Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Prawda, ciąg dalszy Strażników

sareczka
post 19.04.2008 19:17
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Witam wszystkich forumowiczów, którzy przypadkiem, tudzież w wyniku świadomego wyboru, względnie zwyczajnej pomyłki, trafią na mój kolejny tworek! biggrin.gif
Jak już wynika z opisu jest to kontynuacja "Strażników". Czy równie dobra (heh, oby nie gorsza tongue.gif ), czy może nawet lepsza? Nie wiem. Czytajcie i oceńcie sami.
Od siebie mogę powiedzieć, że poprzednią część pisałam sama bez bety, czy żadnych wskazówek, więc "Strażnicy" są mi stosunkowo bliżsi tak... eee... jakby to powiedzieć... emocjonalnie. Za to "Prawda" była już konsultowana z moją betą, więc jest chyba trochę dojrzalsza.
No już nie zanudzam, bo jeszcze potencjalni czytelnicy stracą ochotę do czytania na samym wstępie laugh.gif
Pozdrawiam!

"PRAWDA - CZĘŚĆ DRUGA TRYLOGII DZIECKO PRZEZNACZENIA"

PROLOG, czyli na początek...

Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, popołudnie jednego z pierwszych dni lutego

Arctus Barrow miał mieszane uczucia, kiedy siedział w swoim gabinecie na trzecim piętrze, oczekując na przybycie nowych współpracowników. Podparł głowę jedną dłonią i zapatrzył się na dębowe drzwi, umieszczone dokładnie na wprost jego biurka. Po raz pierwszy zastanowił go prosty fakt, że każda osoba przychodząca do jego biura, musiała natychmiast stanąć z nim twarzą w twarz, właśnie ze względu na położenie biurka i niewielkie rozmiary tego pomieszczenia. Ofiara nie miała dokąd uciec spojrzeniem. I bardzo dobrze. W końcu był aurorem. Na tyle skutecznym, że od paru lat zajmował się najbardziej skomplikowanymi zagadkami przestępczymi magicznego świata w Anglii. Przynajmniej on sam tak uważał.
Teraz także pracował nad jedną, choć może właściwszym stwierdzeniem byłoby określenie, że miał obsesję na punkcie jednej sprawy. Przydzielono mu ją już trzy miesiące temu i pomimo że została umorzona po zaledwie kilku tygodniach, nie mógł o niej zapomnieć. Niby wszystkie elementy układanki były dziecinnie proste, ot zwykły atak Śmierciożerców, czy też porachunki między poplecznikami Sami-Wiecie-Kogo, a zdrajcami. Arctus miał jednak wątpliwości. Coś mu nie pasowało, jakby Biuro Aurorów nie posiadało wszystkich informacji o tragedii w domu Smithson'ów.
Mężczyzna potarł wierzchem dłoni swoje szpakowate włosy. Rzucił okiem na zegarek. Piętnaście po trzeciej. Przybysze z Irlandii mieli zjawić się dopiero za kwadrans. Miał jeszcze trochę czasu. Schylił się i stuknął różdżką w najniższą szufladę, po lewej stronie. Wysunęła się z cichym skrzypnięciem. Wyjął z niej cienki rulon pergaminu. Rozpostarł go na biurku i zaczął czytać, analizując po raz kolejny wszystkie fakty.
W gruncie rzeczy wiedzieli naprawdę niewiele. Smithsonowie byli starą rodziną czystej krwi, ale w aktach nie znalazła się żadna wzmianka, jakoby byli podejrzani o popieranie Czarnej Magii. Zginęli wszyscy troje: Viviana, Amadeus i ich córka, Anna. Ciało Amadeusa było poznaczone licznymi bliznami, więc nie trudno było dociec, że go torturowano. Któż inny mógł tego dokonać, jeśli nie Śmierciożercy? Ci sami którzy zabili Percy'ego Weasley'a?
Nie to jednak najbardziej zastanawiało Arctusa. Przechylił się do tyłu, opierając o oparcie fotela. Wziął do rąk swoją różdżkę i zaczął ją bezmyślnie obracać w palcach. Dlaczego w Noc Duchów ich córka była w domu? Przecież powinna zasiadać w Wielkiej Sali, w Hogwarcie, pod opiekuńczymi skrzydłami Dumbledora. Wyjaśnieniom złożonym przez dyrektora nie można było nic zarzucić. Twierdził, że dziewczyna brała udział w wieczornej uczcie, a zaraz po niej zniknęła. Mimo to nie zgodził się na przesłuchanie uczniów, tłumacząc, że to dla nich tragedia i należy im się trochę czasu na ochłonięcie.
Czasu... Minęło go już, aż nazbyt wiele. Barrow był zdania, że te ciągłe konflikty w Ministerstwie znacznie opóźniają śledztwa aurorów. Irlandczycy powinni byli zostać przydzieleni do tej sprawy co najmniej dwa miesiące temu. Nie rozumiał, jak szefostwo może wykazywać taką opieszałość, kiedy chodzi o popleczników Czarnej Magii. Dla niego, logicznym było, że należy wyłapać ich jak najwięcej, żeby osłabić wroga. Szkoda tylko, że Minister inaczej to pojmował.
Zerknął na zegar. Piętnasta trzynaście. Najwyższy czas schować dokumenty. Nie powinni byli sądzić, że to dla niego coś więcej niż tylko rutynowa, w dodatku już prawie przedawniona sprawa. Nie mogą wiedzieć, że on musi rozwikłać tę zagadkę do końca, bo od tego zależy jego awans. Zagadkę, której klucz, prawdopodobnie, krył się wciąż jeszcze w ruinach domku przy ulicy Mimbulus Mimbletonia.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę - powiedział machinalnie.
Weszło ich trzech. Średnia wieku, na oko dwadzieścia pięć lat. Skrzywił się. Za młodzi. Jakieś dwa lata temu ukończyli pewnie Akademię. Co oni mogą umieć?
- Witam panów. Proszę usiąść. Jak pewnie wiecie, nazywam się Arctus Barrow i jestem jednym z pięciu Śledczych Aurorów Pomocniczych w naszym Ministerstwie. Prowadzę obecnie sprawę, która uległa już prawie przedawnieniu. Mamy więc niewiele czasu. Została ona wznowiona właśnie z powodu waszego przyjazdu, panowie. Ministerstwo liczy na wasze umiejętności.
- Tak jest, panie Barrow - wtrącił się entuzjastycznie brązowowłosy młodzieniec, w okularach i za dużej szacie, koloru buraczkowego. - Ma pan na myśli śledztwo w sprawie zabójstwa Percy'ego Weasley'a w domu Smithsonów, prawda?
Angielski auror wytrzeszczył na niego oczy mało inteligentnie.
- Owszem, panie... ?
- Dowson - podchwycił Irlandczyk, uśmiechając się serdecznie. - Jestem Młodszym Czującym...
- ... w Zespole nr 5 - uzupełnił jego nowy szef. - Tak, teraz już wiem. W takim razie na pana liczę w sposób szczególny. Proszę się przedstawić - zwrócił się do pozostałej dwójki - i zakończmy wreszcie te formalności. Chciałbym jeszcze dziś udać się na miejsce zbrodni. Liczę, że panowie nie są zbyt zmęczeni, by przedkładać odpoczynek nad obowiązki.
Spojrzał na nich tak, że jego nowi podwładni od razu zrozumieli, że lepiej nie protestować. Wymienili spojrzenia, a jeden z nich, pulchny brunet, westchnął i powiedział:
- Oczywiście, że nie, sir. Nazywam się Peter Clark i pracowałem już przez dwa lata, jako Koordynator Grupy Uderzeniowej.
- W tak młodym wieku? - zdziwił się szczerze Barrow.
- Mam dwadzieścia dziewięć lat, panie Barrow - wyjaśnił mężczyzna, wzruszając ramionami. - Poza tym nie uważam, żeby wiek przeszkadzał mi w mojej pracy.
- Ależ skądże - Arctus uśmiechnął się kwaśno. Dobrze wiedział co myśleć, o takich młodych funkcjonariuszach. Zwykle byli to zapaleńcy, którym się wydawało, że ze swoją podręcznikową wiedzą mogą się mierzyć, z długoletnim doświadczeniem starszych współpracowników. To było doprawdy żałosne.
" Tak, z tym może być problem. Może być przyzwyczajony do rządzenia ludźmi, a ze mną nie może na to liczyć. Muszę na niego uważać. To moja sprawa i to ja dostanę za jej rozwikłanie upragniony awans."
- William Kent - trzeci Irlandczyk skinął lekko głową. - Auror, dopiero na stażu.
- Więc pan się będzie tylko uczył, tak? - Arctus spojrzał na niego z pogardą. Za jakie grzechy przydzielono mu tego żółtodzioba? Mógł mieć tylko nadzieję, że ten młokos chociaż nie będzie przeszkadzał w śledztwie, skoro na nic innego się nie przyda.
- Chcę się nauczyć jak najwięcej - chłopak spojrzał na niego nieco wystraszonymi oczami.
- Oczywiście, oczywiście - machnął ręką, wyraźnie już zniecierpliwiony. - Skoro już się wszyscy znamy, proszę niech panowie udadzą się za mną do punktu aportacyjnego. Za chwilę będą panowie mieli okazję dokonać pierwszych oględzin miejsca zbrodni.
Podniósł się z fotela. Jego nowi współpracownicy ruszyli za nim.
"Zobaczymy na co ich stać" - pomyślał auror, blokując drzwi swojego gabinetu, za pomocą rutynowych zaklęć.

****

ROZDZIAŁ I, czyli meandry pamięci...

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Ślizgonek, poniedziałkowy poranek

Pansy wstała z łóżka z przekonaniem, że dziś jest sobota. Przeciągnęła się i ziewnęła szeroko.
- Zatkaj usta! - szepnęła gniewnie mopsowata piękność, z lustra.
Dziewczyna zignorowała swoje odbicie. Dziś miał być najpiękniejszy dzień w jej życiu. Nic nie było w stanie popsuć jej humoru.
Najpiękniejszy dzień w życiu...
Jej współlokatorki jeszcze spały. W sennych marzeniach oglądały to, co ona przeżyje dziś wieczorem. Ach... Podeszła do dużej szafy, stojącej w rogu pokoju. Szafa była przywilejem żeńskich dormitoriów. Chłopcy jej nie potrzebowali, gdyż w zupełności wystarczały im kufry. Szatynka skrzywiła się, gdy pomyślała, jak wyglądałaby jej sukienka, po całym tygodniu leżenia w kufrze. Niewyobrażalne!
Uchyliła cicho drzwiczki. Musiała uważać. Milicenta byłaby wściekła, gdyby została obudzona o tej porze, w dniu wolnym od nauki. Jest! Cała srebrna, mieniąca się, z drogiego jedwabiu. Długa do ziemi. Piękna. Suknia, na którą jej matka zamieniła połowę rodowych atrefaktów. Westchnęła ciężko. Nie. To miał być najpiękniejszy dzień w jej życiu. Nie będzie dziś myślała o tym wszystkim.
Uśmiechnęła się do siebie, dobrze wyćwiczonym numerem piątym, na próbę. Udało się. Perfekcyjny uśmiech, białe lśniące zęby, różowe, pełne usta, roziskrzone oczy. Nie tylko Malfoy'owie potrafili ukrywać emocje.
Spojrzała raz jeszcze na suknię. Dotknęła jej drżącą dłonią.
Już dziś, tego wieczora...
Nikt nie będzie mógł zawrócić z raz wybranej drogi. Wróciła na palcach do łóżka. Na ścianie wisiało przylepione zdjęcie. Przystojny blondyn uśmiechał się zarozumiale i machał prawąręką, w której trzymał miotłę. Draco.
Już dziś, dziś wieczorem...
Spojrzała uważnie w oczy chłopaka. Tu, w zaciszu swojego pokoju, mogła to robić do woli. Za drzwiami, tam, na korytarzach i w salach Hogwartu, była tylko dziewczyną Malfoy'a. Tu, mogła być jeszcze Pansy. Draco, tak jak i reszta, znał ją tylko w pewnym sensie. Zresztą... nieważne.
Dziś jest ten dzień. Najważniejszy dzień w jej życiu. Bez odwrotu.
To był zły moment na refleksje. Myślenie, podobno, nigdy nie było jej mocną stroną.
Nachyliła się i dotknęła drżącymi wargami zdjęcie na ścianie. Był przecież najprzystojniejszym chłopakiem w szkole, a za kilka miesięcy miał się stać jej mężem.
Mąż, jak to dziwnie brzmi.
Przygotowywali ją do tego od dziecka, a mimo to nadal była zaskoczona, jak obce jest dla niej to słowo.
Małżeństwo oznacza dzieci.
Skrzywiła się z niesmakiem i z niepokojem popatrzyła na swój płaski brzuch, ledwie zarysowujący się pod czarną koronkową koszulą nocną. Dotychczas stosowali eliksir, ale pewnie po ślubie.. Za rok, będzie pewnie nosiła ogromny ciężar w brzuchu. Wzdrygnęła się ze starchu. Jednak, cóż miała zrobić? Będzie musiała dać Malfoy'om dziedzica i lepiej dla niej, żeby to był chłopiec.
Odsunęła od siebie niewesołe myśli. Bała się, że zrobią jej się zmarszczki od tych wszystkich zmartwień. Zerknęła na zegarek. Ósma rano. No, koniec lenistwa. Wyskoczyła z łóżka i zawołała:
- Pobudka, śpiochy! Trish, Mari, wstawajcie! Dziś są moje zaręczyny, a wy obiecałyście, że mnie przygotujecie.
Trish nawet nie drgnęła. Mari usiadła na łóżku i przecierała zaspane oczy. Milicenta okazała się przytomniejsza od nich obydwu.
- Nie drzyj się tak, Parkinson! Jest poniedziałek, idiotko! Już zapomniałaś, że miałaś te całe zaręczyny dwa dni temu?! - wściekłą, rzuciła w nią poduszką.
Pansy zachwiała się, bynajmniej nie od ciężaru jaśka.
- Jak to? - jęknęła.
Mniej więcej w tym momencie, Marissa doszła do siebie na tyle, że była w stanie zapytać:
- Co Ci jest? Nie żartuj sobie, Pansy. Sama zwijałam ci koka Zaklęciem Wiążącym. Zapomniałaś?
- Uderzyła się w głowę - burknęła Milicneta, niechętnie zwlekając się z łóżka.
- Ale, ale... - szatynka wciąż nie wiedziała co się dzieje. Podeszła do posłania Trish i pociągnęła ją za ramię. - Trish, wyjaśnij mi. Trish!
Trish chrapała okrutnie.
Marissa wstała i odsunęła szatynkę od śpiącej koleżanki. Dotknęła jej czoła.
- Nie wyglądasz na chorą. Naprawdę nic nie pamiętasz?
- Nnnie.. - wyszeptała.
Powiodłą po pokoju zdezorientowanym wzrokiem, a potem opadła ciężko na łóżko. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, była kolacja poprzedniego dnia, która jednak musiała odbywać się w piątek, skoro nia pamiętała całego weekendu. Ale dlaczego? Co się z nią stało? Co wydarzyło się w tym czasie?
- Pojechałam do Malfoy Manor? - zapytała nagle, wlepiając błagalne spojrzenie w Mari, która przypatrywała się jej z rosnącym niepokojem.
Pansy nie wiedziała, czy byłoby lepiej, gdyby pojechała, choć nie pamiętała zaręczyn z Draconem, czy wolałaby jednak, żeby okazało się, że zostały przełożone. To przecież miał być najważniejszy dzień w jej dotychczasowym życiu.
- Oczywiście, że pojechałaś - naraz oczy jej przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Słuchaj! A może ktoś rzucił na ciebie Oblivate?
- No, tak! - zawołała Pansy. Nie wpadłby na to, że potraktowano ją zaklęciem. - Ale kto to zrobił? - spojrzała na Milicentę tak, jakby to ona była wszystkiemu winna.
- Nie patrz tak na mnie! - żachnęła się pałkarka, gramoląc się z łóżka i ziewając jednocześnie. - Skąd niby mam to wiedzieć, Parkinson? Mogłabyś, choć raz, pomyśleć!
Mopsowata piękność prychnęła tylko, zbyt zdenerowana tym, co się stało, by zwrócić większą uwagę na tą jawną obrazę, jej głęboko skrywanego intelektu. Miała teraz inne zmartwienia na głowie.
- Dlaczego ktoś w Malfoy Manor miałby rzucić na mnie Zaklęcie Zapomnienia? - zapytała znowu.
- Nie mam pojęcia- mruknęła Marissa. - A... może to ktoś w Hogwarcie? - zasugerowała ostrożnie.
- Kto? - prychnęła Mili. - Niemożliwe! To za trudne dla uczniów.
- Może to jakaś wielbicielka Draco? - pisnęła szatynka. - Jakaś cholerna Gryfoneczka, która chciała mi zniszczyć zaręczyny, albo...
- Och, zamknij się! - warknęła Boolstrode, czesząc włosy szerokim grzebieniem. - Musiałaby to zrobić po twoim powrocie, czyż nie? A ty zjawiłaś się tutaj wieczorem, przed nami. Kiedy weszłyśmy, już spałaś, więc ta twoja hipotetyczna fanka Malfoy'a, musiałaby tu wtargnąć, wcześniej paradując przez Pokój Wspólny w naszej obecności. Rozumiesz? No chyba, że podejrzewasz, którąś z nas, wariatko! - dodała gniewnie.
Pansy obrzuciła ją tylko zimnym spojrzeniem, a potem złapała szkolną torbę i zniknęła za drzwiami dormitorium.
- Muszę zobaczyć się z Draconem, przed lekcjami - rzuciła na odchodnym.
- Nareszcie - mruknęła Mili i, z ulgą wypisaną wyraźnie na twarzy, podążyła do łazienki.

****

Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny Ślizgonów, kilka minut później

Pansy biegła po schodach. Nie, poprawka. Pansy dosłownie wlatywała po schodach, prowadzących do Wspólnego. Musiała jak najszybciej porozmawiać z Draconem. Tym razem będzie musiała jej wszystko powiedzieć. O nie, koniec ze struganiem naiwnej panienki. Blondyn powie jej co trzeba, albo pożałuje. Kilka dziewcząt w szkole, które zbytnio kręciły się w pobliżu jej chłopaka, miało juz okazję się o tym przekonać.
W komnacie zastała tylko Blaise'a.
- Draco już wstał? - spytała na bezdechu, nie zaszczycając go nawet zwykłym: "cześć".
- No, chyba jeszcze jest w domu - chłopak wzruszyła ramionami. - Nie wrócił jeszcze do szkoły. Nie wiedziałaś?
- Och - westchnęła, czując, że coś tu jest grubo nie tak. - Nie, nie wiedziałam.
- No i jak było na przyjęciu? - zainteresował się, z przyjaznym uśmiechem na ustach.
Zabiniemu jeszcze nie przeszkadzała paplanina Pansy, z tej prostej przyczyny, że nie miał okazji jej doświadczać, tak często, jak Draco.
Dziewczyna rzuciła mu spanikowane spojrzenie i nerwowym ruchem poprawiła torbę, zwisającą jej z ramienia.
- Eee... muszę już iść - powiedziała szybko i wyminęła go truchtem, byle jak najprędzej wydostać się z pomieszczenia.
Czarnowłosy chłopak zagapił się z rozdziawionymi ustami na jej plecy, myśląc, jak niecodziennie się zachowała.

****

Szkocja, Hogwart - kilka godzin później

Pansy nie mogła wysiedzieć na lekcjach. Co się działo z Draconem? Kto mógłby udzielić jej informacji na ten temat? Rozmyślała nad tym wyjątkowo intensywnie, podczas zajęć z Astronomii, która była na tyle niwymagającą umiejętności magicznych dziedziną, że Ślizgonce udało się jakoś zdać z niej SUMa. W połowie wykładu wpadła na pomysł, że mogłaby porozmawiać ze Snape'm. Skoro był ojcem chrzestnym jej chłopaka, to na pewno był obecny na przyjęciu i wiedział co się tam wydarzyło. Może przy okazji dowiedziałaby się, co się stało z jej pamięcią?
Nie chodziła już na Eliskiry, bo były za trudne, a poza tym, jako przyszła pani Malfoy, nie musiała znać się, ani na truciznach, ani na antidotach. Dlatego też do gabinetu Opiekuna Slytherinu udała się, kiedy miała okienko, pomiędzy Zielarstwem, a Wróżbiarstwem.
Zapukała, z duszą na ramieniu. Dobrze wiedziała, że Snape za nią nie przepada, mimo iż była w jego Domu. Pewnie, ta jak większość Hogwartczyków, twierdził, że swoją inteligencją obraża, słynny ze sprytu i błyskotliwości, Dom Salazara Slytherina.
Drzwi otworzyły się raptownie, a Mistrz Eliksirów łypał na nią przez chwilę, nim zapytał:
- Czy coś się stało, panno Parkinson?
Pansy szybko rozejrzała się po korytarzu. Kręciło się tam kilka osób.
- Czy mogę wejść, sir?
Severus zmarszczył gniewnie brwi. Nie trudno było zgadnąć, że nie miał ochoty na rozmowę ze swoją uczennicą. Gwoli ścisłości, nigdy nie przejawiał chęci do wychowywania swoich uczniów. Ograniczał się raczej do uczenia. Rozmowa z nastolatką, w dodatku t ą nastolatką, która na pewno miała dotyczyć Dracona, wcale nie była szczytem jego marzeń. Musiał się mocno powstrzymywać przed wyrzuceniem ją za drzwi.
Zamiast tego odwrócił się i wszedł z powrotem do swego lochu, zostawiając dla niej uchylone drzwi. Weszła i zamknęła je cicho za sobą.
- Słucham? - usiadł za biurkiem i skrzyżował ręce na piersi.
- Gdzie jest Draco? - zapytała natychmiast, wpatrując się w niego intensywnie. - Został w domu?
- Powinna pani to wiedzieć - wzruszył ramionami, zastanawiając się jak poprowadzić tą rozmowę.
Dumbledore ostrzegł go przed ciekawością Pansy.
Stropiła się wyraźnie. Pewnie, gdyby była Gryfonką odpaliłaby: "Pan także", a on z czystym sumieniem mógłby wlepić jej szlaban. Odczuł coś na kształt dumy, kiedy opanowała się i powiedziała:
- Nie wiem - spojrzała na niego błagalnie.
- Jest w Skrzydle Szpitalnym - poinformował sucho, choć kiedy przypomniał sobie po raz kolejny dlaczego chłopak się tam znalazł, miał wielką ochotę ciskać klątwami na prawo i lewo. - Czy nie wie pani, co się wydarzyło podczas waszych zaręczyn?
- Nnnie - wyjąkała. - Ddlaczego... on jest w szpiatlu???
- To ja zapytam - odciął się. - Dlaczego pani nie wie?
Jej oczy zrobiły się okrągłe ze strachu, kiedy wyjaśniła ze skruchą:
- Nic nie pamiętam, sir.
Snape uniósł w górę jedną brew, gratulując sobie w duchu treningu w szeregach Śmierciożerców, dzięki któremu mógł teraz okazać fałszywe zdziwienie.
- Jest pani pewna?
- Tak - kiwnęła z zapałem głową. - Całkowicie.
- Czy to pani samodzielnie usunęła sobie wspomnienia? - zmrużył podejrzliwie oczy. - Och, racja. Nie może pani tego pamiętać - ciągnął dalej, nie dając jej dojść do słowa. - Ale czy istniał jakiś powód, dla którego mogłaby pani to zrobić?
- Oczywiście, że nie - oburzyła się i wydęła wargi. - Jak mogłabym chcieć zapomnieć o moich zaręczynach z Draconem?
Snape wzruszył tylko ramionami. Nie miał jej nic więcej do powiedzenia.
- W takim razie powinna panią zbadać Madame Pomfrey. Proszę się tam natychmiast udać. Ja wezwę dyrektora.
Podniósł się z krzesła, a Pansy zrobiła to samo. Miała nadzieję, że może jej chłopak coś jej wyjaśni. Naraz dotarło do niej, że nadal nie wie, dlaczego on jest w szpitalu.
- Profesorze - odwróciła się w połowie drogi, tarasując przejście i patrząc z niepokojem na nauczyciela - nie powiedział mi pan, dlaczego Draco tam jest.
- Odniósł rany, podczas Próby Wytrzymałości - wyjaśnił. - Resztę sam pani opowie. Chodźmy już. Nie mam zamiaru starcić całego dnia, z powodu pani dziwnej amnezji.

****
Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, około trzydziestu minut później

Pansy siedziała na niewygodnym krześle przy łóżku swojego chłopaka i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby chciała przewiercić go na wylot. Niestety, blondyn nadal był nieprzytomny. Nie mógł udzielić odpowiedzi na żadne spośród wielu pytań kłębiących się obecnie w jej głowie.
Pomyślała, że wygląda zupełnie inaczej niż zwykle, kiedy jej nie ucisza, ani nie próbuje przed nią uciec. Choć raz miała go tylko dla siebie. Szkoda jedynie, że był w takim stanie. Poraniony... Na szyi miał zaledwie kilka mniejszych nacięć, ale dziewczyna domyślała się, że jego szpitalna szata musi skrywać jakieś głębsze rany. Wciąż nie wiedziała ostatecznie, kto go tak urządził. Mogła się tylko domyślać, a to niestety nie wiele jej dało.
Zerknęła przez ramię. Przez uchylone drzwi dojrzała kawałek srebrzystej peleryny Dumbledora. W polu widzenia przesuwała się co chwilę czerwona spódnica jej matki. Dziewczyna mimo woli wzdrygnęła się lekko. Nerissa musiała być bardzo wzburzona, skoro tak krążyła po gabinecie pani Pomfrey. Pansy nie mogła usłyszeć ich rozmowy, ponieważ dyrektor rzucił na pomieszczenie zaklęcie Silencio, a bardzo chciała wiedzieć czy rodzice mają jakieś informacje na temat jej dziwnej amnezji. Mówili o niej, dlaczego więc nie mogła ich wysłuchać? Traktowali ją jak dziecko. Nikt nie chciał jej nic powiedzieć. Dumbledore stwierdził, że to zaklęcie Oblivate, ale sugerował również, że zostało rzucone w Malfoy Manor. Panna Parkinson nic z tego nie rozumiała. Jej rodzina już podczas pierwszej wojny stanęła po stronie Voldemorta, dlaczego więc Czarny Pan lub któryś ze Śmierciożerców miałby to zrobić? Jedyną osobą, która mogła udzielić odpowiedzi na wszystkie jej pytania był Draco, ale on nadal leżał na łóżku nie wykonując najmniejszego ruchu.
Drzwi wejściowe do Skrzydła Szpitalnego zaskrzypiały przeciągle. Szatynka natychmiast obróciła swą głowę w ich stronę i zobaczyła Gryfonkę z pszczelimi kłakami, jak zwykła ją nie bez złośliwości nazywać.
"To ta nowa, która oczywiście kumpluje się z Potterem. Jak ona się nazywa? Ach, chyba Nicks!"
Przez chwilę przyglądały się sobie w milczeniu. Dziewczyna Malfoy'a zastanawiała się, co ta szlama tutaj robi, skoro nie sprawia wrażenia chorej. Oczy Ithiliny powędrowały do chłopaka leżącego na łóżku, co oczywiście nie umknęło uwadze panny Parkinson.
- Czego chcesz? - warknęła. - Nie widzisz, że mój chłopak jest ranny i potrzebuje spokoju?! Wynocha!
- Ranny... - powtórzyła głucho Iti. Podeszła do łóżka Malfoy'a, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie jest sama w tym pomieszczeniu.
"Co jest grane?" - pomyślała Ślizgonka, kierując swe mordercze spojrzenie w stronę nowoprzybyłej.
Uniosła wojowniczo podbródek i wstała z krzesła. Władczym gestem ujęła leżącą bezsilnie na pościeli rękę Draco.
- Spływaj Gryfoneczko, dopóki nie chce mi się używać różdżki. No już!
Ithilina po raz pierwszy spojrzała na nią przytomniej.
- Co mu jest? - zapytała.
- A co ciebie to może obchodzić, co?! - Pansy aż wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. - Chcesz rozpowiadać po całej szkole, że mój chłopak jest ranny i leży w szpitalu? Proszę bardzo! To nic głupiego. Wasz Potter cały czas gdzieś się rozbija i pół życia spędza tutaj.
- Co mu jest? - ponowiła tylko pytanie.
Parkinson wyjęła różdżkę.
- Wyjdź stąd, albo...
- Nie radzę - do sali weszła Nimfadora Tonks, nauczycielka Obrony Przed Czarną Magią. - Nie poradzisz z nią sobie, Pansy - dziewczyna tylko wydęła pogardliwie usta. - Jeśli mi nie wierzysz, możesz zapytać Ginny Weasley. A teraz obie macie schować różdżki. Natychmiast.
Obrzuciła obie rywalki uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego Ithilina tak bardzo chciała się dowiedzieć czegoś o zdrowiu Draco. Tonks, tak jak reszta szkoły była przekonana, że się nie lubią. Było to najzwyczajniej naturalne, gdyż jej kuzyn nienawidził Gryfonów w ogóle, a przyjaciół Harry'ego w szczególności. Tym bardziej całe zajście wydawało jej się dziwne.
- Chodź, Iti - zwróciła się do złotowłosej. - Przyjdziesz tu później, skoro chcesz.
- A spróbujesz! - krzyknęła jeszcze za nimi dziewczyna Malfoy'a, unosząc zaciśniętą pięść do góry, zupełnie nie przejmując się obecnością swojej profesorki. Nie traktowała młodej aurorki z należnym nauczycielowi szacunkiem, w czym nie wyróżniała się z tłumu Ślizgonów. Nimsy miała nie lada problemy z uczniami z Domu Węża i ubolewała nad tym, że dla większości z nich ważniejsze od jej umiejętności jest jej pochodzenie, które uniemożliwiało im docinanie jej. Nie mogąc zdobyć ich sympatii, musiała poprzestać na utrzymywaniu porządku w klasie wyłącznie w oparciu o rygor. Cóż, sami byli sobie winni, jeśli bywała dla nich zbyt surowa.
Drzwi za nieproszonymi gośćmi zamknęły się z nieodłącznym skrzypieniem. Pansy powróciła na swoje miejsce przy łóżku Draco i znów zaczęła się dąsać z powodu jego braku przytomności. Zastanawiała się, kiedy jej rodzice zakończą wreszcie rozmowę z Dumbledorem. Jak na zawołanie, w drzwiach gabinetu pojawiła się wydłużona, końska twarz jej matki. Widać było, że Nerissa jest wściekła. Usta miała zaciśnięte, a brwi ściągnięte. Zaraz też zwróciła się oschle do córki.
- Więc nic nie pamiętasz?
- Nie, mamo - odparła zmęczonym głosem.
- No cóż - pani Parkinson wzruszyła ramionami. - Przyjęcie było udane. Zaręczyłaś się z Draco.
- Wyglądałaś bardzo pięknie w tej sukience, córeczko - ojciec uśmiechnął się do niej ciepło.
- Przybył nawet Minister - wtrąciła jeszcze kobieta. - Waszą przepowiednię znacie tylko wy dwoje. Goście spóźnili się na jej ogłoszenie.
- Dlaczego? - zdziwiła się. Wiedziała, że to niezgodne z tradycją.
Jej matka ponownie zmarszczyła brwi, jakby Pansy zapytała o coś niedozwolonego, o jakąś tajemnicę. Nikt nie zauważył, że stojący z boku Dumbledore wyraźnie się ożywił na wieść o przepowiedni.
- Powinnaś się zastosować do poleceń uzdrowiciela. To niewielki ubytek pamięci. Draco opowie ci wszystko, kiedy wróci do zdrowia - starsza kobieta najwyraźniej udała, że nie słyszała jej pytania.
- Nie musisz się niczym martwić, mała - ojciec podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu. - Zobaczymy się w ten weekend. Przyjeżdża ciotka Konstancja, więc zabierzemy cię do domu. Dyrektor już wyraził zgodę.
Albus kiwnął głową i uśmiechnął się ciepło do całej rodziny, jakby nie wiedział, że ciotka Konstancja ma szkarłatne oczy i niezdrowe upodobanie do Cruciatusa. Wtedy też postanowił się wtrącić do rozmowy.
- Myślę, że państwa córka może już powrócić na popołudniowe lekcje. Pani Pomfrey powiadomi nas, kiedy chłopiec się obudzi. On potrzebuje teraz dużo spokoju.
Spojrzał na Pansy w taki sposób, że choć niechętnie, to jednak niezwykle szybko wstała z fotela i udała się za swoimi rodzicami w kierunku wyjścia. Kiedy tylko stary czarodziej zostawił ich samych przed kominkiem, by mogli się pożegnać, dziewczyna zapytała:
- Co się właściwie stało Draco?
Nerissa rzuciła jej zagniewane spojrzenie.
- Nawet nie chcę o tym rozmawiać! - krzyknęła.
- Wszystko będzie dobrze. - Gordon pocałował ją w czoło, zanim stanął w kominku obok swojej żony, zaciskającej już w ręce garść proszku Fiuu.
- Ale, mamo! - zawołała jeszcze za nimi.
Odpowiedziało jej milczenie. Sylwetki jej rodziców zniknęły w zielonych płomieniach.
Wyszła z pomieszczenia głośno trzaskając drzwiami i żałując, że nie mogła tego zrobić w obecności Dumbledora. Może wtedy by jej ulżyło.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, popołudnie następnego dnia

Draco raczył się obudzić dopiero ponad dwadzieścia cztery godziny później i to akurat wtedy, kiedy Pansy nie miała okazji warować przy jego łóżku. Mógł się tylko cieszyć, że jego narzeczona nie wiedziała w czyjej obecności zechciał wrócić do świata żywych, inaczej naraziłby się na jej monolog pełen pretensji.
Kiedy Ślizgonce udało się go odwiedzić, był w stanie skrajnej złości i nie wyglądał na zachwyconego jej obecnością.
- Nareszcie, Dracuś! - krzyknęła i rzuciła się na niego, omal nie miażdżąc mu kolejnych żeber w czułym uścisku. - Tak się martwiłam.
- Złaź ze mnie! - wrzasnął zbolałym głosem. - I najlepiej wyjdź stąd. Nie mam teraz ochoty na rozmowę.
- Ale Smoczusiu! - oburzyła się. - Jesteś zły, bo cię boli? - zrobiła współczującą minę. - Wiem, zawsze mówiłeś, że ta Pomfrey jest niekompetentna.
- Wyjdź stąd - zażądał, jak na jego możliwości bardzo grzecznie.
- O, nie! - założyła ręce na piersi i tupnęła nogą. - Najpierw powiesz mi, co ci się stało.
Spojrzał na nią uważnie i przez moment miała wrażenie, że widzi zaskoczenie malujące się na jego twarzy.
- Nic - warknął. - Odejdź i nie męcz mnie w końcu - powtórzył.
- Mam wyjść? - podniosła głos obrażona. - To kogo byś wolał na moim miejscu? Pewnie tą lalunię Chang! Albo może lepiej, co? Może jakąś Gryfonkę?! O, tą całą Nicks, na przykład! Zapomniałeś już, z kim się zaręczyłeś?!
- Nie wymawiaj przy mnie jej nazwiska! - wysyczał z jakąś niezwykłą furią w głosie. - Rozumiesz? Nigdy więcej! - porwał swoją różdżkę z komody stojącej obok łóżka i wymierzył nią w zaskoczoną Pansy.
- Co tu się dzieje? - Madame Pomfrey wybrała idealny moment na opuszczenie swojego gabinetu. - Co to za wrzaski, panno Parkinson? Denerwuje pani mojego pacjenta. Proszę stąd natychmiast wyjść! - zarządziła.
Ślizgonka zmierzyła ją wrogim spojrzeniem i okręciwszy się na pięcie wyszła, z rozmysłem nie żegnając pielęgniarki ani jednym słowem.
Draco Malfoy opadł z powrotem na poduszkę i z bezsilnym żalem kontemplował biały sufit nad swoją głową. Rany na boku piekły go niemiłosiernie.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, wieczór tego samego dnia

- Ona będzie drążyła ten temat, Albusie.
- Wiem. Wyjeżdża w ten weekend do domu i jak przypuszczam, właśnie wtedy Tom będzie chciał ją przesłuchać.
- I mówisz to tak spokojnie?! Przecież Czarny Pan może domyślić się prawdy.
- Owszem, ale nawet jeśli, to i tak nadal nie będzie wiedział kim była dziewczyna, która na przyjęciu udawała Pansy. Martwię się za to o Draco.
- Tak, przez tą dziewczynę możemy go stracić. Sam mówiłeś, że rzucił się dzisiaj na nią w szpitalu.
- Wiem... Dlatego muszę Cię prosić Severusie, byś go uważnie obserwował w szkole i na wszystkich zebraniach. Myślę też, że jeśli ten chłopiec zdecyduje się z nami pozostać, musisz nauczyć go Oklumencji.
- Nie, jeśli jego przemiana będzie zupełna. Zatruta przez wilkołaka krew da mu ochronę nawet przed tak potężnym Legilimentą, jakim jest Czarny Pan. On nie będzie teraz ufał Malfoyom, Albusie. Myślisz, że dlaczego nie wpuścił do Wewnętrznego Kręgu Greybacka? Swoim pieskom wmawia, że to z powodu jego wilkołactwa, ale ja wiem, że chodzi o odporność na sondowanie myśli i Veritaserum.
- Słusznie. W takim razie to nasza podwójna szansa. Twój chrześniak nie będzie musiał zdradzić, a niska pozycja w szeregach Voldemorta może go zniechęcić do powrotu na jego stronę.
- Chyba, że wyda Tamirelle dobrowolnie.
- Nie zrobi tego. Pamiętaj, że nie zna miejsca jej ukrycia.
- To wyda Nicks dlatego, że wini ją za pojedynek z Greybackiem. Powinniśmy podjąć jakieś specjalne środki ostrożności i...
- Spokojnie, Severusie. Nie wyda jej. Możesz mi wierzyć, że choćby nawet bardzo się starał, nie zrobi tego.
- Obyś miał rację...


****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
sareczka
post 01.03.2009 09:58
Post #2 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ XIV, czyli kiedy niebo spada na głowę...

Anglia, Straszny Dwór, trzydziestego czerwca - rano

Voldemort pogładził Nagini po głowie bladą dłonią o pajęczych palcach. Siedział przy oknie, a na stoliku obok niego stały cztery napełnione po brzegi fiolki. Bezbarwna ciecz, którą zawierały, miała urzeczywistnić wszystkie jego marzenia. Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy magiczna Anglia padnie mu do stóp.
"A potem zajmę się Europą, Ameryką i resztą świata. Już dziś każdy mugol stanie się bezwolną marionetką w moich rękach, a każdy czarodziej będzie ze łzami wzruszenia w oczach oddawał mi pokłon. Nawet Potter i Dumbledore" - zachichotał w duchu, wyobrażając sobie ten widok. - "Oczywiście, zanim ich zabiję."
Cztery fiolki, przeznaczone na cztery strony świata, przyciągały nieodparcie jego wzrok. Niewinnie wyglądający płyn, zapewni mu nieprzemijającą potęgę. Przeniósł wzrok na Śmierciożercę, który klęczał u jego stóp.
- Nareszcie gotowe - wysyczał.
- Tak jest, panie.
- Dobrze się spisałaś, Vanesso. Ta dziewczyna, którą wczoraj dostarczył mi Malfoy mogłaby konkurować z samą Bellą. Jest mi tak szczerze oddana - roześmiał się diabolicznie.
Wila zadrżała.
- Ja także jestem ci wierna, panie - rzuciła nieopatrznie.
W mig zrozumiała swój błąd i pochyliła głowę, szykując się na Cruciatusa.
Jednak tego dnia nic nie mogło zepsuć humoru Tomowi Riddle.
- Wiem o tym, ale Bella... Bella jest mi najbardziej oddana
Vanessa ośmieliła się podnieść głowę i spojrzeć w oczy swemu Mistrzowi. Dostrzegła w nich błyski, które sprawiły, że znów się wzdyrgnęła.
"Świat jaki znamy się kończy" - pomyślała. I to z jej wydatną pomocą. Nie była pewna, czy powinna być z siebie dumna.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Gryfonów, w tym samym czasie

- Harry!
- Już za późno, Hermiono - chłopak ciężko dysząc, usiadł na łóżku.
Blizna paliła go żywym ogniem i widział jak przez mgłę. Rozpoznał dziewczynę jedynie po głosie.
- Za późno?
- Na co?Stary, znów miałeś wizję?
Ron już rozwijał z kolorowego papierka czekoladową żabę. Wcisnął ją przyjacielowi na oślep do ręki, z taką siłą, że czekoladka zgniotła się brudząc Potterowi sweter. Wizje Harrego bardzo ich denerwowały.
- Dzięki, Ron. Tym razem nie było dementorów.
- A co było? Co widziałeś, Harry? Bo to była wizja, prawda?!
Zdążył tylko kiwnąć głową nim Hermiona krzyknęła wielce wzburzona:
- Wiedziałam! Znów nie ćwiczyłeś!
- Wyobraź sobie, że ostatnio nie miałem do tego głowy! Jakbyś nie zauważyła, zostałem zdradzony przez osobę, której ufałem!
- Hej, nie musisz być taki opryskliwy! - zawołał Ron.
- Ona od początku mi się nie podobała - Hermiona skrzyżowała ręce na piersiach. - Gdybyś choć raz zechciał mnie wysłuchać...
- Hermiono, nie mam pojęcia...
- Dajcie spokój! - wrzasnął z całej siły rudzielec.
Dwójka przyjaciół popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- To nie waszego brata wykończyła Nicks, którą mieliśmy za koleżankę. Jeżeli ktoś tu może się z tego powodu źle czuć, to właśnie ja. A jeżeli nadal zamierzacie się kłócić, to ja wychodzę!
Wstał z łóżka i ruszył w kierunku drzwi.
- Harry! Ron ma rację - powiedziała Hermiona.
- Ron, zaczekaj! - chłopak podszedł do przyjaciela i położył mu rękę na ramieniu. - Przepraszam - powiedział prosto z serca.
- To powiesz nam w końcu, co widziałeś? - zapytał Weasley. - Bo wiem, że się wkurzasz przez Sam-Wiesz-Kogo.
Potter spojrzał na pannę Granger, która natychmiast podeszła do nich i przesłała mu zatroskane spojrzenie.
- Widziałem go w jego siedzibie. Rozmawiał z jakąś kobietą w masce Śmierciożercy.
- Bellatriks?
- To nie była ona. Ta była blondynką.
- Nie wiedziałam, że jest więcej kobiet w jego szeregach.
- To w tej chwili mało istotne, Hermiono.
- Każda chwila jest dobra do poszerzania zakresu swojej wiedzy.
- Harry, czy możesz kontynuować?
- Eeee... Z chęcią, jak tylko dacie mi dojść do słowa!
- Mów.
- Mów.
- Ok, więc... Na stoliku, obok Voldemorta stały cztery fiolki z bezbarwnym eliksirem. Musiał być bardzo groźny, bo Gad był wyraźnie zdowolony. Myślę..., myślę, że wszystkim ludziom w Anglii grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Harry - Ron bardzo powoli podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. - Co to za eliksir?
- Wywar Przyjemności - odparł. - Kompletnie nie mam pojecia, co to jest, ale obawiam się, że to by się spodobało Snape'owi. To na pewno coś paskudnego. Może ty wiesz, Hermiono, co... Hermiono?! Gdzie ona jest? Widziałeś jak wychodziła?
- Nie, cały czas patrzyłem na ciebie, ale chyba wiem, gdzie ona jest. W...
- ...bibliotece! - krzyknęli chórem i wybiegli z komnaty mając nadzieję dogonić dziewczynę.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed gabinetem dyrektora, pół godziny później

Kamienna chimera zdawała się mierzyć Świętą Trójcę jeszcze bardziej kamiennym wzrokiem niż zazwyczaj. A im tak bardzo się spieszyło!
Mieli powód, aby chcieć przedostać się na schody, których strzegła chmiera. Bardzo dobry powód. Tak dobry, że Ronowi do tej pory jeżyły się włosy na głowie, ilekroć o nim pomyślał. Nic więc dziwnego, że jego fryzura wyglądała jak po spotkaniu z piorunem, skoro myślał o tym, co Harry zobaczył w swojej wizji przez cały czas.
- Nic z tego - powiedziała Hermiona, kiedy Harry był bliski rzucenia Diffindo na nieczułą rzeźbę, a Ron wyczerpał zapas nazw znanych i nieznanych słodyczy zarówno magicznych jak i mugolskich. - Tracimy tylko czas. Lepiej znajdźmy profesor McGonagall. Jest w Zakonie. Musi coś wiedzieć.
- Masz rację - zgodził się skwapliwie najmłodszy syn państwa Weasley. - Chodźmy stąd, Harry. Dyrektora pewnie i tak nie ma.
- Ciekawe gdzie się podziewa - mruknął pod nosem Potter, podążając za swoimi przyjaciółmi.
Był tak pogrążony w myślach, że nie zauważył, jak wpadł na kogoś.
- Mógłby pan uważać, panie Potter!
- Przepraszam - zaczerwienił się jak burak, podnosząc z ziemi ksiegę, która wypadła z rąk Minerwy McGonagall, w chwili kiedy się z nią zderzył. - Właśnie pani szukaliśmy.
- Harry znów miał wizję! - wypalił Ron.
Oczy nauczycielki rozwarły się ze strachem, zaraz jednak opanowała się i syknęła gniewnie:
- Nie tutaj, panie Weasley - po czym zaprowadziła ich do swojego gabinetu.
Kiedy Harry wyjaśnił, co dokładnie widział, zapadła chwila ciszy. Hermiona utkwiła wzrok w nauczycielce Transumtacji i spytała z przerażeniem:
- Pani profesor, czy Wywar Przyjemności naprawdę jest taki groźny? A jeśli tak, to czy Sami-Wiecie-Komu mogło się udać jego uważenie? W książce o najstraszliwszych truciznach pisało, że jego receptura zaginęła.
McGonagall westchnęła ciężko. Przyjrzała się całej trójce bardzo uważnie.
"To jeszcze dzieci" - pomyślała. - "Ale są zaangażowani w wojnę, tak samo jak treszta Zakonu. A może nawet jeszcze bardziej" - dodała zatrzymując wzork na Harrym Potterze.
Ostatecznie zdecydowała się powiedzieć im tylko tyle, ile to konieczne.
- Wywar Przyjemności jest najgrożniejszą bronią jakiej Sami-Wiecie-Kto może przeciwko nam uzyć. Skoro widział pan ukończony eliksir, panie Potter, to niewątpliwie znalazł się ktoś w jego szeregach, kto odnalazł recepturę i był w stanie uważyć truciznę. Profesor Dumbledore wiedział od dawna o zamierzeniach Sami-Wiecie-Kogo, ale dobrze, że powiedzieliście mi, co się stało. Zaraz skontaktuję się z dyrektorem i przekażę mu, że to, czego się najbardziej obawialiśmy, właśnie nastąpiło.
- Ale, pani profesor! - zawołał Harry. - Co my mamy zrobić? Co planuje Voldemort? W jaki sposób chce wykorzystać Wywar Przyjemności?
McGonagall wstała zza biurka i rzuciła mu surowe spojrzenie.
- Tylko bez paniki - powiedziała. - Żadnych głupich, samozwańczych działań, które prowadzą tylko do narażania ciebie i twoich przyjaciół, Potter - nakazała. - Przygotujcie się do ewakuacji, jak najszybciej. Panno Granger, proszę zebrać wszystkich prefektów. Niech każdy z was zabierze uczniów do swoich domów. Macie pozostać w dormitoriach. Niech tylko pani nie warzy się mówić komukolwiek, o naszej rozmowie.
Nie wyjaśniwszy nic więcej, wyszła szybko z gabinetu, zostawiając ich osłupiałych w środku.
- Ewakuacja Hogwartu? - powiedział z niedowierzaniem Ron. - I co my zrobimy?
- Jak to co? - Harry już otrząsnął się z szoku i szukał teraz czegoś zawzięcie w kieszeniach swojej szaty. - Dowiemy się o co tu chodzi.
- Harry... - zaczęła Hermiona gwałtownie ściągając brwi, ale zamilkła, kiedy chłopak wyjął starannie poskładaną Mapę Huncwotów i pędem wybiegł na korytarz nie ogladając się nawet za siebie, a Ron wzruszając ramionami pobiegł za nim.
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko do nich dołączyć.

****

Anglia, Londyn - Aleja Śmiertelnego Nokturnu, mniej więcej w tym samym czasie

- Severusie!
- Lucjusz? Co ty tu...
- Nie tutaj. Wejdźmy do środka.
Zaskoczony Snape podążył za swoim przyjacielem do obskurnej knajpy znanej pod niewyszukaną nazwą "Pijana czarownica" wszystkim podejrzanym typkom na Wyspach Brytyjskich. Malfoy miał na sobie czarną pelerynę, której kaptur przysłaniał mu twarz i charakterystyczne srebrne włosy. Wyglądał na zdenerwowanego, co było o tyle dziwne, że nawet przed swym najlepszym przyjacielem rzadko zrzucał maskę obojętności. Mistrz Eliksirów zerknął ukradkiem na zegarek.
"Muszę się spieszyć" - pomyślał.
Usiedli w kącie sali, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Lucjusz nawet nie wzdrygnął się, kiedy oparł łokcie na brudnym od piwa blacie poobijanego stolika.
- Dlaczego jeszcze nie jesteś w Strasznym Dworze? - zapytał Snape. - Nie dostałeś wezwania?
- Mógłbym o to samo zapytać ciebie - jasnowłosy uśmiechnął się chytrze, ale zaraz zmarkotniał.
Severus wzruszył ramionami.
- Mam inne zadania do wykonania. Mówmy o lepiej o tobie.
- Dostałem wezwanie - zwierzył się. - Ale nie zamierzam na nie odpowiadać.
Czarne oczy jego przyjaciela wpatrywały się w niego intensywnie.
- Dlaczego mi to mówisz? - zapytał.
Lucjusz pokręcił głową i rozglądając się dookoła niespokojnie, zaczął mówić bardzo szybko:
- Muszę chronić Dracona. Zdradził mnie, ale wciąż jest moim synem. Wiesz dobrze, że znam prawdę. Dowiedziałem się na rozprawie tej małej Nicks, że Draco był w domu Smithsonów. W takim razie musi wiedzieć, gdzie jest dziecko z przepowiedni. Nie, nie przerywaj mi, Severusie. Mogę tylko podejrzewać, po której jesteś stronie, ale co do jednego mam pewność. Nie zawiedziesz mnie, ani Dracona i Narcyzy.
- Lucjuszu...
- Posłuchaj, przyjacielu. Czarny Pan ukończył eliksir. Zamierza rozpylić go nad całą Anglią. Nikt nie będzie bezpieczny. Wybuchną zamieszki, zapanuje chaos. Mugole zamienią się w niewolników, a czarodzieje stracą mozliwość wyboru. Wtedy Czarny Pan zaatakuje. Draco nie może zginąć, Severusie. Ochroń go. Niech schroni się w mocy Wywaru Przyjemności. Niech stanie się lojalnym sługą Mistrza. Ochroń go, bo ja nie mogę mu już pomóc.
- Lucjuszu, co zamierzasz? - spytał z niedowierzaniem Snape.
Chyba znał odpowiedź. Nigdy by nie pomyślał, że Malfoy będzie zdolny do takiego poświęcenia.
- Zrobię to, co będzie konieczne - odparł twardo.
Jego twarz stała się znów maską chłodu i obojętności, którą jego rozmówca znał od lat. Nie odzwierciedlała walki wewnętrznej, którą mężczyzna musiał stoczyć ze swymi myślami, zanim powziął tą decyzję.
Severus poczuł coś na kształt podziwu do tego człowieka.
- Posłuchaj mnie uważnie - podjął znowu. - Nie mogę się zobaczyć z Czarnym Panem dopóki wszystko nie będzie skończone. Dlatego zniknę. Jeżeli... jeżeli Mistrz przegra, powiesz Dumbledorowi, że to ja was ostrzegłem. Niech moje nazwisko nie będzie pozbawione honoru. Ale jeżeli wygramy, doniesiesz Czarnemu Panu, że zostałem ranny i nie stawiłem się na zebranie. A ja powrócę do niego. O ile nie zginę naprawdę - dodał kwaśno.
Snape przygladał mu się w milczeniu, czekając, na kolejną zaskakującą wiadomość.
- Przysięgnij, Severusie - zażądał nagle Malfoy. - Przysięgnij, że obronisz mojego syna przed zemstą naszego Pana. Złóż przysiegę na moją i twoją różdżkę.
W cuchnącym wszelakimi trunkami, obskurnym pubie wciśniętym między burdel "Magia miłości", a sklepik z czarnomagicznymi atrefaktami, błysnęło błękitne światło.
- Przysięgam.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed wejściem do Wieży Gryffindoru, dziesięć minut później

- Czy to już wszyscy, Hermiono? - zapytał niecierpliwie Harry.
Wciąż im powtarzał, że nie ma ani chwili czasu do stracenia.
- Tak. Ron poszedł poszukać Terry'ego Boota, Edylmii Preck i Malfoy'a. Muszą się zająć swoimi domami.
- Dobrze - chłopak kiwnął głową. - Mam nadzieję, że się pospieszy. Nie mamy...
- ... ani chwili do stracenia. Tak, wiem - przerwała mu. - Naprawdę zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie możemy zostawić reszty uczniów w niewiedzy. Jestem Prefekt Naczelną, Harry i czuję się za nich odpowiedzialna.
Kiwnął głową. Rozumiał ją. Tylko strasznie się bał, że jest już za późno.
- Harry - zaczęła nagle Hermiona, patrząc na niego wielkimi, przerażonymi oczyma. - Muszę natychmiast wysłać sowę!
- Sowę?
- Moi rodzice! - krzyknęła. - Ten eliksir... Nie chcę, żeby byli niewolnikami Sam-Wiesz-Kogo!
Po czym nie czekając na jego reakcję, popędziła w kierunku sowiarni.
Harry stał przez chwilę nad czymś się zastanawiając.
"Dursley'owie" - przypomniał sobie. - "Muszę ich ostrzec. Co prawda nigdy nie byli dla mnie mili, ale to jeszcze nie powód, żeby skazać ich na taki los."
Wepchnął Mapę Huncwotów z powrotem do kieszeni i zaczął wspinać się po schodach za swą przyjaciółką. Miał tylko nadzieję, że Dursley'owie wpuszczą Hedwigę do domu.

****

Anglia, Surrey - ulica Privet Drive 4, prawie półtora godziny później

Vernonowi Dursley udało się w końcu dotrzeć do jego schludnego domu, po dniu pełnym ciężkiej pracy i staniu w dwugodzinnym korku.
- Zupełnie nie rozumiem. Czy oni wszyscy powariowali? - mruczał do siebie, otwierając drzwi wejściowe kluczem (Ostatnio Petunia zamykała się na klucz, kiedy zostawała sama w domu.). - Po jakie licho tylu ludzi wyjeżdża za miasto w środku tygodnia? Czy w tym kraju nikomu już nie chce się pracować? Petunio! - zawołał głośniej. - Wróciłem!
Odpowiedział mu jakiś niewyraźny dźwięk z kuchni. Wzruszając ramionami, powiesił płaszcz na wieszaku w przedpokoju i udał się na poszukiwania swojej połowicy.
- Tutaj, Vernon! - zawołała, nawet nie odwracając głowy od ekranu telewizora, kiedy wszedł.
Przysiadła na brzegu krzesła przy nie zstawionym do kolacji stole, wyciągając szyję w kierunku spikera, który na szklanym ekranie podawał najnowsze wiadomości, tak jak to robiła codziennie w oknie, szpiegując sąsiadów. W lewej ręce trzymała patelnię, z której prawie wypadała nieusmażona ryba.
Mężczyzna pokręcił w zdumieniu głową, zastanawiając się, co ostatnio dzieje się z jego poukładaną rozsądną żoną, która nigdy nie kazała mu czekać na kolację dłużej niż pięć minut.
"Coś się stało" - pomyślał.
- Kochanie, czy coś...
- Ciii! - spojrzała na niego przelotnie przykładając palec do ust. - Posłuchaj lepiej!
Vernon zmarszczył brwi, ale posłusznie wcisnął się w krzesło i... zagapił na ekran z otwartymi ustami.
A było na co patrzeć. Łysiejący dziennikarz gestykulując żywo opisywał właśnie niepokojące zachowanie mieszkańców Walii i zachodniej Anglii. W tle za nim, pojawiło się kilka zdjęć z największych miast tych regionów, pokazujących najpierw niebieskawą mgłę, z której zaczęli wyłaniać się ludzie. Kamery jedego z hipermarketów zarejestrowały, jak pracownicy zaczęli opuszczać swoje stanowiska, i razem z klienatmi wyszli na ulice. Zbliżenie ukazało ich twarze, które wyglądały, jak zahipnotyzowane. Tak samo było w szkołach, urzędach, mieszkaniach, kinach, kawiarniach i fabrykach. Wszyscy prawie w tym samym momencie porzucili swoje zajęcia i wyszli na ulice. Niektórzy wsiadali do samochodów, inni na rowery, deskorolki, a nawet hulajnogi elektryczne. Całe tłumy szły pieszo w jednym kierunku. Na lotniskach zapanował chaos. Personel wespół z pasażerami, nawet tymi, którzy nie posiadali biletów, zajmował miejsca w samolotach, które niemalże przeciążone, startowały jeden po drugim.
- Wszyscy udają się na północ - kończył spiker. - Rząd nie ma pojęcia co się dzieje. Trwają obrady, czy wysłać w anormalne tereny wojsko.
- Widziałeś? - powiedziała ze zgrozą Petunia. - Mam wrażenie...
- Ja też - zgodził się zaraz, ale nie dokończył.
Drzwi wejsciowe huknęły i do domu wparował Dudley. Natychmiast poszedł do kuchni, co zresztą było jego zwyczajem. Zawsze był głodny.
- Słyszeliście? - wołał od progu. - Ludzie zachowują się nienormalnie!
Stuk, stuk, stuk...
Dudley zamknął usta i zagapił się w okno. Petunia aż podskoczyła na krześle, kiedy zobaczyła za szybą białą sowę, która należała do syna jej siostry.
Vernon zmarszczył gniewnie brwi.
- Co on sobie wyobraża?! - zdenerwował się. - Przysyłać tu swoje ptaszysko!
- Wpuszczę ją - zdecydowała tymczasem jego żona.
- Ależ kochanie!
- Myślałam, że się ze mną zgadzasz - powiedziała, otwierając okno. - Widziałeś co pokazywali w telewizji. Ludzie zachowują się nienormalnie. To na pewno ich sprawka!
- Co robią te sowy, tato? - zapytał podejrzliwie Dudley, kiedy Hedwiga wylądowała zgrabnie na stole. - Tylko doręczają listy, prawda? Nie mogą być..., no wiesz,... zaczarowane?
- Nie - mruknął niepewnie jego ojciec, widząc, że ptak trzyma w dziobie kopertę.
Wyciągnął po nią rękę, bo Petunii starczyło siły jedynie na wpuszczenie sowy, potem zaś odsunęła się od niej jak najdalej ze strachem i wstrętem w oczach.

Państwo Dursley
Privet Drive 4
72-987 Surrey, Anglia


Cześć ciociu, wujku i ty, Dudley!

Słuchajcie... W moim świecie nie dzieje się dobrze. Ten czarnoksiężnik, o którym opowiadał Wam dyrektor mojej szkoły stał się zagrożeniem także dla mugoli. Szykuje broń na wszystkich. Możliwe, że już coś słyszeliście w telewizji, czy radiu. Wszystko, co wyda Wam się dziwne, to jego sprawka. Musicie uciekać z Anglii. Natychmiast!

P.S To nie jest głupi żart. Pomyślcie o Dudley'u. Chyba nie chcecie, żeby coś mu się stało?

P.P.S Możemy się już nigdy nie zobaczyć, więc... cóż... żegnajcie. I powodzenia!

Harry Potter


Vernon przeczytał list na głos, a kiedy skończył spojrzał z niedowierzaniem na Petunię, jakby czekał, aż wybuchnie śmiechem i powie mu, że przecież nic się nie dzieje. Zamiast tego zobaczył swoją żonę skuloną w kącie z przerażeniem wypisanym na twarzy, a obok niej Dudley'a, który zdawał się być ogłuszony wiadomościami zawartymi w liście. Chyba nie mógł uwierzyć, że kuzyn, którego nigdy nie lubił, pamiętał o tym, żeby ich ostrzec.
- Uciekajmy, tato! - pisnął cienko.
Od czasu, gdy dwa lata temu zaatakowali go dementorzy, przestał lekceważyć ziomków Pottera i wolał omijać choćby najmniejsze przejawy magii szerokim łukiem. Poza tym nie był aż tak głupi, żeby nie zauważyć związku pomiędzy rewelacjami kuzyna, a tym, co mówili w telewizji.
Vernon jeszcze się wahał. Oczywiscie, że się bał i wolał być ostrożny, ale... miał tak po prostu zostawić firmę? Przecież ostatnio szło mu coraz lepiej! Właśnie szykowali się do przetargu na gigantyczne zamówienie świdrów, a jego innowacyjny pomysł miał zapewnić im kontrakt wart pięćdziesiąt tysięcy funtów. Może zdążyłby jeszcze zajrzeć do gabinetu? Zabrałby papiery, wydał dyspozycje, a potem już zaraz pojechaliby szybciutko na lotnisko i ruszyli prosto do Stanów. Jego kolega miał tam firmę o takim samym profilu, jak jego własna. Mogliby współpracować, gdyby trzeba było pozostać poza Brytanią na dłużej.
Z rozmyślań wyrwało go szarpanie za ramię. Wzdrygnął się i podniósł wzrok natrafiając prosto na zdenerwowane spojrzenie swojej małżonki.
- Na co my czekamy, Vernon?! - zawoła. - Musimy się spakować! Dudley, zadzwoń na lotnisko i zarezerwuj bilety na najblizszy samolot. Nieważne dokąd leci.
- Ja? - stropił się.
Do tej pory nawet kanapki do szkoły szykowała mu mamusia.
- Vernon, no co tak siedzisz?! Przynieś walizki z piwnicy.
- Ale, Petunio! - zamrugał ze zdziwienia oczami. - Wierzysz smarkaczowi?
Spojrzała na niego wielkimi jak spodki oczyma.
- Od dziesiątej rano siedzę przed telewizorem. Chciałabym wyjechać, nawet gdyby nie napisał.
"To brzmi rozsądnie" - pomyślał i niemrawo podniósł się z miejsca.
Nie lubił przeprowadzek, a poza tym jeszcze nie dostał kolacji.

****

Anglia, podziemia Londynu - Ministerstwo Magii, szesnasta dwanaście tego samego dnia

Korneliusz Knot spacerował nerwowo po swoim gabinecie. Cytrynowy melonik błąkał się gdzieś pod biurkiem, a guziki szaty Ministra były krzywo zapięte. Mężczyzna wygladał na znużonego i jednocześnie mocno czymś zaabsorbowanego. Chyba znajdował się na granicy spokoju i istniało niebezpieczeństwo, że jedno nieopatrznie rzucone słowo, albo krzywy grymas, mogą go wyprowadzić z równowagi. On sam zresztą myślał podobnie.
"Jeszcze jeden gość wyskoczy z mojego kominka, a zacznę rzucać Niewybaczalne!"
Czuł się fatalnie. Już wczoraj w nocy nie mógł się wyspać, bo powiadomiono go, że duża grupa Śmierciożerców zaatakowała magiczne osiedle na wschodnim wybrzeżu i potrzebna była jego zgoda, żeby wysłać tam rezerwową drużynę Aurorów, bowiem wszyscy czynni pracownicy znajdowali się na posterunkach. Ale prawdziwe piekło rozpętało się dopiero dziś rano. Z Departamentu Kontkatu z Mugolami doniesiono mu o dziwnych zachowaniach mugoli, którzy jakoby byli pod działaniem aury magicznej. Jak do tej pory wysłani w miejsca zapalne eksperci nie powrócili, więc nie można było ustalić, o co właściwie chodzi. Niemniej Minister był zobowiązany powiadomić o problemie mugolskiego premiera, co też uczynił tuż przed południem.
"Prawdę mówiąc, byłem bardziej zadowolony ostatnio, kiedy nie chciał ze mną rozmawiać, bo tak się mnie bał" - pomyślał z przekąsem. - "Teraz nauczył się, że gdy tylko ma jakiś problem społeczny, którego nie potrafi rozwiązać, to na pewno czarodzieje są jego przyczyną."
Niestety tym razem podejrzenia premiera były jak najbardziej słuszne. Knot winien mu był pomoc, tylko nie bradzo wiedział, jak jej udzielić.
Ponure rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi.
- Nie ma mnie - zawołał, ale przygotowany na najgorsze usiadł zrezygnowany w fotelu i wyciągnął spod biurka ulubiony melonik.
- Ach, to ty, Shacklebot! - zawołał, kiedy mężczyzna wszedł do pokoju. - Masz dla mnie informacje? - zapytał z nadzieją.
- Tak, Ministrze - King kiwnął głową, ale nadal miał ponurą minę.
- Nie są dobre? - zauważył domyślnie Knot. - To wina Sam-Wiesz-Kogo?
- Tak, musi pan natychmiast ewakuować Ministerstwo. Czarodzieje muszą uciec z kraju.
- Ty chyba zwiariowałeś? - krzyknął, wstając gwałtownie. - Mamy opuścić Wielką Brytanię? Dlaczego? Co się właściwie dzieje Kingsley?!
- Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać rozpyla nad krajem eliksir paraliżujący wolę. Mugole już zamieniają się w bezmózgich niewolników, a wszyscy czarodzieje, których pan wysłał po informacje zasilili szeregi Śmierciożerców. Dobrowolnie - dodał z naciskiem. - A ci, którzy próbowali schornić się w polach ochronnych, pewnie zginęli.
- Skąd masz takie informacje? - chciał wiedzieć Knot.
Osobiście podejrzewał, że istnieje tylko jedna osoba, która może znać działania Voldemorta.
- Od Dumbledora.
- Tak myślałem - mruknął zrezygnowanym tonem Minister Magii.

****

Anglia, bardzo głęboko w podziemiach Londynu - lochy Ministerstwa Magii, piętnaście minut później

W małej, cisnej izdebce stała wąska, niezasłana niczym prycza. Na podłodze, w nogach tego niewygodnego mebla leżał szary zżarty przez mole koc. Obok koca, skulona pod scianą siedziała zaś młoda dziewczyna. Jej orzechowe oczy wpatrzone w jeden punkt wydawały się martwe, a miodowe włosy zwisały w jednym skołtunionym kłębie na plecach.
Najwyraźniej w więzieniu nie posiadano szczotki ani miednicy z wodą.
Ithilina podrapała się po głowie i westchnęła.
"Kolejny dzień" - pomyślała. - "A ile jeszcze takich dni przede mną, zanim nie odeślą mnie do Azkabanu i całkiem zwariuję?"
Po raz kolejny przypomniała sobie proces. Dumbledore stanął w jej obronie. Nawet Draco przyszedł i chciał jej pomóc, zeznając. Miała już iskierkę nadzieji, że jej kara zostanie zmniejszona, ale wtedy nastąpiło najmniej spodziewane przez nią zdarzenie. Lucjusz Malfoy brał udział w obradach i zdemaskował swojego syna, oświadczając, że Draco jest wilkołakiem.
"Od tego momentu wiedziałam, że mam przesrane" - stwierdziła.
Szykowała się już na Azkaban, ale i tu spotkała ją niespodzianka. Wybuchły zamieszki, Śmierciożercy uwolnili większość swoich więźniów, a dementorzy przystali do Voldemorta. Dlatego Ministerstwo osadziło więźniów w celach, które zwykle były używane krótko, zanim odesłano delikwenta na wyspę.
Więc Ithilina siedziała w tej ciemnej klitce, jak w poczekalni do pociągu, który miał ją zabrać, w miejsce, gdzie umiera się za życia.
To nie była zachwycająca perspektywa.
Dlatego próbowała uciec. Nie było to łatwe, szczególnie jeśli się nie posiadało nie tylko różdżki, ale i żadnych sprzętów wyważających kraty. Same deliberowanie nad sposobem wydostania się męczyło Ithilinę niepomiernie.
A w dodatku chyba miała wszy we włosach.
Podrapała się znowu.
"Właściwie to nie powinno mi robić różnicy" - przekonywała samą siebię. - "Skazali mnie na Azkaban. Prędzej, czy później znajdą strażników równie skutecznych jak dementorzy, a wtedy przefiukają mnie tam szybciej niż zdążę powiedzieć: wsza."
Mimo to podrapała się jeszcze raz.
Obecnie znajdowała się w takim stanie psychicznym, że tylko czarny humor pozwalał jej jeszcze zachować resztki rozsądku. Kiedy strażnicy przynosili jej jedzenie udawała kompletnie załamaną i pogodzoną z losem, ale cały czas czujnie wypatrywała okazji do ucieczki. Doszła do wniosku, że jej jedyną szansą jest obezwładnienie Aurora w chwili, gdy będzie kładł obrzydliwą breję, zwaną tutaj zupą, na podłogę przy drzwiach. Dlatego uważnie lustrowała wzrokiem każdego z wartowników, szukając ich słabych punktów i zastanawiając się, który miałby tak niewiele siły fizycznej, aby nie zdążył jej powalić, nim ona dopadnie jego.
Jak narazie odpowiedni kandydat jeszcze się nie znalazł, a Ithilina raczej nie liczyła, żeby jej masa mięśniowa miała szansę się powiększyć po tym świństwie, które była zmuszona jeść.
Mimo to ćwiczyła codzinnie po kilka godzin, starając się utrzymać sprawność, przekonując samą siebie, że zwinność i odrobina szczęścia wystarczą, żeby uniknąć straszliwej przyszłości, na którą ja skazano.
"Chyba bardzo duża odrobina szczęścia by się przydała" - pomyślała.
Nagle ktoś trzasnął drzwiami i z korytarza na górze dobiegły krzyki.
Iti wstała i podeszła do krat, starając się coś dojrzeć w półmroku. Na piętrze, na którym się znajdowała, było pusto, ale dziewczyna była pewna, że wyżej coś się dzieje. Nie zdążyła się nawet zastanowić, kiedy odgłosy tupania, nawoływań i dudnienia, zagłuszył wyraźny czysty głos:
- Uwaga! Alarm w Ministerstwie Magii! Prosimy o udanie się do kominków i kominków awaryjnych. Powtarzam, alarm w Ministerstwie Magii! Zarządzono natychmiastową ewakuację! Proszę nie panikować.
- Alarm! - krzyknęła Ithilina. - A jak ja się niby mam ewakuować?!
Złapała za stalowe pręty, czując pulsujące w nich zaklęcia ochronne i przytknęła do nich głowę.
Nie wiedziała czy śmiać się, czy płakać.
I wtedy w mrocznym tunelu pojawiło się światło.
- Halo, jest tam kto?!
- Tu... tutaj - wychrypiała.
Dawno nic głośno nie mówiła.
- Panna Nicks? - zapytał jakiś czarnoskóry mężczyzna w powiewnej szacie, z naszywką Aurora na piersi.
"Nie wygląda jak rycerz w lśniącej zbroi" - zauważyła.
- Tak - odparła skwapliwie. - Co się tutaj dzieje?
- Nie teraz - przerwał jej. - Lepiej się odsuń.
Cofnęła się, aż pod przeciwległy kąt ściany. Z tego co czuła te zaklęcia były naprawdę mocne. Jakoż nie myliła się. Nieznajomy wypowiedział kilka słów, zataczając różdżką coraz większe koła, aż wreszcie kraty wyleciały z zawiasów, mijając ją zaledwie o kilka cali i rozbijając się na przeciwległej ścianie zupełnie jakby były ze szkła.
- Och - westchnęła tylko, otrzepując sfatygowane ubranie z popiołu i idąc w kierunku swego wybawiciela.
- Zabiera pan mnie do innego więzienia? To przez ten alarm?
- Nie sądzisz, że wtedy miałbym klucz - zauważył i przesłał jej rozbawione spojrzenie. - Ratuję ci życie z polecenia Dumbledora, dziewczyno. Ten alarm to nie błahostka. Sam-Wiesz-Kto zaatakował i...
- Wawar Przyjemności! - krzyknęła nagle. - A więc profesor nie zdążył! Ach, to moja wina! Gdybym pracowała prze ostatnie tygodnie... Byliśmy już tak blisko... Ale, na Merlina!, wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie!
- To prawda - Kingsley pociągnął ją za ramię, wyprowadzając ją bocznym przejściem, aż do nieużywanego szybu windy. - Dlatego musisz się schronić w Hogwarcie. To jedyne bezpieczne miejsce. Przynajmniej narazie. Pole magiczne szkoły będzie utrzymywało eliksir z daleka przez około godzinę od rozpylenia. Dyrektor liczy, że do tego czasu wszyscy zdołają przejść przez portale.
- Portale? Jakie portale? - dziwiła się.
- Magiczne, moja droga - odparł z politowaniem Auror. - Chyba nie uwierzyłaś w te wszystkie bzdury z Historii Hogwartu? Nauczyciele muszą mieć szybszy kontakt ze światem zewnętrznym, niż tylko przez kominki, w które nie każdy gabinet jest zaopatrzony.
Nie zdążyła zapytać o nic więcej, bo naraz usłyszeli jakieś odgłosy dobiegające z drugiego końca korytarza.
- Idź - powiedział Shacklebot, wpychając ją do pustego szybu. - Nie zdążyłem zdobyć dla ciebie różdżki, a mojej ci przecież nie dam. Ale na pewno sobie poradzisz. Idź, dziewczyno i pamiętaj, że w Hogwarcie będziesz bezpieczna. Uważaj na siebie! - zawołał jeszcze, po czym zawrócił.
Miał jeszcze inne sprawy na głowie.
Ithilina spojrzała w górę.
Gdzieś wysoko nad nią majaczyło nikłe światło. Zmierzyła wzrokiem grubą linę, do której kiedyś musiała być przymocowana klatka zwyczajnej mugolskiej windy.
"Damy radę!" - pomyślała i zaczęła się wspinać.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed Wielką Salą, siedemnasta trzydzieści tego samego dnia

Draconowi udało się właśnie zagonić ostatnich Ślizgonów do dormitoriów i teraz zmierzał do Wielkiej Sali na spotkanie prefektów z nauczycielami, aby omówić sytuację. Od ponad godziny biegał po korytarzach wyłapując mieszkańców domu Salazara Slytherina i odsyłając ich do własnych sypialni, właściwie nie wiedząc po co to robi. Wszyscy domyślali się ataku Śmierciożerców i chłopak blednął na samą myśl o tym, co Czarny Pan mu zrobi, kiedy go złapie. Dziwiło go tylko jedno. Dlaczego Dumbledore chce, żeby wszyscy opuścili szkołę? Przecież starsi uczniowie znają wiele zaklęć i na pewno przydaliby się do jej obrony.
"Coś tu nie gra" - stwierdził, wychodząc na korytarz prowadzący do Wielkiej Sali.
Nagle ktoś złapał go za szatę i wciągnął za najbliższe drzwi, które okazały się wejściem do gabinetu Filcha.
Wyciągnął różdżkę zanim zdołał pomyśleć, dlaczego woźny zachowuje się w taki dziwny sposób.
- Ithilina?! - zawołał nie wierząc własnym oczom. - To naprawdę ty?
- Ja - uśmiechnęła się siadając na krześle, na którym zwykle delikwent wysłuchiwał kazania Filcha nim ten wymierzył mu karę.
Malfoy stał na środku pokoju zupełnie nie wiedząc, jak okazać radość i ulgę, którą poczuł, kiedy ją zobaczył. Zauważył, że zmiezerniała. Jej twarz nabrała szarego odcienia, a włosy straciły blask, plącząc się w kołtuny na plecach. Tylko duże ciemne oczy błyszczały podnieceniem i czymś jeszcze, czego nie umiał nazwać.
- Skąd się tu wzięłaś?
- Był alarm w Ministerstwie - powiedziała, a jej słowa dobiegały do niego jak zza zasłony. Wciąż nie mógł uwierzyć, że może z nią porozmawiać. - Przyszedł po mnie ktoś z Zakonu Feniksa - nagle zaśmiała się cicho. - Właśnie uświadomiłam sobie, że nawet się nie przedstawił.
Draco wsłuchiwał się w ten jej śmiech, dopóki nie przebrzmiał, jakby chciał go zapamiętać na całe życie.
- Muszę mu podziękować - wymknęło mu się.
Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, ale szybko się opanował ukrywając niezręczność swojej wypowiedzi pod krzywym uśmieszkiem.
Spojrzał na nią ponownie. Wyglądała na brudną i przemęczoną, a mimo to, coś go do niej uparcie przyciągało.
"Salazarze, cóż to Lwiątko mi zadało?" - pomyślał z niejakim zaskoczeniem odkywając, że widok nędzy i rozpaczy, który sobą przedstawiała nie tylko nie raził jego zmysłu estetycznego, ale wręcz przeciwnie, budził w nim nieznane mu wcześniej uczucie czułości.
Poczuł niepokojacą ochotę wzięcia jej w ramiona i pocałowania.
"Ułeee... Draconie Malfoy'u, czy masz pojęcie, kiedy ta czarownica myła ostatnio zęby?" - skarcił sam siebie.
Westchnął głeboko próbując się uspokoić. Jednak bez skutku. Pomysł zasmakowania ust panny Nicks nieustannie wysuwał się na pierwszy plan jego myśli, do tego stopnia, że chłopak nie w pełni świadomie podszedł do jej krzesła i pochylił się nad nią.
- Draco! - Ithilina brutalnie przerwała jego działania, nawet nie zdając sobie sprawy, z tego, co Ślizgon zamierzał zrobić. - Tami potrzebuje pomocy!
- Jak to?!
"Głupia Nicks!" - zirytował się. - "Nie mogła chwilkę zaczekać?!"
- Lord chce rozpylić nad Anglią wywar, który odbiera czarodziejom wolną wolę, a z mugoli robi niewolników. Musimy ją uratować, zanim Śmierciożercy dotrą na wschód! Eliksir rozprzestrzenia się w powietrzu bardzo szybko. Być może już jest za późno! Trzeba ją ukryć!
Zerwała się z miejsca, jak oparzona i nie zwracając na niego uwagi, dopadła drzwi.
- Różdżka! - krzyknęła, obracając się do niego. - Moja różdżka została w Ministerstwie. Potrzebuję nowej! Musisz ją dla mnie zdobyć. Inaczej nie mogę się stąd ruszyć.
- Chwileczkę! - przerwał jej. - Czy ty właśnie powiedziałaś, że jeśli nie zdążymy opuścić Wielkiej Brytanii, Czarny Pan zamieni nas w swoje pieski?
Kiwnęła głową.
- To co my tu jeszcze, do cholery, robimy?! - złapawszy ją za ramię, wybiegł na korytarz.
- Ale Tami! Rózdżka! - przypomniała.
- Wiem! Wiem, że Tami! - zawołał. - A twoją różdżką zajmiemy się po drodze. Myślę, że dla Crabbe'a i Goyle'a jedna różdżka to i tak za dużo mocy magicznej - dodał chichocząc złośliwie.

****

Anglia, Straszny Dwór, siedemnasta trzydzieści

- Mamy go, Panie.
- Wspaniale - zza szerokiego oparcia fotela dobiegł zimny, wysoki głos, który nie miał w sobie ani krztny radości, a za to całe morze podniecenia.
Dwóch krępych mężczyzn w długich czarnych pelerynach i białych maskach popchnęło do przodu szczupłego brązowowłosego młodzieńca, który rozglądał się ze zdziwieniem po pomieszczeniu. Wyglądał na przestraszonego i zupełnie zagubionego. Najwyraźniej nie znał osiłków, którzy zmusili go do aportacji wraz z nimi i przyprowadzili tutaj, kiedy on najspokojniej w świecie robił...
"Właśnie" - zastanowił się. - "Co ja wtedy robiłem? Co się stało? Nic nie pamiętam..."
Nie zdążył jednak dokładnie zbadać tej sprawy, bowiem fotel obrócił się przodem i jego oczom ukazała się bladolica postać w szmaragdowej powłóczystej szacie.
Kolana ugięły się pod nim, a serce zalała fala bezbrzeżnej ulgi. Nie miał się o co martwić. Był bezpieczny, a w dodatku spotkał go zaszczyt ujrzenia na własne oczy tego, którego światłe cele i ideały uznał za własne. Tego, za którego z największą przyjemnością oddałby swoje nic nieznaczące życie.
- Witaj, mój Panie - powiedział ze wzruszeniem i złożył mu pokłon.
Lord Voldemort zaśmiał się piskliwie, mrużąc swe szkarłatne źrenice, a dopiero po chwili odpowiedział:
- Witaj, Reginaldzie Dowson. Mam dla ciebie zadanie.
- Co tylko zechcesz, Panie.
- Udasz się wraz ze mną i moimi ludźmi w pewne miejsce. Chcę, żebyś zbadał ślad deportacyjny, osoby, która uciekła mi godzinę temu. Potrafisz?
- Oczywiscie, Panie - Reg wyprostował się i dumnie wypiął pierś. - Nie rozumiem tylko, cóż to za głupiec od ciebie ucieka! - dodał z emfazą.
Na bladych, bezkrwistych wargach Riddla zabłąkało się coś, przypominającego uśmiech.
- Cieszę się, że nie rozumiesz - powiedział cicho, głośniej zaś, zapytał: - Czy Zaklęcie Fideliusa nie będzie dla ciebie przeszkodą w odnalezieniu miejsca, do którego udał się ten głupiec?
- Nie - zapewnił skwapliwie. - Mam najlepiej rozwinięty Dar w całej Irlandii i wątpię, żeby nawet w tym kraju znalazł się ktoś zdolny przewyższyć moje umiejętności. Nie zawiodę cię, Mistrzu.
- Bardzo dobrze - Czarny Pan ruszył do drzwi, a Śmierciożercy i Dowson od razu poszli za nim.
Wychodząc, skinął ręką na postać siedzącą w rogu pokoju na obitym skórą krześle.
Kobieta podniosła się szybko i dołączyła do niego.
- Wspaniale, Vanesso - syknął cicho.
Wzdrygnęła się słysząc wężomowę, którą jak wszystkie wile rozumiała, choć nie mogła jej używać. Nie narzekała jednak z tego powodu. Nienawidziła tych syczących dźwięków.
- Eliksir jak narazie działa bez zarzutu.
W milczeniu skinęła głową przyjmując tę pochwałę.
"Oby tak dalej" - pomyślała.

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, osiemnasta pięć

Cisza w Hogwarcie była zjawiskiem nienaturalnym, toteż McNair i Dołohow rozglądali się niespokojnie, z różdżkami gotowymi do ataku. Za nimi szedł oddział co najmniej dwudziestu nowych rekrutów, a wśród nich rodzeństwo Carrow, trzymając rozpylacze z eliksirem w wyciągniętych rękach.
- Uciekli? - zastanawiał się głośno McNair, wodząc wzrokiem po opustoszałym pomieszczeniu. - Stary Trzmiel zabrał swoich mugolaków i zwinął skrzydła. Czarny Pan nie będzie zachwycony.
- Daj spokój, Ralph - żachnął się Dołohow. - Dumbledore nigdy by nie zostawił tego zamczyska. Pewnie chowa się w lochach, licząc, że nas wykończy. Nie wie tylko, że przerobimy go na pomagiera naszego Mistrza, szybciej nim piśnie choćby pierwsze "e" z Expeliarmusa! - zarechotał.
Nowi kadeci zawtórowali mu śmiechem, chociaż wyglądali, jakby nie bardzo wiedzieli, co się wokół nich dzieje.
Po chwili Antonin spoważniał i patrząc na nich wyczekująco zakomenderował:
- Przeszukać szkołę! Podzielcie się na pięć grup. Jedna idzie do lochów, a reszta obstawia wieże. Nikogo nie oszczędzać. Alecto, pójdziesz do lochów, a ty, Amycusie na Wieżę Gryffindooru. Jeżeli ktoś z was spotka Pottera, albo Dumbledora, niech pamięta, że nasz Pan chce ich wykończyć osobiście. Zrozumiano?
Odpowiedział mu pełen aprobaty pomruk.
- I jeszcze jedno - dodał, nim Śmierciożercy zaczęli się rozchodzić w wyznaczonych im kierunkach. - Tego zdrajcę, Malfoy'a, też macie dostarczyć w jednym kawałku.

- Słyszałaś? - szepnął Draco, do Ithiliny stojącej tuż obok niego.
Pokiwała lekko głową.
Oboje byli ukryci wewnątrz posągu, który stał przy wejściu do Wielkiej Sali. Schowali się tam dosłownie w ostatnim momencie, nim grupa Śmierciożerców wdarła się do zamku. Udało im się zdobyć różdżkę dla dziewczyny, głównie dzięki uprzejmości Goyle'a, który w swej bezbrzeżnej głupocie, zapomniał o niej zaraz po tym, jak Draco ukradkiem podrzucił mu kilogram ciastek i zamknął go w komórce na miotły. W tym czasie Iti świsnęła różdżkę osiłka, która najspokoniej w świecie wypoczywała sobie na łóżku.
- Musimy się stad wydostać - zauważył. - Jak tylko ostatni znikną za rogiem. Jak najszybciej.
- Trzeba ratować Tami - przypomniała.
- Nie sądzisz, że Dumbledore już się tym zajął? - zapytał, gramoląc się niezdarnie przez otwór z tyłu posągu grubego czarodzieja z wielkim naręczem chwastów w rękach.
- Dyrektor ma na głowie cały Hogwart - stwierdziła. - Poza tym, Draco, słuchaj! Jesteśmy jej Strażnikami! Nie mogę znieść myśli, że mała jest w niebezpieczeństwie, a mnie przy niej nie ma.
- Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie! - warknął.
- To nie znaczy, że zostwię ja samą!
Patrzył na nią przez chwilę marszcząc brwi z największym oburzeniem. Nagle jego wzrok złagodniał napotykając jej wymizerowaną twarz. Westchnął głośno i siląc się na spokój, wyjaśnił:
- Po prostu się martwię. Nie chcę, żeby coś ci... nam - poprawił się szybko, nając nadzieję, ze wzieła to za zwykłe przejęzyczenie - się stało. Nie, nie przerywaj mi! Powinienem pójść tam sam, jak już - stwierdził. - Chociaż, nie obraziłbym się, gdyby Potter uratował ją za mnie. W końcu to jego działka - dodał po namyśle.
- Draco! - fuknęła oburzona. - Żartować w takiej chwili! Nie wygłupiaj się i nawet o tym nie myśl!
Pójdziemy tam razem.
- A właśnie, że nigdzie nie pójdziecie.
Podskoczyli jak oparzeni, kiedy od ściany korytarza w którym rozmawiali oderwał się samotny cień, a po chwili obok nich zmaterializował się Severus Snape we własnej osobie.
- Ups - stęknęła Iti starając się wyglądać jak najbardziej niewinnie, ale Mistrz Eliksirów ewidentnie nie dał się nabrać.
- Nigdzie się nie wybieracie - powtórzył twardo, a jego szept przepalał im się przez mózgi i topił bitewny zapał. - Dziecko jest bezpieczne. Ty, Nicks natychmiast udasz się do podziemi, gdzie przez portal przechodzą właśnie pozostali uczniowie. A ty, Draco, pójdziesz ze mną. Jak pewnie słyszałeś Czarny Pan cię oczekuje. Postaram się odwrócić jego uwagę od ciebie, aż do wieczornej ceremonii.
- Ślub! - krzyknęli oboje, nagle zdając sobie sprawę, że to dziś jest ten dzień, kiedy ich losy miały na zawsze zwiazać się ze sobą.
Albo rozdzielić.
- Ciszej! - syknął nauczyciel, jednak żadne z nich nie zwróciło na niego najmniejszej uwagi.
Wpatrywali się nawzajem w swoje twarze, jakby dziś dopiero spotkali się po raz pierwszy.
- Więc to już? - szepnęła niedowierzająco Iti.
Draco kiwnał głową, czując w gardle ogromną gulę, która uniemożliwiała mu wykrztuszenie choćby najlżejszego dźwięku.
"Czy ja jestem... wzruszony?!" - zastanowił się. - "Nie, raczej wstrząśnięty!" - krzyczały jego myśli.
- Ale... - na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie. - Draco my nic... - zarumieniła się. - To znaczy ja nic... Nic nie zrobiłam i...
- Ci... - przerwał jej szybko, nagle odzyskując głos i zdolność myślenia.
W jednej sekundzie jego biedny mózg dokonał bowiem szybkiej analizy sytuacji i doszedł do wniosku, że mając do wyboru spędzenie reszty życia z Pansy (o której umiejscowieniu w przesztrzeni notabene nie było nic wiadomo), bądź z kimkolwiek innym, zdecydowanie należało wybrać tą drugą opcję. Poza tym, choć chłopak nie chciał tego przyznać nawet przed sobą, przyszłość z Ithiliną mogła rokować wcale nieźle. Bojąc się więc, że za chwilę zdąży zmienić decyzję, podszedł do niej szybko i złapał ją za ręce, z desperacją godną furiata, którym, jak sam stwierdził, musiał być, skoro zamierzał zrobić, to, co zamierzał.
- Przyjdziesz? - zapytał po prostu.
- Słucham? - nie zrozumiała, w zdumieniu mrugając oczami.
- Przyjdziesz na ślub? Na... nasz ślub?
- Draco... - szepnęła blednąc niespodziewanie.
- Przyjdziesz? - powtórzył natarczywie, myśląc jednocześnie ze złością , że jeśli będzie musiał powtórzyć to słowo jeszcze raz, to zweryfikuje swoje poglądy, co do wyższości ilorazu intligencji Nicks nad Pansy na korzyść tej drugiej.
Gryfonka wyglądała na ogłuszoną jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu wydukała niepewnie.
- Przy... przyjdę - i uśmiechnęła się, a jej twarz pokryła się rumieńcem.
"Uśmiecha się! Co ona sobie myśli?" - oburzał się. - "Przecież ja tylko mam zamiar się z nią ożenić! Chyba nie sądzi, że usidliła Malfoy'a?!"
A nie usidliła? - podszepnął złośliwy głosik w jego głowie.
"Oczywiście, że nie!'' - odpowiedział mu. - "Zawsze mogę jej wmówić, że po prostu nie miałem wyboru. W końcu wygrać z taką Pansy to żadna zasługa."
Ale przyznaj, ze ślicznie wyglada, kiedy się rumieni - jego alter ego nie dawało za wygraną.
"No... tak" - był zmuszony skapitulować. - "Ale to jeszcze nie znaczy, ze mam zamiar jej to powiedzieć."
- Cudownie - wybuchnął w końcu Snape. - Wy tu sobie gadu - gadu, a Śmierciożercy przeszukują zamek. Może już dotarli do portalu i uniemożliwili ci drogę ucieczki, głupia dziewczyno!
To mówiąc podszedł szybko do niej i wcisnął jej do rąk fiolkę z jakimś eliksirem.
- Zażyj to, nim zechcesz odwiedzić nas w Malfoy Manor. I pospiesz się wreszcie - popchnął ją lekko w kierunku schodów, łapiąc jednocześnie Dracona za rękę i ciągnąc go w przeciwną stronę.
Ślizgon widział jeszcze jej szczupłą postać znikającą za rogiem, nim odwrócił głowę i podążył spiesznie za swym ojcem chrzestnym.
Czarodziejska Anglia ginęła w szponach Lorda Voldemorta, ale on uśmiechał się do siebie, jak wielki bazyliszek, który zwietrzył ofiarę na kolację. A to dlatego, że przypomniał sobie, którą część ceremonii ślubnej uważał zawsze za najciekawszą.
"Taaaak..." - westchnął z zadowoleniem. - "Ciekaw jestem panno Nicks, czy już pomyślałaś o naszej nocy poślubnej?"

****

Anglia, Grimmauld Palace 12, kilka minut później

Iti zachwiała się lekko, kiedy wylądowała przed siedzibą Zakonu Feniksa. Deportacja z przeskokiem kosztowła jej osłabiony więziennymi racjami organizm wiele wysiłku. Wzdrygnęła się przypominając sobie spojrzenia tych kilku uczniów, którzy ją widzieli, kiedy wraz z nimi przechodziła przez portal w podziemiach zamku. Na szczęście nie spotkała dyrektora, który mógłby ją ztrzymać kiedy uciekła ze stacji Hogwart Ekspressu, by ratować Tami.
"Znów bawię się w Harry'ego" - pomyślała. - "Ale przecież jestem jej Strażniczką. Muszę ją chronić!"
Odsunęła od siebie strach i niewesołe myśli, podchodząc do muru, w miejscu, gdzie dom numer jedenaście łączył się z elewacją trzynastki. Wyciagnęła różdżkę i stuknęła nią w ścianę. W ułamku sekundy dawny dom Syriusza Blacka wyrósł przed nią jak spod ziemii. Zagryzła nerwowo wargi i jak najciszej weszła do holu.
- Lumos - szepnęła, a mrok wokół niej rozjaśnił się.
Rozglądała się, przesuwając sie powoli korytarzem wzdłuż ściany, w kierunku schodów, prowadzących do sypialni dzieci.
W całym domu panowała cisza.
"Spokojnie, Iti" - powiedziała sobie. - "To dobry znak. Na pewno Snape miał rację i Madame Brishney ukryła się z dziećmi w bezpiecznym miejscu. Pewnie już wyjechali z Anglii, a ty nie masz tu czego szukać. Tak, teraz upewnię się, czy na górze nikogo nie ma i grzecznie wrócę na stację kolejową. Słyszałam coś o świstoklikach i masowych deportacjach do Francji. Na pewno właśnie to robią teraz pozostali uczniowie i ich rodziny. Spokojnie i w cudownym porządku opuszczają ojczyznę."
Sama nie bardzo wierzyła w prawdziwość swoich słów, ale w tej chwili nadzieja była jej potrzebna bardziej, niż cokolwiek innego.
No może poza odrobiną szczęścia. Całkiem sporą zresztą.
Zajrzała ostrożnie do kuchni. Pomieszczenie było puste. Wpatrywała się w półmrok uważnie, ale nikogo nie wypatrzyła. Westchnąwszy z ulgą, pobiegła po schodach na piętro.
"Które to mogą być drzwi?" - zastanowiła się, otwierając pierwszą z brzegu komnatę.
Pusta.
Kolejne drzwi.
Pusta.
I jeszcze jedne.
Dziewczyna o mało nie rzuciła zaklęciem w przerażonego skrzta, który dzierżąc w ramionach zawiniątko wytrzeszczał na nią ogromne oczy.
- Zgredek? - zdziwiła się. - Co ty tutaj robisz? Gdzie pani Birshney? Czy to jest...?
Nie dokończyła, ale szybko podeszła do małego pracownika Dumbledora i spojrzała z bliska na trzymany przez niego tobołek, którym okazała się śpiąca Tamirelle.
- Musimy stąd uciekać! Trzeba ją zabrać w bezpieczne miejsce!
- Nie! - Zgredek uskoczył w tył, kiedy próbowała złapać go za chude ramionko i pociągnać do wyjścia. - Zgredek musi tutaj zostać! To panienka musi uciekać! Szybko, szybko, nim Czarny Pan...
- Nie zostawię jej tutaj! - Gryfonka nie była pewna, jak Wywar Przyjemności zadziała na skrzaty, ale zdawała sobie sprawę, że jeśli Zgredek dostał od opiekunki Tami rozkaz pozostania tutaj, to nie będzie mógł go złamać.
"Muszę myśleć przede wszystkim o Tami" - stwierdziła. - "Nie dam rady uratować go na siłę."
- Oddaj mi ją! - zażądała. - Zabiorę ją w bezpieczne miejsce.
- Nie! - krzyknął skrzat, cofając się i skacząc zwinnie na szafkę, poza zasięg jej rąk. - Panienka nie rozumie! - zawołał desperacko, a w jego wielkich oczach błysnęła rozpacz. - Zgredek nie jest zły. Zgredek się boi, ale zostanie, żeby Czarny Pan...
- Zgredku! - krzyknęła Ithilina, odwracając się przodem w stronę drzwi z różdżką wyciągniętą przed siebie. - Zdawało mi się, że... - zaczęła.
Przez chwilę panowała cisza. Gryfonka wstrzymała oddech.
I nagle...
Łup!
Drzwi wyleciały z zawiasów, kiedy Lord Voldemort wkroczył do komnaty.
- Dobrze ci się zdawało - powiedział zimnym głosem, krzywiąc wargi w uśmiechu samozadowolenia. - Panna Nicks, prawda?
Dziewczyna zagryzła wargi i cofnęła się do tyłu, ogladając się szybko za siebie, żeby zlokalizować skrzata z niemowlęciem w ramionach. Zgredek stał przez chwilę tuż za nią, a potem dał nurka pod dębowy stolik, stojący pod oknem. Spojrzała ponownie na czarnoksiężnika przed nią, zza pleców, którego wyłoniło się dwóch Śmierciożerców, kobieta, w długiej czarnej sukni i... Reginald Dowson z wyrazem tępego uwielbienia na twarzy.
- E... Eliksir - wykrztusiła i bezwiednie zatkała sobie usta ręką.
Od razu domyśliła się, po co Voldemortowi był potrzebny Czujący. Tylko czyj ślad aportacyjny wyczuł? Kogo śledził? Ją? Niemożliwe. To by oznaczało, że odkryli wszystkich Hogwartczyków. Iti miała nadzieję, że tak się nie stało.
- No, no - Tom Riddle prychnął, unosząc w górę jedną nędzną imitację brwi, która mu pozostała po wymieszaniu jego przeklętej krwi z krwią jego pupilka, wężycy. - Widzę, że stary głupiec, któremu służysz orientuje się nieźle w moich sprawach. I nawet wiem dlaczego - zaśmiał się krótko, bardzo nieprzyjemnie, lecz nagle spoważniał a czerwona mgła w jego szaleńczych oczach zgęstniała. - Nikt - cedził wolno. - Ale to nikt, nie będzie oszukiwał Lorda Voldemorta! Powinnaś o tym wiedzieć, głupia szlamo!
- Jesteś samym złem - krzyknęła. - Powienieneś wiedzieć, że wszyscy cię oszukują. Nawet twoje pieski. Nikt nie jest taki zły jak ty!
- Zła odpowiedź - machnął różdżką, ale zdążyła błyskawicznie się zastawić.
Jego Cruciatus odbił się od jej Protego.
Voldemort zaśmiał się celując w nią Avadą.
- Cutler! - krzyknęła w tym samym czasie.
Promienie zaklęć spięły się i jak iskry rozprysły w powietrzu, zmieniając na wzajem swoje tory ruchów. Gryfonka opadła na ziemię, a zielony promień przeleciał jej nad głową i ugodził w portret starego prapradziadka Tytusa Blacka, rozłupując go na pół. Śmierciożercy nie mieli tyle szczęścia. Cutler Ithiliny trafił McNaira w nogę. Mężczyzna ryknał z wściekłością i podniósł różdżkę.
- Panie...
- Nie - przerwał mu gwałtownie jego Mistrz. - Ona jest moja - powiedział, przypatrując się jak wstaje z podłogi i szykuje się do obrony przed jego kolejnym atakiem. - Expeliarmus!
- Nie! - zdążyła skoczyć za kanapę, nim dosięgło ją zaklęcie.
Czarny Pan ruszył za nią.
- Nie uciekniesz mi - powiedział. - Ta komnata jest za mała dla nas dwoje. Wychodź Nicks a spoję cię moim Wywarem i pozwolę zostać najwierniejszą w moich szeregach. Pomyśl o tym - kusił. - Jeżeli teraz wyjdziesz, nie zabiję cię. Pokazałaś, że potrafisz walczyć i nie boisz się zmierzyć z moją potęgą. To głupota - stwierdził. - Ale takich ludzi potrzebuję. Wychodź dobrowolnie, a będziesz żyła.
Ithilina ukryta za kanapą dyszała ciężko. Była śmiertelnie przerażona. Zdawała sobie sprawę, że nie da rady pokonać Voldemorta i jego sługusów, ale musiała za wszelka cenę bronić Tami! Nie mogła tylko zrozumieć, jak dyrektor i opiekunka mogli zostawić małą bez należytej opieki. Za to ani przez chwilę nie wątpiła, że Riddle kłamie. Poza tym życie pod jego rozkazami to nie było życie. Bez udziału woli, bez możliwości wyboru, stawało się tylko marną egzystencją ciała, które żyje bez ducha, spętane więzami kłamstw, bez nadzieji, na powrót do normalności. Nie wybrałaby takiego losu, nawet gdyby nie musiała troszczyć się o córeczkę Anny, a Czarny Pan jakimś cudem mówił prawdę. Nabrała głęboko powietrza w płuca i wychyliwszy lekko różdżkę skierowała ją na koniec peleryny czarnoksieżnika, gdy jego stopy pojawiły się na tyle blisko, by nie musiała opuszczać bezpiecznej kryjówki by ich dosięgnąć.
- Aaaaaa!!! - ryknął z wściekłością Lord, kiedy skraj jego szaty stanął w płomieniach.
- Panie! - drugi ze Śmierciożerców także okazał się kobietą.
Bellatriks Lestrange w jednej chwili odrzuciła maskę z twarzy i pospieszyła swemu Mistrzowi na pomoc, kierując na niego Aquamenti.
- Pozwól mi zabić tą plugawą wywłokę! - poprosiła, a jej głos drżał z podniecenia i nienawiści.
- Nie! - ryknął Voldemort. - Pożałujesz tego, Nicks! Czas kończyć tą zabawę!
To mówiąc odwrócił się od kanapy i wymierzył różdżkę w ukrytego pod stołem Zgredka, który wygramolił się z kryjówki i zawołał:
- Panienka musi uciekać, bo...
Nagle wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Skrzat nie dokończył, bo Bella z błyskiem szaleństwa i nienawiści w oczach, rozpoznała w nim dawnego sługę Malfoy'ów i krzyknąwszy: "Ty zdrajco!" - posłała ku niemu Avadę. Skrzat był jednak szybszy. Przerażony, upuścił zawiniątko z dziewczynką na podłogę w jednej chwili rozpływając się w powietrzu.
Ithilina jak w zwolnionym tempie zobaczyła ze swojego miejsca zielony promień pędzący w stronę Tamirelle, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu.
Nie miała wyjścia.
- Nie! - krzyknęła i skoczyła do przodu, zasłaniając sobą dziewczynkę.
Zielony promień w jej oczach rozszczepił się na tysiące, miliony i miliardy błyszczących iskier. Poczuła szarpnięcie, jakby leciała gdzieś w dół z ogromną szybkością, a potem nagle obraz i dźwięki zniknęły.
Zapadła ciemność.
"Chyba się nie udało" - zdążyła jeszcze pomyśleć.
Ostatnią bowiem rzeczą, którą słyszała, był zimny głos Voldemorta mówiący z radością:
- Avada Kedavra.

****

Anglia, dwór w Malfoy Manor, północ trzydziestego czerwca

Draco poprawiał nerwowo krawat, stojąc przed ołtarzem ustawionym w ogrodzie jego ogromnego domu. Cały czas denerwował się, dlaczego Ithiliny jeszcze nie ma.
"No i gdzie jest ojciec?" - myślał.
Matka, którą o to zapytał, nie chciała mu nic powiedzieć, zupełnie, jakby krępowała ją obecność Śmierciożerców, którzy przybyli, aby być świadkami ceremonii. Był cały Wewnętrzny Krąg. Brakowało tylko ciotki Bellatriks, McNaira no i samego Czarnego Pana.
"Chyba nie zabija w tej chwili Pottera?" - zastanawiał się.
Rozejrzał się dyskretnie po twarzach zebranych. Wszyscy byli w pelerynach Śmierciożerców, a białe upiorne maski trzymali w rękach. Chłopak skrzywił się nieznacznie i poszukał wzrokiem swego ojca chrzestnego, który miał pomóc uciec jemu i Iti zaraz po zaślubinach.
"Salazarze, spraw oby Czarny Pan się nie zjawił" - zaklinał wznosząc oczy ku mrocznemu niebu. - "I, zeby wujaszek Sev znalazł nam przytulniejsze miejsce na noc poślubną niż jego ukochane lochy" - dodał po chwili namysłu.
- Jest - szepnęła mu do ucha, Narcyza, a Draco obrócił się błyskawicznie, mając nadzieję, że matka nie ma na myśli przybycia Voldemorta.
Na szczęście to była ona. Wyglądała pięknie, czego wewnętrzny głod Malfoy'a nie pozwolił mu przeoczyć, nawet jako Pansy. Nie mógł się powstrzymać od przyglądania jej się przez cały czas, kiedy szła ku niemu poprzez ogród i później, gdy czarodziej z Ministerstwa prowadził ceremonię. Nie słuchał wypowiadanych przez niego słów. Miał jej przecież coś ważniejszego do powiedzenia, niż banalne: "tak".
Biała suknia wyglądałaby na niej jeszcze lepiej, gdyby była w swoim ciele. Nie mógł się już doczekać, kiedy zostaną sami i będzie mógł ją znów zobaczyć w prawdziwej postaci, bez działania Eliksiru Wielosokowego.
"Ten ślub może nie być taki zły" - stwierdził, uśmiechając się do niej.
Uśmiechał się tak od czasu opuszczenia Hogwartu i zaczynała go już boleć szczęka. Mimo to czuł się zadowolony z życia. No, w miarę zadowolony.
"Jeśli uda nam się opuścić to miejsce bez szwanku na zdrowiu" - dodał.
Niecierpliwie czekał na koniec przemowy urzędnika. Już tęsknił za smakiem jej ust.
I całej reszty - dorzuciło niepokorne drugie ja Dracona.
Jak dobrze, że była wolna i stała tu, obok niego.
Wreszcie nadszedł ten moment. Uścisnęli sobie dłonie, a ich pierścionki zetknęły się i zajaśniały czerwonym blaskiem, potem przy akompaniamencie pomruku zadowolenia ze strony gości, oba srebrne krążki połączyła czerwona wstęga uformowana z czystej esencji magicznej, która zmieniła barwę na złotą, gdy znudzony czarodziej, udzielajacy im ślubu włożył w nią swoją różdżkę, mówiąc:
- Czy ty, Pansy Radsono Parkinson, bierzesz sobie tego oto Dracona Valdona Malfoy'a za męża i przysiegasz kochać go i szanować dopóki śmierć was nie rozłączy?
- Tak.
Poświata biegnąca od pierścienia dziewczyny zmaterializowała się w jedwabną szarfę opasujacą ich ręce.
- Czy ty, Draconie Valdonie Malfoy'u, bierzesz sobie tę oto Pansy...
"Ithilinę."
-...Radsonę
"Monique."
- ...Parkinson
"Nicks."
- ...za żonę i przysięgasz ją kochać i szanować dopóki śmierć was nie rozłączy?
"Dopóki śmierć nas nie rozłączy."
- Tak.
Od ręki chłopaka wystrzeliła taka sama szarfa i ponownie przewiazała dłonie nowożeńców.
Północ właśnie wybiła na pobliskiej wieży mugoskiego kościoła, a oni dopełnili przysięgi, którą sobie złożyli w dniu swoich zaręczyn.
- Możesz pocałować pannę młodą.
Ujął jej brodę w dłonie i przez chwilę zdawało mu się, że poprzez mopsowate rysy Pansy widzi jej prawdziwą twarz z zarumienionymi policzkami i roziskrzonymi oczami.
- Kocham cię - szepnął.
"Powiedziałem to!" - zdziwił się. - "Och, jesteśmy w trakcie zaślubin, a ona już mnie zmieniła."
Ta myśl, o dziwo, nie wydała mu się straszliwą.
Ona zaś rozpromieniła się i spojrzała na niego, jakby z niedowierzaniem.
- Ja też cię kocham, Draco.
Złożył na jej ustach pierwszy małżeński pocałunek.
- Ogłaszam was mężem i żoną.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic
sareczka   Prawda   19.04.2008 19:17
Vivian Malfoy   Szczerze mówiąc, to ta część zapowiada się o wiele...   22.04.2008 13:49
sareczka   Dziękuję za komentarz droga Vivian. :) Pansy zos...   22.04.2008 16:17
sareczka   ROZDZIAŁ II, czyli psi węch Anglia, ruiny przy u...   23.04.2008 19:59
sareczka   Wklejam bez zbędnych komentarzy i czekam z nadziej...   03.05.2008 09:09
sareczka   ROZDZIAŁ IV, czyli wszystkie drogi prowadzą do... ...   07.05.2008 22:08
sareczka   Szkocja, hogwarckie błonia, w tym samym czasie K...   28.05.2008 22:09
Vivian Malfoy   Sareczko świetnie Ci idzie z tym pisaniem. Oby tak...   29.06.2008 19:45
sareczka   Dziękuję za komentarz droga Vivian. Mnie też dawno...   08.07.2008 00:24
Ginny   Sareczko, daję motywację do dalszego pisania. Skom...   22.07.2008 13:00
BonnieLiu   No...to jest całkiem niezłe choć przyznam szczerze...   22.07.2008 15:05
sareczka   Dziękuję Ginny i BonnieLiu za komentarze. Oto ciąg...   23.07.2008 23:01
Ginny   Przeczytałam wszystko! Muszę powiedzieć, że wk...   22.08.2008 16:51
sareczka   Tak, Ginny, wiesz, że ja też ostatnio doszłam do w...   26.08.2008 23:02
sareczka   Jak widzę, brak odzewu na poprzedni rozdział. No c...   22.09.2008 22:05
Vivian Malfoy   No cóż, muszę przyznać, że dawno nie zaglądałam na...   15.10.2008 19:59
sareczka   Vivian - dziekuję za komentarz. W odpowiedzi na Tw...   18.10.2008 19:26
sareczka   Tak mi sie przypomniało, że tu "Prawda" ...   03.12.2008 23:46
sareczka   Widzę, że temat od dawna zapomniany, ale nie wypad...   01.03.2009 09:50
sareczka   ROZDZIAŁ XII, czyli w obcych rękach Szkocja, Hogw...   01.03.2009 09:52
sareczka   ROZDZIAŁ XIII, czyli mroki duszy... Szkocja, Hogw...   01.03.2009 09:56
sareczka   ROZDZIAŁ XIV, czyli kiedy niebo spada na głowę... ...   01.03.2009 09:58
sareczka   EPILOG, czyli tam dalej... Dziecię Wilka i Jednor...   01.03.2009 10:00
Miętówka   Ja czytam i chcę więcej.   01.03.2009 14:32
Annik Black   II część już za mną :D Chyba dziś nie zasnę. Opowi...   25.06.2009 01:51


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 16.06.2024 05:10