Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> "Szklana wojna" (zak), coś

Toroj
post 23.01.2004 01:46
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Kitka, Apollo i Hałasek oraz Bary są postaciami autentycznymi, choć oczywiście tak się nie nazywają (prócz Bary'ego). Wszytskie wydarzenia opisane niżej są prawdziwe (a w każdym razie wielce prawdopodobne). Tekst ten napisałam dość dawno temu, kiedy pracowałam jeszcze w towarzystwie Apolla i Hałaska - a opowiastka o szklanej wojnie sprawiła nam wtedy dużo uciechy. Teraz podaję ją w nieco zmienionej i podrasowanej formie.

„Szklana wojna.”

Apollo upuścił szklany element lampy, który z nikłym brzęknięciem odbił się od posadzki. Zwykle w takich przypadkach nie było się po co schylać, ale Apollo jednak postanowił zgiąć grzbiet.
- Cały! – stwierdził z nutą zdziwienia w głosie. Podejrzliwie obejrzał jeszcze raz kruchą płytkę.
- Cud! – rzekła nabożnym chórem pozostała dwójka witrażystów.
- Rutyna! – odparł dumnie Apollo.
- Tak, tak... faktycznie rutyna. Dużo ćwiczyłeś – mruknęła złośliwie dziewczyna, siedząca przy sąsiednim stanowisku, po czym znów skupiła się na pracy, czyli układaniu na szablonie wielu kawałków kolorowego szkła.
Powyższe zdarzenie miało miejsce w pracowni witraży – miejscu kolorowym, charakteryzującym się nieodpartym urokiem artystycznego nieładu i niejasną atmosferą tego, co nazywa się wieczystą improwizacją. Trzej artyści – Apollo, Kitka oraz Hałasek - tworzący w doskonałej komitywie mniej lub bardziej artystyczne dzieła, nie mieli jednak zielonego pojęcia, że prócz towarzystwa własnego (oraz kilku zaprzyjaźnionych pająków) mają także innych sąsiadów.
W najciemniejszym kącie pod długim stołem straszliwie wstrząśnięty szkłowiec...
Ale, ale... moment. Czym właściwie jest szkłowiec? Zdaję sobie sprawę, że niewielu ludzi mogło zetknąć się z owym tajemniczym stworzeniem, znanym wąskiej grupie najstarszych, najbardziej doświadczonych witreatorów, snujących nostalgiczne opowieści przy lutownicy oraz kubku mocnej kawy. Otóż szkłowce to pewien gatunek dziwnych istotek, zamieszkujących pracownie witrażownicze. Ci, którzy je widzieli ( a jednocześnie wiedzieli na co patrzą, gdyż szkłowce doskonale wtapiają się w otoczenie) twierdzą, że stworzonka te przypominają maleńkie, różnobarwne jeże. Są zawsze nastroszone i wyglądają byle jak. Charakterki też zresztą mają byle jakie: czas spędzają na marudzeniu, lenistwie, powolnym turlaniu się z kąta w kąt lub wygryzaniu dziur w blatach stołów.
Powróćmy jednak do początku. A więc...
W ciemnym kącie pod stołem straszliwie wstrząśnięty szkłowiec podskakiwał i nerwowo machał łapkami.
- Widziałem to! – piszczał. – To się stało dosłownie na moich oczach! Biedny Ultramarynek! Ogromny kawał szkła spadł na niego i zmiażdżył go!
- Ten dryblas go zabił – dodał oskarżycielsko. – Zrobił to specjalnie. Mooordeeeerca!! – zawył z ekspresją.
Szkłowiec nieco większy od innych (oraz agresywnie czerwony) najeżył się jeszcze bardziej. Pozostałe zaszemrały ze zgrozą.
- Ten facet myśli, że jest tu u siebie! – warknął czerwony szkłowiec. – Tak sobie po prostu morduje naszych współbraci! O, nie, panowie, godzina zemsty wybiła! Mamy to puścić płazem?!
- Nie!!! – wrzasnęła reszta jak jeden.
- Do boju! Za wolność! Za przestrzeń życiową!!
- I za kwas lutowniczy – dodał jeden realista.
- WOJNA – oznajmił szef z mocą, grobowym głosem.
*
- Szit... telefon znów nawala – rzekła Kitka z niezadowoleniem, pukając palcem w mikrofon.
- Kurrr... – warknął Apollo, wyrywając jej słuchawkę. – I co jeszcze dziś nam się zwali na łeb?
W słuchawce trzeszczało na potęgę. Wcisnął zero – do trzasków dołączyło techniczne zawodzenie, jakby komputer wypruwał sobie elektroniczne flaki.
- No trudno. Stary grat – stwierdził Apollo odkładając słuchawkę. – I tak trzeba było go wymienić.
W parę minut później, kiedy uwaga wszystkich ludzi skupiła się na szlifowaniu barwnych płytek, z głośniczka wylazł wymiętoszony szkłowiec i co sił w króciutkich łapkach poturlał się pod stół.
- Panie generale, melduję swój powrót z akcji zagłuszania łączności!
- Spocznij – zezwolił łaskawie generał. – Czy akcja powiodła się?
- Całkowicie, panie generale!
- Jakie działania podjął wróg?
- Wróg podjął słuchawkę, a potem położył ją z powrotem! – pisnął szeregowiec, bardzo z siebie zadowolony.
- Co zrobił ten wielgachny bydlak, jak mu trzeszczałeś?! – wrzasnął generał niecierpliwie.
- Powiedział... powiedział, że wymieni telefon – wymamrotał mały szkłowiec.
- No... zmuszamy przeciwnika do naruszenia rezerw – napuszył się generał, usatysfakcjonowany.
*
W pośpiechu wykańczano partię lamp witrażowych, które miały pojechać w pierwszym rzucie do Holandii, a potem jeszcze dalej, bo aż do Ameryki Południowej. Dawało to okazję do dowcipów na temat osobliwych gustów kolorystycznych klienta.
- Nie wiem, kto i gdzie to sobie postawi, ale według mnie nadaje się tylko do domu publicznego albo do chaty czarownika woodooo – mruczała Kitka z irytacją, biedząc się nad lampą o wdzięcznej nazwie „Ośmiornica” i bardzo niewdzięcznej, różowo-czarnej kolorystyce. Już dwa razy przekładali termin realizacji zamówienia, kontrachent zaczynał się niecierpliwić, a tymczasem pękał element za elementem, jakby robotę ktoś przeklął.
- Piiii... rozległo się na granicy słyszalności.
- Plink! – zawtórował kawałek szkła i rozpadł się na dwie części, podgrzany lutownicą.
- Szit! – rzekła Kitka ponuro. – Szit!
- Powtarzasz się – powiedział Hałasek, ale już po chwili powtórzył się również, gdyż jego lampa zrobiła dokładnie to samo.
- Proszę państwa... Moglibyście się sprężyć? W tym tempie znów się nie wyrobimy – jęknął Apollo ze swego stanowiska, gdzie z obrzydzeniem zlutowywał obramowanie kinkietu (czerwonego w zielone motylki).
- Piiii... – rozległo się znowu, nieco głośniej. Kitka poruszyła uchem, ale przypisała dźwięk zakłóceniom w radiu. Apollo trzymał nieruchomo lutownicę w powietrzu, z konsternacją wpatrując się w zielone skrzydełko. Rysa przeszła przez sam środek i wręcz biła po oczach. Apollo odłożył lutownicę i wstał.
- Nie wiem jak wy, ale ja się idę upić.
Siedzący za radiem szkłowiec nadął swe ultradźwiękowe gardziołko, celując w następny szklany element. Oczywiście znajdujący się daleko od brzegu witraża, by było trudniej go wymienić.
- Piiiii....
- Trach!
- Szit...
*
- Kończy się cyna.
- I kwas.
- I taśmy.
- I szlifierka się psuje...
Zasypany lawiną słów Apollo, który był odpowiedzialny za zaopatrzenie, zdobył się tylko na melancholijne:
- A są jakieś DOBRE wiadomości?
- Nie. Ale nie ma już więcej złych – brzmiała odpowiedź.
Cyny, kwasu lutowniczego, pasty polerskiej, preparatu do patynowania i taśm miedzianych do robienia witrażowych ramek brakowało ustawicznie. Znikało to wszystko nie wiadomo jak i gdzie. Jeśli wykluczyć brzydkie zjawisko pospolitej kradzieży, można by podejrzewać, że gdzieś pod podłogą pracowni rezyduje jakiś potwór, który nocami wyłazi, by zjadać materiały i wypijać chemikalia.
- Do diabła, Apollo, przecież my tego nie jemy!! – wrzasnęła Kitka któregoś razu, po wyczerpującej kłótni na temat prędkości zużywania taśmy miedzianej CF 11/64. Tak więc dieta witreatorów została ustalona, ale materiały ginęły dalej.
*
W kącie pod stołem przejedzone i przepite stado szkłowców wylegiwało się w gniazdach z drogocennej taśmy „Copperfoil made by Germany”. Co chwila odbijało im się kwasem lutowniczym – a wtedy dzwoniły z cicha, jak małe, szklane dzwoneczki.
- Baaa...langa...za-a ba...alangom... – mamrotał zielono-biały szkłowiec, bezskutecznie usiłując rozplątać łapki. – Oćcie choopaki... pój-dziemy ssrobiś mały sabotasz...
Generał, niepomiernie zirytowany demoralizacją swej szklanej armii, a co za tym idzie, niemożnością dalszego prowadzenia działań wojennych, turlał się z kąta w kąt, zbierając na nastroszone igły rozmaite paprochy i kłaczki kurzu. Pofukiwał i stukał pazurkami, z nienawiścią patrząc na buty wrogów, kręcące się to tu, to tam po pracowni.
*
Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta dziwna wojna podjazdowa, gdyby nie nadeszły posiłki.
Pies był dużym, podpalanym wilczurem o prezencji wesołego opryszka. Zgodnie z psim savoir-vivrem polizał każdego z obecnych, dał się pogłaskać, a potem zaczął obwąchiwać zakamarki pracowni.
Pijane w sztok kwasem lutowniczym szkłowce nie zdawały sobie sprawy z nadciągającego niebezpieczeństwa. Tylko generał oraz jego wierny (czyli najmniej pijany) pułkownik, ze zgrozą i fascynacją wpatrywali się w ogrom węszącego psiego nosa. Czarna połyskliwa masa zawzięcie pompowała powietrze, zbliżając się coraz bardziej do kolczastego generała, który trząsł się tak, że kruszyły mu się końcówki igiełek. Skonsternowany pies zastanawiał się, co też to może być: niewątpliwie żywe, ale tak dziwnie pachnące...! Generał szkłowców poczuł, że natychmiast, ale to NATYCHMIAST musi coś zrobić. Inaczej się rozsypie. Nadął się więc niemal do rozmiarów agrestu i wrzasnął na całe swe krzemionkowe gardło:
- PRECZ! PRECZ! WYNOCHA!
Pies, którego ukłuła w nos igiełka, fuknął i wycofał się.
- Ale mu pan pokazał, panie generale – rzekł z bezbrzeżnym podziwem pułkownik.
- Przynieś mi kwasu, synu – odpowiedział generał słabym głosem.
*
- Moglibyście tu trochę posprzątać – odezwał się Hałasek. – Na podłodze szkła aż grubo. Bary sobie łapy pokaleczy.
- Okej – mruknęła Kitka. – Pozamiatam, ale ty zrobisz kawę.
- Nie, no... istny chlew. Panowie, wy swoje dyżury odrabialiście na odwal. Pod stołami nie było czyszczone od tygodni – zawarczała po paru minutach. – Zobacz sam, ile tego było pod samymi ścianami! Zamiataliście podłogę tylko na środku, wy flejtuchy!
Parę tysięcy szklanych odłamków we wszystkich kolorach tęczy wylądowało w kuble. Gdyby nie Freddy Mercury, który głośno zapewniał w radio, że „we are champions, my friend”, Kitka mogłaby usłyszeć, że wiele z nich CHRAPIE.

Koniec.

Ten post był edytowany przez Toroj: 24.01.2004 12:37


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 27.05.2024 17:55