Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Odtrutka, ostatnia część trylogii

sareczka
post 01.03.2009 16:17
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Mietówka chciała więcej, więc proszę bardzo biggrin.gif Przy okazji, dziękuję za treściwy komentarz tongue.gif

ODTRUTKA - CZĘŚĆ TRZECIA TRYLOGII "DZIECKO PRZEZNACZENIA"

PROLOG, czyli rodzinne podobieństwo...

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, jesienne popołudnie

- Tatusiu! - czarnowłosa dziewczynka z zieloną, aksamitną kokardką przytrzymującą niesforne loki, przebiegła przez pokój i wyciągając rączki, zaczęła podskakiwać niecierpliwie obok ojca, który właśnie odkładał jakieś dokumenty na stół.
Blondyn pochylił się ku niej szybko.
- Na rączki! - zarządziła rezolutnie.
Mężczyzna ukrył uśmiech we włosach córeczki, kiedy ją podnosił.
Mała zcisnęła mu łapki wokół szyji i wyszeptała do ucha, głosem, który chyba tylko w jej przekonaniu był cichy:
- Kiedy ten pan sobie pójdzie i się ze mną pobawisz?
Odwróciła się i zza chudego ramionka rzuciła "temu panu" ciekawskie i nieco wystraszone zarazem spojrzenie.
- Niedługo - odpowiedział jej McNair, posyłając jednocześnie złośliwe spojrzenie jej ojcu. - Dzieciak wchodzi ci na głowę, Draconie.
Jego rozmówca skrzywił się lekko, ale starając nie dać tego po sobie poznać, wzruszył lekceważąco ramionami.
- Trzeba dbać o swoje geny - powiedział nonszalancko, opuszczając dziewczynkę na ziemię.
Jego niecirpliwy potomek zmarszczył mały kartoflowaty nosek i szarpiąc go za brzeg szaty zawołał:
- Tatusiu, tatusiu! A co to są te geny? Chciałabym to wiedzieć!
- Joycelynn , nie przeszkadzaj ojcu - do pokoju weszła właśnie pani Malfoy ubrana jak zawsze nieskazitelnie w suknię koloru dojrzałych wiśni.
Spojrzała surowo na czterolatkę, która natychmiast puściła ojca i splotła rączki za plecami, starając się wygladać jak najbardziej niewinnie.
- Jestem grzeczna, mamo - zapewniła, nie patrząc kobiecie w oczy, ale wbijając zielone ślepka w ojca, jakby szukała u niego potwierdzenia swoich słów.
- Jest - przytaknął spokojnie. - My i tak już tu z Rufusem kończymy, prawda? To wszystko, przyjacielu. Moja żona odprowadzi cię do drzwi.
- Ale... - McNair najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował ograniczając się do posłania wymownego spojrzenia pani Malfoy, kiedy Draco pochylił się nad ukochaną córeczką, tłumacząc jej zapewne czym są owe tajemnicze geny.
- Do zobaczenia! - rzucił jedynie przez ramię swojemu gościowi i posadziwszy sobie małą na ramionach wyszedł z nią z pokoju.
- I pobawimy się jeszcze w głuchego testrala, dobrze?
Malfoy musiał odpowiedzieć twierdząco, bo z korytarza dobiegł jeszcze McNaira i piękną żonę Dracona radosny pisk dziewuszki.
- Przepraszam za nią - powiedziała kobieta wyjątkowo zbolałym głosem. - I za mojego męża. Kompletnie nie wie jak się postępuje z dziećmi. Rozpieszcza Joyce na każdym kroku.
- A dziecko to wykorzystuje - zauważył McNair tonem znawcy, choć sam potomków nie posiadał. - Charakterek to ona ma iście malfoy'owski, ale urodą przypomina ciebie.
- Dziękuję Rufusie - Pansy uśmiechnęła się numerem piątym, ale rzekoma radość nie rozjaśniła jej oczu.
McNair niczego jednak nie zauważył.
I dobrze. Musiała dbać o pozory.

****

ROZDZIAŁ I, czyli ostatnie dni lata...

Anglia, ogród przed dworem w Malfoy Mannor, sierpniowe po południe prawie siedem lat później

- Jo!
- Loni, nie bądź dzieciak! A co się może stać? Przecież w ogrodzie też są zabezpieczenia.
Drobny blondynek odsunął z bladego czółka lśniącą grzywkę, która była przydługa i niemiłosiernie właziła mu do oczu. Wydął usta z dezaprobatą, patrząc na siostrę, bo bardzo nie lubił, kiedy posądzała go o niedojrzałe zachowanie. A przecież miał już całe siedem lat! To ona, pyskata i krnąbrna, zachowywała się nieodpowiedzialnie. Znowu. Będzie musiał donieść mamusi. Albo babci. Ale to później. Teraz trzeba przeciwdziałać.
- Oddaj! - zawołał zachodząc ją z boku i próbując wyrwać dziewczynce nowiuteńką różdżkę z dłoni. - Ledwo ją dostałaś, a już próbujesz czarować! A mama mówiła...
- Loni, ty głuptasie! - zaśmiała się czarnulka, z łatwością podnosząc rękę tak wysoko, że braciszek nie mógł dosięgnąć jej różdżki. - Przecież już dawniej czarowałam. Tatuś pokazywał mi zaklęcia jeszcze jak ty leżałeś w kołysce i pozwalał się czasem bawić swoją różdżką, a jak byłam w twoim wieku to miałam już guwernera. Nie pana Canossę, tylko takiego innego jeszcze, wiesz? Ale już nie pamiętam jak się nazywał. Miał taką wielką brodawkę na nosie! - przypomniała sobie i znów wybuchła śmiechem.
Ale Loni się nie śmiał. Nadąsał się jeszcze bardziej i postanowił w sym dziecięcym serduszku zemścić się na siostrze za nazwanie go głuptasem. Mógłby na przykład nie odzywać się do niej przez miesiąc. Albo rozdeptać jej obrzydliwą ropuchę Nasturcję! Ale na razie ciekawość zwyciężyła i mały arystokrata zapominając o swoich przyżeczeniach dopytywał się dalej:
- Wiem przecież! - przypomniał. - No to po co tu przyszłaś? Wypróbujesz sobie nową różdżkę w szkole. Chcesz spaść?!
- Nie, nie chcę - sapnęła ze złością. - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś najbardziej irytującym smarkaczem na świecie?
Chłopaczek, aż zatchnął się z oburzenia, a potem nie wahając się ani chwili dłużej popędził do domu z głośnym krzykiem:
- Maaaaaamoooo!
"Skarżypyta" - pomyślała Joyce. - "Wiedziałam, że nie wytrzyma. W ogóle nie wie, co to jest dobra zabawa."
Westchnęła tylko raz, na myśl o tym, jaka reprymenda będzie ją czekała, kiedy matka dowie się o tym, jak potraktowała brata. W gruncie rzeczy lubiła małego głupka, o ile nie donosił na nią i pozwalał ukradkiem polatać na swojej miotełce. Dziewczynka bowiem bardzo lubiła quidditcha i potajemnie grywała w niego z tatą. Matka i babcia uważały, że taki sport, a dokładniej żaden sport, nie przystoi panience o nazwisku Malfoy.
"Tradycja naszego nazwiska do czegoś zobowiązuje" - powtarzała zawsze pani Malfoy i Joyce była pewna, że to jej ulubione powiedzenie.
Na szczęście tatuś był odmiennego zdania, zawsze gotowy spełniać choćby najdziwniejsze zachcianki swojej córeczki. Tak jak ostatnio, kiedy podczas zakupów sprzętów i szat potrzebnych do szkoły, na ulicy Pokątnej, Joyce zakochała się w tłustej, szarozielonej ropuszce i uparła się, że woli dostać ją zamiast sowy.
"Zniosłabym nawet pufka pigmejskiego" - narzekała wtedy jej matka. - "Ale to brzydactwo! Draco, jak mogłeś kupić jej coś takiego?! W dodatku to mi będzie cały czas przypominało tego idiotę, Longbottoma!"
"Jakoś przeżyjesz" - podsumował całe zamieszanie jej niezawodny ojciec, po czym surowo nakazał jej trzymać Nasturcję z daleka od maminych pokoji.
Potraktowała sprawę poważnie, bo tata potrafił być przekonujący. Zwykle więc, jeżeli wyraźnie jej czegoś zabronił starała się go słuchać. Inną sprawą było, że mała spryciula zawsze tak kombinowała by w ojcowskich zasadach znaleźć jakieś luki, które mogłyby usprawiedliwiać jej kolejne wybryki. W ostateczności, gdy już dopuszczała się czynu, cytując mamę, karygodnego, wystarczyło by zrobiła niewinne oczka i zaczęła trząść bródką, czarując ojca, jak bardzo jej przykro, że znów była niegrzeczna. Strategia skutkowała, do mniej wiecej ósmego roku życia. Potem musiała jeszcze dodawać przeprosiny słowne i przyjmować karę bez szemrania. Która to kara zwykle była niepomiernie mała w stosunku winy, bo tata nie chciał przecież zamęczać swej pupilki. Nic więc dziwnego, że jego metody wychowawcze były stale krytykowane przez matkę małej. Pani Malfoy próbowała nawet zaangażować się czynnie w wychowanie dziewczynki, ale nie widząc efektów swojej pracy, dała za wygraną i skupiła całą swą rodzicielską miłość i uwagę na młodszym synu, kształtując go na stonowanego, rozumnego perfekcjonistę w każdym calu, z czego zresztą była bardzo dumna. Narcyza Malfoy, babka Joyce, widząc więc, że Draco robi wszystko, czego sprytne dziecię chce, postanowiła przejąć sprawy w swoje ręce i uczynić z dziewczynki małą damę. Wszak o swoje geny trzeba dbać! Toteż zmieniła małej gówernera na bardziej kompetentnego, oraz zaangażowała nauczycielkę francuskiego i tańca, wypełniając tym samym plan codziennych zajęć Jo tak szczelnie, że dziewczynka miała coraz mniej czasu na wygłupy. Babka była z siebie zadowolona. Oto wszak chodziło.
"Współczuję Slughornowi, kiedy Joycelynn trafi pod jego skrzydła."

Tym czasem Joyce, aż nadto świadoma nadzieji, jakie pokładała w niej surowa babcia, nie czuła się bynajmniej w obowiązku spełniać którąkolwiek z nich. Była zbyt radosna, by dać zamknąć się w konwenanse jakie narzucało jej arystokratyczne wychowanie. Z coraz większą niecierpliwością odliczała dni do momentu, kiedy będzie mogła wsiąść do upragnionego Ekspress Hogwartu.
- Już nie mogę się doczekać! - pisnęła do siebie, machając raźno nogami z wielkim podekscytowaniem.
Wysunęła koniuszek języka i zerknęła ukradkiem w stronę domu. Willa pozostała cicha i nieruchoma, co znaczyło, że mały donosiciel, jej brat, jeszcze nie zdążył zrealizować swojej samozwańczej misji. Nabrała głęboko powietrza i podjęła decyzję. Przechyliła się ostrożnie do przodu, aby sięgnąć do tylnej kieszeni spodni, do których wepchnęła różdżkę podczas wspinaczki na wysoką topolę, na której gałęzi właśnie siedziała.
"Uda się, Jo!" - powiedziała sobie twardo, kierując koniec różdżki na swój brzuch. Uznała, że tam powinien znajdować się środek ciężkości jej ciała.
- Win...
- Ooo...! Tam jest mamo! - dizewczynka zobaczyła jak do ogrodu wpada blondynek w zielonej szacie.
- Joycelynn!
- ...gardium leviosa!
- Nie!
Jo dokończyła zaklęcie i w tym samym momencie ufna w jego siłę zeskoczyła z konaru. Przez chwilę wisiała w powietrzu, trzymając pewnie różdżkę w ręku, ale potem...
- Co ty wyprawiasz?! - Pansy ze zgrozą w oczach podbiegła do swojej córki. Na jej twarzy strach mieszał się z wściekłością.
- Oooch... - jęknęła tylko panna Malfoy, gdy wystraszona reakcją matki upuściła różdżkę.
Zielona trawa pod nią zaczęła się gwałtownie zbliżać do jej twarzy. Usłyszała jeszcze czyjś pisk, a potem zapadła ciemność.
- Głupia dziewucha! - warknęła Pansy podbiegając do córki. Pochyliła się nad nią, przeklinając w duchu swoją nieostrożność, która sprawiła, że zostawiła różdżkę w salonie.
"Chociaż i tak nie zdążyłabym jej złapać" - pomyślała, próbując podnieść dziewczynkę.
Odwróciła się do Loniego, który stał obok niej z oczami utkwionymi w siostrze.
- Loni!
- Czy... czy ona umrze? - zapytał ze strachem i zamknął oczy, jakby nie był pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała jego matka, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Nie jest jakąś słabą mugolką.
"Na sczęście" - dodała w duchu.
- Loni, biegnij zaraz do salonu i przynieś moją różdżkę. Ach, i zawołaj babcię, a gdybyś jej nie znalazł każ ją powiadomić Serwetce. Powinna być w pokoju. Kazałam jej przetrzeć zastawę. No już. Pospiesz się! - przynagliła i upewniwszy się, że synek nie ociągając się więcej pobiegł żwawo w kierunku domu, odwróciła się z powrotem do córki.
"Ach! Same kłopoty z tobą!" - stwierdziła. - "A twojego ojca znów nie ma w domu."
- Joyce - poklepała Małą po policzku. - Joyce, słyszysz mnie?
Nie miała bladego pojęcia w jaki sposób mugole radzą sobie z cuceniem nieprzytomnych ludzi, dlatego była całkowicie bezradna. Ułożyła bezwładne dziecko z powrotem na trawie i czekała na swą teściową.
- Co się stało? - jasnowłosa dama unosząc w górę brzegi długiej sukni, aby móc poruszać się prędzej, zaniepokojona przypadła do wnuczki. - Spadła z drzewa?
- Skoczyła - wyjaśniła gniewnie Pansy. - Na Salazara, cóż ona sobie myślała?! Mam z nią tylko same kłopoty! - położyła rękę na główce synka i pogładziła go. - Dobrze się spisałeś, kochanie.
- Enervate - Narcyza z lękiem w oczach patrzyła na Joyce.
"A co jeśli nie zadziała?"
- Babciu? - dziewczynka otworzyła oczy i spróbowała się podnieść. - Co... co się stało?
- To chyba ty powinnaś nam to powiedzieć! - rzuciła gniewnie jej matka. - Zobaczysz, jak tylko ojciec się o tym dowie! Osobiście dopilnuję, żeby tym razem nie ominęła cię kara.
Narcyza pomogła podnieść się oszołomionej Joyce i poprowadziła kuśtykającą dziewczynkę do drzwi willi.
- Boli? - zapytała.
Jo zaciskając zęby kiwnęła twierdząco głową.
- Wezwiemy uzdrowiciela - dodała krzepiąco.
- Aha! - Pansy odwróciła się w stronę córki. - Swoją różdżkę moja panno, zobaczysz dopiero w Hogwarcie. Dopilnuję by skrzaty zapakowały ci ją głęboko na dnie kufra.

****

Anglia, komnata w Zachodnim Skrzydle we dworze w Malfoy Mannor, tego samego dnia w nocy

Joyce obudziła się czując dojmującą suchość w gardle. Leżąc nieruchomo na plecach spróbowała przełknąć ślinę. Raz, drugi, trzeci... Nie pomogło. Czuła się tak, jakby ktoś wepchnął jej do ust pełną garść piasku. Rozwarła szeroko buzię i zaczerpnęła głęboki oddech.
"Gdyby choć powietrze w pokoju było wilgotne!"
Ale nie było. Dziewczynka chcąc nie chcąc usiadła na łóżku.
"Muszę się czegoś napić" - stwierdziła.
Opuściła stopy ostrożnie na ziemi, świadoma późnej pory i nocnej ciszy jaka spowijała dwór. Była pewna, że wszyscy domownicy już dawno śpią.
"Zrobię to cicho" - zdecydowała. - "Nie potrzebuję znowu wysłuchiwać narzekań matki."
Spróbowała wstać, ale jej lewą kostkę zalała fala bólu.
- Ał! - wyrwało jej się.
Joyce pomna kłopotów jakie może na siebie ściągnąć zatkała sobie prędko usta otwartą dłonią i z przerażeniem wpatrywała się w drzwi, tkwiąc w pozycji siedzącej wśród rozrzuconej pościeli.
Przez chwilę nasłuchiwała nieruchomo, a potem bardzo szybko wślizgnęła się znów pod kołdrę, postanawiając zrezygnować z potrzeby zaspokojenia pragnienia, gdyż wydało jej się, że słyszy na korytarzu czyjeś kroki. Zamknęła oczy i spróbowała wyrównać oddech.
Raz, dwa, trzy.
Cztery, pięć, sześć.
Jo policzyła w myślach do dwudziestu, ale żadne niepokojące odgłosy nie powtórzyły się. Otworzyła ostrożnie jedno oko, a potem drugie i rozejrzała się po ciemnym wnętrzu swojej komnaty.
Cisza.
Zebrała się w sobie i usiadła na łóżku.
"Wydawało mi się" - przekonała samą siebie. - "Nie ma powodów do obaw."
Siedziała przez chwilę w spokoju, znów próbując sztuczki z przełykaniem śliny, jednak nieprzyjemne wrażenie pieczenia pozostało.
- Serwetko! - zawołała cicho. - Serwetko, potrzebuję wody.
"Mam nadzieję, że nikogo nie obudzę."
Odpowiedziała jej cisza. Dziewczynka zmarszczyła brwi w zadumie. Skrzaty w Malfoy Mannor słynęły z posłuszeństwa, więc niepomiernie zdziwiło ją, że Serwetka nie zjawiła się na jej wezwanie. Musiała być czymś zajęta.
- Uszatku! Włóczęgo! Kopciuszku!
Joyce próbowała bez skutku. W końcu zrezygnowana postanowiła ponowić próbę wygramolenia się z łóżka. Tym razem wstawała powoli. Kostka znów ją rozbolała, ale Mała dzielnie zacisnęła zęby i powoli posuwała się w kierunku drzwi.
"Zrobię to najciszej jak się da."
Uchyliła drzwi na korytarz bardzo powoli. Wokól niej rozpościerała się bezpieczna ciemność. Stąpając cichutko zeszła po schodach. Kuchnia znajdowała się na parterze, obok salonu i pokojów babci. Jo stanęła na końcu schodów i wyjrzała ostrożnie za róg. W sypialni Narcyzy paliło się światło.
"Pewnie coś czyta" - stwierdziła. - "Jeżeli tylko uda mi się zachować ciszę..."
- Dobrze wiesz, jakie to dla mnie trudne!
Dziewczynka stanęła jak sparaliżowana nie śmiejąc się ruszyć.
- Ależ, moja droga. Sama wiedziałaś na co się godzisz.
Rozpoznała chłodny i zawsze opanowany głos babki Malfoy. Teraz pobrzmiewały w nim twarde nuty.
- Nie zapominaj, że powiedział mi dopiero po ślubie! - krzyknęła histerycznie matka Jo. - A teraz wszyscy mamy przez to same kłopoty!
- Sugerujesz, że mieliśmy jakoś inaczej rozwiązać tę sprawę? - ironia w głosie starszej z kobiet była tak wyraźnie namacalna, że Joyce od razu domyśliła się jak zła musi być babcia.
"Ale o co chodzi?"
- Sugeruję, że ta sprawa nigdy nie powinna mieć miejsca. Draco zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie!
- Ale stało się - powiedziała spokojnie wdowa po Lucjuszu Malfoy'u. - I ty nie mogłaś mieć na to żadnego wpływu. Jedyny wybór, który zależał od twojej woli to było poślubienie mojego syna. Powiedziałaś "tak" przed ołtarzem, więc teraz stań na wysokości zadania i okaż się żoną godną potomka Malfoy'ów. Najznamienitszego rodu czystej krwi w Anglii.
- Który to potomek spłodził bękarta z mugolką! - warknęła Pansy.
"Bękarta? Z mugolką?'' - dziewczynka potrząsnęła w niedowierzaniu głową. - "Tata zdradza mamę z tymi... tymi... niewolnicami?!"
- Nigdy. Nie. Obrażaj. Mojego. Syna. W mojej. Obecności - wycedziła jej rozmówczyni przez zaciśnięte zęby. - I nie krzycz tak. Obudzisz któreś z dzieci.
Na chwilę zapadła cisza. Jo była przekonana, że obie kobiety stoją teraz naprzeciw siebie i mierzą się wściekłymi spojrzeniami, jak dwa rozjuszone drapieżniki gotowe w każdej chwili zaatakować.
Zaiste, kobiety potrafią być nie mniej niebezpieczne, niż mężczyźni.
- Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdziła nagle matka, głosem zmęczonym i wypranym z emocji. Chyba atak histerii już jej minął. - Ty zawsze będziesz po jego stronie. Nigdy nie dojdziemy w tej kwestii do porozumienia. Mogę się tylko cieszyć, że już niedługo nie będę musiała znosić jej obecności w moim domu. Przynajmniej na jakiś czas. Loni też na tym skorzysta.
Joyce usłyszała szelest jej sukni i prędko cofnęła się za róg korytarza. Spodziewała się, że matka zaraz będzie wchodziła po schodach do swojej sypialni.
- Dobranoc - usłyszała jeszcze.
Narcyza nie odpowiedziała.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a smuga światła zalała korytarz. Jo zauważyła sylwetkę matki w łososiowej sukni, która szybko pokonywała kolejne stopnie. Stukot obcasów jej pantofli tłumił puszysty, fioletowy dywan. Dziewczynka oddychała niespokojnie czekając, aż Pansy się oddali. Z nadmiaru informacji zapomniała o pragnieniu. Zamyślona weszła z powrotem po schodach, zastanawiając się, co miała na myśli jej matka. Czuła, że tej nocy nie będzie jej łatwo zasnąć.

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, następnego dnia rano

- Proszę wstawać, panienko.
Jo niechętnie otworzyła jedno oko i rozejrzała się po pokoju próbując zlokalizować źródło owych pisków.
- Pani ojciec już wrócił - poinformowała Serwetka, kołysząc się w przód i w tył, nie śmiejąc dotknąć dziewczynki jedynie patrząc na nią błagalnie wielkimi oczami.
- Tatuś! - zawołała radośnie natychmiast siadając na łóżku.
Zaraz jednak spochmurniała, jakby przypomniała sobie coś niemiłego.
"... spłodził bękarta z mugolką!" - w jej głowie rozległy się echem te haniebne słowa, które matka wypowiedziała o ojcu.
Wzdrygnęła się, a potem ziewnęła przeciągle. Wczorajszej nocy długo nie mogła zasnąć próbując zrozumieć całą tę sprawę. Po pierwsze należało zastanowić się czy była to prawda. Joyce nie była już naiwnym kilkulatkiem i dostrzegała wyraźnie, że małżeństwo jej rodziców nie należy do szczególnie udanych. Co prawda nie miała możliwości skonfrontowania swoich przemyśleń z inną rodziną, ale obraz szczęśliwych małżonków, jaki wyrobiły w niej czytane pokątnie lektury z babcinej biblioteki zdecydowanie różnił się od tego, który prezentowali sobą państwo Malfoy'owie. Dziewczynka już dawno doszła do wniosku, że matka chowa o coś żal do ojca, który z kolei wydaje się z radością odbywać swoje częste podróże w interesach Czarnego Pana. Coś było pomiędzy nimi nie tak i Jo była przekonana, że poznała wczoraj przyczynę problemów rodziców.
Po drugie, o co właściwie mama oskarżała tatę? To była kwestia najważniejsza i czarnulka łamała sobie nad nią głowę najdłużej. Czyżby ojciec zdradził matkę z jedną z mugolskich niewolnic, które pracowały w ich posiadłości? I miał z nią dziecko?
"To okropne!" - pomyślała z odrazą. - "Jak on mógł?"
Joyce nie miała zbyt wielkiej styczności z mugolami. Widywała ich jedynie okazjonalnie, gdy Draco zabierał ją czasem do fabryki, gdzie mugole wytwarzali dla Malfoy'ów broń i jakieś inne precyzyjne urządzenia, których zastosowania tata nie chciał jej wytłumaczyć, przekonując, że i tak by nic z tego nie zrozumiała. Mugole za każdym razem, kiedy ich widziała wydawali jej się kimś w rodzaju przerośniętych skrzatów domowych. Może byli od nich nieco sprawniejsi, skoro potrafili wykonywać maszyny, które robiły inne maszyny. Dla Joyce było to nie do pojęcia, ale tata wyjaśnił jej kiedyś, że mugole musieli nauczyć się radzić sobie w życiu skoro nie mogli używać magii.
- A dlaczego oni nas słuchają, tatusiu? - zapytała wtedy.
- Bo jesteśmy mądrzejsi i wiemy więcej o świecie. Słuchają nas dla swojego dobra. Poza tym wierzą, że Czarny Pan czyni ich życie szczęśliwszym.
To były poważne słowa i ośmioletnia wtedy Joyce nie do końca rozumiała ich znaczenie. Wyrobiły w niej jednak przekonanie, że mugole są jak salonowe pieski, nieszkodliwe ale bezrozumne i wymagające stałej opieki. Jako pozbawione inteligencji istoty były nieatrakcyjne dla każdego czarodzieja przy zdrowych zmysłach i pannie Malfoy nigdy nie przyszłoby do głowy, że można się zaprzyjaźnić z którymkolwiek z nich. Wolała już swoje skrzaty, bo one przynajmniej potrafiły używać magii. Tym bardziej nie rozumiała postawy ojca. Czyżby zakochał się w jakiejś mugolce? Jak to możliwe?
"Może mama nie jest idelana" - pomyślała krytycznie. - "Ale przecież jest czarownicą!"
Rozwiązawszy więc dwie zajmujące ją kwestie, nie dała jednak rady uporać się z trzecią. "Dlaczego?"
Joyce westchnęła ciężko, skupiając wzrok na Serwetce.
- Potrzebuję pomocy przy ubieraniu.
- Tak jest, panienko.
Skrzatka zmarszczyła nastroszone, krzaczaste brwi, zastanawiając się dlaczego pierworodna pociecha Malfoy'ów nie biegnie w samej piżamce na spotkanie ukochanego ojca, jak to miała w zwyczaju czynić. Mała pomocnica czuła, że stało się coś niezwykłego, jednak nie była to jej sprawa. Trzeba było skupić się na wypełnianiu codziennych obowiązków, żeby jej państwo byli zadowoleni. Serwetka za nic w świecie nie chciała zostać ukarana.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
sareczka
post 05.07.2009 14:58
Post #2 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ V, czyli przedziwne losu sploty...

Szkocja, Hogwart - dormitorium chłopców w Zielonej Wieży, wieczór czternastego września

- Masz szczęście - stwierdził Josh, patrząc na Joyce z ukosa. - Normalnie, dziewczyno, jesteś w czepku urodzona. Nie zaliczyłabyś tego testu jak nic.
- I dostałaby szlaban - dodał Koreb kładąc się na łóżku brata, na co ten ostatni nie zareagował przychylnie i natychmiast próbował go zrzucić.
Jo patrzyła na te zmagania bez zainteresowania. Cały czas zastanawaiała się nad tym kto pomógł jej podczas rozwiązywania sprawdzianu. Odopowiedzi bez wątpienia były nie tylko prawidłowe, ale i obszerne. Szczerze wątpiła by ktokolwiek z pierwszorocznych poza Waterbym mógł posiadać taką wiedzę. Tym bardziej nie potrafiła się domyślić tożsamości swego wybawiciela. Bowiem jedyny potencjalny kandydat szczerze jej nie cierpiał, a poza tym darzył bezgraniczną miłością szkolny regulamin.
- Nie, to z pewnością nie Alan - powiedziała głośno.
Koreb i Josh przestali turlać się po podłodze. Młodszy z braci wybuchnął szaleńczym śmiechem.
- Oczywiście, że nie. Prędzej zjadłby ksiażkę do Zaklęć niż podrzucił ściągę komukolwiek. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
- Stąd - powiedziała i wyjęła z kieszeni szaty niewielki arkusik papieru, podając go chłopcom. - Te odpowiedzi są strasznie... długie i...
- Na jaja Salazara! - zakrzyknął Koreb. - Nawet ja tyle nie wiem, a jestem dwa lata wyżej!
- Właśnie - przytaknęła dziewczynka. - To mnie zaskoczyło i...
- A papier? - Josh wyrwał bratu pergamin z ręki, uważając jednak by go nie potargać. - Nie zwróciliście uwagi na papier! To on jest tutaj najdziwniejszy. Odpowiedzi można było przepisać z właściwych ksiąg, chociaż przyznaję, że na temat zastosowania zaklęcia Lumos w jaskiniach południowych Karpat, nigdy nie widziałem niczego w naszej bibliotece, ale może jestem nieuważny. Zresztą są jeszcze lektury dodatkowe. Nie przejrzałem ich, a powinienem. Może w Marduku Wspaniałym...
- Josh! - jęknęła Jo. - Możesz przestać? Powiedz o co ci chodzi z tym pergaminem, zamiast zarzucać nas bełkotem!
- On tak zawsze - mruknął jego brat, za co oberwał kuksańca w bok.
Odwdzięczyłby się chętnie Młodemu, ale jedyna przedstawicielka płci pięknej w tym pokoju przesłała mu wiele mówiące spojrzenie, więc dał spokój.
- Jest jakiś dziwny - Josh dotykał kartki z miną rasowego badacza. - Jakby..., jakby był wykonany... Nie to głupie.
- Mówże! - ryknęli rownocześnie jego towarzysze.
- Z tego materiału co peleryny niewidki. Jest... no, trochę... nierzeczywisty - dokończył niepewny, czy zaraz brat i przyjaciółka nie zabiją go śmiechem.
Ale oni tylko wpatrywali się w niego szeroko otwartymi oczami.
- Tak myślisz? - zapytała Jo.
- Gdzie ty widziałeś pelerynę niewidkę? - powiedział równocześnie Koreb. - I dlaczego ja nic o tym nie wiem?
Skrzyżował ręce na piersiach i łypał na Młodego obrażonym wzrokiem.
- U dziadka Aspazjana, na strychu - wyjaśnił szybko. - Och, Kor! Miałeś wtedy złamaną nogę, pamiętasz? Babcia leczyła cię na dole całe popołudnie i mnie się nudziło. No co?! - dodał buńczucznie.
Starszemu chłopcu te oświadczenie zdawało się nie do końca przypaść do gustu.
- Czy ja się w końcu dowiem, o co chodzi z tym pergaminem?! - zawołała czarnulka, nie przyzwyczajona do lekceważenia jej osoby.
Wstała pospiesznie z łóżka i wydarła z ręki Josha intrygujący świstek.
- Hej! Jeszcze nie skończyłem oględzin!
- Też chciałbym tego dotknąć - przyłączył się Koreb. - Jestem starszy od was. Wiem więcej.
- Ale ty nigdy nie widziałeś...
Cała gromadka zaczęła wyrywać sobie karteczkę, która przechodziła z rąk do rąk, niczym najcenniejsze trofeum, ale mimo to pozostawała w jednym kawałku.
- Zaczekajcie! - zawołała Joyce, leżąc na podłodze, częściowo przygnieciona przez swych kolegów, z kartką triumfalnie zaciśniętą w dłoni. - Ona się nie targa!
Dzieciaki spojrzały po sobie z wyrazami osłupienia na twarzach.
To zdecydowanie było dziwne.

****

Francja, piwnica centrum handlowego Real, w tym samym czasie

- To tu? - Harry Potter popatrzył scpetycznie na swego towarzysza, ale podążył posłusznie za nim.
Bill posłał mu rozbawione spojrzenie i zaczął schodzić ostrożnie po schodkach do wielkich podziemnych magazynów sklepowych.
Mili niewiele czasu. Człowiek, który miał na nich oczekiwać w tym niecodziennym dla czarodzieji miejscu uprzedzał, że ten teren jest przez mugoli często patrolowany. Najmniejszy hałas i będą mieć na głowie policję. Nie mówiąc już o francuskim Auroracie. Harry ledwie mógł uwierzyć w to, że w na tym terenie znajdują się wykrywacze magii, które będą musieli ominąć. Na szczęście znajomy Weasleya był obeznany z tymi urządzeniami i wiedział jak je wyłączyć na jakiś czas. Wszyscy mieli nadzieję, że te kilka minut wystarczy, żeby uruchomić stary, rzadko używany kominek awaryjny, który pozwoli Potterowi przefiukać się do Anglii.
- Jesteście!
Zapalone nikłe światełko na końcu schodów pozwoliło im dojrzeć twarz człowieka, z którym mieli się spotkać. Byl to starszy mężczyzna z siwiejącymi włosami, których kolor trudno było określić. Jego oczy błyszczały inteligencją.
- Sie masz, Basile - Bill podał mu szybko rękę i przedstawił Harrego, który skinął mu głową. - Wykrywacz już wyłączony?
- Tak - Basile przerzucił rózdżkę do lewej ręki i wziął od rudzielca coś, co wyglądało jak płachta gazety. - Zaraz was zaprowadzę i aktywuję to badziewie. Jak ja nie lubię ręcznej roboty, sacrableu!
- Coś nie tak? - zaniepokoił się Harry, idący na końcu ich małego orszaku.
- Spokojnie - Bill poklepał go po ramieniu. - On zawsze tak. Musi sobie trochę ponarzekać. Gdyby coś się faktycznie stało uprzedziłby nas od razu.
Podróż przez ciemną halę dobiegła wkrótce końca. Mężczyźni stanęli przed zakratowanymi drzwiami. Basile stuknął różdżką w gazetę przyniesioną przez Weasleya, przemieniając ją w coś, co przypominało zminiaturyzowany pogrzebacz. Harry miał wrażenie, że zwariował dopóki ich nowy znajomy nie zamienił za pomocą dziwnego przyrządu drzwi w staroświecki, przykurzony kominek.
- Uniwersalny transfigurator - zawołał do Pottera, widząc w półmroku jego zaskoczony wyraz twarzy. - Nastawiony na funkcję zdejmowania uroków. Robi to znacznie szybciej niż różdżka. Gdybyś bracie chciał odnaleźć to zakamuflowane przejście bez tego cacka mógłbyś dostać się do Anglii za jakieś dwadziescia lat. My, Francuzi, mamy swoje sposoby na ukrywanie tajemnic.
- Na odkrywanie też - dorzucił Bill. - Chociaż ktoś mi wpierał, że to japońska technologia.
- Jaka japońska! - zaprzeczył entuzjastycznie Basile, powodowany narodową dumą. - Pomysł jest nasz. Oni dostarczają tylko materiałów!
- To szalenie ciekawe i Hermionie na pewno by się spodobało - wtrącił się Harry. - Musimy pana kiedyś do nas zaprosić - dodał prędko. - Ale czy aby nie powinniśmy się spieszyć?
- Oui, bien entendu - zgodził się Francuz, wyjmując jednocześnie z kieszeni garść zielonego proszku. - W zasadzie wszystko jest gotowe, monsieur. Możesz pan działać.
Brunet wziął ostrożnie trochę magicznego pyłu i wszedł do kominka. Chciał jescze zapytać, czy to stare żelastwo na pewno działa poprawnie i kiedy po raz ostatni było używane, ale czas naglił.
Wyjął z kieszeni płaszcza fiolkę z eliksirem Wielosokowym i przełknął. Na oczach Bila i Basile, zmienił się w szpakowatego blondyna o wyglądzie astmatyka.
Nie było już odwrotu.
- Uważaj na siebie - poprosił Bill, któremu nagle pociemniało w oczach.
"Cholera! Nie wyobrażam sobie stracić Harrego!"
- Wy też - z kominka buchnęły zielone płomienie, a kilkaset kilometrów dalej z popiołu otrzepywał się chudawy jegomość w przydużych szatach. Walizka, którą wyjął z kieszeni płaszcza i powiększył, głosiła Wielkiej Brytanii, że pan Irving powrócił w swe rodzinne strony.
W pałacu Buckingham władca tego kraju podniósł się na łóżku i zasyczał wściekle. Nawiedziło go przykre przeczucie.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, następnego dnia wcześnie rano

Ithilina wyślizgnęła się cicho z pomieszczenia. Marta jak narazie chrapała ze swojej rury. Iti dobrze wiedziała, że to nie był sen, ale swoisty rodzaj letargu. Duchy nie męczyły się nigdy, nie miały więc po co spać. Marta udawała, że chrapie chyba tylko z przyzwyczajenia. Szczerze mówiąc, nie obchodziło jej to. Musiała wykorzystać ten czas. W tej jednej sprawie zamierzała posłuchać swojej koleżanki - nie mogła wiecznie tkwić w tym miejscu, Musiała odnaleźć Tami - tylko to się liczyło. Niejasno czuła, że musi pomóc dziewczynce wypełnić jej misję. Przepowiednia Trelawney musi się dokonać. Ale najpierw koniecznym było ustalenie miejsca pobytu Tami, a w tym mogło jej pomóc jedynie dwóch ludzi - Draco albo profesor Snape.
"Chyba, że zostali oszołomieni Wywarem" - pomyślała ze zgrozą. - "Nie, to niemożliwe!"
Nie chciała w to uwierzyć. To by oznaczało, że dla Anglii nie ma już nadziei. Dumbledore i Zakon, który przepadł nie wiadomo gdzie, oraz jego wtyczki z umysłami czczącymi Voldemorta - to było dla niej za wiele. Nie chciała uwierzyć w taką wersję wydarzeń.
Musiała porozmawiać chociaż z jednym z nich. Nie wiedziała tylko jak miałaby tego dokonać. Nie pamiętała drogi do Malfoy Manor, a z biblioteki zniknęły księgi, które mogłyby jej dać jakieś wskazówki na ten temat. Teoretycznie łatwiejszy dostęp był do dyrektora. Wystarczyło dostać się do jego gabinetu. Ale taka eskapada miałaby sznsę powodzenia tylko wtedy, gdy opustoszeją korytarze. Na przykład w czasie ciszy nocnej. To też właśnie postanowiła Iti wykorzystać.
Przepłynęła kolejne korytarze, przenikając przez kilka ścian, drżąc na myśl o spotkaniu ze starym woźnym, albo nauczycielem patrolującym korytarz. Zapewne nie zdażyliby jej złapać, ale wolała nie przyciągać ich zainteresowania.
Wreszcie znalazła się przed kamienną chimerą, która spojrzała na nią beznamiętnie, najwyraźniej niezdolna do okazania jakichkolwiek emocji. Iti wzruszyła ramionami i wślizgnęła się bezszelestnie na kręcone schody, prowadzące do okrągłego gabinetu. Pomieszczenie było zupełnie puste, co ją niejako zaskoczyło. Najwyraźniej podświadomie spodziewała się, że zastanie Snape'a przy pracy. Pomysł, że mógł jeszcze spać, w jego wypadku zdawał się nierealny. Mimo to musiała zakacpetować go jako fakt. Rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu jakiś drzwi, albo przejścia, prowadzących dalej, do komnat, w których stary nietoperz składał na noc swe chude, blade członki, ale niczego takiego nie zauważyła. Przez głowę przemknęła jej myśl, że oślizgły szpieg zechciał zachować swoje wężowe gniazdo w lochach. Nie zdążyła jednak dobrze jej rozważyć, gdy wprost na nią padła smuga światła, a ktoś warknął wściekle:
- Kim jesteś i co tutaj robisz?
Zmarszczyła brwi i podpłynęła bliżej nie wierząc we własne szczęście.
- Proszę się przypatrzeć, profesorze. Jestem pewna, że pan mnie pamięta.
Różdżka zatoczyła niespieszny łuk i w komnacie zapaliło się kilka lamp uwidaczniając parę ciemnych plam na nocnej koszuli dawnego Mistrza Eliksirów. Ithilina przyglądała mu się przez chwilę. Jego cera stała się jeszcze bardziej ziemista, ale kruczoczarne włosy wydawały się nieco mniej oklapnięte, co potwierdzało tezę Lavender Brown, która zawsze sądziła, że szkodzą im wyziewy z eliksirów. Poza tym aparycja dawnego szpiega w niczym nie złagodniała - wyglądał tak samo odpychająco jak zawsze, z tym może wyjątkiem, że jeszcze bardziej schudł, przez co wydawał się wyższy. Na Iti nie zrobiło to najmniejszego wrażenia bowiem wisiała kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą, tak, że jej oczy znajdowały się dokładnie na wysokości jego.
- Nicks - syknął. - Trochę się zmieniłaś od naszej ostatniej pogawędki. Cóż, przypomnij staremu człowiekowi kiedy to było? Czyżby tuż przed tym, gdy nie posłuchałaś polecenia nauczyciela i w efekcie straciłaś życie? Coś takiego mi się kojarzy.
Widmowa postać jękneła, ale zdołała się opanować.
- Widzę, że pana język ani trochę nie stępiał przez te lata. Nadal znajduje pan przyjemność w obrażaniu innych? Szczerze mi pana żal, jeśli to pańska jedyna rozrywka.
- Zapominasz się - upomniał, a wściekłość nadała nieco żywszej barwy jego policzkom. - Twój Dom nie istnieje, żebym mógł odjąć mu punkty, ale za to mogę zastosować represje bezpośrednio na tobie. Nie wiem, czy ktoś cię uświadomił w tym co się stało z hogwarckimi duchami.
Ithilina zaplotła ręce na piersiach i pokręciła z rezygnacją głową.
- Dobrze. Widzę już, że nie ma pan zamiaru zapytać mnie, po co wróciłam i co tutaj robię. Ale ja, choć może się to wydawać dziwne w moim obecnym stanie, nie mam wieczności by zabawiać się z panem w słowne utraczki. Jak bardzo by nie były przyjemne - dodała złośliwie. - Jestem tu, bo chcę, aby odpowiedział pan na kilka moich pytań.
- Skąd wiesz, że nie jestem pod działaniem Wywaru i będę chciał z tobą rozmawiać? - prychnął. - Nie mogłaś być tego pewna przychodząc tutaj. Z przykrością muszę stwierdzić, że śmierć niczego cię nie nauczyła. Jesteś tak samo naiwna, głupia i nieostrożna!
- Da mi pan dojść do słowa czy nie?! - krzyknęła, nie zważając na środki bezpieczeństwa. - To ciągłe odwracanie kota ogonem i czepianie się mojej osoby, może pana kosztować kilka lat dłużej życia w tej farsie. Nie rozumie pan? Muszę odnaleźć Tami! A co ryzykuję? Nic, dokładnie nic! Ja juz jestem martwa! Co jeszcze Voldemort może mi zabrać?!
Opadła bezsilnie nieco niżej i przez nieuwagę zapadła się do połowy w posadzce gabinetu. Snape spojrzał na nią z politowaniem.
- Skończyłaś wreszcie? Jesteś tak samo denerwująca jak za życia. I oczywiście nie masz o niczym pojęcia. Realizacja planu przebiega dość pomyślnie i bez ciebie. Nie jesteś tu potrzebna. Wsiądź do pociagu, czy coś tam. A sprawy żywych, pozostaw żywym.
- Co?! - zawołała wystrzeliwszy z podłogi, jak korek z butelki szampana. - Spławia mnie pan? Nie rozumie pan, że właśnie dlatego tu jestem?! Muszę chronić Tami i pomóc jej spełnić przepowiednię, inaczej moja dusza nie zazna spokoju.
- Egoistka - prychnął. - Nic ci nie powiem.
- Tak jak wtedy?! - ryknęła desperacko. - Naprawdę nie ma pan uczuć! Gdybym wiedziała, że zamierzacie uratować stamtąd Tami...
- Uratować? - Snape zaczął się śmiać, ale był to chichot nerwowy, zimny i nieprzyjemny. - Mówiłem ci, że nic nie wiesz. O mały włos wszystko wtedy zepsułaś. Na szczęście skrzat domowy miał więcej rozumu od ciebie.
- Jak to? - podpłynęła bliżej niego, jakby chciała go chwycić za przód szaty.
- Słuchaj smarkulo - powiedział, odsuwając się ze wstrętem od jej zimnej ektoplazmy. - Nic tu po tobie. Wynoś się, albo użyję różdżki, a wtedy możesz być pewna, że cię spetryfikują. O mało nie zniszczyłaś magicznej Anglii dziesięć lat temu i nie dopuszczę, żeby nasza jedyna szansa przez ciebie znów była zagrożona. Wynoś się stąd natychmiast!
Ithilina roniąc niematerialne łzy, uciekła z sali.

****

Anglia, pole na południu kraju, mniej więcej w tym samym czasie

Szpakowaty blondyn przystanął niepewnie na skraju polnej drogi. Wciąż był zdenerowowany po tym, co musiał przejść w Urzędzie Imigracyjnym. Voldemort przeprowadzał ścisłą selekcję swoich poddanych - nie wpuszczał do kraju byle kogo, bojąc się szpiegów. Jego ludzie zbadali nowoprzybyłego jak najdokładniej i oczywiście poddali kontroli jego różdżkę. Tylko szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczał swoją obceność tutaj. Gdyby nie rzucenie niewerbalnego Confundusa, poddano by go testowi na wykrycie działania eliksirów. Dzięki swojej sprytnej sztuczce udało mu się wmówić funkcjonariuszowi Ochrony, że takowe sprawdzenie już przeszedł i wykryło ono jedynie niedawną dawkę Eliksiru Pieprzowego, co potwierdził czujnik przy wyjściu. To uratowało mu życie.
Mógł udać się dalej. Dumbledore pokazał mu w myślodsiewni to miejsce, aby Harry mógł bez problemu się tam aportować. Tutaj miał się spotkać ze wskazanym człowiekiem.
Westchnął przeciągle. Minęło już chyba pół godziny, a nikt się nie zjawił. Okolica nie przedstawiała sobą nic nadzwyczajnego. Nie było tu nawet żadnej gospody, parku, czy choćby odpowiednio dużego kamienia, na którym można by usiąść, umilając sobie bezowocne chwile czekania. Chcąc nie chcąc, Potter złożył swe postarzałe eliksirem ciało na wilgotnej od porannej rosy trawie, owijając się ciaśniej drelichowym płaszczem. Nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł się stąd oddalić. Nie znał dalszych instrukcji - wszystko zależało od człowieka, z którym miał się spotkać. Ów mężczyzna, (a może kobieta?) decydował o powodzeniu całej akcji. To on miał zapewnić mu przykrywkę w świecie Lorda i pomóc dotrzeć do Snape'a. Harry musiał niechętnie przyznać przed samym sobą, że nie wyobraża sobie, kto inny byłby zdolny uwarzyć antidotum. Szczerze nienawidził tego oślizgłego dupka, ale nigdy nie wątpił w jego inteligencję i biegłość w przygotowywaniu różnorakich mikstur.
Nie miał wyjścia - musiał czekać.
Oczy zamykały mu się ze zmęczenia - niewiele spał tej nocy, ale starał się opanować słabość. Musiał być czujny.
- Już pan daje się zabić, panie Irving? - szyderczy głos i potrząsanie za ramię przywróciło mu przytomność.
Zerwał się na równe nogi i wyszarpnął z kieszeni różdżkę, ignorując kpiący wyraz twarzy nieznajomego.
- Czarny Pan... - powiedział, starając się ukryć nienawiść dźwięczącą w jego głosie.
- ... jest łysy - dokończył z prostotą nieznajomy, robiąc komiczną minę. - To hasło jest do bani - dodał. - Każdy to wie, w tym kraju.
- Ale nikt nie ośmieli się tego powiedzieć - wyjaśnił Harry, czerwnieniąc się nieznacznie.
Ten szyfr był jego osobistym pomysłem, który spotkał się z powszechną akceptacją i nawet Hermiona uważała go za dobry. Poczuł się dotknięty.
- Emocje - syknął nowy znajomy, kręcąc z politowaniem głową. - Musi się pan jescze wiele nauczyć, panie Irving. Widzę, że nie będę mógł wprowadzić pana od razu. Koniecznych będzie kilka lekcji, inaczej narazi pan misję na niepowodzenie. Rozumie pan - tu zerknął na Pottera przez ramię usmiechając się krzywo. - Pana życie jest sprawą drugorzędną, ale my w tym kraju zbyt długo już czekamy na wolność. Mówiąc bez ogródek, nie pozwolę by pan coś spaprał swoim nieprzygotowaniem. Staremu musiało bardzo się spieszyć, że nie odbył pan nawet podstawowego szkolenia.
- To nie ja miałem jechać - warknął Harry, rozeźlony zachowaniem rozmówcy. - Zastąpiłem przyjaciela, bo nie chciałem by narażał się na niebezpieczeństwo!
- Jakie to słodkie - wąsaty facecik z odpychającą facjatą wygiął wargi w komiczny dzióbek, załamując przy tym ręce. - Szkoda tylko, że jest pan kompletnie nieostrożny. Pewnie nawet nie zdaje pan sobie sprawy, że zdradził mi pan swoją tożsamość, panie Potter.
- A nie znał jej pan?! - zakrzyknął zaskoczony i dopiero wtedy zrobiło mu się wstyd. Nie miał jednak zamiaru przyznać się do błędu. - Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, pomyślałbym, że pan to Snape!
- Snape? - tym razem wąsacz roześmiał się szczerze. - Chyba powinienem uznać to za komplement. Nie, słusznie pan mniema - nie jestem nim. Niemniej, niech pan nie liczy, że poczynię tu przed panem jakiekolwiek zwierzenia. Stary nie chciał, żebyśmy się poznali i przez chwilę liczyłem, że tak faktycznie będzie. Teraz nie pozostaje panu nic innego, jak tylko zaakceptować moją przewagę nad panem, bowiem ja pana znam i mogę wsypać, gdyby ktoś nas złapał, a pan mnie nie. Słowem pana życie jest teraz w moich rękach. Ruszajmy!
- Zaczynam się bać - mruknął Harry, idąc niechętnie za tamtym. - Mogę chociaż jakoś na pana wołać? - zapytał głośniej.
- Ależ tak - nowy "przyjaciel" odwrócił się z zadziwiającą szybkością i parodiując dworski ukłon podał mu rękę. - Może pan mówić mi Desmond, albo Des.

****

Szkocja, Hogwart - łazienka Jęczącej Marty, rano tego samego dnia

Ithilina zastała Martę w stanie skrajnego roztrzęsienia zalaną łzami, w chwili gdy zdesperowany duch próbował zalać łazienkę.
- Marto, co się stało? - zdziwiła się.
- Nie..., nie mogę... - chlipnęła - jej zalać! Udawało mi się kiedy mała Weasley otwierała komnatę tajemnic. Wiesz, ten kran jakoś rozumiał moje potrzeby. A teraz nic! Chcę się utopić! Aaaa...
Jęk urwał się raptownie, bo Marta zatoczyła koło pod sufitem i z głośnym pluskiem wpadła do najbliższej toalety. Zaskoczona Iti pochyliła się nad muszlą klozetową i zawołała:
- A dlaczego tak rozpaczasz? Stało się coś złego?
- Nie było cię i myślałam, że zostawiłaś mnie samą! Że cię uwięzili!
- Ale... chwileczkę. Przepraszam cię, że zniknęłam tak bez uprzedzenia, ale... Hej, Marto! Przecież już jestem!
Z otworu wyłoniła się sama głowa, a za nią ręka, która poprawiła sobie okulary na nosie.
- Faktycznie - mruknęła dawna uczennica. - Ale to nie zmienia faktu, że mnie zostawiłaś! A ja się martwiłaaaam!
Ostatnie głoski utonęły w kolejnym chlupocie wody, gdzieś w okolicach rury odpływowej.
Ithilina westchnęła. W takiej sytuacji nie miała co liczyć na wsparcie Marty. Musiała sobie radzić sama. Ale może to i lepiej. Po tym jak potraktował ją dyrektor, jej jedyną szansą na uzyskanie jakichkolwiek informacji o Tami i Zakonie Feniksa był Draco.
Potarła w skupieniu brodę. Z oddali dobiegł kolejny plusk wody. Spojrzała odruchowo na porcelanową muszlę. Woda zabulgotała. Okoliczności zdawały się być sprzyjające. Gdyby jeszcze udało jej się dostać do dormitorium dziewczynki nim wszyscy wstaną...
Wypłynęła na korytarz rzucając tęskne spojrzenie na swój azyl. Nie było innego sposobu.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium pierwszorocznych dziewcząt w Zielonej Wieży, kilkanaście minut później

Trawa łaskotała ją w nos. Podniosła się niechętnie na nogi i wybuchnęła śmiechem. Świat wydawał się taki piękny. Las wokół niej szumiał. Korony drzew tonęły w złocistej poświacie. Wokół czerwonych maków, tuż u jej stóp, tańczyły kolorowe motyle. Z oddali nadpłynął melodyjny głęboki głos.
"Mama" - pomyślała.
Zapragnęła pójść za tym głosem. Łagodnie przyzywał ją ku sobie. Zaczęła biec. Bose stopy zatapiały się bez wysiłku w miękkiej trawie, jakby unosiła się kilka centymetrów nad powierzchnią ziemi. Głos brzmiał teraz jak tęskne bicie dzwonów - szarpał jej serce melodią, która przywodziła na myśl ciepło i dom. Obiecywał wieczne szczęście.
Biegła. Las ściemniał i zamienił się w puszczę. Słońce skryło się za nieprzesuwającą się chmurą. Zaczęła drżeć. Głos brzmiał teraz jak marsz pogrzebowy. Rozejrzała się i zauważyła, że ciemna gęstwina pokracznych drzew zniknęła. Otaczały ją stare kamienie, częściowo rozpadłe w wyniku zgubnego działania czasu.
"Kamienie płaczą."
Podziemne źródło znalazło wśród pradawnych ruin swoje ujście. Czuła pod stopami wodę, ale kiedy spojrzała w dół jej nogi były czerwone od krwi.
"Nie!"
Upadła na zimną posadzkę, jakby ktoś ugodził ją pod kolanami. Obiła sobie nos. Gdzieś w oddali zamajaczyło coś srebrnego.
"Mama!"
Wyciagnęła dłoń, ale w zaciśniętej pięści został jej tylko kosmyk czarnych włosów, które błyszczały srebrem.


- Joycelynn!
- Już wstaję, babciu - usiadła błyskawicznie na posłaniu i dopiero wtedy zauważyła, że jej ramieniem potrząsa Wendy, a nie Narcyza Malfoy. - Och, cześć - mruknęła niewyraźnie. - Jest tak późno, jak myślę?
- Nie, jest jeszcze później - odparła rezolutnie dziewczynka. - A pierwszą mamy...
- Mamy? - Jo ziewnęła i sugestywnie uniosła brew, jednocześnie machnięciem różdżki przywołując przybory toaletowe. - Przypomnij mi który dziś dzień tygodnia.
- Środa, moja droga - Wendy wydawała się nigdy nie tracić dobrego humoru. - Powiedz mi, jak możesz tego nie wiedzieć! - ofuknęła dobrodusznie.
- Na tym łez padole, wszystkie dni wydają się tak samo okropne! - zawołała już z łazienki. - Oby śniadanie było dobre.
- Zaczynamy od czarnej magii z dyrektorem - doniosła usłużnie wspólokatorka. - A wiesz jak on nie lubi spóźnień.
- Wiem, wiem - drzwi toalety otworzyły się ukazując czarnulkę w zapiętym mundurku i ze szkolną szatą przewieszoną niedbale przez ramię. - Wiem, ale śniadania sobie nie odpuszczę. Choćby jednego tościka. Coś mi przecież musi zrekompensować dzisiejsze przedpołudnie ze starym Nietoperzem.
Druga z dziewcząt pokręciła z rozbawieniem głową.
Jo podeszła spiesznie do kufra i zaczęła przegrzebywać jego zawartosć w poszukiwaniu książek potrzebnych tego dnia. Wszechobecny bałagan skutecznie jej to uniemożliwiał.
Wendy, słodkie dziewczę z pszenicznym warkoczem i dołeczkami w policzakch, poczęła kręcić się niecierpliwie przy drzwiach. Pozostałe lokatorki komnaty opuściły ją już dobre pół godziny wcześniej i z pewnością zmierzały właśnie pod salę wykładową. Lekcja miała zacząć się za pietnaście minut, a panna Robertson też miała ochotę na tościka. W jej optymistycznie nastawionym do świata serduszku zbierało się pomału coś na kształt zdenerowania.
Zerknęła na zegarek, kątem oka lokalizując Joyce mocującą się z fikuśnym zapięciem torby.
Dwanaście minut.
- Pomóc ci?
- Nie trzeba. Najnowsza moda z Paryża. Nie ma mowy, żeby się zacięła.
- Och - Wendy zmarszczyła cienkie brewki. - Nie obraź się, słońce, ale ja się będę zbierać. Tościk, rozumiesz - zachichotała uroczo i odgarnąwszy z czoła jasną grzywkę wypadła na korytarz.
- Mogę ci zabrać jednego z dżemem - zawołała jeszcze ze schodów.
- Ok! - Jo miała gorącą nadzieję, że została usłyszana.
Ze zdenerwowania zaczęły jej się pocić ręce. Naprawdę, nie potrzebowała szlabanu. Wreszcie torba skapitulowała i ukazała swe zapchane wnętrze. Dziewczynka bez ceregieli wysypała całą zawartość na łóżko, a potem władowała na raz wszystkie książki upychając jeszcze zapasową rolkę pergaminu i zwązany wstążką pliczek gęsich piór. Zdecydowała, że na ponowne zapasy z krnąbrnym zamkiem nie ma już czasu. Podniosła się pospiesznie, łapiąc wygniecioną szatę i rzuciła się do drzwi.
- Aaa...! - zakrzyknęła niespodzianie, gdy wprost przed nią wyrosła perłowa postać tarasując jej drogę do wyjścia. Desperacko wyszarpnęła różdzkę z kieszeni spódniczki i wymierzyła ją w dziwnego gościa. - Na Salazara! Mam rózdżkę! Odejdź, potworze!
Widziadło popatrzyło na nią cokolwiek urażonym wzrokiem i nie cofnęło się ani o krok.
- Joyce...
- Nie! - zawyła przeciągle dziewczynka i młócąc bezsensownie powietrze różdzką zanurkowała pod owym fenomenem.
W efelkcie prawie stoczyła się po schodach, ale wykazując godny podziwu refleks, zerwała się na równe nogi i nie oglądając się za siebie wybiegła z Wieży.
Tościk zniknął z jej pamięci bez jednego pyknięcia.

****

Anglia, lustrzana sala w Malfoy Manor, popołudnie pietnastego września

Pansy ujęła w zgrabne palce brzegi migdałowej sukni i z wdziękiem usiadła na pluszowej kanapie. Przypomniała sobie pochwałę odebraną niegdyś z ust samego królewskiego szambelana, Demerova, który pochodził z szlachetnej, starożytnej rodziny, obdarzonej ogromnym bogactwem. Ów człowiek nazwał ją damą pełną niezwykłej gracji i powabu. Na tę myśl jej mopsowatą twarz ozdobił mały uśmiech. Poprawiła się wygodniej, sięgając ręką w kierunku małego stolika, gdzie przed obiadem pozostawiła magazyn mody Madame Senesin. Zmarszczyła jednak brwi widząc na okładce szatę podróżną, która przywołała w jej głowie obraz niefortunnej przygody na londyńskim dworcu. Wolała sobie nie wyobrażać, co powiedziałby szambelan widząc ją podskakującą wściekle i próbującą się odpędzić od obrzydliwej ropuchy. Z nagłą urazą odrzuciła magazyn precz od siebie. Źle potraktowane pisemko potoczyło się z rezygnacją po perskim dywanie.
Spojrzała na zegar. Dochodziła piąta po południu, a jej męża wciąż nie było, choć nie uprzedzał o swojej nieobecności. Nie żeby zwykle to robił. Jednak Pansy miała swoje sposoby nad kontrolowaniem jego poczynań. Już dawno temu przekupiła mugolską sprzątaczkę w Paradise, rezydencji Mortimer, która donosiła jej o każdej obecności Dracona w tym miejscu.
Tym razem tak się nie stało, co wzbudziło w niej niepokój i podejrzenia.
Drzwi wejściowe lekko skrzypnęły i po chwili dał się słyszeć pełen uniżoności głos skrzata i chłodna odpowiedź jego pana.
Zmrużyła gniewnie oczy.
- Gdzie byłeś?
Draco spojrzał na nią jak na wyjątkowo zbędny mebel i rzucił sucho:
- Na zebraniu. Czyżbyś jeszcze o tym nie wiedziała?
Wzruszyła ramionami. Nie była taka głupia, za jaką uważała ją większość ludzi, żeby sądzić, że nie domyślał się jej małych sztuczek i sposobu, dzięki któremu pilnowała jego wierności. Ale czego mógł się spodziewać? Za błędy młodości trzeba płacić.
- Nie - fuknęła, obrażona. - Wiesz, że nie musiałabym tego robić, gdybyś wykazał minimum troski o moje nerwy i sam informował mnie kiedy wrócisz.
- Ależ po co, kochanie? - zawołał z udawaną czułością. - Pozwalam ci się pobawić w konspiratorkę. Czyż to nie ciekawsze zajęcie niż przeglądanie paryskich żurnali?
Przełknęła jawną kpinę z godnością i machnięciem różdzki przeniosła przedmiot przytyku na stolik kawowy. Draco, straciwszy zainteresowanie dywagacjami małżonki, przeszedł spiesznie przez komnatę, próbując znaleźć trochę prywatności w swoim gabinecie.
- Chwileczkę! - podniosła się gwałtownie, łapiąc go za rękaw szaty. - Odpowiedz na moje pytanie.
- Odpowiedziałem - spojrzał na jej dłoń z niechęcią. - Możesz zapytać Mortimer.
Wiedział, że tego nie zrobi. Te dwie hipokrytki, które musiał znosić kazdego dnia nienawidziły się wzajemnie. Co było mu bardzo na rękę.
Zadrżała i puściła go, dotknięta do żywego jego reakcją. Nieważnym było, że spędzali większość nocy we wspólnym łożu, Draco nie dotykał jej od dawna. Zrobił to chyba tylko dwa razy po narodzinach Loniego, ale nie były to chwile, które Pansy chciałaby pamiętać. Pragnęła jego miłości tak samo, jak wtedy gdy jeszcze uczęszczali do Hogwartu. Wtedy jeszcze wierzyła, że kiedyś będą razem szczęśliwi. Teraz, dzieląc z nim sypialnię tylko dla dobra dzieci, czuła się oszukana i bezwartościowa. Chociaż uwielbiała siedzieć w tym pokoju, gdzie w każdym z luster mogła podziwiać powab swej figury, chociaż mimo upływu lat wciąż słyszała komplementy z ust wpływowych mężczyzn, nie czuła się piękną. Jedyny mężczyzna, któremu chciała się podobać nie szczędził jej dowodów wrogości i nigdy nie pochwalił jej urody. Jej życie było kłamstwem, którym nie potrafiła się już karmić.
Opadła bezsilnie na sofę, słysząc jak stukot jego butów milknie w labiryncie korytarzy wielkiego domostwa. Postanowiła się rozmówić z przekupioną sprzątaczką. Nie wierzyła ani przez moment w tłumaczenia Dracona. Znając jego przeszłość, liczyła się z myślą, że po tylu latach nieudanego małżenstwa znalazł rozrywkę i pociechę w ramionach jakiejś chętnej mugolki.
Zacisnęła palce mocniej na różdżce. Może nie miała już szans na miłość męża, ale to nie znaczyło, że straciła swoją godnosć. Nie zamierzała dopuścić, by człowiek, którego kochała zadrwił z niej w ten sposób po raz drugi.

****

Szkocja, Hogwart – pokój wspólny Zielonej Wieży, tego samego dnia wieczorem

Josh przerzucił kolejną stronę opasłej księgi i zerknął spod grzywki na swoją sąsiadkę. Joyce od rana zachowywała się dziwnie. Po tym jak spóźniła się trzy minuty na zajęcia z dyrektorem, straciła trzydzieści punktów dla ich domu i dorobiła się kolejnego szlabanu, nawet nie narzekała na starego Nietoperza. A to zdecydowanie do niej nie pasowało. Jako Malfoy lubiła głośno wyrażać swoje niezadowolenie. Chłopiec nie mógł dociec co było przyczyną tej zmiany. Próbował ją zresztą wypytać podczas obiadu, ale rzuciła się na jedzenie błyskawicznie, jak wygłodzona harpia, a potem pomknęła do cieplarni na zajęcia z Zielarstwa. A podczas lekcji, kiedy pracowali razem nad przesadzaniem gryzidębików, nie odezwała się do niego ani jednym słowem. Przez cały czas wpatrywała się w drzwi, przywarłszy plecami do ściany i miała minę jakby zobaczyła ducha. Kiedy zdenerwowany ofuknął ją za to, że w ogóle mu nie pomaga, ograniczyła się do pokręcenia głową i wyszeptała:
- Nie dam rady. Zrób to sam. Na pewno zepsułabym tę roślinkę.
Odniósł się do tej deklaracji raczej sceptycznie, patrząc na okazałe zęby gryzidębika zaciśnięte na rękawie Dana z Czarnych Lochów. Widząc nieobecną minę koleżanki upewnił się jednak, że jej decyzja była słuszna. Pamiątki zębów potwornych drzewek mogłaby nosić przez kilka dni.
Kolacja również minęła im w nienaturalnej ciszy. Josh początkowo wściekły, zrozumiał, że być może stało się coś, o czym dziewczynka nie chce mówić głośno. Dlatego okazał jej trochę cierpliwości.
Ale ta tajemniczość zaczęła go wkurzać.
Ponownie skupił się na tekście i próbował odnaleźć coś na temat zastosowania materiału ze skóry demimoza do produkcji papieru. Koniecznie chciał wiedzieć kto i w jaki sposób wszedł w posiadanie tego świstka, na którym umieścił ściągawkę dla Jo. Żałował tylko, że ona sama nie wykazywała w tej sprawie tak dla niej charakterystycznego entuzjazmu. Jakby to jej w ogóle nie dotyczyło.
- Ziemia do Joyce! – zawołał naraz Koreb, przysiadając na oparciu fotela brata i kładąc mu tuż przed nosem kolejne tomiszcze. – Hej, Mała! Ocknij się wreszcie!
- Co? – mruknęła niewyraźnie, jakby dopiero się przebudziła. – Och, mówiłeś coś?
- Próbowałem cię przywrócić do życia – odparł wesoło chłopiec. – Wyglądałaś jak spetryfikowana, co nie, Josh?
- Cały dzień jest taka – skwitował kwaśno młodszy z braci. – Zaczynam mieć dość twojego nowego oblicza. Powiesz mi wreszcie co się stało?
- Co się stało? – pisnęła nienaturalnie wysokim głosikiem. – Och, nic! Najzupełniej nic – ale jednocześnie nabrała głęboko powietrza w płuca, jakby na końcu języka miała jakieś ważne wyznanie.
Zrozumieli aluzję. Wymienili się zaaferowanymi spojrzeniami i Koreb z dumą wymalowaną na twarzy, rzucił dyskretne Muffiliato wokół nich, a potem skinął głową. Jo odetchnęła z ulgą.
- Nareszcie – westchnęła. – Nareszcie jest okazja. Myślałam, że zabiorę to wspomnienie nietknięte do grobu.
- A zamierzasz coś z nim zrobić? – zainteresował się Josh.
- Podzielić się z wami.
- Och, to wyrażaj się poprawnie, dziewczyno. Czasem w ogóle nie można cię zrozumieć – dodał z miną ważniaka.
Koreb i Joyce jęknęli.
- Daj już spokój – powiedziała panna Malfoy. – Zaraz usłyszysz takie rewelacje, że ci uszy opadną w dół ze zdziwienia.
- Te porównania – mruknął sceptycznie Josh i zaraz uchylił się przed kuksańcem dziewczynki, obrywając jednak z drugiej strony od zniecierpliwionego brata.
Zamilknął pospiesznie.
- Wstałam bardzo późno i kiedy Wendy juz wyszła zobaczyłam... - zrobiła stropioną minę nie wiedząc jak opisać owe zjawisko. - To był chyba... duch.
- Duch?! - zakrzyknęli obaj równocześnie a niedowierzanie odmalowało się na ich twarzach.
- No tak - szepnęła niepewnie Joyce. - Był... perłowobiały, trochę przezroczystawy i taki... nierzeczywisty. Nie widziałam skąd się wziął, ale jestem pewna, że przeniknął przez ścianę.
- Ale duch! - wydarł się ponownie Koreb. - Co on wyprawia w szkole i to w dodatku w twoim dormitorium? Chowa się tam, czy jak?
Młodszy brat i dziewczynka popatrzeli sobie szybko w oczy. Chłopiec zmarszczył brwi.
- Słuchaj, jest coś czego jeszcze nie wiesz - powiedziała poważnie córka Dracona Malfoya. - Od początku semestru mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakby... jakby cały czas spoczywało na mnie czyjeś czujne oko. Myślę, że już wiem kto to jest.
- Naprawdę? - zainteresował się Josh. - Sądzisz, że to możliwe?
- Ale chwileczkę - Kor zdawał się zbyt przytłoczony infromacjami. - Chyba nie chcesz mi wmówić, że ten cały duch za tobą lata.
- Jest tak! - zawołała buńczucznie.
Blondynek siedzący naprzeciw niej zatrzasnął nagle księgę.
- Ależ tak! To zaczyna mieć ręce i nogi! Tą małą pomoc naukową podesłała ci ta zjawa! - Machnął dziewczynce przed nosem świstkiem dziwacznego papieru. - To by wiele wyjaśniało.
- Wyjaśniało? - Pozostała dwójka zarzuciła chwilowo wzajemne animozje i spojrzała na niego sceptycznie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - dopytywała się Jo.
- Papier! - Jego oczy błyszczały i przybrały taki wyraz, jakby właśnie odkrył skąd się bierze magia. - Papier nie jest ze skóry demimoza. On jest niematerialny!
Cała trójka pochyliła się nad stołem gdzie najzwyczajniej w świecie leżał kawałek widmowego pergaminu. Ciszę przerwało chrząknięcie Koreba.
- No dobra. Pomijając fakt twojej paranoi, Joycelynn i twojego obłędu naukowego, Josh, skąd właściwie wiemy, że ten cały duch znalazł się w pokoju z powodu ciebie? Może tylko natknęłaś się na niego przypadkiem, kiedy uciekał z jakiejś starej szafy, albo czegoś tam.
- Jasne! - prychnęła urażona. - Jeszcze powiedz, że uciekał z mojego kufra, bo przestraszył go bałagan!
- Wcale bym się nie zdziwił!
- A nieprawda! - krzyknęła. - Przyleciał do mnie! Wiem, bo wymówił moje imię!
Miny obu chłopców wyrażały skrajne przerażenie.
Przez chwilę całe towarzystwo siedziało w kompletnej ciszy. Wreszcie Josh podniósł na Joyce swe jasne, błękitne oczy, wyciągnął rękę poprzez stół i poklepał ją po ramieniu:
- Zaczynam ci współczuć.

****

Ten post był edytowany przez sareczka: 05.07.2009 14:59
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 09.06.2024 01:54