Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Odtrutka, ostatnia część trylogii

sareczka
post 01.03.2009 16:17
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Mietówka chciała więcej, więc proszę bardzo biggrin.gif Przy okazji, dziękuję za treściwy komentarz tongue.gif

ODTRUTKA - CZĘŚĆ TRZECIA TRYLOGII "DZIECKO PRZEZNACZENIA"

PROLOG, czyli rodzinne podobieństwo...

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, jesienne popołudnie

- Tatusiu! - czarnowłosa dziewczynka z zieloną, aksamitną kokardką przytrzymującą niesforne loki, przebiegła przez pokój i wyciągając rączki, zaczęła podskakiwać niecierpliwie obok ojca, który właśnie odkładał jakieś dokumenty na stół.
Blondyn pochylił się ku niej szybko.
- Na rączki! - zarządziła rezolutnie.
Mężczyzna ukrył uśmiech we włosach córeczki, kiedy ją podnosił.
Mała zcisnęła mu łapki wokół szyji i wyszeptała do ucha, głosem, który chyba tylko w jej przekonaniu był cichy:
- Kiedy ten pan sobie pójdzie i się ze mną pobawisz?
Odwróciła się i zza chudego ramionka rzuciła "temu panu" ciekawskie i nieco wystraszone zarazem spojrzenie.
- Niedługo - odpowiedział jej McNair, posyłając jednocześnie złośliwe spojrzenie jej ojcu. - Dzieciak wchodzi ci na głowę, Draconie.
Jego rozmówca skrzywił się lekko, ale starając nie dać tego po sobie poznać, wzruszył lekceważąco ramionami.
- Trzeba dbać o swoje geny - powiedział nonszalancko, opuszczając dziewczynkę na ziemię.
Jego niecirpliwy potomek zmarszczył mały kartoflowaty nosek i szarpiąc go za brzeg szaty zawołał:
- Tatusiu, tatusiu! A co to są te geny? Chciałabym to wiedzieć!
- Joycelynn , nie przeszkadzaj ojcu - do pokoju weszła właśnie pani Malfoy ubrana jak zawsze nieskazitelnie w suknię koloru dojrzałych wiśni.
Spojrzała surowo na czterolatkę, która natychmiast puściła ojca i splotła rączki za plecami, starając się wygladać jak najbardziej niewinnie.
- Jestem grzeczna, mamo - zapewniła, nie patrząc kobiecie w oczy, ale wbijając zielone ślepka w ojca, jakby szukała u niego potwierdzenia swoich słów.
- Jest - przytaknął spokojnie. - My i tak już tu z Rufusem kończymy, prawda? To wszystko, przyjacielu. Moja żona odprowadzi cię do drzwi.
- Ale... - McNair najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował ograniczając się do posłania wymownego spojrzenia pani Malfoy, kiedy Draco pochylił się nad ukochaną córeczką, tłumacząc jej zapewne czym są owe tajemnicze geny.
- Do zobaczenia! - rzucił jedynie przez ramię swojemu gościowi i posadziwszy sobie małą na ramionach wyszedł z nią z pokoju.
- I pobawimy się jeszcze w głuchego testrala, dobrze?
Malfoy musiał odpowiedzieć twierdząco, bo z korytarza dobiegł jeszcze McNaira i piękną żonę Dracona radosny pisk dziewuszki.
- Przepraszam za nią - powiedziała kobieta wyjątkowo zbolałym głosem. - I za mojego męża. Kompletnie nie wie jak się postępuje z dziećmi. Rozpieszcza Joyce na każdym kroku.
- A dziecko to wykorzystuje - zauważył McNair tonem znawcy, choć sam potomków nie posiadał. - Charakterek to ona ma iście malfoy'owski, ale urodą przypomina ciebie.
- Dziękuję Rufusie - Pansy uśmiechnęła się numerem piątym, ale rzekoma radość nie rozjaśniła jej oczu.
McNair niczego jednak nie zauważył.
I dobrze. Musiała dbać o pozory.

****

ROZDZIAŁ I, czyli ostatnie dni lata...

Anglia, ogród przed dworem w Malfoy Mannor, sierpniowe po południe prawie siedem lat później

- Jo!
- Loni, nie bądź dzieciak! A co się może stać? Przecież w ogrodzie też są zabezpieczenia.
Drobny blondynek odsunął z bladego czółka lśniącą grzywkę, która była przydługa i niemiłosiernie właziła mu do oczu. Wydął usta z dezaprobatą, patrząc na siostrę, bo bardzo nie lubił, kiedy posądzała go o niedojrzałe zachowanie. A przecież miał już całe siedem lat! To ona, pyskata i krnąbrna, zachowywała się nieodpowiedzialnie. Znowu. Będzie musiał donieść mamusi. Albo babci. Ale to później. Teraz trzeba przeciwdziałać.
- Oddaj! - zawołał zachodząc ją z boku i próbując wyrwać dziewczynce nowiuteńką różdżkę z dłoni. - Ledwo ją dostałaś, a już próbujesz czarować! A mama mówiła...
- Loni, ty głuptasie! - zaśmiała się czarnulka, z łatwością podnosząc rękę tak wysoko, że braciszek nie mógł dosięgnąć jej różdżki. - Przecież już dawniej czarowałam. Tatuś pokazywał mi zaklęcia jeszcze jak ty leżałeś w kołysce i pozwalał się czasem bawić swoją różdżką, a jak byłam w twoim wieku to miałam już guwernera. Nie pana Canossę, tylko takiego innego jeszcze, wiesz? Ale już nie pamiętam jak się nazywał. Miał taką wielką brodawkę na nosie! - przypomniała sobie i znów wybuchła śmiechem.
Ale Loni się nie śmiał. Nadąsał się jeszcze bardziej i postanowił w sym dziecięcym serduszku zemścić się na siostrze za nazwanie go głuptasem. Mógłby na przykład nie odzywać się do niej przez miesiąc. Albo rozdeptać jej obrzydliwą ropuchę Nasturcję! Ale na razie ciekawość zwyciężyła i mały arystokrata zapominając o swoich przyżeczeniach dopytywał się dalej:
- Wiem przecież! - przypomniał. - No to po co tu przyszłaś? Wypróbujesz sobie nową różdżkę w szkole. Chcesz spaść?!
- Nie, nie chcę - sapnęła ze złością. - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś najbardziej irytującym smarkaczem na świecie?
Chłopaczek, aż zatchnął się z oburzenia, a potem nie wahając się ani chwili dłużej popędził do domu z głośnym krzykiem:
- Maaaaaamoooo!
"Skarżypyta" - pomyślała Joyce. - "Wiedziałam, że nie wytrzyma. W ogóle nie wie, co to jest dobra zabawa."
Westchnęła tylko raz, na myśl o tym, jaka reprymenda będzie ją czekała, kiedy matka dowie się o tym, jak potraktowała brata. W gruncie rzeczy lubiła małego głupka, o ile nie donosił na nią i pozwalał ukradkiem polatać na swojej miotełce. Dziewczynka bowiem bardzo lubiła quidditcha i potajemnie grywała w niego z tatą. Matka i babcia uważały, że taki sport, a dokładniej żaden sport, nie przystoi panience o nazwisku Malfoy.
"Tradycja naszego nazwiska do czegoś zobowiązuje" - powtarzała zawsze pani Malfoy i Joyce była pewna, że to jej ulubione powiedzenie.
Na szczęście tatuś był odmiennego zdania, zawsze gotowy spełniać choćby najdziwniejsze zachcianki swojej córeczki. Tak jak ostatnio, kiedy podczas zakupów sprzętów i szat potrzebnych do szkoły, na ulicy Pokątnej, Joyce zakochała się w tłustej, szarozielonej ropuszce i uparła się, że woli dostać ją zamiast sowy.
"Zniosłabym nawet pufka pigmejskiego" - narzekała wtedy jej matka. - "Ale to brzydactwo! Draco, jak mogłeś kupić jej coś takiego?! W dodatku to mi będzie cały czas przypominało tego idiotę, Longbottoma!"
"Jakoś przeżyjesz" - podsumował całe zamieszanie jej niezawodny ojciec, po czym surowo nakazał jej trzymać Nasturcję z daleka od maminych pokoji.
Potraktowała sprawę poważnie, bo tata potrafił być przekonujący. Zwykle więc, jeżeli wyraźnie jej czegoś zabronił starała się go słuchać. Inną sprawą było, że mała spryciula zawsze tak kombinowała by w ojcowskich zasadach znaleźć jakieś luki, które mogłyby usprawiedliwiać jej kolejne wybryki. W ostateczności, gdy już dopuszczała się czynu, cytując mamę, karygodnego, wystarczyło by zrobiła niewinne oczka i zaczęła trząść bródką, czarując ojca, jak bardzo jej przykro, że znów była niegrzeczna. Strategia skutkowała, do mniej wiecej ósmego roku życia. Potem musiała jeszcze dodawać przeprosiny słowne i przyjmować karę bez szemrania. Która to kara zwykle była niepomiernie mała w stosunku winy, bo tata nie chciał przecież zamęczać swej pupilki. Nic więc dziwnego, że jego metody wychowawcze były stale krytykowane przez matkę małej. Pani Malfoy próbowała nawet zaangażować się czynnie w wychowanie dziewczynki, ale nie widząc efektów swojej pracy, dała za wygraną i skupiła całą swą rodzicielską miłość i uwagę na młodszym synu, kształtując go na stonowanego, rozumnego perfekcjonistę w każdym calu, z czego zresztą była bardzo dumna. Narcyza Malfoy, babka Joyce, widząc więc, że Draco robi wszystko, czego sprytne dziecię chce, postanowiła przejąć sprawy w swoje ręce i uczynić z dziewczynki małą damę. Wszak o swoje geny trzeba dbać! Toteż zmieniła małej gówernera na bardziej kompetentnego, oraz zaangażowała nauczycielkę francuskiego i tańca, wypełniając tym samym plan codziennych zajęć Jo tak szczelnie, że dziewczynka miała coraz mniej czasu na wygłupy. Babka była z siebie zadowolona. Oto wszak chodziło.
"Współczuję Slughornowi, kiedy Joycelynn trafi pod jego skrzydła."

Tym czasem Joyce, aż nadto świadoma nadzieji, jakie pokładała w niej surowa babcia, nie czuła się bynajmniej w obowiązku spełniać którąkolwiek z nich. Była zbyt radosna, by dać zamknąć się w konwenanse jakie narzucało jej arystokratyczne wychowanie. Z coraz większą niecierpliwością odliczała dni do momentu, kiedy będzie mogła wsiąść do upragnionego Ekspress Hogwartu.
- Już nie mogę się doczekać! - pisnęła do siebie, machając raźno nogami z wielkim podekscytowaniem.
Wysunęła koniuszek języka i zerknęła ukradkiem w stronę domu. Willa pozostała cicha i nieruchoma, co znaczyło, że mały donosiciel, jej brat, jeszcze nie zdążył zrealizować swojej samozwańczej misji. Nabrała głęboko powietrza i podjęła decyzję. Przechyliła się ostrożnie do przodu, aby sięgnąć do tylnej kieszeni spodni, do których wepchnęła różdżkę podczas wspinaczki na wysoką topolę, na której gałęzi właśnie siedziała.
"Uda się, Jo!" - powiedziała sobie twardo, kierując koniec różdżki na swój brzuch. Uznała, że tam powinien znajdować się środek ciężkości jej ciała.
- Win...
- Ooo...! Tam jest mamo! - dizewczynka zobaczyła jak do ogrodu wpada blondynek w zielonej szacie.
- Joycelynn!
- ...gardium leviosa!
- Nie!
Jo dokończyła zaklęcie i w tym samym momencie ufna w jego siłę zeskoczyła z konaru. Przez chwilę wisiała w powietrzu, trzymając pewnie różdżkę w ręku, ale potem...
- Co ty wyprawiasz?! - Pansy ze zgrozą w oczach podbiegła do swojej córki. Na jej twarzy strach mieszał się z wściekłością.
- Oooch... - jęknęła tylko panna Malfoy, gdy wystraszona reakcją matki upuściła różdżkę.
Zielona trawa pod nią zaczęła się gwałtownie zbliżać do jej twarzy. Usłyszała jeszcze czyjś pisk, a potem zapadła ciemność.
- Głupia dziewucha! - warknęła Pansy podbiegając do córki. Pochyliła się nad nią, przeklinając w duchu swoją nieostrożność, która sprawiła, że zostawiła różdżkę w salonie.
"Chociaż i tak nie zdążyłabym jej złapać" - pomyślała, próbując podnieść dziewczynkę.
Odwróciła się do Loniego, który stał obok niej z oczami utkwionymi w siostrze.
- Loni!
- Czy... czy ona umrze? - zapytał ze strachem i zamknął oczy, jakby nie był pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała jego matka, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Nie jest jakąś słabą mugolką.
"Na sczęście" - dodała w duchu.
- Loni, biegnij zaraz do salonu i przynieś moją różdżkę. Ach, i zawołaj babcię, a gdybyś jej nie znalazł każ ją powiadomić Serwetce. Powinna być w pokoju. Kazałam jej przetrzeć zastawę. No już. Pospiesz się! - przynagliła i upewniwszy się, że synek nie ociągając się więcej pobiegł żwawo w kierunku domu, odwróciła się z powrotem do córki.
"Ach! Same kłopoty z tobą!" - stwierdziła. - "A twojego ojca znów nie ma w domu."
- Joyce - poklepała Małą po policzku. - Joyce, słyszysz mnie?
Nie miała bladego pojęcia w jaki sposób mugole radzą sobie z cuceniem nieprzytomnych ludzi, dlatego była całkowicie bezradna. Ułożyła bezwładne dziecko z powrotem na trawie i czekała na swą teściową.
- Co się stało? - jasnowłosa dama unosząc w górę brzegi długiej sukni, aby móc poruszać się prędzej, zaniepokojona przypadła do wnuczki. - Spadła z drzewa?
- Skoczyła - wyjaśniła gniewnie Pansy. - Na Salazara, cóż ona sobie myślała?! Mam z nią tylko same kłopoty! - położyła rękę na główce synka i pogładziła go. - Dobrze się spisałeś, kochanie.
- Enervate - Narcyza z lękiem w oczach patrzyła na Joyce.
"A co jeśli nie zadziała?"
- Babciu? - dziewczynka otworzyła oczy i spróbowała się podnieść. - Co... co się stało?
- To chyba ty powinnaś nam to powiedzieć! - rzuciła gniewnie jej matka. - Zobaczysz, jak tylko ojciec się o tym dowie! Osobiście dopilnuję, żeby tym razem nie ominęła cię kara.
Narcyza pomogła podnieść się oszołomionej Joyce i poprowadziła kuśtykającą dziewczynkę do drzwi willi.
- Boli? - zapytała.
Jo zaciskając zęby kiwnęła twierdząco głową.
- Wezwiemy uzdrowiciela - dodała krzepiąco.
- Aha! - Pansy odwróciła się w stronę córki. - Swoją różdżkę moja panno, zobaczysz dopiero w Hogwarcie. Dopilnuję by skrzaty zapakowały ci ją głęboko na dnie kufra.

****

Anglia, komnata w Zachodnim Skrzydle we dworze w Malfoy Mannor, tego samego dnia w nocy

Joyce obudziła się czując dojmującą suchość w gardle. Leżąc nieruchomo na plecach spróbowała przełknąć ślinę. Raz, drugi, trzeci... Nie pomogło. Czuła się tak, jakby ktoś wepchnął jej do ust pełną garść piasku. Rozwarła szeroko buzię i zaczerpnęła głęboki oddech.
"Gdyby choć powietrze w pokoju było wilgotne!"
Ale nie było. Dziewczynka chcąc nie chcąc usiadła na łóżku.
"Muszę się czegoś napić" - stwierdziła.
Opuściła stopy ostrożnie na ziemi, świadoma późnej pory i nocnej ciszy jaka spowijała dwór. Była pewna, że wszyscy domownicy już dawno śpią.
"Zrobię to cicho" - zdecydowała. - "Nie potrzebuję znowu wysłuchiwać narzekań matki."
Spróbowała wstać, ale jej lewą kostkę zalała fala bólu.
- Ał! - wyrwało jej się.
Joyce pomna kłopotów jakie może na siebie ściągnąć zatkała sobie prędko usta otwartą dłonią i z przerażeniem wpatrywała się w drzwi, tkwiąc w pozycji siedzącej wśród rozrzuconej pościeli.
Przez chwilę nasłuchiwała nieruchomo, a potem bardzo szybko wślizgnęła się znów pod kołdrę, postanawiając zrezygnować z potrzeby zaspokojenia pragnienia, gdyż wydało jej się, że słyszy na korytarzu czyjeś kroki. Zamknęła oczy i spróbowała wyrównać oddech.
Raz, dwa, trzy.
Cztery, pięć, sześć.
Jo policzyła w myślach do dwudziestu, ale żadne niepokojące odgłosy nie powtórzyły się. Otworzyła ostrożnie jedno oko, a potem drugie i rozejrzała się po ciemnym wnętrzu swojej komnaty.
Cisza.
Zebrała się w sobie i usiadła na łóżku.
"Wydawało mi się" - przekonała samą siebie. - "Nie ma powodów do obaw."
Siedziała przez chwilę w spokoju, znów próbując sztuczki z przełykaniem śliny, jednak nieprzyjemne wrażenie pieczenia pozostało.
- Serwetko! - zawołała cicho. - Serwetko, potrzebuję wody.
"Mam nadzieję, że nikogo nie obudzę."
Odpowiedziała jej cisza. Dziewczynka zmarszczyła brwi w zadumie. Skrzaty w Malfoy Mannor słynęły z posłuszeństwa, więc niepomiernie zdziwiło ją, że Serwetka nie zjawiła się na jej wezwanie. Musiała być czymś zajęta.
- Uszatku! Włóczęgo! Kopciuszku!
Joyce próbowała bez skutku. W końcu zrezygnowana postanowiła ponowić próbę wygramolenia się z łóżka. Tym razem wstawała powoli. Kostka znów ją rozbolała, ale Mała dzielnie zacisnęła zęby i powoli posuwała się w kierunku drzwi.
"Zrobię to najciszej jak się da."
Uchyliła drzwi na korytarz bardzo powoli. Wokól niej rozpościerała się bezpieczna ciemność. Stąpając cichutko zeszła po schodach. Kuchnia znajdowała się na parterze, obok salonu i pokojów babci. Jo stanęła na końcu schodów i wyjrzała ostrożnie za róg. W sypialni Narcyzy paliło się światło.
"Pewnie coś czyta" - stwierdziła. - "Jeżeli tylko uda mi się zachować ciszę..."
- Dobrze wiesz, jakie to dla mnie trudne!
Dziewczynka stanęła jak sparaliżowana nie śmiejąc się ruszyć.
- Ależ, moja droga. Sama wiedziałaś na co się godzisz.
Rozpoznała chłodny i zawsze opanowany głos babki Malfoy. Teraz pobrzmiewały w nim twarde nuty.
- Nie zapominaj, że powiedział mi dopiero po ślubie! - krzyknęła histerycznie matka Jo. - A teraz wszyscy mamy przez to same kłopoty!
- Sugerujesz, że mieliśmy jakoś inaczej rozwiązać tę sprawę? - ironia w głosie starszej z kobiet była tak wyraźnie namacalna, że Joyce od razu domyśliła się jak zła musi być babcia.
"Ale o co chodzi?"
- Sugeruję, że ta sprawa nigdy nie powinna mieć miejsca. Draco zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie!
- Ale stało się - powiedziała spokojnie wdowa po Lucjuszu Malfoy'u. - I ty nie mogłaś mieć na to żadnego wpływu. Jedyny wybór, który zależał od twojej woli to było poślubienie mojego syna. Powiedziałaś "tak" przed ołtarzem, więc teraz stań na wysokości zadania i okaż się żoną godną potomka Malfoy'ów. Najznamienitszego rodu czystej krwi w Anglii.
- Który to potomek spłodził bękarta z mugolką! - warknęła Pansy.
"Bękarta? Z mugolką?'' - dziewczynka potrząsnęła w niedowierzaniu głową. - "Tata zdradza mamę z tymi... tymi... niewolnicami?!"
- Nigdy. Nie. Obrażaj. Mojego. Syna. W mojej. Obecności - wycedziła jej rozmówczyni przez zaciśnięte zęby. - I nie krzycz tak. Obudzisz któreś z dzieci.
Na chwilę zapadła cisza. Jo była przekonana, że obie kobiety stoją teraz naprzeciw siebie i mierzą się wściekłymi spojrzeniami, jak dwa rozjuszone drapieżniki gotowe w każdej chwili zaatakować.
Zaiste, kobiety potrafią być nie mniej niebezpieczne, niż mężczyźni.
- Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdziła nagle matka, głosem zmęczonym i wypranym z emocji. Chyba atak histerii już jej minął. - Ty zawsze będziesz po jego stronie. Nigdy nie dojdziemy w tej kwestii do porozumienia. Mogę się tylko cieszyć, że już niedługo nie będę musiała znosić jej obecności w moim domu. Przynajmniej na jakiś czas. Loni też na tym skorzysta.
Joyce usłyszała szelest jej sukni i prędko cofnęła się za róg korytarza. Spodziewała się, że matka zaraz będzie wchodziła po schodach do swojej sypialni.
- Dobranoc - usłyszała jeszcze.
Narcyza nie odpowiedziała.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a smuga światła zalała korytarz. Jo zauważyła sylwetkę matki w łososiowej sukni, która szybko pokonywała kolejne stopnie. Stukot obcasów jej pantofli tłumił puszysty, fioletowy dywan. Dziewczynka oddychała niespokojnie czekając, aż Pansy się oddali. Z nadmiaru informacji zapomniała o pragnieniu. Zamyślona weszła z powrotem po schodach, zastanawiając się, co miała na myśli jej matka. Czuła, że tej nocy nie będzie jej łatwo zasnąć.

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, następnego dnia rano

- Proszę wstawać, panienko.
Jo niechętnie otworzyła jedno oko i rozejrzała się po pokoju próbując zlokalizować źródło owych pisków.
- Pani ojciec już wrócił - poinformowała Serwetka, kołysząc się w przód i w tył, nie śmiejąc dotknąć dziewczynki jedynie patrząc na nią błagalnie wielkimi oczami.
- Tatuś! - zawołała radośnie natychmiast siadając na łóżku.
Zaraz jednak spochmurniała, jakby przypomniała sobie coś niemiłego.
"... spłodził bękarta z mugolką!" - w jej głowie rozległy się echem te haniebne słowa, które matka wypowiedziała o ojcu.
Wzdrygnęła się, a potem ziewnęła przeciągle. Wczorajszej nocy długo nie mogła zasnąć próbując zrozumieć całą tę sprawę. Po pierwsze należało zastanowić się czy była to prawda. Joyce nie była już naiwnym kilkulatkiem i dostrzegała wyraźnie, że małżeństwo jej rodziców nie należy do szczególnie udanych. Co prawda nie miała możliwości skonfrontowania swoich przemyśleń z inną rodziną, ale obraz szczęśliwych małżonków, jaki wyrobiły w niej czytane pokątnie lektury z babcinej biblioteki zdecydowanie różnił się od tego, który prezentowali sobą państwo Malfoy'owie. Dziewczynka już dawno doszła do wniosku, że matka chowa o coś żal do ojca, który z kolei wydaje się z radością odbywać swoje częste podróże w interesach Czarnego Pana. Coś było pomiędzy nimi nie tak i Jo była przekonana, że poznała wczoraj przyczynę problemów rodziców.
Po drugie, o co właściwie mama oskarżała tatę? To była kwestia najważniejsza i czarnulka łamała sobie nad nią głowę najdłużej. Czyżby ojciec zdradził matkę z jedną z mugolskich niewolnic, które pracowały w ich posiadłości? I miał z nią dziecko?
"To okropne!" - pomyślała z odrazą. - "Jak on mógł?"
Joyce nie miała zbyt wielkiej styczności z mugolami. Widywała ich jedynie okazjonalnie, gdy Draco zabierał ją czasem do fabryki, gdzie mugole wytwarzali dla Malfoy'ów broń i jakieś inne precyzyjne urządzenia, których zastosowania tata nie chciał jej wytłumaczyć, przekonując, że i tak by nic z tego nie zrozumiała. Mugole za każdym razem, kiedy ich widziała wydawali jej się kimś w rodzaju przerośniętych skrzatów domowych. Może byli od nich nieco sprawniejsi, skoro potrafili wykonywać maszyny, które robiły inne maszyny. Dla Joyce było to nie do pojęcia, ale tata wyjaśnił jej kiedyś, że mugole musieli nauczyć się radzić sobie w życiu skoro nie mogli używać magii.
- A dlaczego oni nas słuchają, tatusiu? - zapytała wtedy.
- Bo jesteśmy mądrzejsi i wiemy więcej o świecie. Słuchają nas dla swojego dobra. Poza tym wierzą, że Czarny Pan czyni ich życie szczęśliwszym.
To były poważne słowa i ośmioletnia wtedy Joyce nie do końca rozumiała ich znaczenie. Wyrobiły w niej jednak przekonanie, że mugole są jak salonowe pieski, nieszkodliwe ale bezrozumne i wymagające stałej opieki. Jako pozbawione inteligencji istoty były nieatrakcyjne dla każdego czarodzieja przy zdrowych zmysłach i pannie Malfoy nigdy nie przyszłoby do głowy, że można się zaprzyjaźnić z którymkolwiek z nich. Wolała już swoje skrzaty, bo one przynajmniej potrafiły używać magii. Tym bardziej nie rozumiała postawy ojca. Czyżby zakochał się w jakiejś mugolce? Jak to możliwe?
"Może mama nie jest idelana" - pomyślała krytycznie. - "Ale przecież jest czarownicą!"
Rozwiązawszy więc dwie zajmujące ją kwestie, nie dała jednak rady uporać się z trzecią. "Dlaczego?"
Joyce westchnęła ciężko, skupiając wzrok na Serwetce.
- Potrzebuję pomocy przy ubieraniu.
- Tak jest, panienko.
Skrzatka zmarszczyła nastroszone, krzaczaste brwi, zastanawiając się dlaczego pierworodna pociecha Malfoy'ów nie biegnie w samej piżamce na spotkanie ukochanego ojca, jak to miała w zwyczaju czynić. Mała pomocnica czuła, że stało się coś niezwykłego, jednak nie była to jej sprawa. Trzeba było skupić się na wypełnianiu codziennych obowiązków, żeby jej państwo byli zadowoleni. Serwetka za nic w świecie nie chciała zostać ukarana.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
sareczka
post 05.07.2009 14:55
Post #2 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Ojej, ależ się zagapiłam! blush.gif Jest ciąg dalszy, droga Annik (dziękuję za komentarz biggrin.gif ) i chętnie się nim podzielę. Bardzo mi miło, że ktoś to jeszcze czyta.
Mogę Was zapewnić, że kiedyś (niestety nie mogę określić ile to jeszcze potrwa) opowiadanie zostanie zakończone.
Żeby już nie przynudzać - proszę kolejny rozdział.



ROZDZIAŁ III, czyli witaj szkoło!

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, późny poranek pierwszego września

Draco wyszedł z sypialni z wyrazem skrajnego zmęczenia na twarzy. Czuł się tak, jakby ktoś bardzo pieczołowicie przewrócił całe jego ciało na drugą stronę i zapomniał przywrócić do stanu właściwego. Ale do tego już zdążył się przyzwyczaić w ciągu minionych jedenastu lat. Zawsze był przemęczony i obolały po pełni.
"Mogę się tylko cieszyć, że nic z tego nie pamiętam" - pomyślał, kierując się wolnym krokiem do jadalni, gdzie spodziewał się zastać już całą swoją rodzinę.
Gdyby nie Joyce chętnie odpuściłby sobie nie tylko ten posiłek, ale wszystkie obowiązki czekające go dzisiejszego dnia. Nie miał ochoty spotykać się z nikim. No, ale dziś jego pupilka miała rozpocząć naukę w Hogwarcie więc nie mógł przegapić tak ważnego momentu w jej życiu. Poza tym wolał wszystkiego sam dopilnować. Jej wyjazd do szkoły spędzał mu sen z powiek. Spodziewał się, że rozmowa, którą zamierzał przeprowadzić na dworcu ze swoją córką, będzie go kosztować wiele nerwów.
- Dzień dobry - powiedział, siadając przy stole na swoim miejscu pomiędzy zmartwioną matką, a naburmuszoną żoną. - Joyce, skrzaty spakowały już twój kufer?
- Tak, tato - dziewczynka kiwnęła głową obdarzając go szybkim spojrzeniem, po czym ponownie skupiła uwagę na swoim śniadaniu.
Jej ojciec zmarszczył brwi w zadumie. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania ze strony Małej. Zwykle nie bacząc na wpajaną przez matkę i babkę etykietę, rzucała mu się na szyję, krzyczała entuzjastycznie, a przynajmniej uśmiechała się ciepło. Wzruszył ramionami.
"Musi być bardzo zdenerwowana wyjazdem do szkoły" - stwierdził.
Dobre wychowanie wymagało, by powstrzymać się od rozmów podczas jedzenia, toteż Draco odezwał się dopiero, gdy dopił ostatni łyk swojej kawy.
- Czy wszystko przygotowane do wyjazdu, Pansy?
- Oczywiście - jego żona spojrzała na niego chłodno, wydymając przy tym wargi. - Ale obawiam się, że twoja córka jest emocjonalnie niedojrzała, by rozpocząć naukę w tak prestiżowej placówce. Przyniesie nam tylko wstyd!
- Pansy! - syknęła ostrzegawczo Narcyza. - To doprawdy...
- Nie broń jej!
- Tato, ja nic nie zrobiłam! - krzyknęła gniewnie Jo.
- Kłamczucha! - zaperzył się Loni. - Ona skoczyła...
- Ale to tylko zabawa!
- Jak śmiesz!
- Cisza! - Draco nie wytrzymał i wyjął różdżkę machnąwszy nią w powietrzu, rzucając jednocześnie niewerbalne Silencio.
Wszyscy domownicy rzucili mu urażone spojrzenia.
- Uspokójcie się - powiedział pojednawczo. - Chcę się dowiedzieć, co się tutaj stało. Ale przestańcie się kłócić. Wszak jesteśmy arystokratami - powiedział drwiąco - i nie musimy się zniżać do poziomu tej mugolskiej chołoty.
"Albo mi się zdaje, albo Pansy poczerwieniały uszy" - zauważył z rozbawieniem.
Ukrył jednak uśmiech pod pozorem chrząknięcia i skierował różdżkę na Loniego.
- Mów, synu.
Zaklęcie przestało działać, ale na szczęście nikt nie miał już ochoty do kłótni.
Blondynek poprawił się na krześle i zarumienił lekko pod czujnym spojrzeniem ojca. Zamrugawszy kilka razy, przybrał nadętą minę i uradowany wyróżnieniem jakie go spotkało, zaczął opowiadać:
- Byliśmy z Jo w ogrodzie. I ona użyła swojej nowej różdżki. A ja jej mówiłem, że nie wolno! I zaraz pobiegłem po mamusię, żeby ją oprzezywała. A ona jest niedobra, bo mnie wyśmiała - tu głos mu się nieco załamał, na wspomnienie nikczemnego zachowania siostry. Dzielnie jednak przełknął łzy i kontynuował - A potem jak spadła to myślałem, że nie żyje! I mama się martwiła. I babcia!
- Ale chwileczkę - ojciec przerwał mu gwałtownie. - Z czego spadła?
- Z drzewa.
- Jo! - zagrzmiał. - Użyłaś różdżki, żeby się wylewitować na drzewo? Czy ty nie masz rozumu?!
- Właściwie to nie - czarnulka spuściła wstydliwie głowę. - To znaczy, nie wylewitowałam się! - pospieszyła z wyjaśnieniem.
Pansy przychnęła pogardliwie, ale nie śmiała się wtrącić.
- Wspięłam się na drzewo, a potem chciałam się wylewitować, ale coś nie wyszło i spadłam. To wszystko. Przecież nic mi się nie stało! - zawołała.
- Joyce, jak mogłaś narażać się na niebezpieczeństwo - Draco pokręcił głową z niedowierzaniem. - Czy te bzdury nigdy nie wywietrzeją ci z głowy?
Obdarzył Małą spojreniem pełnym zawodu, ale ona zamiast sie zawstydzić, odpowiedziała mu tym samym.
"Zaiste, dziwne!"
- Należy jej się kara - zauważyła matka dziewczynki. - To skandal, żeby panienka z dobrego domu...
- W porządku - przerwał jej. - Joyce już tak nie postąpi. Jestem pewny, że ból po upadku oduczy ja bezsensownego narażania się. Jeśli zaś chodzi o jej zachowanie w szkole, to wierzę w talenty pedagogiczne hogwarckich nauczycieli. Dadzą sobie radę z moją krnąbrną córką.
Rozejrzał się prędko i upewniwszy się, że już nikt na niego nie patrzy, mrugnął porozumiewawczo do Jo.
Ona jednak zdobyła się tylko na blady uśmiech.
- I to wszystko?! - Pansy nie wierzyła własnym uszom. - Draconie, dajesz zły przykład Loniemu, tolerując takie zachowanie!
- Synu, twoja żona ma rację - Narcyza posłała mu karcące spojrzenie.
Dobrze zdawała sobie sprawę, że jest ono nadal skuteczne.
Mężczyzna stropił się nieco.
- Masz rację, matko. Jeszcze dziś wyślę sowę do profesora Snape'a, aby obdarzył moją córkę szczególną uwagą. A teraz myślę, że wszyscy powinniśmy się już przygotowywać do podróży.
Wstał od stołu, czując się jeszcze bardziej zmęczonym, niż po przebudzeniu, chociaż właściwie z każdą godziną powinien raczej odzyskiwać siły, utracone podczas przemiany. Teraz zaś był zły. Nienawidził takich sytuacji. Jo okazała się radosnym i psotnym dzieckiem, które wybitnie nie pasowało do roli panienki z arystokratycznej rodziny. Kolejne figle dziewczynki zawsze przeradzały się w jego kłótnie z matką, a szczególnie żoną. Dobrze wiedział, że obie panie Malfoy nie aprobują jego metod wychowawczych. Ale nie mógł przecież pozwolić, żeby zepsuły Joyce! Żeby zabrały jej szczęśliwe dzieciństwo. Nie to jej przecież obiecał. Wystarczająco szkód uczyniły jego własnemu synowi, wychowując go tak, jak Draco sam został wychowany.
"Ale wtedy jeszcze żył mój ojciec" - pomyślał ponuro.
Wszedł do swojego gabinetu i zapieczętował drzwi zaklęciem. Usiadł ciężko za biurkiem i potarł skronie, czując jeszcze ból w lewej łopatce. Pochylił się lekko do przodu i dotknął różdżką jednej z szuflad wielkiego, mahoniowego mebla. Sięgnął jeszcze po rękawiczki leżące na komodzie, a potem założył jedną z nich. Dopiero wtedy wyjął coś, co znajdowało się na dnie skrytki. Kiedy ponownie się wyprostował w jego okrytej jedwabiem dłoni leżała srebrna bransoletka.
Musiał się przygotować do rozmowy z Joycelynn.

Londyn, peron 9 i 3/4 na dworcu King's Cross, około godziny później

Reprezentacyjny powóz Malfoy'ów, który jednocześnie był ogromnym świstoklikiem wylądował zgrabnie na peronie w pewnym oddaleniu od hałaśliwego tłumu rodziców żegnających swe dzieci, jadące jak co roku do Hogwartu. Joyce przykleiła buzię do szyby, zaraz po tym, jak świat wokół nich przestał wirować.
Była taka podekscytowana!
- Jesteśmy - oznajmił z wysokości kozła, na którym siedział, mugolski stangret. Po czym zwinnie zeskoczył na ziemię i pospieszył otwierać drzwi państwu.
Jo wypadła z powozu pierwsza, całkowicie zapominając nie tylko o swoim kufrze, ale nawet o wszystkich członkach rodziny, którzy przybyli tu, by ją pożegnać.
- Hurra! - pisnęła i już miała popędzić w stronę tłumu uczniów, gdy ktoś złapał ją za ramię i mocno przytrzymał.
- Zachowuj się! - syknęła jej babka do ucha. - Jesteś przecież Malfoy.
- Tak jest, babciu! - zawołała i zasalutowała, przekornie się przy tym uśmiechając.
"Na Merlina!" - jeknęła w myślach Narcyza. - "Tego ją chyba nauczył jakiś mugolski niewolnik!"
Draco wysiadł z powozu i niechętnie podał ramię swojej żonie, która przyjęła je nie patrząc na niego. Musieli jednak zachowywać pozory.
- Chodź, Loni - ponaglił syna, który z szeroko otwartymi oczami zdawał się być trochę przerażony liczbą otaczających go ludzi. - Alfredzie, zajmij się kufrem panienki.
- Tak jest, sir - stangret pospieszył do powozu i wytaszczył stamtąd ciężki bagaż, który Joyce miała zabrać ze sobą do szkoły.
Draco zdawał sobie sprawę, że przy pomocy odpowiedniego zaklęcia mógłby sam poradzić sobie z ciężkim ekwipunkiem córki. Ale po co miał wyjmować różdżkę, skoro dysponował mugolskim służącym? Poza tym był arystokratą i musiał dbać o podkreślanie swojej pozycji przy każdej okazji.
Narcyza wzięła zapobiegawczo przyszłą pierwszoroczną za rękę i wszyscy ruszyli dostojnym krokiem w kierunku pociągu.
- ...i bądź grzeczna - babka szeptem udzielała Jo ostatnich uwag, kiedy Draco zdecydował, że musi wreszcie porozamwiać z córką.
- Matko, pożycz mi Joyce na chwilę. Muszę udzielić jej jeszcze kilku wskazówek.
- Oczywiście - kobieta skinęła mu głową i puściła dziewczynkę.
Mała odeszła za ojcem na bok. Nie wyglądała jednak na uradowaną.
Mężczyzna natychmiast to zauważył i zasępił się.
- Jo, jesteś jakaś dziwna.
- Wydaje ci się - mruknęła, nie patrząc mu jednak w oczy. - Chyba... chyba musimy się pospieszyć, tato.
- Och, tak - zreflektował się, ale nie przestał przyglądać jej się badawczo.
Zaraz też ukląkł przed nią i chwycił ją za ramiona.
- Posłuchaj, Jo. Musisz coś zapamiętać. W Hogwarcie... w Hogwarcie nie zawsze było tak jak teraz, rozumiesz? - zamilkł na chwilę, ale zaraz zaczął mówić dalej. - Czarny Pan... hmm... jakby ci to powiedzieć... On... Po prostu nie muszisz akceptować wszystkiego, co będą o nim mówić inni.
- Jacy inni? - zainteresowała się.
- No, uczniowie, albo nauczyciele.
Spojrzała na niego sceptycznie.
- Ale...
- Pamiętaj, że ja też wszystkiego nie popieram, rozumiesz? - dodał spiesznie. - Po prostu polegaj na tym i na tym, - to mówiąc dotknął jej piersi i czoła - a najlepiej postąpisz.
Dziewczynka przez chwilę patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Wyglądała jednak na skupioną.
- Tylko o jedno cię proszę - powiedział jej ojciec, patrząc na nią z niepokojem. - Nikomu, absolutnie nikomu nie mów, o tym, co sobie pomyślisz. Pamiętasz jeszcze, co ci mówiłem kiedyś o mugolach?
Kiwnęła główką, a on wyraźnie się ucieszył.
- W szkole możesz się spotkać z innymi opiniami na ich temat, ale wiedz, że to my mamy rację. Tylko nie możemy o tym głośno mówić, dobrze? To będzie taka nasza mała tajemnica, tak?
Mrugnął do niej poufale, mając nadzieję, że to ją skłoni do milczenia.
- W porządku, tatusiu - zapewniła.
- Właśnie. Inni niech sobie myślą, co chcą. My i tak mamy rację, prawda?
- Prawda - zgodziła się szybko, a gdy już pogłaskał ją po głowie i wyprostował się z zamiarem odejścia, zawołała jeszcze: - Tato! Chcę ci coś...
W tym momencie z lokomotywy dobiegł do ich uszu przeciągły gwizd.
- Musisz się pospieszyć, Jo! - krzyknął jej ojciec, łapiąc ją za rękę i ciągnąc w stronę pociągu, gdzie przy drzwiach tłoczyli się już ostatni maruderzy. - Napiszesz mi o tym w liście. W Hogwarcie jest sowiarnia. Możesz poprosić prefekta, żeby pokazał ci, jak tam dojść.
- Ale tato!
Draco jednak już jej nie słuchał. Zawołał na Alfreda i upewnił się, że kufer dziewczynki jest już w jednym z przedziałów. Pansy i Narcyza pospiesznie pochyliły się nad Joyce całując ją w policzki, a Loni wcisnął jej do ręki swoją koronkową chusteczkę z rodowym monogramem.
Wyglądała na trochę zużytą, jakby chłopiec wytarł w nią nos co najmniej kilka razy.
Jo już wspinała się po schodkach, aby za drzwiami pociągu rozpocząć swoją wielką hogwarcką przygodę, gdy nagle tknięta złym przeczuciem obróciła się do ojca, a jej twarz wykrzywił grymas przerażenia.
- Gdzie jest Nasturcja?! - krzyknęła rozpaczliwie, a potem władczo tupnęła nóżką. - Nie pojadę bez niej!
- Zaraz ją znajdziemy - zapewnił pospiesznie Draco, zatykając sobie uszy, gdy konduktor zagwizdał po raz drugi, jeszcze bardziej natarczywie.
Prawie wszystkie dzieciaki tłoczyły się już w drzwiach, albo przewieszone do połowy przez okienne szyby, machały dziarsko zdenerwowanym rodzicom.
"Gdzie jest ta przeklęta ropucha?!" - pomyślał wściekle i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu zgubionego zwierzaka.
Peron był zatłoczony, rodzice prędko popychali pociechy w kierunku pociągu, a rozżalona Joyce rzuciła się galopem do powozu z zamiarem uratowania swojej maskotki przed straszliwym losem, który zapewne by ją czekał w siedzibie rodowej Malfoy'ów bez troskliwej opieki jej pani.
Oczami wyobraźni już widziała biedną Nasturcję w jakimś słoju na ingrediencje, z których pan Monroe przyrządzał dla mamy i babki eliksiry upiększające.
Serce dziewczynki zadrżało, a ona sama czym prędzej zaczęła przekopywać wnętrze powozu w poszukiwaniu ropuszki. Jednak już po chwili ktoś złapał ją za ramiona i wyciągnął na zewnątrz.
- Myślę, że zguba panienki już się znalazła - powiedział Alfred i uśmiechnął się do niej ciepło, wskazując nieznacznie głową na miejsce, gdzie zaaferowana Jo pozostawiła swoich krewnych.
Oczom jej ukazał się niezwykły widok.
Pansy piszczała tak przeraźliwie, że udało jej się zagłuszyć nawet kolejny gwizd lokomotywy. Podskakiwała przy tym nerwowo, najwyraźniej próbując pozbyć się czegoś, co znajdowało się na jej sukni. Draco stał obok niej i próbował ją uspokoić jednocześnie starając się pozbawić małżonkę niechcianego ciężaru.
- Nie ruszaj się, bo się wystraszy i zaraz ucieknie.
- Zabierz to ode mnie! Zabierz! Albo każę wypatroszyć tę żabę!
- Mamo, to ropucha! - żachnęła się Joyce, która zdążyła już dobiec do rodziców i teraz ukradkiem zaśmiewała się do łez. - Zaraz ją złapiemy.
- Pansy, na Merlina! Nie rób z nas pośmiewiska - Narcyza szybko chwyciła synową za rękę, starając się ją unieruchomić. - Ktoś mógłby pomyśleć, że nie uczęszczałaś na Eliksiry.
- Nigdy tego nie dotykałam! - pisnęła histerycznie zagrożona atakiem podstępnej, oślizgłej i wrednej ropuchy swej córki, młodsza z pań Malfoy. - On kroił je za mnie! - oskarzycielsko wskazała palcem na swego męża, jakby to on był winien, że nie miała szans się teraz obronić przed potworem, który żałośnie kumkając, szaleńczo miotał się po jej sukni.
- Ci... - powiedział całkiem spokojnie Draco. - Drażnisz ją.
- Co się stało mamusi? - zapiszczał ze strachem Loni, a potem zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. - Ja nie chcę, żeby umarła!
W tej chwili na szacowną rodzinę Malfoy'ów patrzeli już wszyscy ludzie zgromadzeni na peronie.
A kiedy Joyce wraz z cudem odzyskaną Nastrucją udało się wreszcie wsiąść do Hogwart Ekspressu, dziewczynka poczuła ogromną ulgę. Psotna panienka była bowiem pewna, że po tej karkołomnej awanturze miałaby przeciwko sobie wszystich domowników. Nawet ojca.
"Mam nadzieję, że dziadek Lucjusz nie przewraca się ze wstydu w grobie" - pomyślała. - "Nie chcę, żeby się biedaczyna całkiem rozsypał."
Odetchnęła głęboko i rozejrzała się ciekawie po twarzach swych towarzyszy podróży. Na jej usta wypłynął szelmowski uśmieszek.
- Które z was chce się zmierzyć z moją ropuszką? Jest jadowita - oświadczyła dumnie.
"Och, tak. Hogwarcie, przybywam!"

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, wieczorem tego samego dnia

Pierwsze słowa Joyce skierowane do jej nowych kolegów nie zapewniły jej raczej ogólnej sympatii. Za to znalazła się całkiem spora grupka uczniów, która wiedziała o jej przygodzie na stacji. Jak na razie nikt jednak nie odważył się otwarcie naśmiewać z jej matki.
Podróż minęła pannie Malfoy całkiem zwyczajnie. Zniechęciła do siebie tylko przestraszoną, rudowłosą dziewczynkę, która aby uniknąć, rzekomo jadowitej Nasturcji, wolała wynieść się z przedziału. Zapoznała się za to z dwoma chłopcami i pyzatą dziewuszką w czarnych warkoczach, którą bardziej od śmiertelnie groźnych ropuch interesowała zawartosć wózka, w którym pani McDowel rozwoziła zwykle przysmaki podczas podróży do Hogwartu. Z tej prostej przyczyny rumiana Angie nie dosłyszała pierwszych słów Jo.
Za to chłopcy, dwaj bracia, jedenastoletni Josh i udający się już na trzeci rok nauki Koreb, uznali wypowiedź dziewczynki za dobry kawał. Zaraz też obaj przypadli jej do gustu.

- Mam nadzieję, że będziemy w tym samym Domu - szepnął Josh.
Zarówno on, Angie, Joyce i około pięćdziesiątka innych dzieciaków, stali właśnie przed wejściem do Wielkiej Sali, czekając, aż wicedyrektor szkoły, profesor Slughorn, wyczyta ich nazwiska z listy i wprowadzi do sali na Wielkie Losowanie. Okropnie się denerwowali, bo od tej ceremonii miało zależeć w jakim towarzystwie spędzą następne siedem lat swojego szkolnego życia. Każdy z nich pragnął już mieć to za sobą.
- Cobelli Angela - zawołał profesor Slughorn.
Dziewczynka łypnęła żałośnie na nowych przyjaciół, a potem wytrzeszczyła ze strachem oczy na wchodzącego właśnie nauczyciela.
- Idź! - syknął Josh, popychając ją lekko. - Zaraz po tym czeka nas kolacja.
Chyba udało mu się dodać jej otuchy, bo otrząsnęła się i żwawo przebierając krótkimi nóżkami popędziła za profesorem.
- Obawiam się, że będą z nią same kłopoty - powiedział chłopiec, zwracając się tym razem do Jo. - Jeżeli oczywiscie, trafimy wszyscy razem do Zielonego.
- Trafimy - zapewniła go. - Obyś miał szczęśliwą rękę - dodała jeszcze, klepiąc go po plecach, gdy po chwili Slughorn ponownie pojawił się w drzwiach i przeczytał:
- Cockney Joshua!
- Ty też - odpowiedział, nim pomachał jej i wyszedł.

****

Szkocja, Hogwart - za pominkiem na galerii, wysoko pod sufitem Wielkiej Sali, w tym samym czasie

- To jakaś żałosna parodia Ceremoni Przydziału! - syknęła wściekle Ithilina, wyglądając ostrożnie zza swej kryjówki.
Jęcząca Marta tylko westchnęła.
- Nazywają to Wielkim Losowaniem - wyjaśniła. - Całym procederem kieruje czysty przypadek, bo przecież i tak wszystkie Domy noszą imię Salazara Slytherina.
- Tak - prychnęła z pogardą druga widmowa postać. - Słyszałam już. Zielony, Niebieski, Srebrny i Czarny. Czarny jest pewnie najobrzydliwszy! Po co w ogóle dzielą te dzieci?
- No, wiesz jest ich dużo, muszą je jakoś podzielić. Nie zmieściłyby się wszystkie w jednej klasie. A w końcu zostały im z dawnych czasów trzy wieże i lochy, prawda? Poza tym, taki przydział, to zawsze atrakcja dla uczniów.
- Atrakcja! - zawołała Iti. - A gdzie idea? Gdzie wyłapywanie osób o podobnych zdolnościach w celu dalszego ich rozwijania? To jakiś absurd!
- Im to powiedz, a nie mnie! - żachnęła się Marta. - Lepiej bądź cicho, bo jeszcze nas zauważą.
Panna Nicks zamilkła natychmiast. Nie miała zamiaru zostać odkrytą. Zbyt dobrze pamiętała co na temat sytuacji zamkowych duchów opowiedziała jej jedyna widmowa lokatorka szkolnego gmachu.
Po wygranej Voldemorta Hogwart został całkowicie podporządkowany jego woli. Wszyscy nowi nauczyciele byli za sprawą Wywaru Przyjemności jego zwolennikami. Nadali szkole nowe, mroczne oblicze. Domy Ravenclawu, Huflepuffu i Gryffindooru zostały zlikwidowane, a stare tradycje odrzucone. Dlatego też nowy dyrektor pozbył się duchów, które mogłyby opowiedzieć uczniom o przeszłości tego miejsca. Część zmuszono do ucieczki, a te najbardziej oporne, spetryfikowano lub uwięziono. Marta nie miała pojęcia gdzie.
Jej samej udało się uniknąć tego losu tylko dlatego, że schowała się w rurze odpływowej, a potem bardzo rzadko opuszczała swój bezpieczny azyl w łazience. Mimo to całkiem dobrze orientowała się w nowych, panujących tu obyczajach.
- Dlaczego my tu jeszcze siedzimy? - zainteresowała się przytomnie Marta. - Chyba dość już się napatrzyłaś? Bo wiesz, zaraz zacznie się uczta, a ja nie cierpię widoku jedzących ludzi. To mi zawsze przypomina, że ja już nic zjeść nie mogę. A nie masz pojęcia jak wielką mam nieraz ochotę na babeczki cytrynowe. Albo chociaż na sorbecik.
- Jescze chwilę - poprosiła jej towarzyszka, składając błagalnie niematerialne ręce. - Ona musi gdzieś tutaj być. Jestem tego pewna!
- Ta dziewczynka? - zagadnęła druga z dziewcząt. - Nie wydaje mi się. Skoro Dumbledore ją uratował, to chyba raczej nie posłałby jej do takiego Hogwartu. Nie sądzisz? Tuż pod nosem sługusów Voldemorta.
- Wiem, - westchnęła Iti - ale coś mi mówi, że ona tutaj jest. Poza tym muszę sie upewnić, zanim stąd odlecę.
- Chcesz odejść? - zdziwiła się jej koleżanka. - Przecież dopiero przyszłaś! Słuchaj, ja już mogę nawet patrzeć na jedzących ludzi codziennie, tylko nie zostawiaj mnie samej. Nie masz pojęcia jak się tutaj nudziłam, przez te ostatnie dziesięć lat!
- Nie o to chodzi, Marto - wyjaśniła pospiesznie. - Ale zrozum, muszę odnaleźć Tami. Muszę ją chronić. To moje zadanie.
- Dobrze, dobrze - drugi duch machnął lekceważąco ręką. - Nie rozumiem tylko dlaczego to dziecko jest takie ważne. Czy jej rodzice związali cię Niezłomną Przysięgą, że nie masz z tym spokoju nawet po śmierci?
- Nie - gwałtownie pokręciła głową. - Posłuchaj. Tami jest...
Ale nie dokończyła, bo w tym momencie usłyszała jak gruby profesor, kunsztownie odziany w zieloną szatę, wykrzyknął:
- Joycelynn Malfoy!
Ithilina przechyliła się tak gwałtownie za posągiem Archibalda Starego, że o mały włos przeniknęłaby przez niego i wylądowała zapewne kilka metrów niżej w powietrzu wzbudzając powszechną uwagę. Na szczęście utrzymała równowagę i tylko wpatrywała się w napięciu w małą, czarnowłosą figurkę w obszernej szkolnej szacie, która właśnie zanurzyła drżącą dłoń w filcowym woreczku, stojącym na wielkim, granitowym cokole po środku sali. Po chwili pierwszoroczna wyjęła rękę i rozwinęła pięść ukazując wszystkim zebranym opalizującą, zieloną kulkę, wielkości piłeczki ping-pongowej. Zaraz też wzdłuż tego stołu, który był przykryty zielonym obrusem potoczyła się fala oklasków, a uśmiechnięta uczennica pobiegła w tamtą stronę. Dziewczynka nie zdawała sobie sprawy, że wysoko nad jej głową ukryta była perłowobiała postać, która szeptała z niedowierzaniem:
- Jego córka? Czy to może być jego córka?

****

Francja, biały domek na przedmieściach Lille, wieczorem

Zmęczony staruszek siedział na werandzie małego domku, z tubką żółtych cukierków w ręce. Zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w metalowy krzyż stojący na jednym ze wzgórz za miastem, który wyznaczał miejscowym kierunek północny. Jegomość poprawił okulary zjeżdżające mu bez przerwy z haczykowatego nosa i nieznacznie westchnął. Drzwi wejściowe za jego plecami skrzypnęły i po chwili podeszła do niego kobieta w fikuśnej, asymetrycznej spódnicy w błękitne motyle.
- Myśli pan o niej, prawda?
- Tak, to dzisiaj, moja droga.
Jego rozmówczyni przysiadła na drewnianych schodkach i pokręciła sceptycznie głową.
- Szkoła nie wygląda za dobrze. Czy dyrektor nie może niczego zrobić?
Staruszek uśmiechnał się pobłażliwie i spojrzał na nią niesamowicie błękitnymi oczami.
- Wiesz, że nie. Nie mogę pozwolić, by się niepotrzebnie narażał. Podopieczna naszego przyjaciela da sobie radę.
Kobieta kiwnęła głową i natychmiast poprawiła kosmyki fioletowych włosów, które powpadały jej do oczu.
- Mam nadzieję. Tylko... - urwała i zapatrzyła się na krzyż wyznaczający północ. - Tylko zawsze, kiedy o niej myślę, mam poczucie winy.
- Ja też, moje dziecko - starzec spróbował wstać, ale najwyraźniej nie miał dość siły.
Jego towarzyszka podniosła się prędko i zahaczywszy o drewniany schodek padła na ziemię, jak długa.
- Och! - jeknęła zbolałym głosem, podnosząc się szybko na nogi. - Już panu pomogę, profesorze.
- Już dobrze - zapewnił, wspierając się na jej ramieniu i podnosząc powoli z fotela.
Potem spojrzał badawczo na swoją gospodynię i dodał:
- Jeżeli ktoś tu jest winny, to tylko ja.
- Niech pan tak nie mówi! - zaprzeczyła gorąco, wprowadzając go ostrożnie do domku. - Przecież wszyscy wiemy, że chciał pan dobrze. Chyba... chyba nie było innego wyjścia.
Mężczyzna spojrzał na nią przenikliwie, a jego błękitne oczy pociemniały.
- Dziekuję, moje dziecko. W tej sprawie nic już nie możemy zmienić, ale jest coś, co trzeba jeszcze zrobić.
- Co takiego? - zdziwiła się.
Weszli już do salonu, gdzie starszy pan opadł ciężko na fotel posapując. Był leciwym człowiekiem, a trudne wydarzenia ostatnich lat jeszcze bardziej nadszarpnęły jego zdrowie. Wciąż jednak władał błyskotliwym umysłem, toteż wszyscy jego przyjaciele postępowali zgodnie z jego wskazówkami.
- Jednego z was czeka trudne zadanie - wyjaśnił. - Być może od powodzenia tej misji będzie zależała przyszłość.
- Ale co to takiego? - dopytywała się fioletowowłosa dama, narzucając puchaty, wełniany szal na ramiona.
Jesienne wieczory bywały coraz chłodniejsze. Z głębi domu dobiegł ich gwar dziecięcych głosików i zniecierpliwione nawoływania dwóch męskich głosów. Kobieta skierowała swe kroki do kuchni, aby przygotować kolację, ale przystanęła jeszcze w drzwiach, czekając na odpowiedź profesora.
Ten zaś pokręcił przecząco głową i zainteresował się paczką cukierków, którą wciąż trzymał w dłoni.
- Jeszcze nie czas - odparł wreszcie. - Powiadomię was, kiedy wszystko będzie przygotowane.

****

Anglia, pałac królewski Buckingham, następnego dnia przed południem

Dzień nastał rześki i pogodny. Słońce świeciło przyjemnie, jakby koniecznie chciało pokazać, że lato całkiem jeszcze nie odeszło. Liście na drzewach w królewskim ogrodzie lśniły soczystą zielenią, kiedy Vanessa przemierzała wysypaną drobnymi, białymi kamyczkami ścieżkę, w otoczeniu napuszonych, mugolskich gwardzistów. Każdy z nich obdarzał ją cielęcym spojrzeniem, ale surowe zasady dyscypliny, którą wpojono im dawno temu, zabraniały im narzucać jej się słownie. Van pomyślała po raz kolejny, że to dla niej miła odmiana.
Po chwili doszli do drzwi pałacu. Jeden z gwardzistów zastukał, a wrota otworzył mu prawie natychmiast, nadworny szambelan, ubrany w zieloną liberię.
- Panna Mortimer - powiedział, kłaniając się głęboko. - Mistrz już na panią czeka.
- Dziękuję, Teodorze. Prowadź.
- Z największą przyjemnością - majordomus ukłonił się ponownie i machnął ręką w stronę strażników z ogrodu.
Ci zaś zasalutowali z wyraźną estymą przed pięknym gościem i oddalili się zapewne do swoich posterunków przy bramie wjazdowej. Eskortą wili zajęło się teraz czterech pałacowych gwardzistów, także w srebrnych mundurach.
- Porucznik Reynolds - zameldował jeden z nich i uniósł na ramię reprezentacyjną szpadę.
- Anton Quinzy - z przeszklonej, bocznej komnaty dołączył do orszaku szpakowaty mężczyzna w powłóczystej, czarnej pelerynie. - Nadworny Kontroler Magiczny.
I na dowód swej gotowości wyjął różdżkę z kieszeni.
Vanessa zorientowała się, że jej Pan przedsięwziął dodatkowe środki ostrożności, co potwierdzało tylko jej przypuszczenia, że sytuacja międzynarodowa Królestwa Magii nie jest najlepsza.
Nie ociagając się więcej kobieta i jej obstawa ruszyli pałacowymi korytarzami w kierunku Komnaty Przyjęć. Wszystkie przejścia obwieszone były magicznymi obrazami, przedstawiającymi najróżniejszych czarodziejów i czarownice. Cała ta portretowa zgraja łypała na idących ludzi z tak zarozumiałymi minami, jakby obrazy wisiały w tym budynku od lat, wzbudzając powszechny podziw i zazdrosć. Tak naprawdę niewielu gości zwracało na nich uwagę przybywając z kolejnymi wizytami do pałacu i wila nie należała do wyjątków.
Przytrzymując wspaniałą, aksamitną suknię w kolorze burgunda, szła spiesznie, lekceważącym wzrokiem obdarzając marmurowe popiersia, porcelanowe wazy, kryształy pietrzące się na stołach z najlepszego gatunkowo orzechowego drewna i gadające zbroje.
"Stary Trzmiel byłby zachwycony, gdyby widział tę koegzystencję zabytków sztuki magicznej i mugolskiej" - zaśmiała się w myślach. - "Szkoda tylko, że nie widzi jak to braterstwo wygląda pomiędzy twórcami tych dzieł."
Była dumna ze swego Mistrza, który nareszcie pokazał mugolom, gdzie ich miejsce.
Tym czasem dotarli wreszcie do wysoko sklepionej komnaty, której drzwi strzegło sześciu groźnie wyglądających czarodziejów w uniformach, które zapewne niegdyś należały do aurorów. Obecnie zaś napisy na złotych plakietkach głosiły wielkimi, wijącymi się fantastycznie literami:

STRAŻ PRZYBOCZNA

Członkowie żołnierskiej formacji złożonej z mugolskich niewolników, eskortujący Vanessę, skinęli im paradnymi szablami i wycofali się, zaś Quinzy i szambelan pozostali przy niej, przedstawiając ją strażnikom. Jeden z nich wystąpił do przodu i machnął różdżką w kierunku pięknej kobiety.
- W porządku - stwierdził, kiwając na swoich ludzi, aby otworzyli ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi. - Mistrz przyjmuje teraz zagranicznych gości i pragnie by była pani obecna. Potem chce z panią porozmawiać w gabinecie.
- Dziękuję, kapitanie - przytaknęła władczo głową i weszła do sali za majordomusem, który donośnym głosem oznajmił jej przybycie.
- Panna Vanessa Mortimer, głównodowodząca odzdziałem Mordercze Kły w operacji Południe.
Niski dworak usunął się w kąt sali, przepuszczając nowoprzybyłą, która skłoniła się gościom zgromadzonym w sali i podeszła dostojnym krokiem do wysokiego, złotego tronu. Zasiadał na nim bladolicy meżczyzna o wężowej aparycji. Jego jedwabną, jednolicie czarną szatę przykrywał miękki, purpurowy płaszcz, obszyty skrzącą się, srebrną lamówką. W jego dłoniach spoczywała nieodzowna różdżka z jasnego drewna. Władca przyzwał ją do siebie niedbałym ruchem ręki, a Vanessa spiesznie uklękła przed nim.
- Pozostań przy mnie, sługo.
- Tak jest, Panie.
Oddaliła się pokornie, czekając aż Mistrz będzie mógł jej wysłuchać, a kiedy audiencja szwedzkich czarodziejów dobiegła końca, ruszyła za nim do bocznego pokoju, w którym mieścił się jego prywatny gabinet.
- Mów, sługo.
- W wiosce byli aurorzy, Panie - powiedziała, przyklękając ponownie na jedno kolano przed skórzanym fotelem, na którym zasiadł jej dowódca. - Ich reakcja wskazywała, że wiedzieli o naszym ataku.
- Moje przypuszczenia się sprawdziły - Voldemort wolno potarł przeraźliwie białą dłonią o pajęczych palcach, ostro zakończony podbródek. - Ten żałosny starzec, Dumbledore wraz z garstką uciekinierów, gdzieś tam jest.
Zamyslił się na chwilę, a w jego szkarłatncyh oczach pojawiły się iskry gniewu.
- Powstań, sługo - zażądał po chwili.
Śmierciożerczyni szybko podniosła się na nogi, ale nie śmiała spojrzeć mu w twarz.
- Przywdziej odpowiednie szaty i zwołaj mój Wewnętrzny Krąg. Mam dla was nowe zadanie.
Promień słońca przedostał się przez witrażowe okna, przedstawiające sceny z życia Salazara Slytherina i oświetlił bladą poświatą twarz Czarnego Pana, władcy Królestwa Magii, które niegdyś znane było jako Wielka Brytania.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 14.05.2025 19:49