Biała Legenda, zakończone
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Biała Legenda, zakończone
Sihaja |
![]()
Post
#1
|
![]() Członek Zakonu Feniksa Grupa: czysta krew.. Postów: 1716 Dołączył: 12.06.2003 Skąd: Z Nibylandii Płeć: Kobieta ![]() |
Asz, bo nie mogłam się powstrzymać. Zboczenie. Cóż.
Na wstępie zaznaczę kilka rzeczy. 1. Tak, inspirowane formą, jaką się posługuje McKillip i Białobrzeska. Nie, pomysł mój. 2. To legenda jest, w związku z czym postacie mają lekko inny rys, mniej rzeczywisty, a i język narracyjny jak i użyty w dialogach, jest ciut inny. 3. Zdrowej krytyki nigdy za wiele. _______________________________________________________________________ Biała legenda Śmierć królowej Bei otoczyła miasto całunem smutku i rezygnacji. Zima, tak głęboka i mroźna, że nawet najstarsi ze zdziwieniem kręcili głowami, pokryła wszystko grubą warstwą skrzącego się śniegu, a nad głowy ludzkie sprowadziła mrok ponurych nocy. Bei nie była młoda kiedy umarła, ale wraz z nią umarła i legenda, a mieszkańcy Abaul, najpiękniejszego miasta wschodniego wybrzeża pogrążyli się w nieutulonym smutku. Bei nigdy nie zbliżyła się do żadnego mężczyzny, toteż tron, na którym dotychczas zasiadała, pozostawał pusty jeszcze przez długie lata po jej śmierci. Chaos wkradł się za grube mury miasta. Pewnej zimy jednak, równie mroźnej i nieubłaganej, ktoś zszedł z gór, a jego kroki były ciche i delikatne jak płatki śniegu. Kobieta o włosach tak jasnych, że wydawały się niemalże białe i o oczach kwitnących zielenią wiosny. Ainan. *** Ainan przemknęła niezauważona przez bramy i przedmieścia, włosy o niezwykłym kolorze schowała pod ciemną chustą, a oczy ukryła pod powiekami. Ciężki, wełniany płaszcz okrywający jej drobną postać, czynił ją podobną do wieśniaczki i nikt nie zwracał na nią uwagi. Dopiero kiedy w karczmie, podając zapłatę, wychyliła z rękawa dłoń o jasnej skórze, pod którą rysował się delikatny ornament kości – wtedy karczmarz podniósł oczy i przyjrzał się twarzy o rysach tak subtelnych, jak zapowiadały to dłonie. -W dzielnicach leżących bliżej zamku są miejsca bardziej nadające się dla dobrze urodzonych panienek. Uśmiechnęła się delikatnie, ale nie uniosła półprzymkniętych powiek, ani nie zgarnęła monet leżących na ladzie. -To miejsce jest dla mnie najodpowiedniejsze. Podał jej tłustą polewkę i kaszę z okrasą, a ona zjadła z apetytem przeczącym jej wyglądowi. A potem jeszcze popiła kuflem najlepszego piwa, jakie karczmarzowi udało się wygrzebać w piwnicy. Wciąż miał wrażenie, że gdzieś już ją widział, że kształt policzków, owal delikatnych ust skądś zna. Ale nie udało mu się tego przypomnieć nawet gdy na drugi dzień wyjechała, nie obdarzywszy go ani jednym spojrzeniem. Skierowała swe kroki prosto do biblioteki i choć jej wieśniaczy strój i kobieca postać wywołały salwę śmiechu wśród strażników stojących u wrót budynku, nie zwróciła na to większej uwagi. Biblioteka była ogromna, a woluminy w niej zgromadzone pochodziły z najdalszych krajów świata. Były tu ponure opowieści o demonach strzegących skarbów w dalekich Górach Snu, były księgi tak nasączone magią, że nie mógł na nie spojrzeć żaden zwykły człowiek, były pradawne teksty zaklęć, sprowadzone zza wielkiej pustyni Chabe, gdzie hulają wiatry silniejsze od najpotężniejszych sztormów, a słońce uderza w ziemię z taką mocą, że pozbawia człowieka życia w ciągu jednego dnia. Były także księgi oprawne w złoto i purpurę, wysadzane diamentami i rubinami oraz inkrustowane skórą smoków, mantikor, gryfów i potworów morskich. Ainan ominęła jednak je wszystkie i kluczyła zręcznie pomiędzy półkami zmierzając do najdalszej części biblioteki, gdzie obłożone czarnym aksamitem wyszywanym białą nicią, leżały przepowiednie. Wszystkie księgi z tego zakątka były identyczne, każda czarno – biała, bez najmniejszego znaku zostawionego po to, aby jedną od drugiej odróżnić. Wokół nich, niczym kurz unosiły się drobinki lamentów i jęków, szepty duchów i zawodzenia zjaw, jakby woluminy żyły własnym życiem i promieniowały ponurą, starą niczym smoki, magią. Dziewczyna nie wahała się długo, wyciągnęła rękę wprost przed siebie i chwyciła księgę stojącą tuż naprzeciwko jej oczu. Krzyki ucichły jak ucięte nożem. Była lekka i miękka w dotyku, a aksamit zdawał się promieniować ciepłem. Nie usłyszała cichych, nierównych kroków i niemal przestraszyła się kiedy zza przeciwległej półki ktoś się wyłonił. Zgrzybiały starzec tak połamany reumatyzmem, że wydawało się iż zgięty jest w nieustającym ukłonie mierzył ją spokojnym, wszechwiedzącym wzrokiem szarych jak popiół oczu.. -Czego tu szukasz, dziewczyno? Opuściła powieki, tak, żeby nie zdążył zauważyć hipnotycznej zieleni jej oczu i odwróciła się od niego bokiem, wzruszając ramionami. Był stary i złamany wiekiem, nie czuła do niego nic oprócz obojętności i pogardy. I nie miała zamiaru rozmawiać z nim o czymkolwiek. Wstrząsnęła dumnie głową, jakby na znak, że powinien się oddalić, ale on nie słuchał poleceń zwyczajnej wieśniaczki, nawet jeśli jej twarz, ukazująca się w głębi kaptura była piękna jak wiosenny poranek. Widział zbyt wiele wiosennych poranków w swoim długim życiu. -Idź stąd, póki jeszcze masz czas. Uśmiechnęła się tylko, ale nie odłożyła książki. Gruby kaptur płaszcza skrywał jej twarz w mroku i teraz nawet półprzymknięte oczy nie lśniły w blasku pochodni. Jej uśmiech jednak był wyczuwalny niczym zgęstniałe powietrze i celny jak policzek. -Ta księga przyniesie ci tylko szaleństwo, nigdy nie zdołasz jej otworzyć. Roześmiała się dźwięcznie, a w jej głosie śmiały się rozświergotane wróble i skowronki, śpiewały słowiki i sikorki, rozbawione w samym sercu wiosny. Starzec pochylił się jeszcze niżej. Nie spoglądając już na niego wyciągnęła rękę i włożyła wolumin prosto w ogień. Zetlałe kartki nie zajęły się płomieniem, a jedynie wzór białej nici rozjarzył się magicznym blaskiem. Plątały się i wiły na aksamitnej okładce, niczym węże rozpędzone w szalonym tańcu, tajemnicze i nieuchwytne. Ich ruch był szybki i rozedrgany, zręcznie omijały miejsca w których jej palce dotykały gładkiej powierzchni aksamitu. Starzec wyprostował się nieco i wyglądał teraz jak chore drzewo o poskręcanych konarach i upiornej twarzy. Mierzył ją wzrokiem bardzo długo, gdy za pomocą magicznych symboli powoli i z namaszczeniem, otwierała księgę. -Kim ty jesteś? – spytał spokojnym, zupełnie do niego nie pasującym głosem. Nie podniosła wzroku, nawet gdy złapał ją za delikatny nadgarstek i przytrzymał. -Nie czytaj tego. Nie wiesz co przepowiednia potrafi zrobić, gdy… Urwał w połowie i spróbował spojrzeć jej w oczy, ale powieki o długich, czarnych jak smoła rzęsach nadal były pochylone i nie dawały dostępu obcemu spojrzeniu. Wyrwała rękę z jego uścisku i oddaliła się w przeciwległą stronę, do pulpitu skryby. Nie próbował jej gonić, a starcze kości zaczęły mu nagle bardzo dokuczać. Ainan podeszła do skryby i położyła mu smukłą dłoń na ramieniu. -Kim jest ten człowiek? – spytała głosem jak śpiew strumyka w lecie. Skryba spojrzał na nią z rozdziawionymi ustami, a potem podążył wzrokiem za ręką wskazującą mu kierunek, w którym majaczyła jeszcze postać starca. Wrócił spojrzeniem do dziewczyny, której skóra zadawała się pulsować delikatnym światłem w półmroku. -To bibliotekarz. Stary, już na wpół zniedołężniały. Głupiec – odpowiedział mimo dziwnej suchości w ustach. Dziewczyna uśmiechnęła się najpiękniejszym ze swych uśmiechów i poprosiła młodego skrybę, by przesiadł się w inne miejsce. Podziękowała mu skinieniem głowy i usiadła, nie zaszczycając go kolejnym spojrzeniem, choć bardzo pragnął jej się przypodobać. Pierwsze karty księgi okazały się puste, wypełniał je tylko nieubłagany czas, każący żółknąć kartkom i dodający im kruchości. Ainan niecierpliwie przerzucała stronice, aż natrafiła na miejsce, gdzie równym, pochyłym pismem, ktoś wypisał słowa przepowiedni. Nie musiała ich nawet czytać, by wiedzieć, że trafiła na tę właściwą. *** Kto nienawiść w sercu nosi, ten stanie nad brzegiem przepaści i będzie musiał skoczyć. I mieczem będzie rozcinać powietrze. Nogi same niosły ją do głównej świątyni miasta, świątyni, gdzie stały wyryte w kamieniu posągi bóstw, dumne, zimne i przerażające surowym obliczem i obojętnością. Budynek zachwycał i trwożył swym ogromem. Wyglądał jak wytopiony z jednej bryły zielonkawego marmuru, doskonały w kształtach i łagodnych wykończeniach, strzelisty i potężny.. Legenda mówi, że wyłonił się pewnego dnia z morza, jak perła bądź muszla, a mądry mag Thago umieścił go na centralnym placu miasta, które właśnie stworzył. Ludzie lubili wierzyć w tę historię, bo była ładna i dodawała im chwały. I usprawiedliwiała. Usprawiedliwiała krew i zazdrość, nienawiść i wstyd. A ludzie nie lubili, gdy się im o tym przypominało. Niewielu bowiem pamiętało historię elfów zamieszkujących tę krainę, ich potężne królestwo trwające w tym miejscu, zanim jeszcze magia ludzi stała się tak potężna, że przegnała je z różowych piasków wschodniego wybrzeża, i które właśnie tutaj wzniosły świątynię ku czci swojej pani, Kai’leithar, bogini życia, kwiatów i nadziei. Żyły wokół niej spokojne, dostojne i szczęśliwe, póki, pewnego gorącego, letniego popołudnia znad morza nie przybył wicher i nie obrócił wszystkiego w ruinę, nie zniszczył domostw i nie zburzył pałaców, póki nie wygnał spokoju z ich cichego życia i na zawsze nie przegnał ich z ukochanego miasta. A za wichrem przyszła jeszcze większa plaga, maszerująca równo i zdecydowanie, zbrojna w stalowe miecze i łuki niosące śmierć, której elfy do tej pory nie znały. Ludzie, atakując miasto Ab’eule’mirthel, splądrowali i zniszczyli wszystko – prócz głównego zamku i zielonej świątyni. I nazwy, którą przekształcili w Abaul, by mieć wrażenie, że miasto należy do nich, od początku do końca, i że powstało dziełem pracy ich własnych rąk. Świątynia była pokryta grubą warstwą śniegu i stała na środku placu tak szerokiego, że przejście z jednego krańca na drugi zajmowało pół godziny. Ainan nie była odporna na zimno i zanim dotarła do świątyni, zmarzły jej ręce i stopy, a gruby, wełniany płaszcz, przestał dawać ochronę. Drzwi świątyni były na wpół odemknięte i bez trudu mogła wejść do środka. Ogromna kopuła rozpinała się nad jej głową niczym przedziwny, zielony firmament bez gwiazd. W niektórych miejscach zielony marmur był cieniuteńki jak oddech, przeświecało poprzez niego zimowe słońce, w innych natomiast majestatycznie gruby, o barwie ciemnych liści. Posadzka była bielsza od śniegu, który leżał na placu i od jej włosów, ciasno związanych i ukrytych pod ciemną chustą i kapturem. Przez jeden, jedyny moment zawahała się, a potem postawiła jeden krok i następny. Echo porywało cichy stuk jej butów, ale niosło go tak wysoko, że Ainan poruszała się w zupełnej ciszy. Bardziej niż kiedykolwiek czuła się jakby wkroczyła do bajki i do zaczarowanej krainy, gdzie drzemały mocne znacznie potężniejsze od jej własnych. Ale ta myśl nie gościła długo w jej głowie i jej oczy, zieleńsze od najzieleńszej trawy i od niezwykłego marmuru, chłonęły w siebie spokój i majestat świątyni. Kiedy doszła do jej krańca, do miejsca, gdzie stały posągi wszystkich bóstw, przystanęła. Rzeźby były wykonane ludzką ręką, z kilku brył czarnego kamienia i kuły w oczy swym niedopasowaniem. Toporne, ciężkie i wielkie odbijały się od gładkich ścian, niedostępne i wyniosłe, przerażające wiernych swymi surowymi obliczami. Tuż przy nich stał kapłan, w szarej szacie, o łagodnym spojrzeniu szarych jak stal oczu. -Czekałem na ciebie. – powiedział głębokim basem, który znakomicie pasował do jego potężnej postury. Starał się pochwycić jej wzrok, ale odmówiła mu tego, nakrywając źrenice i tęczówki powiekami. – I mimo wszystko miałem nadzieję, że nie przyjdziesz. Uśmiechnęła się spokojnym, delikatnym uśmiechem, którego spod kaptura i tak nie mógł dostrzec. Ale ku jej zdziwieniu dostrzegł i odpowiedział swoim. -Ja zawsze robię to co chcę – odrzekła głosem, który tak bardzo kojarzył się z szemraniem strumyka. – Nic nie możesz na to poradzić. Wiesz po co tu jestem. Skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca. Za jego plecami ział ciemny otwór drzwi.. Przyglądała się kapłanowi uważnie i przez jeden moment pomyślała, że jest kimś innym, niż może się wydawać. Ale to wrażenie znikło równie szybko jak się pojawiło. On także przyglądał się jej ciekawie, starając się sobie przypomnieć, gdzie już widział taki rysunek ust i taką delikatność rysów. -Daj mi miecz. – powiedziała w końcu. Cała świątynia wypełniła się hukiem, gdy dzwony w najwyższej wieży zaczęły wygrywać swój hymn dla bogów. Skrzywili się oboje niezauważalnie, czekając aż przestaną ciągnąć swoją melodię. Ich dźwięk był głęboki i potężny, a pieśń słodka i pełna tajemnicy. Ale ucichły równie nagle jak rozpoczęły swój koncert, pozostawiając po sobie jedynie ciche, brzęczące echo krążące pośród zielonego marmuru. Ainan poczuła dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. -Potrzebuję go. Spoglądał na nią ciekawie, ale odmówiła mu widoku swoich oczu. W jej oczy nikt nie mógł spojrzeć. Potem ruszyła, szybka jak błyskawica, ku ciemnemu łukowi drzwi. Zdradził ją wełniany płaszcz, który nie wiadomo jakim sposobem znalazł się w jego ręku. Kapłan przytrzymał ją mocno, mimo iż szarpała się i zapierała. Ale ona była jedynie drobniutką dziewczyną, a on mężczyzną potężnej budowy i w pełni sił. W końcu uspokoiła się, wyrywając materiał z uścisku mężczyzny i dysząc gniewnie. Ten nie puścił jednak jej ramienia i przyglądał ciekawie jej twarzy, do połowy skrytej w mroku kaptura, a jego wzrok drażnił ją i gniewał. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zaczerpnąć magii, która czaiła się gdzieś blisko, gotowa przyjść na każde wezwanie. Rozmyśliła się jednak, bo zielona świątynia była także świątynią jej bóstwa i należało okazać należny szacunek i pokorę. Wpatrywała się więc w oczy szare jak stal i czekała na reakcję, zła jak osa i gotowa się zemścić, gdy tylko opuszczą przybytek bogów. -Zawróć. Jeszcze możesz – szepnął jej wprost do ucha, ale odepchnęła go od siebie, nie starając się nawet wysłuchać co miał do powiedzenia.. -Wrócę tu. A wtedy… Na dźwięk jego śmiechu odwróciła się i pomknęła do wyjścia, ale zatrzymał ją brzęk metalu o posadzkę. Spojrzała. -Weź go. – powiedział powoli kapłan - Czyń co chcesz czynić i uciekaj, jeśli tak ci się podoba. Ale przeczytałaś przepowiednię. Wiesz, że teraz już od niej nie uciekniesz. – kapłan stał spokojnie, opierając się o figurę najbliższego z bóstw. Miecz leżał w połowie drogi, pomiędzy nimi. Nie zdradziła swojego zdziwienia nawet drgnieniem brwi ani uśmiechem, ale powieki jej drgnęły, a jasna skóra pokryła się rumieńcem. Jednak jej emocje nie były przeznaczone dla oczu postronnych, więc zacisnęła tylko mocniej wargi i nic nie powiedziała. A potem wyciągnęła rękę i miecz sam odnalazł drogę do jej dłoni. Sunął przez chwilę z brzękiem po marmurowej posadzce niczym mała, pokraczna istota żyjąca własnym życiem. Poczuła srebrne zimno jego rękojeści i śpiewny głód ostrza. Nozdrza rozszerzyły jej się zachłannie. CDN Ten post był edytowany przez Sihaja: 21.10.2006 22:17 -------------------- |
![]() ![]() ![]() |
Sihaja |
![]()
Post
#2
|
![]() Członek Zakonu Feniksa Grupa: czysta krew.. Postów: 1716 Dołączył: 12.06.2003 Skąd: Z Nibylandii Płeć: Kobieta ![]() |
***
Nie będzie nadziei, gdyż to co w sercu raz zrodzone, tylko przez nie może być zabite. Niczym królowa zmartwychwstała zachowywać się będzie, ale oczy pozostaną zimne jak lód, jak zimna będzie serca nienawiść. Kiedy ponownie przekraczała bramy miasta, odwracając się do niego tyłem i kierując swe kroki na południowy trakt, także nikt nie zwrócił na nią uwagi. Niewysoka, ubogo odziana dziewczyna o oczach wiecznie utkwionych w ziemię nie wzbudzała zainteresowania, podobnych dziewcząt kręciły się tu dziesiątki, wszystkie odziane skromnie i na szaro i wszystkie ze wzrokiem utkwionym gdzieś w ziemię. Krajobrazy zmieniały się wokół niej piękne i brzydkie, ciekawe i odpychające, lasy, jeziora i strumyki, ale nie zważała na to, znużona zimnem i śniegiem, jakie niosła ze sobą zima. Wełniany płaszcz nie chronił jej przed mrozem, a miecz, przypięty do boku, był nieprzystępny i chłodny, dokładnie tak jak w chwili kiedy po raz pierwszy chwyciła go w palce. Odpoczywała zakopana głęboko w śniegu albo otulona w podarte koce w przygodnie spotkanej, zabiedzonej karczmie. Kiedy zasuwała skobel w pokoju i zamykała okiennice, uwalniała swoje długie włosy spod chusty i myła je starannie, a potem z równą delikatnością, niemalże pieszczotliwie, rozczesywała. Przyjemne były te noce, spędzone w ciepłej pościeli, z dala od szalejącego wichru, kiedy miała odwagę zasypiać naprawdę, snem głębokim i spokojnym. Rankami, kiedy płaciła za nocleg i miskę ciepłej strawy, wkraczała ponownie w zimowe królestwo, zmarznięta i zagubiona, choć bardziej pewna swej drogi niż kiedykolwiek. Kiedy kładła się spać, miecz przysuwała do siebie i chroniła go ramionami, jakby w naiwnym geście ofiarowania mu odrobiny własnego ciepła, lecz on zawsze odpowiadał tylko chłodem. W puszczy Tain’tirian opadli ją zbójcy, ale jej magia była równie śmiercionośna jak jej złość. Żywioły usługiwały jej i układały się pod pieszczotą delikatnych dłoni w stwory bardziej przerażające niż proste umysły zbójców były w stanie znieść. Ci co nie zginęli od czarów, zmarli z samego tylko przerażenia okropnością wyłaniających się z powietrza strachów i potworów, a maleńka, ciemno odziana figurka szeptała formuły zaklęć swoim głosem niczym szmer strumyka. Wreszcie, dziesiątego dnia wędrówki spotkała grajka. Nie zatrzymał jej od razu, ale dał jej przejść i dopiero kiedy minęła zakręt na drodze znikając za kamieniami, zawołał za nią. Miał krótkie ciemne włosy i oczy koloru nieba przed burzą, szare niczym flet, który trzymał w dłoni. Zatrzymała się, zaskakując siebie samą. -Zaczekaj. – powtórzył, choć już stała, po kostki w śniegu, zmęczona i zaniepokojona. Spuściła oczy, zasłaniając obronnym gestem ich kolor i głębię. Kaptur mocniej naciągnęła na twarz. -Skoro idziesz w tę samą stronę co ja, możemy dotrzymać sobie towarzystwa. – po brzmieniu jego głosu rozpoznała, że się uśmiechnął, choć nie spojrzała w jego stronę, ani nawet nie obróciła się, by on mógł zobaczyć jej twarz. Jednak on podszedł do niej i uniósł jej delikatnie brodę do góry. W tym geście nie było nic, co mogłoby ją zaniepokoić, choć stała się czujna polujące zwierzę, a dłoń nieświadomie zacisnęła się na rękojeści miecza. Mężczyzna jednak stał w bezpiecznej odległości, roześmiany i beztroski, czekając aż zdecyduje się i zezwoli mu na wspólną podróż. Spod półprzymkniętych powiek nie dała rady mu się dokładnie przyjrzeć, i choć miała już w tym niemałą wprawę jego twarz ciągle pozostawała poza zasięgiem jej wzroku, jakby zupełnie nieświadomie odmawiał jej widoku swoich rysów. Ale oczy, szare niczym niebo przed burzą zdołała zapamiętać, tak jak zapamiętała szczerość i jasność jego spojrzenia i głos, który wzbudzał zaufanie. Pomyślała przez chwilę o drodze, którą ma za sobą, o zimnie i samotności, które zapadły jej w duszę bardziej niż słowa kapłana i bibliotekarza. Skinęła głową nieznacznie, obiecując sobie rozstać z przygodnym podróżnikiem, jak tylko będzie miała po temu okazję. -Dokąd zmierzasz? – zapytał. Roześmiała się tylko i potrząsnęła głową, ale mężczyzna widocznie nie oczekiwał odpowiedzi. -Ja wędruję od miasta do miasta, od zamku do zamku, opowiadając historie i przygrywając na flecie. Nazywam się Singene i od tak dawna wędruję sam, że zapomniałem jak to jest mieć towarzysza. Chcesz może posłuchać opowieści? Chciała. Zanim jeszcze góry wypiętrzyły się do końca, a morze cofnęło swe brzegi, pokrywając całe wschodnie wybrzeże połaciami różowego piasku, magia krążyła po ziemi żywa i niepokonana. Nocą jej twory podchodziły pod okna domostw, a ludzie ciasno kulili się ze strachu, zgromadzeni wokół wątłych ognisk i światła świec. Ale magia nie była zła – była kapryśna i wtedy jeszcze dostępna dla wszystkich ludzi, którzy jej zapragnęli. Nie spętana przez czarodziei, wolna niczym pieśń, szemrząca ludziom w uszach niczym najpiękniejsza muzyka. Magowie dopiero uczyli się ją kształtować i układać podług własnej woli, ale ten kto to opanował, stawał się potężniejszy niż ktokolwiek mógł sobie to wyobrazić. Zamilkł na chwilę, pozwalając jej wchłonąć słowa. Nie dostrzegał wyrazu twarzy, ukrytej za kapturem, ale jej ciekawość była niemal namacalna, wisiała w powietrzu i ogarniała go niczym fala ciepłego wiatru. Dziś jedynie wybrańcy mogą się magią posługiwać, mają to przyrodzone i nikt poza nimi nie może zdobyć prawa używania magii. Tak ustanowił Thago, obłożywszy magię pieczęciami i uwięziwszy ją w trzech źródłach bijących wgłębi ziemi – Am’nael, które miało symbolizować życie i piękno, Fiir – które kryło w sobie siłę i potęgę oraz Ilmayan, którego imię znaczy śmierć. Legenda ta nie jest tajemnicą i matki często szepczą ją dzieciom do snu, ale mało kto zna jej prawdziwe brzmienie. Znów spojrzał na dziewczynę, na jej drobną posturę spowitą w gruby płaszcz i szare suknie. Ani razu nie podniosła wzroku i nie pozwoliła sobie zaglądnąć w oczy. -Thago był złym człowiekiem – powiedziała w końcu cicho. – Dostał dokładnie to, na co sobie zasłużył. Cokolwiek to było. -Dość szczególny pogląd jak na… - urwał, zawiesiwszy głos zupełnie jak gdyby oczekiwał odpowiedzi. Zacisnęła usta - Znasz tą legendę? -Słyszałam ją… z innych źródeł. Ale bardzo chciałabym posłuchać twojej wersji. Jej głos był niski i ciepły, ale mimo to grajkowi nagle wydało się, że jest strasznie obca i daleka, bardziej niż ktokolwiek mógł przypuszczać spoglądając na nią i rozmawiając z nią. I mimo iż jej głos był wiosną i szeptem strumyka, gdzieś na jego dnie czaiła się zima i chłód gorszy niż ten, który ich otaczał. Niewiele osób wie, że tuż po zdobyciu przez Thago i jego armię Ab’eule’mirthel, wbrew rozkazom maga rozpoczął się pogrom. Thago powstrzymał go dosyć szybko i bardzo stanowczo, ale elfia krew zdążyła spłynąć ulicami miasta, a większość tych elfów, które zdołały ujść z życiem, jeszcze przed nastaniem nocy uciekła, przeklinając Thago i sprowadzając na niego klątwę, która zmusiła go do tułaczki po świecie przez siedem długich lat. Elfy, które pozostały w mieście, ukryły się w swych domostwach i ostały się obce, zimne i niewzruszone, na zawsze zachowując w sercach urazę i pamięć o rzezi ich pobratymców. Nie chciały opuścić ukochanego miasta, teraz niszczonego i plądrowanego przez ludzi i z roku na rok zapominającego o swej dawnej świetności. Jednak po siedmiu latach Thago powrócił i objął władzę, ratując tym samym Ab’eule’mirthel, teraz zwane już Abaul, przed ruiną. Pewnego dnia, przechadzając się ulicami miasta pod przebraniem zwykłego szlachcica spotkał jedną z tych, co ocalały z pogromu, elfkę o włosach czarnych jak heban, a skórze jasnej niczym śnieg i zakochał się w niej do szaleństwa. Ale ona, dostrzegłszy w jego oczach budzącą się namiętność, osłoniła twarz chustką i uciekła, niknąc wśród zaułków. Długo szukał jej wśród mieszkańców miasta, rozpytując o najpiękniejszą kobietę, jaka stąpała po tej ziemi, ale nikt nie potrafił mu odpowiedzieć, kim była nieznajoma. Przyprowadzano mu do zamku różne kobiety niezwykłej urody, niektór nawet pochodzące z dalekich i egzotycznych krajów, ale żadna nie była tą spotkaną na ulicy i żadna nie miała włosów tak czarnych i tak lśniących jak ona. Szukał jej przez trzy lata, trzy lata, które dłużyły mu się niczym cały wiek i podczas których każdy kolejny dzień odbierał mu nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek odnajdze nieznajomą. Ale los bywa kapryśny i zmienny i pewnego dnia przyszła, przyprowadzona przez żebraka i niedołęgę. A kiedy bramy pałacu zamknęły się za nią, nie mogła już go opuścić. Thago zapewniał ją o swej miłości, ale ona nie chciała go słuchać i nie była mu powolna. Ale Thago był mądry i delikatny, nie nękał elfki swoimi prośbami, ale otaczał czcią i wspaniałościami i pozwalał przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Aż nadszedł ten dzień, kiedy dziewczyna, mimo iż porwana od rodziny i zupełnie samotna, uległa jego miłości i uwielbieniu i wbrew wszystkiemu pokochała maga miłością równie gorącą jaką on otaczał ją. Dała mu wszystko czego on pragnął, a w zamian każde jej życzenie zostawało spełnione, ale odmówiła mu jednak podania swego imienia, zachowując je jako ostatni zakład wierności wobec swojego ludu i swojej rodziny i pozwalała się nazywać jedynie Neh’baete, Czarnym Ptakiem. Niedługo potem odbył się ślub, urządzony z całym przepychem i rozmachem na jaki miasto było stać. Mawiają, że panna młoda miała na sobie suknię utkaną ze srebra i złota, a we włosy wplecione najwspanialsze perły, które w jej czarnych niczym noc włosach połyskiwały jak gwiazdy. Przez dwadzieścia dni i dwadzieścia nocy hucznie świętowano, wychwalając urodę i mądrość młodej pani i przypochlebiając się najpotężniejszemu magowi, jaki podówczas żył na ziemi. Thago miłował swoją żonę ponad wszystko i spełniał każde jej życzenie, ale wolności nigdy jej nie zwrócił. Po trzech latach okazało się, że Neh’baete jest przy nadziei i wielka radość zapanowała w całym mieście, które oczekiwało z niecierpliwością narodzin dziedzica zrodzonego z unii dwóch ras, które dotychczas nie mogły sobie przebaczyć dawnych krzywd. Jednak przekleństwo, które rzuciły na maga elfy znów dało o sobie znać. Pewnego dnia Neh’baete wyszła na spacer do ogrodów wraz ze swymi służebnymi i tam, przy cichym plusku fontanny, zabawiały się magią, wtedy jeszcze przenikającą wszystko i dostępną dla każdego. Służebne dziewczęta przywoływały niewielkie stworki, zamieszkujące inne sfery, tkały gobeliny z magicznych nici i formowały fantastyczne wzory, wszystko ku uciesze brzemiennej małżonki maga. Jednak magia jest kapryśna i nieobliczalna i niepostrzeżenie zaczęła splatać własne ściegi i szukać innych ścieżek niż wyznaczyły jej to dziewczęce, niedoświadczone dłonie. Owijała się wokół nich i więziła co raz bardziej, aż w końcu przywołała demona większego i straszniejszego niż kobiety mogły sobie wyobrazić, ifrita o oczach pełnych ognia i gniewu. Neh’baete stała najbliżej i ku niej zwróciła się wściekłość niepokojonego stwora. Miecz uformowany z ognia ciął celnie i zanim Thago, który nadbiegł z zamku zaalarmowany przez służbę i jednym, ostrym ruchem ręki odprawił demona, Neh’baete leżała na marmurowej posadzce, a wokół niej płynęły cienkie stróżki krwi. Zmarła kilka godzin później, przedwcześnie wydając na świat syna. Mimo całego swego kunsztu i całej wiedzy, mag nie był w stanie uratować żony, której dosięgnął przeklęty miecz demona. Pogrążony w rozpaczy splótł najpotężniejsze zaklęcie, jakie kiedykolwiek powstało i uwięził magię głęboko pod ziemią, odmawiając dostępu do niej zwykłym ludziom i zezwalając na to jedynie tym, którzy mieli dość sił, by zapanować nad kapryśną mocą. Żona, na łożu śmierci, wyznała mu swe imię, które brzmiało Ilmayan. I to ku jej czci zostało nazwane trzecie źródło, źródło śmierci, która podstępnie odebrała mu jego największą miłość. Szła w milczeniu tuż przy nim, jej oddech formował obłoczki pary. -A dziecko? – spytała w końcu. Brzmienie jej głosu dziwnie współgrało z opowieścią, subtelną i krążącą jeszcze wokół nich w powietrzu. Singene wyjął flet i zaczął grać. Ulotna melodia zawisła pomiędzy nimi niczym magia, która zabiła Neh’baete. -A dziecko? – powtórzyła natarczywiej Ainan. -Przeżyło. Ale to już zupełnie inna historia i szkoda marnować na nią czas właśnie teraz. Słońce chyli się ku zachodowi, a noce są teraz bardzo zimne. Otaczały ich teraz skały i wzgórza porośnięte niezbyt gęstym lasem i po niedługim czasie znaleźli niewielką jaskinię, w której mogli ułożyć się do snu. Singene pozbierał nieco przemokniętego drzewa, a Ainan jednym, niedbałym ruchem ręki wywołała płomienie. Jeśli nawet był zaskoczony, nie dał tego po sobie poznać. Przyłożył flet do ust i zaczął grać, a melodia była ciemna i ciężka niczym zimowa noc. CDN Ten post był edytowany przez Sihaja: 08.10.2006 09:50 -------------------- |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 15.05.2025 13:01 |