Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Odtrutka, ostatnia część trylogii

sareczka
post 01.03.2009 16:17
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Mietówka chciała więcej, więc proszę bardzo biggrin.gif Przy okazji, dziękuję za treściwy komentarz tongue.gif

ODTRUTKA - CZĘŚĆ TRZECIA TRYLOGII "DZIECKO PRZEZNACZENIA"

PROLOG, czyli rodzinne podobieństwo...

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, jesienne popołudnie

- Tatusiu! - czarnowłosa dziewczynka z zieloną, aksamitną kokardką przytrzymującą niesforne loki, przebiegła przez pokój i wyciągając rączki, zaczęła podskakiwać niecierpliwie obok ojca, który właśnie odkładał jakieś dokumenty na stół.
Blondyn pochylił się ku niej szybko.
- Na rączki! - zarządziła rezolutnie.
Mężczyzna ukrył uśmiech we włosach córeczki, kiedy ją podnosił.
Mała zcisnęła mu łapki wokół szyji i wyszeptała do ucha, głosem, który chyba tylko w jej przekonaniu był cichy:
- Kiedy ten pan sobie pójdzie i się ze mną pobawisz?
Odwróciła się i zza chudego ramionka rzuciła "temu panu" ciekawskie i nieco wystraszone zarazem spojrzenie.
- Niedługo - odpowiedział jej McNair, posyłając jednocześnie złośliwe spojrzenie jej ojcu. - Dzieciak wchodzi ci na głowę, Draconie.
Jego rozmówca skrzywił się lekko, ale starając nie dać tego po sobie poznać, wzruszył lekceważąco ramionami.
- Trzeba dbać o swoje geny - powiedział nonszalancko, opuszczając dziewczynkę na ziemię.
Jego niecirpliwy potomek zmarszczył mały kartoflowaty nosek i szarpiąc go za brzeg szaty zawołał:
- Tatusiu, tatusiu! A co to są te geny? Chciałabym to wiedzieć!
- Joycelynn , nie przeszkadzaj ojcu - do pokoju weszła właśnie pani Malfoy ubrana jak zawsze nieskazitelnie w suknię koloru dojrzałych wiśni.
Spojrzała surowo na czterolatkę, która natychmiast puściła ojca i splotła rączki za plecami, starając się wygladać jak najbardziej niewinnie.
- Jestem grzeczna, mamo - zapewniła, nie patrząc kobiecie w oczy, ale wbijając zielone ślepka w ojca, jakby szukała u niego potwierdzenia swoich słów.
- Jest - przytaknął spokojnie. - My i tak już tu z Rufusem kończymy, prawda? To wszystko, przyjacielu. Moja żona odprowadzi cię do drzwi.
- Ale... - McNair najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował ograniczając się do posłania wymownego spojrzenia pani Malfoy, kiedy Draco pochylił się nad ukochaną córeczką, tłumacząc jej zapewne czym są owe tajemnicze geny.
- Do zobaczenia! - rzucił jedynie przez ramię swojemu gościowi i posadziwszy sobie małą na ramionach wyszedł z nią z pokoju.
- I pobawimy się jeszcze w głuchego testrala, dobrze?
Malfoy musiał odpowiedzieć twierdząco, bo z korytarza dobiegł jeszcze McNaira i piękną żonę Dracona radosny pisk dziewuszki.
- Przepraszam za nią - powiedziała kobieta wyjątkowo zbolałym głosem. - I za mojego męża. Kompletnie nie wie jak się postępuje z dziećmi. Rozpieszcza Joyce na każdym kroku.
- A dziecko to wykorzystuje - zauważył McNair tonem znawcy, choć sam potomków nie posiadał. - Charakterek to ona ma iście malfoy'owski, ale urodą przypomina ciebie.
- Dziękuję Rufusie - Pansy uśmiechnęła się numerem piątym, ale rzekoma radość nie rozjaśniła jej oczu.
McNair niczego jednak nie zauważył.
I dobrze. Musiała dbać o pozory.

****

ROZDZIAŁ I, czyli ostatnie dni lata...

Anglia, ogród przed dworem w Malfoy Mannor, sierpniowe po południe prawie siedem lat później

- Jo!
- Loni, nie bądź dzieciak! A co się może stać? Przecież w ogrodzie też są zabezpieczenia.
Drobny blondynek odsunął z bladego czółka lśniącą grzywkę, która była przydługa i niemiłosiernie właziła mu do oczu. Wydął usta z dezaprobatą, patrząc na siostrę, bo bardzo nie lubił, kiedy posądzała go o niedojrzałe zachowanie. A przecież miał już całe siedem lat! To ona, pyskata i krnąbrna, zachowywała się nieodpowiedzialnie. Znowu. Będzie musiał donieść mamusi. Albo babci. Ale to później. Teraz trzeba przeciwdziałać.
- Oddaj! - zawołał zachodząc ją z boku i próbując wyrwać dziewczynce nowiuteńką różdżkę z dłoni. - Ledwo ją dostałaś, a już próbujesz czarować! A mama mówiła...
- Loni, ty głuptasie! - zaśmiała się czarnulka, z łatwością podnosząc rękę tak wysoko, że braciszek nie mógł dosięgnąć jej różdżki. - Przecież już dawniej czarowałam. Tatuś pokazywał mi zaklęcia jeszcze jak ty leżałeś w kołysce i pozwalał się czasem bawić swoją różdżką, a jak byłam w twoim wieku to miałam już guwernera. Nie pana Canossę, tylko takiego innego jeszcze, wiesz? Ale już nie pamiętam jak się nazywał. Miał taką wielką brodawkę na nosie! - przypomniała sobie i znów wybuchła śmiechem.
Ale Loni się nie śmiał. Nadąsał się jeszcze bardziej i postanowił w sym dziecięcym serduszku zemścić się na siostrze za nazwanie go głuptasem. Mógłby na przykład nie odzywać się do niej przez miesiąc. Albo rozdeptać jej obrzydliwą ropuchę Nasturcję! Ale na razie ciekawość zwyciężyła i mały arystokrata zapominając o swoich przyżeczeniach dopytywał się dalej:
- Wiem przecież! - przypomniał. - No to po co tu przyszłaś? Wypróbujesz sobie nową różdżkę w szkole. Chcesz spaść?!
- Nie, nie chcę - sapnęła ze złością. - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś najbardziej irytującym smarkaczem na świecie?
Chłopaczek, aż zatchnął się z oburzenia, a potem nie wahając się ani chwili dłużej popędził do domu z głośnym krzykiem:
- Maaaaaamoooo!
"Skarżypyta" - pomyślała Joyce. - "Wiedziałam, że nie wytrzyma. W ogóle nie wie, co to jest dobra zabawa."
Westchnęła tylko raz, na myśl o tym, jaka reprymenda będzie ją czekała, kiedy matka dowie się o tym, jak potraktowała brata. W gruncie rzeczy lubiła małego głupka, o ile nie donosił na nią i pozwalał ukradkiem polatać na swojej miotełce. Dziewczynka bowiem bardzo lubiła quidditcha i potajemnie grywała w niego z tatą. Matka i babcia uważały, że taki sport, a dokładniej żaden sport, nie przystoi panience o nazwisku Malfoy.
"Tradycja naszego nazwiska do czegoś zobowiązuje" - powtarzała zawsze pani Malfoy i Joyce była pewna, że to jej ulubione powiedzenie.
Na szczęście tatuś był odmiennego zdania, zawsze gotowy spełniać choćby najdziwniejsze zachcianki swojej córeczki. Tak jak ostatnio, kiedy podczas zakupów sprzętów i szat potrzebnych do szkoły, na ulicy Pokątnej, Joyce zakochała się w tłustej, szarozielonej ropuszce i uparła się, że woli dostać ją zamiast sowy.
"Zniosłabym nawet pufka pigmejskiego" - narzekała wtedy jej matka. - "Ale to brzydactwo! Draco, jak mogłeś kupić jej coś takiego?! W dodatku to mi będzie cały czas przypominało tego idiotę, Longbottoma!"
"Jakoś przeżyjesz" - podsumował całe zamieszanie jej niezawodny ojciec, po czym surowo nakazał jej trzymać Nasturcję z daleka od maminych pokoji.
Potraktowała sprawę poważnie, bo tata potrafił być przekonujący. Zwykle więc, jeżeli wyraźnie jej czegoś zabronił starała się go słuchać. Inną sprawą było, że mała spryciula zawsze tak kombinowała by w ojcowskich zasadach znaleźć jakieś luki, które mogłyby usprawiedliwiać jej kolejne wybryki. W ostateczności, gdy już dopuszczała się czynu, cytując mamę, karygodnego, wystarczyło by zrobiła niewinne oczka i zaczęła trząść bródką, czarując ojca, jak bardzo jej przykro, że znów była niegrzeczna. Strategia skutkowała, do mniej wiecej ósmego roku życia. Potem musiała jeszcze dodawać przeprosiny słowne i przyjmować karę bez szemrania. Która to kara zwykle była niepomiernie mała w stosunku winy, bo tata nie chciał przecież zamęczać swej pupilki. Nic więc dziwnego, że jego metody wychowawcze były stale krytykowane przez matkę małej. Pani Malfoy próbowała nawet zaangażować się czynnie w wychowanie dziewczynki, ale nie widząc efektów swojej pracy, dała za wygraną i skupiła całą swą rodzicielską miłość i uwagę na młodszym synu, kształtując go na stonowanego, rozumnego perfekcjonistę w każdym calu, z czego zresztą była bardzo dumna. Narcyza Malfoy, babka Joyce, widząc więc, że Draco robi wszystko, czego sprytne dziecię chce, postanowiła przejąć sprawy w swoje ręce i uczynić z dziewczynki małą damę. Wszak o swoje geny trzeba dbać! Toteż zmieniła małej gówernera na bardziej kompetentnego, oraz zaangażowała nauczycielkę francuskiego i tańca, wypełniając tym samym plan codziennych zajęć Jo tak szczelnie, że dziewczynka miała coraz mniej czasu na wygłupy. Babka była z siebie zadowolona. Oto wszak chodziło.
"Współczuję Slughornowi, kiedy Joycelynn trafi pod jego skrzydła."

Tym czasem Joyce, aż nadto świadoma nadzieji, jakie pokładała w niej surowa babcia, nie czuła się bynajmniej w obowiązku spełniać którąkolwiek z nich. Była zbyt radosna, by dać zamknąć się w konwenanse jakie narzucało jej arystokratyczne wychowanie. Z coraz większą niecierpliwością odliczała dni do momentu, kiedy będzie mogła wsiąść do upragnionego Ekspress Hogwartu.
- Już nie mogę się doczekać! - pisnęła do siebie, machając raźno nogami z wielkim podekscytowaniem.
Wysunęła koniuszek języka i zerknęła ukradkiem w stronę domu. Willa pozostała cicha i nieruchoma, co znaczyło, że mały donosiciel, jej brat, jeszcze nie zdążył zrealizować swojej samozwańczej misji. Nabrała głęboko powietrza i podjęła decyzję. Przechyliła się ostrożnie do przodu, aby sięgnąć do tylnej kieszeni spodni, do których wepchnęła różdżkę podczas wspinaczki na wysoką topolę, na której gałęzi właśnie siedziała.
"Uda się, Jo!" - powiedziała sobie twardo, kierując koniec różdżki na swój brzuch. Uznała, że tam powinien znajdować się środek ciężkości jej ciała.
- Win...
- Ooo...! Tam jest mamo! - dizewczynka zobaczyła jak do ogrodu wpada blondynek w zielonej szacie.
- Joycelynn!
- ...gardium leviosa!
- Nie!
Jo dokończyła zaklęcie i w tym samym momencie ufna w jego siłę zeskoczyła z konaru. Przez chwilę wisiała w powietrzu, trzymając pewnie różdżkę w ręku, ale potem...
- Co ty wyprawiasz?! - Pansy ze zgrozą w oczach podbiegła do swojej córki. Na jej twarzy strach mieszał się z wściekłością.
- Oooch... - jęknęła tylko panna Malfoy, gdy wystraszona reakcją matki upuściła różdżkę.
Zielona trawa pod nią zaczęła się gwałtownie zbliżać do jej twarzy. Usłyszała jeszcze czyjś pisk, a potem zapadła ciemność.
- Głupia dziewucha! - warknęła Pansy podbiegając do córki. Pochyliła się nad nią, przeklinając w duchu swoją nieostrożność, która sprawiła, że zostawiła różdżkę w salonie.
"Chociaż i tak nie zdążyłabym jej złapać" - pomyślała, próbując podnieść dziewczynkę.
Odwróciła się do Loniego, który stał obok niej z oczami utkwionymi w siostrze.
- Loni!
- Czy... czy ona umrze? - zapytał ze strachem i zamknął oczy, jakby nie był pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała jego matka, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Nie jest jakąś słabą mugolką.
"Na sczęście" - dodała w duchu.
- Loni, biegnij zaraz do salonu i przynieś moją różdżkę. Ach, i zawołaj babcię, a gdybyś jej nie znalazł każ ją powiadomić Serwetce. Powinna być w pokoju. Kazałam jej przetrzeć zastawę. No już. Pospiesz się! - przynagliła i upewniwszy się, że synek nie ociągając się więcej pobiegł żwawo w kierunku domu, odwróciła się z powrotem do córki.
"Ach! Same kłopoty z tobą!" - stwierdziła. - "A twojego ojca znów nie ma w domu."
- Joyce - poklepała Małą po policzku. - Joyce, słyszysz mnie?
Nie miała bladego pojęcia w jaki sposób mugole radzą sobie z cuceniem nieprzytomnych ludzi, dlatego była całkowicie bezradna. Ułożyła bezwładne dziecko z powrotem na trawie i czekała na swą teściową.
- Co się stało? - jasnowłosa dama unosząc w górę brzegi długiej sukni, aby móc poruszać się prędzej, zaniepokojona przypadła do wnuczki. - Spadła z drzewa?
- Skoczyła - wyjaśniła gniewnie Pansy. - Na Salazara, cóż ona sobie myślała?! Mam z nią tylko same kłopoty! - położyła rękę na główce synka i pogładziła go. - Dobrze się spisałeś, kochanie.
- Enervate - Narcyza z lękiem w oczach patrzyła na Joyce.
"A co jeśli nie zadziała?"
- Babciu? - dziewczynka otworzyła oczy i spróbowała się podnieść. - Co... co się stało?
- To chyba ty powinnaś nam to powiedzieć! - rzuciła gniewnie jej matka. - Zobaczysz, jak tylko ojciec się o tym dowie! Osobiście dopilnuję, żeby tym razem nie ominęła cię kara.
Narcyza pomogła podnieść się oszołomionej Joyce i poprowadziła kuśtykającą dziewczynkę do drzwi willi.
- Boli? - zapytała.
Jo zaciskając zęby kiwnęła twierdząco głową.
- Wezwiemy uzdrowiciela - dodała krzepiąco.
- Aha! - Pansy odwróciła się w stronę córki. - Swoją różdżkę moja panno, zobaczysz dopiero w Hogwarcie. Dopilnuję by skrzaty zapakowały ci ją głęboko na dnie kufra.

****

Anglia, komnata w Zachodnim Skrzydle we dworze w Malfoy Mannor, tego samego dnia w nocy

Joyce obudziła się czując dojmującą suchość w gardle. Leżąc nieruchomo na plecach spróbowała przełknąć ślinę. Raz, drugi, trzeci... Nie pomogło. Czuła się tak, jakby ktoś wepchnął jej do ust pełną garść piasku. Rozwarła szeroko buzię i zaczerpnęła głęboki oddech.
"Gdyby choć powietrze w pokoju było wilgotne!"
Ale nie było. Dziewczynka chcąc nie chcąc usiadła na łóżku.
"Muszę się czegoś napić" - stwierdziła.
Opuściła stopy ostrożnie na ziemi, świadoma późnej pory i nocnej ciszy jaka spowijała dwór. Była pewna, że wszyscy domownicy już dawno śpią.
"Zrobię to cicho" - zdecydowała. - "Nie potrzebuję znowu wysłuchiwać narzekań matki."
Spróbowała wstać, ale jej lewą kostkę zalała fala bólu.
- Ał! - wyrwało jej się.
Joyce pomna kłopotów jakie może na siebie ściągnąć zatkała sobie prędko usta otwartą dłonią i z przerażeniem wpatrywała się w drzwi, tkwiąc w pozycji siedzącej wśród rozrzuconej pościeli.
Przez chwilę nasłuchiwała nieruchomo, a potem bardzo szybko wślizgnęła się znów pod kołdrę, postanawiając zrezygnować z potrzeby zaspokojenia pragnienia, gdyż wydało jej się, że słyszy na korytarzu czyjeś kroki. Zamknęła oczy i spróbowała wyrównać oddech.
Raz, dwa, trzy.
Cztery, pięć, sześć.
Jo policzyła w myślach do dwudziestu, ale żadne niepokojące odgłosy nie powtórzyły się. Otworzyła ostrożnie jedno oko, a potem drugie i rozejrzała się po ciemnym wnętrzu swojej komnaty.
Cisza.
Zebrała się w sobie i usiadła na łóżku.
"Wydawało mi się" - przekonała samą siebie. - "Nie ma powodów do obaw."
Siedziała przez chwilę w spokoju, znów próbując sztuczki z przełykaniem śliny, jednak nieprzyjemne wrażenie pieczenia pozostało.
- Serwetko! - zawołała cicho. - Serwetko, potrzebuję wody.
"Mam nadzieję, że nikogo nie obudzę."
Odpowiedziała jej cisza. Dziewczynka zmarszczyła brwi w zadumie. Skrzaty w Malfoy Mannor słynęły z posłuszeństwa, więc niepomiernie zdziwiło ją, że Serwetka nie zjawiła się na jej wezwanie. Musiała być czymś zajęta.
- Uszatku! Włóczęgo! Kopciuszku!
Joyce próbowała bez skutku. W końcu zrezygnowana postanowiła ponowić próbę wygramolenia się z łóżka. Tym razem wstawała powoli. Kostka znów ją rozbolała, ale Mała dzielnie zacisnęła zęby i powoli posuwała się w kierunku drzwi.
"Zrobię to najciszej jak się da."
Uchyliła drzwi na korytarz bardzo powoli. Wokól niej rozpościerała się bezpieczna ciemność. Stąpając cichutko zeszła po schodach. Kuchnia znajdowała się na parterze, obok salonu i pokojów babci. Jo stanęła na końcu schodów i wyjrzała ostrożnie za róg. W sypialni Narcyzy paliło się światło.
"Pewnie coś czyta" - stwierdziła. - "Jeżeli tylko uda mi się zachować ciszę..."
- Dobrze wiesz, jakie to dla mnie trudne!
Dziewczynka stanęła jak sparaliżowana nie śmiejąc się ruszyć.
- Ależ, moja droga. Sama wiedziałaś na co się godzisz.
Rozpoznała chłodny i zawsze opanowany głos babki Malfoy. Teraz pobrzmiewały w nim twarde nuty.
- Nie zapominaj, że powiedział mi dopiero po ślubie! - krzyknęła histerycznie matka Jo. - A teraz wszyscy mamy przez to same kłopoty!
- Sugerujesz, że mieliśmy jakoś inaczej rozwiązać tę sprawę? - ironia w głosie starszej z kobiet była tak wyraźnie namacalna, że Joyce od razu domyśliła się jak zła musi być babcia.
"Ale o co chodzi?"
- Sugeruję, że ta sprawa nigdy nie powinna mieć miejsca. Draco zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie!
- Ale stało się - powiedziała spokojnie wdowa po Lucjuszu Malfoy'u. - I ty nie mogłaś mieć na to żadnego wpływu. Jedyny wybór, który zależał od twojej woli to było poślubienie mojego syna. Powiedziałaś "tak" przed ołtarzem, więc teraz stań na wysokości zadania i okaż się żoną godną potomka Malfoy'ów. Najznamienitszego rodu czystej krwi w Anglii.
- Który to potomek spłodził bękarta z mugolką! - warknęła Pansy.
"Bękarta? Z mugolką?'' - dziewczynka potrząsnęła w niedowierzaniu głową. - "Tata zdradza mamę z tymi... tymi... niewolnicami?!"
- Nigdy. Nie. Obrażaj. Mojego. Syna. W mojej. Obecności - wycedziła jej rozmówczyni przez zaciśnięte zęby. - I nie krzycz tak. Obudzisz któreś z dzieci.
Na chwilę zapadła cisza. Jo była przekonana, że obie kobiety stoją teraz naprzeciw siebie i mierzą się wściekłymi spojrzeniami, jak dwa rozjuszone drapieżniki gotowe w każdej chwili zaatakować.
Zaiste, kobiety potrafią być nie mniej niebezpieczne, niż mężczyźni.
- Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdziła nagle matka, głosem zmęczonym i wypranym z emocji. Chyba atak histerii już jej minął. - Ty zawsze będziesz po jego stronie. Nigdy nie dojdziemy w tej kwestii do porozumienia. Mogę się tylko cieszyć, że już niedługo nie będę musiała znosić jej obecności w moim domu. Przynajmniej na jakiś czas. Loni też na tym skorzysta.
Joyce usłyszała szelest jej sukni i prędko cofnęła się za róg korytarza. Spodziewała się, że matka zaraz będzie wchodziła po schodach do swojej sypialni.
- Dobranoc - usłyszała jeszcze.
Narcyza nie odpowiedziała.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a smuga światła zalała korytarz. Jo zauważyła sylwetkę matki w łososiowej sukni, która szybko pokonywała kolejne stopnie. Stukot obcasów jej pantofli tłumił puszysty, fioletowy dywan. Dziewczynka oddychała niespokojnie czekając, aż Pansy się oddali. Z nadmiaru informacji zapomniała o pragnieniu. Zamyślona weszła z powrotem po schodach, zastanawiając się, co miała na myśli jej matka. Czuła, że tej nocy nie będzie jej łatwo zasnąć.

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, następnego dnia rano

- Proszę wstawać, panienko.
Jo niechętnie otworzyła jedno oko i rozejrzała się po pokoju próbując zlokalizować źródło owych pisków.
- Pani ojciec już wrócił - poinformowała Serwetka, kołysząc się w przód i w tył, nie śmiejąc dotknąć dziewczynki jedynie patrząc na nią błagalnie wielkimi oczami.
- Tatuś! - zawołała radośnie natychmiast siadając na łóżku.
Zaraz jednak spochmurniała, jakby przypomniała sobie coś niemiłego.
"... spłodził bękarta z mugolką!" - w jej głowie rozległy się echem te haniebne słowa, które matka wypowiedziała o ojcu.
Wzdrygnęła się, a potem ziewnęła przeciągle. Wczorajszej nocy długo nie mogła zasnąć próbując zrozumieć całą tę sprawę. Po pierwsze należało zastanowić się czy była to prawda. Joyce nie była już naiwnym kilkulatkiem i dostrzegała wyraźnie, że małżeństwo jej rodziców nie należy do szczególnie udanych. Co prawda nie miała możliwości skonfrontowania swoich przemyśleń z inną rodziną, ale obraz szczęśliwych małżonków, jaki wyrobiły w niej czytane pokątnie lektury z babcinej biblioteki zdecydowanie różnił się od tego, który prezentowali sobą państwo Malfoy'owie. Dziewczynka już dawno doszła do wniosku, że matka chowa o coś żal do ojca, który z kolei wydaje się z radością odbywać swoje częste podróże w interesach Czarnego Pana. Coś było pomiędzy nimi nie tak i Jo była przekonana, że poznała wczoraj przyczynę problemów rodziców.
Po drugie, o co właściwie mama oskarżała tatę? To była kwestia najważniejsza i czarnulka łamała sobie nad nią głowę najdłużej. Czyżby ojciec zdradził matkę z jedną z mugolskich niewolnic, które pracowały w ich posiadłości? I miał z nią dziecko?
"To okropne!" - pomyślała z odrazą. - "Jak on mógł?"
Joyce nie miała zbyt wielkiej styczności z mugolami. Widywała ich jedynie okazjonalnie, gdy Draco zabierał ją czasem do fabryki, gdzie mugole wytwarzali dla Malfoy'ów broń i jakieś inne precyzyjne urządzenia, których zastosowania tata nie chciał jej wytłumaczyć, przekonując, że i tak by nic z tego nie zrozumiała. Mugole za każdym razem, kiedy ich widziała wydawali jej się kimś w rodzaju przerośniętych skrzatów domowych. Może byli od nich nieco sprawniejsi, skoro potrafili wykonywać maszyny, które robiły inne maszyny. Dla Joyce było to nie do pojęcia, ale tata wyjaśnił jej kiedyś, że mugole musieli nauczyć się radzić sobie w życiu skoro nie mogli używać magii.
- A dlaczego oni nas słuchają, tatusiu? - zapytała wtedy.
- Bo jesteśmy mądrzejsi i wiemy więcej o świecie. Słuchają nas dla swojego dobra. Poza tym wierzą, że Czarny Pan czyni ich życie szczęśliwszym.
To były poważne słowa i ośmioletnia wtedy Joyce nie do końca rozumiała ich znaczenie. Wyrobiły w niej jednak przekonanie, że mugole są jak salonowe pieski, nieszkodliwe ale bezrozumne i wymagające stałej opieki. Jako pozbawione inteligencji istoty były nieatrakcyjne dla każdego czarodzieja przy zdrowych zmysłach i pannie Malfoy nigdy nie przyszłoby do głowy, że można się zaprzyjaźnić z którymkolwiek z nich. Wolała już swoje skrzaty, bo one przynajmniej potrafiły używać magii. Tym bardziej nie rozumiała postawy ojca. Czyżby zakochał się w jakiejś mugolce? Jak to możliwe?
"Może mama nie jest idelana" - pomyślała krytycznie. - "Ale przecież jest czarownicą!"
Rozwiązawszy więc dwie zajmujące ją kwestie, nie dała jednak rady uporać się z trzecią. "Dlaczego?"
Joyce westchnęła ciężko, skupiając wzrok na Serwetce.
- Potrzebuję pomocy przy ubieraniu.
- Tak jest, panienko.
Skrzatka zmarszczyła nastroszone, krzaczaste brwi, zastanawiając się dlaczego pierworodna pociecha Malfoy'ów nie biegnie w samej piżamce na spotkanie ukochanego ojca, jak to miała w zwyczaju czynić. Mała pomocnica czuła, że stało się coś niezwykłego, jednak nie była to jej sprawa. Trzeba było skupić się na wypełnianiu codziennych obowiązków, żeby jej państwo byli zadowoleni. Serwetka za nic w świecie nie chciała zostać ukarana.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
sareczka
post 02.03.2009 22:05
Post #2 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




No i kłaniam się ponownie Miętówce za rzeknięcie tego i owego pod moim tematem biggrin.gif Ten rozdział należy do tych nielicznych, które juz ukończyłam i wkleiłam na DK, więc mogę go wrzucić od razu. Voila!

ROZDZIAŁ II, czyli po potopie...

Anglia, dom przy Grimmauld Place 12, poranek trzydziestego sierpnia

Ithilina podniosła się na nogi, czując się wyjątkowo fatalnie. Właściwie nic ją nie bolało, ale miała przeświadczenie, że coś jest szczegónie nie tak. Jakby... jakby stało się coś bardzo ważnego, o czym zapomniała. Jakby miała jakieś zadanie do wypełnienia. Podrapała się po głowie w zamyśleniu. Wtedy też poczuła, że nabiła sobie guza.
"Musiałam upaść i uderzyć się" - pomyślała. - "Chyba wydarzyło się coś bardzo złego."
Nabrała powietrza w płuca i rozejrzała się dookoła. Była w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa. Ale dlaczego?
"Och...!"
Przypomniała sobie. Atak, eliksir, uwięzienie, ucieczka z Ministerstwa, Draco, a wreszcie... Tami! Gdzie ona mogła być? Voldemort miotał zaklęcia. Tami trzymał Zgredek i nie chciał jej oddać. Bella trzasnęła Avadą, a wtedy ona, Ithilina, skoczyła i...
Otworzyła szeroko usta ze zdumienia i spojrzała w dół na swoj ciało, którego... nie było!
- Jestem duchem! - jęknęła. - A Tami zabił Voldemort, kiedy przestałam już ją chronić!
Chciała rzucić się na podłogę w wyrazie beznadziejnej rozpaczy, ale przeniknęła przez nią i zawisła w powietrzu w kuchni, piętro niżej. Po jej twarzy potoczyły się widmowe łzy.

Szkocja, Hogwart, kilka godzin później

Kiedy Ithilinie udało się odzyskać jako taką równowagę, przypomniała sobie jeszcze o spotkaniu z Anną i jej słowach. Wiedziała, że umarła, co do tego nie było żadnych wątpliwości, skoro przenikała przez ściany, nie mogła niczego wziąć do ręki i nie odczuwała ani pragnienia, ani głodu. Jednakże wiedziała także, że gdyby nie pozostawiła tu na ziemi niedokończonych spraw, nie wróciłaby w swej nowej, ektoplazmatycznej postaci.
"A moje zadanie skończyłoby się, gdyby Tami rzeczywiście umarła" - stwierdziła.
Poza tym Anna była przekonana, że duch jej córeczki nie dołączył jeszcze do niej w zaświatach. Iti bardzo chciała wierzyć w to, że jakimś cudem dziewczynka została uratowana. I Hogwart także.
"Muszę ją odnaleźć!"
Nie zwlekając już dłużej udała się do Hogwartu, przekonana, że to dyrektor ocalił jej podopieczną. I choć pamiętała, że Dumbledore nakazał ewakuację zamku liczyła, że dowie się czegoś o jego aktualnym miejscu pobytu, od któregoś z duchów. Ta myśl wydała jej się tak naturalna, że aż zdziwiła się, iż za życia nigdy nie pomyślała, by porozmawiać z którymś z duchów - rezydentów Hogwartu. Owszem, odpowiadała uprzejmie na powitania Prawie Bezgłowego Nicka, ale nigdy nie próbowała go lepiej poznać.
"Chyba moja osobowość zmieniła się po śmierci" - pomyślała sarkastycznie, wzdrygnąwszy się jednak, słysząc jak to brzmi. - "Moje życie po śmierci... Czy ja się do tego kiedyś przyzwyczaję? Poza tym... to nie życie. Ja umarłam, tak! A teraz tylko wykonuję zadanie. I muszę się z tym pogodzić" - westchnęła smutno.
Leciała kilka godzin. Po drodze starała się dostrzec jakieś pozytywne aspekty tej sytuacji. Po pierwsze - mogła latać. Co prawda liczyła, że wystarczy tylko pomyśleć: "Chcę być w Hogwarcie", a znajdzie się natychmiast na miejscu. Niestety jej niematerialna postać nie posiadała widać takiej mocy i musiała odbyć całą podróż łapiąc ciepły, południowy wiatr, wysoko nad ziemią.
Po drugie - nie czuła zmęczenia, a jedynie niepokój związany z tym, co stało się z wszystkimi ludźmi, o których się troszczyła, po ataku Voldemorta. Nie wiedziała jak długo jej nie było. Być może atak jeszcze trwał, a ona będzie mogła się przysłużyć Jasnej Stronie.
"W końcu jest jeden istotny bonus, wynikający z mojej śmierci" - zauważyła z przekąsem. - "Drugi raz Voldemort już mnie nie zabije."

Do Hogwartu dotarła wczesnym popołudniem. Przez chwilę niepewnie krążyła wokół zamkowych wież, aż wreszcie, zamknąwszy oczy, przeniknęła przez gruby mur Wieży Gryffindooru. Wzdrygnęła się, kiedy bez szwanku udało jej się dostać do Pokoju Wspólnego. Wolała zamknąć oczy, gdyż nadal miała dziwne przeświadczenie, że zderzy się z murem.
"Chyba moja podświadomość uparcie nie chce się przyzwyczaić, że nie mam już czego sobie uszkadzać" - stwierdziła.
Potrząsnęła widmową głową, żeby odpędzić się od niechcianych, bezsensownych myśli. Musiała skupić się na zebraniu infromacji na temat swoich przyjaciół. Rozejrzała się po pomieszczeniu i natychmiast zauważyła, że coś jest nie tak. Dwie z czterech ciężkich zasłon, wiszących przy oknach wychodzących na błonia, były zielone. Bordowe, pluszowe obicia foteli zniknęły, zastąpione teraz przez czarną, skórzaną tapicerkę. Największe zmiany dostrzegła jednak na ścianach.
W pokoju nie było ani jednego portretu Godryka Gryffindoora!
Iti zmarszczyła brwi i podpłynęła wolno do obrazu wiszącego nad kominkiem.
- Coś tu jest nie tak - mruknęła.
Nie była w stanie rozpoznać szczupłego, wysokiego mężczyzny o srogiej minie, który wpatrywał się w nią z wyraźną pogardą. Ściskał w palcach różdżkę, wykonaną ze smoliście czarnego drewna, a drugą dłonią gładził po łbie wielkiego węża.
Ithilina pokręciła głową ze zdumieniem i zerknęła na złotą ramę obrazu w poszukiwaniu podpisu.

SALAZAR SLYTHERIN - CZYSTOŚĆ, NAUKA, POTĘGA!

Poczuła się tak, jakby dostała obuchem w głowę. Albo jakby ktoś ją ponownie zabił. Groza sytuacji dosięgła ją w jednej chwili.
"Voldemort wygrał..." - przemknęło jej przez głowę.
Odrzuciła tę myśl jak najprędzej i zabobonnie spróbowała splunąć na ziemię. Jej próba przegnania straszliwych myśli spełzła jednak na niczym z tej prostej przyczyny, iż jako istota niematerialna nie miała czym pluć. Co jeszcze bardziej ją zmartwiło. Nie zwlekając już więcej przeniknęła z zamkniętymi oczami przez portret zasłaniający wejście do wieży i ruszyła na poszukiwania kogoś, kto mógłby jej wyjaśnić całą sytuację.

Szkocja, Hogwart - łazienka Jęczącej Marty, tego samego dnia

- To koniec! - Ithilina podpłynęła do poszarzałego od kurzu lustra, wiszącego na ścianie toalety. - Przegraliśmy!
Zaniosła się rozpaczliwym szlochem, po raz kolejny żałując, że duchy nie posidają przynoszącego pewną ulgę przywileju ronienia łez. Była przygnębiona jeszcze bardziej, niż po zetknięciu z porteretem Salazara w wieży Gryfonów. Po pospiesznej penetracji wszystkich korytarzy i większości sal lekcyjnych w szkole, nie mogła już dłużej niedostrzegać zatrważających zmian, które zaszły w wystroju wnętrz Hogwartu. Zmian, będących w istocie bezwzględnymi czystkami, które pochłonęły wszystkie portrety trojga Założycieli. Zwycięską ręką z nowych porządków wyszedł jedynie mroczny Slytherin, a jego wizerunki niczym symbole narodowe w mugolskich szkołach, do których uczęszczali dawni znajomi Iti, znajdowały się w każdej klasie na honorowym miejscu. Na korytarzach natomiast zabrakło radosnych scenek rodzajowych, oraz rzeźb wszystkich czarodzieji, którzy mieli za życia jakiekolwiek powiązania z mugolami. Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę, co w takim razie pozostało w gabinecie dyrektora, skoro jedynym Ślizgonem kierującym szkołą w poprzednich latach był Fineas Nigellus Black. Nie odważyła się jednak wlecieć do tej komnaty, by sprawdzić swoje teorie.
Musiała przyjąć do wiadomości, że Voldemort odniósł zwycięstwo. Nowe oblicze Hogwartu wyraźnie na to wskazywało. Była bowiem pewna, że Dumbledore, ani nikt inny, ktokolwiek by go zastapił, nie ośmieliłby się do tego stopnia ingerować w tradycje szkoły, nawet gdyby nowym dyrekotrem został jakiś wyjątkowo fanatyczny maniak ślizgoństwa. Jedynym fanatykiem klasyfikującym się do tej kategorii pozostawał więc Voldemort.
Zaniosła się kolejną falą szlochu na samą myśl o tym, co taka tragiczna sytuacja mogła oznaczać dla wszystkich jej przyjaciół i członków Zakonu Feniksa.
Czy udało im się uciec?
Czy może Czarny Pan pozostawił ich przy życiu i w akcie przewrotnej zemsty zniewolił przy użyciu eliksiru?
A moze ich zabił?
- Nie, nie, nie! - krzyknęła zapamiętale i rzuciła się w kierunku toalety z niejasnym zamiarem utopienia swego smutku w muszli klozetowej, nie zdając sobie sprawy ze swego podobieństwa do Jęczącej Marty.
- Auu! - zawołało coś spod niej.
Zaskoczona Iti odskoczyła jak oparzona od muszli i wzbiła się w powietrze kilka cali wyżej, patrząc w niemym zdumieniu, jak z porcelanowego mebla wyłania się postać pulchnej uczennicy w za dużych okularach na nosie.
- Kim jesteś? I co robisz w mojej toalecie? - zapiszczała gniewnie nieznajoma.
- Ma...Marta?! - wyjąkała Iti. - Jęcząca Marta, prawda?
- A kim ty jesteś, żeby mnie obrażać! - warknął gniewnie drugi duch, potwierdzając tym samym przypuszczenia panny Nicks. - Z tego co widzę nie jesteś w lepszej sytuacji niż ja.
- Och, tak - westchnęła smutno i zaraz się zreflektowała. - Przepraszam, Marto. Jestem Ithilina Nicks. Chodziłam tutaj do szkoły, ale tylko przez rok. Byłam w Gryffindoorze i...
- Ach, to ty! - nowa niematerialna współtowarzyszka najwyrażniej znała ją jeszcze w cielesnej postaci. - Ta Gryfonka, która tak często leżała w Skrzydle Szpitalnym. Wiem kim jesteś. Ale... skąd ty się tu wzięłaś? No i jak umarłaś? Czy to było wtedy kiedy Czarny Pan wygrał?
- Tak, ale... Zaraz... Gdzie są inne duchy? Co się stało ze wszystkimi? Z Dumbledorem? Z czarodziejami? Bo Voldemort miał taki eliksir...
- A więc to tym ich truł! - Jęcząca Marta przez moment wyglądała na uradowaną. Widocznie bardzo długo zastanawiała się nad przyczyną zmian, które zaszły w otaczającym ją świecie żywych ludzi.
- Ale...
- Poczekaj. Powoli. Dumbledore i większość uczniów, wraz z nauczycielami zniknęła, tamtego dnia, kiedy dyrektor zarządził ewakuację. Postąpił słusznie, bo dosłownie zaraz po ich ucieczce do zamku wtargnęli śmierciożercy. Myślę..., myślę, że przybył tu z nimi ich Pan. Nie wiem dokładnie, bo ukryłam się w rurze odpływowej. Jest całkiem wygodna. Za chwilę ci pokażę.
- W porządku - Iti lekceważąco machnęła ręką. - Ale Marto! Dlaczego mówisz o tym wszystkim jakby wydarzyło się to bardzo dawno temu?
Drugi duch popatrzył na nią i ze zdiwieniem pokręcił głową.
- No, będzie już ponad dziesięć lat. Co cię tak dziwi? Ach, rozumiem! Pewnie wróciłaś dopiero dzisiaj.
- Tak - odparła nieprzytomnie jej rozmówczyni. - Ja nic z tego nie rozumiem! - poskarżyła się. - Jak mogło minąć dziesięć lat! Przecież nie było mnie tylko chwilkę!
- Nikt ci nie wyjaśnił? - Marta podfrunęła do niej i położyła jej rękę na ramieniu, chcąc dodać jej otuchy. - Umarłaś, ale jesteś duchem. To znaczy, że mają dla ciebie jakieś zadanie do wykonania. Przysłali cię w odpowiednim momencie. To normalne. Sir Nicolas powiedział mi kiedyś, że tak naprawdę niewielu z nas ma do załatwienia coś tak pilnego, że wraca od razu po śmierci. Ja też nie szybko wróciłam do Hogwartu.
- Nie? - zdziwiła się jej nowa koleżanka, którą te wyjaśnienia najwyraźniej przekonały. - A kiedy?
Marta zmarszczyła brwi i poprawiła sobie widmowe okulary, które co chwila zsuwały się z jej garbatego nosa.
- Nie pamiętam dokładnie. Chyba ze trzydzieści lat później. Dokładnie wtedy, kiedy Czarny Pan stracił moc. Może już wtedy planował użycie dziennika? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
- Dziennika? - Iti nie zrozumiała wszystkiego z jej wywodu. - Marto, a właściwie... Jak ty zginęłaś?
- Niewielu o tym wie - powiedziała z dumą, a jej ektoplazma pojaśniała z radości. - Do tej pory zapytał mnie o to tylko Harry Potter piętnaście lat temu. Wiedział tylko on i jego przyjaciele. No i może powiedzieli Dumbledorowi.
- Ale jak? - przerwała jej.
- Siedziałam w toalecie i płakałam, bo jedna głupia dziewucha nazwała mnie bezwartościową brzydulą, a wtedy coś zaszeleściło za drzwiami. Krzyknęłam, żeby się wyniosło, ale to coś wtargnęło do mojej kabiny. Spojrzałam w jego ślepia. Były przerażajace, mówię ci. Wielkie i żółte. A potem... - zrobiła efektowną pauzę. - Umarłam!
Ithilina wydawała się zbita z tropu. Odchrząknęła i zapytała niepewnie.
- Ee.. to co cię w końcu zabiło? Potwór?
- Oczywiscie! Nie tam byle avada, czy sztylet, jak Krwawego Barona. O nie, moja droga! Mnie zabił najprawdziwszy bazyliszek.
- Ten z Komnaty Tajemnic? - zdziwiła się.
- No, widzę, że coś jednak wiesz na ten temat. Tak, ten sam, którego nasłał na mnie Riddle. Ten sam, którego Harry Potter zabił na swoim drugim roku. Pamiętam to doskonale!
- Czytałam Historię Hogwartu - wyjaśniła bardziej sobie, niż Marcie, którą zdawało się to na dobrą sprawę nie interesować. - Ale nie wiedziałam o tym wyczynie Harrego. Nigdy mi o tym nie mówił.
Zamyśliła się na chwilę, czując niemiłe ukłucie w miejscu, gdzie prawdopodobnie za życia miała serce. Potem coś jej się przypomniało.
- A dziennik? Wspominałaś coś o dzienniku i Voldemorcie. Jaki to ma związek?
- No dziennik jest w tym wszystkim najważniejszy! - zawołała entuzjastycznie. - Harry wyjaśnił mi to, któregoś dnia, kiedy było już po wszystkim. Otóż, dziennik stworzył Czarny Pan jeszcze w czasach szkolnych, a potem po wielu latach ten przedmiot trafił w ręce Ginny Weasley. Za jej pomocą zła wola Riddla z dziennika sterowała bazyliszkiem, który siał panikę w Hogwarcie. Spetryfikował nawet Nicka! Ginny wyrzuciła w końcu dziennik, a znalazł go Harry. Rozwiązał zagadkę jak się dostać do Komnaty, kiedy opowiedziałam mu o mojej śmierci. Myślę, że to było moje zadanie.
- Myślisz? - zdziwiła się Iti. - Nie wiesz na pewno? Ale, zaraz... Gdyby to było twoje zadanie na ziemi, to... Dlaczego jeszcze tu jesteś?
- A ty? - Marta próbowała uniknąć odpowiedzi. - Ty wiesz czego masz tutaj dokonać?
- Tak! Jestem tego pewna.
- Szczęściara - westchnęła zazdrośnie pulchniejsza z widmowych dziewcząt. - Ja chyba mam jeszcze coś do roboty, skoro tu jestem. Mało kto wie, na pewno.
- Och... - Ithilina nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć.
Wszystko wskazywało na to, że nie jest takim znowu zywczajnym duchem.

****

Francja, mała wioska La Nerige, około trzeciej następnej nocy

- Nie rób tego!
Nie robić? Dlaczego miałby tego nie robić? Czemu miałby sobie odmawiać takiej przyjemności? Poza tym, jego pani mu pozwoliła.
Nie, kazała.
I ta skóra... Taka gładka i słodka. Skóra młodego. Młodzi są najsmaczniejsi.
Ach, dość już! Gryźć, jeść! Teraz!
Bestia warknęła głucho, a ofiara w jej uścisku krzykneła z przerażenia i rozpaczliwie zatrzepotała rękami, próbując się uwolnić. Nadaremno. Szare cielsko potwora przygniotło chłopaka do podłoża ze zdwojoną siłą. Potężne, pazurzaste łapy wbiły się w jego bok wywołując kolejny krzyk bólu i unieruchamiając go skutecznie. Wilkołak kłapnął paszczą tuż nad jego głową, jakby chciał mu ją odgryźć, a potem błyskawicznie opadł na ramię wgryzając się długimi, zakrzywionymi kłami. Chłopak wydał krótki, przeraźliwy wizg, który urwał się gwałtownie, gdy zemdlał z powodu bólu i utraty krwi, w morderczym uścisku siwej bestii.
Wilkołak zaryczał triumfalnie i powtórnie opuścił wielki, okrwawiony pysk na nieprzytomną ofiarę, gdy w jego mózgu rozległ się nowy rozkaz.
Nie teraz!
Potwór odskoczył, wietrząc swoim czułym nosem stado ludzi, na których chętnie by zapolował. Jednak coś musiało być z nimi nie tak, skoro głos jego pani był taki wzburzony. Rozejrzał się wyławiając w ciemności sylwetki dużej grupy czarodziejów. Obnażył kły.
Broń się!
Byli uzbrojeni. I było ich wielu. Wilkołak szybko zerknął do tyłu, przeczesując wzrokiem las za sobą w poszukiwaniu swoich pobratymców. Wilki polują w stadzie, a w ich liczebnej przewadze zwykle tkwi siła. Potwór zdał sobie sprawę, że w tej chwili przed wrogami może obronić się jedynie, jeżeli inni pójdą za nim. Jak na złość żadne inne szare, czy brązowe cielsko nie czaiło się w ciemności. Musiał oddalić się od reszty, goniąc tego młodego wyrostka, którego pani pozwoliła mu pokąsać do woli. Będzie więc musiał liczyć wyłącznie na swoje kły i pazury. Zawarczał głucho, chcąc ich trochę nastraszyć. Na dwunożnych zawsze to działało, bez względu na to, czy potrafili posługiwać się różdżkami, czy nie. W tym ryku była jakaś potężna, prawie magiczna siła, która na krótką chwilę zasnuwała ich umysły duszącą mgłą strachu i paniki. Była obietnicą rychłej, bolesnej śmierci. Zwykle ta chwila oszołomienia wystarczała wilkołakowi, żeby zaatakować i zdobyć przewagę nad ofiarą. Potężnym skokiem i zwaleniem z nóg wilkołak zapewniał sobie zwycięstwo, pozbawiając człowieka broni, bądź różdżki.
Tym razem było inaczej. Czarodzieje przed nim nie byli tak bardzo przerażeni, jak być powinni. Wyglądali tak, jakby spodziewali się zastać go tutaj. Potwór obnażył kły i nie czekając na ich reakcję, skoczył na stojącego najbliżej mężczyznę. Ten przewrócił się na trawę i zgubił różdżkę, ale nim został zraniony, jego przyjaciele zaczęli miotać w szarą bestię zaklęcia oszałamiające i zabijające. Zwierz zawarczał z wściekłością i odkoczył od swej ofiary. Avada kedavra działała na ludzi, a nie na niego, ale zdawał sobie sprawę, że te dwunogi zaraz mogą wpaść na użycie zaklęć tnących, które mogą przedrzeć się przez jego grube futro i poważnie nadwyrężyć jego siły. Uskoczył więc za drzewa, starając się odciągnąć ich od tego miejsca. Spodziewał się, że jego bracia musieli zostać na polanie, która znajdowała się nie tak daleko stąd. Jeżeli ci ludzie bedą na tyle głupi, żeby pójść za nim to zapowiada się niezła uczta. A jeśli nie, to najwyżej im ucieknie. Rzucił się pędem przez las, ale nie przebiegł nawet dziesięciu kroków, nim natknął się na kolejną gurpę uzbrojonych czarodziejów. Nie zdążył powalić żadnego, gdyż dosięgło go zaklęcie tnące. Zawarczał ze zdwojoną wściekłością, czując jak jego własna krew spływa mu po boku z rozciętej łopatki. Zaczął się cofać, uskakując przed kolejnymi kolorowymi promieniami. Spróbował ich zmylić i pobiegł w bok, ale ludzie byli sprytniejsi i okrążali go ze wszystkich stron. Zawył przeciągle. Musiał wezwać innych. To była jego jedyna nadzieja. Nie podoła tylu dwunogom naraz. Wyraźnie wyczuwał ich zamiary. Chcieli jego śmierci. Zabijał, albo gryzł ich pobratymców. Nie będą mieli dla niego litości. Zawył jeszcze raz, ale nikt mu nie odpowiedział.
Czarodzieje podchodzili coraz bliżej, nieustannie siekąc zaklęciami. Uskakiwał między drzewa. Krył się w wykortach. Udało mu się wreszcie przewrócić jednego i wyrwać z ich pierścienia. Uciekał szybko. Szponiaste, mocno umięśnione łapy dudniły głucho o leśne poszycie, kiedy tak biegł, wyjąc raz po raz i wzywając pomocy. Uzbrojeni w różdżki ludzie byli tuż za nim i wcale nie próżnowali.
Kolejne zaklęcie trafiło go w lewą, tylną łapę. Nie zatrzymał się choć łapa przestała dawać takie silne oparcie jak powinna. Dwunogi krzyczały i nawoływały się nawzajem, pewnie zagrzewając do walki, a wilkołak nagle rozpaczliwie zapragnął usłyszeć w swej świadomości rozkaz pani. Jakąś od niej wskazówkę, co powinien teraz zrobić, żeby ocalić skórę. Szaleńczy bieg męczył go coraz bardziej, a z łopatki nie przestawała płynąć krew.
W lesie robiło się coraz jaśniej. Ciemność wolno przechodziła w szarawy świt, a tarcza księżyca bladła.
Jestem!
Głos pani tak nagle zabrzmiał w umyśle wilkołaka, że ten zatrzymał się zdezorientowany, a potem obrócił przodem do atakujących, którzy w tym samym momencie zamiast walić w niego zaklęciami, także się zatrzymali. Bo oto obok potwora pojawiła się kobieta o wręcz niesamowitej urodzie, ubrana w czarną suknię. Jej włosy lśniły czystym srebrem, a biała jak kość słoniowa płeć zdawała się jaśnieć własnym światłem, tak, że pomimo wciąż panującego półmroku czarodzieje zobaczyli ją wyraźnie. Większość z nich opuściła różdżki z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia, ale i uwielbienia na twarzach.
- Co tu pani robi? - zapytał jeden.
- Proszę się odsunąć. Zaraz unieszkodliwię tego wilkołaka! - zawołał inny.
- Nie, ja to zrobię! - zaperzył się trzeci.
- A właśnie, że ja!
- Ja!
Mężczyźni zaczęli się przekrzykiwać nawzajem, ale ich oczy nadal były zwrócone na piękną nieznajomą. Zaraz też zaczęli podchodzić coraz bliżej niej, nie zważając na obecność szarego potwora, który warował u jej stóp, szczerząc kły jak zły pies.
Nie atakuj.
- Ale po co go zabijać panowie? - zapytała kobieta, głosem niezwykle melodyjnym i zmysłowym. - Nie wolelibyście odprowadzić mnie do wioski? Może któryś z was mógłby mnie gościć?
To wywołało kolejną falę kłótni. Każdy z obecnych czarodziejów miał bowiem przemożną ochotę zaopiekować się srebrnowłosą pięknością.
- Stój, Morris! - zawołała naraz jedna z postaci, która wciąż miała uniesioną różdżkę. - Nie podchodź do niej!
Kobieta stojąca obok wilkołaka zmierzyła mówiącą chłodnym wzrokiem i rozejrzała się ukradkiem wokoło. Otaczała ich grupka ludzi, wśród których kilkoro mierzyło do niej i wilkołaka z różdżek.
"To muszą być kobiety" - stwierdziła srebrnowłosa czarownica. - "Mój czar na nie nie działa."
- To wila! - krzyknęła jedna z aurorek.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że ludzie ścigający wilkołaka musieli należeć do łowców czarnoksiężników i wszelkich niebezpiecznych stworzeń.
Wila zagryzła usta, a bestia obok niej naprężyła się do skoku, gotowa bronić swej pani.
Księżyc bladł coraz bardziej.
Nie atakuj!
- Ocknijcie się! - nawoływały czarownice w widocznych już zielonych szatach i karmazynowych odznakach na piersiach. - Spójrz, Tacker!
Jedna z nich miotnęła zaklęcie w kierunku wili, a ta zareagowała odruchowo. Napięła wszystkie mięśnie, a po chwili na oczach oniemiałych ze zdumienia mężczyzn przemieniła się w monstrum o ostrym ptasim dziobie i błoniastych skrzydłach. Zaskrzeczała wściekle i ruszyła do ataku.
Teraz!
Wilkołak skoczył tuż za nią, przewracając na ziemię czarnowłosą aurorkę. Nie zdołał jednak ugryźć jej, gdyż przeszkodził mu ostry jak brzytwa ból w zranionym wcześniej barku. Jeden z aurorów posłał celnie kolejne Zaklęcie Noży w to miejsce, zmuszając potwora do wycofania się.
- Zmęczcie go, ale nie zabijajcie! - polecił wysoki, czarnoskóry czarodziej. - Księżyc zaraz zajdzie. Musimy wiedzieć kto za tym stoi.
Skrzydlate monstrum przecięło z wściekłością arterię na szyji kobiety, którą trzymało tylnymi łapami, uzbrojonymi w długie pazury.
"A więc to tak!" - pomyślała wila. - "Wciągnęli nas w pułapkę i chcą go żywego. Ale ja na to nie pozwolę!"
Zaatakowała ze zdwojoną siłą, jednocześnie wysyłając mentalną wiadomosć do pozostałych wilkołaków.
Pospieszcie się!
Musiały zdążyć, nim zaczną się przemieniać i staną się na powrót ludźmi. I to w dość żałosnym stanie, biorąc pod uwagę, jak bolesna jest przemiana. Nie mogła pozwolić, by coś stało się jej towarzyszowi. Mistrz nigdy by jej tego nie darował. Potrzebował ich wszystkich, ale szary wilkołak był jednym z jego ważniejszych sług. Wila wyrwała się z kręgu zaklęć, poderwała do lotu i wylądowała wprost przed szarą bestią, której bok krwawił obficie. Zasłoniła go skrzydłami przed atakującymi.
Księżyc bladł coraz bardziej.
Usłyszała jak wilkołak pada na bok tuż za nią, zupełnie wyczerpany.
"Zaraz zacznie się przemiana! Gdzie oni są?"
Aurorzy szykowali się do rzucenia zbiorowo jakiegoś zaklęcia. Widziała to w ich oczach. Była pewna, że teraz już z nimi skończą.
Stado siedmiu wilkołaków wypadło zza drzew i natychmiast skoczyło na ludzi, którzy rozpierzchli się w popłochu. Chyba nie sądzili, że w wiosce znalazło się, aż tyle bestii.
Zabić!
Wilkołaki rzuciły się do ataku wyjąc i warcząc, ale wila wiedziała, że nie mają zbyt wiele czasu. Zamknęła oczy i spróbowała pozbyć się furii i przerażenia, które się w niej nagromadziło. Odetchnęła kilka razy i wreszcie z cichym pyknięciem powróciła do swej nieagresywnej, urzekającej postaci. Wyszarpnęła zza paska różdżkę, którą do tej pory nie zdążyła się posłużyć i skierowawszy ją na grupę atakowanych przez wilkołaki aurorów, wypowiedziała zaklęcie uniemożliwiające przeciwnikom aportację. A zaraz potem za pomocą kolejnego czaru złapała ich w wielką, srebrną sieć. Kilkorgiem czarodziejów, którzy znaleźli się poza siłą rażenia jej zaklęcia zajęły się już cztery wilkołaki. Pozostała trójka nie była już w stanie. Księżyc zniknął z nieba prawie całkowicie, a one zaczęły powracać do swych ludzkich postaci.
"Jesteśmy uratowani" - pomyślała i westchnęła z ulgą.
Potem odwróciła się i ruszyła w kierunku miejsca, gdzie ostatni raz widziała szarego wilkołaka z ranną łopatką. Zamiast niego w leśnym poszyciu leżał teraz nieprzytomny, nagi mężczyzna. Z pleców spływała mu krew, a jasne włosy lepiły się od potu.
Jeden z wilkołaków zawył po raz ostatni, nim blask księżyca zniknął całkowicie, pochłonięty przez wschodzące słońce.
Wila uklękła przy rannym i dotknęła jego barku różdżką, szepcząc lecznicze słowa.
Pełnia wreszcie dobiegła końca.
Niewielu ludzi w wiosce La Nerige mogło witać nowy dzień.

****

Anglia, Straszny Dwór - infrimeria, poranek po pełni

- Widzę, że w końcu wracasz do siebie.
Draco przetarł oczy dłońmi i z wyraźnym wysiłkiem usiadł na łóżku. Kobieta siedząca w fotelu obok niego, podała mu fiolkę z jakimś żółtym eliksirem w środku. Krzywy uśmiech ozdobił jej piękne, pełne, czerwone wargi. Musnęła mu dłoń wystudiowanym gestem, przyjmując od niego pustą buteleczkę. Prychnął pogardliwie i zażądał krótko:
- Moje ubranie, Mortimer.
- W swej wilczej postaci jesteś znacznie bardziej uprzejmy wobec mnie, Draco - rzuciła zmysłowym głosem.
- Odwal się! - fuknął.
Wstał z trudnością, ale wila nie zamierzała mu pomóc. Tylko wodziła za nim wzrokiem, kiedy owinięty kocem, pod którym jeszcze przed chwilą leżał, przetrząsał szafę w poszukiwaniu czegokolwiek, czym mógłby się okryć przed jej natarczywym spojrzeniem. Wreszcie znalazł białą koszulę nieco na niego za szeroką i jedwabne, czarne spodnie.
- Zupełnie niepotrzebnie się trudzisz - odwrócił się i z zaskoczeniem stwierdził, że jego towarzyszka stoi tuż za nim.
Vanessa położyła mu dłonie na wciąż nagich ramionach i zmrużyła zalotnie oczy.
- Niepotrzebnie - mruknęła uśmiechając się czarująco.
Draco skrzywił usta w pół-uśmiechu.
- Wiesz dobrze, że na mnie nie działają twoje sztuczki, więc mogłabyś się już odczepić po tych wszystkich latach, kiedy...
- Kiedy współpracujemy - wpadła mu w słowo, mrugając do niego figlarnie.
- Kiedy mnie niewolisz - dokończył cierpko i gwałtownym gestem zrzucił jej delikatne dłonie ze swych ramion.
- Wiem - powróciła do przerwanego wątku. - Ale nie wiem dlaczego. I zrozum, to mnie pociąga.
Poszła za nim i stanęła pod drzwiami łazienki, za którymi zniknął, aby się przebrać.
- Poza tym widziałam cię już nago.
- Ale ja przynajmniej wtedy nie byłem tego świadomy - warknął przez drzwi.
- Wiesz, że mogłabym cię zniewolić - powiedziała, prostą Alohomorą radząc sobie z zatrzaśniętymi przez niego drzwiami.
Mężczyzna stał już w spodniach, a teraz zakładał na siebie lnianą koszulę.
- Ale nie zrobisz tego, ponieważ podoba ci się to, że na ciebie nie lecę - zauważył przytomnie.
Vanessa przez chwilę przyglądała mu się z mieszaniną wściekłości i desperacji na ślicznej twarzy, a potem z furią cisnęła porcelanową mydelniczką o podłogę.
- Tak, do cholery! - krzyknęła. - Powiedz mi... - odgarnęła gwałtownie srebrne włosy z czoła. Była piękna nawet wtedy, kiedy się złościła. Na tym właśnie polegała moc wil. Były nigdy nie starzejęcymi się istotami, o oszałamiającej powierzchowności, którą mamiły mężczyzn tak skutecznie, że w naprawdę nielicznych sytuacjach musiały korzystać z różdżek. Toteż nie potrafiły nie tylko kochać, ale nawet pragnąć kogokolwiek. Vanessa zaś była typową przedstawicielką swojego gatunku. Nikt nie wiedział, ile lat obecnie sobie liczyła. Wygladała natomiast na dwudziestolatkę, łącząc w sobie wyrafinowaną zmysłowość z niewinnością młódki. Była wyjątkowo sprawną uwodzicielką, nawet jak na standarty wil. Dlatego, odkąd młody Malfoy wydoroślał i nadal nie wykazywał zainteresowania jej osobą, zaczął ją pociągać. Ale i niepokoić. Nie wiedziała, co jest z nią nie tak.
- Powiedz mi... - ciagnęła. - Powiedz mi, dlaczego. Musisz mieć w sobie domieszkę krwi wili. Inaczej nie byłbyś tak odporny na mój urok. Powiedz mi, natychmiast! - zażądała, zagradzając mu drogę do wyjścia z łazienki.
- Och, Van - mruknął fałszywie słodkim głosem, łapiąc ją za ramiona.
Vanessa podniosła głowę szukając wargami jego ust, przekonana, że Draco wreszcie jej ulegnie. Ale on sprytnie okręcił ją wokół siebie i wyszedł, natychmiast sięgając po swoją różdżkę, leżącą na stoliku przy łóżku, w razie gdyby chciała przypuścić gwałtowniejszy atak na jego osobę.
Ale ona tylko stała przed nim dysząc wściekle.
- Odpowiedz!
- Nie mam pojęcia - stwierdził. - Ze strony matki raczej nie. Może krewni ojca mieli z wami jakieś powiązania, ale wybacz, jego już raczej nie zapytam o zdanie, prawda? - zadrwił.
Vanessa prychnęła, ale on kontynuował:
- Ale prawdopodobnie sprawa jest dużo prostsza - zapiął złoty zegarek na ręce i poprawił wierzchem dłoni blond czuprynę, podchodząc do niej - Ja cię po prostu nienawidzę, Mortimer.
- Ty... - ale nie dokończyła, bo roześmiał się jej szyderczo prosto w twarz i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie.
Zalała ją taka fala wściekłości, że mimowolnie przemieniła się w skrzydlate monstrum z haczykowatym, ptasim dziobem, jak to się działo zwykle, kiedy czuła się zagrożona i jedynym sposobem walki przestawał być jej nieodparty wdzięk, a stawały się ostre jak brzytwy szpony.
"Do czego ty mnie doprowadzasz, Malfoy!" - pomyślała gniewnie.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 14.05.2025 20:16