Noce I Dnie 2, Chwile z życia. Czarna maska
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Noce I Dnie 2, Chwile z życia. Czarna maska
Barty Crouch Młodsza |
![]()
Post
#1
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 16 Dołączył: 06.09.2006 ![]() |
Noce i Dnie II
0 W półmroku cienie czaiły się po kątach, a nikły blask księżyca, dochodzący za okna, mógł co najwyżej wydobyć zarysy znajdujących się w sypialni mebli i osób. Po lewej stronie łoża, stojącego w samym środku pokoju, znajdowało się coś, co przypominało opalizującą zielenią, potężną elipsę. Co jakiś czas dało się usłyszeć cichy i złowrogi syk. Postać, spowita w srebrzyste prześcieradła i oparta o poduszki nie odznaczała się niczym szczególnym, kiedy tak leżała z zamkniętymi oczami. Może tylko bladością, chudością, wzrostem i długością kończyn. Zimna, kamienna podłoga, wyspa ciemnego dywanu z ogromnym łożem i dwie istoty, po lewej i prawej stronie, cienie na jasnoszarym tle. Jedna z nich, gdyby nie wzrost, strój oraz miejsce odpoczynku, przypominałaby śpiące na boku dziecko. 1 Lubił tak leżeć, chociaż nie było ani ciepło, ani wygodnie, a szaty z drugiej czy nawet trzeciej ręki przed niczym nie chroniły. Pan nie pozwolił mu tym razem położyć się na dywaniku, ale, dzięki Merlinowi, nie wyrzucił go ze swojej sypialni. Zachowań Pana nie sposób było przewidzieć. Nigdy nie wiedział, w jaki sposób zechce go ukarać czy okazać swój gniew i za co. Wiedział jednak, że Pan jest wszechwiedzący, wszechmogący i najmądrzejszy, uznawał w pełni swoją umysłową, fizyczną i duchową nicość wobec niego i poddawał się bez sprzeciwu każdej karze, nawet, kiedy nie wiedział, za co ją otrzymuje. Nie ośmielił się ziewnąć, chociaż morzył go sen, po jakimś czasie powieki opadły same, kryjąc przed światem tęczówki koloru czekolady. Nie mógł nic na to poradzić, był bardzo zmęczony i rozbity. Pan wysłał jego i paru Śmierciożerców, aby ukarali jakichś zdrajców. Jak zawsze - kiedy w misji brali udział inni - musiał dowodzić z powodu swojej rangi. Nie znosił tego. Nie chodziło o konieczność wydawania rozkazów czy też ponoszenia odpowiedzialności za swoją grupę, chociaż nadawał się do wyżej wymienionych czynności równie dobrze, jak wozak do pasania puchońskich kur. Nie. Kiedy szedł przodem, w swojej CZARNEJ masce, niemal dotykalnie czuł, jak nienawistne spojrzenia spod BIAŁYCH wbijają mu się w plecy niczym różdżki. Nie lubili go i lekceważyli: Ślizgoni uważali, że jest ciamajdą, Krukoni, że głąbem, a wszyscy razem, iż nie zasługiwał nawet na Naznaczenie, a o byciu najbliższym, osobistym sługą Pana nie powinien nawet marzyć… To bolało. Przypominało mu o... o tamtych. Tak. Ale teraz, teraz, nikt poza Panem się nie liczył. Nikt. - Ssss… ssss… Nauczył się już rozpoznawać tony jej głosu i jego wymowę. Nagini budziła go, jednocześnie poganiając. Przetarł oczy ręką i podźwignął się na kolana, chociaż wszystko go bolało i spojrzał tęsknie w stronę łoża. - Nalej mi wina, Arielu. Podniósł się z trudem, bez słowa podszedł do barku, wyjął kieliszek. Zawahał się przez moment, zanim odkorkował butelkę. Podczas dwóch lat, jakie upłynęły od chwili, gdy został naznaczony, zdążył nauczyć się na pamięć tego, co jego Władca najchętniej jada i kiedy, jakie wina pija i o jakiej porze, w czym należy prać jego szaty, a czego unikać jak aurorów i Avady Kedavry razem wziętych a nawet, czego używać do sprzątania. Niestety, upodobania Czarnego Pana mogły się zmienić w jednej sekundzie i to bez żadnych wcześniejszych sygnałów ostrzegawczych, tak samo zresztą, jak humor. Owe nagłe wolty nadawały też sens następującej potem karze... i żadne, najpokorniejsze nawet zachowanie, nie ochraniało go przed nią. Z tego jednak, co widywał wciąż stojąc albo klęcząc za lub przed jego tronem, osłonięty czarną maską i szatą Śmierciożercy, zdążył już wyciągnąć wnioski i stosował się do nich już tak długo, że nie wyobrażał sobie po prostu innego postępowania. Punkt pierwszy: Pan ma zawsze rację. Punkt drugi: każdy rozkaz Pana należy natychmiast wykonać. Punkt trzeci: on, Ariel Bethelius, „czarna maska”, którego tożsamości, być może, domyślał się jeden lub paru Śmierciożerców, nikt jednak nie miał pewności, kim był, a jeśli nawet miał, to z niczym się nie zdradzał, jest pierwszym wśród nich, będąc jednocześnie niczym wobec Pana. Punkt czwarty: z tego, co mógł zaobserwować, jeżeli w ogóle da się to tak określić, on - "czarna maska" był traktowany lepiej niż wszystkie białe. Po piąte: nikt inny, oprócz niego i Nagini nie mieszkał w komnatach Czarnego Pana, a jedynym miejscem, gdzie pozostali Śmierciożercy mogli się zjawiać, był pokój przyjęć, zwany przez niektórych „salą tronową”. Czarny Pan wyciągnął rękę po wino, upił łyczek, błysk w czerwonych oczach zdradzał jego zadowolenie i przyjemność, jaką odczuwał, smakując trunek. Gotów na każde jego skinienie Ariel klęczał obok, z butelką w ręku, wpatrując się w prześcieradła, zerkając jednocześnie na jego długie, białe palce, zaciśnięte na nóżce kryształowego kieliszka. - Jeżeli uważasz, że gapienie się na kogoś jest oznaką szacunku dla tej osoby, jesteś w błędzie. - Lodowaty głos rozległ się tak nagle, że Ariel zadrżał, usłyszawszy go. - I czy już ci tego nie zabroniłem? Kiedyś? Padnięcie ze skruchą na twarz z butelką w ręce wyglądałoby równie mądrze, jak zrobienie tego po uprzednim odstawieniu wina, więc Ariel pochylił tylko głowę, dotykając czołem prześcieradła. - Przepraszam. - Chce ci się pić? - Tak, panie. - Idź po drugi kieliszek i nalej sobie. Ariel spojrzał na niego z wdzięcznością i posłusznie wykonał polecenie. Co prawda nie należał do miłośników jakichkolwiek alkoholi, a zwłaszcza czerwonych win wytrawnych, ale zdążył się już przyzwyczaić do ich smaku. I naprawdę bardzo chciał się napić. Czegokolwiek. A to, że będzie mógł to uczynić w towarzystwie Pana i tym samym trunkiem, na samą myśl o tym odczuwał... wewnętrzne ciepło i dobro i... Prawdę. Nigdy nie opuszczę moich wiernych sług. Słowa, które zapamiętał. Napój. Chłód. Rozkoszne uczucie spływania, łyk po łyku, wysuszonym gardłem. Mmm... dzięki ci, panie... Dobry rocznik. Piękny bukiet: aromat, zapach i smak. Doskonałe... gdybym mu kazał, wypiłby nawet truciznę... Mmmm... - Podejdź. Lord Voldemort przyjrzał się uważnie klęczącemu przed nim słudze. Zdecydowanie nie należał on do osób, wywołujących swoim widokiem dreszcze u płci przeciwnej bądź tożsamej i na pewno nie zapadał w pamięć. Lecz jego nie interesowała ani uroda, ani nawet płeć, tylko posłuszeństwo, pokora i oddanie, malujące się w tych brązowych, łagodnych, puchońskich oczach. To jasne, że większa ilość modelowych domowników „Zaklinaczki Pszczół” – takich jak Ariel – w szeregach Śmierciożerców nie byłaby zbytnio pożądana, przewidywał, mniej więcej, motywy, jakie mogłyby nimi kierować, sądził, że byłby to strach, a tchórzami gardził, choć niekiedy potrzebował. Zresztą pragnął władzy absolutnej. Obejmującej wszystko i każdego. Takiej, jaką miał w tej chwili nad nim. - Możesz się położyć na dywanie. - Dziękuję, panie. Uszczęśliwiony zasnął, zwinięty w kłębek, z wciąż żywym wspomnieniem dłoni Pana, głaszczącej jego włosy. |
![]() ![]() ![]() |
Barty Crouch Młodsza |
![]()
Post
#2
|
Kafel Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 16 Dołączył: 06.09.2006 ![]() |
1
Biała dłoń o nienaturalnie długich, pająkowatych palcach, dotknęła jednej z leżących na stole, zwiniętych w rulony map i machnęła nad nią różdżką. Kilka zakapturzonych i zamaskowanych postaci podeszło bliżej i zaczęło przyglądać się mapie, podążając wzrokiem za ruchami różdżki Lorda. - Powiedziano mi, że tu… i tu… mieszkają aurorzy, a ogródek i część ulicy zabezpieczono polem antydeportacyjnym. Wy dwaj musicie je przełamać i nie życzę sobie żadnych pomyłek. Nie muszę chyba mówić, że będziecie osobiście odpowiedzialni za każdego Śmierciożercę, któremu nie uda się stamtąd zniknąć? - N-nie, p-panie… - Crucio. Nie zdążyli nawet wrzasnąć, gdy ból się skończył, ale jego wspomnienie wciąż trwało. Przerażeni, bali się nawet głośniej odetchnąć. Przeklinali w myślach własne decyzje i ich nieodwracalność, przypominającą o sobie każdego ranka. Dziękowali Merlinowi i Rowenie za swe umiejętności w odwracaniu skutków zaklęć i łamaniu uroków… - Weźmiesz tylu, ilu – i kogo – uznasz za stosowne, – teraz ich Lord zwrócił się do swej „czarnej maski” – radzę zapamiętać, że nikt nie ma prawa przeżyć waszej wizyty. Czy to jasne? - Tak, panie… - Przed świtem oczekuję raportu. Czarny Pan opuścił komnatę, za nim popełzła Nagini, Ariel podszedł do stołu, zebrał mapy i odesłał je na miejsce. Starając się niczym nie zdradzić swojego zakłopotania, przystąpił do jednego z najbardziej znienawidzonych obowiązków dowódcy. Decyzje i wybory. Stali przed nim, nienawidzili go i czekali, co zrobi. Przyglądał się każdemu z nich. Dwóch Krukonów. Pan ich wybrał. Walden, Lucjusz, Henry, Charles, Edgar… 3 Dookoła panował mrok. Ich różdżki, płonąc niczym świetliki, sprawiały, że łatwiej im było cokolwiek dostrzec. Podmiejskie osiedle było pogrążone we śnie. Ariel wskazałby cel ataku z zamkniętymi oczami, ale zdawał sobie sprawę z faktu, że mapa i świat realny to dwie zupełnie różne sprawy. - Zostańcie tutaj – szepnął – przełamcie zaklęcia i bądźcie gotowi. Dwaj zakapturzeni i zamaskowani Krukoni podnieśli jednocześnie różdżki, intonując zaklęcie i zaciskając powieki, podczas gdy reszta Śmierciożerców podążyła za Arielem. Porozsyłał ich na lewo, na prawo, w górę i w dół ulicy. Niektórzy musieli się przedzierać przez parkany, wyboje albo zarośnięte nieużytki, lecz po paru minutach dom Bakerów był otoczony. Te chwile, przed rozpoczęciem właściwej misji, kiedy wszystko znajdowało się na miejscu, świat wokół nich się zatrzymywał i nikt nawet nie myślał o możliwości klęski, one mijały zbyt szybko. Ariel najbardziej żałował ich ulotności i obawiał się tego czegoś, nadchodzącego nieubłaganie z każdą postępującą po sobie sekundą. Było tak przed każdą akcją. Jednym płynnym ruchem wyciągnął różdżkę, celując w drzwi. - Alohomora! Edgar wszedł ostatni i zablokował wejście. Walden z Lucjuszem pognali na górę, Ariel sprawdził szybko kuchnię, składzik, salonik, korytarzyk i toaletę, ale niczego się nie spodziewał i miał rację. Marzył, po prostu marzył o tym, żeby… Marzenia zaavadowanego. Ni mniej, ni więcej. Krzyk. Płacz. Łomot. Jakby ktoś z czegoś spadł. Jeden. Drugi. Trzeci. Czwarty. Piąty. Odgłosy szamotania, popychania, bicia, wreszcie tupot nóg. Dziewczynka w nocnej koszuli dosłownie przefrunęła przez pokój, osunęła się na podłogę i rozpłakała. Nikt z magów, znajdujących się w pomieszczeniu, nie mógł nie zauważyć jej posiniaczonej twarzy. Ariel usłyszał pogardliwe prychnięcie Charlesa Lynne’a, dobiegające gdzieś z tyłu. Walden dosłownie wkopał do wnętrza pozostałą dwójkę, Lucjusz wprowadził pana domu z różdżką wbitą w kark, a za nimi weszła przerażona, słaniająca się na nogach mugolka, zasłaniając ręką lewe oko. Ariel zacisnął zęby tak mocno, że niemal zazgrzytały i raz jeszcze złożył Panu dzięki za obdarowanie go maską. W tej szczególnej chwili nie obchodził go jej kolor. A bycie dowódcą miało, mimo wszystko, jakieś zalety. Raz jeszcze spojrzał na dziewczynki, zastępując w myślach ich przerażone buzie twarzami tamtych, tych, które go opuściły, których nie widział od tak dawna, że ich rysy zaczęły się zacierać w jego pamięci, niemniej wciąż je pamiętał… Pomogło. Trochę. - Dlaczego nie zabiliście ich od razu? Pan nie wspominał o… - … ile wiem, nie zabronił nam się zabawić. - Koszt takich rozrywek może być większy od korzyści. Nie mógł widzieć twarzy Lucjusza pod maską, ale oczami wyobraźni rozpoznawał pogardliwy uśmiech. I wiedział, co słyszy w jego głosie były szkolny kolega. Wrodzone, nieuleczalne Puchoństwo i nieudolne zgrywanie Krukona albo Ślizgona. . Był stanowczy i rozkazywał, ponieważ musiał, ale miał do tego mniej więcej tyle samo przekonania i zdolności, co kudłonie do pasania kur. Patrzyli na niego. Był dowódcą. Nie mógł tracić czasu na przekomarzanki ani też się kimkolwiek wyręczać. Nikt nie ma prawa przeżyć waszej wizyty. - Avada Ke... - Drętwota!! LYLE!? NIe myslał. Działał wyłącznie instynktownie. - Enervate! Protego! Avada Kedavra! Znikać! Już! Avada Kedavra! - Expelliarm… - Protego! Nie miał pojęcia, ilu tu było aurorów. Kto z kim walczył. Wspomnienie, moment, w którym zobaczył tego jednego. Musiał się maksymalnie skupić, chociaż sprawiało to trudność, rozkazy jednak były jednoznaczne. Żałował, że nie może być wszędzie. Lucjusz zabił ostatnią z małych mugolek, ranny Charles ogłuszył jednego z aurorów, Walden poderżnął tamtemu gardło, Charles znowu walczył i Edgar, i Henry... ktoś atakował kogoś od tyłu, zielone i czerwone błyski, przerażone szlochy... Na Merlina... - Avada Kedavra! Protego! Ruszcie się! Expelliarmus! - Dręt... - Avada Kedavra! Zrobiłem to. Nie wypuszczać różdżki z dłoni. Nie zamykać oczu. Walka trwała. Zaraz skończą z nimi wszystkimi, odeśle tamtych, wróci do Pana i stanie wobec... Jeszcze tylko... |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 18.06.2025 01:38 |