Prawda, ciąg dalszy Strażników
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Prawda, ciąg dalszy Strażników
sareczka |
![]()
Post
#1
|
![]() Kandydat na Maga Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 82 Dołączył: 13.07.2007 ![]() |
Witam wszystkich forumowiczów, którzy przypadkiem, tudzież w wyniku świadomego wyboru, względnie zwyczajnej pomyłki, trafią na mój kolejny tworek!
![]() Jak już wynika z opisu jest to kontynuacja "Strażników". Czy równie dobra (heh, oby nie gorsza ![]() Od siebie mogę powiedzieć, że poprzednią część pisałam sama bez bety, czy żadnych wskazówek, więc "Strażnicy" są mi stosunkowo bliżsi tak... eee... jakby to powiedzieć... emocjonalnie. Za to "Prawda" była już konsultowana z moją betą, więc jest chyba trochę dojrzalsza. No już nie zanudzam, bo jeszcze potencjalni czytelnicy stracą ochotę do czytania na samym wstępie ![]() Pozdrawiam! "PRAWDA - CZĘŚĆ DRUGA TRYLOGII DZIECKO PRZEZNACZENIA" PROLOG, czyli na początek... Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, popołudnie jednego z pierwszych dni lutego Arctus Barrow miał mieszane uczucia, kiedy siedział w swoim gabinecie na trzecim piętrze, oczekując na przybycie nowych współpracowników. Podparł głowę jedną dłonią i zapatrzył się na dębowe drzwi, umieszczone dokładnie na wprost jego biurka. Po raz pierwszy zastanowił go prosty fakt, że każda osoba przychodząca do jego biura, musiała natychmiast stanąć z nim twarzą w twarz, właśnie ze względu na położenie biurka i niewielkie rozmiary tego pomieszczenia. Ofiara nie miała dokąd uciec spojrzeniem. I bardzo dobrze. W końcu był aurorem. Na tyle skutecznym, że od paru lat zajmował się najbardziej skomplikowanymi zagadkami przestępczymi magicznego świata w Anglii. Przynajmniej on sam tak uważał. Teraz także pracował nad jedną, choć może właściwszym stwierdzeniem byłoby określenie, że miał obsesję na punkcie jednej sprawy. Przydzielono mu ją już trzy miesiące temu i pomimo że została umorzona po zaledwie kilku tygodniach, nie mógł o niej zapomnieć. Niby wszystkie elementy układanki były dziecinnie proste, ot zwykły atak Śmierciożerców, czy też porachunki między poplecznikami Sami-Wiecie-Kogo, a zdrajcami. Arctus miał jednak wątpliwości. Coś mu nie pasowało, jakby Biuro Aurorów nie posiadało wszystkich informacji o tragedii w domu Smithson'ów. Mężczyzna potarł wierzchem dłoni swoje szpakowate włosy. Rzucił okiem na zegarek. Piętnaście po trzeciej. Przybysze z Irlandii mieli zjawić się dopiero za kwadrans. Miał jeszcze trochę czasu. Schylił się i stuknął różdżką w najniższą szufladę, po lewej stronie. Wysunęła się z cichym skrzypnięciem. Wyjął z niej cienki rulon pergaminu. Rozpostarł go na biurku i zaczął czytać, analizując po raz kolejny wszystkie fakty. W gruncie rzeczy wiedzieli naprawdę niewiele. Smithsonowie byli starą rodziną czystej krwi, ale w aktach nie znalazła się żadna wzmianka, jakoby byli podejrzani o popieranie Czarnej Magii. Zginęli wszyscy troje: Viviana, Amadeus i ich córka, Anna. Ciało Amadeusa było poznaczone licznymi bliznami, więc nie trudno było dociec, że go torturowano. Któż inny mógł tego dokonać, jeśli nie Śmierciożercy? Ci sami którzy zabili Percy'ego Weasley'a? Nie to jednak najbardziej zastanawiało Arctusa. Przechylił się do tyłu, opierając o oparcie fotela. Wziął do rąk swoją różdżkę i zaczął ją bezmyślnie obracać w palcach. Dlaczego w Noc Duchów ich córka była w domu? Przecież powinna zasiadać w Wielkiej Sali, w Hogwarcie, pod opiekuńczymi skrzydłami Dumbledora. Wyjaśnieniom złożonym przez dyrektora nie można było nic zarzucić. Twierdził, że dziewczyna brała udział w wieczornej uczcie, a zaraz po niej zniknęła. Mimo to nie zgodził się na przesłuchanie uczniów, tłumacząc, że to dla nich tragedia i należy im się trochę czasu na ochłonięcie. Czasu... Minęło go już, aż nazbyt wiele. Barrow był zdania, że te ciągłe konflikty w Ministerstwie znacznie opóźniają śledztwa aurorów. Irlandczycy powinni byli zostać przydzieleni do tej sprawy co najmniej dwa miesiące temu. Nie rozumiał, jak szefostwo może wykazywać taką opieszałość, kiedy chodzi o popleczników Czarnej Magii. Dla niego, logicznym było, że należy wyłapać ich jak najwięcej, żeby osłabić wroga. Szkoda tylko, że Minister inaczej to pojmował. Zerknął na zegar. Piętnasta trzynaście. Najwyższy czas schować dokumenty. Nie powinni byli sądzić, że to dla niego coś więcej niż tylko rutynowa, w dodatku już prawie przedawniona sprawa. Nie mogą wiedzieć, że on musi rozwikłać tę zagadkę do końca, bo od tego zależy jego awans. Zagadkę, której klucz, prawdopodobnie, krył się wciąż jeszcze w ruinach domku przy ulicy Mimbulus Mimbletonia. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę - powiedział machinalnie. Weszło ich trzech. Średnia wieku, na oko dwadzieścia pięć lat. Skrzywił się. Za młodzi. Jakieś dwa lata temu ukończyli pewnie Akademię. Co oni mogą umieć? - Witam panów. Proszę usiąść. Jak pewnie wiecie, nazywam się Arctus Barrow i jestem jednym z pięciu Śledczych Aurorów Pomocniczych w naszym Ministerstwie. Prowadzę obecnie sprawę, która uległa już prawie przedawnieniu. Mamy więc niewiele czasu. Została ona wznowiona właśnie z powodu waszego przyjazdu, panowie. Ministerstwo liczy na wasze umiejętności. - Tak jest, panie Barrow - wtrącił się entuzjastycznie brązowowłosy młodzieniec, w okularach i za dużej szacie, koloru buraczkowego. - Ma pan na myśli śledztwo w sprawie zabójstwa Percy'ego Weasley'a w domu Smithsonów, prawda? Angielski auror wytrzeszczył na niego oczy mało inteligentnie. - Owszem, panie... ? - Dowson - podchwycił Irlandczyk, uśmiechając się serdecznie. - Jestem Młodszym Czującym... - ... w Zespole nr 5 - uzupełnił jego nowy szef. - Tak, teraz już wiem. W takim razie na pana liczę w sposób szczególny. Proszę się przedstawić - zwrócił się do pozostałej dwójki - i zakończmy wreszcie te formalności. Chciałbym jeszcze dziś udać się na miejsce zbrodni. Liczę, że panowie nie są zbyt zmęczeni, by przedkładać odpoczynek nad obowiązki. Spojrzał na nich tak, że jego nowi podwładni od razu zrozumieli, że lepiej nie protestować. Wymienili spojrzenia, a jeden z nich, pulchny brunet, westchnął i powiedział: - Oczywiście, że nie, sir. Nazywam się Peter Clark i pracowałem już przez dwa lata, jako Koordynator Grupy Uderzeniowej. - W tak młodym wieku? - zdziwił się szczerze Barrow. - Mam dwadzieścia dziewięć lat, panie Barrow - wyjaśnił mężczyzna, wzruszając ramionami. - Poza tym nie uważam, żeby wiek przeszkadzał mi w mojej pracy. - Ależ skądże - Arctus uśmiechnął się kwaśno. Dobrze wiedział co myśleć, o takich młodych funkcjonariuszach. Zwykle byli to zapaleńcy, którym się wydawało, że ze swoją podręcznikową wiedzą mogą się mierzyć, z długoletnim doświadczeniem starszych współpracowników. To było doprawdy żałosne. " Tak, z tym może być problem. Może być przyzwyczajony do rządzenia ludźmi, a ze mną nie może na to liczyć. Muszę na niego uważać. To moja sprawa i to ja dostanę za jej rozwikłanie upragniony awans." - William Kent - trzeci Irlandczyk skinął lekko głową. - Auror, dopiero na stażu. - Więc pan się będzie tylko uczył, tak? - Arctus spojrzał na niego z pogardą. Za jakie grzechy przydzielono mu tego żółtodzioba? Mógł mieć tylko nadzieję, że ten młokos chociaż nie będzie przeszkadzał w śledztwie, skoro na nic innego się nie przyda. - Chcę się nauczyć jak najwięcej - chłopak spojrzał na niego nieco wystraszonymi oczami. - Oczywiście, oczywiście - machnął ręką, wyraźnie już zniecierpliwiony. - Skoro już się wszyscy znamy, proszę niech panowie udadzą się za mną do punktu aportacyjnego. Za chwilę będą panowie mieli okazję dokonać pierwszych oględzin miejsca zbrodni. Podniósł się z fotela. Jego nowi współpracownicy ruszyli za nim. "Zobaczymy na co ich stać" - pomyślał auror, blokując drzwi swojego gabinetu, za pomocą rutynowych zaklęć. **** ROZDZIAŁ I, czyli meandry pamięci... Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Ślizgonek, poniedziałkowy poranek Pansy wstała z łóżka z przekonaniem, że dziś jest sobota. Przeciągnęła się i ziewnęła szeroko. - Zatkaj usta! - szepnęła gniewnie mopsowata piękność, z lustra. Dziewczyna zignorowała swoje odbicie. Dziś miał być najpiękniejszy dzień w jej życiu. Nic nie było w stanie popsuć jej humoru. Najpiękniejszy dzień w życiu... Jej współlokatorki jeszcze spały. W sennych marzeniach oglądały to, co ona przeżyje dziś wieczorem. Ach... Podeszła do dużej szafy, stojącej w rogu pokoju. Szafa była przywilejem żeńskich dormitoriów. Chłopcy jej nie potrzebowali, gdyż w zupełności wystarczały im kufry. Szatynka skrzywiła się, gdy pomyślała, jak wyglądałaby jej sukienka, po całym tygodniu leżenia w kufrze. Niewyobrażalne! Uchyliła cicho drzwiczki. Musiała uważać. Milicenta byłaby wściekła, gdyby została obudzona o tej porze, w dniu wolnym od nauki. Jest! Cała srebrna, mieniąca się, z drogiego jedwabiu. Długa do ziemi. Piękna. Suknia, na którą jej matka zamieniła połowę rodowych atrefaktów. Westchnęła ciężko. Nie. To miał być najpiękniejszy dzień w jej życiu. Nie będzie dziś myślała o tym wszystkim. Uśmiechnęła się do siebie, dobrze wyćwiczonym numerem piątym, na próbę. Udało się. Perfekcyjny uśmiech, białe lśniące zęby, różowe, pełne usta, roziskrzone oczy. Nie tylko Malfoy'owie potrafili ukrywać emocje. Spojrzała raz jeszcze na suknię. Dotknęła jej drżącą dłonią. Już dziś, tego wieczora... Nikt nie będzie mógł zawrócić z raz wybranej drogi. Wróciła na palcach do łóżka. Na ścianie wisiało przylepione zdjęcie. Przystojny blondyn uśmiechał się zarozumiale i machał prawąręką, w której trzymał miotłę. Draco. Już dziś, dziś wieczorem... Spojrzała uważnie w oczy chłopaka. Tu, w zaciszu swojego pokoju, mogła to robić do woli. Za drzwiami, tam, na korytarzach i w salach Hogwartu, była tylko dziewczyną Malfoy'a. Tu, mogła być jeszcze Pansy. Draco, tak jak i reszta, znał ją tylko w pewnym sensie. Zresztą... nieważne. Dziś jest ten dzień. Najważniejszy dzień w jej życiu. Bez odwrotu. To był zły moment na refleksje. Myślenie, podobno, nigdy nie było jej mocną stroną. Nachyliła się i dotknęła drżącymi wargami zdjęcie na ścianie. Był przecież najprzystojniejszym chłopakiem w szkole, a za kilka miesięcy miał się stać jej mężem. Mąż, jak to dziwnie brzmi. Przygotowywali ją do tego od dziecka, a mimo to nadal była zaskoczona, jak obce jest dla niej to słowo. Małżeństwo oznacza dzieci. Skrzywiła się z niesmakiem i z niepokojem popatrzyła na swój płaski brzuch, ledwie zarysowujący się pod czarną koronkową koszulą nocną. Dotychczas stosowali eliksir, ale pewnie po ślubie.. Za rok, będzie pewnie nosiła ogromny ciężar w brzuchu. Wzdrygnęła się ze starchu. Jednak, cóż miała zrobić? Będzie musiała dać Malfoy'om dziedzica i lepiej dla niej, żeby to był chłopiec. Odsunęła od siebie niewesołe myśli. Bała się, że zrobią jej się zmarszczki od tych wszystkich zmartwień. Zerknęła na zegarek. Ósma rano. No, koniec lenistwa. Wyskoczyła z łóżka i zawołała: - Pobudka, śpiochy! Trish, Mari, wstawajcie! Dziś są moje zaręczyny, a wy obiecałyście, że mnie przygotujecie. Trish nawet nie drgnęła. Mari usiadła na łóżku i przecierała zaspane oczy. Milicenta okazała się przytomniejsza od nich obydwu. - Nie drzyj się tak, Parkinson! Jest poniedziałek, idiotko! Już zapomniałaś, że miałaś te całe zaręczyny dwa dni temu?! - wściekłą, rzuciła w nią poduszką. Pansy zachwiała się, bynajmniej nie od ciężaru jaśka. - Jak to? - jęknęła. Mniej więcej w tym momencie, Marissa doszła do siebie na tyle, że była w stanie zapytać: - Co Ci jest? Nie żartuj sobie, Pansy. Sama zwijałam ci koka Zaklęciem Wiążącym. Zapomniałaś? - Uderzyła się w głowę - burknęła Milicneta, niechętnie zwlekając się z łóżka. - Ale, ale... - szatynka wciąż nie wiedziała co się dzieje. Podeszła do posłania Trish i pociągnęła ją za ramię. - Trish, wyjaśnij mi. Trish! Trish chrapała okrutnie. Marissa wstała i odsunęła szatynkę od śpiącej koleżanki. Dotknęła jej czoła. - Nie wyglądasz na chorą. Naprawdę nic nie pamiętasz? - Nnnie.. - wyszeptała. Powiodłą po pokoju zdezorientowanym wzrokiem, a potem opadła ciężko na łóżko. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, była kolacja poprzedniego dnia, która jednak musiała odbywać się w piątek, skoro nia pamiętała całego weekendu. Ale dlaczego? Co się z nią stało? Co wydarzyło się w tym czasie? - Pojechałam do Malfoy Manor? - zapytała nagle, wlepiając błagalne spojrzenie w Mari, która przypatrywała się jej z rosnącym niepokojem. Pansy nie wiedziała, czy byłoby lepiej, gdyby pojechała, choć nie pamiętała zaręczyn z Draconem, czy wolałaby jednak, żeby okazało się, że zostały przełożone. To przecież miał być najważniejszy dzień w jej dotychczasowym życiu. - Oczywiście, że pojechałaś - naraz oczy jej przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Słuchaj! A może ktoś rzucił na ciebie Oblivate? - No, tak! - zawołała Pansy. Nie wpadłby na to, że potraktowano ją zaklęciem. - Ale kto to zrobił? - spojrzała na Milicentę tak, jakby to ona była wszystkiemu winna. - Nie patrz tak na mnie! - żachnęła się pałkarka, gramoląc się z łóżka i ziewając jednocześnie. - Skąd niby mam to wiedzieć, Parkinson? Mogłabyś, choć raz, pomyśleć! Mopsowata piękność prychnęła tylko, zbyt zdenerowana tym, co się stało, by zwrócić większą uwagę na tą jawną obrazę, jej głęboko skrywanego intelektu. Miała teraz inne zmartwienia na głowie. - Dlaczego ktoś w Malfoy Manor miałby rzucić na mnie Zaklęcie Zapomnienia? - zapytała znowu. - Nie mam pojęcia- mruknęła Marissa. - A... może to ktoś w Hogwarcie? - zasugerowała ostrożnie. - Kto? - prychnęła Mili. - Niemożliwe! To za trudne dla uczniów. - Może to jakaś wielbicielka Draco? - pisnęła szatynka. - Jakaś cholerna Gryfoneczka, która chciała mi zniszczyć zaręczyny, albo... - Och, zamknij się! - warknęła Boolstrode, czesząc włosy szerokim grzebieniem. - Musiałaby to zrobić po twoim powrocie, czyż nie? A ty zjawiłaś się tutaj wieczorem, przed nami. Kiedy weszłyśmy, już spałaś, więc ta twoja hipotetyczna fanka Malfoy'a, musiałaby tu wtargnąć, wcześniej paradując przez Pokój Wspólny w naszej obecności. Rozumiesz? No chyba, że podejrzewasz, którąś z nas, wariatko! - dodała gniewnie. Pansy obrzuciła ją tylko zimnym spojrzeniem, a potem złapała szkolną torbę i zniknęła za drzwiami dormitorium. - Muszę zobaczyć się z Draconem, przed lekcjami - rzuciła na odchodnym. - Nareszcie - mruknęła Mili i, z ulgą wypisaną wyraźnie na twarzy, podążyła do łazienki. **** Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny Ślizgonów, kilka minut później Pansy biegła po schodach. Nie, poprawka. Pansy dosłownie wlatywała po schodach, prowadzących do Wspólnego. Musiała jak najszybciej porozmawiać z Draconem. Tym razem będzie musiała jej wszystko powiedzieć. O nie, koniec ze struganiem naiwnej panienki. Blondyn powie jej co trzeba, albo pożałuje. Kilka dziewcząt w szkole, które zbytnio kręciły się w pobliżu jej chłopaka, miało juz okazję się o tym przekonać. W komnacie zastała tylko Blaise'a. - Draco już wstał? - spytała na bezdechu, nie zaszczycając go nawet zwykłym: "cześć". - No, chyba jeszcze jest w domu - chłopak wzruszyła ramionami. - Nie wrócił jeszcze do szkoły. Nie wiedziałaś? - Och - westchnęła, czując, że coś tu jest grubo nie tak. - Nie, nie wiedziałam. - No i jak było na przyjęciu? - zainteresował się, z przyjaznym uśmiechem na ustach. Zabiniemu jeszcze nie przeszkadzała paplanina Pansy, z tej prostej przyczyny, że nie miał okazji jej doświadczać, tak często, jak Draco. Dziewczyna rzuciła mu spanikowane spojrzenie i nerwowym ruchem poprawiła torbę, zwisającą jej z ramienia. - Eee... muszę już iść - powiedziała szybko i wyminęła go truchtem, byle jak najprędzej wydostać się z pomieszczenia. Czarnowłosy chłopak zagapił się z rozdziawionymi ustami na jej plecy, myśląc, jak niecodziennie się zachowała. **** Szkocja, Hogwart - kilka godzin później Pansy nie mogła wysiedzieć na lekcjach. Co się działo z Draconem? Kto mógłby udzielić jej informacji na ten temat? Rozmyślała nad tym wyjątkowo intensywnie, podczas zajęć z Astronomii, która była na tyle niwymagającą umiejętności magicznych dziedziną, że Ślizgonce udało się jakoś zdać z niej SUMa. W połowie wykładu wpadła na pomysł, że mogłaby porozmawiać ze Snape'm. Skoro był ojcem chrzestnym jej chłopaka, to na pewno był obecny na przyjęciu i wiedział co się tam wydarzyło. Może przy okazji dowiedziałaby się, co się stało z jej pamięcią? Nie chodziła już na Eliskiry, bo były za trudne, a poza tym, jako przyszła pani Malfoy, nie musiała znać się, ani na truciznach, ani na antidotach. Dlatego też do gabinetu Opiekuna Slytherinu udała się, kiedy miała okienko, pomiędzy Zielarstwem, a Wróżbiarstwem. Zapukała, z duszą na ramieniu. Dobrze wiedziała, że Snape za nią nie przepada, mimo iż była w jego Domu. Pewnie, ta jak większość Hogwartczyków, twierdził, że swoją inteligencją obraża, słynny ze sprytu i błyskotliwości, Dom Salazara Slytherina. Drzwi otworzyły się raptownie, a Mistrz Eliksirów łypał na nią przez chwilę, nim zapytał: - Czy coś się stało, panno Parkinson? Pansy szybko rozejrzała się po korytarzu. Kręciło się tam kilka osób. - Czy mogę wejść, sir? Severus zmarszczył gniewnie brwi. Nie trudno było zgadnąć, że nie miał ochoty na rozmowę ze swoją uczennicą. Gwoli ścisłości, nigdy nie przejawiał chęci do wychowywania swoich uczniów. Ograniczał się raczej do uczenia. Rozmowa z nastolatką, w dodatku t ą nastolatką, która na pewno miała dotyczyć Dracona, wcale nie była szczytem jego marzeń. Musiał się mocno powstrzymywać przed wyrzuceniem ją za drzwi. Zamiast tego odwrócił się i wszedł z powrotem do swego lochu, zostawiając dla niej uchylone drzwi. Weszła i zamknęła je cicho za sobą. - Słucham? - usiadł za biurkiem i skrzyżował ręce na piersi. - Gdzie jest Draco? - zapytała natychmiast, wpatrując się w niego intensywnie. - Został w domu? - Powinna pani to wiedzieć - wzruszył ramionami, zastanawiając się jak poprowadzić tą rozmowę. Dumbledore ostrzegł go przed ciekawością Pansy. Stropiła się wyraźnie. Pewnie, gdyby była Gryfonką odpaliłaby: "Pan także", a on z czystym sumieniem mógłby wlepić jej szlaban. Odczuł coś na kształt dumy, kiedy opanowała się i powiedziała: - Nie wiem - spojrzała na niego błagalnie. - Jest w Skrzydle Szpitalnym - poinformował sucho, choć kiedy przypomniał sobie po raz kolejny dlaczego chłopak się tam znalazł, miał wielką ochotę ciskać klątwami na prawo i lewo. - Czy nie wie pani, co się wydarzyło podczas waszych zaręczyn? - Nnnie - wyjąkała. - Ddlaczego... on jest w szpiatlu??? - To ja zapytam - odciął się. - Dlaczego pani nie wie? Jej oczy zrobiły się okrągłe ze strachu, kiedy wyjaśniła ze skruchą: - Nic nie pamiętam, sir. Snape uniósł w górę jedną brew, gratulując sobie w duchu treningu w szeregach Śmierciożerców, dzięki któremu mógł teraz okazać fałszywe zdziwienie. - Jest pani pewna? - Tak - kiwnęła z zapałem głową. - Całkowicie. - Czy to pani samodzielnie usunęła sobie wspomnienia? - zmrużył podejrzliwie oczy. - Och, racja. Nie może pani tego pamiętać - ciągnął dalej, nie dając jej dojść do słowa. - Ale czy istniał jakiś powód, dla którego mogłaby pani to zrobić? - Oczywiście, że nie - oburzyła się i wydęła wargi. - Jak mogłabym chcieć zapomnieć o moich zaręczynach z Draconem? Snape wzruszył tylko ramionami. Nie miał jej nic więcej do powiedzenia. - W takim razie powinna panią zbadać Madame Pomfrey. Proszę się tam natychmiast udać. Ja wezwę dyrektora. Podniósł się z krzesła, a Pansy zrobiła to samo. Miała nadzieję, że może jej chłopak coś jej wyjaśni. Naraz dotarło do niej, że nadal nie wie, dlaczego on jest w szpitalu. - Profesorze - odwróciła się w połowie drogi, tarasując przejście i patrząc z niepokojem na nauczyciela - nie powiedział mi pan, dlaczego Draco tam jest. - Odniósł rany, podczas Próby Wytrzymałości - wyjaśnił. - Resztę sam pani opowie. Chodźmy już. Nie mam zamiaru starcić całego dnia, z powodu pani dziwnej amnezji. **** Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, około trzydziestu minut później Pansy siedziała na niewygodnym krześle przy łóżku swojego chłopaka i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby chciała przewiercić go na wylot. Niestety, blondyn nadal był nieprzytomny. Nie mógł udzielić odpowiedzi na żadne spośród wielu pytań kłębiących się obecnie w jej głowie. Pomyślała, że wygląda zupełnie inaczej niż zwykle, kiedy jej nie ucisza, ani nie próbuje przed nią uciec. Choć raz miała go tylko dla siebie. Szkoda jedynie, że był w takim stanie. Poraniony... Na szyi miał zaledwie kilka mniejszych nacięć, ale dziewczyna domyślała się, że jego szpitalna szata musi skrywać jakieś głębsze rany. Wciąż nie wiedziała ostatecznie, kto go tak urządził. Mogła się tylko domyślać, a to niestety nie wiele jej dało. Zerknęła przez ramię. Przez uchylone drzwi dojrzała kawałek srebrzystej peleryny Dumbledora. W polu widzenia przesuwała się co chwilę czerwona spódnica jej matki. Dziewczyna mimo woli wzdrygnęła się lekko. Nerissa musiała być bardzo wzburzona, skoro tak krążyła po gabinecie pani Pomfrey. Pansy nie mogła usłyszeć ich rozmowy, ponieważ dyrektor rzucił na pomieszczenie zaklęcie Silencio, a bardzo chciała wiedzieć czy rodzice mają jakieś informacje na temat jej dziwnej amnezji. Mówili o niej, dlaczego więc nie mogła ich wysłuchać? Traktowali ją jak dziecko. Nikt nie chciał jej nic powiedzieć. Dumbledore stwierdził, że to zaklęcie Oblivate, ale sugerował również, że zostało rzucone w Malfoy Manor. Panna Parkinson nic z tego nie rozumiała. Jej rodzina już podczas pierwszej wojny stanęła po stronie Voldemorta, dlaczego więc Czarny Pan lub któryś ze Śmierciożerców miałby to zrobić? Jedyną osobą, która mogła udzielić odpowiedzi na wszystkie jej pytania był Draco, ale on nadal leżał na łóżku nie wykonując najmniejszego ruchu. Drzwi wejściowe do Skrzydła Szpitalnego zaskrzypiały przeciągle. Szatynka natychmiast obróciła swą głowę w ich stronę i zobaczyła Gryfonkę z pszczelimi kłakami, jak zwykła ją nie bez złośliwości nazywać. "To ta nowa, która oczywiście kumpluje się z Potterem. Jak ona się nazywa? Ach, chyba Nicks!" Przez chwilę przyglądały się sobie w milczeniu. Dziewczyna Malfoy'a zastanawiała się, co ta szlama tutaj robi, skoro nie sprawia wrażenia chorej. Oczy Ithiliny powędrowały do chłopaka leżącego na łóżku, co oczywiście nie umknęło uwadze panny Parkinson. - Czego chcesz? - warknęła. - Nie widzisz, że mój chłopak jest ranny i potrzebuje spokoju?! Wynocha! - Ranny... - powtórzyła głucho Iti. Podeszła do łóżka Malfoy'a, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie jest sama w tym pomieszczeniu. "Co jest grane?" - pomyślała Ślizgonka, kierując swe mordercze spojrzenie w stronę nowoprzybyłej. Uniosła wojowniczo podbródek i wstała z krzesła. Władczym gestem ujęła leżącą bezsilnie na pościeli rękę Draco. - Spływaj Gryfoneczko, dopóki nie chce mi się używać różdżki. No już! Ithilina po raz pierwszy spojrzała na nią przytomniej. - Co mu jest? - zapytała. - A co ciebie to może obchodzić, co?! - Pansy aż wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. - Chcesz rozpowiadać po całej szkole, że mój chłopak jest ranny i leży w szpitalu? Proszę bardzo! To nic głupiego. Wasz Potter cały czas gdzieś się rozbija i pół życia spędza tutaj. - Co mu jest? - ponowiła tylko pytanie. Parkinson wyjęła różdżkę. - Wyjdź stąd, albo... - Nie radzę - do sali weszła Nimfadora Tonks, nauczycielka Obrony Przed Czarną Magią. - Nie poradzisz z nią sobie, Pansy - dziewczyna tylko wydęła pogardliwie usta. - Jeśli mi nie wierzysz, możesz zapytać Ginny Weasley. A teraz obie macie schować różdżki. Natychmiast. Obrzuciła obie rywalki uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego Ithilina tak bardzo chciała się dowiedzieć czegoś o zdrowiu Draco. Tonks, tak jak reszta szkoły była przekonana, że się nie lubią. Było to najzwyczajniej naturalne, gdyż jej kuzyn nienawidził Gryfonów w ogóle, a przyjaciół Harry'ego w szczególności. Tym bardziej całe zajście wydawało jej się dziwne. - Chodź, Iti - zwróciła się do złotowłosej. - Przyjdziesz tu później, skoro chcesz. - A spróbujesz! - krzyknęła jeszcze za nimi dziewczyna Malfoy'a, unosząc zaciśniętą pięść do góry, zupełnie nie przejmując się obecnością swojej profesorki. Nie traktowała młodej aurorki z należnym nauczycielowi szacunkiem, w czym nie wyróżniała się z tłumu Ślizgonów. Nimsy miała nie lada problemy z uczniami z Domu Węża i ubolewała nad tym, że dla większości z nich ważniejsze od jej umiejętności jest jej pochodzenie, które uniemożliwiało im docinanie jej. Nie mogąc zdobyć ich sympatii, musiała poprzestać na utrzymywaniu porządku w klasie wyłącznie w oparciu o rygor. Cóż, sami byli sobie winni, jeśli bywała dla nich zbyt surowa. Drzwi za nieproszonymi gośćmi zamknęły się z nieodłącznym skrzypieniem. Pansy powróciła na swoje miejsce przy łóżku Draco i znów zaczęła się dąsać z powodu jego braku przytomności. Zastanawiała się, kiedy jej rodzice zakończą wreszcie rozmowę z Dumbledorem. Jak na zawołanie, w drzwiach gabinetu pojawiła się wydłużona, końska twarz jej matki. Widać było, że Nerissa jest wściekła. Usta miała zaciśnięte, a brwi ściągnięte. Zaraz też zwróciła się oschle do córki. - Więc nic nie pamiętasz? - Nie, mamo - odparła zmęczonym głosem. - No cóż - pani Parkinson wzruszyła ramionami. - Przyjęcie było udane. Zaręczyłaś się z Draco. - Wyglądałaś bardzo pięknie w tej sukience, córeczko - ojciec uśmiechnął się do niej ciepło. - Przybył nawet Minister - wtrąciła jeszcze kobieta. - Waszą przepowiednię znacie tylko wy dwoje. Goście spóźnili się na jej ogłoszenie. - Dlaczego? - zdziwiła się. Wiedziała, że to niezgodne z tradycją. Jej matka ponownie zmarszczyła brwi, jakby Pansy zapytała o coś niedozwolonego, o jakąś tajemnicę. Nikt nie zauważył, że stojący z boku Dumbledore wyraźnie się ożywił na wieść o przepowiedni. - Powinnaś się zastosować do poleceń uzdrowiciela. To niewielki ubytek pamięci. Draco opowie ci wszystko, kiedy wróci do zdrowia - starsza kobieta najwyraźniej udała, że nie słyszała jej pytania. - Nie musisz się niczym martwić, mała - ojciec podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu. - Zobaczymy się w ten weekend. Przyjeżdża ciotka Konstancja, więc zabierzemy cię do domu. Dyrektor już wyraził zgodę. Albus kiwnął głową i uśmiechnął się ciepło do całej rodziny, jakby nie wiedział, że ciotka Konstancja ma szkarłatne oczy i niezdrowe upodobanie do Cruciatusa. Wtedy też postanowił się wtrącić do rozmowy. - Myślę, że państwa córka może już powrócić na popołudniowe lekcje. Pani Pomfrey powiadomi nas, kiedy chłopiec się obudzi. On potrzebuje teraz dużo spokoju. Spojrzał na Pansy w taki sposób, że choć niechętnie, to jednak niezwykle szybko wstała z fotela i udała się za swoimi rodzicami w kierunku wyjścia. Kiedy tylko stary czarodziej zostawił ich samych przed kominkiem, by mogli się pożegnać, dziewczyna zapytała: - Co się właściwie stało Draco? Nerissa rzuciła jej zagniewane spojrzenie. - Nawet nie chcę o tym rozmawiać! - krzyknęła. - Wszystko będzie dobrze. - Gordon pocałował ją w czoło, zanim stanął w kominku obok swojej żony, zaciskającej już w ręce garść proszku Fiuu. - Ale, mamo! - zawołała jeszcze za nimi. Odpowiedziało jej milczenie. Sylwetki jej rodziców zniknęły w zielonych płomieniach. Wyszła z pomieszczenia głośno trzaskając drzwiami i żałując, że nie mogła tego zrobić w obecności Dumbledora. Może wtedy by jej ulżyło. **** Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, popołudnie następnego dnia Draco raczył się obudzić dopiero ponad dwadzieścia cztery godziny później i to akurat wtedy, kiedy Pansy nie miała okazji warować przy jego łóżku. Mógł się tylko cieszyć, że jego narzeczona nie wiedziała w czyjej obecności zechciał wrócić do świata żywych, inaczej naraziłby się na jej monolog pełen pretensji. Kiedy Ślizgonce udało się go odwiedzić, był w stanie skrajnej złości i nie wyglądał na zachwyconego jej obecnością. - Nareszcie, Dracuś! - krzyknęła i rzuciła się na niego, omal nie miażdżąc mu kolejnych żeber w czułym uścisku. - Tak się martwiłam. - Złaź ze mnie! - wrzasnął zbolałym głosem. - I najlepiej wyjdź stąd. Nie mam teraz ochoty na rozmowę. - Ale Smoczusiu! - oburzyła się. - Jesteś zły, bo cię boli? - zrobiła współczującą minę. - Wiem, zawsze mówiłeś, że ta Pomfrey jest niekompetentna. - Wyjdź stąd - zażądał, jak na jego możliwości bardzo grzecznie. - O, nie! - założyła ręce na piersi i tupnęła nogą. - Najpierw powiesz mi, co ci się stało. Spojrzał na nią uważnie i przez moment miała wrażenie, że widzi zaskoczenie malujące się na jego twarzy. - Nic - warknął. - Odejdź i nie męcz mnie w końcu - powtórzył. - Mam wyjść? - podniosła głos obrażona. - To kogo byś wolał na moim miejscu? Pewnie tą lalunię Chang! Albo może lepiej, co? Może jakąś Gryfonkę?! O, tą całą Nicks, na przykład! Zapomniałeś już, z kim się zaręczyłeś?! - Nie wymawiaj przy mnie jej nazwiska! - wysyczał z jakąś niezwykłą furią w głosie. - Rozumiesz? Nigdy więcej! - porwał swoją różdżkę z komody stojącej obok łóżka i wymierzył nią w zaskoczoną Pansy. - Co tu się dzieje? - Madame Pomfrey wybrała idealny moment na opuszczenie swojego gabinetu. - Co to za wrzaski, panno Parkinson? Denerwuje pani mojego pacjenta. Proszę stąd natychmiast wyjść! - zarządziła. Ślizgonka zmierzyła ją wrogim spojrzeniem i okręciwszy się na pięcie wyszła, z rozmysłem nie żegnając pielęgniarki ani jednym słowem. Draco Malfoy opadł z powrotem na poduszkę i z bezsilnym żalem kontemplował biały sufit nad swoją głową. Rany na boku piekły go niemiłosiernie. **** Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, wieczór tego samego dnia - Ona będzie drążyła ten temat, Albusie. - Wiem. Wyjeżdża w ten weekend do domu i jak przypuszczam, właśnie wtedy Tom będzie chciał ją przesłuchać. - I mówisz to tak spokojnie?! Przecież Czarny Pan może domyślić się prawdy. - Owszem, ale nawet jeśli, to i tak nadal nie będzie wiedział kim była dziewczyna, która na przyjęciu udawała Pansy. Martwię się za to o Draco. - Tak, przez tą dziewczynę możemy go stracić. Sam mówiłeś, że rzucił się dzisiaj na nią w szpitalu. - Wiem... Dlatego muszę Cię prosić Severusie, byś go uważnie obserwował w szkole i na wszystkich zebraniach. Myślę też, że jeśli ten chłopiec zdecyduje się z nami pozostać, musisz nauczyć go Oklumencji. - Nie, jeśli jego przemiana będzie zupełna. Zatruta przez wilkołaka krew da mu ochronę nawet przed tak potężnym Legilimentą, jakim jest Czarny Pan. On nie będzie teraz ufał Malfoyom, Albusie. Myślisz, że dlaczego nie wpuścił do Wewnętrznego Kręgu Greybacka? Swoim pieskom wmawia, że to z powodu jego wilkołactwa, ale ja wiem, że chodzi o odporność na sondowanie myśli i Veritaserum. - Słusznie. W takim razie to nasza podwójna szansa. Twój chrześniak nie będzie musiał zdradzić, a niska pozycja w szeregach Voldemorta może go zniechęcić do powrotu na jego stronę. - Chyba, że wyda Tamirelle dobrowolnie. - Nie zrobi tego. Pamiętaj, że nie zna miejsca jej ukrycia. - To wyda Nicks dlatego, że wini ją za pojedynek z Greybackiem. Powinniśmy podjąć jakieś specjalne środki ostrożności i... - Spokojnie, Severusie. Nie wyda jej. Możesz mi wierzyć, że choćby nawet bardzo się starał, nie zrobi tego. - Obyś miał rację... **** |
![]() ![]() ![]() |
sareczka |
![]()
Post
#2
|
![]() Kandydat na Maga Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 82 Dołączył: 13.07.2007 ![]() |
Tak, Ginny, wiesz, że ja też ostatnio doszłam do wniosku, że mój Harry mnie wkurza? Jak teraz nad tym myślę, to muszę stwierdzić, ze źle to rozwiązałam. Mogłam wybrać kogoś innego, albo inaczej ukazać Harry'ego.
No cóż. Postaram się go jakoś doprowadzić do porządku ![]() Co do Draco i Iti... Nic nie powiem. Nie muszę, prawda? ![]() Betę miałam. Działała przez pięć pierwszysch rozdziałów drugiej części. Potem zaginęła w akcji, dlatego też z błędami użeram się sama i dlatego nie widać rezultatów. Za co oczywiście przepraszam ![]() Wklejam część następną. Oby była strawna. P.S Dziękuję Ginny za komentarz ![]() P.P.S Ach i Pansy! Tzn ja jeszcze apropos relacji pomiędzy nią a Draco. Nie, myślę, że ze sobą nie spali, jeśli to miałaś Ginny na myśli. Choć mogę Ci zaręczyć, że Pansy miała to w planach ![]() ROZDZIAŁ VII, czyli w blasku księżyca... Anglia, Straszny Dwór, wieczór poprzedzający pełnię Zbierali się. Widział ich doskonale z miejsca, w którym stał, schowany za drzwiami w ciemnej niszy. Opierał łokieć o zakurzony parapet wysoko sklepionego, gotyckiego okna. Łokieć mrowił niemiło, a palce zginały się z wyraźnym trudem. "Od tamtego dnia" - przypomniał sobie. - "Od dnia, kiedy Pan zabronił mi tutaj przychodzić." W szparze uchylonych drzwi zamigotała rosła sylwetka Avery'ego, a w tej samej chwili usłyszał kroki na korytarzu. Odwrócił się i zobaczył Bellatriks. Zsunęła kaptur z włosów i odpięła klamrę przytrzymującą ciężką pelerynę, o barwie butelkowej zieleni. Podała mu ją wykrzywiając złośliwie pełne, czerwone usta. - Odwieś ją, drogi szwagrze. Nie masz tu chyba po co stać, prawda? - zadrwiła. - Czarnemu Panu wystarcza do usług Petigrew. Klamra wyobrażała Urobosa, węża połykającego swój ogon. Była wykonana ze srebra. Lucjusz wbił w nią wzrok, starając się nie widzieć triumfu na twarzy Belli i nie słyszeć jej szyderczego śmiechu, który ścichł dopiero, kiedy dołączyła do Wewnętrznego Kręgu, zamykając zaklęciem okute żelazem drzwi. Zacisnął bardzo mocno szczęki, starając się stłumić w sobie ogarniającą go wściekłość. Nie potrafił. Czuł jak żal gryzie go od środka, szarpiąc całym ciałem. Warknął cicho i wyszarpnął różdżkę z kieszeni czarnego płaszcza. - Diffindo - wyszeptał, a zielona peleryna Lestrange rozpadła się na kawałki. Srebrny Urobos z głuchym brzdękiem wylądował na kamiennej posadzce. Jasnowłosy mężczyzna uśmiechnął się mściwie. - Nie ładnie tak śmiecić, Lucjuszu - zauważył Śmierciożerca, który właśnie wszedł po schodach i zmierzał teraz w stronę Malfoy'a. - I to w siedzibie Czarnego Pana. - Nie ładnie się spóźniać - odciął się. - I zwracać uwagę, zamiast się przywitać z przyjacielem. - Witaj - powiedział Severus, wyciągając prawą dłoń do Lucjusza, a lewą zdejmując białą maskę. - Zebranie już się zaczęło? - Skąd mam wiedzieć? - prychnął Malfoy, wyrywając mu dłoń i odwracając się do niego tyłem. - Nie zostałem przecież wpuszczony. - Dziwisz się? - Snape wzruszył lekceważąco ramionami. - Wiedziałeś, że tak się stanie. Po co więc tu przyszedłeś? Żeby użalać się nad sobą? Nic nie podsłuchasz, wystając pod tymi drzwiami. Silencio Mistrza jest niezawodne. - Wiem co potrafi nasz Pan - warknął. - Nie wątpię - czarnowłosy Mistrz Eliskirów wykrzywił wąskie wargi w gorzkim uśmiechu. - Co tutaj robisz, Luc? - ponowił pytanie. - W dodatku ze strzępami szaty Bellatriks pod stopami. Gdzie twoja szwagierka, co? Skończyła tak jak peleryna? - Daj spokój! Bella siedzi w środku, zapewne przewiercając Czarnego Pana swymi szalonymi ślepiami. A jestem tu, bo On mnie wezwał. Wezwał mnie, rozumiesz?! Wezwał i... - Nie wpuścił - dokończył Severus. - Tak wiem. Uspokój się więc i czekaj. Skoro kazał ci tu przybyć, porozmawia z tobą. Nie zachowuj się jak obrażona panienka. - Nic nie rozumiesz! - Lucjusz wbił w niego płonące gniewem oczy. - Stoję tu. Sam. Bella szydzi ze mnie, inni omijają bez słowa. Sam! - krzyknął. - Moja duma... - Twoja duma cierpi. Biedactwo - zadrwił. - Och, Luc, Luc... Myślałeś, że służenie Czarnemu Panu jest łatwe i przyjemne, bo od samego początku zasiadałeś w Wewnętrznym Kręgu. Nie zaszkodzi, żebyś dowiedział się jak to jest, być zwyczajnym Śmierciożercą, żołnierzem, wykonującym na ślepo rozkazy. Obdarzył przyjaciela niechętnym spojrzeniem i odszedł. Zniknął za drzwiami z metalowymi okuciami. Lucjusz stał oparty o parapet okienny, w niezmąconej niczym ciszy przełykając gorzkie słowa i własną zranioną dumę. Pająk zawieszony na cienkiej nitce pod sufitem przebierał szybko nóżkami, spiesząc do uwięzionej wewnątrz pajęczyny, smakowitej muszki, a Lord Voldemort nadchodził innym korytarzem do sali, gdzie czekał jego Wewnętrzny Krąg. Srebrny wąż połykał swój ogon na kamiennej posadzce, łypiąc na jasnowłosego czarodzieja rubinowym okiem. **** Anglia, Straszny Dwór - za drzwiami z żelaznymi okuciami, w tym samym czasie Severus zdążył wejść do sali nim jeszcze Petigrew, niczym nadworny lokaj, zapowiedział przybycie Voldemorta. Profesor rozejrzał się po komnacie, szukając odpowiedniego dla siebie miejsca. Minął Bellę szepczącą coś zawzięcie do swojego męża, który skinął lekko głową przechodzącemu Snape'owi ponad jej ramieniem. Po lewej stronie pustego jeszcze tronu, siedział szczupły, czarnowłosy mężczyzna. W jego rękach lśniła różdżka z jasnego, bukowego drewna. - Witam, profesorze - zagadnął go Michs, kiedy tylko stanął obok niego z zamiarem zajęcia wolnego fotela. - Jak się miewa twój stary zwierzchnik? Nie dowiedziałeś się aby czegoś? - Tobie nie muszę się tłumaczyć - zauważył chłodno, mrożąc sąsiada nieprzyjemnym spojrzeniem. - Tak, tak - skrzywił się. - Pewnie, jak zawsze nie miałbyś nic do powiedzenia - zadrwił. Severus chciał zripostować, ale do pomieszczenia wkroczył Riddle, a jego czerwone oczy błyskawicznie omiotły twarze zebranych zatrzymując się właśnie na nim. Natychmiast zdusił w sobie złość, przybierając kamienne oblicze. Śmierciożercy jak dobrze wytresowane pieski, opadli w ukłonach na ziemię. Czarnoksiężnik usiadł i machnął przyzwalająco ręką, dając znak, że jego słudzy mogą zająć wolne fotele. - Nie siadaj, Severusie - ostry głos zatrzymał nauczyciela, w pół kroku do wygodnego mebla. - Dla ciebie mam listę eliksirów w laboratorium. Wszystkie ingrediencje są już przygotowane. Chcę, żebyś zajął się tym natychmiast. - Tak jest, Panie. Załopotał peleryną, zastanawiając się dlaczego Czarny Pan nie chciał, by uczestniczył w zebraniu. "Nie wyrzuca mnie, ale mi nie ufa" - stwierdził. - "Znów na nic się nie przydam Dumbledorowi." Lucjusz Malfoy, stojący za drzwiami poruszył się niespokojnie. Jego także zdziwiło odejście Mistrza Eliksirów. Riddle zaczekał, aż Snape opuści komnatę, po czym jednym ruchem bladej dłoni rzucił wokół siebie niewerbalne Silencio. Bellatriks wpatrywała się w niego z uwielbieniem, drżąc z podniecenia. Domyślała się, że Mistrz chce im powiedzieć coś ważnego. - Zebrałem was tutaj, z powodu winy młodego Malfoy'a. Pierścionek, który zdobyła dla mnie panna Parkinson wydaje się być prawdziwy. Jest na nim zaschnięta krew, ale to jeszcze nie dowód. Dlatego zezwoliłem przybyć Lucjuszowi. Przyprowadź go, McNair. Czeka za drzwiami. Rosły Śmierciożerca natychmiast poszedł spełnić polecenie Lorda, a po chwili wszedł do sali razem z jasnowłosym czarodziejem, który uklęknął przed tronem. - Wstań, Lucjuszu. Wstał, a Voldemort chwycił go za rękę i dotknął nią pierścionka. Klejnot zajaśniał przez moment błękitną poświatą, a z piersi arystokraty wydobyło się mimowolne westchnienie ulgi. Śmierciożercy, za wyjątkiem Michsa, przypatrywali się tej scenie z tępymi wyrazami twarzy. - Krew należy do Dracona - wyjaśnił Czarny Pan. - Pierścionek wykazał zgodność, jarząc się niebieskim światłem. Ale to nie jest ten sam klejnot. Prawda, Lucjuszu? - Nie, panie - odparł Malfoy, czując, że głos więźnie mu w gardle. - Tamten nie miał żadnych zdobień. Ktoś... ktoś dostarczył ci falsyfikat, Panie. - Tak, tak - Voldemort w ogóle nie wydawał się zły. - Skąd więc twój syn wziął taką idealną podróbkę? Czyż nie powiadomiłeś mnie tak, jak ci kazałem, że twój syn zjawił się w domu, mówiąc, że szuka pierścionka zaręczynowego, który rzekomo zgubiła panna Parkinson? - Tak było, Panie - zapewnił szybko. - Nie mam pojęcia... - Oczywiście, że nie masz - Czarny Pan bez ostrzeżenia machnął różdżką, a Malfoy zwinął się na posadzce, jęcząc z bólu. - Oczywiście, że nie masz - powtórzył. - Skoro nie byłeś w stanie wychować dzieciaka na dobrego sługę, skąd mógłbyś wiedzieć z kim on teraz jest, kto mu pomaga! Na szczęście ja to wiem - opuścił różdżkę i zbliżył się do leżącego mężczyzny, trącając go czubkiem buta. - Bo odpowiedź wcale nie jest trudna - schylił się, patrząc prosto w rozszerzone strachem oczy swojego, dawniej, najwierniejszego sługi. - Twój syn zdradził, a pomaga mu ten stary dureń i wielbiciel szlam, Dumbledore - wyciągnął rękę i wyprostował się, a Lucjusz bezwładnie uniósł się do góry i zawisł w powietrzu, jakby przytrzymywały go niewidzialne liny. - Teraz to już pewne. Zdradził, ale przecież ja jestem miłosierny, prawda? - zadrwił. - Pozwoliłem mu stanąć do Próby Wytrzymałości. Wszyscy to widzieliście. Odpowiedział mu gorliwy pomruk aprobaty. Śmierciożercy dobrze znali miłosierdzie swojego Pana. - Draco będzie mi służył - powiedział. - Nie zabiję go. Jeszcze go nie zabiję - dodał, uśmiechając się złowieszczo. - Ale powiedz mu, że moja cierpliwość ma swoje granice. Lepiej, żeby się szybko opamiętał i wydał mi tą dziewczynę, której tak pilnie strzeże. Rozumiesz?! - krzyknął nagle, tak, że jego poplecznicy zamarli ze strachu w fotelach. - Niech się pospieszy, Malfoy! Życie albo śmierć! Odwrócił się plecami, a Lucjusz zwalił się z łoskotem na ziemię. Świat zawirował mu przed oczami, a później pogrążył się w ciemności. Ból ustał. "Mój Pan jest..." - Wyprowadzić go - rzucił z niesmakiem Voldemort. Amycus Carrow złapał nieprzytomnego czarodzieja za ramiona i wywlókł z pomieszczenia. Czarny Pan ponownie usiadł na swoim tronie. Śmierciożercy milczeli, wciąż jeszcze przerażeni jego wybuchem. - Michs! - Tak jest, Panie - czarnowłosy mężczyzna ukląkł przed czarnoksiężnikiem. - Udasz się dzisiaj do Plymouth i odnajdziesz Vanessę. Odwołaj ją z poprzedniego stanowiska. Mógłbym ją wezwać osobiście, ale chcę, żebyś po drodze opowiedział jej o naszym młodym przyjacielu. - O Potterze, Panie? - Nie bądź głupcem, Michs - warknął Lord, a jego sługa poczuł nieprzyjemny dreszcz, biegnący po plecach. - Ona doskonale wie o moich planach względem Wybrańca! Masz jej wyjaśnić sytuację Dracona. Wszystko! Ona musi wiedzieć o chłopaku jak najwięcej. - Tak jest... - Jeszcze nie skończyłem - zauważył zimno. - Macie tu być jak najszybciej. Możesz już odejść i wykonywać moje rozkazy. Natychmiast! Michs ukłonił się i pospiesznie opuścił salę. Voldemort rozparł się wygodniej w fotelu. - Jutro pełnia - obwieścił, a na jego ustach zagościł makabryczny uśmiech. - A ja mam wspaniały prezent dla twojego siostrzeńca, Bello. - Prezent? - zdziwiła się, wlepiając w swego Mistrza roziskrzone oczy. - Tak, tak. Wstrzymam się z ukaraniem go, do czasu ślubu. Wtedy fałszywa narzeczona sama się ujawni. A tymczasem spełnię jego dziecięce marzenie i pozwolę mu walczyć w moich szeregach. Tylko raz w miesiącu, rzecz jasna. Po sali poniósł się echem jego zimny, wywołujący dreszcze chichot. Nawet Bellatriks skrzywiła się z odrazą. Księżyc za oknem rozświetlał noc jasnym światłem. **** Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, następnego dnia rano Dumbledore wyszedł ze swoich prywatnych komnat, zasłaniając rozciągnięte w szerokim ziewnięciu usta, lewą dłonią. W prawej trzymał różdżkę, skierowaną w dół na swoje buty, których sznurówki właśnie wiązał za pomocą magii. Wszedł do swojego gabinetu, usiadł za biurkiem i natychmiast wezwał z kuchni skrzata, prosząc o podanie mocnej czarnej kawy. Czuł się bowiem niebywale zmęczony i niewyspany. Poprzedniej nocy długo nie mógł zasnąć, rozmyślając o tym, czego dowiedział się od Severusa, po jego przybyciu z zebrania Śmierciożerców. Martwił się o Snape'a i Dracona. Ledwie Miodek postawił przed nim filiżankę z parującym, ożywczym płynem, kiedy usłyszał stukot sowich pazurków w szybę, na zwenątrz zamku. Wstał i otworzył szeroko okno, wpuszczając ptaka do okrągłej komnaty. Puchata, brązowa sowa usiadła na żerdzi obok Fawkesa, który przywitał ją cichym syknięciem i wyciągnęła lewą nóżkę. - List? - zdziwił się Albus. - Tak wcześnie? Od kogóż to, moja droga? Sowa napuszyła się i zahukała niechętnie, dziobiąc go lekko w palec. Była głodna. - Już dobrze - mruknął, schylając się, aby wyjąć z szafki Przysmak dla Ptaków Pocztowych. Skrzydlata listonoszka spojrzała na niego przychylniej, kiedy podawał jej smakołyk. Dumbledore uśmiechnął się, a potem poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary-połówki i zaczął czytać. Jego wzrok prześlizgiwał się po białym arkuszu zapełnionym sztywnym, urzędowym pismem, a z każdym kolejnym zdaniem oblicze dyrektora stawało się coraz bardziej chmurne. Westchnął głęboko, kiedy skończył, po czym podszedł do kominka i sypnął w niego garść zielonego proszku, nie zaszczycając niedopitej kawy nawet jednym spojrzeniem. - Dzień dobry, Severusie. Muszę z tobą zaraz porozmawiać. Tak jeszcze przed lekcjami. Obawiam się, że to poważna sprawa. **** Szkocja, Hogwart, przed południem Arctus poprawił szarozielony płaszcz na ramionach i obejrzał się za siebie. Musiał ich zabrać. Dowson, Clark i Kent ubrani w służbowe uniformy rozglądali się ciekawie po szkolnych błoniach, podziwiając przysypane częściowo śniegiem boisko do quidditcha i dawno nieremontowaną chatkę tutejszego gajowego. "Zaiste mają się na co gapić" - pomyślał. - "Przecież to jasne, że jedynie sam zamek zasługuje na uwagę. Dobrze, że magia trzyma go w całości, bo inaczej dawno zamieniłby się w ruinę, a Ministerstwo nigdy nie nabrałoby dość forsy, aby go wyremontować." Na szczęście Hogwart trzymał się w dobrym stanie. W ogóle się nie zmienił, odkąd Barrow opuścił jego mury ponad trzydzieści lat temu. - Proszę się przygotować, panowie - przypomniał, po czym załomotał w drzwi mosiężną kołatką. - Panowie, Aurorzy! - zawołał entuzjastycznie stary mężczyzna, w połatanej szacie, przylizując nerwowo kępki siwych włosów wolną ręką. - Kłaniam się, kłaniam. Witamy w Hogwarcie. Pod jego nogami pałętała się chuda, bura kocica, miaucząc żałośnie. - Witam, panie Filch - Barrow uścisnął żylastą rękę woźnego i zaraz zapytał: - Czy dyrektor oczekuje nas w soim gabinecie? - Tak, tak. Już panów zaprowadzę - zapewnił gorąco starzec, odganiając od siebie panią Noris. - Proszę za mną. Reg wszedł ostatni. Przyglądał się w skupieniu szkolnym korytarzom, błyszczącym ramom kolorowych obrazów, marmurowym i brązowym posągom, oraz żelaznym zborojom. Nie widział mijających go uczniów, zmierzających do klas na kolejną lekcję. Nie zauważył nawet, że grupka nastoletnich dziewcząt, stojących przy wejściu do lochów, przygląda się mu ciekawie, a jedna z nich cofa się w przerażeniu na ścianę, widząc błyszczącą plakietkę Biura Aurorów na jego piersi. Plakietkę, z której był tak bardzo dumny. Ani się obejrzał, a już stał przed kamienną chimerą, strzegącą schodów prowadzących, gdzieś na kolejne piętro. Filch tłumaczył coś zawzięcie posągowi, na co ten ostatni zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi. - Nie znam go, rozumiesz! - wrzeszczał woźny. - Normalnie zapomniałem! Ale przyprowadziłem do dyrektora gości z Ministerstwa. Oni muszą tam wejść. Więc rusz ten swój kamienny zadek i się odsuń! - Przecież pan wie, że to na nic, panie Filch - zauważył Barrow. - Tak mi przykro - Argus zaczął się tłumaczyć, patrząc na Aurorów ze skruchą. - Hasła często się zmieniają, a lata lecą. Umysł już nie ten sam i ta pamięć. Panowie są młodzi, więc nie rozumieją, jak... - Nie zanudzaj szanownych gości, Argusie - do grupki mężczyzn podszedł wysoki, czarnowłosy nauczyciel, o bladej twarzy. - Ja pamiętam hasło. Cukrowe pióro - powiedział. Kamienna chimera drgnęła i odsłoniła przejście do gabinetu dyrektora. Aurorzy gęsiego weszli na kręte schody. Reg zatrzymał się, aby przepuścić czarnoodzianego profesora, ten jednak skrzywił wąskie wargi w nieprzyjemnym uśmiechu i odparł: - Goście przodem. Dowson rozpoznał go. Poprzedniego dnia widział zdjęcie Severusa Snape'a w aktach Wizengamotu. Wzruszył ramionami i poszedł za kolegami. Czuł się wyjątkowo nieswojo, mając świadomość, że ów dziwny człowiek, o nietoperzowatej aparycji, idzie tuż za nim. Tym bardziej, że jego szef wydawał się być pewnym, że Mistrz Eliksirów był zamieszany w zabójstwo Smithsonów. - Dzień dobry, panowie - wysoki starzec, w fioletowej szacie, wstał na ich widok zza obszernego biurka, na którym stał dziwny srebrny przyrząd o chybotliwych, pajęczych nóżkach. Reg zauważył, że w okrągłym gabinecie znajduje się jeszcze kilka podobnych przedmiotów, których zastosowania nie mógł się za żadne skarby domyślić. - Dyrektor Albus Dumbledore - przedstwił go Barrows. - Proszę poznać moich irlandzkich współpracowników, profesorze. Peter Clark, czynny Auror. William Kent, stażysta i Reginald Dowson, Czujący - gospodarz gabinetu uścisnął każdemu z nich rękę. - Ja również chciałbym kogoś panom przedstawić. To Severus Snape, mój nauczyciel Eliksirów. Znakomity pedagog - srebrnobrody czarodziej uśmiechnął się do swego podwładnego. Snape zdobył się na lekkie skrzywienie warg. - Przybyliśmy tutaj, aby wyjaśnić sprawę śmierci rodziny Smithsonów. W związku z tym, chcielibyśmy zadać panu Snape'owi kilka pytań. - Na jakiej podstawie? - zainteresował się uprzejmie dyrektor. - Dlaczego wymiar sprawiedliwości zainteresował się moją szkołą? I moim nauczycielem? - Dowson zbadał ślad poaportacyjny - wyjaśnił chłodno Barrows. - Prowadził do Hogwartu. - Doprawdy? Nie dziwi mnie to wcale - odparł spokojnie stary mag. - Zdaje się, że poprzedni śldeczy po przybyciu na miejsce tragedii i wstępnym zbadaniu sprawy, skierował swe kroki właśnie tutaj. Wielokrotnie już pytano mnie o tajemnicze zniknięcie Anny Smithson. Mogę panów zapenić, że podjąłem odpowiednie kroki, mające na celu uniemożliwienie uczniom samowolnego opuszczenia zamkowych terenów. Taka sytuacja... - Niech pan nie wątpi w moje kompetencje! - przerwał mu niespodziewanie Reg. - Może jestem młody, ale mam w pełni rozwinięty Dar już od dziecka - zdenerwował się. - Ślad aportacyjny pochodził z jeszcze z Nocy Duchów. Zaś akta donoszą, że przesłuchiwano pana nad ranem, następnego dnia. - Akta mogą się mylić - zauważył drwiąco Severus. - Nie był pan przy ich spisywaniu. - Akta się nie mylą - stwierdził twardo Arctus, zwracając na niego zmrużone ze złości oczy. - Ale cieszę się, że zechciał pan w końcu przemówić. Może więc starczy panu ochoty na wyjaśnienie nam, co się wtedy zdarzyło? Tylko proszę mówić wolno - zakpił. - Wiliam nie zbrał dziś ze sobą samonotującego pióra. - Dlaczego chce pan tak usilnie rozmawiać z Severusem? - wtrącił się Albus, nim Postrach Hogwartu zdołał zupełnie rozwścieczyć Aurora, swym ciętym językiem. - Chyba powinienem wezwać całe grono pedagogiczne. Nie tylko Opiekun Slytherinu był odpowiedzialny za dziewczynę podczas Uczty. - Daj spokój, Albusie - Snape patrzył z jawnym obrzydzeniem na przybyłych gości. - Przecież to oczywiste zarówno dla ciebie, jak i dla mnie. Podejrzewają mnie bez żadnych dowodów, bo byłem Śmierciożercą. Czyż nie, panowie? Jak się mają moje akta w archiwum Wizengamotu? Jestem pewien, że w ostatnich dniach zostały porządnie odkurzone - zadrwił. - Trochę szacunku dla stróżów prawa! - warknął gniewnie Barrow. - To ja powinienem domagać się szacunku - zauważył Severus. - Nie studiowałem magicznego prawa, ale wiem, że każdy jest z zasady niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy. Irlandczycy popatrzyli z zakłopotaniem po sobie, ale ich szef w ogóle się nie zraził. - Pan już ma udowodnioną winę - uśmiechnął się krzywo. - Ułaskawienie, sprzed osiemnastu lat umorzyło karę, nie winę. Nauczyciel zbladł. Ręce drżały mu, wyrywając się w kierunku różdżki schowanej w kieszeni obszernej szaty. Miał wielką ochotę zaprezentować swe śmierciożercze umiejętności temu wrednemu typowi, skoro ten tak uparcie mu o nich przypominał. - Panowie, spokojnie - Dumbledore starał się załagodzić sytuację. - Jako członek Wizengamotu, potwierdzam stanowisko profesora Eliksirów. - W porządku - Arctus machnął lekceważąco ręką, nawet nie patrząc na dyrektora. - Nie zmienia to jednak faktu, że jako były Śmierciożerca, pan Snape jest podejrzany niejako automatycznie i z tego względu nie może nam odmówić wyjaśnień. - Nie mam wam nic do powiedzenia - czarnowłosy, nietoperzowaty czarodziej skrzyżował ramiona na piersiach. - Więc proszę to powtórzyć pod Veritaserum. - Odmawiam - oczy Snape'a zwęziły się niebezpiecznie. - Dlaczegóż to? - zagadnął Auror konwersacyjnym tonem. - Czyżby jednak miał pan coś do ukrycia? - A dlatego, że ze względu na moje śmierciożercze powiązania, obawiam się, że nie poprzestałby pan na pytaniach dotyczących śmierci Smithosnów. Chcę panu oszczędzić obrazów masakr dokonywanych przez Czarnego Pana osiemnaście lat temu. Niech pan mi wierzy, potrafię opowiadać bardzo plastycznie i to bez zbytniej zachęty. - Proszę się o mnie nie martwić. Wystarczy, że pan mi opowie o tej jednej konkretnej masakrze, której pana byli współpracownicy dopuścili się całkiem niedawno, w Noc Duchów. - Mówiłem, już, że nie mam w związku z tym nic do powiedzenia! - krzyknął. Dumbledore położył mu rękę na ramieniu. - Chciałem panom przypomnieć, że Severus ma prawo odmówić stosowania Veritaserum. Zapewniam was, że nie jest ono konieczne. Profesor Snape był przez cały czas trwania Uczty obecny w Hogwarcie. Nie ma nic wspólnego z zabójstwem rodziny Anny Smithson. Barrows milczał przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w starszym czarodzieju. Reginald wiedział, że jest wściekły, bo prawa powieka drgała mu coraz szybciej. Peter siedział zatopiony w fotelu, z uwagą studiując fizjonomię Snape'a, jakby chciał co najmniej narysować jego portret pamięciowy, a Bill skrobał zawzięcie po pergaminie, najwyraźniej notując przebieg rozmowy. W powietrzu wisiało napięcie i Czujący nie potrzebował swoich wyjątkowych zdolności, żeby to zauważyć. - Proszę ich przyprowadzić - powiedział w końcu Arctus. - Pańskie grono pedagogiczne. Liczę na to, że choć jeden z nauczycieli zechce mi opowiedzieć o przebiegu Uczty w Noc Duchów i udziale w niej pana Snape'a. W przeciwnym razie wrócę tu z nakazem sądowym, a wtedy nikt nie będzie mógł odmówić zażycia Serum Prawdy. Jasne?! - Oczywiście - uśmiech dyrektora nie sięgał oczu. - A nie mówiłem, żeby przeprowadzić tę rozmowę w obecności reszty personelu? **** Szkocja, Hogwart - korytarz przed pokojem nauczycielskim, ponad godzinę później - Tonks! - Słucham cię, Severusie. - Dlaczego to zrobiłaś? - Dziwisz mi się? - w głosie kobiety jawnie dało się usłyszeć zaskoczenie. - To chyba oczywiste. Wiedziałam, że jesteś niewinny, więc powiedziałam im to. Co cię tak zaskakuje? - Nic - mruknął. - Chyba tylko twoje poczucie sprawiedliwości. - Z tego co pamiętam, byłaś w Ravenclawie. Nie sądziłem, że z ciebie taka Gryfonka. - A powinieneś - zaśmiała się. - Spójrz na Zakon. Z kim przestajesz, takim się stajesz. Po chwili korytarzem poniósł się jej donośny chichot. - Bardzo zabawne, Nimfadoro - zauważył kwaśno Snape. - Ja chyba jestem tym przysłowiowym wyjątkiem od reguły. I nie waż się zaprzeczać - zastrzegł. - Jasne, jasne. Bo co? Powiesz dyrektorowi, że Remus sprawdza za mnie te nieszczęsne prace piątoklasistów? Wierz mi, Albus i tak mnie nie wyrzuci. Jestem najlepszym nauczycielem na tym stanowisku od czasu Remusa - oświadczyła dumnie. - Akurat - prychnął. - Nie zmieniaj tematu i daj mi dojść do słowa. Nie stoję tu, po to by rozmawiać z tobą o bzdurach... - Bzdurach?! - Nie przerywaj mi! To nie było rozsądne zachowanie, Tonks. A gdyby zapytali o coś związanego z Zakonem? Masz szczęście, że przesłuchiwał cię ten młokos, Clark. Barrow nie zmarnowałby takiej szansy. - Słuchaj no, Snape! - podniosła głos ze zdenerwowania. - Wypiłam to obrzydliwe Veritaserum, żeby ratować twoją skórę. Wypiłam, bo z ciebie wyciągnęliby wszystko. Dobrze o tym wiesz. A ty, zamiast mi podziękować, prawisz mi jeszcze kazania! Nie, nie mów nic. Uprzedzam twoje pytanie. Tak, to było zaplanowane. Ustaliłyśmy wszystko z Pomoną, zanim weszłyśmy do gabinetu dyrektora. Ona miała zgłosić się pierwsza i zająć Barrowa mało ważnymi zeznaniami. Jak widzisz, nie wiedząc nic o Zakonie, ponadto, że istnieje i Dumbledore nim dowodzi, nie mogła nas mimowolnie wydać - kobieta nabrała powietrza w płuca, najwyraźniej szykując się na głośny finał tej ostrej reprymendy. - A teraz, mógłbyś chociaż podziękować jej, bo dobrze wiem, że do mnie nie masz za grosz szacunku! Rozległo się donośne tupanie. Najwyraźniej nauczycielka OPCMu straciła ochotę do dalszej konwersacji. - Tonks! - Odczep się! Przez chwilę panowało milczenie. Stukot obcasów urwał się raptownie. - Dziękuję. Westchnienie. Raczej ze strony Tonks. Nastąpiła dłuższa chwila głębokiego milczenia, nieprzerywanego ponownie stukotem obcasów, co znaczyło ewidentnie, że kobieta nadal stała na korytarzu. - Echm... Chyba powinnaś powiedzieć: "Nie ma za co" i sobie pójść. - Ależ nie - odparła słodko. - Bo jest za co. Widzisz, dzisiaj jest pełnia, a ja mam trochę zaległości w sprawdzaniu klasówek - zaśmiała się, pewnie w odpowiedzi na jego niewyraźną minę. - Następnym razem dam się zamknąć w Azkabanie - oświadczył obrażony. Nauczycielka roześmiała się jeszcze głośniej. Potem korytarz wypełniły cichnące stopniowo kroki dwóch par butów, a zza posągu brzuchatej czarownicy wyłoniła się miodowłosa Gryfonka. Machinalnie poprawiła ciężką szkolną torbę zsuwającą się jej z ramienia i ruszyła w przeciwnym niż dwoje profesorów kierunku. Jej oczy były rozszerzone z przerażenia. "Muszę porozmawiać z dyrektorem" - pomyślała. Przy akompaniamencie potrząsanego gdzieś na dole prez Filcha dzwonka, pobiegła schodami na wyższe piętro, wyrzucając z pamięci czekające jej klasę Zielarstwo. **** Szkocja, nadal Hogwart, popołudnie dwudziestego drugiego lutego, siedem godzin do pełni Draco usiadł ostrożnie na fotelu, w kącie pokoju. Czuł się okropnie. Kości miał tak obolałe, że zastanawiał się, czy nie pójść do Filcha po maść na reumatyzm. "Jeżeli Lupin czuł się tak przed każdą pełnią to wcale się nie dziwię, że był takim kiepskim nauczycielem" - stwierdził z przekąsem. Sięgnął po opasłe tomiszcze, traktujące o mięsożernych ksylomorfach, hodowanych przez siódmoklasitów w cieplarni, ale natychmiast syknął i wypuścił je z rąk. Książka łupnęła w podłogę, gubiąc podczas spadania kilka naderwanych wcześniej stron. Malfoy wzdrygnął się naprawiając różdżką uszkodzony biblioteczny egzemplarz. Skóra palców poparzona przez srebrne okucia książki paliła jak nigdy dotąd, pokrywając się białawymi pęcherzami. Chciał wstać i pójść do Skrzydła Szpitalnego, ale Pansy zagrodziła mu drogę. - Gdzie się wybierasz? - Nigdzie - wzruszył ramionami. "Byle dalej od ciebie." - Och - wyglądała na nieprzekonaną. Draco usiadł z rezygnacją na kanapie, pewny, że dziewczyna zaraz zajmie miejsce koło niego i przyklei się do jego ramienia. Wielkie więc było jego zdziwienie, kiedy panna Parkinson owszem usiadła, ale wcale nie na nim. Przez chwilę wyglądał na ogłuszonego. Siedziała po prostu obok niego i przyglądała mu się badawczo. Badawczo! - Nic ci nie jest? - zainteresowała się. - Yyyy... - nie zdawał sobie sprawy, jaki jest w tym momencie podobny do Pottera. - Nie. Uczę się. - Aha - podała mu książkę, którą przed chwilą naprawiał, ale odmówił jej przyjęcia. Nie chciał się znów poparzyć, tym bardziej przy niej. Kiwnęła głową i odłożyła podręcznik na pobliski stolik. "Srebrne okucia" - zauważyła. - "Więc nie wydawało mi się. Musiał się poparzyć, a ja tu przyszłam i przeszkodziłam mu w wizycie u Pomfrey. Nie powinien wiedzieć, że znam prawdę." - Wiesz, Draco - zaczęła i uśmiechnęła się jakoś dziwnie smutno - to ja ci nie będę przeszkadzać. Ucz się. Ja muszę... eee... muszę się przebrać - rzuciła przez ramię i odeszła. Chłopak siedział jeszcze przez chwilę, zaskoczony jej zachowaniem. "Cóż to..." - pomyślał. - "Czyżby ta Amortencja, którą Pansy na siebie wylała zauroczyła nie tylko nas, ale i ją samą? Jak to możliwe, że nagle dotarło do niej, że nie przepadam za jej towarzystwem?" Zdecydował, że skorzysta z okazji i jednak odwiedzi panią Pomfrey. Liczył na to, że dostanie jakieś eliksiry przeciwbólowe. Ukradkiem wymknął się z pomieszczenia. Nie wiedział, że jego oficjalna narzeczona przygląda mu się zza załomu muru. Nie wiedział o smutku, czającym się w jej oczach, które zwykł uważać za puste. Ale ona wiedziała. Wiedziała o tym co miało wydarzyć się tej nocy. I drżała ze strachu, na samą myśl o tym. **** Szkocja, Hogwart - sowiarnia, późnym wieczorem tego samego dnia, dwie godziny do pełni Było cicho. Większość sów wyruszyła na nocne łowy. Drewniane żerdzie wiszące na wszystkich czterech ścianach, pod sufitem, świeciły pustkami. Tylko na nielicznych z nich widać było ciemne zarysy sowich posłańców. Deski na podłodze skrzypiały lekko, pod stopami nocnego gościa. Widmowy kontur drobnej postaci przesuwał się wolno wzdłuż jednej ze ścian, w kierunku okna. Gwiazdy świeciły jasno, ale jeszcze jaśniej błyszczał rombek księżyca, wyłaniający się zza kłębistej chmury. Było cicho. Cały Hogwart spał. Kolejny dzień nauki dobiegł końca. Hermionie śnił się właśnie test z Transmutacji, na którym popełniła jeden maleńki błąd. Ron widział w swoich rękach puchar quidditcha, który zaczął nagle krzyczeć głosem Hermiony, i wypominać mu nieodrobienie zadania domowego z Zaklęć. Harry we śnie łapał wielki klucz, który, rzekomo miał mu pomóc w pokonaniu Voldemorta, ale zamiast tego zamieniał się w żelazne łańcuchy, które próbowały go udusić. A Ginny spała z Seamusem, ale przez sen nazywała go imieniem Harry'ego. Tak, w Wieży Gryfonów spali wszyscy. Nieco inaczej było w lochach. Tam, w dormitorium siódmorocznych dziewcząt, Pansy Parkinson siedziała na okiennym parapecie, podkrążonymi oczami wpatrując się w księżyc, jakby go błagała, żeby dzisiaj nie wschodził. Na próżno. Księżyc nie miał uszu i drwił sobie z jej próśb. Szara postać w sowiarni wyjęła ostrożnie spod peleryny mały przedmiot wielkości pudełka po zapałkach. Potem błysnęło i owa rzecz powiększyła się do sporych rozmiarów. Przybysz ostrożnie złożył pakunek na ziemi, a potem zdjął kaptur i podszedł do otwartego na oścież okna. W bladym migotliwym świetle zajaśniały długie, złote włosy. Dziewczyna wciągnęła w płuca haust zimnego powietrza. Pachniało nocą i lasem. Wzdrygnęła się lekko. Nie wiadomo czy z zimna, czy może raczej z powodu tego, co zamierzała zrobić. Jedną dłonią pogładziła pieszczotliwie kamienne mury i zapatrzyła się w ciemność, która jak pogrzebowy całun przysłaniała jej przyszłość. Postała jeszcze chwilę, dopóki jej oczy nie zaczęły łzawić i szczypać od mroźnego, północnego wiatru. Odwróciła się i podniosła z podłogi miotłę. Już czas. Nie usłyszała kroków na schodach, ale za to złowiła uchem skrzypienie drzwi. Jednym susem skoczyła na parapet i przerzuciła nogę przez miotłę. Serce łomotało jej jak szalone. - Nicks, co ty wyprawiasz?! - z różdżki Dracona sączyło się jasne światło, prosto na bladą twarz miodowłosej dziewczyny. - Nie podchodź! - krzyknęła. Nieliczne śpiące sowy, zahukały z wyraźnym niezadowoleniem. - Nie skacz! - Zostaw mnie! - Ach! Masz miotłę. Nie zauważyłem. A to leć sobie, nieopierzona sowo. Tylko szybko, bo chciałbym list wysłać. Odsunął się od niej, zapalając jakąś lampkę naftową, która stała w kącie. Wyglądał na znudzonego. Ithilina stała przez chwilę na parapecie i przyglądała mu się w osłupieniu. - Malfoy? - wykrztusiła niedowierzająco. Nie raczył odpowiedzieć. Pewnie przypomniał sobie, że miał się do niej nie odzywać. Popatrzyła na niego jeszcze raz. Uciekł spojrzeniem w bok, a jego twarz wykrzywiło zniecierpliwienie. Zagryzła wargi i usiadła wygodniej na miotle. Wygładziła wszystkie witki, ponieważ słyszała, że to zapewnia większą stabilność lotu. Przyjrzała się sobie raz jeszcze i zauważyła, że nie zabrała peleryny. Puknęła się w czoło, po czym zsiadła z miotły i spojrzała lękliwie na blondwłosego chłopaka. Spróbowała się do niego uśmiechnąć przepraszająco, ale nie miała dość odwagi, widząc jego zagniewaną minę. Zeskoczyła z parapetu i pobiegła nałożyć pelerynę. Kiedy postawiła jedną stopę na parapecie, Draco nie wytrzymał. - Mam cię wypchnąć z tego okna, czy zrobisz mi tą łaskę i wreszcie się ruszysz? - Ooo...dzywaaa...sz się do mm..nie? Prychnął, a potem bez ostrzeżenia wyjął różdżkę. - Wyskakuj! - warknął. - Nie! - niespodziewanie, nawet dla samej siebie, wyszarpnęła różdżkę z rękawa i zastawiła się nią. - Imp... - zaczął wolno. - Expeliarmus! - zeskoczyła z parapetu, upuszczając miotłę na ziemię. Nim skończył mówić, rozbroiła go. Siła zaklęcia pchnęła nim o ścianę. Zatoczył się, ale nie upadł. Zaczął się śmiać. - I z czego rżysz?! - zawołała piskliwie. Była okropnie zdenerwowana. - Ty wcale nie chcesz uciec - stwierdził, posyłając jej uroczego smirka. - Nie umiesz się zdecydować. Ale ja nie będę robił za stymulator. Nikt cię nie wyręczy, Nicks. Musisz wybrać sama. - Nie będziesz?! - żachnęła się. - A co to przed chwilą było?! Próbowałeś rzucić na mnie Im... - Impedimentę - dokończył. - Nie miałem zamiaru rzucać Niewybaczalnego. Nie warto popełniać przez ciebie przestępstwa - wydął pogardliwie wargi, czym jeszcze bardziej ją rozwścieczył. - Ale powtarzam, nie zrzucisz na mnie odpowiedzialności. - Pełnia? - zapytała cicho. Dopiero teraz dotarł do niej sens jego słów. Nie odpowiedział. Wydawało mu się, że nie musiał. - Ale wywar tojadowy? - zdziwiła się. - Nie wziąłeś go? - Jestem uczulony - przyznał niechętnie - na któryś z komponentów. Snape miał go zmodyfikować, ale najwyraźniej zapomniał, albo nie potrafił. Wyczuła gorycz i zawód w jego głosie. A potem zrozumiała. - Nie zapomniał - zapewniła gorąco. - On kazał przygotowywać różne eliksiry mnie i Ginny. Nawet się zdziwiłam, że skład podstawowy jest tak podobny do wywaru tojadowego. Nie powiedział nam, do czego mają służyć - wyjaśniła widząc jego zaskoczoną minę. - Myślałam, że to ma coś współlnego z... - nagle przypomniała sobie, o tym, że Draco nie wie, po co naprawdę chodziła do lochu nr 13 - naszymi eee... ćwiczeniami - zakończyła kulawo. Łypnął na nią podejrzliwie, ale nie skomentował. Być może już stracił ochotę do tej rozmowy. - I co? - zapytał, po chwili przedłużającej się ciszy, podczas której Iti próbowała zebrać myśli. - I nic - powiedziała cicho. - Ostatni specyfik warzyłam chyba tydzień temu. Na pewno nic ci nie mówił? - Nie. - Ale może jednak? - Nie! Chciałem go wczoraj zapytać o efekty pracy, ale był nieuchwytny. - A dzisiaj? - podeszła do niego i wpatrywała się w jego twarz z przejęciem. W jednej chwili zapomniała o tych kilku tygodniach jego milczenia, o wszystkich animozjach. Zapomniała nawet, po co przyniosła miotłę do sowiarni. - Słuchaj, Draco. Musisz do niego pójść. Natychmiast. Do pełni zostały mniej niż trzy godziny. - Dwie - poprawił, a potem minął ją i podszedł do jednej ze śpiących sów. Zdjął z żerdzi niezadowolonego ptaka, który próbował uszczypać go dziobem. Niezrażony przywiązał list do jego nóżki, czując na plecach natarczywe spojrzenie Gryfonki. Stanął przy oknie i wypuścił skrzydlatego listonosza w nieprzenikniony mrok. Uniósł wzrok, by popatrzeć na księżyc. - Jeszcze tu jesteś? - syknął, kiedy Ithilina oparła się o okiennicę obok niego. - Przeszkadzam ci w nocnej ucieczce, co? Już sobie idę - zapewnił. - Uciekaj w końcu! - Nie mogę - nie spojrzała na niego, ale miał wrażenie, że dostrzegłby łzy w kącikach jej oczu. - Wiem, że ucieszyłbyś się gdybyś nie musiał nigdy więcej na mnie patrzeć, ale ja... - Jesteś głupia - dokończył. - Tak, wiem. Nie musisz o tym przypominać. Nie ukrywam, że twoja osoba nie jest przeze mnie mile widziana, ale tak naprawdę nie obchodzi mnie, co zrobisz. Spojrzała na niego. Chyba się zdziwiła. - Nie obchodzi mnie - kontynuował, doskonale świadom tego, jak bardzo ją rani - czy wsiądziesz na tą cholerną miotłę i odlecisz, zostawiając Tami pod opieką wilkołaka, służącego Czarnemu Panu. Och, tak! Rozumiem cię - wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu, zadowolony, z jej dygoczących ramion i opuszczonej głowy. - W końcu my, Ślizgoni myślimy przede wszystkim o swojej skórze, o tym, że jakimś cudem ministerialni Aurorzy odkryją wśród setek uczniów tą jedyną osobę, odpowiedzialną za śmierć Weasley'a. W końcu to my, Ślizgoni - mówił coraz głośniej, nie przejmując się tym, że Filch czasem patroluje wieżę podczas ciszy nocnej - nie ufamy Albusowi Dumbledorowi! Ale wiesz, co? - warknął. - Żaden Ślizgon nie uciekałby z jedynego miejsca, do którego Śmierciożercy nie mogą wejść, w ciemność, w nieznane. Zamilkł. Odsunął się od niej i ruszył do wyjścia. Nie miał ochoty patrzeć na nią, ani chwili dłużej. - Masz rację - powiedziała, podchodząc do niego po chwili. Złapała go za ramię. - Tylko tyle? - strącił jej dłoń, obdarzając ją półuśmiechem. - Tylko tyle - kiwnęła z powagą głową. - Nie ma nic gorszego niż tchórzliwy Gryfon - stwierdziła, przywołując miotłę ruchem różdżki i pomniejszając ją kolejnym zaklęciem. - A teraz, czy pójdziesz ze mną do Snape'a? Sam mówiłeś, że do pełni pozostały... - Mniej niż dwie godziny - prychnął. - Wiem o tym! Nie musisz mi przez cały czas przypominać! Zrobił to już Dumbledore, kiedy po raz kolejny mówił mi o tym, że pani Pomfrey odprowadzi mnie do Wrzeszczącej Chaty. Naprawdę nie jestem w stanie o tym zapomnieć - dodał z błyskiem w oku. - I tak, pójdę zaraz do mojego wrednego wujaszka, tylko odczep się już ode mnie, słyszysz! Otworzył z rozmachem drzwi i zniknął na schodach. Ithilina przytrzymała drzwi, żeby nie trzasnęły i westchnęła. - Słyszałam - szepnęła ze smutkiem. Nie zamierzała go gonić. **** Szkocja, Hogwart - korytarz niedaleko wejścia do Wieży Gryfonów, ponad godzinę później Ithilina zasiedziała się w sowiarni. Wciąż jeszcze rozważała możliwość ucieczki. Próbowała przekonać samą siebie, że mogłaby tak postąpić, zostawić szkołę i Tami. Wiedziała, że to nieprawda. Poza tym, gdzie miałaby się udać? Do swoich mugolskich rodziców? Mogłaby, ale wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem. Była pewna, że Voldemort wytropiłby ją, gdyby chciał. "Tak, pewnie zaraz po schwytaniu Tami" - pomyślała gorzko. Doskonale pamiętała, jak Dumbledore tłumaczył im zalety dwojga Strażników Tajemnicy. Stanowili dla Tamirelle i siebie nawzajem najlepsze zabezpieczenia, na jakie Zakon było stać. Nie mogła lekkomyślnie narażać dziewczynki. "Rodziców także" - przyznała. Bała się o nich już teraz. Drżała na samą myśl o tym, co mogłoby się im stać, gdyby Śmierciożercy ich zaatakowali. Jak mieliby się obronić, skoro nie mają w domu nawet pistoletu, a co dopiero różdżki? Wiedzieli dość dobrze czym jest magia. W końcu, niewytłumaczalnym sposobem ich jedyna córka okazała się czarownicą. "No i jest jeszcze ciotka." Ciotka Clothilda tak naprawdę nie była członkiem ich rodziny, ale długoletnią znajomą państwa Nicks, jeszcze z czasów ich studiów archeologicznych. Wielkie też było ich zdziwienie, kiedy pokazawszy jej dziwaczny list, zaadresowany błękitnym atramentem do ich jedenastoletniej córeczki, Clothilda nie tylko nie okazała zaskoczenia, ale wręcz przeciwnie. Była doskonale poinformowana i uparcie twierdziła, że zna osobiście autorkę tegoż listu. Tylko długiemu stażowi przyjaźni rodziców z ciotką i stanowczości tej ostatniej, Ithilina zawdzięczała poznanie magicznej społeczności swego rodzinnego kraju. Dokładniej zaś niewielkiej szkoły dla młodych adeptów sztuk czarodziejskich, mieszczącej się w jednym z północnych województw i to bynajmniej nie na pustkowiu, lecz w kilkunastotysięcznym miasteczku. W ten oto sposób Berta i Robert Nicks otworzyli swe oczy na magię, a kieszenie na przeprowadzkę do owego miasteczka. Szkoła nie miała bowiem odpowiednich warunków, aby stworzyć uczniom internat. "Ciotka wyjaśniła im wtedy, że Tower jest lokalną filią Drumstrangu" - przypomniała sobie. Nie byli zachwyceni zmianą otoczenia, ale szybko przekonali się, że w miasteczku mieszka więcej rodzin, których jedno lub kilku członków jest uzdolnionych magicznie. "Chyba mogę powiedzieć, że wrośli choć częściowo w mój świat" - zastanowiła się. To jednak nie znaczyło, że mogła być o nich spokojna. Szczerze wątpiła, czy ciotka zdołałaby w jakikolwiek sposób im pomóc. - Tęsknię za wami - szepnęła bezgłośnie, przywołując w pamięci obraz jasnowłosej matki, strofującej ją z kuchni za zostawienie smażonej cebuli z obiadu i ojca mrugającego do niej znad gazety. Żal ściskał ją za serce. Na tych i podobnych myślach upłynęło jej kilkadziesiąt minut. Nogi tak jej zdrętwiały od siedzenia w kącie sowiarni, że z trudem stawiała kroki na drewnianych schodkach, kiedy w końcu zdecydowała się wrócić do dormitorium. Na własne nieszczęscie nie posiadała tak przydatnej do nocnych wędrówek peleryny niewidki. Z tego powodu musiała być wyjątkowo ostrożna. Stąpała najciszej, jak mogła, cały czas wypatrując w mroku hogwarckich korytarzy zielonych ślepi pani Noris, albo pochodni Filcha. Starała się iść jak najbliżej ściany, żeby w razie kłopotów uskoczyć za posąg, czy zbroję. Była już całkiem blisko schodów prowadzących do swojej wieży, kiedy wydało jej się, że słyszy z oddali żałosne miauknięcie. Rozejrzała się prędko, ale jak na złość nigdzie w pobliżu nie stał żaden życzliwy i odpowiednio duży przedmiot, za którym mogłaby się schować. Nie było też żadnej ciemnej wnęki, która mogłaby w decydującym momencie użyczyć jej swego zbawczego schronienia. Nasłuchiwała. Miauknięcie powtórzyło się, tym razem bliżej. Oblizała nerwowo wargi i przytuliła się do kamiennej ściany, licząc na łut szczęścia. Minęła przed chwilą odchodzący w bok korytarz i miała nadzieję, że pani Noris i jej właściciel właśnie tam teraz skręcą. Nadzieja okazała się płonna. - No, no, no... Co my tu mamy, maleńka? - światło pochodni wyłoniło z mroku skuloną postać jasnowłosej dziewczyny. - Gryfonka. Klasyczny przypadek nadający się na całotygodniowy szlaban - ogłosił zadowolony z siebie Filch. Po czym złapał przygnębioną Ithilinę za ramię i pociągnął w kierunku Wielkiej Sali. - Auć! - zaprotestowała. - To boli! - Trzeba było nie włóczyć się po nocy, smarkulo! - Niech pan mnie puści. Pójdę sama. - O nie, nie - zaprotestował. - Żebyś mi zaraz uciekła, co? Nie jestem taki głupi. Po tym jednym przypadku z bliźniaczymi półdiablętami Weasleyów nie dam się więcej nabrać na te wasze sztuczki. Co to, to nie! - Czy ja wyglądam na rude półdiablę?! - oburzyła się. - A w ogóle, gdzie mnie pan prowadzi? Do Wielkiej Sali? Po co? - Do Wielkiej Sali! Oczywiście, że nie, głupia dziewczyno - prychnął, nie przestając szarpać ją za ramię. - Tamte korytarze zwykle o tej porze patroluje profesor Snape. A my mamy taki układzik, że wyłapanych uczniów zawsze przyprowadzam do niego. Wymierza najlepsze szlabany w tej upadającej instytucji - wyznał. - Ale ja jestem Gryfonką! - zakrzyknęła rozpaczliwie. - Profesor McGonagall jako moja opiekunka powinna... - Powinna się dobrze wyspać przed jutrzejszymi zajęciami - dokończył za nią woźny, krzywiąc pomarszczoną, surową twarz w komicznej parodii uśmiechu. - Profesor Snape jest dokładnie tego samego zdania. Tak się biedaczek poświęca - zahihotał złośliwie. Iti nic już nie powiedziała. Zabrakło jej pomysłów. Poddała się żałosnym wizjom codziennego czyszczenia klasy Eliksirów prez następny tydzień, czym z całą pewnością ukarze ją Postrach Hogwartu za nieprzestrzeganie ciszy nocnej. Mogła się tylko cieszyć, że nie znał przyczyny jej nieobecności w łóżku. Nagle przypomniała sobie, że Draco miał z nim porozmawiać. "Może usłyszę coś, co pozwoli mi stwierdzić, czy dał Draconowi eliksir" - pomyślała, podążając za Filchem. Rozmyślania przerwał jej dość raptownie zmartwiony alt szkolnej pielęgniarki. - Argusie, czy nie spotkałeś nigdzie pana Malfoya? - zapytała, wyłaniając się nagle z nieoświetlonego korytarza po lewej stronie. - Chyba nie złapałeś go i nie odesłałeś do łóżka, co? - A co ty tutaj robisz, Pomponio? - zdziwił się. - Ten krnąbrny dzieciak uciekł ci z łóżka? - Nie, nie - zaprzeczyła prędko, kiwając odmownie głową. - Miałam się z nim spotkać przy wejściu, ale się nie zjawił. - Miał porozmawiać z profesorem Snapem - wtrąciła się Ithilina. Woźny popatrzył na nią ze złością, jakby chciał jej przypomnieć, że nocni łamacze szkolnego regulaminu nie mają głosu. Zaś pani Pomfrey spojrzała na nią z przejęciem. - Widziałaś go? Kiedy? Co mówił? Na świętego Munga Dobrotliwego! Mów natychmiast dziewczyno! Nie ma ani chwili do stracenia! - Jakąś godzinę temu. Szedł się właśnie zobaczyć z profesorem - skłamała gładko. - Ale dlaczego pani tak się denerwuje? Przeciez pełnia... - Profesora Snape nie ma od kolacji w szkole - wpadła jej w słowo wzburzona kobieta. - A księżyc lada chwila może całkiem wyłonić się zza chmur. Kiedy wychodziłam ze szpitala, piętnaście minut temu... - urwała, rzucając przerażone spojrzenie Filchowi, który także zaczął się denerwować - A ja nie znam hasła do dormitorium! - Zawiadomię dyrektora - powiedział i w tej samej chwili puścił Ithilinę, która tylko na to czekała. Ruszyła biegiem do lochów, nie zważając na nawoływania Madame Pomfrey. Szkocja, Hogwart - prywatne laboratorium Mistrza Eliksirów, kilkanaście minut później Ithilina czuła jak rwie ją w boku. Szaleńcza eskapada pogrążonymi w mroku korytarzami Hogwartu dawała jej się we znaki. Na dodatek na pierwszym zakręcie zahaczyła o jakąś rzeźbę ramieniem, które teraz pulsowało tępym bólem. Na schodach o mało się nie wywróciła, przeskakując po trzy stopnie na raz. W takim tempie dotarcie do lochów graniczyło prawie z cudem, a mimo to dziewczyna nie zwolniła ani na chwilę. Nie mogła. Musiała jak najszybciej odnaleźć Dracona. Zatrzymała się dopiero w wąskim korytarzu, przed klasą Eliksirów. Kilka sekund łapała wielkimi haustami wilgotne powietrze, po czym zdecydowanie ruszyła ku drzwiom. "Powinny być otwarte" - pomyślała - "jeżeli Draco wciąż tam jest." Właściwie nie liczyła na to. Rozsądek mówił jej wyraźnie, że chłopak musiał odejść stąd nie zastawszy profesora. Prawdopodobnie dąsał się teraz w swoim dormitorium, lekceważąc polecenie dyrektora, zgodnie z którym powinien udać się pod eskortą pani Pomfrey do Wrzeszczącej Chaty. Jednak jakaś część świadomości Iti podpowiadała jej, że nawet Malfoy nie jest tak arogancki i nierozsądny. "Coś się musiało stać..." Drzwi były otwarte. Weszła do środka, zapalając mosiężny lichtarz na ścianie swoją różdżką. - Draco! Jesteś tam? Pomieszczenie było puste i czyste. Gryfonka przypomniała sobie, że słyszała w Pokoju Wspólnym, jak Grogman, czwartoroczniak, skarżył się, że czeka go tego dnia szlaban u Snape'a. "Musiał się postarać" - oceniła. Rozejrzała się uważnie po sali, zasatanawiając się, czy Malfoy nie znalazł się przypadkiem w prywatnym laboratorium Severusa. Pomyśłała, że może chciał na niego poczekać. "Albo szuka eliksiru!" Spojrzała na zegarek, który dostała od ciotki na swoje siedemnaste urodziny. Zbliżała się północ. Zagryzła wargi i ruszyła w kierunku samotnych drzwi, znajdujących się za biurkiem. Wiedziała dokąd prowadzą. Nagle zatrzymała się w pół kroku. Usłyszała coś. Dźwięk przypominał coś pomiędzy jękiem, a skowytem. Przeszył ją dreszcz strachu. - Draco? - zapytała lękliwie. Postąpiła jeszcze kilka kroków, a wtedy zawodzący głos powtórzył się. Wzdrygnęła się ponownie, ale położyła dłoń na klamce. "Teraz albo nigdy!" Pchnęła powoli drzwi, trzymając uniesioną różdżkę przed sobą. Zdziwiła się, bo w pomieszczeniu było jasno i pusto. Weszła najciszej, jak tylko mogła, obiegając laboratorium wzrokiem. Była to niewysoka, ale obszerna komnata, pod której ścianami piętrzyły się półki z ingrediencjami i księgami, traktującymi o eliksirach. W centarlnej części znajdowały się trzy połączone ze sobą stoły zastawione kociołkami średnimi i małymi. Największe, cynowe, przypominające raczej balie do prania, niż cokolwiek innego stały w schludnym rządku pod jedną ze ścian, zagradzając zresztą dostęp do wykutych w niej drzwi. Ithilina spojrzała z zaciekawieniem w tamtym kierunku. Podeszła bliżej, starając się nie trącić stopą żadnego kotła. Nie była pewna, jakie mikstury jej nauczyciel warzy w takich ilościach. Przyglądała się drzwiom, zastanawiając się, czy za nimi znajduje się to coś, co wydawało te dziwne dźwięki. "Oby to nie był Draco" - przeraziła się. Drzwi pokrywały zatarte częściowo znaki runiczne. Ithilina zmarszczyła brwi. Jeden z nich wydał jej się znajomy. - Gruba elipsa, pokryta zygzakiem - szepnęła do siebie. - Czy to jest w ogóle run? Nie, nie mam teraz na to czasu. Dra... W tej samej chwili obróciła się i głos uwiązł jej w gardle. Nie było wątpliwości, że znalazła osobę, której szukała. **** |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 15.05.2025 06:46 |