Odtrutka, ostatnia część trylogii
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Odtrutka, ostatnia część trylogii
sareczka |
![]()
Post
#1
|
![]() Kandydat na Maga Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 82 Dołączył: 13.07.2007 ![]() |
Mietówka chciała więcej, więc proszę bardzo
![]() ![]() ODTRUTKA - CZĘŚĆ TRZECIA TRYLOGII "DZIECKO PRZEZNACZENIA" PROLOG, czyli rodzinne podobieństwo... Anglia, dwór w Malfoy Mannor, jesienne popołudnie - Tatusiu! - czarnowłosa dziewczynka z zieloną, aksamitną kokardką przytrzymującą niesforne loki, przebiegła przez pokój i wyciągając rączki, zaczęła podskakiwać niecierpliwie obok ojca, który właśnie odkładał jakieś dokumenty na stół. Blondyn pochylił się ku niej szybko. - Na rączki! - zarządziła rezolutnie. Mężczyzna ukrył uśmiech we włosach córeczki, kiedy ją podnosił. Mała zcisnęła mu łapki wokół szyji i wyszeptała do ucha, głosem, który chyba tylko w jej przekonaniu był cichy: - Kiedy ten pan sobie pójdzie i się ze mną pobawisz? Odwróciła się i zza chudego ramionka rzuciła "temu panu" ciekawskie i nieco wystraszone zarazem spojrzenie. - Niedługo - odpowiedział jej McNair, posyłając jednocześnie złośliwe spojrzenie jej ojcu. - Dzieciak wchodzi ci na głowę, Draconie. Jego rozmówca skrzywił się lekko, ale starając nie dać tego po sobie poznać, wzruszył lekceważąco ramionami. - Trzeba dbać o swoje geny - powiedział nonszalancko, opuszczając dziewczynkę na ziemię. Jego niecirpliwy potomek zmarszczył mały kartoflowaty nosek i szarpiąc go za brzeg szaty zawołał: - Tatusiu, tatusiu! A co to są te geny? Chciałabym to wiedzieć! - Joycelynn , nie przeszkadzaj ojcu - do pokoju weszła właśnie pani Malfoy ubrana jak zawsze nieskazitelnie w suknię koloru dojrzałych wiśni. Spojrzała surowo na czterolatkę, która natychmiast puściła ojca i splotła rączki za plecami, starając się wygladać jak najbardziej niewinnie. - Jestem grzeczna, mamo - zapewniła, nie patrząc kobiecie w oczy, ale wbijając zielone ślepka w ojca, jakby szukała u niego potwierdzenia swoich słów. - Jest - przytaknął spokojnie. - My i tak już tu z Rufusem kończymy, prawda? To wszystko, przyjacielu. Moja żona odprowadzi cię do drzwi. - Ale... - McNair najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował ograniczając się do posłania wymownego spojrzenia pani Malfoy, kiedy Draco pochylił się nad ukochaną córeczką, tłumacząc jej zapewne czym są owe tajemnicze geny. - Do zobaczenia! - rzucił jedynie przez ramię swojemu gościowi i posadziwszy sobie małą na ramionach wyszedł z nią z pokoju. - I pobawimy się jeszcze w głuchego testrala, dobrze? Malfoy musiał odpowiedzieć twierdząco, bo z korytarza dobiegł jeszcze McNaira i piękną żonę Dracona radosny pisk dziewuszki. - Przepraszam za nią - powiedziała kobieta wyjątkowo zbolałym głosem. - I za mojego męża. Kompletnie nie wie jak się postępuje z dziećmi. Rozpieszcza Joyce na każdym kroku. - A dziecko to wykorzystuje - zauważył McNair tonem znawcy, choć sam potomków nie posiadał. - Charakterek to ona ma iście malfoy'owski, ale urodą przypomina ciebie. - Dziękuję Rufusie - Pansy uśmiechnęła się numerem piątym, ale rzekoma radość nie rozjaśniła jej oczu. McNair niczego jednak nie zauważył. I dobrze. Musiała dbać o pozory. **** ROZDZIAŁ I, czyli ostatnie dni lata... Anglia, ogród przed dworem w Malfoy Mannor, sierpniowe po południe prawie siedem lat później - Jo! - Loni, nie bądź dzieciak! A co się może stać? Przecież w ogrodzie też są zabezpieczenia. Drobny blondynek odsunął z bladego czółka lśniącą grzywkę, która była przydługa i niemiłosiernie właziła mu do oczu. Wydął usta z dezaprobatą, patrząc na siostrę, bo bardzo nie lubił, kiedy posądzała go o niedojrzałe zachowanie. A przecież miał już całe siedem lat! To ona, pyskata i krnąbrna, zachowywała się nieodpowiedzialnie. Znowu. Będzie musiał donieść mamusi. Albo babci. Ale to później. Teraz trzeba przeciwdziałać. - Oddaj! - zawołał zachodząc ją z boku i próbując wyrwać dziewczynce nowiuteńką różdżkę z dłoni. - Ledwo ją dostałaś, a już próbujesz czarować! A mama mówiła... - Loni, ty głuptasie! - zaśmiała się czarnulka, z łatwością podnosząc rękę tak wysoko, że braciszek nie mógł dosięgnąć jej różdżki. - Przecież już dawniej czarowałam. Tatuś pokazywał mi zaklęcia jeszcze jak ty leżałeś w kołysce i pozwalał się czasem bawić swoją różdżką, a jak byłam w twoim wieku to miałam już guwernera. Nie pana Canossę, tylko takiego innego jeszcze, wiesz? Ale już nie pamiętam jak się nazywał. Miał taką wielką brodawkę na nosie! - przypomniała sobie i znów wybuchła śmiechem. Ale Loni się nie śmiał. Nadąsał się jeszcze bardziej i postanowił w sym dziecięcym serduszku zemścić się na siostrze za nazwanie go głuptasem. Mógłby na przykład nie odzywać się do niej przez miesiąc. Albo rozdeptać jej obrzydliwą ropuchę Nasturcję! Ale na razie ciekawość zwyciężyła i mały arystokrata zapominając o swoich przyżeczeniach dopytywał się dalej: - Wiem przecież! - przypomniał. - No to po co tu przyszłaś? Wypróbujesz sobie nową różdżkę w szkole. Chcesz spaść?! - Nie, nie chcę - sapnęła ze złością. - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś najbardziej irytującym smarkaczem na świecie? Chłopaczek, aż zatchnął się z oburzenia, a potem nie wahając się ani chwili dłużej popędził do domu z głośnym krzykiem: - Maaaaaamoooo! "Skarżypyta" - pomyślała Joyce. - "Wiedziałam, że nie wytrzyma. W ogóle nie wie, co to jest dobra zabawa." Westchnęła tylko raz, na myśl o tym, jaka reprymenda będzie ją czekała, kiedy matka dowie się o tym, jak potraktowała brata. W gruncie rzeczy lubiła małego głupka, o ile nie donosił na nią i pozwalał ukradkiem polatać na swojej miotełce. Dziewczynka bowiem bardzo lubiła quidditcha i potajemnie grywała w niego z tatą. Matka i babcia uważały, że taki sport, a dokładniej żaden sport, nie przystoi panience o nazwisku Malfoy. "Tradycja naszego nazwiska do czegoś zobowiązuje" - powtarzała zawsze pani Malfoy i Joyce była pewna, że to jej ulubione powiedzenie. Na szczęście tatuś był odmiennego zdania, zawsze gotowy spełniać choćby najdziwniejsze zachcianki swojej córeczki. Tak jak ostatnio, kiedy podczas zakupów sprzętów i szat potrzebnych do szkoły, na ulicy Pokątnej, Joyce zakochała się w tłustej, szarozielonej ropuszce i uparła się, że woli dostać ją zamiast sowy. "Zniosłabym nawet pufka pigmejskiego" - narzekała wtedy jej matka. - "Ale to brzydactwo! Draco, jak mogłeś kupić jej coś takiego?! W dodatku to mi będzie cały czas przypominało tego idiotę, Longbottoma!" "Jakoś przeżyjesz" - podsumował całe zamieszanie jej niezawodny ojciec, po czym surowo nakazał jej trzymać Nasturcję z daleka od maminych pokoji. Potraktowała sprawę poważnie, bo tata potrafił być przekonujący. Zwykle więc, jeżeli wyraźnie jej czegoś zabronił starała się go słuchać. Inną sprawą było, że mała spryciula zawsze tak kombinowała by w ojcowskich zasadach znaleźć jakieś luki, które mogłyby usprawiedliwiać jej kolejne wybryki. W ostateczności, gdy już dopuszczała się czynu, cytując mamę, karygodnego, wystarczyło by zrobiła niewinne oczka i zaczęła trząść bródką, czarując ojca, jak bardzo jej przykro, że znów była niegrzeczna. Strategia skutkowała, do mniej wiecej ósmego roku życia. Potem musiała jeszcze dodawać przeprosiny słowne i przyjmować karę bez szemrania. Która to kara zwykle była niepomiernie mała w stosunku winy, bo tata nie chciał przecież zamęczać swej pupilki. Nic więc dziwnego, że jego metody wychowawcze były stale krytykowane przez matkę małej. Pani Malfoy próbowała nawet zaangażować się czynnie w wychowanie dziewczynki, ale nie widząc efektów swojej pracy, dała za wygraną i skupiła całą swą rodzicielską miłość i uwagę na młodszym synu, kształtując go na stonowanego, rozumnego perfekcjonistę w każdym calu, z czego zresztą była bardzo dumna. Narcyza Malfoy, babka Joyce, widząc więc, że Draco robi wszystko, czego sprytne dziecię chce, postanowiła przejąć sprawy w swoje ręce i uczynić z dziewczynki małą damę. Wszak o swoje geny trzeba dbać! Toteż zmieniła małej gówernera na bardziej kompetentnego, oraz zaangażowała nauczycielkę francuskiego i tańca, wypełniając tym samym plan codziennych zajęć Jo tak szczelnie, że dziewczynka miała coraz mniej czasu na wygłupy. Babka była z siebie zadowolona. Oto wszak chodziło. "Współczuję Slughornowi, kiedy Joycelynn trafi pod jego skrzydła." Tym czasem Joyce, aż nadto świadoma nadzieji, jakie pokładała w niej surowa babcia, nie czuła się bynajmniej w obowiązku spełniać którąkolwiek z nich. Była zbyt radosna, by dać zamknąć się w konwenanse jakie narzucało jej arystokratyczne wychowanie. Z coraz większą niecierpliwością odliczała dni do momentu, kiedy będzie mogła wsiąść do upragnionego Ekspress Hogwartu. - Już nie mogę się doczekać! - pisnęła do siebie, machając raźno nogami z wielkim podekscytowaniem. Wysunęła koniuszek języka i zerknęła ukradkiem w stronę domu. Willa pozostała cicha i nieruchoma, co znaczyło, że mały donosiciel, jej brat, jeszcze nie zdążył zrealizować swojej samozwańczej misji. Nabrała głęboko powietrza i podjęła decyzję. Przechyliła się ostrożnie do przodu, aby sięgnąć do tylnej kieszeni spodni, do których wepchnęła różdżkę podczas wspinaczki na wysoką topolę, na której gałęzi właśnie siedziała. "Uda się, Jo!" - powiedziała sobie twardo, kierując koniec różdżki na swój brzuch. Uznała, że tam powinien znajdować się środek ciężkości jej ciała. - Win... - Ooo...! Tam jest mamo! - dizewczynka zobaczyła jak do ogrodu wpada blondynek w zielonej szacie. - Joycelynn! - ...gardium leviosa! - Nie! Jo dokończyła zaklęcie i w tym samym momencie ufna w jego siłę zeskoczyła z konaru. Przez chwilę wisiała w powietrzu, trzymając pewnie różdżkę w ręku, ale potem... - Co ty wyprawiasz?! - Pansy ze zgrozą w oczach podbiegła do swojej córki. Na jej twarzy strach mieszał się z wściekłością. - Oooch... - jęknęła tylko panna Malfoy, gdy wystraszona reakcją matki upuściła różdżkę. Zielona trawa pod nią zaczęła się gwałtownie zbliżać do jej twarzy. Usłyszała jeszcze czyjś pisk, a potem zapadła ciemność. - Głupia dziewucha! - warknęła Pansy podbiegając do córki. Pochyliła się nad nią, przeklinając w duchu swoją nieostrożność, która sprawiła, że zostawiła różdżkę w salonie. "Chociaż i tak nie zdążyłabym jej złapać" - pomyślała, próbując podnieść dziewczynkę. Odwróciła się do Loniego, który stał obok niej z oczami utkwionymi w siostrze. - Loni! - Czy... czy ona umrze? - zapytał ze strachem i zamknął oczy, jakby nie był pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź. - Oczywiście, że nie - odpowiedziała jego matka, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Nie jest jakąś słabą mugolką. "Na sczęście" - dodała w duchu. - Loni, biegnij zaraz do salonu i przynieś moją różdżkę. Ach, i zawołaj babcię, a gdybyś jej nie znalazł każ ją powiadomić Serwetce. Powinna być w pokoju. Kazałam jej przetrzeć zastawę. No już. Pospiesz się! - przynagliła i upewniwszy się, że synek nie ociągając się więcej pobiegł żwawo w kierunku domu, odwróciła się z powrotem do córki. "Ach! Same kłopoty z tobą!" - stwierdziła. - "A twojego ojca znów nie ma w domu." - Joyce - poklepała Małą po policzku. - Joyce, słyszysz mnie? Nie miała bladego pojęcia w jaki sposób mugole radzą sobie z cuceniem nieprzytomnych ludzi, dlatego była całkowicie bezradna. Ułożyła bezwładne dziecko z powrotem na trawie i czekała na swą teściową. - Co się stało? - jasnowłosa dama unosząc w górę brzegi długiej sukni, aby móc poruszać się prędzej, zaniepokojona przypadła do wnuczki. - Spadła z drzewa? - Skoczyła - wyjaśniła gniewnie Pansy. - Na Salazara, cóż ona sobie myślała?! Mam z nią tylko same kłopoty! - położyła rękę na główce synka i pogładziła go. - Dobrze się spisałeś, kochanie. - Enervate - Narcyza z lękiem w oczach patrzyła na Joyce. "A co jeśli nie zadziała?" - Babciu? - dziewczynka otworzyła oczy i spróbowała się podnieść. - Co... co się stało? - To chyba ty powinnaś nam to powiedzieć! - rzuciła gniewnie jej matka. - Zobaczysz, jak tylko ojciec się o tym dowie! Osobiście dopilnuję, żeby tym razem nie ominęła cię kara. Narcyza pomogła podnieść się oszołomionej Joyce i poprowadziła kuśtykającą dziewczynkę do drzwi willi. - Boli? - zapytała. Jo zaciskając zęby kiwnęła twierdząco głową. - Wezwiemy uzdrowiciela - dodała krzepiąco. - Aha! - Pansy odwróciła się w stronę córki. - Swoją różdżkę moja panno, zobaczysz dopiero w Hogwarcie. Dopilnuję by skrzaty zapakowały ci ją głęboko na dnie kufra. **** Anglia, komnata w Zachodnim Skrzydle we dworze w Malfoy Mannor, tego samego dnia w nocy Joyce obudziła się czując dojmującą suchość w gardle. Leżąc nieruchomo na plecach spróbowała przełknąć ślinę. Raz, drugi, trzeci... Nie pomogło. Czuła się tak, jakby ktoś wepchnął jej do ust pełną garść piasku. Rozwarła szeroko buzię i zaczerpnęła głęboki oddech. "Gdyby choć powietrze w pokoju było wilgotne!" Ale nie było. Dziewczynka chcąc nie chcąc usiadła na łóżku. "Muszę się czegoś napić" - stwierdziła. Opuściła stopy ostrożnie na ziemi, świadoma późnej pory i nocnej ciszy jaka spowijała dwór. Była pewna, że wszyscy domownicy już dawno śpią. "Zrobię to cicho" - zdecydowała. - "Nie potrzebuję znowu wysłuchiwać narzekań matki." Spróbowała wstać, ale jej lewą kostkę zalała fala bólu. - Ał! - wyrwało jej się. Joyce pomna kłopotów jakie może na siebie ściągnąć zatkała sobie prędko usta otwartą dłonią i z przerażeniem wpatrywała się w drzwi, tkwiąc w pozycji siedzącej wśród rozrzuconej pościeli. Przez chwilę nasłuchiwała nieruchomo, a potem bardzo szybko wślizgnęła się znów pod kołdrę, postanawiając zrezygnować z potrzeby zaspokojenia pragnienia, gdyż wydało jej się, że słyszy na korytarzu czyjeś kroki. Zamknęła oczy i spróbowała wyrównać oddech. Raz, dwa, trzy. Cztery, pięć, sześć. Jo policzyła w myślach do dwudziestu, ale żadne niepokojące odgłosy nie powtórzyły się. Otworzyła ostrożnie jedno oko, a potem drugie i rozejrzała się po ciemnym wnętrzu swojej komnaty. Cisza. Zebrała się w sobie i usiadła na łóżku. "Wydawało mi się" - przekonała samą siebie. - "Nie ma powodów do obaw." Siedziała przez chwilę w spokoju, znów próbując sztuczki z przełykaniem śliny, jednak nieprzyjemne wrażenie pieczenia pozostało. - Serwetko! - zawołała cicho. - Serwetko, potrzebuję wody. "Mam nadzieję, że nikogo nie obudzę." Odpowiedziała jej cisza. Dziewczynka zmarszczyła brwi w zadumie. Skrzaty w Malfoy Mannor słynęły z posłuszeństwa, więc niepomiernie zdziwiło ją, że Serwetka nie zjawiła się na jej wezwanie. Musiała być czymś zajęta. - Uszatku! Włóczęgo! Kopciuszku! Joyce próbowała bez skutku. W końcu zrezygnowana postanowiła ponowić próbę wygramolenia się z łóżka. Tym razem wstawała powoli. Kostka znów ją rozbolała, ale Mała dzielnie zacisnęła zęby i powoli posuwała się w kierunku drzwi. "Zrobię to najciszej jak się da." Uchyliła drzwi na korytarz bardzo powoli. Wokól niej rozpościerała się bezpieczna ciemność. Stąpając cichutko zeszła po schodach. Kuchnia znajdowała się na parterze, obok salonu i pokojów babci. Jo stanęła na końcu schodów i wyjrzała ostrożnie za róg. W sypialni Narcyzy paliło się światło. "Pewnie coś czyta" - stwierdziła. - "Jeżeli tylko uda mi się zachować ciszę..." - Dobrze wiesz, jakie to dla mnie trudne! Dziewczynka stanęła jak sparaliżowana nie śmiejąc się ruszyć. - Ależ, moja droga. Sama wiedziałaś na co się godzisz. Rozpoznała chłodny i zawsze opanowany głos babki Malfoy. Teraz pobrzmiewały w nim twarde nuty. - Nie zapominaj, że powiedział mi dopiero po ślubie! - krzyknęła histerycznie matka Jo. - A teraz wszyscy mamy przez to same kłopoty! - Sugerujesz, że mieliśmy jakoś inaczej rozwiązać tę sprawę? - ironia w głosie starszej z kobiet była tak wyraźnie namacalna, że Joyce od razu domyśliła się jak zła musi być babcia. "Ale o co chodzi?" - Sugeruję, że ta sprawa nigdy nie powinna mieć miejsca. Draco zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie! - Ale stało się - powiedziała spokojnie wdowa po Lucjuszu Malfoy'u. - I ty nie mogłaś mieć na to żadnego wpływu. Jedyny wybór, który zależał od twojej woli to było poślubienie mojego syna. Powiedziałaś "tak" przed ołtarzem, więc teraz stań na wysokości zadania i okaż się żoną godną potomka Malfoy'ów. Najznamienitszego rodu czystej krwi w Anglii. - Który to potomek spłodził bękarta z mugolką! - warknęła Pansy. "Bękarta? Z mugolką?'' - dziewczynka potrząsnęła w niedowierzaniu głową. - "Tata zdradza mamę z tymi... tymi... niewolnicami?!" - Nigdy. Nie. Obrażaj. Mojego. Syna. W mojej. Obecności - wycedziła jej rozmówczyni przez zaciśnięte zęby. - I nie krzycz tak. Obudzisz któreś z dzieci. Na chwilę zapadła cisza. Jo była przekonana, że obie kobiety stoją teraz naprzeciw siebie i mierzą się wściekłymi spojrzeniami, jak dwa rozjuszone drapieżniki gotowe w każdej chwili zaatakować. Zaiste, kobiety potrafią być nie mniej niebezpieczne, niż mężczyźni. - Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdziła nagle matka, głosem zmęczonym i wypranym z emocji. Chyba atak histerii już jej minął. - Ty zawsze będziesz po jego stronie. Nigdy nie dojdziemy w tej kwestii do porozumienia. Mogę się tylko cieszyć, że już niedługo nie będę musiała znosić jej obecności w moim domu. Przynajmniej na jakiś czas. Loni też na tym skorzysta. Joyce usłyszała szelest jej sukni i prędko cofnęła się za róg korytarza. Spodziewała się, że matka zaraz będzie wchodziła po schodach do swojej sypialni. - Dobranoc - usłyszała jeszcze. Narcyza nie odpowiedziała. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a smuga światła zalała korytarz. Jo zauważyła sylwetkę matki w łososiowej sukni, która szybko pokonywała kolejne stopnie. Stukot obcasów jej pantofli tłumił puszysty, fioletowy dywan. Dziewczynka oddychała niespokojnie czekając, aż Pansy się oddali. Z nadmiaru informacji zapomniała o pragnieniu. Zamyślona weszła z powrotem po schodach, zastanawiając się, co miała na myśli jej matka. Czuła, że tej nocy nie będzie jej łatwo zasnąć. Anglia, dwór w Malfoy Mannor, następnego dnia rano - Proszę wstawać, panienko. Jo niechętnie otworzyła jedno oko i rozejrzała się po pokoju próbując zlokalizować źródło owych pisków. - Pani ojciec już wrócił - poinformowała Serwetka, kołysząc się w przód i w tył, nie śmiejąc dotknąć dziewczynki jedynie patrząc na nią błagalnie wielkimi oczami. - Tatuś! - zawołała radośnie natychmiast siadając na łóżku. Zaraz jednak spochmurniała, jakby przypomniała sobie coś niemiłego. "... spłodził bękarta z mugolką!" - w jej głowie rozległy się echem te haniebne słowa, które matka wypowiedziała o ojcu. Wzdrygnęła się, a potem ziewnęła przeciągle. Wczorajszej nocy długo nie mogła zasnąć próbując zrozumieć całą tę sprawę. Po pierwsze należało zastanowić się czy była to prawda. Joyce nie była już naiwnym kilkulatkiem i dostrzegała wyraźnie, że małżeństwo jej rodziców nie należy do szczególnie udanych. Co prawda nie miała możliwości skonfrontowania swoich przemyśleń z inną rodziną, ale obraz szczęśliwych małżonków, jaki wyrobiły w niej czytane pokątnie lektury z babcinej biblioteki zdecydowanie różnił się od tego, który prezentowali sobą państwo Malfoy'owie. Dziewczynka już dawno doszła do wniosku, że matka chowa o coś żal do ojca, który z kolei wydaje się z radością odbywać swoje częste podróże w interesach Czarnego Pana. Coś było pomiędzy nimi nie tak i Jo była przekonana, że poznała wczoraj przyczynę problemów rodziców. Po drugie, o co właściwie mama oskarżała tatę? To była kwestia najważniejsza i czarnulka łamała sobie nad nią głowę najdłużej. Czyżby ojciec zdradził matkę z jedną z mugolskich niewolnic, które pracowały w ich posiadłości? I miał z nią dziecko? "To okropne!" - pomyślała z odrazą. - "Jak on mógł?" Joyce nie miała zbyt wielkiej styczności z mugolami. Widywała ich jedynie okazjonalnie, gdy Draco zabierał ją czasem do fabryki, gdzie mugole wytwarzali dla Malfoy'ów broń i jakieś inne precyzyjne urządzenia, których zastosowania tata nie chciał jej wytłumaczyć, przekonując, że i tak by nic z tego nie zrozumiała. Mugole za każdym razem, kiedy ich widziała wydawali jej się kimś w rodzaju przerośniętych skrzatów domowych. Może byli od nich nieco sprawniejsi, skoro potrafili wykonywać maszyny, które robiły inne maszyny. Dla Joyce było to nie do pojęcia, ale tata wyjaśnił jej kiedyś, że mugole musieli nauczyć się radzić sobie w życiu skoro nie mogli używać magii. - A dlaczego oni nas słuchają, tatusiu? - zapytała wtedy. - Bo jesteśmy mądrzejsi i wiemy więcej o świecie. Słuchają nas dla swojego dobra. Poza tym wierzą, że Czarny Pan czyni ich życie szczęśliwszym. To były poważne słowa i ośmioletnia wtedy Joyce nie do końca rozumiała ich znaczenie. Wyrobiły w niej jednak przekonanie, że mugole są jak salonowe pieski, nieszkodliwe ale bezrozumne i wymagające stałej opieki. Jako pozbawione inteligencji istoty były nieatrakcyjne dla każdego czarodzieja przy zdrowych zmysłach i pannie Malfoy nigdy nie przyszłoby do głowy, że można się zaprzyjaźnić z którymkolwiek z nich. Wolała już swoje skrzaty, bo one przynajmniej potrafiły używać magii. Tym bardziej nie rozumiała postawy ojca. Czyżby zakochał się w jakiejś mugolce? Jak to możliwe? "Może mama nie jest idelana" - pomyślała krytycznie. - "Ale przecież jest czarownicą!" Rozwiązawszy więc dwie zajmujące ją kwestie, nie dała jednak rady uporać się z trzecią. "Dlaczego?" Joyce westchnęła ciężko, skupiając wzrok na Serwetce. - Potrzebuję pomocy przy ubieraniu. - Tak jest, panienko. Skrzatka zmarszczyła nastroszone, krzaczaste brwi, zastanawiając się dlaczego pierworodna pociecha Malfoy'ów nie biegnie w samej piżamce na spotkanie ukochanego ojca, jak to miała w zwyczaju czynić. Mała pomocnica czuła, że stało się coś niezwykłego, jednak nie była to jej sprawa. Trzeba było skupić się na wypełnianiu codziennych obowiązków, żeby jej państwo byli zadowoleni. Serwetka za nic w świecie nie chciała zostać ukarana. **** |
![]() ![]() ![]() |
sareczka |
![]()
Post
#2
|
![]() Kandydat na Maga Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 82 Dołączył: 13.07.2007 ![]() |
ROZDZIAŁ IV, czyli stąpając po rozżarzonych węgłach...
Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny w Zielonej Wieży, dwunastego września wieczorem - Mam dość - Joyce machnęła niedbale różdżką, z której wyleciał snop czerwonych iskier. Smuga energii pomknęła żwawo przez pokój i minęła zaledwie o cal twarz pucołowatej Angie, osmalając jej brwi. - Auu! - pisnęła nieszczęśliwa ofiara, podskakując między stolikami, rozstawionymi pókolem wokół kominka i na oślep tłukąc się grubą piąstka po buzi. - Coś ty mi zrobiła? Jo parsknęła krótkim śmieszkiem, bo widok okrąglutkiej koleżanki zachowującej się jak piłeczka ping-pongowa wydał jej się wielce ucieszny. Zaraz jednak zreflektowała się i zawołała: - Przepraszam, Pulpetko. To wszystko wina nauczycieli, którzy od zaraz przemęczją nas nauką. - Nie nazywaj mnie tak! - syknęła panna Cobelli i z obrażona miną zajęła miejsce przy innym stole, siadajac tyłem do nieznośnej koleżanki. Ta zaś tylko wzruszyła ramionami i zwróciła się z powrotem do swojego sąsiada: - Josh, czy ja mogę ci zaufać? Blondynek popatrzył na nią uważnie. Wygladała na przejętą. Duże, zielone oczy błyszczały jej nienaturalnie, a prawą dłonią skubała nieświadomie podbródek. Musiała mieć na mysli coś ważnego. - Jasne - powiedział. - Czy coś się stało? - A nie pomyslisz, że zwariowałam? - zastrzegła. Spojrzał na nią z politowaniem. - No wiesz! - zachnał się i obdarzył ją pobłażliwym usmiechem. - Nie pomyślałem tak nawet, wtedy, gdy chciałaś wmówić temu staremu dziwakowi, Perkinsowi, że z jadu twojej ropuchy idzie zrobić cudowny środek na lumbago. - Tak, ale to ci najwyraźniej nie przeszkodziło naśmiewać sie ze mnie, jak ten bufon Weasley zacytował swoim pyszałkowatym głosikiem chyba z dwieście ksiażek na temat eliksirów leczniczych, dowodzących, ze moje słowa są nieprawdą. A ja przecież tylko żartowałam! - Ale z nauczyciela, Jo! Chyba nie powinnaś się dziwić, ze dostałaś szlaban. - Oj tam... Nauczyciel też człowiek. A ja chciałam mieć troche rozrywki. Poza tym, nie lubię Perkinsa tak samo, jak tego głupiego Waterbyego. Nie podoba mi sie jak mówi o... - nagle zamilkła i zakrywszy sobie usta dłonią, spusciłą wzrok na ziemię. Josh aż pochylił się do przodu w krześle. - O czym? - zainteresował się. - Eee... No o wszystkim! - zawołała gwałtownie z zacietą miną. - Aha - jej kolega nie wydawał się przekonany tymi wyjaśnieniami, ale najwyraźniej postanowił dać narazie za wygraną. Odetchnął głęboko i rozejrzawszy sie dookoła, zapytał ponownie: - A co właściwie miałaś mi powiedzieć? Dziewczynka zamrugała kilkakrotnie przyglądając mu się. Jej mina świadczyła dobitnie, że ona sama nie do końca wierzy w to co mówi. - Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. - Co?! - żachnął się. - Wkręcasz mnie czy jak? To znowu jakiś głupi kawał? - Ależ nie! - krzyknęła oburzona nieco zbyt głośno, bo kilkoro uczniów, siedzących nieopodal spojrzało na nią z nagła ciekawością. Nawet nadal obrażona Angela. - Oczywiscie, że nie - syknęła ciszej. - Mówiłam ci, żebyś sie nie dziwił. Ja to czuję naprawdę! - A niby kiedy? Cały czas? Nie wiesz, po co, ktokolwiek miałby za toba łazić? - Nie mówię, że ktoś za mna łazi - szepnęła i zmarszczyła gniewnie brwi. - To... to coś innego! Josh zamyslił się przez chwilę, policzył w myslach do dziesieciu i postanowił jeszcze tym razem jej uwierzyć. - Posłuchaj mnie, Jo. Co to w takim razie jest? Coś konkretnego? Bo mnie sie wydaje, ze tobie sie tylko wydaje - podkreślił. Natychmiast pokręciła przecząco głową. - Nie, to coś jakby... jakbym siedziała na lekcjach, w dormitorium, w naszym pokoju, a ktoś stał za mną i gapił mi sie na tył szyji. Mówie ci, za każdym razem czuje się wtedy tak, jakby po karku biegsło mi stadko rozochoconych pajączków. - Czyli nie czujesz tego przez cały czas? - Nie. Nie, stale. Ale przynajmniej raz dziennie. Jakby ten ktoś co dzień musiał się dowiadywać, co robię. - Może to jakis... - tu chłopiec przerwał i skinął na nią dłonią, aby nadstawiła ucho. Z przejęciem pochyliła się w jego strone i odsuneła czarne loki opadajace jej na ramiona. - ... duch - wyszeptał prawie bezgłosnie w samo jej ucho. Panna Malfoy odskoczyła od niego jak oparzona, a gdy ponownie spojrzał w jej twarz, malowało się na niej przerażenie. - Duch w Hogwarcie? - jeknęła. - A co to niby miał być za duch? I co miałby robić w tym zamku? Kto to w ogóle widział, żeby duchy wałęsały się po szkole? - A ja wiem? - Josh wzruzył ramionami. - Może to wypłowiała ektoplazma Slytherina ugania sie za toba po korytarzach, bo mysli, że jesteś inkarnacja jego ukochanego węża - zażartował. - Bardzo śmieszne - mruknęła. - Ja raczej myślałam o kimś innym. Kimś żywym. - No a masz kogoś konkretnego na mysli? - zagadnał konwersacyjnym tonem, pewien odpoweidzi, jaką usłyszy. - Tak - oczy chłopca niemal wyleciały z orbit, kiedy jego przypuszczenia sie nie sprawdziły. - To moze być Michael Fronsby. Mam z nim trochę na pieńku - dodała i zarumieniła się po czubek włosów. Josh tylko pokręcił głową. - Dziewczyno, coś ty znowu zmalowała?! Szkocja, Hogwart, łazienka Jęczącej Marty, mniej wiecej w tym samym czasie - To musi być jego córka. - Powtarzasz to już od tygodnia, wiesz? - Marta ziewnęła ostentacyjnie. - Skoro jesteś przekonana, że dziewczynka, nie jest osobą, której szukasz, po co uganiasz się za nią po całym zamku? Masz pojęcie na jakie ryzyko nas narażasz? - Mam - Ithilina wzruszyła widmowymi ramionami i ze zdeterminowaną miną podpłynęła do koleżanki. - Ale nie zrezynguję. - Z czego?! - żachnął się drugi duch. - Nie robisz nic! Sama mówiłaś, że odnalezienie Tami jest strasznie ważne, a teraz zwlekasz, zamiast zrobić co do ciebie należy. - Ach, ty nic nie rozumiesz, Marto! - No to mi powiedz - warknęła wściekle. - Chyba, że uważasz biedną, grubą, pryszczatą Martę, za niegodną wyjaśnień - pisnęła i zaczęła chlipać. Iti westchnęła, myśląc, że gdyby nadal miała ciało, chętnie walnęłaby głową w ścianę. Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowała, były dąsy Marty. - Nie płacz - poprosiła, klepiąc widmową postać po ramieniu. - Wiesz, że wcale tak o tobie nie myślę. Jesteś moją jedyną przyjaciółką. Stała lokatorka łazienki otarła łzy i spojrzała na nią uważnie. - W takim razie powiedz mi, o co chodzi. Ithilina złapała się za głowę i podfrunęła w kierunku sufitu, jakby miała zamiar przez niego przeniknąć, aby uciec od towarzyszki, ale po chwili zebrała się w sobie i powiedziała: - Ojciec... Ojciec tej dziewczynki jest... nie, chyba raczej był, dla mnie ważny. Czuję się w jakiś sposób związana z tym dzieckiem. Wiem, wiem! - zapewniła gorąco, widząc, że Marta nabiera powietrza, żeby udzielić jej zgryźliwej uwagi na temat intuicji istot ektoplazmatycznych, którymi obie były. - Może to brzmi nieprzekonywująco, ale pomyśl! To córka Dracona Malfoya, który najwyraźniej został w Anglii. Jeżeli Dumbledore, Zakon i Tami zostali złapani, on z pewnością o tym wie. Muszę w jakiś sposób się tego dowiedzieć. Od dziewczynki, albo od niego. - Dobra, dobra - machnęła lekceważąco perłowobiałą dłonią. - Lepiej powiedz od razu, że chcesz się z nim zobaczyć. W tym momencie Iti podziękowała losowi, za to, że człowiek powtórnie goszczący na ziemi, jest uwolniony od wątpliwej wartości umiejętności, jaką było pokrycie się rumieńcem. Powstrzymała się zatem od jakiejkolwiek reakcji. - No to jak zamierzasz tego dokonać? - Ta... - mruknęła Iti. - Chciałabym to wiedzieć. Anglia, dwór w Malfoy Manor, wieczór tego samego dnia - Zaczekaj! Odwrócił głowę, ale nie dojrzał nikogo. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Przecież jeszcze przed chwilą stała blisko, o tam, za drzewami! Odwrócił się i pobiegł w tamtą stronę. Tym razem musiał ją odnaleźć. Ale był w więzieniu czasu. Chciało mu się krzyczeć, kiedy jego ręce machinalnie rozgarniały krzaki, a nogi posłusznie niosły go do jaskini. Znów tak samo. Wiedział co tam zobaczy. Mimo to, wszedł. Nie miał wyjścia. To się już wydarzyło. Wiele razy. Co nie zmieniało faktu, że i tym razem wydarzy się ponownie. Wnętrze było pełne. Ledwo przeciskał się między tłoczącymi się tu postaciami. Dumbledore znów do niego pomachał w ten obrzydliwie przyjacielski sposób i uśmiechnął się współczująco, ze swego kamienia obok wielkiego stalagmitu. Nienawidził tego starca i całej jego świty złożonej z kadry pedagogicznej Hogwartu. Po raz kolejny zdziwił się, że nie było między nimi Severusa. Och, tak! I oczywiście Potter! Z Granger i Weasleyami przy boku. Bardzo dobrze, że tutaj są. Należy im się. Potter, Rycerzyk-Który-Zawiódł. No proszę, a kogóż my tam mamy w pierwszym rzędzie? Świętej pamięci ojczulek? I ciocia Bella? Wujcio Rudolf, pan Rabastan, szumowina Yaxley i ten łotr Michs? Wy akurat mieliście wykupione bilety na ten spektakl przynajmniej rok wcześniej. Oczywiście. W końcu odtwórców głównych ról nie mogło zabraknąć. A w loży szanowne damy - Mortimer i kochana małżonka. Racja, główne role kobiece. Nie przepuszczą takiej okazji, choćby widowisko miało powtarzać się przez szeregi ciężkich lat. One zawsze tu będą. Nie zapomni. Na pewno, nie zapomni. A po drugiej stronie, zaraz za McGonagall i dyrektorem tłoczy się Zakon. Brakuje tylko Tonks. Ale zaraz powinna się pojawić. Lepiej się przygotować. Mimo wszystko nogi nie chcą się poddać jego staraniom i kiedy kilkanaście sekund później ląduje na wyslizganych kamieniach, wie, że znów nie udało mu się uniknąć kolizji z nielubianą kuzynką. Nie lubił jej, o tak. Ale przecież zawsze stała obok niego. Czy to możliwe? Postanowił, że tym razem zamknie oczy. Musi coś zmienić, wiedział o tym. Tak pisało w księgach. Zmienić coś, wybić z rytmu, a wtedy błędne koło pęknie samo i uwolni go ze swej duszącej matni. Tym razem mu się uda. Postanowił zamknąć oczy. Nie patrzeć choć raz. To nie kosztuje tyle wysiłku, co skoczenie przed nią, czego próbował zaraz na początku. Zamknięcie oczu powinno być znacznie łatwiejsze. Wystarczy tylko się skupić w odpowiednim momencie. Właściwa chwila nadchodziła wielkimi krokami. Czarny Pan stanął pośrodku kręgu, rozglądając się wokół. Ona zaraz wyłoni się zza tego stalagnatu po prawej. Jak zawsze. Jest! - Zaczekaj! - słyszy znowu. Nie, nie może teraz odwrócić głowy. Nie! Nic go nie obchodzi ten głos. To przecież nie ona. Musi patrzeć, żeby teraz, właśnie w tej chwili, zamknąć oczy. Nie, to nie może się wydarzyć jeszcze raz. Nie, proszę, nie! Odwraca głowę bardzo powoli. - Zaczekaj! - Zaczekaj! - Draco Malfoy usiadł błyskawicznie na posłaniu i skrzywił się z niechęcią, napotykając zatroskane spojrzenie Pansy. - To tylko koszmar, kochanie - wymruczała uspokajająco i pomasowała mu placy, ale on się nie rozluźnił. "Siedziałaś w loży. Na honorowym miejscu. Czy myslisz, że mógłbym o tym zapomnieć?" - Pójdę się napić wody - oświadczył i szybko wyślizgnął się z łóżka, jakby uciekał od swej żony. Westchnęła, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego położyła się z powrotem, próbując zasnąć i nie pamiętać, że jedyne marzenie, które miała w życiu nie spełniło się i prawdopodobnie nigdy się już nie spełni. Mężczyzna poszedł do swojego gabinetu. Postał chwilę na środku pokoju obdarzając zamyślonym spojrzeniem komnatę, którą wraz z całym Malfoy Manor, jak i wieloma rzeczami, nie tak zadowalającymi, odziedziczył po ojcu. Spróbował wyrzucić z pamięci jej obraz, ale jak zawsze skapitulował. Ruszył zrezygonwanym krokiem w kierunku barku, zastanawiając się dalczego w jego śnie nigdy nie pojawiał się Snape. Czemu stary Netoperz, którego wtedy niepotrzebnie posłuchał nie zasiadał z innymi w makabrycznym teatrze? Czyżby także czuł się winny? Ale czy wtedy, tak jak Tonks nie powinien stać obok niego? Draco nic już z tego nie rozumiał. Sięgnął jedną ręką po kryształowy kieliszek, a drugą ujął smukłą szyjkę butelki pełnej Ognistej Whisky. Przestawił to wszystko na wielkie, mahoniowe biurko i rozsiadł się w fotelu. Ręka trochę mu drżała, kiedy nalewał bursztynowego płynu do kieliszka. "Twoje zdrowie, Ithilino. Oby twoja śmierć już więcej mi się nie przyśniła" - pomyślał. Ale nie było w nim zbyt wielkiego entuzjazmu. Szkocja, Hogwart - sala Transmutacji, przedpołudnie czternastego września - Tak - powiedział profesor Cromwell zacierając pulchne, małe dłonie. - Musicie się przyłożyć, moi dordzy. Wiele zależy od waszego pierwszego sprawdzianu. Chyba nie muszę wam tłumaczyć, że powinniście starać się od pierwszej oceny zrobić na mnie dobre wrażenie - podkręcił ochoczo sumiastego wąsa i mrugnął zawadiacko do Patricka, siedzącego w pierwszej ławce. - A zatem do dzieła. Machnął różdżką, a przed struchlałymi dzieciakami pojawiły się arkusze pergaminu z pytaniami. Uczniowie apatycznie zabrali się do pracy. Tylko Alan Waterby wyglądał na uradowanego. Jego pióro z prędkością lotu najnowszej Błyskawicy700 śmigało po czystej kartce. Joyce westchnęła ciężko i sięgnęła po przybory do pisania. Przeczytała pytania z miną skazańca, a potem złapała się za głowę. "Nie jest najlepiej" - pomyślała. Przyjrzała się raz jeszcze wszystkim poleceniom. "No dobrze, Jo. Jesteś Malfoy, czy nie? Wiesz co by powiedziała babka - nazwisko przede wszystkim. Muszę wziąć się w garść. To nie może być niewykonalne." Potarła w zamyśleniu brodę i wreszcie zaczęła pisać. - Znowu tutaj? Ithilina złapała się za pierś w miejscu, gdzie za życia miała serce. - Marto! - syknęła gniewnie. - Duchy nie powinny straszyć siebie nawzajem, tylko żywych! - Ja cię nie straszę - zrobiła urażoną minę. - Tylko ostrzegam. Nie powinno cię tutaj być. - Ciebie też - odcięła się Iti, wystawiając widmowy język. - Skoro tak się boisz, to powinnaś zmykać. - Ja powinnam zmykać?! - Marta wydęła wargi. - Jestem tu przez ciebie i dobrze o tym wiesz. Nie podoba mi się to co robisz i mam zamiar cię stąd zabrać. - Ciekawe jak zamierzasz tego dokonać - prychnęła Iti, ale widząc zawzietą minę koleżanki skapitulowała. - No proszę cię, Marto. Sama wiesz jakie to dla mnie ważne. Muszę odnaleźć... - Wiem - przerwała jej. - Jakąś Tami. Ale przecież tu jej nie ma. Do Hogwartu nie przybyło żadne dziecko o takim imieniu! - Tak, jakby nie szło go zmienić - zauważyła gniewnie, nagle przechylajac się gwałtownie w przód zza zbroji, za którą się chowała. - Co ty ro... Marta nie dokończyła, w niemym przerażeniu zatykając sobie usta. Iti wypłynęła z kryjówki i błyskawicznie uskoczyła za plecy jakiegoś chłopca, który siedział w ostatniej ławce. Zdążyła w ostatniej chwili, gdyż Cromwell akurat odwrócił się z powrotem do klasy, uważnie lustrując dzieci wzrokiem. Nie mogła ryzykować zdemaskowania, a miała jeszcze kilka metrów do pokonania. Zmarszczyła w skupieniu brwi, ale zaraz potem klepnęła się w czoło i uśmiechnęła pod nosem. "Przecież nauczyciel nie ma czego szukać na podłodze, a uczniowie mają w tej chwili ważniejsze zajęcia na głowie. Powinno się udać." Skupiła się w sobie i zaczęła przenikać przez podłogę, do momentu aż jej oczy znalazły się prawie na poziomie podeszw butów zaaferowanych pierwszaków. Przez chwilę rozglądała się dookoła, szczególną uwagę zwracając na Cromwella, który przypominał brzuchatą ropuchę w swej zielonej pelerynie i szmaragdowej szacie, ogladany z żabiej perspektywy. Ithilina miała ochotę się roześmiać. Stłumiła jednak w sobie niebezpieczny pociąg do narobienia hałasu i posunęła się do przodu, nie spuszczając oczu z pulchnego mężczyzny. Po chwili dotarła do celu. I tu pojawił się problem. Jak miała skłonić Joyce do zajrzenia pod stół? Stanąć jej za plecami i wyszeptać odpowiedzi do ucha też nie mogła, bo natychmiast zostałaby odkryta. Cóż więc miała zrobić? Pokręciła z rezygnacją głową, kiedy nagle w jej ektoplazmatycznej głowie zapaliło się odpowiednie światełko. Sięgnęła do kieszeni swojej szaty i wyjęła półprzezroczystą kartkę i równie eteryczne pióro. Wystawiła ostrożnie ręce nad podłogę kryjąc się za nogami chłopca siedzącego przed Jo i zaczęła pisać. Pytania widziała już wcześniej ze swej kryjówki za stara zbroją. Bardzo cieszyła się z sokolego wzroku, którym była obdarzona po śmierci. Nawet teraz mogła dostrzec, że do podeszwy rudego chłopczyka siedzącego w pierwszej ławce przykleiła się guma do żucia. To było naprawdę zaskakujące, jak bardzo jej widmowa istota zmieniła się po utracie ciała. Skończyła. Wysunęła się ostrożnie spod stołu i dmuchnęła na kartkę leżącą jej na ręce. Pergamin posłuszny jej życzeniu pofrunął prosto na ławkę Jo. Iti błyskawicznie przeniknęła przez podłogę i wyłoniła się dopiero za zbroją, tuż obok Marty. - I jak? - zapytała. - Przepisuje? - Przepisuje, przepisuje - mruknęła tamta niechętnie. - Aż jej się uszy trzęsą. Chyba nawet się nie zastanowiła, kto jej tak pomógł. Durna mała. - Nie mów tak o niej! - oburzyła się Ithilina. - Może nie maiała czasu się nauczyć? A może ma z czymś kłopot, czegoś nie rozumie i nie ma się do kogo zwrócić o pomoc? Skąd wiesz? - Już ja znam takie małe laleczki jak ona - Marta była nieprzejednana. Widząć, że jej koleżanka znów otwiera usta, żeby bronić swej pupilki, wzniosła bezradnie ręce ku górze i odpłynęła w przeciwnym kierunku. - Dobrze, dobrze... Chodźmy wreszcie. Znikajmy stąd póki nie narobiłaś zamieszania. - Ale... - chciała jeszcze zaprotestować, ale mieszkanka łazienki na trzecim piętrze zdążyła odpłynąć. Ithilina rzuciła ostatnie ciekawskie spojrzenie w kierunku klasy Tranmutacji i wreszcie podążyła za nią, mając tylko nadzieję, że Joyce nie będzie się zastanawiała długo nad tym, kto w tak dziwny sposób jej pomógł. Francja, biały domek na przedmieściach Lille, mniej więcej w tym samym czasie Drzwi otworzyły się z hukiem, a szczupły brunet potoczył po zebranych spojrzeniem pełnym urazy. - Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć? - Ale o czym? - zza stołu wstała gwałtownie kasztanowowłosa kobieta. Zerknęła ukradkiem na rudego mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiała. Ten ostatni wzruszył tylko ramionami i zajął się wycieraniem policzków piegatego malca, który siedział mu na kolanach. Pomiędzy nogami bruneta przemknęła dziewuszka, której niesforne loki umoczono w czymś, co na pewno nie było wodą, i z głośnym wrzaskiem wylądowała na kanapie obok rudzielca z maluchem. Jej żółtą sukienkę pokrywały brudne plamy. - Tatusiu, bo on... - Wyjdźmy stąd na chwilę - poposiła kobieta, biorąc pod ramię nowoprzybyłego. - Dzieciaki nie dadzą nam spokoju. No już, chodź Harry. Zaraz mi wszystko wyjaśnisz. - Ja mam coś wyjaśniać! - prychnął. - To raczej ty, powinnaś wytłumaczyć mi, dlaczego za moimi plecami chcieliście wysłać Rona na pewną śmierć! - Uspokój się! - zawołała bezradnie, rzucajac na pokój, z którego właśnie wyszli Silencio. Spojrzenie szybko na twarz mężczyzny, ale zaraz się zarumieniła i spuściła głowę. - Dyrektor wiedział, że się nie zgodzisz. - Hermiono, posłuchaj samej siebie! - Harry złapał się bezradnie za głowę. - O czym my rozmawiamy?! Dyrektor wymyślił sobie, że potrzebuje wtyczki w Anglii i z braku laku zamierzał wysłać tam Rona. Rona! Na gacie Merlina! Mam mówić dalej?! - Ty po prostu nic nie rozumiesz - zaoponowała staowczo, ale starała się nie podnosić głosu. Spróbowała położyć mu dłonie na ramionach, ale odsunął się pod przeciwległą ścianę. - Posłuchaj, dobrze wiesz, że kocham Rona jak brata, ale oboje zdajemy sobie sprawę, że on się do tego nie nadaje. Ron, który czerwieni się z gniewu na samo wspomnienie nazwiska Malfoy. Nie przeżyje nawet tygodnia w tym zakłamanym, steroryzowanym świecie. Zdradzi się, gdy tylko usłyszy słowa: "Kochamy Czarnego Pana"! Jak mogłaś się zgodzić na ten szalony pomysł?! - Harry! - krzyknęła, w jednej chwili tracąc opanowanie. - Posłuchaj mnie choć przez chwilę. Nigdy się na to nie zgodziłam! Zapadła cisza. Zielonooki przyglądał jej się intensywnie, nic nie rozumiejąc. Tknięty niedobrym przeczuciem odkleił się od ściany i podszedł bliżej niej. - Co masz na myśli? - spytał złowieszczo, podobny w tej chwili do gradowej chmury, którą zaraz rozedrze błyskawica. Czuł, że to cisza przed burzą. Hermiona stropiła się. Sięgnęła wolną dłonią do spinki, przytrzymującej jej bujne włosy i wsunęła za ucho wymykające się kosmyki, drugą ręką nadal ściskając różdżkę. Wiedziała, że to co zaraz powie nie zachwyci jej przyjaciela. Ale podjełą już decyzję. Prędzej, czy później wszyscy by się dowiedzieli. Zdecydowanie wolała ten wariant, w którym Harry zalicza się do wszystkich i poznaje prawdę znacznie, znacznie później. Albo raczej staje przed faktem dokonanym. Ale na pobożne życzenia, przynajmniej w stosunku do niego, było już po niewczasie. Odetchnęła głęboko, starając się myśleć tylko o tym, jak go ma przekonać do poparcia jej pomysłu. Wszystko od tego zależało. - To ja pojadę - powiedziała nieco drżącym głosem. - Masz rację, co do mojego męża. Nigdy nie pozwoliłabym mu jechać. Ja nadaję się do wykonania tego zadania o wiele bardziej. Będzie rozsądniej, jak ja się tam udam. - Ty?! - ryknął ze zgrozą, a pani Weasley pomyślała, że jej Silencio musiało się w tej chwili rozpaść na kawałki. - Poczekaj! - zawołała, jednocześnie rzucając niewerbalne zaklęcie uciszające i łapiąc go za ramię. - Wszystko obmyśliłam. Odprowadzę Rona do Ministerstwa, a potem wyślę lipną lampkę do Oddziału Nadzorującego i podam numer jego kominka. Odetną mu połączenie, trochę przepytają, a na ostatku wreszcie przeproszą za kłopot, a ja w tym całym zamieszaniu, przefiukam się do Anglii. Ron nie będzie miał wyboru i zostanie mnie szukać, a zanim zorientuje się gdzie jestem, będę już piła herbatkę z poddanymi Voldemorta. Ale nic się nie martw! - zawołała, widząc nieprzychylny wyraz jego twarzy. - Wykonam zadanie najszybciej, jak to będzie możliwe i wrócę. Nie ma obawy, wrócę na pewno. I co ty na to? Harry zaniemówił. Poraziły go jej słowa. Patrzył w oczy przyjaciółki i zdawało mu się, że widzi twarz swojej matki. Lily Potter oddała życie za swe jedyne dziecko, a teraz Hermiona Granger-Weasley zamierzała podstępem wykonać misję poleconą niepotrzebnie jej mężowi, aby uchronić go przed niebezpieczeństwem. Kochała go tak bardzo, że jej własne bezpieczeństwo przestawało się dla niej liczyć. Harry zadał sobie w duchu pytanie, czy on potrafiłby kiedykolwiek narazić się tak bardzo dla Ginny, nawet gdyby jej nie utracił podczas tamtego ataku. Czy byłby tak silny? Co prawda uratował życie samej Ginny, czy Syriuszowi, ale tych czynów dokonywał jako nierozsądny smarkacz, kierując się impulsem. Nigdy nie miał czasu, by zastanowić się nad konsekwencjami swoich czynów. W przeciwieństwie do Hermiony, która wszystko dokładnie obmyśliła tak, aby Ron do końca pozostał nieświadomy jej udziału w całej historii. By oszczędzić mu nie tylko narażenia na niebezpieczeństwo, ale też zamartwiania o ukochaną żonę. Podziwiał ją. Co nie znaczyło, że nie był na nią wściekły. - Hermiono - zaczął powoli, obiecując sobie, że nie będzie jej denerwował niepotrzebnymi krzykami. - Twój pomysł jest niedorzeczny. Gdzie podział się jedyny mózg Świętej Trójcy? - zażartował. - No wiesz! - prychnęła i już nabrała powietrza w płuca, ale brutalnie jej przerwał. - Nie i nie - powiedział twardo. - Jesteś żoną i matką. Nie będzie żadnego równouprawnienia w tej kwestii. Masz rodzinę, o którą musisz zadbać. Poza tym, nie możesz nam tego zrobić. Zakonowi, mnie, a przede wszystkim dzieciakom i Ronowi. Jakbyśmy sobie dali radę tutaj, bez ciebie? Nie chcesz rozstać się z Ronem w tak niebezpiecznej wyprawie, a sądzisz, że on pogodzi się z twoim wyjazdem? Chyba nie wierzysz, że nie próbowałby ściągnąć cię z powrotem? - Ale, Harry! - jęknęła. - Chyba byś mu na to nie pozwolił, prawda? Na Godryka! Co by się stało z Mariką, Arnim i Nathanem, gdyby Ronowi przydarzyło się coś złego? - No właśnie - mruknął. - Dlatego, żadnego twojego wyjazdu nie będzie. Nie pozwalam i tyle. A jeżeli moje słowa nic dla ciebie nie znaczą, zaraz wszystko powiem twojemu mężowi. Już on cię zmusi do posłuchu - dodał żartobliwie. Hermiona załamała ręce. - To jest poważna sprawa, a ty się śmiejesz? - Tak, bo to ty pierwsza zaczęłaś z niej żartować wymyślając tak absurdalny plan działania. Zrozum! - zawołał, widząc, że jego argumenty w ogóle do niej nie trafiają. Podszedł bliżej i ujął ją delikatnie za ramiona. - Ty i Ron jesteście moją, jedyną rodziną. Jak brat i siostra. Dzień, w którym się pobraliście był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu. Jestem dumny, że wybraliście mnie na ojca chrzestnego Mariki i dlatego nie pozwolę, żebyście się narażali. Uciekliśmy z kraju, ukrywamy się od tylu lat. Ale nie poddajemy się i walczymy. Jeżeli jest jeszcze choć cień na wygranie tej wojny to ja i tylko ja jestem odpowiedzialny za odnalezienie go. Wy, Bill i Fleur, Tonks i Remus, Percy i Penelopa, George i Angelina - wszyscy macie już inne zadanie przed sobą. Musicie przetrwać. Musicie dać czarodziejskiemu światu dzieci. Małe szkraby, które bedą znały prawdę, żeby prawdziwa magiczna i mugolska Anglia za sto lat nie umarła w pamięci ludzi. Nie płacz, Hermiono - powiedział, przytulając ją, kiedy wzruszona jego przemową i stresem ostatnich dni, kompletnie się rozkleiła. Poklepał ją pokrzepiająco po plecach. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił. - Zobaczysz. To naprawdę najlepsze wyjście. No już, bądź dzielną dziewczynką. Czy to pierwszy raz Harry Potter będzie ratował świat? - odsunął ją od siebie na wyciągnięcie ramienia, machnąwszy różdżką przywołał z szuflady batystową chusteczkę i podał jej z wymuszonym uśmiechem na ustach. - Zobaczysz - powtórzył. - No nie masz się już czym martwić. Jestem waszym przyjacielem i nigdy nie pozwolę skrzywdzić żadnego z was. Nie będziecie się musieli rozstawać z gromadką waszych rudych diablątek. Ani ty, ani Ron. A z Dumbledorem to już sam sobie porozmawiam. Staruszek zaczyna miewać coraz głupsze pomysły. - Harry! - fuknęła przez łzy i pogroziła mu palcem, a potem wreszcie się uśmiechnęła. - Trochę szacunku do profesora - powiedziała. - I zobaczysz, coś wymyślimy. Ty po prostu nie możesz tam pojechać. Też jesteś impulsywny. No przyznaj sam, że tam potrzeba takiego Snape'a! - Taaa... - mruknął. - Pierwszy raz jestem zmuszony przyznać się do żałowania, że tego oślizgłego drania już z nami nie ma. **** |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 14.05.2025 19:53 |