Noce I Dnie 1, Chwile z życia. Pierwszy sługa
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Noce I Dnie 1, Chwile z życia. Pierwszy sługa
Barty Crouch Młodsza |
![]()
Post
#1
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 16 Dołączył: 06.09.2006 ![]() |
Noce i Dnie.
Chwile z życia. Pierwszy sługa. 0 1970 Spacerował nocami po Nokturnie, a popołudniami przyglądał się czarodziejom i czarownicom przez zasłonięte brudnym firankami okno wynajętej klitki. Nie mógł, przynajmniej na razie, pozwolić sobie na luksusy w „Szpulce”. Zresztą nie chciał nikomu rzucać się w oczy. Nie w tym momencie. Obserwował nieustannie przemierzających Nokturn ludzi i sprzedawców w obskurnych sklepikach. Analizował zachowania, sposób bycia, wyciągał wnioski. Żaden z dotychczas zauważonych obiektów nie pasował do jego wizji. Zdobył niezwykłe, budzące grozę umiejętności, jego moc potężniała z każdym rokiem, a minęło ich prawie dwadzieścia pięć od ukończenia przez niego edukacji, przeszedł Przemianę. Miał, przynajmniej w teorii, „przyjaciół” oraz wyraźnie określone cele. I zamierzał je osiągnąć. Na węże Slytherina. Potrzebował. Kogoś. Co z niego za Pan i Mistrz bez służących mu uczniów? Nie miał złudzeń, co do tak zwanych przyjaciół. Ani on ich za takowych nie uważał, ani oni nimi nie byli. I nie trzeba wyobraźni starego Revenanta, aby przewidzieć ich zachowanie, gdyby się u nich zjawił. TERAZ. SAM. Po dwudziestu pięciu latach. Czerwone oczy rozbłysły gniewnie pod kapturem zasłaniającym bladą twarz. Nie zamierzał rozpoczynać dzieła od rozgrzebywania popiołów przeszłości. Na to przyjdzie czas. Lord Voldemort potrzebował świeżej krwi. Młodego, chłonnego umysłu, nieukształtowanej do końca duszy. Materiału, by bez przeszkód nadawać mu pożądane formy. Dlatego wyglądał końca czerwca jak feniks ostatnich minut pięćsetlecia. Koniec Hogwartu i tuziny pełnoletnich, młodych ludzi, którym wszystko wolno. Niektórzy pójdą prosto na Nokturn. Na ulicę, którą straszono ich w dzieciństwie, która tak długo była dla nich zakazana, jak Las czy Księgi w Hogwarcie. I jeden z owych „niektórych” będzie mój. Jak szata, buty ze skóry ogniomiota czy nawet różdżka… Dzień Pierwszy 1 Podnosił właśnie do ust szklankę z winem, kiedy dostrzegł w niej zniekształcone odbicie szkolnej odznaki: żółtego borsuka na czarnym tle szaty, ledwo widocznego przez niemyte od lat okno. Uniósł ją nieco wyżej, jakby oceniając kolor trunku i obejrzał uważnie rozczochrane, może kędzierzawe, ciemne włosy, ciemne oczy i rumianą twarz chłopaka, który przyglądał się „lokalowi” przez brudną szybę. Ostatnio widywał tylu chłopców i dziewcząt w tym samym wieku, że prawie już zrezygnował z poszukiwań. Tym bardziej, że parę z nich nadawało się do służby, był tego pewny, lecz… żaden na tego pierwszego. Zanim weźmie tamtych, musi już mieć sługę. Podnóżek. Rzecz. Udał, że dopiero przed chwilą go zauważył, obrócił się w stronę okna i spojrzał chłopakowi prosto w oczy. Średni wzrost. Włosy i oczy w różnych odcieniach karmelu. To, co widzę… twarz, spojrzenie… Tak. To on. Kiedy zakapturzony mężczyzna odwrócił się w jego stronę, gdy mignął blask purpury, młodzieniec zadrżał. Emocje i myśli odbijały się na jego twarzy jak w lustrze. Strach, ciekawość, ruch gałek ocznych w lewo, w kierunku ciemnoszarych drzwi i rdzewiejącej klamki w kształcie wężowej czy smoczej głowy. Wahanie. I wreszcie pierwszy krok. Potem drugi. - Dwie Ogniste! Podejdź bliżej. Jesteś trochę za młody, żeby tu bywać. „Pod Kobrą” nie ma dobrej sławy. Głos Voldemorta był zimny jak lód, ale równie miękki jak płatki śniegu spadające z nieba na odkrytą skórę. - J-ja tu nie bywam, proszę pana. Przyszedłem pierwszy raz… nie wiedziałem… Mógłby pan powiedzieć coś więcej? - To długa historia i zaczęła się bardzo dawno temu. Usiądź. Ciemnowłosy nie mógł się jakoś zdecydować na zajęcie miejsca, więc po prostu stał. I słuchał. - Jeden z pierwszych właścicieli był szczególnie łasy na galeony, chociaż kuchnię miał podłą i bardzo liche trunki, i wciąż szukał sposobu na nabicie sobie kabzy. W końcu zmienił kucharza, wymienił zawartość piwnicy i pogodził się już z tym, że czeka go mozolne wydobywanie się z dna, gdy pewnego razu, pod osłoną nocy, przyszedł do niego niejaki Telford z pękatą sakiewką. Oświadczył mu, że ma wroga, który następnego dnia planuje odwiedzić „Pod Kobrą” i że właściciel gospody otrzyma drugie tyle, jeśli tamten nie przeżyje biesiady. I tak się właśnie stało. - Merlinie... - Przez lata do właściciela przychodziły obie strony. Wciąż zaglądali aurorzy, ale nikt nie mógł mu niczego udowodnić. A przeróżni plotkarze i łowcy sensacji odwiedzali go tym chętniej. Chłopak spojrzał na złotawobrązową whisky w szklance, potem na barmana i w końcu na opowiadającego. Dla Voldemorta sytuacja stawała się coraz zabawniejsza. - Masz jakichś wrogów, chłopcze? - Nie mam, proszę pana. - Mnie nie musisz się obawiać. Siadaj i częstuj się. Tylko nie pij za szybko, zwłaszcza, jeśli to robisz po raz pierwszy. Młody człowiek wreszcie zdecydował się usiąść. W głosie zakapturzonego pojawił się ton, któremu nie mógł – nie chciał – się sprzeciwiać. Łyknął ostrożnie i parę razy zakaszlał. Zasłużyła na swoją nazwę, naprawdę paliła w gardle i powodowała łzawienie. Zamrugał. - Powoli,… Jak właściwie masz na imię? Pełnoletniego czarodzieja raczej nie powinno się wołać per „chłopcze”, a na „proszę pana” jednak jesteś za młody. Mam rację? - Tak sądzę – kiwnął głową młodzieniec -, proszę pana. Ariel Bethelius. - Miło mi. Arielu. To nieomal przeznaczenie. Ten, po którym wziąłeś imię, służył swemu panu z niechęcią i marzył o wolności, ale z tobą... tak nie będzie. Należysz do mnie już w tej chwili, a potem, kiedy skończę cię formować… zostaniesz nieosiągalnym ideałem, do którego każę dążyć innym. Ariel skłonił lekko głowę, spojrzał na mężczyznę z pytaniem w oczach i zdziwił się, gdy tamten po prostu sięgnął po swoją whisky i wypił z niej łyk. - Dziwi cię zapewne, że się nie przedstawiłem - miękki ton głosu -, ale przyjmijmy, że nie mam nazwiska. Tego, które sobie wybrałem, na razie ci nie zdradzę, a tamto... pod którym się urodziłem... o nim chcę zapomnieć. - Aha. Rozumiem. Kłamał. Nic nie rozumiał. - Jeśli chcesz kontynuować naszą znajomość, musisz się do mnie w jakiś sposób zwracać. To zależy od ciebie. Voldemort był naprawdę rad, że wrócił do Anglii w tym akurat momencie. Panował pokój, o Grindewaldzie pamiętał zapewne tylko Dumbledore, nikt się niczego nie obawiał, na Nokturnie skwaśniałe czarownice i ponurzy czarnoksiężnicy stawali się nieomal atrakcją turystyczną, chociaż grzęźli w marazmie jak wciągani w trzęsawisko. - To było bardzo ciekawe, co pan opowiedział… Jak mam się więc do pana zwracać? - W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było magicznych szkół, młodzi czarodzieje uczyli się od starszych i potężniejszych, stopniowo nabierając przy nich doświadczenia i mocy, nazywając ich mistrzami. I to w dalszym ciągu się dzieje. Przynajmniej w tej najpotężniejszej, a zupełnie zaniedbanej dziedzinie Magii… zwanej Czarną. Gdyby nie moi nauczyciele, za którymi zjeździłem cały świat, nic bym o niej nie wiedział i nie stałbym się jej Mistrzem. Oczywiście, nie mam żadnego certyfikatu od żadnego ministerstwa, ale uwierz w to, co mówię. Z twarzy Ariela można odczytać wszystko, co mu wpajano na temat Czarnej Magii: Avada Kedavra, nekromancja, trujące eliksiry, klątwy i inne bzdury, poruszające zaledwie jej powierzchnię, niedosięgające jej istoty. Potęga. To jest źródło i istota Czarnej Magii. Szybko się nauczysz. Było też jasne, że chłopak, opierając się na tych banialukach, uważał Czarną Magię za rzecz nie dla niego. - Czy jest pan… czy znasz… mistrzu… tylko Czarną Magię? - Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś, Arielu. Znam doskonale tak Czarną, jak i Białą, a w nich obu mieści się wszystko, co poznałeś w szkole i ty o tym wiesz, nie jesteś głupi. Eliksiry, zaklęcia, magiczne stworzenia, wróżbiarstwo, zielarstwo… i coś, o czym nie masz pojęcia. Nie smakuje ci ta whisky? Młodzieniec łyknął odrobinę napoju ze szklanki, potrzymał go w ustach a następnie pozwolił by spłynęła. Prosto do gardła. Lord Voldemort czekał cierpliwie, aż alkohol zrobi swoje. Nie miał zamiaru upić chłopaka, lecz go rozluźnić. Oswoić, otworzyć, spowodować, by Ariel pokazał mu swój słaby punkt, najwrażliwsze miejsce na wbicie kłów, zatruwających jadem ofiarę. Miał dużo cierpliwości. I był bardzo ostrożny. - We wszystkim jest Czarna Magia, mistrzu? Nawet w takiej na przykład numerologii? - Tak. Istnieje pewna gałąź numerologii, która jest oficjalnie odrzucana przez wszystkie magiczne szkoły. Jak sądzisz, czy naprawdę wszyscy jesteśmy tacy dobrzy, jak do tej pory obliczałeś i nasze wady są tak mało znaczące i niewinne? Ariel zamrugał oczami i zmarszczył brwi. Ognista była bardzo mocna, nie uniemożliwiała myślenia, ale trochę je utrudniała. - Taki jeden, blondyn, szóstoklasista, nie z mojego domu, myśli, że jest królem Hogwartu – powiedział cicho w przestrzeń – czułem się przy nim młodszy, a nie starszy. A nawet nie był ani razu prefektem Slytherinu… Voldemort zaśmiał się cicho. - Malfoyowie nie są królami, ani nawet książętami. Oni tylko są bardzo, bardzo bogaci... Ale dokończ. - Słyszałem od kogoś, co mu wyszło z Trojakich. Nie było to całkiem prawdziwe. Jego już mógłbym nigdy nie widywać, mistrzu. Pozostałych też nie. W tym zdaniu było drugie dno, widoczne w nagle zasmuconych oczach… |
![]() ![]() ![]() |
Barty Crouch Młodsza |
![]()
Post
#2
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 16 Dołączył: 06.09.2006 ![]() |
Noce.
0 O zaklęciach, które poznawał, w ogóle do tej pory nie słyszał. Ich działanie przerażało, ale jednocześnie… Kiedy po raz pierwszy udało się mu rzucić jedno z nich prawidłowo, a następnie je zakończyć, ocalając Zezka, poczuł iskierkę dumy, chociaż to wszystko było bardziej skomplikowane. O wiele. Z początku nauka złowrogich zaklęć szła mu jak po grudzie, chociaż bardzo się starał. Mistrz dawał mu odczuć swoją nieskończoną cierpliwość, wskazywał właściwy kierunek jego myślom i emocjom, sugerował i podpowiadał. Ariel był mu szczerze wdzięczny za wszystko i stosował się do jego rad. Po jakimś czasie zrozumiał, jak bardzo jest rozczarowany zachowaniem rodziców i przyjaciół względem niego. Następnym etapem był zawód oraz niechęć połączona z żalem. Uczuć, które nadeszły później, nawet nie próbował precyzować i nazywać, w każdym bądź razie… celując różdżką w przerażonego skrzata nie widział jego, lecz kogoś zupełnie innego. Tak było jeszcze parę tygodni temu. Obecnie siła, potrzebna do rzucania TYCH zaklęć, nie potrzebowała już do tego personifikacji nienawistnych mu osób, kryła się w nim. Ariel był dumny, że tyle osiągnął, ale, od niedawna, podziwiał swojego mistrza jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek przedtem i zaczął wierzyć w to, że nie ma na całym świecie potężniejszego maga. Stało się to wtedy, kiedy mistrz rozkazał mu rzucić na siebie Cruciatusa, odwrócił jego działanie jednym ruchem dłoni i Ariel, a nie on, wił się, płacząc na podłodze - a potem polecił chłopakowi zrobić to jeszcze raz. Promień z różdżki dotarł tam, gdzie miał dotrzeć, ale… rozpłynął się w powietrzu, jakby ciało mistrza chroniła niewidzialna tarcza. Działać nie działając. Nie mógł się doczekać ostatniego wtajemniczenia. 1 Przebudził go syk Nagini. Pysk wężycy znajdował zaledwie o cal od jego twarzy. Serce wskoczyło mu do gardła, o mało co jej nie uderzył, kiedy, zaciskając powieki, chciał – dosłownie – odsunąć od siebie niemiłe dźwięki, zakłócające mu sen. Zerwał się z łóżka, chwycił szatę i spodnie, przewieszone przez oparcie krzesła, nie zawracając sobie głowy koszulą i butami. Był już przy drzwiach, ale zawrócił, przetarł oczy, przygładził włosy, zerknął w lustro, które wydało z siebie coś w rodzaju prychnięcia i włożył obuwie na bose stopy. Wiedział, że mistrz i tak go ukarze za opieszałość, ale nie chciał stawać przed nim rozczochrany i zaspany. Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami sypialni. Nie musiał czekać zbyt długo, ponieważ otworzyły się niemal natychmiast. Nagini wpełzła pierwsza, unosząc płaską głowę i porozumiewając się z ich panem. - Życzysz sobie czegoś, mistrzu? - Życzę sobie, żebyś, kiedy cię wzywam, zjawiał się NATYCHMIAST. Wydaje ci się, że możesz mnie nie słuchać? - Przepraszam, panie. Słucham cię, ale spałem i… - Jeszcze lepiej. Więc się mylę, tak? - Panie… Cruciatus trafił go prosto w brzuch, nogi się pod nim ugięły, padł na kolana. Gdyby jakiś czas temu nie nauczył się częściowo blokować efektów zaklęcia, krzyczałby tak głośno, że usłyszeliby go nawet w Grasse. Ale ból i tak był straszny. Łzy leciały mu z oczu, słyszał, że ktoś jęczy, ale nie zdawał sobie sprawy, że to on sam, nie poznawał głosu powtarzającego wciąż od nowa „panie”. - Myślałem, że w każdej chwili mogę na ciebie liczyć. – Lodowaty głos. – ZAWIODŁEM się. Tym bardziej, że zamierzałem… Biała dłoń uniosła się do kaptura, który był… który NIE zasłaniał całkowicie twarzy. Ariel podniósł oczy i wytężył wzrok, ale nie zobaczył zbyt wiele, następny Cruciatus sprawił, że pole widzenia przysłoniła kolorowa mgła, wszystko bolało, nieważne, że trochę mniej, niż pamiętał z pierwszych ćwiczeń. Czy to… miało być To, czego chciał dostąpić, rozpoczynając służbę u swojego mistrza? - Tiara musiała się pomylić, przydzielając cię do Hufflepuffu. Puchon, który nie ma szacunku dla starszych i mądrzejszych to prawie oksymoron. - Przepraszam… Przy czarnoksiężniku czuł i zachowywał się jak dziecko. Nie wiedział, na czym to polega i dlaczego czuje się wtedy tak pewnie, dobrze, jakby wszystko znajdowało się tam, gdzie powinno. Mistrz opuścił różdżkę. Arielowi zdawało się, chociaż nie mógł być tego pewny, że mężczyzna uważnie mu się przygląda... potem, bez żadnego ostrzeżenia, mistrz opuścił kaptur na ramiona. W pierwszej chwili pomyślał, że to, na co patrzy, jest maską, lecz niemal natychmiast zrozumiał, że - to coś, to prawdziwa twarz. Bielsza od nagiej czaszki, czerwone oczy, brakiem źrenic przypominające kocie, usta bez warg, płaskie nozdrza. Nigdzie ani jednego włosa. Nie mógł oderwać oczu od tego widoku, który jednocześnie przerażał i frapował. Widocznie zasłużył na to, aby go ujrzeć, nie otrzymawszy żadnych wyjaśnień. Miał nadzieję, że teraz jakieś usłyszy. Po raz pierwszy zwrócił uwagę na jego wzrost i chudość i na to, do jakiego stopnia jego wygląd nie jest… ludzki. Przynajmniej, jeśli chodzi o… Spuścił wzrok, kiedy napotkał jego spojrzenie. Czarny Pan kiwnął głową z aprobatą i przemówił. Chłodno i miękko, lecz stanowczo. - Zastanawia cię mój wygląd, prawda? - Tak, panie. - Boisz się mnie? - Tak, mistrzu… Wdarł się znowu w brązowe, sarnie „zwierciadła duszy”, wyczytał z niej ciekawość, przerażenie, zaufanie, przywiązanie, dokładnie to, co spodziewał się odnaleźć. Rozpoczął opowieść, która po chwili spowiła umysł jego młodego sługi niczym mglista pajęczyna. - Po opuszczeniu Hogwartu myślałem jedynie o tym, żeby zgłębić wszystkie tajemnice Czarnej Magii, poznać ją, znaleźć sposób, by ją wykorzystać w walce o uczynienie tego świata naszym. Myślałem o wiele bardziej... perspektywicznie, wiedziałem, że oprócz mugoli Ja osobiście mam jeszcze jednego wroga, który w końcu mnie dopadnie, jeśli... jeśli nie zrobię wszystkiego, by go pokonać. Właściwie ją, nie jego… Ariel nic nie rozumiał. Mistrz uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem. - Mówię o Śmierci. Pomyśl: zwyciężę, zapanuję nad światem, magia obejmie całą Ziemię od wschodu do zachodu, od południa do północy i ona nagle po mnie przyjdzie. Przypomnij sobie, o czym mówiłem przedtem, że nikt – NIKT, - podkreślił słowa ruchem dłoni - oprócz mnie nie pomyślał o tym, NIKT nie chce poruszać tego gliniastego bajora, w którym woda zaczyna cuchnąć martwotą, bo się nic nie zmienia! Przerwał. Zerknął na oczarowanego, zasłuchanego chłopaka i dodał z mocą: - Nie zamierzam ryzykować. Nie dopuszczę do tego, by CAŁY czarodziejski świat znowu trafił pod kamień. Nikomu oprócz siebie nie zaufam. Mówił. I mówił. O swoich poszukiwaniach, mistrzach, bazyliszku, świętych wężach w amazońskiej puszczy, transformacjach, eksperymentach, którym się poddawał, aby uodpornić się przeciwko wszystkim urokom, klątwom, truciznom. O… Ariel przestał rejestrować jego słowa. Jedyną rzeczą, jaką odczuwał, był… Nie. Podziw to za mało. Czuł o wiele więcej. Po długim, bardzo długim czasie młodzieniec zorientował się, że zapadła cisza, aż zadzwoniło mu w uszach. Nie śmiał spojrzeć mistrzowi w twarz, więc skupił wzrok na jego dłoniach o białych, nienaturalnie długich palcach. Głos. Miękki. Uwodzicielski. - Na co się więc decydujesz, Arielu? Jesteś po mojej stronie? - Chcę służyć tobie i twojej sprawie, panie. - Naszej. - Tak, panie. Naszej. To, … co mówiłeś, było… jest… Powiedz tylko, co mam robić. – Oszołomienie i uwielbienie w brązowych oczach chłopaka. – Cokolwiek rozkażesz, ja… - Uczynisz to. Gorliwe kiwnięcie głową. Czarny Pan obserwował go bardzo uważnie. Ostatnie kroki. Ostatnia marchewka, zanim... - Pomyśl o czasach, kiedy odniosę nad nią ostateczne zwycięstwo i uwolnię Ziemię od robactwa. Nigdy nie opuszczę moich wiernych sług. Każde słowo tętniące niezachwianą pewnością, mocą, wiarą, każde przyciągało, zostawało w jego świadomości, nie sądził, by chociaż o jednym, kiedykolwiek był w stanie zapomnieć... - Chcesz być pierwszym z nich? - Tak, panie... Głos Ariela drżał. O niczym nie myślał, zbyt dużo się działo. Nie pamiętał nawet o tym, że wciąż klęczy, o tym, że kolana zaczynają go boleć, wszystko, wszystko na swoim miejscu... Nigdy nie opuszczę moich wiernych sług. Nigdy. - Wyciągnij lewe ramię i podwiń rękaw szaty. Wykonał polecenie znowu nic nie rozumiejąc, mistrz chwycił go mocno za nadgarstek, unieruchamiając rękę, dotknął różdżką jego przedramienia i... - Morsmordre signum! Przerażliwy ból, gorszy niż wszystkie Cruciatusy razem wzięte, coś jakby wpełzało mu pod skórę, w ciało, do żył i rozprzestrzeniało się w górę i w dół ręki, nie sposób się wyrwać, nie mógł tego przerwać, jedyną rzeczą, do której był zdolny, to krzyk, bolało, bolało... I nagle koniec. Zdziwiony spojrzał na to coś, wypalone na swojej skórze. Wyszczerzona czaszka i wąż, który poruszał się, wyłaniając z jej ust. - Tak będę naznaczał wszystkich. Za pośrednictwem twojego Znaku będę ich do siebie wzywał. Dzięki niemu będą się wzajemnie rozpoznawać i, także przy jego pomocy, nigdy i żadnego z nich nie stracę z oczu. Wstań. Ariel podniósł się niezdarnie, zdrętwiały mu kolana, trochę zmarzł... - Czy jest jeszcze coś, czego chciałbyś się dowiedzieć? Było. - Czy zechciałbyś - spytał pokornie - zdradzić mi swoje imię, panie? - Teraz... tak. Cisza, pulsująca oczekiwaniem. I wreszcie słowa. Ostateczne. Dopełniające wszystko. - Lord Voldemort. Nie więcej i nie mniej. 2 Drzwi gabinetu pana domu otwarły się z hukiem. Srebrnowłosy mężczyzna oderwał wzrok od sterty pergaminów i podniósł się z krzesła, wyciągając różdżkę, gotów przekląć każdego bezczelnego skrzata domowego, który ośmielił się na taką rzecz... ale nie zdążył wypowiedzieć nawet słowa. Po prostu stracił głos. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w dwie osoby, które zakłóciły mu spokój w jego sanktuarium, wchodząc doń po prostu jak do mugolskiej knajpy. Znowu trzask, tym razem zamykających się, drzwi. Twarz pierwszego intruza mogła równie dobrze pojawić się w najgorszych dziecięcych koszmarach i nigdy nie ulec zapomnieniu. Nawet dorosły uciekłby z wrzaskiem na jej widok. Może nie każdy... Druga osoba była zakryta od czubka głowy do stóp. Kaptur długiej, czarnej peleryny opuszczony na twarz, czarna maska, szata i rękawiczki. Stała nieruchomo pod ścianą, nie odrywając oczu od gospodarza, miała w dłoni różdżkę, z jej postawy łatwo było zgadnąć, że zareaguje natychmiast na każdy nieprzemyślany ruch i mężczyzna wolał się nie przekonywać jak. W końcu otworzył usta, mając zamiar odzyskać straconą pozycję, być w końcu panem na Malfoy Manor a nie mugolem zamienionym w jakąś idiotyczną statuę, lecz... - Witaj Aleksandrze. Pomyślałem, że cię odwiedzę i razem powspominamy szkolne czasy. Pamiętasz mnie? KONIEC |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 19.06.2025 04:12 |