, widziałam i młode dziewczyny bez warkoczy, i kobiety z dziećmi bez nakrycia głowy...
- Ale do ślubu każda idzie z warkoczami.
- A jak się wcześniej krótko strzygła?
- To zapuszcza. Tutejszym kobietom szybko rosną. I wyszło tak, że długie warkocze to jest atrybut dziewczyny od dawna i trwale zajętej...
- I oczywiście zupełnie przypadkiem zapomniałeś mi o tym powiedzieć?
- Czekaj, nie rozumiem?
- Nie chodziło ci aby o to, żeby było widać, że jestem, jak to określiłeś, trwale zajęta?
- A owszem, chodziło. I, tak mimochodem, że ja jestem trwale zajęty. To źle?
Zamyśliła się. Właściwie nie... właściwie przecież tego chciała, ściągając go do Hogsmeade, chciała, żeby wszyscy widzieli, że jest jej i nikomu go nie odda - i żeby nikt nie robił planów związanych z nią.
Nad głową popa i nowożeńców na tle drzew pojawił się obraz. Brodaty święty w nakryciu głowy przypominającym koronę. Po obu stronach zaczęły się pojawiać kolejne, mniejsze obrazy, w trzech rzędach. Susan ze zdziwieniem zauważyła, że mocno to przypomina kaplicę Hogwartu w czasie katolickiej mszy.
- Takie same obrazy jak u katolików? – zdziwiła się.
- A bo?
- A bo jak byłam w Hogwarcie na katolickiej mszy, to też były trzy rzędy obrazów, i taki święty pośrodku i w ogóle.
- To w Hogwarcie są takie same jak u prawosławnych – odparł Charlie. – Malarz, który urządzał kaplicę na potrzeby katolików, był unitą, znaczy... no mniejsza o to, co to znaczy, są tacy katolicy, co mają kościoły urządzone jak cerkwie. I cerkiewne obrzędy też.
Czarodzieje stojący na przedzie odpalili świece od ogniska. Susan wyciągnęła różdżkę i przytknęła do świecy.
- Schowaj to! - syknął Charlie. - Nie ma zwyczaju. Odpal ode mnie albo od jakiejś kobiety.
Spojrzała na niego zdziwiona, ale schowała różdżkę. Odpaliwszy w chwilę później swoją świecę od świecy Charliego, chciała podać ogień sąsiadowi. Ten spojrzał przerażony na nią, jeszcze bardziej przerażonym spojrzeniem obrzucił Charliego i pospiesznie odpalił świecę od czarownicy stojącej po jego drugiej stronie.
Nic nie rozumiem, pomyślała. Ale może nie muszę...
Kręciło jej się w głowie. Dym z setek woskowych świec miał w tym swój udział, ale to nie tłumaczyło wszystkiego. Godzinę temu leżała w swoim łóżku w Hogwarcie i próbowała nie myśleć o tym, jak, będąc prefektem, nie zostać świnią ani męczennikiem. Teraz stała w nocy na cmentarzu wśród tłumu ludzi mówiących dziwnym językiem i przyglądających jej się bardzo uważnie. Wielu z nich przywitało się z Charliem jak ze starym znajomym, więc nie dziwiła się, że jej się przyglądają, zwłaszcza że jej strój był - dlaczego on jej nie uprzedził? - nieco zbyt śmiały w porównaniu z tym, co miały na sobie inne dziewczyny.
Charlie próbował tłumaczyć kolejne pieśni. Uciszyła go. Wolała słuchać nie rozumiejąc.
- Będzie kazanie, to mi przetłumaczysz.

Drodzy moi!
Są trzy rzeczy, które potrafi każdy idiota. Znacie to?

Susan przemknęło przez głowę, że Charlie prawdopodobnie tłumaczy swoimi słowami.
Znacie? To posłuchajcie. Te trzy rzeczy to: drogo kupić, tanio sprzedać, źle się ożenić. Z tych trzech trzecią najłatwiej zrobić niechcący. I najtrudniej naprawić. Jeśli drogo kupiłeś, tanio sprzedałeś – to może się odkujesz. Coś się uda tanio kupić, coś innego drogo sprzedać – i wyjdziesz na swoje. Ale kto się źle ożeni, już tego nie odkręci. Już nigdy nie będzie kawalerem ani panną. Kiedy Dmytro i Oksana przyszli do mojego biura, niewątpliwie rzuciła im się w oczy tabliczka „Po odejściu od ołtarza reklamacji nie uwzględnia się”. Rozbawiło ich to bardzo, widziałem w ich oczach pytanie: a co ja bym tu miał, czy miała reklamować?
Ale, drodzy moi, nie tylko ten źle się żeni, kto wybiera złą osobę, albo kto poślubia osobę, której nie kocha czy która nie kocha jego. Bywa i tak, że się pobierają ludzie stworzeni dla siebie, a małżeństwo jest złe. Bo, kochani, ludzie ciągle zakochu-ją się w sobie – to żadna sztuka. Potem trzeba na to uczucie chuchać, dmuchać, pielęgnować, bo to ma starczyć na, daj wam Boże jak najdłuższe życie, na dziesiątki lat. Inaczej najlepsze uczucie, jakie może być między ludźmi, może się przerodzić w najgorsze. Wiecie, co jest najgorsze ze wszystkiego, co może być między ludźmi? – zawiesił na chwilę głos. – Nie, nie macie racji. To wcale nie jest nienawiść. Jeżeli cię nienawidzę, jesteś dla mnie kimś. Jesteś osobą. Jesteś godny mojej uwagi. Ja coś do ciebie czuję. Od nienawiści do miłości nie jest wiele dalej niż od miłości do nienawiści. Najgorsza, moi drodzy, jest obojętność.
Kiedyś widziałem pijanego czarodzieja dyskutującego z magicznym artefaktem. Stał przed drzwiami prowadzącymi na ulicę czarodziejów w Paryżu i próbował z nimi rozmawiać. Drzwi otwierały się same, kiedy zbliżał się do nich czarodziej, a zamykały, gdy odchodził. On podszedł, drzwi się otworzyły. Zdziwił się, cofnął o krok. Drzwi się zamknęły. Tak podchodził, odchodził i próbował rozmawiać z tym kimś, kto te drzwi otwiera i zamyka. Potem mu zaczął wymyślać, a na koniec niemal płakał, krzycząc „W mordę nie dasz, wódki nie postawisz, tylko umiesz patrzeć i te drzwi otwierać!”
Ja też mu w mordę nie dałem, ani wódki nie postawiłem. Ani nie zrobiłem tego, o czym tak naprawdę mówił – nie zatrzymałem się, nie zagadałem. Poszedłem dalej. Bo się spieszyłem. Bardzo się tego wstydzę. Bo nie dałem mu tego, czego rozpaczliwie potrzebował, a co mogłem dać. Tylko musiałbym go zauważyć.
Kochani, wielu z nas wobec bliskiej osoby – męża, żony, dziecka – postępuje jak ten artefakt. Wykonujemy swoje obowiązki i dziwimy się, o co chodzi? Ugotowałam obiad obiad? Ugotowałam. Przyniosłem pieniądze na życie? Przyniosłem. No to o co chodzi?
O drobiazgi, kochani. Bardzo często o drobiazgi. Nie przypadkowo wybrałem Ewangelię, której fragment jeszcze raz przytoczę: Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. A należało i jedno czynić, i drugiego nie zaniedbywać.
Jedno i drugie, kochani. Wszyscy wypominają faryzeuszom, że zajęci drobiazgami zapomnieli o sprawach wielkich. Ale to nie znaczy, że należy zapominać o drobiazgach. To jest pułapka i na mężczyzn, i na kobiety. I ja w nią kiedyś wpadłem. Kiedy zwierzyłem się przyjacielowi, że jakoś ostatnio źle mi się układa z żoną, zapytał, czy ją kocham. Oczywiście, mówię, co za pytanie? A on na to: a kiedy jej to ostatnio mówiłeś? Osłupiałem. Przecież powiedziałem, jak jej się oświadczałem, podtrzymałem przy ślubie, gdyby coś się zmieniło, tobym powiedział!
Trzeba o tym mówić. Za chwilę przysięgniecie sobie miłość, wierność i uczciwość. Nie ma przysięgi, że będziecie dla siebie mili. Ale bądźcie. Kochacie się? Mówcie to sobie. Lubicie się? Okazujcie to sobie. Jedni mówią: ślub to moment, od którego mężczyzna przestaje przynosić kobiecie kwiaty, a zaczyna jarzyny. Drudzy mówią: bo przed ślubem kobieta wygląda jak kwiat, a po ślubie jak jarzyna. No i po co? Przynoś jej dalej kwiaty. Wyglądaj dalej jak kwiat, a nie jak jarzyna. Nie narażajcie się nawzajem na pokusy. Jeśli będziesz jej przynosił jarzyny, narażasz ją na pokusy ze strony tych, którzy przynoszą kwiaty. Jeżeli będziesz wyglądała jak jarzyna, nie miej pretensji, że się ogląda za tą, która wygląda jak kwiat.
Napisał sobie na biurku pewien mugolski polityk:
Gospodarka, idioto, gospodarka! A ja wam dziś mówię – wypiszcie sobie nie na biurku, lecz w głowach: Drobiazgi, człowieku, drobiazgi!
I będzie dobrze. Nie ma się co denerwować. Nie wy pierwsi wstępujecie w związek małżeński. Miliony par przed wami zdecydowało się na ten krok. I miliony zdecydują się po was. Małżeństwo jak wino – dla ludzi, ale dla mądrych.

Pop zamilkł na chwilę, rozejrzał się po obecnych. Uśmiechnął się.
- Podnimajsia, raboczyj narod!(3)
Susan nie musiała rozumieć słów, by z reakcji zgromadzonych wywnioskować, że słowa popa nie pochodziły z mszału.
Czarodzieje wstali, kierując różdżki w stronę pary młodej. Dookoła pary młodej, świadków i popa pojawiła się gęstniejąca mgła. Widać było, jak młodzi stoją oparci prawymi rękami o pień i coś mówią.
Wieńce zetknęły się i stopniowo zamieniły w jeden duży.
Pieśń umilkła, obłok znikł. Znikły też warkocze panny młodej, a pojawił się rzeczywiście biały welon.
- Pocełuj twiju żinu! - zawołał pop. Pan młody wykonał polecenie najlepiej jak umiał.
- Mazełtow! Mazełtow! - krzyknęli wierni, wyciągając różdżki. – Accio wino!
Nie wiadomo skąd nadlatywały maleńkie kieliszki z czerwonym winem. Do nich również. Rusini przepijali do sąsiadów. Charlie również nadpił kieliszek sąsiadki z prawej strony, a swój podał do nadpicia Susan. Po kłopotach ze świecą nie była pewna, co zrobić, ale po krótkim namyśle podała swój kieliszek sąsiadowi z lewej.
- Co zrobić z kieliszkiem? - zapytała.
- Wypij, rzuć na ziemię i rozdepcz obcasem - odpowiedział.
W pierwszej chwili myślała, że żartował, ale rozejrzawszy się, zauważyła, że wszyscy tak właśnie robią.
- Dlaczego tamci nie używają różdżek? - spytała, wskazując na grupę brodatych mężczyzn i czarno ubranych kobiet.
- Bo są mugolami – odpowiedział Charlie.
- Jak to? Tutaj?
- Żydzi – wyjaśnił. – Za Grindewalda, jak tutaj po mugolskiej stronie mordowano Żydów jak leci, na Zakarpaciu żydowscy czarodzieje ściągali swoich mugolskich krewnych do naszego świata. Zakarpackie Ministerstwo stwierdziło, że chrzani konwencję o tajności. A potem okazało się, że ci Żydzi nie mają dokąd wracać. To zostali. Żyją wśród czarodziejów, żenią się między sobą albo mieszają z czarodziejami i jakoś tam funkcjonują. Zresztą ten obrzęd z kieliszkami jest właśnie żydowski...
Drzewa zaszumiały, zrazu cicho, potem coraz głośniej, choć w dole nie czuło się wiatru. Szum liści zagłuszył gwar głosów, potem stopniowo wszystko ucichło. W ciszy rozległa się pieśń. (4)

Z Bogiem bądźcie, aż się zejdziem znów,
Niech on was swą radą wodzi,
Od wszelkiego zła odgrodzi...


Nowożeńcy wraz ze świadkami odwrócili się i odeszli od ołtarza. Goście rozstąpili się, śpiewając dalej.

...aż się zejdziem znów,
Niech skrzydłami was okrywa,
Niech na niczym wam nie zbywa...


Młodzi przeszli przez śpiewający szpaler i odeszli między drzewa.

...aż zejdziemy się u Zbawcy stóp,
Aż się znów, zejdziem znów,
Aż u Zbawcy stóp się zejdziem znów.


- To już? - zdziwiła się Susan.
Charlie zakrztusił się.
- Pewnie, że nie. Dopiero się zaczyna.
Po raz co najmniej dziesiąty od wylotu z Hogwartu postanowiła nie zadawać zbędnych pytań. Zresztą Charlie nie czekał na pytanie.
- Idą na miejsce wesela. Jak tam przyjdziemy, będą nas witać jako małżeństwo. Nas to nas, ale rodziców obu stron również. Że to od teraz oni są na swoim, a rodzice są ich wspólnymi gośćmi.

- Wona ne razumieje...
Powtarzał to już chyba dwudziesty raz. Znał wielu gości tego wesela, a oni, przyzwyczajeni, że on zna ich język całkiem nieźle, instynktownie spodziewali się tego samego po jego dziewczynie.
- Ne razumieje? - zafrasował się sąsiad. - Poczekaj, pidu do Mykoły, won maje Mowne Zilia...(5)
Po chwili wrócił, niosąc potężną fajkę wodną i jakieś zawiniątko.
Ułożył na palniku zawartość zawiniątka, wysypał na nie kilka węgli i owinął wszystko razem rulonem czegoś, co przypominało cienką smoczą skórę.
- Incendio!
Z rulonu wydobył się łagodny obłoczek dymu.
- Co to jest? - spytała.
- Mowne Ziele - wyjaśnił Charlie. - Od tego starika, z którym rozmawiałem we wsi. Jak z nami zapalisz, to co prawda dalej nie będziesz rozumiała po rusku, ale będziesz mogła razem z nami śpiewać. Zawsze coś.
- Dawaj, zakurim! - czarodziej, który przyniósł fajkę, zaciągnął się głęboko. Woda zabulgotała, ziele rozżarzyło się. Czarodziej przymknął oczy, wypuścił z nozdrzy lekko świecący obłok błękitnego dymu i podał cybuch Susan.
- I co ja mam z tym zrobić?
- Pociągnąć, chwilę przytrzymać w płucach i powoli wypuścić dym nosem. Ostatecznie ustami. Powoli. Nie dmuchać.
Z pewnym wahaniem włożyła ustnik do ust.
I dmuchnęła.
Woda zabulgotała wściekle. Z ziela buchnął obłok siwego dymu. Rusini wznieśli oczy ku niebu.
Następne kilka minut wypełniła zacięta walka o ponowne rozpalenie ziela, zakończona odkryciem, że ziele raz ugaszone wodą nie nadaje się do ponownego użytku. Równocześnie czarodzieje spierali się, czy ktoś powiedział Susan, żeby nie dmuchała, czy też w ferworze przygotowań o tym zapomniano, albo też Charlie nie przetłumaczył. Dyskusja doprowadziła do zgodnego wniosku, że teraz i tak się tego nie ustali, może powiedzieli, może nie powiedzieli, ale w każdym razie należy wypić jej zdrowie.
Jak pomyśleli, tak zrobili. Susan z pewną nieufnością patrzyła na podany jej napój, zwłaszcza że Charlie na pytanie, z czego to zrobione, odpowiadał, że z klukwy, i twardo odmawiał bliższych wyjaśnień. Wypiła. Zaciągnęła się dymem Mownego Ziela i przyłączyła się do śpiewu.

Czom ty ne pryszoł,
Jak mesiac iszoł,
Ja tebe czekała!
Czy konia ne mał,
Czy styżki ne znał,
Maty ne puskała?

I konia ja mał,
I styżku ja znał,
I maty puskała -
Najmensza sestra,
Bodaj ne wzrosła,
Sidelce schowała...


- Leszcz – mruknął Charlie.
- Kto? – zdziwiła się.
- Ten z piosenki.
- A bo? W razie gdybyś nie zauważył, ja dalej nie rozumiem słów. O czym to jest?
- Dziewczyna marudzi, dlaczego nie przyjechał, a on mówi, że nie mógł, bo co prawda miał konia, ale siostra schowała siodło... swoją szyną gdyby Ginny mi wycięła równorzędny numer, toby już nie żyła... w każdym razie leszcz, bo bez siodła też się da, zupełnie jakby ktoś twierdził, że nie mógł polecieć na miotle, bo nie miał uchwytu przy stylisku...
Susan otworzyła usta, ale ugryzła się w język. Tłumaczenie wstawionemu Charliemu, że jest jedynym znanym jej czarodziejem, który lotu na miotle bez uchwytu nie uważa za wyrafinowaną formę samobójstwa, było w oczywisty sposób bezcelowe.
- ...zresztą nieważne. Polać?
- Na razie nie. Mam prośbę... jeżeli to by się tu dało... możesz mi przynieść herbaty?
Charlie spojrzał na nią wzrokiem skacowanego gumochłona.
- Spróbuję.
Odszedł od stołu. Długo nie wracał. Wstawszy, zobaczyła, jak stoi przy ognisku i rozmawia z kimś najwyraźniej nie do końca rozumiejącym, co się do niego mówi.
Kiedy wstała znowu, zobaczyła, jak Charlie idzie w jej stronę, powtarzając coś donośnym głosem, a ludzie się rozstępują. Nadstawiła ucha.
- Ja pjanyj, nesu kipiatok! – usłyszała. – Ja pjanyj, nesu kipiatok! Ja pjanyj...
- Jakieś zaklęcie na torowanie drogi? – zainteresowała się, kiedy postawił przed nią szklankę dymiącej jeszcze herbaty.
- E tam zaklęcie. Chociaż właściwie można uznać. Żadnej magii w tym nie ma, po prostu mówiłem ”Jestem pijany, niosę wrzątek”. Na ogół działa.

Susan musiała przyznać, że Mowne Ziele, choć przy aplikowaniu drapie w gardle, jest doskonałym wynalazkiem. Przestawała czuć, że jest nietutejsza. Tylko chwilami, śpiewając na przykład, że

a ja maty prawdu skażu,
Szczo s Kozakom spaty łażu,
A ja maty pryznajusia,
Szczo z Kozakom lubujusia
(6)

miała wrażenie, że słowa piosenek, które śpiewa, wprawiają patrzących na nią Rusinów - a także jej ukochanego, który właśnie bębnił palcami obu rąk po stole, symulując energiczną grę na fortepianie - w doskonały humor. Ale po trzecim kieliszku mocnego czerwonego wina, o ile naczynie o objętości przeciętnej szklanki można było nazwać kieliszkiem, i to przestało ją obchodzić.
Z pewną obawą myślała o dalszym ciągu imprezy. Nigdy nie była na weselu, tym bardziej w kraju, który niekoniecznie potrafiłaby wskazać na mapie, ale w każdym razie kojarzyło się jej ono z imprezą, na której się tańczy. Jakoż istotnie tuż obok kłębił się tłum tańczących czarodziejów i żydowskich mugoli. Tańczące kręgi wyginały się, wybrzuszały, chwilami plecy weselników zderzały się z oparciem ławy, na której siedziała. Charlie wyraźnie miał dużą ochotę dołączyć do zabawy. Ona ze swej strony bala się trochę znalezienia się w środku tego młyna.
Świat szlabanów, SUMów i rżnięcia głupa przed Umbridge odpływał. Wiedziała, że istnieje, ale miała wrażenie, że ostatnio była w nim w zeszłym stuleciu.
Charlie przytulił ją z całej siły.
- Idziemy!
W chwilę później znalazła się w kręgu tańczących, śpiewając wraz z nimi na całe gardło coś, czego nie rozumiała. Pośrodku pojawiło się kilka osób i w chwilę później okazało się, że wewnątrz kręgu, w którym się znajdowała, tańczy drugi, obracając się w przeciwną stronę. Coś jej mówiło, że lepiej nie patrzeć na obiekty nieruchome...
Muzyka ucichła na chwilę. Charlie przycisnął ją do siebie.
- Chcesz usiąść? – zapytał.
Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że tak, ale w tej samej chwili zrozumiała, że wcale nie chce siadać. Chce tańczyć dalej, z nim i z tymi wszystkimi dziwnymi ludźmi, zapomnieć, że było jakieś przedtem i będzie jakieś potem, a po kolejnym kielichu nalewki z klukwy, cokolwiek to jest, i kolejnych paru tańcach zapomnieć także, że jest jakieś gdzie indziej. Bo pierwsze gdzie indziej, jakie jej przychodziło na myśl, nadawało się wyłącznie do tego, żeby o nim zapomnieć. Najwyraźniej doskonale o tym wiedziało i broniło się rękami i nogami.
- Nie! – odpowiedziała z przekonaniem.
W chwilę później znalazła się w kolejnym kręgu. Krąg rósł. Po czym zmienił kształt. Ramię Charliego z jednej strony, a jakiegoś jasnowłosego drągala z drugiej pchało ją do przodu. Krąg zamienił się w elipsę, ludzie z naprzeciwka zbliżyli się do niej na dwie stopy. Czuła opary piwa, wina, samogonu i jakichś cieczy, których nie potrafiłaby nazwać.
Krąg rozszerzył się. I znowu zaczął się spłaszczać. Nagle Charlie ostrym naciskiem zgiął ją wpół, żeby w ułamek sekundy później sam ledwo uniknąć zderzenia z wezbranym biustem wiedźmy mającej tak na oko sześć i pół stopy wzrostu.
Nie zauważyła, kiedy i ten krąg się rozwarstwił, kiedy znalazła się w mniejszym kręgu wewnątrz. I ten krąg zmieniał kształt. Czasem czuła, że jest o nią jedną za dużo, że traci grunt pod nogami, że wisi na wykręconych do tyłu rękach. Nie zważała na to. Stopniowo przestawała zauważyć cokolwiek. Istniała tylko ona, Charlie, potem dłuuuugo nic, potem to towarzystwo dookoła, a potem... nie było żadnego potem.
- Siadamy?
- Nie!
Serce waliło jej jak młotem. Wiedziała, że powinna odpocząć. Ale tego nie czuła.
W jakimś obłędnie długim wężu przelatywała między stołami, by w chwilę później znaleźć się w kolejnym kręgu. Wewnątrz niego nagle pojawili się czterej młodzi ludzie w czarnych bluzach z wyhaftowanym srebrnym trójzębem na niebiesko-żółtym tle, spleceni w ciasnym kręgu obracającym się z dużą prędkością i obijającym o tańczących. W oczywisty sposób umyślnie wpadali na innych – i najwyraźniej nikt nie miał im tego za złe.
Czasem ktoś padał na ziemię. Nie robiło to na innych wrażenia – tańczyli jedynie tak, żeby go nie rozdeptać. Nikt też nie zwrócił uwagi, gdy spotkało to człowieka, którego Charlie chwilę wcześniej wskazał jej jako ukraińskiego wiceministra magii. Dygnitarz podniósł się, otarł pot z czoła, poprawił zapiaszczoną szatę i, najwyraźniej uznając incydent za niebyły, dołączył do kręgu.
Nie ma Dolores. To tylko zły sen. Nieważne, że znowu się przyśni.
Usiedli znowu przy stole.

Lisom, lisom za boramy
Chodme, myłyj, za hrybamy,
Heja hej, lełyja,
Lubowania to wełyka pasyja.
A my hrybiw ne zberały,
Łem zaś my sia lubowały,
Heja hej...
(7)

- Akurat tyle twojego, co na tych grzybach - prychnął, przechylając się do Charliego przez dwóch sąsiadów i dysząc oparami płynu hamulcowego, stary czarodziej w mugolskiej wojskowej kurtce z charakterystycznym emblematem dwóch błyskawic. Jego wygląd wyraźnie wskazywał, że pił już w życiu wszystko, co się nadaje do picia, może z wyjątkiem lepiku do dachu. - Znajdzie sobie lepszego, tylko niech podrośnie, a na razie zawsze miło, że ktoś ją z tego przedszkola na zabawę miedzy dorosłych ludzi zabierze...
- A co ty tam wiesz! - prychnął Charlie.
- Swoje wiem, swoje widzę, a co tobie się zdaje, że ona cię kocha?
- A może nie?
- A sprawdziłbyś? Teraz, zaraz? Nas zde bahato, muzyka hraje, no, jak?
Charlie zawahał się.
- A widzisz? - uśmiechnął się tamten ze złośliwą satysfakcją.
A niech tam, pomyślał. Potarł parę razy różdżką o ramię, jakby grał na skrzypcach, i z rozmachem postawił czubkiem na stole.
- Zastawka!
Susan rozejrzała się niepewnie. Wokół nich zrobiło się cicho, wzdłuż stołu przebiegł szmer. Niejasno czuła, że może to mieć związek z rozmową Charliego z tym zarośniętym dziadem.
- Wizlej robyt zastawku!
- Wyzlej, szczo ty... - powiedział niepewnie stary czarodziej - ja żartował... Wiesz, co się stanie, jeżeli ona cię nie kocha tak, jak ci się zdaje? Narażasz siebie i ją...
- Kocha, kocha. I nie tak, jak mi się zdaje, tylko bardziej.
Ostra muzyka rozsadzała stodołę. Czarodzieje wstawali od stołów, czarownice pozostały na swoich miejscach. Charlie pociągnął Susan za rękę w stronę tańczącego kręgu.
- Tam są sami faceci - zaprotestowała.
- Czekają na nas - oświadczył.
Przyłączyli się do kręgu. W chwilę później wciągnął ją do środka. Czuła się trochę jak na scenie, ale nie przeszkadzało jej to. Jeśli chodzi o taniec, nie miała się czego wstydzić. Partner też był niczego sobie.
Czarodzieje w kręgu wyciągnęli różdżki i skierowali je w podłogę dookoła nich. Z różdżek wytrysnęły pomarańczowe promienie. Charlie prowadził ją do coraz dziwniejszych figur.
- Nie patrz pod nogi! - ostrzegł.
Poczuła, że coś jest nie tak. Czuła grunt pod nogami, ale wszyscy dookoła jakby się zapadali w ziemię. I dachy był jakby bliżej. Jakby kawałek podłogi, na którym tańczyli, zaczął się unosić, podparty pomarańczowymi promieniami.
Przestali się unosić. Byli w połowie wysokości stodoły, chyba z dziesięć stóp nad ziemią. Charlie skinął głową. Z dołu rozległ się pomruk zdziwienia. Znowu się wznosili. Coraz wyżej. Dopóty, dopóki więźba dachowa nie zaczęła przeszkadzać w tańcu.
Spojrzała w dół. Na miotle to jednak było co innego...
Łagodnie opadli na ziemię. Muzyka przestała grać. Rusini kręcili głowami, niektórzy podchodzili do Charliego i najwyraźniej mu gratulowali.
- Co to było? - spytała.
Uśmiechnął się łobuzersko.
- Powiem ci po ślubie.
Chciała zaprotestować, że na razie o żadnym ślubie nie było mowy, ale nie mogło jej to przejść przez gardło. Zupełnie nie wiedziała, dlaczego.
- To chociaż powiedz, czego oni ci gratulowali?
- Ciebie.
Nie rozumiała też, dlaczego Charlie takim strasznym wzrokiem patrzył na swojego poprzedniego rozmówcę, usłyszawszy:
- Ja dla tebe zamowił "Mładu żenu".
I dlaczego najwyraźniej z lekkim zażenowaniem śpiewa refren:

A na szczo mi, na szczo młada żena,
Koł' ja mam sam zo sobom dost traplenia...
(8)

Koniec rozdziału piątego


c.d.n.

(1) "Jest zwyczaj" albo "nie ma zwyczaju".
(2) – Pochwalony! – Na wieki! – To twoja żona? – Moja dziewczyna. – Skąd? – Z Anglii, nie rozumie po rusku. – Nie rozumie? Dobrze, że mam Mowne Ziele.
(3) Powstań, ludu roboczy!
(4) Sł. Jeremiah Eames Rankin, muz. William Gould Tomer.
(5) Ona nie rozumie... – Nie rozumie? Pójdę do Mikoły, on ma Mowne Ziele.
(6) A ja powiem mamie prawdę,
Że chodzę z Kozakiem do łóżka,
A ja się mamie przyznam,
Że się z Kozakiem kocham.
(7) W lesie, w lesie, za borami
Chodźmy, miły, na grzyby (...)
A myśmy grzybów nie zbierali,
Tylko się kochaliśmy.
(8) A po co mi, po co młoda żona,
Jak ja mam sam ze sobą dosyć kłopotów?

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 24.11.2006 21:07
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic
Arthur Weasley   Oswoić Smoka   16.01.2006 01:10
Kedos   Fajowskie... Pisz dalej bo ciekawe sie robi... Ble...   16.01.2006 21:26
Kara   eee???Nie podoba mi się...   18.01.2006 12:44
Arthur Weasley   Obawiam się, że nie mam dla mojej przedmówczyni do...   21.01.2006 15:11
Mishia   Uwielbiam to opowiadanie Arturze. Czytałam je już ...   01.04.2006 14:08
MoniQ   POdoba mi siem...jak zresztą cała reszta ficków..:...   18.04.2006 11:07
Arthur Weasley   O, ktoś to jednak czytał? I nawet komentował? A to...   09.05.2006 22:17
Kara   uuaaa zaskoczyło mnie... Na początku napisałam ze ...   10.05.2006 08:50
Ciasteczko   jest fajne (: podoba mi sie. bo czasami dobrze jes...   12.05.2006 23:14
Arthur Weasley   Masz na myśli szósty tom, mam nadzieję? Bo względe...   13.05.2006 11:37
Arthur Weasley   Odcinek 4 [center]ROZDZIAŁ DRUGI w którym Susan s...   14.05.2006 15:52
Kara   Nie no naprawde coraz ciekawej.... dobrze dobrze.....   15.05.2006 15:29
HUNCWOTKA   Twoje opowiadanie bardzo mi się podoba. Jest tu ak...   16.05.2006 17:32
Arthur Weasley   Odcinek 5 Chatka Hagrida, piątek, 1 grudnia 1995 ...   16.05.2006 18:28
Arthur Weasley   Odcinek 6 Grimmauld Place, sobota, 2 grudnia 1995...   19.05.2006 21:35
Ciasteczko   opowiadanie jest super (;. bardzo lubie charliego,...   20.05.2006 15:16
Arthur Weasley   Odcinek 7[center]ROZDZIAŁ TRZECI w którym bohatero...   22.05.2006 11:24
Ciasteczko   naprawde już nie wiem co powiedzieć. pochlebstwa m...   22.05.2006 14:24
Eva   Nie ma szans zebym zebrala sie teraz na jakas ladn...   22.05.2006 19:04
Arthur Weasley   Odcinek 8 Hogsmeade, Trzy Miotły, sobota, 20 sty...   25.05.2006 16:22
Ciasteczko   jak zwykle wspaniale. dodajmy do tego pociąg i pic...   26.05.2006 21:20
Arthur Weasley   Średnio z Rosjanami, jeśli już użyć mugolskiej ter...   28.05.2006 15:31
Arthur Weasley   Odcinek 10 Hogwart, piątek, 15 marca 1996 Hej, j...   31.05.2006 09:49
Arthur Weasley   Odcinek 11 Hogwart, niedziela, 17 marca 1996 - C...   03.06.2006 08:30
Eva   Jedno mnie zadziwia - dlaczego, mimo niewatpliwie ...   03.06.2006 20:24
Arthur Weasley   A jestem, jestem. Bo nie ma innego subforum ...   06.06.2006 21:13
koala   Od jakiegoś czasu zabierałam się za przeczytanie t...   07.06.2006 17:39
nessa   heh... właściwie zarejstrowałam się na tym forum...   07.06.2006 20:41
Arthur Weasley   W sumie jeżeli dla kogoś te wyrazy byłyby za trudn...   07.06.2006 21:41
Emili_Morger   Nie wciągnęło mnie to zbytnio ... Ale starasz się ...   08.06.2006 08:34
Arthur Weasley   Czego, przepraszam, nie biorę ze swojego pomysłu? ...   08.06.2006 09:07
koala   Tak, tak... w sumie prawda! Arthurze Weasle...   08.06.2006 11:25
Arthur Weasley   Odcinek 13 Hogwart , sobota/niedziela, 11/12 maja...   09.06.2006 16:39
koala   O! CUDNIE! Wchodzę na Kwiat Lotosu, a tu n...   09.06.2006 21:49
Arthur Weasley   Nie za dużo tej "północy" jak na jedno ...   11.06.2006 23:18
Arthur Weasley   Odcinek 14[center]ROZDZIAŁ SZÓSTY w którym Dolores...   12.06.2006 19:40
HUNCWOTKA   Kurde jak ja uwielbiam twoje opowiadanie! Musi...   12.06.2006 20:32
Arthur Weasley   Odcinek 15 [i]Muntele Jorzea, sobota, 15 czerwca ...   15.06.2006 10:13
nessa   uuuu...! jest tam kto? czy kolejny odcinek...   20.06.2006 14:53
Arthur Weasley   Autor nie ma focha. Autor w ogóle nie ma zwyczaju ...   23.06.2006 15:46
Arthur Weasley   [b]Epilog [b][i]Welwyn Garden City, piątek/sobot...   27.06.2006 16:14
Arthur Weasley   Autor składa podziękowanie nieświadomym współautor...   27.06.2006 16:17
Arthur Weasley   Ciąg dalszy w fanfikcie tegoż autora [url=http://w...   27.06.2006 16:20
Ciasteczko   ojej. koniec. brak mi bedzie tego ficka. bo byl n...   09.07.2006 18:36


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 18.06.2025 03:49