Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Inner Circle, Wewnętrzny Krąg

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 4 ] ** [100.00%]
Gniot - wyrzucić [ 0 ] ** [0.00%]
Zakazane - zgłoś do moderatora [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 4
Goście nie mogą głosować 
hazel
post 17.01.2006 08:37
Post #1 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3083
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Oto przedstawiam wam, szanowni Forumowicze, pierwszą część mojego najnowszego FF laugh.gif , jednego z niewielu o tematyce związanej z HP. Proszę o komentarze.


Jak co dzień obudziło go światło słoneczne, przeciskające się między niedokładnie zaciągniętymi zasłonami. Nie otwierał oczu, czując, nawet pod zamkniętymi powiekami, wpadający do pomieszczenia blask. Przez chwilę leżał nie poruszywszy się, próbując przypomnieć sobie sny, które dręczyły go tej nocy. Od dawna nie były miłe, jednak jakaś forma sadomasochizmu, drzemiąca jego duszy powodowała, że nie potrafił zaprzestać tego porannego rytuału. Ciemne miejsce...błyski świateł, krzyki i męczące poczucie realności – nie zapomni tamtej nocy do końca życia.
Zniechęcony zwlekł się z łóżka, bosymi stopami szukając pantofli na podłodze, jednak jedynym na co trafił była pusta butelka po whisky.
Zszedł na dół po trzeszczących schodach, mijając po drodze porozrzucane po podłodze części garderoby
- Miałem kiedyś naprawić te schody...może kiedyś się na nich zabiję...- pomyślał z nadzieją, kierując się w stronę kuchni.
Blatu ani stołu nie widać było spod porozrzucanych wszędzie resztek jedzenia i pustych butelek po alkoholu. Spod opróżnionego opakowania płatków śniadaniowych wyciągnął czajnik, nalał do niego wody i postawił na brudnej kuchence.
Wrócił na górę, powoli wspinając się po stopniach. Ilość drinków wypita wczorajszego wieczoru zaczynała o sobie przypominać tępym bólem wewnątrz czaszki. Z podłogi obok łóżka podniósł spodnie i pomiętą koszulę, ubrał się niestarannie. Długie, szare i poplątane włosy związał w supeł na karku. Wciąż boso powrócił na dół, lecz tym razem skierował się w stronę frontowych drzwi i otworzył je szeroko. Zalała go fala słonecznego światła, na błękitnym niebie nie było żądnej chmurki. Rozejrzał się wokoło. Na sąsiedniej posesji, oddzielonej półmetrowym białym płotkiem, szalał z kosiarką do trawy pan Whitecombe.
- Powinni tego zabronić – mruknął pod nosem mężczyzna, wciąż mrużąc oczy w obronie przed wszechogarniającym blaskiem. Powoli schylił się po gazetę, leżącą po prawej stronie od drzwi, na zarośniętym chwastami i wybujałą murawą trawniku. Już miałwracać do domu, nawet postawił stopę na pierwszym z trzech, prowadzących do wejścia, stopni, gdy dobiegł go głos sąsiada:
- Dzień dobry, panie Stevens – nienawiść widoczna, nawet z tej odległości, w oczach sąsiada, brzmiała też jego głosie – piękny mamy dziś dzień, nieprawdaż?
- Dzień dobry, Edmundzie, faktycznie, bardzo piękny – odpowiedział zmęczonym i bezbarwnym głosem, a pod nosem dodał – zajebisty, ty pierdolony hipokryto...
W nadziei, że zakończył konwersację, odwrócił się i wszedł na ganek, jednak Edmund Whitecombe był najwyraźniej innego zdania:
- Panie Stevens, pańska furtka się zepsuła...
- Aleś ty inteligentny – mruknął Stevens, jednak mimowolnie spojrzał w stonę wskazywaną przez sąsiada. Furtka zwisała żałośnie na jednym zawiasie, dokładnie jak ją pozostawił parę dni temu.
- Faktycznie – włożył w to stwierdzenie całe pokłady cierpliwości, jakie posiadał, jednocześnie myśląc o różdżce, spoczywającej w kufrze na strychu. Miał wielką ochotę poćwiczyć nba drogim sąsiedzie zaklęcia niewybaczalne.
- Mógłbym panu pomóc ją naprawić, jestem stolarzem – ciągnął nachalnie Whitecombe, a Stevens miał pewność, że nie proponuje tego z życzliwości, ale z przykrości, jaką sprawia mu patrzenie na ten zgrzyt w jego idealnym świecie.
- Nie, dziękuję – rzucił nieuprzejmie i wszedł do domu, głośno trzaskając drzwiami.
Już na progu powitał go gwizd czajnika, oznajmiający, że woda się zagotowała. Spojrzał w dół na stertę nie otwartej korespondencji. Do kupki leżącej tam wczoraj dołączyła podłużna koperta wyglądająca jak rachunek z gazowni, ulotka z agencji turystycznej i jakiś niezidentyfikowany list w szarej kopercie. Zaintrygowany, miał zamiar schylić się i go podnieść, jednak gwizd dobiegający z kuchni wzmógł się o kilka tonów, więc tylko zepchnął nogą stertę na bok i ruszył, by zdjąć z gazu wściekle gwiżdżący czajnik. Rzucił gazetę na stół, zestawił wodę z kuchenki, wyjął z szafki kubek i puszkę z kawą. Zajrzał do jej wnętrza i ze zrezygnowaniem stwierdził, że została tylko resztka. Wsypał ją do kubka i zalał wodą. Z kupy brudnych naczyń zlewie wygrzebał łyżeczkę, spłukał ją pod zimną wodą i zamieszał kawę. Na cukier nie było co liczyć.
Usiadł przy stole, łokciem zepchnął na bok śmieci, rzucając przy okazji na podłogę kilka opakowań po jedzeniu na wynos. Rozłożył gazetę i pociągnął pierwszy łyk kawy. Na pierwszej stronie Timesa widniał, wydrukowany wielką czarną czcionką, nagłówek:

KOLEJNE NIEWYJAŚNIONE MORDERSTWO

A pod nim:

„ Dzisiejszej nocy oficer z siódmego posterunku londyńskiej policji odebrał zgłoszenie od zdenerwowanych mieszkańców Pebble Street o niepokojących odgłosach dobiegających z domu pod numerem 16. Gdy oddiał policji przybył na miejsce, funkcjonariusze, po uprzednim braku odpowiedzi ze strony mieszkańców, wyważyli drzwi i odnaleźli ciała czterech osób, państwa Spinner oraz dwójki ich dzieci. Wezwany na miejsce zdarzenia koroner orzekł, iż przyczyną zgony była prawdopodobnie trucizna, powodująca u ofiary zatrzymanie akcji serca. Jej skład nie jest jeszcze znany. Ślady walki widoczne na miejscu zbrodni wskazują, że ofiary zostały zmuszone do jej zażycia...”


- Dobre sobie – pomyślał Stevens – trucizna...te wszystkie niewyjaśnione zgony nie nauczyły tych ignorantów rozpoznawania efektów Avady...

„Rzecznik prasowy londyńskiej policji podał na spotkaniu z dziennikarzami, iż sprawców tej okrutnej zbrodni nie udało się jeszcze aresztować...”

- Aresztować? Spróbujcie sobie aresztować grupę śmierciożerców...

„...natomiast, dzięki zeznaniom sąsiadów, mamy już podejrzanych. Para, która wynajmowała pokój w domu państwa Spinnerów, nie została jeszcze odnaleziona. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono . Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono śladów włamania. Odkryte dokumenty potwierdzają ich tożsamość.”

Pod tekstem znajdowały się dwa zdjęcia, kobiety i mężczyzny. Podpisy pod nimi głosiły: Laeticia Fabrē i Michael McAllison. Stevens przyglądał się zdjęciu dziewczyny, była młoda i bardzo ładna, długie jasne włosy opadały delikatnie na romiona, wizerunku dopełniał mały nos i pełne usta. Kobieta uśmiechała się, odsłaniając równe, białe zęby. Stevens zaczął żałować, że zaprzestał prenumeraty „Proroka codziennego”, może tam pojawiłoby się zdjęcie odsłaniające więcej szczegółów. Napił się kawy i czytał dalej.

‘W razie zauważenia któregoś z podejrzanych, prosimy o natychmiastowy kontakt z najbliższym komisariatem policji...”

Stukanie w szybę przerwało mężczyźnie lekturę. Rozejrzał się szybko, by zidentyfikować źródło niepokojącego dźwięku. Najwyraźniej ktoś lub coś pukało w kuchenne okno. Odsunął zakurzoną firankę i podniósł roletę. Widok, który ujrzał, zdziwił go niezmiernie, choć nieraz był świadkiem takiej sytuacji. Na parapecie siedziała sowa płomykówka, usilnie dziobiąc w szybę. Stevens zdecydowanym ruchem szarpnął klamkę i otworzył okno, doniczka ze sterczącym z niej zeschłym badylem upadła na wyflizowaną podłogę i roztrzaskała się z hukiem. Wcale nie był pewien, że chce się dowiedzieć, co jest w liście przytwierdzonym do sowiej nóżki, jednak ciekawość zwyciężyła. Odwiązał zwitek pergaminu. Dostarczycielka poczty nie odleciała jednak, wręcz przeciwnie – wfrunęła do wnętrza, zrobiła kilka okrążeń wokół pomieszczenia i usiadła na szczycie kuchennej szafki. Mężczyzna pokazał jej zdecydowanym gestem, że ma się wynosić, co spotkało się z całkowitą ignorancją. Zrezygnowany, rozwinął pergamin. Sens zdań, napisanych w pośpiechu, sądząc po charakterze pisma, nie od razu do niego dotarł.

„W związku z brakiem odpowiedzi na mój poprzedni list, uznaję pańskie milczenie za zgodę na spotkanie. Jeśli okoliczności na to pozwolą, pojawię się w pańskim w domu dziś w południe”

Z poważaniem
L.F.

Gdy wreszcie zrozumiał, co czyta, spojrzał na kuchenny zegar. Wskazywał godzinę dwunastą pięć. Pobiegł do przedpokoju, po drodze potykając się o kosz na śmieci i rozrzucając jego zawartość po podłodze. Padł na kolana i zaczął gorączkowo przeszukiwać stos zlekceważonej poprzednio poczty. W końcu w jego ręce wpadł list w szarej kopercie, ten sam, który go zainteresował kilkanaście minut wcześniej. Obrócił go w palcach szukając informacji o nadawcy, jednak obie strony koperty były czyste. Rozerwał ją szybko i wyjął złożony na pół arkusz papieru. Rozłożył kartkę, jednak nim zaczął czytać, rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Wepchnął list do kieszeni, odruchowo przejechał dłonią po włosach, co jeszcze bardziej pogorszyło jego samopoczucie. Otworzył drzwi.
Przed nim stała kobieta, pomimo upalnej pogody ubrana w długie ciemne spodnie, bluzę z kapturem, czapkę bejsbolówkę i duże, ciemne okulary.
- Dzień dobry – powiedziała uprzejmie, choć w jej głosie nie było nic, co mogłoby wskazywać na to, że ten dzień był lub będzie dla niej dobry i miły. Jednocześnie zdjęła okulary i czapeczkę, odsłaniając jasne włosy i czekoladowe oczy. Stevens stał jak spetryfikowany, gratulując sobie w duch własnej bezmyślności i zdolności kojarzenia podstawowych faktów. – Pan Tomas Stevens, o ile się nie mylę – kontynuowała.
- Pani Laeticia Fabrē – wyjąkał - o ile się nie mylę...
Był pewien, że się nie myli.

Ten post był edytowany przez hazel: 17.01.2006 08:39


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
hazel
post 05.09.2006 04:09
Post #2 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3083
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



No i udało mi się. W ramach końcowowakacyjnego odprężenia powstał kolejny odcinek. Znów bez bety, bo moja kochana mentorka definitywnie odmówiła czytania i poprawiania czegokolwiek, co się wiąże z HP. Przykro mi. W miarę możliwości proszę o wskazanie ewentualnych błędów.


Dwie godziny spędzone w mrocznym i dusznym wnętrzu sprawiły, że Stevens z radością opuszczał przybytek wszelkich uciech i radości, jakim niewątpliwie był sklep Santiariniego. Tym bardziej, że teraz w jego kieszeni bezpiecznie spoczywały buteleczki z eliksirami, po które tu przybył. W porównaniu z zatęchłą atmosferą wnętrza londyńskie powietrze zdawało się świeże jak morska bryza o poranku.

Drogę powrotną przebył szybkim tempem, zastanawiając się nad zachowaniem Vincenza. Wciąż nie mogła mu wyjść z głowy treść notatki, którą przeczytał zaraz po wejściu do sklepu. Eliksir Montenegro to jeden z najpotężniejszych czarnomagicznych eliksirów. Miał wątpliwą przyjemność widzieć jego działanie raz w życiu. Ale ten raz doskonale zapisał się w jego pamięci. Osoba, której podano miksturę, staje się bezmyślną istotą, bezkrytycznym sługą tego, którego zaklęcie było pieczęcią kończącą działanie eliksiru. Nieodwołalnie. Stevens był pewien, że eliksir przygotowany przez Santrianiego trafi w ręce Voldemorta albo kogoś z członków jego bandy. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, nie aresztując Santrianiego wtedy, kiedy miał ku temu możliwości i powód. Wtedy uważał, że puszczając go wolno zdobędzie dłużnika, z którego usług będzie mógł w każdym momencie skorzystać. Teraz też tak uważał. Ale nie był pewien, czy to dobry interes.

Gdy brama Nokturnu zamknęła się za nim, poczuł ulgę. Znów znajdował się na zalanej słonecznym blaskiem ulicy Pokątnej. Rozglądnął się wokoło, i, zgodnie z przewidywaniami nie ujrzawszy nikogo, deportował się. Nie miał ochoty jeszcze raz przemierzać opuszczonej ulicy. Kilka milisekund później pojawił się na zapleczu Dziurawego Kotła.

W pierwszej chwili ogarnęła go ciemność. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do panującego w pomieszczeniu mroku, ujrzał przed sobą półkę zastawioną zakurzonymi butelkami. Kontury przedmiotów ledwo wyłaniały się z mroku. Jedyne źródło światła stanowiło małe okienko, umieszczone kilka cali pod sufitem, przesłonięte brudną szmatą, spełniającą zapewne funkcję firanki. Stevens ostrożnie rozejrzał się wokół, po czym ruszył w stronę drzwi, które powinny zaprowadzić go do sali z barem. Miał wielką ochotę na szklaneczkę whisky. Nawet na dwie. Dlatego zdziwił się bardzo, że drzwi są zamknięte. Szarpnął kilka razy za klamkę, ale nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego jego przybycie na zaplecze nie zwabiło nikogo z pracowników. Pomijając trzask aportacji, udało mu się w końcu przewrócić kilka sprzętów, gdy przeciskał się w ciemności do wyjścia.

Po szybkim użyciu zaklęcia Alohomora wszystko się wyjaśniło. Gdy tylko otworzył drzwi do pomieszczenia, w którym mieścił się bar, zrozumiał, że tu też zaszło wiele zmian. A najpoważniejszą było to, że lokal, będący niegdyś przedsionkiem między miastem zwyczajnym a miastem magicznym, jest obecnie zamknięty. Stevens był w stanie stwierdzić to nawet bez zaangażowania wybitnej spostrzegawczości, jaką musiał cechować się jako były auror. Świece, wciąż tkwiące w zakurzonych kandelabrach były wygaszone, przez brudne okna, wychodzące na ulicę, wpadało niewiele słonecznego światła. Kontuar, zwykle wytarty do czysta przez nadgorliwego barmana, teraz pokrywała gruba warstwa kurzu. Podobnie prezentowała się reszta sprzętów w opuszczonym pomieszczeniu. Większość krzeseł leżała roztrzaskana na podłodze sali, tworząc malowniczy melanż wraz z zerwanymi z okien zasłonami, kawałkami stołowych blatów i szkłem, będącym kiedyś zapewne zastawą stołową lub elementami kolekcji napojów, wyeksponowanych niegdyś na półce za kontuarem. Komuś, kto był autorem tego dzieła zniszczenia, musiało bardzo zależeć na tym, żeby doprowadzenie pomieszczenie do porządku wymagało wiele wysiłku.

Stevens z nadzieją zajrzał za bar w poszukiwaniu jakichś przeoczonych butelek, lecz nic nie znalazł. Niepocieszony, ruszył w kierunku wyjścia. Stanął przed drzwiami, chwycił za klamkę i pchnął z całej siły. Stare drewniane wrota zazgrzytały, jednak nie otworzyły się. Spróbował użyć Alohomory, ale nie zadziałało. Jeszcze raz spróbował otworzyć drzwi metodą klasyczną, używając tym razem metrowego rozbiegu i własnego barku, jednak jedynym efektem był ból ramienia. W końcu zrezygnował i wybrał inną drogę ewakuacji. Doskonale zdawał sobie sprawę, że aportacja na ulicy pełnej mugoli nie jest najlepszym pomysłem, ale ta myśl nie poprawiała mu humoru gdy przeciskał się przez uchylone okno. Wybrał moment, gdy w okolicy nie było zbyt wielu przechodniów, ale i tak skutecznie przykuł uwagę starszej pani z zakupowym wózkiem i młodej pary, wsiadającej do zaparkowanego na chodniku samochodu. Starał się wyglądać jak najbardziej niewinnie, przynajmniej na tyle, na ile może wyglądać brudny i zakurzony człowiek w cudacznym płaszczu, wyłażący przez okno opuszczonej rudery.

Otrzepał się pospiesznie i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Miał świadomość spoczywających na nim zaciekawionych oczu widzów, ale doszedł do wniosku, że tłumaczeniami na pewno nie przysporzy sobie wielbicieli. Nie chciał mieć także bliższego kontaktu z mugolską policją, której ignorancja i niezdolność oceny sytuacji nie przeszkadzała w byciu naprawdę upierdliwą.

Skręcił w najbliższy zaułek i z pomocą kilku gospodarskich zaklęć, o których znajomość nawet siebie nie podejrzewał, doprowadził ubranie do względnego porządku. Po chwili namysłu zdjął pelerynę i przewiesił ją przez ramię. Wciąż było ciepło, nad Londynem królowało popołudniowe słońce. Spojrzał na zegar, umieszczony na słupie przy przystanku autobusowym. Dochodziła piąta. Miał jeszcze chwilę czasu. W miejscu do którego zmierzał, interesy robiono raczej po zmierzchu. Dawało to nawet niezłe pojęcie o ich charakterze.

Idąc ulicami miasta miał czas na snucie rozważań. Szedł powoli, chcąc sprawiać wrażenie statecznego osobnika na popołudniowym spacerze. Zauważył jednak, że niewielu ludzi ma odwagę na samotne przechadzki, nawet w jaskrawym świetle dnia. Widocznie strach opanował również mugolskie społeczeństwo. Przez chwilę próbował sobie wyobrazić, co musi czuć człowiek, gdy wokół niego dzieje się tyle dramatycznych rzeczy, a on nie wie, co się za nimi kryje. Czarodzieje wiedzieli chociaż, czego mają się bać, choć wątpił, żeby większości sprawiało to jakąkolwiek różnicę.

Przez chwilę bawił się myślą, że być może rozsądnie byłoby wtajemniczyć w sprawę pewne mugolskie służby. Niektóre dysponowały naprawdę ciekawym arsenałem. Tylko czy w starciu z nieznanym ludzie potrafiliby zachować zimną krew, czy może, wzorem polityków wysokiego szczebla, którzy mieli niejakie pojęcie o sytuacji, uznaliby przedszkolną strategię za jedyna słuszną? Stevens był autorem określenia „przedszkolna strategia”, które swojego czasu cieszyło się sporym powodzeniem w kręgu aurorów. Generalnie, polegała ona na rozwiązywaniu problemów za pomocą schowania się pod stołem. Dosłownie lub w przenośni. Mężczyzna uśmiechnął się na wspomnienie jednego z mugolskich ministrów, który na widok pary aurorów wychodzących z kominka zastosował dosłowną odmianą „przedszkolnej strategii”.

Z rozmyślań wyrwał go odgłos kroków w bocznej uliczce. W jego kierunku zmierzało pięciu mężczyzn, na pierwszy rzut oka nie wyglądających na porządnych obywateli. Jeden z nich trzymał w ręku kawałek deski, która mogła być kawałkiem okiennej futryny, lub pewniej, sztachetą. Stevens nie zastanawiał się długo nad pochodzeniem owego narzędzia, zwłaszcza, że przeznaczenie było dla niego aż zbyt jasne. W pierwszej chwili miał zamiar rzucić się do ucieczki, w drugiej aportować się byle dalej od nieprzyjemnego towarzystwa. W trzeciej jednak obudził się w nim jednak aurorski instynkt. Sięgnął po różdżkę do kieszeni. Ledwo zdążył ją wyciągnąć, gdy pierwszy opryszek był już przy nim. Z politowaniem spojrzał na różdżkę Toma.

- Co, wybraliśmy się na spacerek, dziadku? – zapytał z udawana nonszalancją i wykrzywił twarz w fałszywym uśmiechu, bez zażenowania odsłaniając braki w uzębieniu. Stevens spojrzał na resztę towarzystwa, która teraz zajmowała teraz strategiczne pozycje, otaczając ofiarę. Wszyscy wyglądali równie prymitywnie, co ich przywódca, który teraz mierzył Toma wzrokiem, wyraźnie niezadowolony z braku odpowiedzi.

- To nie jest bezpieczna okolica – ciągnął chuligan, spoglądając na Stevensa z góry. Był od niego o stopę wyższy i przynajmniej dwa razy szerszy.– Mogą się tu stać naprawdę złe rzeczy.

W tym przypadku braki w słownictwie nie oznaczały braków w uzbrojeniu. Opryszek uniósł prawą dłoń, ściśniętą w pięść, uzbrojoną w imponujący kastet, wyraźnie wskazując zamiar użycia go na swojej ofierze. Stevens wciąż stał, nie poruszywszy się, z różdżką wycelowaną w brzuch bandyty.

- Czego chcecie? – Zapytał spokojnie, choć czuł, jak wzbierająca w nim złość szuka drogi na światło dzienne.

- Pieniędzy, tatuśku, pieniędzy – z drwiną w głosie odpowiedział rudowłosy młodzieniec stojący po prawej stronie przywódcy. Był najniższy z całej bandy i nie tak pokaźnie zbudowany. To on dzierżył w dłoni sztachetę, z bliska widać było, że dla lepszego efektu nabita jest gwoździami. Stevens przyjrzał się jego twarzy, Mógł mieć najwyżej szesnaście lat.

- Nie mam pieniędzy. – Wciąż był spokojny. I odpowiadał zgodnie z prawdą.

- To akurat jest twój problem – rzucił rudzielec, a reszta bandy zaśmiała się rubasznie.

– Myślisz, że ten patyczek cię obroni? – wysyczał szef. Jego twarz znajdowała się parę cali od twarzy Toma. Mężczyzna poczuł, że uzbrojona w kastet dłoń niebezpiecznie zbliża się do jego szyi. Ukradkiem spojrzał na ostatniego z trójki bandytów, którzy znajdowali się w zasięgu wzroku. W jego dłoni zauważył łańcuch, owinięty kawałkami drutu kolczastego. Pamiątki po takiej broni goją się długo.

- Tak myślę – krzyknął Stevens.
Nim wyraz zdziwienia zdążył wypełznąć na brzydką twarz grożącemu mu mężczyzny, Tom rzucił w niego drętwotę. Klątwa trafiła prosto w splot słoneczny, oprawca zgiął się w pół i z jękiem na ustach osunął się na ziemię. Stevens poczuł, jak potężne łapska chwytają go za kołnierz, wymierzył więc za siebie i wypowiedział na głos formułę zaklęcia, by nadać mu większą moc. Trafił, bo uścisk zelżał. Ułamek sekundy później usłał odgłos bezwładnego cielska, zwalającego się na bruk. Kolejna klątwa trafiła w mężczyznę z łańcuchem, chwilę po tym jak zamierzył się na Stevensa, zwalając go na chodnik, tuż pod nogi zdziwionego rudzielca. Jeszcze jedno zaklęcie i ryży zbir dołączył do swojego koleżki. Stevens właśnie miał zamiar się obrócić, gdyż z jego rachuby wynikało, że został mu jeszcze jeden przeciwnik. Nie zdążył. Poczuł zimny metal zaciskający się na szyi. Łapiąc z trudem oddech starał się wycelować w napastnika, ten jednak pociągnął go do siebie, nieomal łamiąc Stevensowi kark. Tom nie miał zamiaru poddać się tak łatwo, choć przed oczami migotały mu gwiazdy w towarzystwie ciemnych plam. Rzucił klątwę, ta jednak minęła cel. Poczuł, że uderza kolanami o bruk. Przeciwnik jeszcze mocniej zacisnął łańcuch na jego szyi. Uderzenie w ramię wytrąciło różdżkę z jego ręki. Upadła na chodnik tuż obok niego, jednak nim zdążył wykonać jakiś ruch, napastnik się po nią schylił. I to był jego błąd. Stevens ostatnimi siłami zamierzył się i uderzył łokciem w miejsce, gdzie według wszelkich przewidywań powinno znajdować się krocze przeciwnika. Znajdowało się. Obolały oprawca nie wypuścił z rąk końców łańcucha, jednak uścisk zmniejszył się na tyle, żeby Tom zdołał chwycić różdżkę na moment przed tym, nim bandzior zdążył to zrobić. Szybko rzucona klątwa trafiła przeciwnika, zwalając go na chodnik.

Stevens z trudem podniósł się z ziemi, czując ujmujący ból w kolanach i w szyi. Kręciło mu się w głowie, w ustach czuł smak krwi. Zrzucił na chodnik łańcuch, wciąż oplatający szyję. Rozejrzał się wokoło. Nie zauważył nikogo, zresztą podejrzewał, że jeśli ktoś był świadkiem całego zdarzenia, to już dawno się oddalił, nie chcąc stać się jednocześnie ofiarą. Podniósł z ziemi pelerynę i sprawdził zawartość wewnętrznej kieszeni. Buteleczki z eliksirami ocalały, co odrobinę poprawiło mu humor.

Teraz musiał działać szybko. Służby aurorskie na pewno otrzymały sygnał o użyciu magii w terenie zamieszkanym przez mugoli. Pomagając sobie różdzką, kolejno zaciągnął bezwładne ciała nieprzytomnych bandytów do pobliskiego zaułka, następnie pięciokrotnie rzucił Oblivate i szybko oddalił się z miejsca zdarzenia. Zdążył skręcić za róg, gdy usłyszał za sobą stłumione trzaski aportacji. Pogratulował sobie refleksu.

Mimo wszystko czuł się okropnie. Gdy zobaczył otwarty pub, co było rzadkością w tym rejonie, po chwili namysłu wszedł do środka. Znalezione w kieszeniach napastników pieniądze odrobinę podreperowały jego budżet, mógł sobie pozwolić na szklaneczkę szkockiej.

Pub prezentował się tak parszywie, jak tylko instytucja tego pokroju prezentować się może, ale posiadał niezaprzeczalną zaletę – dobrze zaopatrzony bar. Po dwóch solidnych porcjach whisky Tom poczuł się na tyle dobrze, że był w stanie zbadać obrażenia przy pomocy łazienkowego lustra. Łańcuch pozostawił na szyi paskudny siniec, jednak nie było tak źle, jak mogło być. Pocieszony, wrócił do sali z barem, zapłacił i wyszedł na ulicę. Słońce schowało się już za kamienicami, nieuchronnie staczając się ku zachodowi. Zapewne zapalano by już pierwsze latarnie, gdyby ktoś zajmował się takimi sprawami.

Stevens ruszył wzdłuż ulicy, mijając po drodze coraz mniej samochodów. Po kilku minutach skręcił w wąski przesmyk między dwoma kamienicami, chodnik opadał ostro w kierunku rzeki, majaczącej w oddali. W końcu doszedł do zaniedbanego nadbrzeża, rozejrzał się wokoło i teleportował się na drugą stronę rzeki. Tu także nikogo nie ujrzał. Chwilę szedł wybrukowanym bulwarem, aż doszedł do starego budynku fabrycznego, który sprawiał wrażenie opuszczonego, przynajmniej przez swoich prawowitych właścicieli. Ruszył wzdłuż muru, cały czas rozglądając się i trzymając różdżkę w pogotowiu. Wokół panowała złowróżbna cisza, jeśli nie liczyć dobiegających z oddali odgłosów samochodów i szelestu, wywoływanego przez bezpańskie psy, grzebiące w śmietnikach. Robiło się coraz ciemniej, gdy Stevens dotarł do końca muru i skręcił w wąską uliczkę, wijącą się między opuszczonymi zabudowaniami, było już całkiem ciemno. Nigdzie nie paliła się żadna latarnia.

Gdy parę minut później stanął przed rozpadającym się budynkiem starej fabryki opakowań, zastanowił się, czy było sens tu przychodzić. Skierował się jednak do wejścia portierni, która teraz kiepsko spełniała swoją rolę, jako że nie posiadała drzwi, a okno straszyło rozbitymi odłamkami szkła niczym paszcza rekina z paradontozą. Po kracie nie został nawet ślad. Przyświecając sobie bladym Lumos, Stevens ruszył przed siebie, z trudem znajdując drogę w grożących zawaleniem korytarzach. Zszedł po schodach, pozbawionych nie tylko balustrady, ale też kilku stopni, do piwnic. Jeszcze chwilę błądził w korytarzach i pomieszczeniach, niegdyś mieszczących laboratoria. W końcu stanął przed solidnymi stalowymi drzwiami, wyraźnie zamontowanymi niedawno, gdyż na ścianach wokół widniały jeszcze ślady palnika, za pomocą którego były spawane. Zanim zdążył zdecydować, czy zapukać, czy pociągnąć za klamkę (której z reszta nie dostrzegł), rozległ się zgrzyt metalu o metal i na wysokości jego twarzy pojawił się prostokąt światła, za chwilę przysłonięty przez czyjąś, niezbyt przystoją, fizjonomię.

- Stać, kto idzie!? – rozległo się ochrypłe pytanie, zadane najwyraźniej przez posiadacza owej fizjonomii.

Stevens podniósł różdżkę wyżej, tak, by oświetlić swoją twarz, i powiedział:

- Stary przyjaciel. Widzę, że nic się nie zmieniłeś, Alastorze.


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 18.08.2025 14:40