Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

4 Strony  1 2 3 > » 

sareczka Napisane: 24.05.2012 07:58


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


kiedy ci rozkażę
ukłon w pół
zamiatasz wokół spódnicą
haftowaną w krople krwi

(o, jakże słodko smakuje wino rozlane na dekolcie Elisabeth Levin!)

greckie kolumny połamane
w ramionach czasu tańczą walca szubieniczników
w karnawale
srebro i złoto, cekin na cekinie
i Arlekin kiwa cekinową głową w takt tango argentino

(uśmiechnij się Królowo Kier, wszak dałem ci wszystko prócz miłości!)

ma cherie popłyniesz łódką namiętności
aż rozbijesz się o skałę twarzą w twarz
tej nocy sznurki jak ptaki w klatce
trzepoczą na twych ramionach
kidy zechcę odetchniesz bryzą wolności

(wiesz przecież, mam uczulenie na morską sól i śmiech na fali.)

drewniane marzenia marionetek
cóż znaczą, nie bo nie
pokażę ci karnawał świat
lepszy od marzenia
sznurek tu sznurek tam w kącikach ust
rozciaga je w uśmiechu

(chyba nie myślałaś, że to tak na poważnie gra muzyka w karnawale?)
  Forum: Poezja · Podgląd postu: #375197 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 9591

sareczka Napisane: 25.06.2010 10:28


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Draco tutaj jest tak bardzo mój, że niemal namacalnie czułam jego obecność, gdy to pisałam. Zabawne uczucie biggrin.gif
Enjoy!



Czerwone wino



Spoglądasz w lustro i wydaje ci się, że masz wszystko, że...
Stop!

Uśmiechasz się pod nosem. Tak było. Kiedyś.

- Pieprzony, Potter – mówisz głośno, choć wiesz, że bez pieprzonego Pottera mógłbyś co najwyżej przeglądać się teraz w rozlanej wodzie, w łazience Jęczącej Marty.

Nie chcesz o tym myśleć.
Uciszasz sumienie przybierając groźny wyraz twarzy, ulubioną maskę twojego ojca, jakbyś mógł nastraszyć samego siebie. Może zresztą potrafisz.

Wspomnienie wczorajszego wieczoru nadpływa przed oczy, wywołując zmarszczenie brwi.
Nie!
Już za późno. Znów ją widzisz – najpierw jakby grała w czarno-białym, niemym filmie; jest tą samą Pansy co zawsze. Jest tą samą Pansy, co kiedyś, gdy miałeś wszystko.

- Draco, martwię się o ciebie. Gdzie znikasz? Z nikim nie rozmawiasz, nie ma cię w pokoju wspólnym.
- Zmizerniałeś, Draco.
- Masz podkrążone oczy. Czy ty w ogóle sypiasz?
- Poprosiłam Madame Pomfrey o eliksir wzmacniający. Nie martw się, powiedziałam, że to dla mnie.


Chyba tak mówiła, chyba miała wtedy zmartwione oczy, chyba drżały jej plecy kiedy połykała łzy, pozostawiona samej sobie w chłodnej sypialni. Nie jesteś pewien, nie pamiętasz dokładnie – nigdy przecież nie słuchałeś, co do ciebie mówiła.
Nie myślałeś o niej zbyt wiele. Nie częściej niż o siedemnastowiecznej komodzie w holu, posążku Adonisa, który matka nazwała twoim imieniem, czy skrzacie, przynoszącym ci poranną kawę. Niby dlaczego miałbyś postępować inaczej? Miałeś przecież wszystko – nazwisko, pieniądze, zapewnione miejsce w gronie zwycięzców.
Dopiero później lewe przedramię zaczęło palić zbyt mocno.

Wychylasz kieliszek wytrawnego, czerwonego wina.

- Twoje zdrowie, Draco – mówisz. - To tylko cholerna Pansy. Podła zdzira.

Prawda smakuje gorzej niż Szkiele-Wzro, które musiałeś wypić po przesłuchaniu w Ministerstwie. Nie wzdrygasz się nawet, przełykając gorzką świadomość porażki, kolejnej porażki.
Patrzysz w lustro o kilka sekund zbyt długo. Omiatasz spojrzeniem, które świetnie imituje znudzenie, długą wyjściową szatę. Jest bardzo strojna – wystawna elegancja, ma zdaniem twojej matki, pokazać całemu czarodziejskiemu światu, że dom Malfoy'ów w tej wojnie nie ucierpiał.

- Dom nie – śmiejesz się pogardliwie, wypowiadając te słowa. - Tylko my, tylko jego mieszkańcy. Nic istotnego.

Na ślubną szatę nakłada się obraz Pansy – ten późniejszy, kolorowy, z dźwiękiem najwyższej jakości. Przekrzywiasz głowę jak zamyślony spaniel, po raz pierwszy chyba, widząc blask w jej migdałowych oczach. Zauważasz, że włosy podwijają jej się na końcach, a paznokcie są nierówne, jakby je obgryzała. Z najwyższym zdziwieniem liczysz siedem malutkich piegów na jej nosie. Wdychasz jej silne, piżmowe perfumy za każdym razem, kiedy przechodzi obok ciebie, krążąc nerwowo po pokoju i jesteś zaskoczony, kiedy uświadamiasz sobie, jak jest pociągająca w tej, zwiewnej, liliowej sukni.
Przez chwilę nie możesz zrozumieć jej słów, zbyt zaabsorbowany barwą jej głosu. Przez głowę przebiega ci myśl: „Moja przyszła żona ma ładny głos. Pewnie będzie śpiewała naszym dzieciom.”
Teraz wydajesz się sobie żałosny.

Koniec!
Nie możesz tak myśleć. Obiecałeś sobie. Jeden jedyny raz doświadczyłeś bycia gorszym, podczas twojego pierwszego meczu quidditcha. Potter z tobą wygrał – jak wiele razy później, jak miał wygrywać już zawsze. Ale ty poprzysiągłeś sobie, że nie będziesz więcej gorszy. Nikt nie będzie miał nad tobą takiej władzy. Nikt nie sprawi, że poczujesz się mały, nieważny, strącony z piedestału, który zapewniało ci bogactwo i urodzenie. Nikt, a już na pewno nie Pansy.

- Pansy nie będzie moją żoną – mówisz nonszalancko do lustra, jakby to był twój kaprys.
Jakbyś miał na to jakiś wpływ. Jakby ta kobieta, którą ci przeznaczono, była karmazynową szatą, nieodpowiednią do bladości twojej skóry i poglądów politycznych.

Te słowa są proste, wyraźne, odarte z jakichkolwiek uczuć. Nie mogą wywołać skurczów, ani ukłuć żalem twojego serca. Nie mogą. Jesteś pewien, że nie można uszkodzić czegoś, czego nie ma.

Oddychasz głęboko – jest dobrze. Możesz oddychać głęboko i widzieć wyraźnie. Żadnych urojonych młodych kobiet w twoim pokoju – tylko ty i kieliszek czerwonego wina. Patrzysz na nie przez chwilę, by uśmiechnąć się krzywo, tak jak lubisz najbardziej. Krzywo, bo w twoim życiu nic nigdy nie było proste.

- Twoje zdrowie, Pansy. - Próbujesz to powiedzieć spokojnie i z godnością, ale nie możesz opanować śmiechu.

Twój śmiech jest straszny. Jest znacznie gorszy od twoich krzyków, od obelg miotanych na pieprzonego Pottera i pieprzoną jasną stronę. Odbija się od zimnych, kamiennych ścian rykoszetem i godzi prosto w ciebie. Dobrze, że nie masz serca.
Nie masz serca, które Pansy mogłaby zranić. Dlatego możesz śmiać się i pić za jej zdrowie. Nie będziesz cierpiał przez kobietę, która znaczyła dla ciebie mniej niż siedemnastowieczna komoda i posążek matki. Nie masz serca – nie będziesz cierpiał.

Zerkasz na szatę ślubną – jest gotowa. Zerkasz w lustro – i ty jesteś gotowy. Ten ślub powinien się odbyć, tak przecież zostało zaplanowane. Nie będziesz kolejny raz przegrywał. Skrzaty już wypolerowały własnymi nosami każdą piędź kamiennej podłogi w Sali Balowej. Wyczyściły nigdy nie używane rodowe srebra. Matka rozesłała zaproszenia do Nowej Władzy. Nawet Potter i jego kompania zdrajców krwi i szlam zostali zaszczyceni uwagą domu Malfoy.

„Pan Draco Mersjusz Malfoy i panna Pansy Perenia Parkinson
mają przyjemność zaprosić państwa na swój ślub, który odbędzie się
siedemnastego kwietnia tego roku o godzinie dwunastej trzydzieści
w Sali Balowej rezydencji Malfoy Mannor.”


Nie było tam żadnej wzmianki o kochanych przyjaciołach, o radości z tej podniosłej chwili w życiu narzeczonych, o wyczekiwaniu na ten dzień. Trochę żałujesz, bo jesteś pewien, że Wieprzlej zarzygałby Granger obrus, gdyby się dowiedział jakim jest twoim serdecznym przyjacielem.

Wszystko jest już gotowe – szata, ty, dom. Prawie wszystko...
Uśmiechasz się, nieodmiennie krzywo, kiedy słyszysz miarowy tupot pewnie stawianych kroków na schodach. Obcasy dzwonią głośno, jak marsz weselny na mugolskich filmach. Od niechcenia machasz różdżką w kierunku drzwi, aby usunąć z nich zaklęcia blokujące. Przywołujesz butelkę szampana i dwa kieliszki. Napełniasz je powoli, gdy odgłosy kobiecych kroków coraz bardziej się zbliżają. W chwili gdy drzwi się otwierają – bez pukania – obdarzasz wino melancholijnym półuśmiechem i odsuwasz je na bok.

- Witaj, Draco. - Nie musisz odwracać głowy od lustra, a i tak widzisz ją doskonale. Mrużysz oczy, bo jest podobna do twojej matki.

Idealnie.

- Siostra Daphne? - pytasz.
- Astoria. - Jej dłoń jest chłodna, a mimo to pasuje do twoich ust, kiedy składasz na niej kurtuazyjny pocałunek.
- Astoria – powtarzasz. - Astoria Greengrass. Astoria Malfoy.

Przez chwilę przyglądasz się jej, szukając oznak jakichkolwiek uczuć na jej twarzy. Chcesz wiedzieć, co zdecydowało – twoje pieniądze, twoja krew, twoja uroda. Chcesz wiedzieć – przez chwilę – ot, zwykła ciekawość. Nie znajdujesz nic. Może zbyt krótko patrzysz, może nie chcesz wiedzieć – na zawsze. Podajesz jej kieliszek szampana, bez słowa, bo jest podobna do twojej matki, więc nie potrzebuje słów.

- Co piłeś wcześniej? - Patrzy na szampana dokładnie tak jak ty – jak na symbol zwycięstwa i już wiesz, że wygrałeś, chociaż tego dnia nie będziecie go pić.
- Wino – mówisz wolno, przeciągając samogłoski, by wydać się jej jeszcze bardziej nieczułym niż jesteś, by potwierdzić to, co ona doskonale już wie, że nie masz serca. - Czerwone, wytrawne wino.

Astoria wyciąga rękę i uśmiecha się krzywo dokładnie tak jak ty.

- Nasze zdrowie, Draco.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #372650 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 7471

sareczka Napisane: 14.05.2010 23:52


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Tak coś mnie naszło na "poezję". Tyle na moje usprawiedliwienie wink2.gif



Bez ciebie mniej się śmieję
mniejsze stawiam kroki
niżej trzymam głowę
częściej się potykam.

Bez ciebie płycej oddycham,
częściej mrużę oczy,
wolniej bije serce
(przy dłuższym braku ciebie
wzrasta ryzyko jego zatrzymania).

Co znaczą te objawy
jeszcze nie ustaliłam
zapewnić mogę jedynie,
że życie bez mężczyzny jest stanem uleczalnym,
choć wymaga codziennych dawek substytutów,
jak insuliny cukrzyk.

Istnieje spory odsetek uzależnień
zarówno od substytutów
jak i właściwego lekarstwa.

Bez ciebie jestem chora
z tobą stale w ciągu
świat widzę różowszym
rozsądek idzie w niepamięć.

Jaką receptę wykupić?
Gdzie szukać dobrego lekarza?
Już raczej powitać objawy jak starych znajomych,
już raczej przyjąć z radością lek uzależniający.
Podobno wariaci żyją szczęśliwiej.
  Forum: Poezja · Podgląd postu: #372327 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 8797

sareczka Napisane: 07.03.2010 20:14


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Witajcie!
Czytałam ostatnio świetny fanfic łatający siódemkę i szczerze mówiąc pokusiłam się o stworzenie własnego siódemkowego lepiszcza. Ale jak to ze mną bywa, indywidualizm się wkradł, toteż wyszła taka łatka alternatywna. I taką zamierza być do końca, howgh!
Zapraszam do lektury smile.gif

POZA NAWIASEM



Rozdział I


W pokoju było duszno. Wszystkie okna pozostawały zamknięte, pomimo wieczoru niezwykle ciepłego jak na warunki pogodowe Wysp Brytyjskich. Grube, perkalowe zasłony zaciągnięto, tak, że wrażenie gorąca potęgowała jeszcze panująca w pomieszczeniu ciemność. Przez szparę między drzwiami a podłogą, wpadało nikłe światło z korytarza.
Mogłoby się wydawać, że lokator owego pokoju jest nieobecny. Nic bardziej mylnego.
Ciszę uroczego wieczoru mąciły jedynie urywane szepty i szelesty o niezidentyfikowanej etiologii. Czas płynął leniwie, rozciągając sekundy w minuty, a minuty w godziny. Kilka razy ktoś przeszedł korytarzem nie zaszczycając uwagą zamkniętego na cztery spusty pokoju.
Ryk bębnów i gitary elektrycznej zabrzmiał jak grom z jasnego nieba.
- Szlag! - dobiegło zduszonym szeptem, z głębi pomieszczenia, po czym ktoś zapalił lampkę nocną i z furią rzucił się w kierunku telefonu komórkowego radośnie kontynuującego łomot w wykonaniu „Black Sabbat”.
- Halo?
Z czeluści pościeli wygrzebało się jedno nagie, męskie ramie, do którego po chwili dołączyła rozczochrana głowa.
- Satine, wracaj!
Właścicielka telefonu machnęła na odlew ręką nie oglądając się nawet za siebie, a i tak z zadziwiającą dokładnością trafiła dokładnie na nos swojego towarzysza. Nos syknął z bólu i niechętnie schował się pod pierzyną.
- Przepraszam, panie Aston. Proszę powtórzyć – szepnęła.
Przez chwilę słuchała głosu w słuchawce, po czym westchnęła.
- Teraz? Oczywiście, już jadę. Tak, za pół godziny.
Rozłączyła się bez pożegnania i omiotła pokój krytycznym spojrzeniem, starając się zlokalizować swoją garderobę.
- Wychodzisz? - nastroszył się Peter, siadając gwałtownie na łóżku.
- Ciszej! - pouczyła go Satine, schylając się jednocześnie pod łóżko. - Co zrobiłeś z moim biustonoszem? Mam nadzieję, że nie zniszczyłeś zapięcia. Mógłbyś bardziej uważać.
- Jestem taki silny, skarbie – odparł, mrugając do niej, czego Satine w ogóle nie zauważyła z tej prostej przyczyny, że jednocześnie wciągała pończochy i miotała się po pokoju, próbując odnaleźć brakującą bieliznę.
Peter zrezygnowany pokręcił głową.
- Praca? - upewnił się.
- Mhm. – Jego gość najwyraźniej porzucił daremne poszukiwania, bo zdolność mówienia utrudniała jej właśnie bluzka przeciągana przez głowę.
Uporawszy się ze skompletowaniem stroju, dziewczyna obróciła się w miejscu, a uzyskawszy od swego kochanka zapewnienie, że wygląda tak dobrze, jak w chwili, gdy wlazła do tego domu oknem, złapała pospiesznie telefon i torebkę, zbierając się do wyjścia tą samą drogą.
Peter wstał z łóżka i pomógł jej otworzyć okno, nie krępując się kompletnie brakiem ubioru. Pani Baberton, podlewająca forsycje w swoim ogródku naprzeciwko wydawała się być odmiennego zdania, bo konewka z głuchym tąpnięciem spadła jej na ziemię.
Ach, ta młodzież!
- Twoja matka będzie zawiedziona, że mnie dzisiaj nie było – zaśmiała się Satine, cmokając chłopaka prędko w policzek.
Peter uśmiechnął się łobuzersko, a potem zrobił smutną minę:
- To ja jestem zawiedziony, że żegnasz się ze mną w ten sposób.
Kobieta tylko pokręciła głową z rozbawieniem i uchyliwszy się przed jego ramionami, zwinnie wskoczyła na parapet, a potem spadła jak kot w podpartym przysiadzie na ziemię. Nie obejrzała się ani razu, pomimo tego, że jak sądziła, Peter machał jej na pożegnanie.
Nie miała czasu na sentymenty. Biegła, aż do zakrętu, pomimo wąskiej spódnicy, ograniczającej jej ruchy, nie bacząc na obcasy nowiutkich szpilek, które, czuła to, wykrzywiały się przy każdym jej kroku. Mimo to nie zwolniła. Pan Aston dał jej wyraźnie do zrozumienia, że opieszałość nie jest w tym momencie wskazana.
Dopadła swojego peugeta, zaparkowanego przezornie poza zasięgiem wzroku pani Paxton, matki Petera, na sąsiedniej ulicy. Włożyła kluczyki w stacyjkę i odpaliła silnik. Ruszyła z piskiem opon.
Miała paskudne przeczucie, że następna potajemna, czy oficjalna wizyta u Paxtonów nie nastąpi w najbliższej przyszłości. Właśnie dopadło ją, jej prawdziwe życie.

***

Egremont Aston poprawił szarą marynarkę i wsadził sobie przygotowaną teczkę pod pachę. Ruszył zdecydowanym krokiem przez obszerny korytarz Wydziału i na końcu skręcił w drzwi na prawo, prowadzące do sali konferencyjnej. Jego twarz miała wyraz jeszcze poważniejszy niż zwykle.
- Witam, państwa – powiedział opanowanym tonem i od razu przeszedł do konkretów. - Prawie rok temu premier poinformował nas o zmianie rozkładu sił w strefie „W”. Od tamtego czasu szkoliliśmy nasze specjalne jednostki do operacji „Łącznik”. Panowie Meyers, Thomson i Istocki oraz panna Betienot, obecni na tej sali – Tu skinął głową w kierunku czworga młodych ludzi, ubranych w jednakowe, czarne uniformy, z czerwonymi pagonami na ramionach. - zostali przygotowani z myślą, o zdarzeniu, które dokonało się właśnie wczoraj.
Na sali podniosły się urywane szepty. Twarze zgromadzonych szefów agend wojskowych i członków służ bezpieczeństwa znacznie pobladły. Aston pokiwał twierdząco głową.
- Niestety, to prawda. Dowiedzieliśmy się, że niepokoje toczące strefę „W” osiągnęły fazę krytyczną. Organizacja terrorystyczna, o której doniesiono z tamtej strony naszemu premierowi najprawdopodobniej kontroluje sytuację w całej społeczności. Co bezpośrednio celuje w nas. Wszyscy wiemy, kto stoi za wypadkami nękającymi naszych obywateli w ostatnim czasie.
Odpowiedziały mu gniewne pomruki i zacięte spojrzenia. Satine przypomniała sobie te wycinki gazet, które wpadły w jej ręce, oraz wszystkie najpoważniejsze tragedie, które rozpracowywano w Wydziale. Gniew podpowiedział jej sercu, że kabała, którą było jej życie odbywa się przynajmniej w słusznej sprawie. Miała przed sobą jasno sprecyzowany cel, coś za czym większość ludzi goniła przez całe życie.
Szkoda tylko, że dzięki mojej pracy mogę nie dożyć trzydziestki - pomyślała z przekąsem.
- Proszę państwa o spokój – Aston tylko nieznacznie podniósł głos, a w sali natychmiast na powrót zapadła cisza. Nie był co prawda zwierzchnikiem tych ludzi, ale od jego pracowników zależała być może przyszłość narodu i nawet nerwowy generał Helmotz, zaciekły przeciwnik Egremonta, zdawał sobie z tego sprawę.
- Panie Meyers, proszę przybliżyć istotę problemu.
Gregory wstał i podszedł do mównicy. Był z ich oddziału najstarszy. Kiedy Satine do nich dołączyła miał już piętnaście lat. On i Nelson Thomson byli najlepszymi przyjaciółmi przez pierwsze dwa lata, do momentu, kiedy pokłócili się o kolejność korzystania z komputera i Greg przez przypadek podpalił koledze ręce. Pomimo szybkiej interwencji lekarzy Nelson strasznie ucierpiał. Poszarpane blizny nie dodawały mu uroku i na pewno bolały.
- Dostałem się do strefy „W” przez przejście za lokalem przy Charning Cross Road numer piętnaście. Od siedemnastego kwietnia, kiedy ukończyłem trening przygotowawczy zamieszkałem w gospodzie „Dziurawy kocioł”, zbierając informacje. Tydzień temu zaczęły się nagłe zmiany w Ministerstwie, a wczoraj usunięto ze stanowiska dotychczasowego ministra Rufusa Scrimgouera, człowieka, który kilkakrotnie od sierpnia zeszłego roku spotykał się z premierem. Zastąpiono go Piusem Thickneesem. Jak dowiedziałem się z wiarygodnego źródła należącego do opozycji, jest to marionetka sterowana przez członków organizacji terrorystycznej, zwiącej się Śmierciożercami.
- Dziękuję – powiedział Egremont i Gregory z wyraźną ulgą odszedł na swoje miejsce. Nigdy nie lubił raportować przed tak licznym gronem. - Przypominam – podjął szef Wydziału – że naszym priorytetowym zadaniem jest misja wywiadowcza, mająca na celu zarówno zmniejszenie ryzyka kolejnych ataków na cywilów, oraz ustalenie miejsca pobytu szefa organizacji, Lorda Voldemorta.
I jak twoi ludzie zamierzają to zrobić? - Najwyraźniej cierpliwość generała Helmotza właśnie się wyczerpała.
Wojskowy patrzył na siwego Astona, który szkolił najlepszych szpiegów w królestwie od ponad trzydziestu lat, z jawną pogardą. Projekt, w którym Satine i jej przyjaciele brali udział by ściśle utajniony. Poza Wydziałem wiedzieli o nim jedynie premier i kilku jego najbliższych doradców, oraz oczywiście rodzina królewska. Kiedy dwadzieścia lat temu rozpoczęło się szkolenie Grega nikt, nawet pomysłodawca Aston, nie mógł przewidzieć czy w ogóle i w jakim celu oddział zostanie wykorzystany. Jeszcze dziesięć lat temu, kiedy nic nie wróżyło, że sytuacja w strefie „W” znów stanie się zapalna, rządowi zastanawiali się nawet czy nie oddać całej czwórki w ręce naukowców. Ich oczywiście nikt nie pytał o zdanie. Gregory co prawda był już dorosły i w ostateczności mógłby uniknąć wątpliwej przyjemności służenia za obiekt badawczy, ale pozostali byli tylko dzieciakami pod opieką państwa. Ich rodzice, tak naprawdę, w momencie jedenastych urodzin swoich pociech stracili prawo do opieki nad nimi. Oczywiście dla własnego i ich dobra. Tak przynajmniej tłumaczył to rząd i Wydział. Dziś pierwszy raz Egremont miał zdradzić ich tożsamość.
- Jak pan słyszał, generale, panu Meyersowi już się to udało.
- No właśnie, jak? - wtrącił uszczypliwie wojskowy.
Satine pomyślała, że ze swoimi wielkimi wąsami upierdliwy mundurowy w zieleni wygląda jak skwaszony sum skrzyżowany z ogórkiem. Natychmiast zanotowała sobie w pamięci, żeby na kolację nie brać się za sałatkę rybną.
Szef Wydziału ze śmiertelnie zmęczoną miną, rozpoczął wyjaśnienia:
- Już dawno temu ustalono, że strefa „W” jest chroniona blokadami związanymi z naturą jej mieszkańców. Nikt z nas nie może jej przekroczyć. Ich budynki, obiekty i przedmioty często są dla nas niewidzialne lub nieatrakcyjne do tego stopnia, że w umyśle ich obraz nie zatrzymuje nam się ani na chwilę. Niemniej nie wszyscy mieszkańcy strefy z niej pochodzą. Na początku lat siedemdziesiątych w hrabstwie Yorkshire przeprowadzono badania społeczne i zauważono spadek liczby dzieci uczęszczających do szkół państwowych. Liczebność malała od klas jedenastolatków wzwyż. Z sondaży wynikało, jakoby brakujące dzieci zakończyły na tym etapie swoją edukację, co wydawało się absurdalne, gdyż najczęściej nie pochodziły z rodzin ubogich, lub patologicznych. Sprawą zajęła się specjalnie powołana komisja, jednak nic nie udało jej się ustalić. Nie znaleziono ani miejsca pobytu rodziców, ani ewentualnych placówek prywatnych, w których ich pociechy miałyby kontynuować naukę. Jednak rząd zainteresował się tą dziwną tendencją spadkową, a ponieważ działania oficjalne nie przyniosły rezultatów, skierował sprawę do naszego Wydziału. Rozwikłaniem zagadki znikających dzieci zajmowały się kolejne jednostki z różnymi skutkami, których nie będę teraz szczegółowo omawiał, ze względu na ograniczenia czasowe naszego spotkania. Przejdę do sedna. – Rzucił ukradkowe spojrzenie na swój czteroosobowy oddział, jakby chciał im powiedzieć: „Oto kolejni ludzie będą się wami interesować” i miał przy tym prawie przepraszający wyraz twarzy. Prawie – Satine już dawno zdążyła się przekonać, że prócz dobra kraju nic innego dla tego człowieka się nie liczyło.
- Dzieci uczęszczały do szkoły o nazwie Hogwart, będącej jednym z najstarszych obiektów ze strefy „W” w Brytanii. Dzieci te, urodzone w rodzinach całkowicie bez zdolności, z jakiegoś powodu, owe atrybuty posiadały. W jaki sposób tamtejsze szkolnictwo się tego dowiadywało, nie wiemy. Zaobserwowaliśmy natomiast jak odbywało się zapoznanie rodziców i dziecka z takim uzdolnieniami, ze światem strefy. Już pod koniec lat siedemdziesiątych powstał pomysł, aby takie dzieci zbadać. Nikt stamtąd nie kontaktował się jeszcze wtedy z naszym premierem. Nie wiedzieliśmy o strefie nic, poza skąpymi informacjami zdobywanymi mimochodem, nieraz kompletnie sprzecznymi. Do początku lat osiemdziesiątych nie udało nam się nic osiągnąć. Scenariusz zawsze wyglądał tak samo. Sygnałem rozpoznawczym dla nas, było pojawienie się sowy, bądź sów, na terenie osiedli i to w środku dnia. Zwykle jeszcze tej samej doby zjawiał się obcy, raz chętnie, raz mniej chętnie wpuszczany do domu. Dziecko znikało w ciągu tygodnia. Indagowani rodzice wymyślali różne kłamstwa, a jeżeli nasz agent zdołał porozmawiać z nimi następnego dnia po wizycie człowieka ze strefy, jeszcze przed odesłaniem malca, nie chcieli na żądany temat puścić pary z ust. Próby odebrania nieletnich były bezowocne, bo rodzice dobrowolnie oddać ich nie chcieli, a przygotowanie przez sąd odpowiednich dokumentów trwało zbyt długo. Dopiero sytuacja zagrożenia z roku osiemdziesiątego pierwszego przez tych samych terrorystów, umożliwiła nam działanie. Po raz pierwszy Minister Magii spotkał się z naszym premierem i udostępnił nieco więcej informacji o swoim świecie. A przede wszystkim dowiedzieliśmy się jak tam jest źle. Ale to państwo wiecie – dodał, widząc znudzony wyraz twarzy przyjaciela Helmotza, generała Tochowon,
Jak już się pewnie domyślacie, posiłkując się zdobytą wiedzą przekonaliśmy rodziców pana Meyersa, że wysłanie go do strefy nie jest bezpieczne. Odtąd jego kształceniem zajął się Wydział. Uprzedzając państwa pytania, tak, każde z moich agentów ma te zdolności, w związku z czym każde z nich może wejść do strefy „W”.
Przez chwilę panowała cisza i nawet Helmotz i Tochowon wyglądali na zaskoczonych. Większość zgromadzonych wodziła oczami pomiędzy twarzami młodych agentów specjalnych, a ich zwierzchnikiem. Satine czuła się nieswojo, zupełnie jak zwierzątko w zoo. Po raz kolejny poczuła wyraźnie, że dar, który otrzymała od losu jest dla niej ciężarem. Pewnie gdyby żyła w strefie myślałaby zupełnie inaczej.
O ile jeszcze bym żyła - stwierdziła z przekąsem.
Egremont wyglądał jakby miał zamiar zakończyć już prezentację swojego wyborowego oddziału. Odchrząknął, upił łyk wody, z przygotowanej przez sekretarkę szklanki, po czym otworzył teczkę, z którą wszedł na salę.
- W raportach, które leżą przed państwem na stole są przygotowane plany operacji i rozmieszczenie sił wokół najważniejszych miejsc zapalnych strefy „W”, zlokalizowanych przez pana Meyersa. Moi ludzie w charakterze tajnych agentów wywiadu wejdą na ten teren, wypełniając priorytetowe zadania, które ustaliliśmy. Potrzebna im będzie wszelka pomoc naszych służb cywilnych i wojskowych. Poza tym...
- Chwileczkę – wtrąciła się Mathilda Jackson, szefowa agendy Wczesnego Ostrzegania o Zagrożeniu. - Wydawało mi się, że w przeciwieństwie do nas, pańscy ludzie mają specjalne zdolności. W jaki sposób, a w ogóle po co, mieliby potrzebować naszej pomocy?
Prezes Wydziału spojrzał na nią groźnie. Cóż, liczenie na to, że ludzie o inteligencji Mathildy dadzą się zwieść byle czym, było nadzieją głupca. Jednak powszechnie wiadomo, że nadzieja umiera w człowieku ostatnia, toteż Aston naprawdę przez chwilę liczył, na zamydlenie oczu przynajmniej tym biurokratom, którzy na dobrą sprawę nie byli mu do niczego potrzebni. Po raz kolejny przeklął w myślach premiera, któremu zachciało się wpisać na listę upoważnionych do poznania jednej z największych tajemnic państwowych tych wszystkich ludzi. Niestety, w tym konkretnym przypadku Mathildy musiał zgodzić się z pierwszym ministrem. Kto jak kto, ale Wczesne Ostrzeganie powinno wiedzieć kto naprawdę stoi za kataklizmami, przed którymi coraz częściej musi społeczeństwo ostrzegać.
- Zdolności, owszem. Ale moi ludzie nie są w nich wyszkoleni, jak obywatele strefy. W ciągu całego czasu trwania projektu, nigdy nie udało nam się przekonać żadnego, w pełni wykwalifikowanego czarodzieja do współpracy. Co oczywiście nie umniejsza roli pana Montescue, który uczył ich samokontroli i był nieocenioną skarbnicą wiedzy na temat magicznego świata. Niemniej, nie posiada on odpowiednich umiejętności do kształcenia bojowego.
- Jak to? - zdziwiła się Mathilda i patrząc wprost na Kasjusza, który siedział w głębi sali, obok dwóch ochroniarzy Astona, zapytała: - To jest pan tym czarodziejem, czy nie?
Satine w gruncie rzeczy nie lubiła swojego dawnego opiekuna z wzajemnością. Dołączył do nich dopiero kiedy miała trzynaście lat i choć jego obecność zakończyła najkoszmarniejsze dwa lata jej życia, niewiele to znaczyło w jej oczach. Kasjusz był nieprzyjemnym nauczycielem, który z racji swych ograniczeń mógł im przybliżyć świat, od którego ich odcięto, tylko w teorii. Często się na nich wyżywał słownie, brakowało mu też cierpliwości w wyjaśnianiu różnic pomiędzy realiami strefy, a reszty Anglii. Poza tym, wyraźnie zazdrościł swym uczniom, owych zdolności, dających im łączność ze światem, z którego pochodził, o wiele większą niż jego własna. Pomimo tego, że prawie do trzydziestego roku życia nie opuszczał strefy, dla mieszkających tam ludzi był kimś gorszego gatunku. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że cała czwórka jego podopiecznych miałaby tam życie znacznie lepszego od niego. A to dlatego, że Kasjusz był charłakiem.
Satine, patrząc teraz na jego przygarbioną postać z wieczną urazą w oczach, poczuła coś na kształt współczucia. Z jadowitych uwag nauczyciela, których nasłuchała się przebywając pod ścisłą kontrolą Wydziału, wywnioskowała już dawno temu, że wstyd jaki niesie ze sobą wyznanie, które zaraz miał poczynić, nie jest mniejszy nawet jeśli czyni je przed ludźmi, którzy jak on, nie posiadają zdolności. Przez całe życie Montescue był gorszy od innych. Dopiero po opuszczeniu strefy zaczęło mu się powodzić. Mając smykałkę do biznesu zdobył niezły majątek, po czym zwrócił się w stronę polityki. Szybko został wybrany do parlamentu, co przypadkiem zetknęło go z Wydziałem. A że pomimo braku czarodziejskich mocy, odznaczał się niewątpliwie doskonałym słuchem, udało mu się przypadkiem dowiedzieć o małych mugolakach, ukrywanych w Wydziale, do celów wywiadowczych lub naukowych. Do Astona zgłosił się sam, tym bardziej dziwił więc jego nieprzychylny stosunek do uczniów. Kasjusz, biznesmen i polityk, zdobył więcej niż kiedykolwiek osiągnąłby w strefie, z której pochodził. Nie wydawało się więc, że los dzieci, które zupełnie niezasłużenie otrzymały to, czego jemu poskąpiono, miałyby wzbudzić jego litość. Satine nigdy nie udało się rozgryźć jego motywów.
- Moi rodzice byli czarodziejami – powiedział wyraźnie, nie bojąc się użyć tego słowa, które wśród większości jego nowych przyjaciół wzbudzało jedynie śmiech i pogardę. - Jednak ja nie mam zdolności, jakie dla odmiany prezentują moi podopieczni, pochodzący z rodzin niemagicznych. Z tej prostej przyczyny nie mogłem ich nauczyć posługiwania się różdżką. Znają magię defensywną i ofensywną jedynie w teorii. Ich mocno ograniczone umiejętności z zakresu zaklęć i uroków, są jedynie efektem ich zdolności do samouczenia się na podstawie opisów książkowych. W związku z czym, wchodząc na ulicę Pokątną, czy do Hogwartu będą w stanie obronić się co najwyżej przed atakiem dziecka i to, takiego, które ledwo rozpoczęło kształcenie. Zrobienie czegokolwiek więcej poza przekazaniem wiedzy teoretycznej nie leżało w moich możliwościach.
- No i dlaczego nie sprowadziłeś kogoś kompetentniejszego, Aston? - warknął Helmotz, podnosząc się ze swojego miejsca. - Oddajesz los Anglii w ręce swoich rzekomo najlepszych ludzi, którzy nie daliby rady pokonać patykiem piętnastolatka?! Czy naprawdę żaden magik nie dał się przekupić do szkolenia twoich asów?
Egremont zacisnął pięści na oparciu wielkiego niczym tron fotela, gotowy wygłosić ciętą ripostę. Ze swego miejsca Satine doskonale widziała żyłę szaleńczo pulsującą na skroni zwierzchnika, co niechybnie wskazywało, że ten pozornie opanowany starszy pan, zaraz da odczuć zebranym swój gniew.
- Nic pan nie rozumie – niespodziewanie wtrącił się Kasjusz. - Nie zna pan czarodziejów i nie rozumie ich mentalności. Żyją w konspiracji od ponad trzystu lat, wciąż zachowując w pamięci nie najlepsze stosunki panujące pomiędzy naszymi światami w tamtym okresie.
- Inkwizycja? - rzucił ktoś z głębi sali.
Charłak posłał w tamtym kierunku przeszywające spojrzenie swoich jadowicie zielonych oczu i ograniczył się do skinięcia głową.
- Co nie znaczy oczywiście, że nie znaleźliby się niemagiczni, którzy o czarodziejach wiedzą całkiem sporo, jak choćby rodzice mugolaków, czy ich krewni. Wreszcie, jak się zapewne domyślacie, zdarzają się małżeństwa mieszane. Nie zmienia to faktu, że czarodzieje są w stosunku do niemagicznych nieufni i nie wierzą, że jesteśmy w stanie obronić się przed Voldemortem. Jest w tym trochę dumy. Zapewne sądzą, że skoro sami, pomimo swych uzdolnień nie mogą uporać się z tym terrorystą, to my tym bardziej.
- Nie doceniają nas! - huknął Helmotz, który wyglądał jakby miał zaraz toczyć pianę z ust.
Zachowywał się co najmniej tak, jakby jakiś kuglarz z cyrku, wyciągający królika z kapelusza, nazwał go zadufanym w sobie dzieciakiem wierzącym w dyrdymały. Satine musiała przyznać, że to całkiem zabawna wizja.
- Czy teraz pan rozumie? - zapytał Aston zmęczonym głosem.
Najwyraźniej niewiele go obchodziła urażona duma generała i jemu podobnych. Żyła na jego skroni zdawała się wyglądać normalnie, co pozwalało mieć nadzieję, że bez krzyków się dzisiaj obejdzie.
I dobrze - stwierdziła panna Bietenot. - Zaczynam robić się głodna.
Na szczęście Helmotz ograniczył się do kiwnięcia głową, a pozostali nie wykazywali chęci do roztrząsania tej kwestii. Satine mignęła w głowie myśl, że wyjaśnienia jej nauczyciela nie przysporzyły czarodziejom sympatii tych ludzi. Westchnęła. Niezależnie od motywów dowództwa, pewnym było, że pozbycie się Śmierciożerców i Voldemorta nadal jest tak samo ważne, a biorąc pod uwagę dumę narodową tych rasowych Brytyjczyków, może nawet zyskało na znaczeniu. Na dobrą sprawę w jej misji nie zmieniało to absolutnie niczego. Kobieta już dawno zdecydowała, że będzie posłusznie wykonywać rozkazy Wydziału wyłącznie ze względu na samą siebie. Po prostu chciała, żeby to się jak najszybciej skończyło. Rok temu, kiedy Aston przywrócił ich czwórkę do służby i rozpoczęli przygotowania do operacji „Łącznik”, wymogli na nim obietnicę, że po rozwiązaniu kwestii terroryzmu w strefie „W”, będą mogli odejść i rozpocząć nowe życie. Bez wiecznej kontroli, bez udawania. Satine miała tyko nadzieję, że dożyje dnia, w którym jej największe marzenie się spełni.

***

Poranek zastał Kayleigha nad ostatnim raportem przygotowanym dla Wydziału przez Grega. Mężczyzna ziewnął, potarł zaspane oczy wierzchem lewej dłoni, a prawą na ślepo wsadził w kubek z zimną kawą. Skrzywił się, wyciągając rękę ociekającą gorzkim płynem, teraz nie nadającym się już do niczego i wstał od kuchennego stołu mocząc podłogę. Podszedł na palcach do drzwi, nie trudząc się znalezieniem czegokolwiek, czym mógłby się oczyścić. Wsunął głowę do przyległego pokoju, który był jednocześnie jego sypialnią. Na wąskim łóżku spała Lisa, jego młodsza siostra. Kay westchnął i podszedłszy do niej cicho, nakrył dziewczynkę kołdrą zdjętą z oparcia fotela.
Co ja mam z tobą zrobić, Lisa? - pomyślał, sam już nie wiedząc który raz.
Wyszedł na korytarz i udał się do łazienki. Jego mały gość nie obudził się nawet wtedy, gdy otwierał i zamykał skrzypiące drzwiczki szafy, szukając garnituru. Obdarzył dziecko pożegnalnym spojrzeniem i już zupełnie ubrany, dzierżąc pod pachą aktówkę, a za pasem służbową broń, opuścił mieszkanie.
- Dzień dobry, pani Brown – przywitał się, kiedy sąsiadka z naprzeciwka otworzyła mu drzwi.
- Czy mogłaby pani otworzyć kuratorce, kiedy przyjedzie zabrać Lisę? Powinna być w ciągu godziny. Tutaj są klucze.
- Nie podoba mi się to, Istocki – oświadczyła z mocą Estera Brown. Zmierzyła swego rozmówcę potępiającym spojrzeniem, splótłszy ramiona na pokaźnym brzuchu. Kay uświadomił sobie, że to co wziął za otyłość, musiało być lokum jej kolejnego potomka. Jęknął w duchu. Przeżycie czterech lat i dwóch ciąż tej kobiety, mieszkając vis a vis, nauczyło go, że instynkt macierzyński Estery Brown, szczególnie kiedy była w błogosławionym stanie, rozciąga się na wszystkich lokatorów domostwa. Zerknął ukradkiem na zegarek, obserwując jednocześnie jak sąsiadka nabiera powietrza w płuca, co pozwalało przeczuwać długą tyradę na temat jego nikczemnej osoby.
Cholera, nie mam na to czasu!
- Jesteś pan już dawno dorosły. Pracę masz, jaką nikt nie wie, ale nie słyszałam nigdy od starego Schulza, żebyś z czynszem zalegał. Dyskoteki z domu nie robisz, co znaczy, że jesteś porządny facet. Pytanie tylko dlaczego nie chcesz się siostrą zajmować? Zastanowiłeś się choć przez moment, czemu to niebożątko ciągle z sierocińca do ciebie ucieka? Pewno jej tam nie jest dobrze. Wiadomo, że nie może być w takim miejscu.
- Pani Brown...
- Nie masz serca, ot co! - zawołała.
Kayleigh miał wielką ochotę zakneblować jej czymś usta.
Niech się udławi... - pomyślał, ale raptem urwał.
Wziął kilka uspokajających oddechów. Właśnie z tego powodu czasem miał dość swojego życia. Zawsze musiał się kontrolować, trzymać swój gniew na wodzy. Jedna chwila nieuwagi wystarczyłaby, żeby kogoś poważnie skrzywdził, albo nawet zabił. Z powodu swoich zdolności musiał przez cały czas unikać sytuacji stresowych. A szkoda, bo już nie raz miał ochotę zdrowo komuś przyłożyć.
Jeszcze raz zerknął na zegarek, kopnął się mentalnie w zadek i nie słuchając już oskarżeń Estery, wcisnął jej w ręce klucze do własnego mieszkania. Nie zwracając uwagi, na jej oburzone krzyki, wpadł do windy z zamiarem jak najszybszego dotarcia do siedziby Wydziału. Znowu był spóźniony.
Nie zdążył wsiąść do samochodu, stojącego na podjeździe, kiedy usłyszał:
- Kay!
Zadarł głowę do góry i zobaczył Lisę przechylającą się niebezpiecznie przez balkonowe barierki.
- Kay, nie zostawiaj mnie!
„Nie zostawiaj mnie!” - ozwało się echo w jego głowie.
Tak samo krzyczał do matki, kiedy oddawała go do Wydziału. Pamiętał ten dzień tak dobrze. Zwyczajny, kwietniowy poranek, który zmienił całe jego życie. Najpierw list, pisany zielonym atramentem. Dziwny list mówiący o zupełnie niezrozumiałych sprawach. Potraktowali to z mamą jako żart. Najbardziej śmiali się z listy zakupów szkolnych. Kociołek, różdżka, szata i wizytowa tiara. Gdzie niby można dostać coś takiego w Londynie? A potem wizyta ludzi z Wydziału, samego Astona. Wtedy jeszcze młodszego, przystojnego, na którego widok matka się rumieniła. Egremont, człowiek opanowany i budzący zaufanie w szarym, szytym na miarę płaszczu, z nieodłączną aktówką pod pachą, zaproponował matce ochronę ich rodziny.
„Porywają dzieci” - mówił. - „Naciągają rodziców na takie listy, na magię, szkołę. Rodzice się zgadzają, a ich pociechy są zabierane do tajemniczych sekt. Ich niewinne, młode umysły są zakażane bzdurami. Najprawdopodobniej faszerują dzieciaki narkotykami.”
Mówił to z takim przejęciem. Jakby autentycznie żałował smarkaterii. Jakby sam w to wierzył.
Matka miała łzy w oczach. Zgodziła się bez wahania.
Następne, co pamiętał to huk eksplozji i świat widziany z żabiej perspektywy. Wtedy wydawało mu się logiczne, że ten facet z rządu mówił prawdę i jacyś szaleńcy przyszli po niego. Aston osłaniał go własną piersią. Bynajmniej nie z wrodzonej szlachetności. Już wtedy miał plan. Greg, Neal i Szati zamknięci pod kluczem w podziemiach Wydziału, studiowali magiczne księgi pod okiem charłaka, więc do projektu „Łącznik” brakowało Egremontowi ostatniego elementu układanki. Za cenne, magiczne dziecko mógł się nawet narazić czarodziejom w bezpośrednim starciu i stanąć naprzeciw różdżki z pistoletem w ręku.
Cała, planowana od miesięcy akcja, została przeprowadzona skutecznie. Kay nigdy się nie dowiedział, co się stało z tamtym czarodziejem. Pamiętał wystrzały, błyski światła i nic więcej. Tajni agenci w ekspresowym tempie zapakowali go do samochodu. Matka z malutką Lisą znalazły się w innym. Z matką już nigdy więcej się nie spotkał. Gdyby nie listy, które dostawał od niej przez pierwsze trzy lata swojego wychowania w Wydziale, pomyślałby, że wywieźli go, nie podając jej żadnego adresu.
Długo był na nią zły. Potem zrozumiał. Zapewne nie miała wyboru, dokładnie tak jak on teraz.
- Kay!
Zagryzł wargi i wskoczył do auta. Warkot silnika zagłuszył krzyki dziewczynki.

***

Greg segregował papiery w swoim gabinecie. Był szefem ich zespołu, od pół roku zajmował się przygotowaniem strategii. Porządkował informacje, które udało mu się zebrać w strefie. Planował, planował, planował... Był w swoim żywiole. Logistyczne zadania nigdy go nie nudziły. Pozwalały się wyciszyć, zachować równowagę, a to w jego życiu było najważniejsze.
Przed momentem zakończył telekonferencję z szefem wydziałowej placówki inżynierskiej, gdzie najlepsi fachowcy w kraju starali się skompletować Łącznikom odpowiedni sprzęt wywiadowczy, który w strefie „W” nie ograniczył by się jedynie do desperackiego pipip i czarnego ekranu. Gregory zamknął z westchnieniem laptopa, z którym nie spodziewał się szybko zobaczyć.
Świetnie - pomyślał. - Jestem tak antyspołeczny, że jedyną istotą, z którą się żegnam jest mój komputer.
Zaraz jednak musiał zweryfikować tę niechlubną samoocenę.
- Przepraszam, może kawy?
Drzwi nawet nie skrzypnęły kiedy jego sekretarka, Marina wślizgnęła się do pomieszczenia.
- Wieczorem musisz być maksymalnie skupiony – powiedziała, nim zdążył się zgodzić.
- Marina...
Kobieta uśmiechnęła się, ale nie było w tym uśmiechu wiele radości. Greg dobrze wiedział, że kawa była tylko pretekstem.
Wstał zza biurka i wyciągnął do niej ręce. Sekretarka oparła mu głowę na piersi i wydała z siebie ni to jęk, ni to szloch.
- Cii... - Położył jej rękę na plecach, a drugą pogładził po kasztanowych lokach. - Przecież wiesz, że to nie ma sensu. Ustaliliśmy, że wracasz do Toma, prawda?
- Wiem. - Marina podniosła na niego zmartwiony wzrok. - Ale to nie oznacza, że się o ciebie nie martwię. Tom jest ojcem moich dzieci, ale gdybyś tylko dał nam szansę...
- Nie. - Gregory pokręcił przecząco głową i stanowczo odsunął od siebie kobietę. - Nie będziemy dyskutować o tym po raz kolejny. Wiesz kim jestem, wiesz jak ciężkie jest życie ze mną. Już próbowałaś i ci się nie udało, prawda?
- Ale...
- Nie udało się, Mari. - Odwrócił się do niej plecami i spojrzał przez okno, odruchowo skupiając wzrok na szczegółach, które dla przeciętnego obserwatora nie miały znaczenia. Ale nie dla szpiega.
Krzywo przycięty płot, sugerował, że Tucker, leciwy ogrodnik, znów wypił o jedną szklaneczkę brendy za dużo. Czarnego lamborgini Astona nie było jeszcze na podjeździe, więc być może jego matka miała kolejny atak i syn musiał wcześnie rano odwieźć ją do kliniki. Nawet przekrzywiona na bakier czapka nocnego stróża, który właśnie kończył swoją zmianę, miała dla Grega znaczenie. Mogła dowodzić na przykład zaczynającej się infekcji ucha u jej właściciela, który jeszcze nieświadomy zapalenia, próbował chronić bolące miejsce przed dość silnym wiatrem.
- Nie udało się – powtórzył. - Jestem kim jestem i nie mogę tego zmienić. Mam zadanie, które muszę wykonać, jak prawie każdy w tym budynku, z tą drobną różnicą, że mogę liczyć jedynie na troje ludzi. Troje ludzi, którzy wiedzą i umieją nie wiele więcej ode mnie. To jak misja w kosmosie. - Odwrócił się do niej, a jego twarz przybrała wyraz ponurej satysfakcji. - Jak misja szaleńca.
Marina patrzyła na niego przez chwilę nic nie mówiąc, a w jej oczach Gregory zobaczył przerażenie , które było odbiciem jego własnego lęku. Pomyślał, że po raz pierwszy ona patrzy na niego tak, jakby mieli się już nigdy nie spotkać. Nie planował się z nią związać, ale kiedy wyszła, żeby przynieść proponowany napój, nie mógł pozbyć się wrażenia, że to ich ostatnia, wypita razem kawa. Najbardziej dziwił go smutek, który czuł.
Aston miał rację, kiedy mówił, żebyśmy starali się unikać ludzi. Miał rację. To cholernie boli.

***
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #371731 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3859

sareczka Napisane: 05.07.2009 14:58


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


ROZDZIAŁ V, czyli przedziwne losu sploty...

Szkocja, Hogwart - dormitorium chłopców w Zielonej Wieży, wieczór czternastego września

- Masz szczęście - stwierdził Josh, patrząc na Joyce z ukosa. - Normalnie, dziewczyno, jesteś w czepku urodzona. Nie zaliczyłabyś tego testu jak nic.
- I dostałaby szlaban - dodał Koreb kładąc się na łóżku brata, na co ten ostatni nie zareagował przychylnie i natychmiast próbował go zrzucić.
Jo patrzyła na te zmagania bez zainteresowania. Cały czas zastanawaiała się nad tym kto pomógł jej podczas rozwiązywania sprawdzianu. Odopowiedzi bez wątpienia były nie tylko prawidłowe, ale i obszerne. Szczerze wątpiła by ktokolwiek z pierwszorocznych poza Waterbym mógł posiadać taką wiedzę. Tym bardziej nie potrafiła się domyślić tożsamości swego wybawiciela. Bowiem jedyny potencjalny kandydat szczerze jej nie cierpiał, a poza tym darzył bezgraniczną miłością szkolny regulamin.
- Nie, to z pewnością nie Alan - powiedziała głośno.
Koreb i Josh przestali turlać się po podłodze. Młodszy z braci wybuchnął szaleńczym śmiechem.
- Oczywiście, że nie. Prędzej zjadłby ksiażkę do Zaklęć niż podrzucił ściągę komukolwiek. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
- Stąd - powiedziała i wyjęła z kieszeni szaty niewielki arkusik papieru, podając go chłopcom. - Te odpowiedzi są strasznie... długie i...
- Na jaja Salazara! - zakrzyknął Koreb. - Nawet ja tyle nie wiem, a jestem dwa lata wyżej!
- Właśnie - przytaknęła dziewczynka. - To mnie zaskoczyło i...
- A papier? - Josh wyrwał bratu pergamin z ręki, uważając jednak by go nie potargać. - Nie zwróciliście uwagi na papier! To on jest tutaj najdziwniejszy. Odpowiedzi można było przepisać z właściwych ksiąg, chociaż przyznaję, że na temat zastosowania zaklęcia Lumos w jaskiniach południowych Karpat, nigdy nie widziałem niczego w naszej bibliotece, ale może jestem nieuważny. Zresztą są jeszcze lektury dodatkowe. Nie przejrzałem ich, a powinienem. Może w Marduku Wspaniałym...
- Josh! - jęknęła Jo. - Możesz przestać? Powiedz o co ci chodzi z tym pergaminem, zamiast zarzucać nas bełkotem!
- On tak zawsze - mruknął jego brat, za co oberwał kuksańca w bok.
Odwdzięczyłby się chętnie Młodemu, ale jedyna przedstawicielka płci pięknej w tym pokoju przesłała mu wiele mówiące spojrzenie, więc dał spokój.
- Jest jakiś dziwny - Josh dotykał kartki z miną rasowego badacza. - Jakby..., jakby był wykonany... Nie to głupie.
- Mówże! - ryknęli rownocześnie jego towarzysze.
- Z tego materiału co peleryny niewidki. Jest... no, trochę... nierzeczywisty - dokończył niepewny, czy zaraz brat i przyjaciółka nie zabiją go śmiechem.
Ale oni tylko wpatrywali się w niego szeroko otwartymi oczami.
- Tak myślisz? - zapytała Jo.
- Gdzie ty widziałeś pelerynę niewidkę? - powiedział równocześnie Koreb. - I dlaczego ja nic o tym nie wiem?
Skrzyżował ręce na piersiach i łypał na Młodego obrażonym wzrokiem.
- U dziadka Aspazjana, na strychu - wyjaśnił szybko. - Och, Kor! Miałeś wtedy złamaną nogę, pamiętasz? Babcia leczyła cię na dole całe popołudnie i mnie się nudziło. No co?! - dodał buńczucznie.
Starszemu chłopcu te oświadczenie zdawało się nie do końca przypaść do gustu.
- Czy ja się w końcu dowiem, o co chodzi z tym pergaminem?! - zawołała czarnulka, nie przyzwyczajona do lekceważenia jej osoby.
Wstała pospiesznie z łóżka i wydarła z ręki Josha intrygujący świstek.
- Hej! Jeszcze nie skończyłem oględzin!
- Też chciałbym tego dotknąć - przyłączył się Koreb. - Jestem starszy od was. Wiem więcej.
- Ale ty nigdy nie widziałeś...
Cała gromadka zaczęła wyrywać sobie karteczkę, która przechodziła z rąk do rąk, niczym najcenniejsze trofeum, ale mimo to pozostawała w jednym kawałku.
- Zaczekajcie! - zawołała Joyce, leżąc na podłodze, częściowo przygnieciona przez swych kolegów, z kartką triumfalnie zaciśniętą w dłoni. - Ona się nie targa!
Dzieciaki spojrzały po sobie z wyrazami osłupienia na twarzach.
To zdecydowanie było dziwne.

****

Francja, piwnica centrum handlowego Real, w tym samym czasie

- To tu? - Harry Potter popatrzył scpetycznie na swego towarzysza, ale podążył posłusznie za nim.
Bill posłał mu rozbawione spojrzenie i zaczął schodzić ostrożnie po schodkach do wielkich podziemnych magazynów sklepowych.
Mili niewiele czasu. Człowiek, który miał na nich oczekiwać w tym niecodziennym dla czarodzieji miejscu uprzedzał, że ten teren jest przez mugoli często patrolowany. Najmniejszy hałas i będą mieć na głowie policję. Nie mówiąc już o francuskim Auroracie. Harry ledwie mógł uwierzyć w to, że w na tym terenie znajdują się wykrywacze magii, które będą musieli ominąć. Na szczęście znajomy Weasleya był obeznany z tymi urządzeniami i wiedział jak je wyłączyć na jakiś czas. Wszyscy mieli nadzieję, że te kilka minut wystarczy, żeby uruchomić stary, rzadko używany kominek awaryjny, który pozwoli Potterowi przefiukać się do Anglii.
- Jesteście!
Zapalone nikłe światełko na końcu schodów pozwoliło im dojrzeć twarz człowieka, z którym mieli się spotkać. Byl to starszy mężczyzna z siwiejącymi włosami, których kolor trudno było określić. Jego oczy błyszczały inteligencją.
- Sie masz, Basile - Bill podał mu szybko rękę i przedstawił Harrego, który skinął mu głową. - Wykrywacz już wyłączony?
- Tak - Basile przerzucił rózdżkę do lewej ręki i wziął od rudzielca coś, co wyglądało jak płachta gazety. - Zaraz was zaprowadzę i aktywuję to badziewie. Jak ja nie lubię ręcznej roboty, sacrableu!
- Coś nie tak? - zaniepokoił się Harry, idący na końcu ich małego orszaku.
- Spokojnie - Bill poklepał go po ramieniu. - On zawsze tak. Musi sobie trochę ponarzekać. Gdyby coś się faktycznie stało uprzedziłby nas od razu.
Podróż przez ciemną halę dobiegła wkrótce końca. Mężczyźni stanęli przed zakratowanymi drzwiami. Basile stuknął różdżką w gazetę przyniesioną przez Weasleya, przemieniając ją w coś, co przypominało zminiaturyzowany pogrzebacz. Harry miał wrażenie, że zwariował dopóki ich nowy znajomy nie zamienił za pomocą dziwnego przyrządu drzwi w staroświecki, przykurzony kominek.
- Uniwersalny transfigurator - zawołał do Pottera, widząc w półmroku jego zaskoczony wyraz twarzy. - Nastawiony na funkcję zdejmowania uroków. Robi to znacznie szybciej niż różdżka. Gdybyś bracie chciał odnaleźć to zakamuflowane przejście bez tego cacka mógłbyś dostać się do Anglii za jakieś dwadziescia lat. My, Francuzi, mamy swoje sposoby na ukrywanie tajemnic.
- Na odkrywanie też - dorzucił Bill. - Chociaż ktoś mi wpierał, że to japońska technologia.
- Jaka japońska! - zaprzeczył entuzjastycznie Basile, powodowany narodową dumą. - Pomysł jest nasz. Oni dostarczają tylko materiałów!
- To szalenie ciekawe i Hermionie na pewno by się spodobało - wtrącił się Harry. - Musimy pana kiedyś do nas zaprosić - dodał prędko. - Ale czy aby nie powinniśmy się spieszyć?
- Oui, bien entendu - zgodził się Francuz, wyjmując jednocześnie z kieszeni garść zielonego proszku. - W zasadzie wszystko jest gotowe, monsieur. Możesz pan działać.
Brunet wziął ostrożnie trochę magicznego pyłu i wszedł do kominka. Chciał jescze zapytać, czy to stare żelastwo na pewno działa poprawnie i kiedy po raz ostatni było używane, ale czas naglił.
Wyjął z kieszeni płaszcza fiolkę z eliksirem Wielosokowym i przełknął. Na oczach Bila i Basile, zmienił się w szpakowatego blondyna o wyglądzie astmatyka.
Nie było już odwrotu.
- Uważaj na siebie - poprosił Bill, któremu nagle pociemniało w oczach.
"Cholera! Nie wyobrażam sobie stracić Harrego!"
- Wy też - z kominka buchnęły zielone płomienie, a kilkaset kilometrów dalej z popiołu otrzepywał się chudawy jegomość w przydużych szatach. Walizka, którą wyjął z kieszeni płaszcza i powiększył, głosiła Wielkiej Brytanii, że pan Irving powrócił w swe rodzinne strony.
W pałacu Buckingham władca tego kraju podniósł się na łóżku i zasyczał wściekle. Nawiedziło go przykre przeczucie.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, następnego dnia wcześnie rano

Ithilina wyślizgnęła się cicho z pomieszczenia. Marta jak narazie chrapała ze swojej rury. Iti dobrze wiedziała, że to nie był sen, ale swoisty rodzaj letargu. Duchy nie męczyły się nigdy, nie miały więc po co spać. Marta udawała, że chrapie chyba tylko z przyzwyczajenia. Szczerze mówiąc, nie obchodziło jej to. Musiała wykorzystać ten czas. W tej jednej sprawie zamierzała posłuchać swojej koleżanki - nie mogła wiecznie tkwić w tym miejscu, Musiała odnaleźć Tami - tylko to się liczyło. Niejasno czuła, że musi pomóc dziewczynce wypełnić jej misję. Przepowiednia Trelawney musi się dokonać. Ale najpierw koniecznym było ustalenie miejsca pobytu Tami, a w tym mogło jej pomóc jedynie dwóch ludzi - Draco albo profesor Snape.
"Chyba, że zostali oszołomieni Wywarem" - pomyślała ze zgrozą. - "Nie, to niemożliwe!"
Nie chciała w to uwierzyć. To by oznaczało, że dla Anglii nie ma już nadziei. Dumbledore i Zakon, który przepadł nie wiadomo gdzie, oraz jego wtyczki z umysłami czczącymi Voldemorta - to było dla niej za wiele. Nie chciała uwierzyć w taką wersję wydarzeń.
Musiała porozmawiać chociaż z jednym z nich. Nie wiedziała tylko jak miałaby tego dokonać. Nie pamiętała drogi do Malfoy Manor, a z biblioteki zniknęły księgi, które mogłyby jej dać jakieś wskazówki na ten temat. Teoretycznie łatwiejszy dostęp był do dyrektora. Wystarczyło dostać się do jego gabinetu. Ale taka eskapada miałaby sznsę powodzenia tylko wtedy, gdy opustoszeją korytarze. Na przykład w czasie ciszy nocnej. To też właśnie postanowiła Iti wykorzystać.
Przepłynęła kolejne korytarze, przenikając przez kilka ścian, drżąc na myśl o spotkaniu ze starym woźnym, albo nauczycielem patrolującym korytarz. Zapewne nie zdażyliby jej złapać, ale wolała nie przyciągać ich zainteresowania.
Wreszcie znalazła się przed kamienną chimerą, która spojrzała na nią beznamiętnie, najwyraźniej niezdolna do okazania jakichkolwiek emocji. Iti wzruszyła ramionami i wślizgnęła się bezszelestnie na kręcone schody, prowadzące do okrągłego gabinetu. Pomieszczenie było zupełnie puste, co ją niejako zaskoczyło. Najwyraźniej podświadomie spodziewała się, że zastanie Snape'a przy pracy. Pomysł, że mógł jeszcze spać, w jego wypadku zdawał się nierealny. Mimo to musiała zakacpetować go jako fakt. Rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu jakiś drzwi, albo przejścia, prowadzących dalej, do komnat, w których stary nietoperz składał na noc swe chude, blade członki, ale niczego takiego nie zauważyła. Przez głowę przemknęła jej myśl, że oślizgły szpieg zechciał zachować swoje wężowe gniazdo w lochach. Nie zdążyła jednak dobrze jej rozważyć, gdy wprost na nią padła smuga światła, a ktoś warknął wściekle:
- Kim jesteś i co tutaj robisz?
Zmarszczyła brwi i podpłynęła bliżej nie wierząc we własne szczęście.
- Proszę się przypatrzeć, profesorze. Jestem pewna, że pan mnie pamięta.
Różdżka zatoczyła niespieszny łuk i w komnacie zapaliło się kilka lamp uwidaczniając parę ciemnych plam na nocnej koszuli dawnego Mistrza Eliksirów. Ithilina przyglądała mu się przez chwilę. Jego cera stała się jeszcze bardziej ziemista, ale kruczoczarne włosy wydawały się nieco mniej oklapnięte, co potwierdzało tezę Lavender Brown, która zawsze sądziła, że szkodzą im wyziewy z eliksirów. Poza tym aparycja dawnego szpiega w niczym nie złagodniała - wyglądał tak samo odpychająco jak zawsze, z tym może wyjątkiem, że jeszcze bardziej schudł, przez co wydawał się wyższy. Na Iti nie zrobiło to najmniejszego wrażenia bowiem wisiała kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą, tak, że jej oczy znajdowały się dokładnie na wysokości jego.
- Nicks - syknął. - Trochę się zmieniłaś od naszej ostatniej pogawędki. Cóż, przypomnij staremu człowiekowi kiedy to było? Czyżby tuż przed tym, gdy nie posłuchałaś polecenia nauczyciela i w efekcie straciłaś życie? Coś takiego mi się kojarzy.
Widmowa postać jękneła, ale zdołała się opanować.
- Widzę, że pana język ani trochę nie stępiał przez te lata. Nadal znajduje pan przyjemność w obrażaniu innych? Szczerze mi pana żal, jeśli to pańska jedyna rozrywka.
- Zapominasz się - upomniał, a wściekłość nadała nieco żywszej barwy jego policzkom. - Twój Dom nie istnieje, żebym mógł odjąć mu punkty, ale za to mogę zastosować represje bezpośrednio na tobie. Nie wiem, czy ktoś cię uświadomił w tym co się stało z hogwarckimi duchami.
Ithilina zaplotła ręce na piersiach i pokręciła z rezygnacją głową.
- Dobrze. Widzę już, że nie ma pan zamiaru zapytać mnie, po co wróciłam i co tutaj robię. Ale ja, choć może się to wydawać dziwne w moim obecnym stanie, nie mam wieczności by zabawiać się z panem w słowne utraczki. Jak bardzo by nie były przyjemne - dodała złośliwie. - Jestem tu, bo chcę, aby odpowiedział pan na kilka moich pytań.
- Skąd wiesz, że nie jestem pod działaniem Wywaru i będę chciał z tobą rozmawiać? - prychnął. - Nie mogłaś być tego pewna przychodząc tutaj. Z przykrością muszę stwierdzić, że śmierć niczego cię nie nauczyła. Jesteś tak samo naiwna, głupia i nieostrożna!
- Da mi pan dojść do słowa czy nie?! - krzyknęła, nie zważając na środki bezpieczeństwa. - To ciągłe odwracanie kota ogonem i czepianie się mojej osoby, może pana kosztować kilka lat dłużej życia w tej farsie. Nie rozumie pan? Muszę odnaleźć Tami! A co ryzykuję? Nic, dokładnie nic! Ja juz jestem martwa! Co jeszcze Voldemort może mi zabrać?!
Opadła bezsilnie nieco niżej i przez nieuwagę zapadła się do połowy w posadzce gabinetu. Snape spojrzał na nią z politowaniem.
- Skończyłaś wreszcie? Jesteś tak samo denerwująca jak za życia. I oczywiście nie masz o niczym pojęcia. Realizacja planu przebiega dość pomyślnie i bez ciebie. Nie jesteś tu potrzebna. Wsiądź do pociagu, czy coś tam. A sprawy żywych, pozostaw żywym.
- Co?! - zawołała wystrzeliwszy z podłogi, jak korek z butelki szampana. - Spławia mnie pan? Nie rozumie pan, że właśnie dlatego tu jestem?! Muszę chronić Tami i pomóc jej spełnić przepowiednię, inaczej moja dusza nie zazna spokoju.
- Egoistka - prychnął. - Nic ci nie powiem.
- Tak jak wtedy?! - ryknęła desperacko. - Naprawdę nie ma pan uczuć! Gdybym wiedziała, że zamierzacie uratować stamtąd Tami...
- Uratować? - Snape zaczął się śmiać, ale był to chichot nerwowy, zimny i nieprzyjemny. - Mówiłem ci, że nic nie wiesz. O mały włos wszystko wtedy zepsułaś. Na szczęście skrzat domowy miał więcej rozumu od ciebie.
- Jak to? - podpłynęła bliżej niego, jakby chciała go chwycić za przód szaty.
- Słuchaj smarkulo - powiedział, odsuwając się ze wstrętem od jej zimnej ektoplazmy. - Nic tu po tobie. Wynoś się, albo użyję różdżki, a wtedy możesz być pewna, że cię spetryfikują. O mało nie zniszczyłaś magicznej Anglii dziesięć lat temu i nie dopuszczę, żeby nasza jedyna szansa przez ciebie znów była zagrożona. Wynoś się stąd natychmiast!
Ithilina roniąc niematerialne łzy, uciekła z sali.

****

Anglia, pole na południu kraju, mniej więcej w tym samym czasie

Szpakowaty blondyn przystanął niepewnie na skraju polnej drogi. Wciąż był zdenerowowany po tym, co musiał przejść w Urzędzie Imigracyjnym. Voldemort przeprowadzał ścisłą selekcję swoich poddanych - nie wpuszczał do kraju byle kogo, bojąc się szpiegów. Jego ludzie zbadali nowoprzybyłego jak najdokładniej i oczywiście poddali kontroli jego różdżkę. Tylko szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczał swoją obceność tutaj. Gdyby nie rzucenie niewerbalnego Confundusa, poddano by go testowi na wykrycie działania eliksirów. Dzięki swojej sprytnej sztuczce udało mu się wmówić funkcjonariuszowi Ochrony, że takowe sprawdzenie już przeszedł i wykryło ono jedynie niedawną dawkę Eliksiru Pieprzowego, co potwierdził czujnik przy wyjściu. To uratowało mu życie.
Mógł udać się dalej. Dumbledore pokazał mu w myślodsiewni to miejsce, aby Harry mógł bez problemu się tam aportować. Tutaj miał się spotkać ze wskazanym człowiekiem.
Westchnął przeciągle. Minęło już chyba pół godziny, a nikt się nie zjawił. Okolica nie przedstawiała sobą nic nadzwyczajnego. Nie było tu nawet żadnej gospody, parku, czy choćby odpowiednio dużego kamienia, na którym można by usiąść, umilając sobie bezowocne chwile czekania. Chcąc nie chcąc, Potter złożył swe postarzałe eliksirem ciało na wilgotnej od porannej rosy trawie, owijając się ciaśniej drelichowym płaszczem. Nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł się stąd oddalić. Nie znał dalszych instrukcji - wszystko zależało od człowieka, z którym miał się spotkać. Ów mężczyzna, (a może kobieta?) decydował o powodzeniu całej akcji. To on miał zapewnić mu przykrywkę w świecie Lorda i pomóc dotrzeć do Snape'a. Harry musiał niechętnie przyznać przed samym sobą, że nie wyobraża sobie, kto inny byłby zdolny uwarzyć antidotum. Szczerze nienawidził tego oślizgłego dupka, ale nigdy nie wątpił w jego inteligencję i biegłość w przygotowywaniu różnorakich mikstur.
Nie miał wyjścia - musiał czekać.
Oczy zamykały mu się ze zmęczenia - niewiele spał tej nocy, ale starał się opanować słabość. Musiał być czujny.
- Już pan daje się zabić, panie Irving? - szyderczy głos i potrząsanie za ramię przywróciło mu przytomność.
Zerwał się na równe nogi i wyszarpnął z kieszeni różdżkę, ignorując kpiący wyraz twarzy nieznajomego.
- Czarny Pan... - powiedział, starając się ukryć nienawiść dźwięczącą w jego głosie.
- ... jest łysy - dokończył z prostotą nieznajomy, robiąc komiczną minę. - To hasło jest do bani - dodał. - Każdy to wie, w tym kraju.
- Ale nikt nie ośmieli się tego powiedzieć - wyjaśnił Harry, czerwnieniąc się nieznacznie.
Ten szyfr był jego osobistym pomysłem, który spotkał się z powszechną akceptacją i nawet Hermiona uważała go za dobry. Poczuł się dotknięty.
- Emocje - syknął nowy znajomy, kręcąc z politowaniem głową. - Musi się pan jescze wiele nauczyć, panie Irving. Widzę, że nie będę mógł wprowadzić pana od razu. Koniecznych będzie kilka lekcji, inaczej narazi pan misję na niepowodzenie. Rozumie pan - tu zerknął na Pottera przez ramię usmiechając się krzywo. - Pana życie jest sprawą drugorzędną, ale my w tym kraju zbyt długo już czekamy na wolność. Mówiąc bez ogródek, nie pozwolę by pan coś spaprał swoim nieprzygotowaniem. Staremu musiało bardzo się spieszyć, że nie odbył pan nawet podstawowego szkolenia.
- To nie ja miałem jechać - warknął Harry, rozeźlony zachowaniem rozmówcy. - Zastąpiłem przyjaciela, bo nie chciałem by narażał się na niebezpieczeństwo!
- Jakie to słodkie - wąsaty facecik z odpychającą facjatą wygiął wargi w komiczny dzióbek, załamując przy tym ręce. - Szkoda tylko, że jest pan kompletnie nieostrożny. Pewnie nawet nie zdaje pan sobie sprawy, że zdradził mi pan swoją tożsamość, panie Potter.
- A nie znał jej pan?! - zakrzyknął zaskoczony i dopiero wtedy zrobiło mu się wstyd. Nie miał jednak zamiaru przyznać się do błędu. - Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, pomyślałbym, że pan to Snape!
- Snape? - tym razem wąsacz roześmiał się szczerze. - Chyba powinienem uznać to za komplement. Nie, słusznie pan mniema - nie jestem nim. Niemniej, niech pan nie liczy, że poczynię tu przed panem jakiekolwiek zwierzenia. Stary nie chciał, żebyśmy się poznali i przez chwilę liczyłem, że tak faktycznie będzie. Teraz nie pozostaje panu nic innego, jak tylko zaakceptować moją przewagę nad panem, bowiem ja pana znam i mogę wsypać, gdyby ktoś nas złapał, a pan mnie nie. Słowem pana życie jest teraz w moich rękach. Ruszajmy!
- Zaczynam się bać - mruknął Harry, idąc niechętnie za tamtym. - Mogę chociaż jakoś na pana wołać? - zapytał głośniej.
- Ależ tak - nowy "przyjaciel" odwrócił się z zadziwiającą szybkością i parodiując dworski ukłon podał mu rękę. - Może pan mówić mi Desmond, albo Des.

****

Szkocja, Hogwart - łazienka Jęczącej Marty, rano tego samego dnia

Ithilina zastała Martę w stanie skrajnego roztrzęsienia zalaną łzami, w chwili gdy zdesperowany duch próbował zalać łazienkę.
- Marto, co się stało? - zdziwiła się.
- Nie..., nie mogę... - chlipnęła - jej zalać! Udawało mi się kiedy mała Weasley otwierała komnatę tajemnic. Wiesz, ten kran jakoś rozumiał moje potrzeby. A teraz nic! Chcę się utopić! Aaaa...
Jęk urwał się raptownie, bo Marta zatoczyła koło pod sufitem i z głośnym pluskiem wpadła do najbliższej toalety. Zaskoczona Iti pochyliła się nad muszlą klozetową i zawołała:
- A dlaczego tak rozpaczasz? Stało się coś złego?
- Nie było cię i myślałam, że zostawiłaś mnie samą! Że cię uwięzili!
- Ale... chwileczkę. Przepraszam cię, że zniknęłam tak bez uprzedzenia, ale... Hej, Marto! Przecież już jestem!
Z otworu wyłoniła się sama głowa, a za nią ręka, która poprawiła sobie okulary na nosie.
- Faktycznie - mruknęła dawna uczennica. - Ale to nie zmienia faktu, że mnie zostawiłaś! A ja się martwiłaaaam!
Ostatnie głoski utonęły w kolejnym chlupocie wody, gdzieś w okolicach rury odpływowej.
Ithilina westchnęła. W takiej sytuacji nie miała co liczyć na wsparcie Marty. Musiała sobie radzić sama. Ale może to i lepiej. Po tym jak potraktował ją dyrektor, jej jedyną szansą na uzyskanie jakichkolwiek informacji o Tami i Zakonie Feniksa był Draco.
Potarła w skupieniu brodę. Z oddali dobiegł kolejny plusk wody. Spojrzała odruchowo na porcelanową muszlę. Woda zabulgotała. Okoliczności zdawały się być sprzyjające. Gdyby jeszcze udało jej się dostać do dormitorium dziewczynki nim wszyscy wstaną...
Wypłynęła na korytarz rzucając tęskne spojrzenie na swój azyl. Nie było innego sposobu.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium pierwszorocznych dziewcząt w Zielonej Wieży, kilkanaście minut później

Trawa łaskotała ją w nos. Podniosła się niechętnie na nogi i wybuchnęła śmiechem. Świat wydawał się taki piękny. Las wokół niej szumiał. Korony drzew tonęły w złocistej poświacie. Wokół czerwonych maków, tuż u jej stóp, tańczyły kolorowe motyle. Z oddali nadpłynął melodyjny głęboki głos.
"Mama" - pomyślała.
Zapragnęła pójść za tym głosem. Łagodnie przyzywał ją ku sobie. Zaczęła biec. Bose stopy zatapiały się bez wysiłku w miękkiej trawie, jakby unosiła się kilka centymetrów nad powierzchnią ziemi. Głos brzmiał teraz jak tęskne bicie dzwonów - szarpał jej serce melodią, która przywodziła na myśl ciepło i dom. Obiecywał wieczne szczęście.
Biegła. Las ściemniał i zamienił się w puszczę. Słońce skryło się za nieprzesuwającą się chmurą. Zaczęła drżeć. Głos brzmiał teraz jak marsz pogrzebowy. Rozejrzała się i zauważyła, że ciemna gęstwina pokracznych drzew zniknęła. Otaczały ją stare kamienie, częściowo rozpadłe w wyniku zgubnego działania czasu.
"Kamienie płaczą."
Podziemne źródło znalazło wśród pradawnych ruin swoje ujście. Czuła pod stopami wodę, ale kiedy spojrzała w dół jej nogi były czerwone od krwi.
"Nie!"
Upadła na zimną posadzkę, jakby ktoś ugodził ją pod kolanami. Obiła sobie nos. Gdzieś w oddali zamajaczyło coś srebrnego.
"Mama!"
Wyciagnęła dłoń, ale w zaciśniętej pięści został jej tylko kosmyk czarnych włosów, które błyszczały srebrem.


- Joycelynn!
- Już wstaję, babciu - usiadła błyskawicznie na posłaniu i dopiero wtedy zauważyła, że jej ramieniem potrząsa Wendy, a nie Narcyza Malfoy. - Och, cześć - mruknęła niewyraźnie. - Jest tak późno, jak myślę?
- Nie, jest jeszcze później - odparła rezolutnie dziewczynka. - A pierwszą mamy...
- Mamy? - Jo ziewnęła i sugestywnie uniosła brew, jednocześnie machnięciem różdżki przywołując przybory toaletowe. - Przypomnij mi który dziś dzień tygodnia.
- Środa, moja droga - Wendy wydawała się nigdy nie tracić dobrego humoru. - Powiedz mi, jak możesz tego nie wiedzieć! - ofuknęła dobrodusznie.
- Na tym łez padole, wszystkie dni wydają się tak samo okropne! - zawołała już z łazienki. - Oby śniadanie było dobre.
- Zaczynamy od czarnej magii z dyrektorem - doniosła usłużnie wspólokatorka. - A wiesz jak on nie lubi spóźnień.
- Wiem, wiem - drzwi toalety otworzyły się ukazując czarnulkę w zapiętym mundurku i ze szkolną szatą przewieszoną niedbale przez ramię. - Wiem, ale śniadania sobie nie odpuszczę. Choćby jednego tościka. Coś mi przecież musi zrekompensować dzisiejsze przedpołudnie ze starym Nietoperzem.
Druga z dziewcząt pokręciła z rozbawieniem głową.
Jo podeszła spiesznie do kufra i zaczęła przegrzebywać jego zawartosć w poszukiwaniu książek potrzebnych tego dnia. Wszechobecny bałagan skutecznie jej to uniemożliwiał.
Wendy, słodkie dziewczę z pszenicznym warkoczem i dołeczkami w policzakch, poczęła kręcić się niecierpliwie przy drzwiach. Pozostałe lokatorki komnaty opuściły ją już dobre pół godziny wcześniej i z pewnością zmierzały właśnie pod salę wykładową. Lekcja miała zacząć się za pietnaście minut, a panna Robertson też miała ochotę na tościka. W jej optymistycznie nastawionym do świata serduszku zbierało się pomału coś na kształt zdenerowania.
Zerknęła na zegarek, kątem oka lokalizując Joyce mocującą się z fikuśnym zapięciem torby.
Dwanaście minut.
- Pomóc ci?
- Nie trzeba. Najnowsza moda z Paryża. Nie ma mowy, żeby się zacięła.
- Och - Wendy zmarszczyła cienkie brewki. - Nie obraź się, słońce, ale ja się będę zbierać. Tościk, rozumiesz - zachichotała uroczo i odgarnąwszy z czoła jasną grzywkę wypadła na korytarz.
- Mogę ci zabrać jednego z dżemem - zawołała jeszcze ze schodów.
- Ok! - Jo miała gorącą nadzieję, że została usłyszana.
Ze zdenerwowania zaczęły jej się pocić ręce. Naprawdę, nie potrzebowała szlabanu. Wreszcie torba skapitulowała i ukazała swe zapchane wnętrze. Dziewczynka bez ceregieli wysypała całą zawartość na łóżko, a potem władowała na raz wszystkie książki upychając jeszcze zapasową rolkę pergaminu i zwązany wstążką pliczek gęsich piór. Zdecydowała, że na ponowne zapasy z krnąbrnym zamkiem nie ma już czasu. Podniosła się pospiesznie, łapiąc wygniecioną szatę i rzuciła się do drzwi.
- Aaa...! - zakrzyknęła niespodzianie, gdy wprost przed nią wyrosła perłowa postać tarasując jej drogę do wyjścia. Desperacko wyszarpnęła różdzkę z kieszeni spódniczki i wymierzyła ją w dziwnego gościa. - Na Salazara! Mam rózdżkę! Odejdź, potworze!
Widziadło popatrzyło na nią cokolwiek urażonym wzrokiem i nie cofnęło się ani o krok.
- Joyce...
- Nie! - zawyła przeciągle dziewczynka i młócąc bezsensownie powietrze różdzką zanurkowała pod owym fenomenem.
W efelkcie prawie stoczyła się po schodach, ale wykazując godny podziwu refleks, zerwała się na równe nogi i nie oglądając się za siebie wybiegła z Wieży.
Tościk zniknął z jej pamięci bez jednego pyknięcia.

****

Anglia, lustrzana sala w Malfoy Manor, popołudnie pietnastego września

Pansy ujęła w zgrabne palce brzegi migdałowej sukni i z wdziękiem usiadła na pluszowej kanapie. Przypomniała sobie pochwałę odebraną niegdyś z ust samego królewskiego szambelana, Demerova, który pochodził z szlachetnej, starożytnej rodziny, obdarzonej ogromnym bogactwem. Ów człowiek nazwał ją damą pełną niezwykłej gracji i powabu. Na tę myśl jej mopsowatą twarz ozdobił mały uśmiech. Poprawiła się wygodniej, sięgając ręką w kierunku małego stolika, gdzie przed obiadem pozostawiła magazyn mody Madame Senesin. Zmarszczyła jednak brwi widząc na okładce szatę podróżną, która przywołała w jej głowie obraz niefortunnej przygody na londyńskim dworcu. Wolała sobie nie wyobrażać, co powiedziałby szambelan widząc ją podskakującą wściekle i próbującą się odpędzić od obrzydliwej ropuchy. Z nagłą urazą odrzuciła magazyn precz od siebie. Źle potraktowane pisemko potoczyło się z rezygnacją po perskim dywanie.
Spojrzała na zegar. Dochodziła piąta po południu, a jej męża wciąż nie było, choć nie uprzedzał o swojej nieobecności. Nie żeby zwykle to robił. Jednak Pansy miała swoje sposoby nad kontrolowaniem jego poczynań. Już dawno temu przekupiła mugolską sprzątaczkę w Paradise, rezydencji Mortimer, która donosiła jej o każdej obecności Dracona w tym miejscu.
Tym razem tak się nie stało, co wzbudziło w niej niepokój i podejrzenia.
Drzwi wejściowe lekko skrzypnęły i po chwili dał się słyszeć pełen uniżoności głos skrzata i chłodna odpowiedź jego pana.
Zmrużyła gniewnie oczy.
- Gdzie byłeś?
Draco spojrzał na nią jak na wyjątkowo zbędny mebel i rzucił sucho:
- Na zebraniu. Czyżbyś jeszcze o tym nie wiedziała?
Wzruszyła ramionami. Nie była taka głupia, za jaką uważała ją większość ludzi, żeby sądzić, że nie domyślał się jej małych sztuczek i sposobu, dzięki któremu pilnowała jego wierności. Ale czego mógł się spodziewać? Za błędy młodości trzeba płacić.
- Nie - fuknęła, obrażona. - Wiesz, że nie musiałabym tego robić, gdybyś wykazał minimum troski o moje nerwy i sam informował mnie kiedy wrócisz.
- Ależ po co, kochanie? - zawołał z udawaną czułością. - Pozwalam ci się pobawić w konspiratorkę. Czyż to nie ciekawsze zajęcie niż przeglądanie paryskich żurnali?
Przełknęła jawną kpinę z godnością i machnięciem różdzki przeniosła przedmiot przytyku na stolik kawowy. Draco, straciwszy zainteresowanie dywagacjami małżonki, przeszedł spiesznie przez komnatę, próbując znaleźć trochę prywatności w swoim gabinecie.
- Chwileczkę! - podniosła się gwałtownie, łapiąc go za rękaw szaty. - Odpowiedz na moje pytanie.
- Odpowiedziałem - spojrzał na jej dłoń z niechęcią. - Możesz zapytać Mortimer.
Wiedział, że tego nie zrobi. Te dwie hipokrytki, które musiał znosić kazdego dnia nienawidziły się wzajemnie. Co było mu bardzo na rękę.
Zadrżała i puściła go, dotknięta do żywego jego reakcją. Nieważnym było, że spędzali większość nocy we wspólnym łożu, Draco nie dotykał jej od dawna. Zrobił to chyba tylko dwa razy po narodzinach Loniego, ale nie były to chwile, które Pansy chciałaby pamiętać. Pragnęła jego miłości tak samo, jak wtedy gdy jeszcze uczęszczali do Hogwartu. Wtedy jeszcze wierzyła, że kiedyś będą razem szczęśliwi. Teraz, dzieląc z nim sypialnię tylko dla dobra dzieci, czuła się oszukana i bezwartościowa. Chociaż uwielbiała siedzieć w tym pokoju, gdzie w każdym z luster mogła podziwiać powab swej figury, chociaż mimo upływu lat wciąż słyszała komplementy z ust wpływowych mężczyzn, nie czuła się piękną. Jedyny mężczyzna, któremu chciała się podobać nie szczędził jej dowodów wrogości i nigdy nie pochwalił jej urody. Jej życie było kłamstwem, którym nie potrafiła się już karmić.
Opadła bezsilnie na sofę, słysząc jak stukot jego butów milknie w labiryncie korytarzy wielkiego domostwa. Postanowiła się rozmówić z przekupioną sprzątaczką. Nie wierzyła ani przez moment w tłumaczenia Dracona. Znając jego przeszłość, liczyła się z myślą, że po tylu latach nieudanego małżenstwa znalazł rozrywkę i pociechę w ramionach jakiejś chętnej mugolki.
Zacisnęła palce mocniej na różdżce. Może nie miała już szans na miłość męża, ale to nie znaczyło, że straciła swoją godnosć. Nie zamierzała dopuścić, by człowiek, którego kochała zadrwił z niej w ten sposób po raz drugi.

****

Szkocja, Hogwart – pokój wspólny Zielonej Wieży, tego samego dnia wieczorem

Josh przerzucił kolejną stronę opasłej księgi i zerknął spod grzywki na swoją sąsiadkę. Joyce od rana zachowywała się dziwnie. Po tym jak spóźniła się trzy minuty na zajęcia z dyrektorem, straciła trzydzieści punktów dla ich domu i dorobiła się kolejnego szlabanu, nawet nie narzekała na starego Nietoperza. A to zdecydowanie do niej nie pasowało. Jako Malfoy lubiła głośno wyrażać swoje niezadowolenie. Chłopiec nie mógł dociec co było przyczyną tej zmiany. Próbował ją zresztą wypytać podczas obiadu, ale rzuciła się na jedzenie błyskawicznie, jak wygłodzona harpia, a potem pomknęła do cieplarni na zajęcia z Zielarstwa. A podczas lekcji, kiedy pracowali razem nad przesadzaniem gryzidębików, nie odezwała się do niego ani jednym słowem. Przez cały czas wpatrywała się w drzwi, przywarłszy plecami do ściany i miała minę jakby zobaczyła ducha. Kiedy zdenerwowany ofuknął ją za to, że w ogóle mu nie pomaga, ograniczyła się do pokręcenia głową i wyszeptała:
- Nie dam rady. Zrób to sam. Na pewno zepsułabym tę roślinkę.
Odniósł się do tej deklaracji raczej sceptycznie, patrząc na okazałe zęby gryzidębika zaciśnięte na rękawie Dana z Czarnych Lochów. Widząc nieobecną minę koleżanki upewnił się jednak, że jej decyzja była słuszna. Pamiątki zębów potwornych drzewek mogłaby nosić przez kilka dni.
Kolacja również minęła im w nienaturalnej ciszy. Josh początkowo wściekły, zrozumiał, że być może stało się coś, o czym dziewczynka nie chce mówić głośno. Dlatego okazał jej trochę cierpliwości.
Ale ta tajemniczość zaczęła go wkurzać.
Ponownie skupił się na tekście i próbował odnaleźć coś na temat zastosowania materiału ze skóry demimoza do produkcji papieru. Koniecznie chciał wiedzieć kto i w jaki sposób wszedł w posiadanie tego świstka, na którym umieścił ściągawkę dla Jo. Żałował tylko, że ona sama nie wykazywała w tej sprawie tak dla niej charakterystycznego entuzjazmu. Jakby to jej w ogóle nie dotyczyło.
- Ziemia do Joyce! – zawołał naraz Koreb, przysiadając na oparciu fotela brata i kładąc mu tuż przed nosem kolejne tomiszcze. – Hej, Mała! Ocknij się wreszcie!
- Co? – mruknęła niewyraźnie, jakby dopiero się przebudziła. – Och, mówiłeś coś?
- Próbowałem cię przywrócić do życia – odparł wesoło chłopiec. – Wyglądałaś jak spetryfikowana, co nie, Josh?
- Cały dzień jest taka – skwitował kwaśno młodszy z braci. – Zaczynam mieć dość twojego nowego oblicza. Powiesz mi wreszcie co się stało?
- Co się stało? – pisnęła nienaturalnie wysokim głosikiem. – Och, nic! Najzupełniej nic – ale jednocześnie nabrała głęboko powietrza w płuca, jakby na końcu języka miała jakieś ważne wyznanie.
Zrozumieli aluzję. Wymienili się zaaferowanymi spojrzeniami i Koreb z dumą wymalowaną na twarzy, rzucił dyskretne Muffiliato wokół nich, a potem skinął głową. Jo odetchnęła z ulgą.
- Nareszcie – westchnęła. – Nareszcie jest okazja. Myślałam, że zabiorę to wspomnienie nietknięte do grobu.
- A zamierzasz coś z nim zrobić? – zainteresował się Josh.
- Podzielić się z wami.
- Och, to wyrażaj się poprawnie, dziewczyno. Czasem w ogóle nie można cię zrozumieć – dodał z miną ważniaka.
Koreb i Joyce jęknęli.
- Daj już spokój – powiedziała panna Malfoy. – Zaraz usłyszysz takie rewelacje, że ci uszy opadną w dół ze zdziwienia.
- Te porównania – mruknął sceptycznie Josh i zaraz uchylił się przed kuksańcem dziewczynki, obrywając jednak z drugiej strony od zniecierpliwionego brata.
Zamilknął pospiesznie.
- Wstałam bardzo późno i kiedy Wendy juz wyszła zobaczyłam... - zrobiła stropioną minę nie wiedząc jak opisać owe zjawisko. - To był chyba... duch.
- Duch?! - zakrzyknęli obaj równocześnie a niedowierzanie odmalowało się na ich twarzach.
- No tak - szepnęła niepewnie Joyce. - Był... perłowobiały, trochę przezroczystawy i taki... nierzeczywisty. Nie widziałam skąd się wziął, ale jestem pewna, że przeniknął przez ścianę.
- Ale duch! - wydarł się ponownie Koreb. - Co on wyprawia w szkole i to w dodatku w twoim dormitorium? Chowa się tam, czy jak?
Młodszy brat i dziewczynka popatrzeli sobie szybko w oczy. Chłopiec zmarszczył brwi.
- Słuchaj, jest coś czego jeszcze nie wiesz - powiedziała poważnie córka Dracona Malfoya. - Od początku semestru mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakby... jakby cały czas spoczywało na mnie czyjeś czujne oko. Myślę, że już wiem kto to jest.
- Naprawdę? - zainteresował się Josh. - Sądzisz, że to możliwe?
- Ale chwileczkę - Kor zdawał się zbyt przytłoczony infromacjami. - Chyba nie chcesz mi wmówić, że ten cały duch za tobą lata.
- Jest tak! - zawołała buńczucznie.
Blondynek siedzący naprzeciw niej zatrzasnął nagle księgę.
- Ależ tak! To zaczyna mieć ręce i nogi! Tą małą pomoc naukową podesłała ci ta zjawa! - Machnął dziewczynce przed nosem świstkiem dziwacznego papieru. - To by wiele wyjaśniało.
- Wyjaśniało? - Pozostała dwójka zarzuciła chwilowo wzajemne animozje i spojrzała na niego sceptycznie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - dopytywała się Jo.
- Papier! - Jego oczy błyszczały i przybrały taki wyraz, jakby właśnie odkrył skąd się bierze magia. - Papier nie jest ze skóry demimoza. On jest niematerialny!
Cała trójka pochyliła się nad stołem gdzie najzwyczajniej w świecie leżał kawałek widmowego pergaminu. Ciszę przerwało chrząknięcie Koreba.
- No dobra. Pomijając fakt twojej paranoi, Joycelynn i twojego obłędu naukowego, Josh, skąd właściwie wiemy, że ten cały duch znalazł się w pokoju z powodu ciebie? Może tylko natknęłaś się na niego przypadkiem, kiedy uciekał z jakiejś starej szafy, albo czegoś tam.
- Jasne! - prychnęła urażona. - Jeszcze powiedz, że uciekał z mojego kufra, bo przestraszył go bałagan!
- Wcale bym się nie zdziwił!
- A nieprawda! - krzyknęła. - Przyleciał do mnie! Wiem, bo wymówił moje imię!
Miny obu chłopców wyrażały skrajne przerażenie.
Przez chwilę całe towarzystwo siedziało w kompletnej ciszy. Wreszcie Josh podniósł na Joyce swe jasne, błękitne oczy, wyciągnął rękę poprzez stół i poklepał ją po ramieniu:
- Zaczynam ci współczuć.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #366310 · Odpowiedzi: 7 · Wyświetleń: 8702

sareczka Napisane: 05.07.2009 14:56


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


ROZDZIAŁ IV, czyli stąpając po rozżarzonych węgłach...

Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny w Zielonej Wieży, dwunastego września wieczorem

- Mam dość - Joyce machnęła niedbale różdżką, z której wyleciał snop czerwonych iskier.
Smuga energii pomknęła żwawo przez pokój i minęła zaledwie o cal twarz pucołowatej Angie, osmalając jej brwi.
- Auu! - pisnęła nieszczęśliwa ofiara, podskakując między stolikami, rozstawionymi pókolem wokół kominka i na oślep tłukąc się grubą piąstka po buzi. - Coś ty mi zrobiła?
Jo parsknęła krótkim śmieszkiem, bo widok okrąglutkiej koleżanki zachowującej się jak piłeczka ping-pongowa wydał jej się wielce ucieszny. Zaraz jednak zreflektowała się i zawołała:
- Przepraszam, Pulpetko. To wszystko wina nauczycieli, którzy od zaraz przemęczją nas nauką.
- Nie nazywaj mnie tak! - syknęła panna Cobelli i z obrażona miną zajęła miejsce przy innym stole, siadajac tyłem do nieznośnej koleżanki.
Ta zaś tylko wzruszyła ramionami i zwróciła się z powrotem do swojego sąsiada:
- Josh, czy ja mogę ci zaufać?
Blondynek popatrzył na nią uważnie. Wygladała na przejętą. Duże, zielone oczy błyszczały jej nienaturalnie, a prawą dłonią skubała nieświadomie podbródek. Musiała mieć na mysli coś ważnego.
- Jasne - powiedział. - Czy coś się stało?
- A nie pomyslisz, że zwariowałam? - zastrzegła.
Spojrzał na nią z politowaniem.
- No wiesz! - zachnał się i obdarzył ją pobłażliwym usmiechem. - Nie pomyślałem tak nawet, wtedy, gdy chciałaś wmówić temu staremu dziwakowi, Perkinsowi, że z jadu twojej ropuchy idzie zrobić cudowny środek na lumbago.
- Tak, ale to ci najwyraźniej nie przeszkodziło naśmiewać sie ze mnie, jak ten bufon Weasley zacytował swoim pyszałkowatym głosikiem chyba z dwieście ksiażek na temat eliksirów leczniczych, dowodzących, ze moje słowa są nieprawdą. A ja przecież tylko żartowałam!
- Ale z nauczyciela, Jo! Chyba nie powinnaś się dziwić, ze dostałaś szlaban.
- Oj tam... Nauczyciel też człowiek. A ja chciałam mieć troche rozrywki. Poza tym, nie lubię Perkinsa tak samo, jak tego głupiego Waterbyego. Nie podoba mi sie jak mówi o... - nagle zamilkła i zakrywszy sobie usta dłonią, spusciłą wzrok na ziemię.
Josh aż pochylił się do przodu w krześle.
- O czym? - zainteresował się.
- Eee... No o wszystkim! - zawołała gwałtownie z zacietą miną.
- Aha - jej kolega nie wydawał się przekonany tymi wyjaśnieniami, ale najwyraźniej postanowił dać narazie za wygraną.
Odetchnął głęboko i rozejrzawszy sie dookoła, zapytał ponownie:
- A co właściwie miałaś mi powiedzieć?
Dziewczynka zamrugała kilkakrotnie przyglądając mu się. Jej mina świadczyła dobitnie, że ona sama nie do końca wierzy w to co mówi.
- Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi.
- Co?! - żachnął się. - Wkręcasz mnie czy jak? To znowu jakiś głupi kawał?
- Ależ nie! - krzyknęła oburzona nieco zbyt głośno, bo kilkoro uczniów, siedzących nieopodal spojrzało na nią z nagła ciekawością.
Nawet nadal obrażona Angela.
- Oczywiscie, że nie - syknęła ciszej. - Mówiłam ci, żebyś sie nie dziwił. Ja to czuję naprawdę!
- A niby kiedy? Cały czas? Nie wiesz, po co, ktokolwiek miałby za toba łazić?
- Nie mówię, że ktoś za mna łazi - szepnęła i zmarszczyła gniewnie brwi. - To... to coś innego!
Josh zamyslił się przez chwilę, policzył w myslach do dziesieciu i postanowił jeszcze tym razem jej uwierzyć.
- Posłuchaj mnie, Jo. Co to w takim razie jest? Coś konkretnego? Bo mnie sie wydaje, ze tobie sie tylko wydaje - podkreślił.
Natychmiast pokręciła przecząco głową.
- Nie, to coś jakby... jakbym siedziała na lekcjach, w dormitorium, w naszym pokoju, a ktoś stał za mną i gapił mi sie na tył szyji. Mówie ci, za każdym razem czuje się wtedy tak, jakby po karku biegsło mi stadko rozochoconych pajączków.
- Czyli nie czujesz tego przez cały czas?
- Nie. Nie, stale. Ale przynajmniej raz dziennie. Jakby ten ktoś co dzień musiał się dowiadywać, co robię.
- Może to jakis... - tu chłopiec przerwał i skinął na nią dłonią, aby nadstawiła ucho.
Z przejęciem pochyliła się w jego strone i odsuneła czarne loki opadajace jej na ramiona.
- ... duch - wyszeptał prawie bezgłosnie w samo jej ucho.
Panna Malfoy odskoczyła od niego jak oparzona, a gdy ponownie spojrzał w jej twarz, malowało się na niej przerażenie.
- Duch w Hogwarcie? - jeknęła. - A co to niby miał być za duch? I co miałby robić w tym zamku? Kto to w ogóle widział, żeby duchy wałęsały się po szkole?
- A ja wiem? - Josh wzruzył ramionami. - Może to wypłowiała ektoplazma Slytherina ugania sie za toba po korytarzach, bo mysli, że jesteś inkarnacja jego ukochanego węża - zażartował.
- Bardzo śmieszne - mruknęła. - Ja raczej myślałam o kimś innym. Kimś żywym.
- No a masz kogoś konkretnego na mysli? - zagadnał konwersacyjnym tonem, pewien odpoweidzi, jaką usłyszy.
- Tak - oczy chłopca niemal wyleciały z orbit, kiedy jego przypuszczenia sie nie sprawdziły. - To moze być Michael Fronsby. Mam z nim trochę na pieńku - dodała i zarumieniła się po czubek włosów.
Josh tylko pokręcił głową.
- Dziewczyno, coś ty znowu zmalowała?!

Szkocja, Hogwart, łazienka Jęczącej Marty, mniej wiecej w tym samym czasie

- To musi być jego córka.
- Powtarzasz to już od tygodnia, wiesz? - Marta ziewnęła ostentacyjnie. - Skoro jesteś przekonana, że dziewczynka, nie jest osobą, której szukasz, po co uganiasz się za nią po całym zamku? Masz pojęcie na jakie ryzyko nas narażasz?
- Mam - Ithilina wzruszyła widmowymi ramionami i ze zdeterminowaną miną podpłynęła do koleżanki. - Ale nie zrezynguję.
- Z czego?! - żachnął się drugi duch. - Nie robisz nic! Sama mówiłaś, że odnalezienie Tami jest strasznie ważne, a teraz zwlekasz, zamiast zrobić co do ciebie należy.
- Ach, ty nic nie rozumiesz, Marto!
- No to mi powiedz - warknęła wściekle. - Chyba, że uważasz biedną, grubą, pryszczatą Martę, za niegodną wyjaśnień - pisnęła i zaczęła chlipać.
Iti westchnęła, myśląc, że gdyby nadal miała ciało, chętnie walnęłaby głową w ścianę. Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowała, były dąsy Marty.
- Nie płacz - poprosiła, klepiąc widmową postać po ramieniu. - Wiesz, że wcale tak o tobie nie myślę. Jesteś moją jedyną przyjaciółką.
Stała lokatorka łazienki otarła łzy i spojrzała na nią uważnie.
- W takim razie powiedz mi, o co chodzi.
Ithilina złapała się za głowę i podfrunęła w kierunku sufitu, jakby miała zamiar przez niego przeniknąć, aby uciec od towarzyszki, ale po chwili zebrała się w sobie i powiedziała:
- Ojciec... Ojciec tej dziewczynki jest... nie, chyba raczej był, dla mnie ważny. Czuję się w jakiś sposób związana z tym dzieckiem. Wiem, wiem! - zapewniła gorąco, widząc, że Marta nabiera powietrza, żeby udzielić jej zgryźliwej uwagi na temat intuicji istot ektoplazmatycznych, którymi obie były. - Może to brzmi nieprzekonywująco, ale pomyśl! To córka Dracona Malfoya, który najwyraźniej został w Anglii. Jeżeli Dumbledore, Zakon i Tami zostali złapani, on z pewnością o tym wie. Muszę w jakiś sposób się tego dowiedzieć. Od dziewczynki, albo od niego.
- Dobra, dobra - machnęła lekceważąco perłowobiałą dłonią. - Lepiej powiedz od razu, że chcesz się z nim zobaczyć.
W tym momencie Iti podziękowała losowi, za to, że człowiek powtórnie goszczący na ziemi, jest uwolniony od wątpliwej wartości umiejętności, jaką było pokrycie się rumieńcem.
Powstrzymała się zatem od jakiejkolwiek reakcji.
- No to jak zamierzasz tego dokonać?
- Ta... - mruknęła Iti. - Chciałabym to wiedzieć.

Anglia, dwór w Malfoy Manor, wieczór tego samego dnia

- Zaczekaj!
Odwrócił głowę, ale nie dojrzał nikogo. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Przecież jeszcze przed chwilą stała blisko, o tam, za drzewami!
Odwrócił się i pobiegł w tamtą stronę. Tym razem musiał ją odnaleźć. Ale był w więzieniu czasu.
Chciało mu się krzyczeć, kiedy jego ręce machinalnie rozgarniały krzaki, a nogi posłusznie niosły go do jaskini. Znów tak samo. Wiedział co tam zobaczy. Mimo to, wszedł. Nie miał wyjścia. To się już wydarzyło. Wiele razy. Co nie zmieniało faktu, że i tym razem wydarzy się ponownie.
Wnętrze było pełne. Ledwo przeciskał się między tłoczącymi się tu postaciami. Dumbledore znów do niego pomachał w ten obrzydliwie przyjacielski sposób i uśmiechnął się współczująco, ze swego kamienia obok wielkiego stalagmitu.
Nienawidził tego starca i całej jego świty złożonej z kadry pedagogicznej Hogwartu. Po raz kolejny zdziwił się, że nie było między nimi Severusa.
Och, tak! I oczywiście Potter! Z Granger i Weasleyami przy boku. Bardzo dobrze, że tutaj są. Należy im się. Potter, Rycerzyk-Który-Zawiódł.
No proszę, a kogóż my tam mamy w pierwszym rzędzie? Świętej pamięci ojczulek? I ciocia Bella? Wujcio Rudolf, pan Rabastan, szumowina Yaxley i ten łotr Michs? Wy akurat mieliście wykupione bilety na ten spektakl przynajmniej rok wcześniej. Oczywiście. W końcu odtwórców głównych ról nie mogło zabraknąć.
A w loży szanowne damy - Mortimer i kochana małżonka. Racja, główne role kobiece. Nie przepuszczą takiej okazji, choćby widowisko miało powtarzać się przez szeregi ciężkich lat. One zawsze tu będą.
Nie zapomni. Na pewno, nie zapomni.
A po drugiej stronie, zaraz za McGonagall i dyrektorem tłoczy się Zakon. Brakuje tylko Tonks. Ale zaraz powinna się pojawić. Lepiej się przygotować.
Mimo wszystko nogi nie chcą się poddać jego staraniom i kiedy kilkanaście sekund później ląduje na wyslizganych kamieniach, wie, że znów nie udało mu się uniknąć kolizji z nielubianą kuzynką.
Nie lubił jej, o tak. Ale przecież zawsze stała obok niego. Czy to możliwe?
Postanowił, że tym razem zamknie oczy. Musi coś zmienić, wiedział o tym. Tak pisało w księgach. Zmienić coś, wybić z rytmu, a wtedy błędne koło pęknie samo i uwolni go ze swej duszącej matni. Tym razem mu się uda.
Postanowił zamknąć oczy. Nie patrzeć choć raz. To nie kosztuje tyle wysiłku, co skoczenie przed nią, czego próbował zaraz na początku. Zamknięcie oczu powinno być znacznie łatwiejsze. Wystarczy tylko się skupić w odpowiednim momencie.
Właściwa chwila nadchodziła wielkimi krokami.
Czarny Pan stanął pośrodku kręgu, rozglądając się wokół.
Ona zaraz wyłoni się zza tego stalagnatu po prawej. Jak zawsze.
Jest!
- Zaczekaj! - słyszy znowu.
Nie, nie może teraz odwrócić głowy. Nie! Nic go nie obchodzi ten głos. To przecież nie ona. Musi patrzeć, żeby teraz, właśnie w tej chwili, zamknąć oczy.
Nie, to nie może się wydarzyć jeszcze raz. Nie, proszę, nie!
Odwraca głowę bardzo powoli.
- Zaczekaj!


- Zaczekaj! - Draco Malfoy usiadł błyskawicznie na posłaniu i skrzywił się z niechęcią, napotykając zatroskane spojrzenie Pansy.
- To tylko koszmar, kochanie - wymruczała uspokajająco i pomasowała mu placy, ale on się nie rozluźnił.
"Siedziałaś w loży. Na honorowym miejscu. Czy myslisz, że mógłbym o tym zapomnieć?"
- Pójdę się napić wody - oświadczył i szybko wyślizgnął się z łóżka, jakby uciekał od swej żony.
Westchnęła, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego położyła się z powrotem, próbując zasnąć i nie pamiętać, że jedyne marzenie, które miała w życiu nie spełniło się i prawdopodobnie nigdy się już nie spełni.
Mężczyzna poszedł do swojego gabinetu. Postał chwilę na środku pokoju obdarzając zamyślonym spojrzeniem komnatę, którą wraz z całym Malfoy Manor, jak i wieloma rzeczami, nie tak zadowalającymi, odziedziczył po ojcu. Spróbował wyrzucić z pamięci jej obraz, ale jak zawsze skapitulował. Ruszył zrezygonwanym krokiem w kierunku barku, zastanawiając się dalczego w jego śnie nigdy nie pojawiał się Snape. Czemu stary Netoperz, którego wtedy niepotrzebnie posłuchał nie zasiadał z innymi w makabrycznym teatrze? Czyżby także czuł się winny? Ale czy wtedy, tak jak Tonks nie powinien stać obok niego?
Draco nic już z tego nie rozumiał.
Sięgnął jedną ręką po kryształowy kieliszek, a drugą ujął smukłą szyjkę butelki pełnej Ognistej Whisky. Przestawił to wszystko na wielkie, mahoniowe biurko i rozsiadł się w fotelu. Ręka trochę mu drżała, kiedy nalewał bursztynowego płynu do kieliszka.
"Twoje zdrowie, Ithilino. Oby twoja śmierć już więcej mi się nie przyśniła" - pomyślał.
Ale nie było w nim zbyt wielkiego entuzjazmu.

Szkocja, Hogwart - sala Transmutacji, przedpołudnie czternastego września

- Tak - powiedział profesor Cromwell zacierając pulchne, małe dłonie. - Musicie się przyłożyć, moi dordzy. Wiele zależy od waszego pierwszego sprawdzianu. Chyba nie muszę wam tłumaczyć, że powinniście starać się od pierwszej oceny zrobić na mnie dobre wrażenie - podkręcił ochoczo sumiastego wąsa i mrugnął zawadiacko do Patricka, siedzącego w pierwszej ławce. - A zatem do dzieła.
Machnął różdżką, a przed struchlałymi dzieciakami pojawiły się arkusze pergaminu z pytaniami. Uczniowie apatycznie zabrali się do pracy. Tylko Alan Waterby wyglądał na uradowanego. Jego pióro z prędkością lotu najnowszej Błyskawicy700 śmigało po czystej kartce.
Joyce westchnęła ciężko i sięgnęła po przybory do pisania. Przeczytała pytania z miną skazańca, a potem złapała się za głowę.
"Nie jest najlepiej" - pomyślała.
Przyjrzała się raz jeszcze wszystkim poleceniom.
"No dobrze, Jo. Jesteś Malfoy, czy nie? Wiesz co by powiedziała babka - nazwisko przede wszystkim. Muszę wziąć się w garść. To nie może być niewykonalne."
Potarła w zamyśleniu brodę i wreszcie zaczęła pisać.

- Znowu tutaj?
Ithilina złapała się za pierś w miejscu, gdzie za życia miała serce.
- Marto! - syknęła gniewnie. - Duchy nie powinny straszyć siebie nawzajem, tylko żywych!
- Ja cię nie straszę - zrobiła urażoną minę. - Tylko ostrzegam. Nie powinno cię tutaj być.
- Ciebie też - odcięła się Iti, wystawiając widmowy język. - Skoro tak się boisz, to powinnaś zmykać.
- Ja powinnam zmykać?! - Marta wydęła wargi. - Jestem tu przez ciebie i dobrze o tym wiesz. Nie podoba mi się to co robisz i mam zamiar cię stąd zabrać.
- Ciekawe jak zamierzasz tego dokonać - prychnęła Iti, ale widząc zawzietą minę koleżanki skapitulowała.
- No proszę cię, Marto. Sama wiesz jakie to dla mnie ważne. Muszę odnaleźć...
- Wiem - przerwała jej. - Jakąś Tami. Ale przecież tu jej nie ma. Do Hogwartu nie przybyło żadne dziecko o takim imieniu!
- Tak, jakby nie szło go zmienić - zauważyła gniewnie, nagle przechylajac się gwałtownie w przód zza zbroji, za którą się chowała.
- Co ty ro...
Marta nie dokończyła, w niemym przerażeniu zatykając sobie usta.
Iti wypłynęła z kryjówki i błyskawicznie uskoczyła za plecy jakiegoś chłopca, który siedział w ostatniej ławce. Zdążyła w ostatniej chwili, gdyż Cromwell akurat odwrócił się z powrotem do klasy, uważnie lustrując dzieci wzrokiem.
Nie mogła ryzykować zdemaskowania, a miała jeszcze kilka metrów do pokonania. Zmarszczyła w skupieniu brwi, ale zaraz potem klepnęła się w czoło i uśmiechnęła pod nosem.
"Przecież nauczyciel nie ma czego szukać na podłodze, a uczniowie mają w tej chwili ważniejsze zajęcia na głowie. Powinno się udać."
Skupiła się w sobie i zaczęła przenikać przez podłogę, do momentu aż jej oczy znalazły się prawie na poziomie podeszw butów zaaferowanych pierwszaków. Przez chwilę rozglądała się dookoła, szczególną uwagę zwracając na Cromwella, który przypominał brzuchatą ropuchę w swej zielonej pelerynie i szmaragdowej szacie, ogladany z żabiej perspektywy.
Ithilina miała ochotę się roześmiać. Stłumiła jednak w sobie niebezpieczny pociąg do narobienia hałasu i posunęła się do przodu, nie spuszczając oczu z pulchnego mężczyzny. Po chwili dotarła do celu.
I tu pojawił się problem. Jak miała skłonić Joyce do zajrzenia pod stół? Stanąć jej za plecami i wyszeptać odpowiedzi do ucha też nie mogła, bo natychmiast zostałaby odkryta. Cóż więc miała zrobić? Pokręciła z rezygnacją głową, kiedy nagle w jej ektoplazmatycznej głowie zapaliło się odpowiednie światełko. Sięgnęła do kieszeni swojej szaty i wyjęła półprzezroczystą kartkę i równie eteryczne pióro. Wystawiła ostrożnie ręce nad podłogę kryjąc się za nogami chłopca siedzącego przed Jo i zaczęła pisać. Pytania widziała już wcześniej ze swej kryjówki za stara zbroją. Bardzo cieszyła się z sokolego wzroku, którym była obdarzona po śmierci. Nawet teraz mogła dostrzec, że do podeszwy rudego chłopczyka siedzącego w pierwszej ławce przykleiła się guma do żucia. To było naprawdę zaskakujące, jak bardzo jej widmowa istota zmieniła się po utracie ciała.
Skończyła. Wysunęła się ostrożnie spod stołu i dmuchnęła na kartkę leżącą jej na ręce. Pergamin posłuszny jej życzeniu pofrunął prosto na ławkę Jo. Iti błyskawicznie przeniknęła przez podłogę i wyłoniła się dopiero za zbroją, tuż obok Marty.
- I jak? - zapytała. - Przepisuje?
- Przepisuje, przepisuje - mruknęła tamta niechętnie. - Aż jej się uszy trzęsą. Chyba nawet się nie zastanowiła, kto jej tak pomógł. Durna mała.
- Nie mów tak o niej! - oburzyła się Ithilina. - Może nie maiała czasu się nauczyć? A może ma z czymś kłopot, czegoś nie rozumie i nie ma się do kogo zwrócić o pomoc? Skąd wiesz?
- Już ja znam takie małe laleczki jak ona - Marta była nieprzejednana. Widząć, że jej koleżanka znów otwiera usta, żeby bronić swej pupilki, wzniosła bezradnie ręce ku górze i odpłynęła w przeciwnym kierunku. - Dobrze, dobrze... Chodźmy wreszcie. Znikajmy stąd póki nie narobiłaś zamieszania.
- Ale... - chciała jeszcze zaprotestować, ale mieszkanka łazienki na trzecim piętrze zdążyła odpłynąć.
Ithilina rzuciła ostatnie ciekawskie spojrzenie w kierunku klasy Tranmutacji i wreszcie podążyła za nią, mając tylko nadzieję, że Joyce nie będzie się zastanawiała długo nad tym, kto w tak dziwny sposób jej pomógł.

Francja, biały domek na przedmieściach Lille, mniej więcej w tym samym czasie

Drzwi otworzyły się z hukiem, a szczupły brunet potoczył po zebranych spojrzeniem pełnym urazy.
- Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć?
- Ale o czym? - zza stołu wstała gwałtownie kasztanowowłosa kobieta.
Zerknęła ukradkiem na rudego mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiała. Ten ostatni wzruszył tylko ramionami i zajął się wycieraniem policzków piegatego malca, który siedział mu na kolanach.
Pomiędzy nogami bruneta przemknęła dziewuszka, której niesforne loki umoczono w czymś, co na pewno nie było wodą, i z głośnym wrzaskiem wylądowała na kanapie obok rudzielca z maluchem. Jej żółtą sukienkę pokrywały brudne plamy.
- Tatusiu, bo on...
- Wyjdźmy stąd na chwilę - poposiła kobieta, biorąc pod ramię nowoprzybyłego. - Dzieciaki nie dadzą nam spokoju. No już, chodź Harry. Zaraz mi wszystko wyjaśnisz.
- Ja mam coś wyjaśniać! - prychnął. - To raczej ty, powinnaś wytłumaczyć mi, dlaczego za moimi plecami chcieliście wysłać Rona na pewną śmierć!
- Uspokój się! - zawołała bezradnie, rzucajac na pokój, z którego właśnie wyszli Silencio. Spojrzenie szybko na twarz mężczyzny, ale zaraz się zarumieniła i spuściła głowę. - Dyrektor wiedział, że się nie zgodzisz.
- Hermiono, posłuchaj samej siebie! - Harry złapał się bezradnie za głowę. - O czym my rozmawiamy?! Dyrektor wymyślił sobie, że potrzebuje wtyczki w Anglii i z braku laku zamierzał wysłać tam Rona. Rona! Na gacie Merlina! Mam mówić dalej?!
- Ty po prostu nic nie rozumiesz - zaoponowała staowczo, ale starała się nie podnosić głosu.
Spróbowała położyć mu dłonie na ramionach, ale odsunął się pod przeciwległą ścianę.
- Posłuchaj, dobrze wiesz, że kocham Rona jak brata, ale oboje zdajemy sobie sprawę, że on się do tego nie nadaje. Ron, który czerwieni się z gniewu na samo wspomnienie nazwiska Malfoy. Nie przeżyje nawet tygodnia w tym zakłamanym, steroryzowanym świecie. Zdradzi się, gdy tylko usłyszy słowa: "Kochamy Czarnego Pana"! Jak mogłaś się zgodzić na ten szalony pomysł?!
- Harry! - krzyknęła, w jednej chwili tracąc opanowanie. - Posłuchaj mnie choć przez chwilę. Nigdy się na to nie zgodziłam!
Zapadła cisza. Zielonooki przyglądał jej się intensywnie, nic nie rozumiejąc. Tknięty niedobrym przeczuciem odkleił się od ściany i podszedł bliżej niej.
- Co masz na myśli? - spytał złowieszczo, podobny w tej chwili do gradowej chmury, którą zaraz rozedrze błyskawica.
Czuł, że to cisza przed burzą.
Hermiona stropiła się. Sięgnęła wolną dłonią do spinki, przytrzymującej jej bujne włosy i wsunęła za ucho wymykające się kosmyki, drugą ręką nadal ściskając różdżkę.
Wiedziała, że to co zaraz powie nie zachwyci jej przyjaciela. Ale podjełą już decyzję. Prędzej, czy później wszyscy by się dowiedzieli. Zdecydowanie wolała ten wariant, w którym Harry zalicza się do wszystkich i poznaje prawdę znacznie, znacznie później. Albo raczej staje przed faktem dokonanym.
Ale na pobożne życzenia, przynajmniej w stosunku do niego, było już po niewczasie. Odetchnęła głęboko, starając się myśleć tylko o tym, jak go ma przekonać do poparcia jej pomysłu. Wszystko od tego zależało.
- To ja pojadę - powiedziała nieco drżącym głosem. - Masz rację, co do mojego męża. Nigdy nie pozwoliłabym mu jechać. Ja nadaję się do wykonania tego zadania o wiele bardziej. Będzie rozsądniej, jak ja się tam udam.
- Ty?! - ryknął ze zgrozą, a pani Weasley pomyślała, że jej Silencio musiało się w tej chwili rozpaść na kawałki.
- Poczekaj! - zawołała, jednocześnie rzucając niewerbalne zaklęcie uciszające i łapiąc go za ramię. - Wszystko obmyśliłam. Odprowadzę Rona do Ministerstwa, a potem wyślę lipną lampkę do Oddziału Nadzorującego i podam numer jego kominka. Odetną mu połączenie, trochę przepytają, a na ostatku wreszcie przeproszą za kłopot, a ja w tym całym zamieszaniu, przefiukam się do Anglii. Ron nie będzie miał wyboru i zostanie mnie szukać, a zanim zorientuje się gdzie jestem, będę już piła herbatkę z poddanymi Voldemorta. Ale nic się nie martw! - zawołała, widząc nieprzychylny wyraz jego twarzy. - Wykonam zadanie najszybciej, jak to będzie możliwe i wrócę. Nie ma obawy, wrócę na pewno. I co ty na to?
Harry zaniemówił. Poraziły go jej słowa. Patrzył w oczy przyjaciółki i zdawało mu się, że widzi twarz swojej matki. Lily Potter oddała życie za swe jedyne dziecko, a teraz Hermiona Granger-Weasley zamierzała podstępem wykonać misję poleconą niepotrzebnie jej mężowi, aby uchronić go przed niebezpieczeństwem. Kochała go tak bardzo, że jej własne bezpieczeństwo przestawało się dla niej liczyć. Harry zadał sobie w duchu pytanie, czy on potrafiłby kiedykolwiek narazić się tak bardzo dla Ginny, nawet gdyby jej nie utracił podczas tamtego ataku. Czy byłby tak silny? Co prawda uratował życie samej Ginny, czy Syriuszowi, ale tych czynów dokonywał jako nierozsądny smarkacz, kierując się impulsem. Nigdy nie miał czasu, by zastanowić się nad konsekwencjami swoich czynów. W przeciwieństwie do Hermiony, która wszystko dokładnie obmyśliła tak, aby Ron do końca pozostał nieświadomy jej udziału w całej historii. By oszczędzić mu nie tylko narażenia na niebezpieczeństwo, ale też zamartwiania o ukochaną żonę.
Podziwiał ją.
Co nie znaczyło, że nie był na nią wściekły.
- Hermiono - zaczął powoli, obiecując sobie, że nie będzie jej denerwował niepotrzebnymi krzykami. - Twój pomysł jest niedorzeczny. Gdzie podział się jedyny mózg Świętej Trójcy? - zażartował.
- No wiesz! - prychnęła i już nabrała powietrza w płuca, ale brutalnie jej przerwał.
- Nie i nie - powiedział twardo. - Jesteś żoną i matką. Nie będzie żadnego równouprawnienia w tej kwestii. Masz rodzinę, o którą musisz zadbać. Poza tym, nie możesz nam tego zrobić. Zakonowi, mnie, a przede wszystkim dzieciakom i Ronowi. Jakbyśmy sobie dali radę tutaj, bez ciebie? Nie chcesz rozstać się z Ronem w tak niebezpiecznej wyprawie, a sądzisz, że on pogodzi się z twoim wyjazdem? Chyba nie wierzysz, że nie próbowałby ściągnąć cię z powrotem?
- Ale, Harry! - jęknęła. - Chyba byś mu na to nie pozwolił, prawda? Na Godryka! Co by się stało z Mariką, Arnim i Nathanem, gdyby Ronowi przydarzyło się coś złego?
- No właśnie - mruknął. - Dlatego, żadnego twojego wyjazdu nie będzie. Nie pozwalam i tyle. A jeżeli moje słowa nic dla ciebie nie znaczą, zaraz wszystko powiem twojemu mężowi. Już on cię zmusi do posłuchu - dodał żartobliwie.
Hermiona załamała ręce.
- To jest poważna sprawa, a ty się śmiejesz?
- Tak, bo to ty pierwsza zaczęłaś z niej żartować wymyślając tak absurdalny plan działania. Zrozum! - zawołał, widząc, że jego argumenty w ogóle do niej nie trafiają. Podszedł bliżej i ujął ją delikatnie za ramiona. - Ty i Ron jesteście moją, jedyną rodziną. Jak brat i siostra. Dzień, w którym się pobraliście był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu. Jestem dumny, że wybraliście mnie na ojca chrzestnego Mariki i dlatego nie pozwolę, żebyście się narażali. Uciekliśmy z kraju, ukrywamy się od tylu lat. Ale nie poddajemy się i walczymy. Jeżeli jest jeszcze choć cień na wygranie tej wojny to ja i tylko ja jestem odpowiedzialny za odnalezienie go. Wy, Bill i Fleur, Tonks i Remus, Percy i Penelopa, George i Angelina - wszyscy macie już inne zadanie przed sobą. Musicie przetrwać. Musicie dać czarodziejskiemu światu dzieci. Małe szkraby, które bedą znały prawdę, żeby prawdziwa magiczna i mugolska Anglia za sto lat nie umarła w pamięci ludzi. Nie płacz, Hermiono - powiedział, przytulając ją, kiedy wzruszona jego przemową i stresem ostatnich dni, kompletnie się rozkleiła.
Poklepał ją pokrzepiająco po plecach.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił. - Zobaczysz. To naprawdę najlepsze wyjście. No już, bądź dzielną dziewczynką. Czy to pierwszy raz Harry Potter będzie ratował świat? - odsunął ją od siebie na wyciągnięcie ramienia, machnąwszy różdżką przywołał z szuflady batystową chusteczkę i podał jej z wymuszonym uśmiechem na ustach. - Zobaczysz - powtórzył. - No nie masz się już czym martwić. Jestem waszym przyjacielem i nigdy nie pozwolę skrzywdzić żadnego z was. Nie będziecie się musieli rozstawać z gromadką waszych rudych diablątek. Ani ty, ani Ron. A z Dumbledorem to już sam sobie porozmawiam. Staruszek zaczyna miewać coraz głupsze pomysły.
- Harry! - fuknęła przez łzy i pogroziła mu palcem, a potem wreszcie się uśmiechnęła. - Trochę szacunku do profesora - powiedziała. - I zobaczysz, coś wymyślimy. Ty po prostu nie możesz tam pojechać. Też jesteś impulsywny. No przyznaj sam, że tam potrzeba takiego Snape'a!
- Taaa... - mruknął. - Pierwszy raz jestem zmuszony przyznać się do żałowania, że tego oślizgłego drania już z nami nie ma.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #366309 · Odpowiedzi: 7 · Wyświetleń: 8702

sareczka Napisane: 05.07.2009 14:55


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Ojej, ależ się zagapiłam! blush.gif Jest ciąg dalszy, droga Annik (dziękuję za komentarz biggrin.gif ) i chętnie się nim podzielę. Bardzo mi miło, że ktoś to jeszcze czyta.
Mogę Was zapewnić, że kiedyś (niestety nie mogę określić ile to jeszcze potrwa) opowiadanie zostanie zakończone.
Żeby już nie przynudzać - proszę kolejny rozdział.



ROZDZIAŁ III, czyli witaj szkoło!

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, późny poranek pierwszego września

Draco wyszedł z sypialni z wyrazem skrajnego zmęczenia na twarzy. Czuł się tak, jakby ktoś bardzo pieczołowicie przewrócił całe jego ciało na drugą stronę i zapomniał przywrócić do stanu właściwego. Ale do tego już zdążył się przyzwyczaić w ciągu minionych jedenastu lat. Zawsze był przemęczony i obolały po pełni.
"Mogę się tylko cieszyć, że nic z tego nie pamiętam" - pomyślał, kierując się wolnym krokiem do jadalni, gdzie spodziewał się zastać już całą swoją rodzinę.
Gdyby nie Joyce chętnie odpuściłby sobie nie tylko ten posiłek, ale wszystkie obowiązki czekające go dzisiejszego dnia. Nie miał ochoty spotykać się z nikim. No, ale dziś jego pupilka miała rozpocząć naukę w Hogwarcie więc nie mógł przegapić tak ważnego momentu w jej życiu. Poza tym wolał wszystkiego sam dopilnować. Jej wyjazd do szkoły spędzał mu sen z powiek. Spodziewał się, że rozmowa, którą zamierzał przeprowadzić na dworcu ze swoją córką, będzie go kosztować wiele nerwów.
- Dzień dobry - powiedział, siadając przy stole na swoim miejscu pomiędzy zmartwioną matką, a naburmuszoną żoną. - Joyce, skrzaty spakowały już twój kufer?
- Tak, tato - dziewczynka kiwnęła głową obdarzając go szybkim spojrzeniem, po czym ponownie skupiła uwagę na swoim śniadaniu.
Jej ojciec zmarszczył brwi w zadumie. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania ze strony Małej. Zwykle nie bacząc na wpajaną przez matkę i babkę etykietę, rzucała mu się na szyję, krzyczała entuzjastycznie, a przynajmniej uśmiechała się ciepło. Wzruszył ramionami.
"Musi być bardzo zdenerwowana wyjazdem do szkoły" - stwierdził.
Dobre wychowanie wymagało, by powstrzymać się od rozmów podczas jedzenia, toteż Draco odezwał się dopiero, gdy dopił ostatni łyk swojej kawy.
- Czy wszystko przygotowane do wyjazdu, Pansy?
- Oczywiście - jego żona spojrzała na niego chłodno, wydymając przy tym wargi. - Ale obawiam się, że twoja córka jest emocjonalnie niedojrzała, by rozpocząć naukę w tak prestiżowej placówce. Przyniesie nam tylko wstyd!
- Pansy! - syknęła ostrzegawczo Narcyza. - To doprawdy...
- Nie broń jej!
- Tato, ja nic nie zrobiłam! - krzyknęła gniewnie Jo.
- Kłamczucha! - zaperzył się Loni. - Ona skoczyła...
- Ale to tylko zabawa!
- Jak śmiesz!
- Cisza! - Draco nie wytrzymał i wyjął różdżkę machnąwszy nią w powietrzu, rzucając jednocześnie niewerbalne Silencio.
Wszyscy domownicy rzucili mu urażone spojrzenia.
- Uspokójcie się - powiedział pojednawczo. - Chcę się dowiedzieć, co się tutaj stało. Ale przestańcie się kłócić. Wszak jesteśmy arystokratami - powiedział drwiąco - i nie musimy się zniżać do poziomu tej mugolskiej chołoty.
"Albo mi się zdaje, albo Pansy poczerwieniały uszy" - zauważył z rozbawieniem.
Ukrył jednak uśmiech pod pozorem chrząknięcia i skierował różdżkę na Loniego.
- Mów, synu.
Zaklęcie przestało działać, ale na szczęście nikt nie miał już ochoty do kłótni.
Blondynek poprawił się na krześle i zarumienił lekko pod czujnym spojrzeniem ojca. Zamrugawszy kilka razy, przybrał nadętą minę i uradowany wyróżnieniem jakie go spotkało, zaczął opowiadać:
- Byliśmy z Jo w ogrodzie. I ona użyła swojej nowej różdżki. A ja jej mówiłem, że nie wolno! I zaraz pobiegłem po mamusię, żeby ją oprzezywała. A ona jest niedobra, bo mnie wyśmiała - tu głos mu się nieco załamał, na wspomnienie nikczemnego zachowania siostry. Dzielnie jednak przełknął łzy i kontynuował - A potem jak spadła to myślałem, że nie żyje! I mama się martwiła. I babcia!
- Ale chwileczkę - ojciec przerwał mu gwałtownie. - Z czego spadła?
- Z drzewa.
- Jo! - zagrzmiał. - Użyłaś różdżki, żeby się wylewitować na drzewo? Czy ty nie masz rozumu?!
- Właściwie to nie - czarnulka spuściła wstydliwie głowę. - To znaczy, nie wylewitowałam się! - pospieszyła z wyjaśnieniem.
Pansy przychnęła pogardliwie, ale nie śmiała się wtrącić.
- Wspięłam się na drzewo, a potem chciałam się wylewitować, ale coś nie wyszło i spadłam. To wszystko. Przecież nic mi się nie stało! - zawołała.
- Joyce, jak mogłaś narażać się na niebezpieczeństwo - Draco pokręcił głową z niedowierzaniem. - Czy te bzdury nigdy nie wywietrzeją ci z głowy?
Obdarzył Małą spojreniem pełnym zawodu, ale ona zamiast sie zawstydzić, odpowiedziała mu tym samym.
"Zaiste, dziwne!"
- Należy jej się kara - zauważyła matka dziewczynki. - To skandal, żeby panienka z dobrego domu...
- W porządku - przerwał jej. - Joyce już tak nie postąpi. Jestem pewny, że ból po upadku oduczy ja bezsensownego narażania się. Jeśli zaś chodzi o jej zachowanie w szkole, to wierzę w talenty pedagogiczne hogwarckich nauczycieli. Dadzą sobie radę z moją krnąbrną córką.
Rozejrzał się prędko i upewniwszy się, że już nikt na niego nie patrzy, mrugnął porozumiewawczo do Jo.
Ona jednak zdobyła się tylko na blady uśmiech.
- I to wszystko?! - Pansy nie wierzyła własnym uszom. - Draconie, dajesz zły przykład Loniemu, tolerując takie zachowanie!
- Synu, twoja żona ma rację - Narcyza posłała mu karcące spojrzenie.
Dobrze zdawała sobie sprawę, że jest ono nadal skuteczne.
Mężczyzna stropił się nieco.
- Masz rację, matko. Jeszcze dziś wyślę sowę do profesora Snape'a, aby obdarzył moją córkę szczególną uwagą. A teraz myślę, że wszyscy powinniśmy się już przygotowywać do podróży.
Wstał od stołu, czując się jeszcze bardziej zmęczonym, niż po przebudzeniu, chociaż właściwie z każdą godziną powinien raczej odzyskiwać siły, utracone podczas przemiany. Teraz zaś był zły. Nienawidził takich sytuacji. Jo okazała się radosnym i psotnym dzieckiem, które wybitnie nie pasowało do roli panienki z arystokratycznej rodziny. Kolejne figle dziewczynki zawsze przeradzały się w jego kłótnie z matką, a szczególnie żoną. Dobrze wiedział, że obie panie Malfoy nie aprobują jego metod wychowawczych. Ale nie mógł przecież pozwolić, żeby zepsuły Joyce! Żeby zabrały jej szczęśliwe dzieciństwo. Nie to jej przecież obiecał. Wystarczająco szkód uczyniły jego własnemu synowi, wychowując go tak, jak Draco sam został wychowany.
"Ale wtedy jeszcze żył mój ojciec" - pomyślał ponuro.
Wszedł do swojego gabinetu i zapieczętował drzwi zaklęciem. Usiadł ciężko za biurkiem i potarł skronie, czując jeszcze ból w lewej łopatce. Pochylił się lekko do przodu i dotknął różdżką jednej z szuflad wielkiego, mahoniowego mebla. Sięgnął jeszcze po rękawiczki leżące na komodzie, a potem założył jedną z nich. Dopiero wtedy wyjął coś, co znajdowało się na dnie skrytki. Kiedy ponownie się wyprostował w jego okrytej jedwabiem dłoni leżała srebrna bransoletka.
Musiał się przygotować do rozmowy z Joycelynn.

Londyn, peron 9 i 3/4 na dworcu King's Cross, około godziny później

Reprezentacyjny powóz Malfoy'ów, który jednocześnie był ogromnym świstoklikiem wylądował zgrabnie na peronie w pewnym oddaleniu od hałaśliwego tłumu rodziców żegnających swe dzieci, jadące jak co roku do Hogwartu. Joyce przykleiła buzię do szyby, zaraz po tym, jak świat wokół nich przestał wirować.
Była taka podekscytowana!
- Jesteśmy - oznajmił z wysokości kozła, na którym siedział, mugolski stangret. Po czym zwinnie zeskoczył na ziemię i pospieszył otwierać drzwi państwu.
Jo wypadła z powozu pierwsza, całkowicie zapominając nie tylko o swoim kufrze, ale nawet o wszystkich członkach rodziny, którzy przybyli tu, by ją pożegnać.
- Hurra! - pisnęła i już miała popędzić w stronę tłumu uczniów, gdy ktoś złapał ją za ramię i mocno przytrzymał.
- Zachowuj się! - syknęła jej babka do ucha. - Jesteś przecież Malfoy.
- Tak jest, babciu! - zawołała i zasalutowała, przekornie się przy tym uśmiechając.
"Na Merlina!" - jeknęła w myślach Narcyza. - "Tego ją chyba nauczył jakiś mugolski niewolnik!"
Draco wysiadł z powozu i niechętnie podał ramię swojej żonie, która przyjęła je nie patrząc na niego. Musieli jednak zachowywać pozory.
- Chodź, Loni - ponaglił syna, który z szeroko otwartymi oczami zdawał się być trochę przerażony liczbą otaczających go ludzi. - Alfredzie, zajmij się kufrem panienki.
- Tak jest, sir - stangret pospieszył do powozu i wytaszczył stamtąd ciężki bagaż, który Joyce miała zabrać ze sobą do szkoły.
Draco zdawał sobie sprawę, że przy pomocy odpowiedniego zaklęcia mógłby sam poradzić sobie z ciężkim ekwipunkiem córki. Ale po co miał wyjmować różdżkę, skoro dysponował mugolskim służącym? Poza tym był arystokratą i musiał dbać o podkreślanie swojej pozycji przy każdej okazji.
Narcyza wzięła zapobiegawczo przyszłą pierwszoroczną za rękę i wszyscy ruszyli dostojnym krokiem w kierunku pociągu.
- ...i bądź grzeczna - babka szeptem udzielała Jo ostatnich uwag, kiedy Draco zdecydował, że musi wreszcie porozamwiać z córką.
- Matko, pożycz mi Joyce na chwilę. Muszę udzielić jej jeszcze kilku wskazówek.
- Oczywiście - kobieta skinęła mu głową i puściła dziewczynkę.
Mała odeszła za ojcem na bok. Nie wyglądała jednak na uradowaną.
Mężczyzna natychmiast to zauważył i zasępił się.
- Jo, jesteś jakaś dziwna.
- Wydaje ci się - mruknęła, nie patrząc mu jednak w oczy. - Chyba... chyba musimy się pospieszyć, tato.
- Och, tak - zreflektował się, ale nie przestał przyglądać jej się badawczo.
Zaraz też ukląkł przed nią i chwycił ją za ramiona.
- Posłuchaj, Jo. Musisz coś zapamiętać. W Hogwarcie... w Hogwarcie nie zawsze było tak jak teraz, rozumiesz? - zamilkł na chwilę, ale zaraz zaczął mówić dalej. - Czarny Pan... hmm... jakby ci to powiedzieć... On... Po prostu nie muszisz akceptować wszystkiego, co będą o nim mówić inni.
- Jacy inni? - zainteresowała się.
- No, uczniowie, albo nauczyciele.
Spojrzała na niego sceptycznie.
- Ale...
- Pamiętaj, że ja też wszystkiego nie popieram, rozumiesz? - dodał spiesznie. - Po prostu polegaj na tym i na tym, - to mówiąc dotknął jej piersi i czoła - a najlepiej postąpisz.
Dziewczynka przez chwilę patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Wyglądała jednak na skupioną.
- Tylko o jedno cię proszę - powiedział jej ojciec, patrząc na nią z niepokojem. - Nikomu, absolutnie nikomu nie mów, o tym, co sobie pomyślisz. Pamiętasz jeszcze, co ci mówiłem kiedyś o mugolach?
Kiwnęła główką, a on wyraźnie się ucieszył.
- W szkole możesz się spotkać z innymi opiniami na ich temat, ale wiedz, że to my mamy rację. Tylko nie możemy o tym głośno mówić, dobrze? To będzie taka nasza mała tajemnica, tak?
Mrugnął do niej poufale, mając nadzieję, że to ją skłoni do milczenia.
- W porządku, tatusiu - zapewniła.
- Właśnie. Inni niech sobie myślą, co chcą. My i tak mamy rację, prawda?
- Prawda - zgodziła się szybko, a gdy już pogłaskał ją po głowie i wyprostował się z zamiarem odejścia, zawołała jeszcze: - Tato! Chcę ci coś...
W tym momencie z lokomotywy dobiegł do ich uszu przeciągły gwizd.
- Musisz się pospieszyć, Jo! - krzyknął jej ojciec, łapiąc ją za rękę i ciągnąc w stronę pociągu, gdzie przy drzwiach tłoczyli się już ostatni maruderzy. - Napiszesz mi o tym w liście. W Hogwarcie jest sowiarnia. Możesz poprosić prefekta, żeby pokazał ci, jak tam dojść.
- Ale tato!
Draco jednak już jej nie słuchał. Zawołał na Alfreda i upewnił się, że kufer dziewczynki jest już w jednym z przedziałów. Pansy i Narcyza pospiesznie pochyliły się nad Joyce całując ją w policzki, a Loni wcisnął jej do ręki swoją koronkową chusteczkę z rodowym monogramem.
Wyglądała na trochę zużytą, jakby chłopiec wytarł w nią nos co najmniej kilka razy.
Jo już wspinała się po schodkach, aby za drzwiami pociągu rozpocząć swoją wielką hogwarcką przygodę, gdy nagle tknięta złym przeczuciem obróciła się do ojca, a jej twarz wykrzywił grymas przerażenia.
- Gdzie jest Nasturcja?! - krzyknęła rozpaczliwie, a potem władczo tupnęła nóżką. - Nie pojadę bez niej!
- Zaraz ją znajdziemy - zapewnił pospiesznie Draco, zatykając sobie uszy, gdy konduktor zagwizdał po raz drugi, jeszcze bardziej natarczywie.
Prawie wszystkie dzieciaki tłoczyły się już w drzwiach, albo przewieszone do połowy przez okienne szyby, machały dziarsko zdenerwowanym rodzicom.
"Gdzie jest ta przeklęta ropucha?!" - pomyślał wściekle i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu zgubionego zwierzaka.
Peron był zatłoczony, rodzice prędko popychali pociechy w kierunku pociągu, a rozżalona Joyce rzuciła się galopem do powozu z zamiarem uratowania swojej maskotki przed straszliwym losem, który zapewne by ją czekał w siedzibie rodowej Malfoy'ów bez troskliwej opieki jej pani.
Oczami wyobraźni już widziała biedną Nasturcję w jakimś słoju na ingrediencje, z których pan Monroe przyrządzał dla mamy i babki eliksiry upiększające.
Serce dziewczynki zadrżało, a ona sama czym prędzej zaczęła przekopywać wnętrze powozu w poszukiwaniu ropuszki. Jednak już po chwili ktoś złapał ją za ramiona i wyciągnął na zewnątrz.
- Myślę, że zguba panienki już się znalazła - powiedział Alfred i uśmiechnął się do niej ciepło, wskazując nieznacznie głową na miejsce, gdzie zaaferowana Jo pozostawiła swoich krewnych.
Oczom jej ukazał się niezwykły widok.
Pansy piszczała tak przeraźliwie, że udało jej się zagłuszyć nawet kolejny gwizd lokomotywy. Podskakiwała przy tym nerwowo, najwyraźniej próbując pozbyć się czegoś, co znajdowało się na jej sukni. Draco stał obok niej i próbował ją uspokoić jednocześnie starając się pozbawić małżonkę niechcianego ciężaru.
- Nie ruszaj się, bo się wystraszy i zaraz ucieknie.
- Zabierz to ode mnie! Zabierz! Albo każę wypatroszyć tę żabę!
- Mamo, to ropucha! - żachnęła się Joyce, która zdążyła już dobiec do rodziców i teraz ukradkiem zaśmiewała się do łez. - Zaraz ją złapiemy.
- Pansy, na Merlina! Nie rób z nas pośmiewiska - Narcyza szybko chwyciła synową za rękę, starając się ją unieruchomić. - Ktoś mógłby pomyśleć, że nie uczęszczałaś na Eliksiry.
- Nigdy tego nie dotykałam! - pisnęła histerycznie zagrożona atakiem podstępnej, oślizgłej i wrednej ropuchy swej córki, młodsza z pań Malfoy. - On kroił je za mnie! - oskarzycielsko wskazała palcem na swego męża, jakby to on był winien, że nie miała szans się teraz obronić przed potworem, który żałośnie kumkając, szaleńczo miotał się po jej sukni.
- Ci... - powiedział całkiem spokojnie Draco. - Drażnisz ją.
- Co się stało mamusi? - zapiszczał ze strachem Loni, a potem zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. - Ja nie chcę, żeby umarła!
W tej chwili na szacowną rodzinę Malfoy'ów patrzeli już wszyscy ludzie zgromadzeni na peronie.
A kiedy Joyce wraz z cudem odzyskaną Nastrucją udało się wreszcie wsiąść do Hogwart Ekspressu, dziewczynka poczuła ogromną ulgę. Psotna panienka była bowiem pewna, że po tej karkołomnej awanturze miałaby przeciwko sobie wszystich domowników. Nawet ojca.
"Mam nadzieję, że dziadek Lucjusz nie przewraca się ze wstydu w grobie" - pomyślała. - "Nie chcę, żeby się biedaczyna całkiem rozsypał."
Odetchnęła głęboko i rozejrzała się ciekawie po twarzach swych towarzyszy podróży. Na jej usta wypłynął szelmowski uśmieszek.
- Które z was chce się zmierzyć z moją ropuszką? Jest jadowita - oświadczyła dumnie.
"Och, tak. Hogwarcie, przybywam!"

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, wieczorem tego samego dnia

Pierwsze słowa Joyce skierowane do jej nowych kolegów nie zapewniły jej raczej ogólnej sympatii. Za to znalazła się całkiem spora grupka uczniów, która wiedziała o jej przygodzie na stacji. Jak na razie nikt jednak nie odważył się otwarcie naśmiewać z jej matki.
Podróż minęła pannie Malfoy całkiem zwyczajnie. Zniechęciła do siebie tylko przestraszoną, rudowłosą dziewczynkę, która aby uniknąć, rzekomo jadowitej Nasturcji, wolała wynieść się z przedziału. Zapoznała się za to z dwoma chłopcami i pyzatą dziewuszką w czarnych warkoczach, którą bardziej od śmiertelnie groźnych ropuch interesowała zawartosć wózka, w którym pani McDowel rozwoziła zwykle przysmaki podczas podróży do Hogwartu. Z tej prostej przyczyny rumiana Angie nie dosłyszała pierwszych słów Jo.
Za to chłopcy, dwaj bracia, jedenastoletni Josh i udający się już na trzeci rok nauki Koreb, uznali wypowiedź dziewczynki za dobry kawał. Zaraz też obaj przypadli jej do gustu.

- Mam nadzieję, że będziemy w tym samym Domu - szepnął Josh.
Zarówno on, Angie, Joyce i około pięćdziesiątka innych dzieciaków, stali właśnie przed wejściem do Wielkiej Sali, czekając, aż wicedyrektor szkoły, profesor Slughorn, wyczyta ich nazwiska z listy i wprowadzi do sali na Wielkie Losowanie. Okropnie się denerwowali, bo od tej ceremonii miało zależeć w jakim towarzystwie spędzą następne siedem lat swojego szkolnego życia. Każdy z nich pragnął już mieć to za sobą.
- Cobelli Angela - zawołał profesor Slughorn.
Dziewczynka łypnęła żałośnie na nowych przyjaciół, a potem wytrzeszczyła ze strachem oczy na wchodzącego właśnie nauczyciela.
- Idź! - syknął Josh, popychając ją lekko. - Zaraz po tym czeka nas kolacja.
Chyba udało mu się dodać jej otuchy, bo otrząsnęła się i żwawo przebierając krótkimi nóżkami popędziła za profesorem.
- Obawiam się, że będą z nią same kłopoty - powiedział chłopiec, zwracając się tym razem do Jo. - Jeżeli oczywiscie, trafimy wszyscy razem do Zielonego.
- Trafimy - zapewniła go. - Obyś miał szczęśliwą rękę - dodała jeszcze, klepiąc go po plecach, gdy po chwili Slughorn ponownie pojawił się w drzwiach i przeczytał:
- Cockney Joshua!
- Ty też - odpowiedział, nim pomachał jej i wyszedł.

****

Szkocja, Hogwart - za pominkiem na galerii, wysoko pod sufitem Wielkiej Sali, w tym samym czasie

- To jakaś żałosna parodia Ceremoni Przydziału! - syknęła wściekle Ithilina, wyglądając ostrożnie zza swej kryjówki.
Jęcząca Marta tylko westchnęła.
- Nazywają to Wielkim Losowaniem - wyjaśniła. - Całym procederem kieruje czysty przypadek, bo przecież i tak wszystkie Domy noszą imię Salazara Slytherina.
- Tak - prychnęła z pogardą druga widmowa postać. - Słyszałam już. Zielony, Niebieski, Srebrny i Czarny. Czarny jest pewnie najobrzydliwszy! Po co w ogóle dzielą te dzieci?
- No, wiesz jest ich dużo, muszą je jakoś podzielić. Nie zmieściłyby się wszystkie w jednej klasie. A w końcu zostały im z dawnych czasów trzy wieże i lochy, prawda? Poza tym, taki przydział, to zawsze atrakcja dla uczniów.
- Atrakcja! - zawołała Iti. - A gdzie idea? Gdzie wyłapywanie osób o podobnych zdolnościach w celu dalszego ich rozwijania? To jakiś absurd!
- Im to powiedz, a nie mnie! - żachnęła się Marta. - Lepiej bądź cicho, bo jeszcze nas zauważą.
Panna Nicks zamilkła natychmiast. Nie miała zamiaru zostać odkrytą. Zbyt dobrze pamiętała co na temat sytuacji zamkowych duchów opowiedziała jej jedyna widmowa lokatorka szkolnego gmachu.
Po wygranej Voldemorta Hogwart został całkowicie podporządkowany jego woli. Wszyscy nowi nauczyciele byli za sprawą Wywaru Przyjemności jego zwolennikami. Nadali szkole nowe, mroczne oblicze. Domy Ravenclawu, Huflepuffu i Gryffindooru zostały zlikwidowane, a stare tradycje odrzucone. Dlatego też nowy dyrektor pozbył się duchów, które mogłyby opowiedzieć uczniom o przeszłości tego miejsca. Część zmuszono do ucieczki, a te najbardziej oporne, spetryfikowano lub uwięziono. Marta nie miała pojęcia gdzie.
Jej samej udało się uniknąć tego losu tylko dlatego, że schowała się w rurze odpływowej, a potem bardzo rzadko opuszczała swój bezpieczny azyl w łazience. Mimo to całkiem dobrze orientowała się w nowych, panujących tu obyczajach.
- Dlaczego my tu jeszcze siedzimy? - zainteresowała się przytomnie Marta. - Chyba dość już się napatrzyłaś? Bo wiesz, zaraz zacznie się uczta, a ja nie cierpię widoku jedzących ludzi. To mi zawsze przypomina, że ja już nic zjeść nie mogę. A nie masz pojęcia jak wielką mam nieraz ochotę na babeczki cytrynowe. Albo chociaż na sorbecik.
- Jescze chwilę - poprosiła jej towarzyszka, składając błagalnie niematerialne ręce. - Ona musi gdzieś tutaj być. Jestem tego pewna!
- Ta dziewczynka? - zagadnęła druga z dziewcząt. - Nie wydaje mi się. Skoro Dumbledore ją uratował, to chyba raczej nie posłałby jej do takiego Hogwartu. Nie sądzisz? Tuż pod nosem sługusów Voldemorta.
- Wiem, - westchnęła Iti - ale coś mi mówi, że ona tutaj jest. Poza tym muszę sie upewnić, zanim stąd odlecę.
- Chcesz odejść? - zdziwiła się jej koleżanka. - Przecież dopiero przyszłaś! Słuchaj, ja już mogę nawet patrzeć na jedzących ludzi codziennie, tylko nie zostawiaj mnie samej. Nie masz pojęcia jak się tutaj nudziłam, przez te ostatnie dziesięć lat!
- Nie o to chodzi, Marto - wyjaśniła pospiesznie. - Ale zrozum, muszę odnaleźć Tami. Muszę ją chronić. To moje zadanie.
- Dobrze, dobrze - drugi duch machnął lekceważąco ręką. - Nie rozumiem tylko dlaczego to dziecko jest takie ważne. Czy jej rodzice związali cię Niezłomną Przysięgą, że nie masz z tym spokoju nawet po śmierci?
- Nie - gwałtownie pokręciła głową. - Posłuchaj. Tami jest...
Ale nie dokończyła, bo w tym momencie usłyszała jak gruby profesor, kunsztownie odziany w zieloną szatę, wykrzyknął:
- Joycelynn Malfoy!
Ithilina przechyliła się tak gwałtownie za posągiem Archibalda Starego, że o mały włos przeniknęłaby przez niego i wylądowała zapewne kilka metrów niżej w powietrzu wzbudzając powszechną uwagę. Na szczęście utrzymała równowagę i tylko wpatrywała się w napięciu w małą, czarnowłosą figurkę w obszernej szkolnej szacie, która właśnie zanurzyła drżącą dłoń w filcowym woreczku, stojącym na wielkim, granitowym cokole po środku sali. Po chwili pierwszoroczna wyjęła rękę i rozwinęła pięść ukazując wszystkim zebranym opalizującą, zieloną kulkę, wielkości piłeczki ping-pongowej. Zaraz też wzdłuż tego stołu, który był przykryty zielonym obrusem potoczyła się fala oklasków, a uśmiechnięta uczennica pobiegła w tamtą stronę. Dziewczynka nie zdawała sobie sprawy, że wysoko nad jej głową ukryta była perłowobiała postać, która szeptała z niedowierzaniem:
- Jego córka? Czy to może być jego córka?

****

Francja, biały domek na przedmieściach Lille, wieczorem

Zmęczony staruszek siedział na werandzie małego domku, z tubką żółtych cukierków w ręce. Zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w metalowy krzyż stojący na jednym ze wzgórz za miastem, który wyznaczał miejscowym kierunek północny. Jegomość poprawił okulary zjeżdżające mu bez przerwy z haczykowatego nosa i nieznacznie westchnął. Drzwi wejściowe za jego plecami skrzypnęły i po chwili podeszła do niego kobieta w fikuśnej, asymetrycznej spódnicy w błękitne motyle.
- Myśli pan o niej, prawda?
- Tak, to dzisiaj, moja droga.
Jego rozmówczyni przysiadła na drewnianych schodkach i pokręciła sceptycznie głową.
- Szkoła nie wygląda za dobrze. Czy dyrektor nie może niczego zrobić?
Staruszek uśmiechnał się pobłażliwie i spojrzał na nią niesamowicie błękitnymi oczami.
- Wiesz, że nie. Nie mogę pozwolić, by się niepotrzebnie narażał. Podopieczna naszego przyjaciela da sobie radę.
Kobieta kiwnęła głową i natychmiast poprawiła kosmyki fioletowych włosów, które powpadały jej do oczu.
- Mam nadzieję. Tylko... - urwała i zapatrzyła się na krzyż wyznaczający północ. - Tylko zawsze, kiedy o niej myślę, mam poczucie winy.
- Ja też, moje dziecko - starzec spróbował wstać, ale najwyraźniej nie miał dość siły.
Jego towarzyszka podniosła się prędko i zahaczywszy o drewniany schodek padła na ziemię, jak długa.
- Och! - jeknęła zbolałym głosem, podnosząc się szybko na nogi. - Już panu pomogę, profesorze.
- Już dobrze - zapewnił, wspierając się na jej ramieniu i podnosząc powoli z fotela.
Potem spojrzał badawczo na swoją gospodynię i dodał:
- Jeżeli ktoś tu jest winny, to tylko ja.
- Niech pan tak nie mówi! - zaprzeczyła gorąco, wprowadzając go ostrożnie do domku. - Przecież wszyscy wiemy, że chciał pan dobrze. Chyba... chyba nie było innego wyjścia.
Mężczyzna spojrzał na nią przenikliwie, a jego błękitne oczy pociemniały.
- Dziekuję, moje dziecko. W tej sprawie nic już nie możemy zmienić, ale jest coś, co trzeba jeszcze zrobić.
- Co takiego? - zdziwiła się.
Weszli już do salonu, gdzie starszy pan opadł ciężko na fotel posapując. Był leciwym człowiekiem, a trudne wydarzenia ostatnich lat jeszcze bardziej nadszarpnęły jego zdrowie. Wciąż jednak władał błyskotliwym umysłem, toteż wszyscy jego przyjaciele postępowali zgodnie z jego wskazówkami.
- Jednego z was czeka trudne zadanie - wyjaśnił. - Być może od powodzenia tej misji będzie zależała przyszłość.
- Ale co to takiego? - dopytywała się fioletowowłosa dama, narzucając puchaty, wełniany szal na ramiona.
Jesienne wieczory bywały coraz chłodniejsze. Z głębi domu dobiegł ich gwar dziecięcych głosików i zniecierpliwione nawoływania dwóch męskich głosów. Kobieta skierowała swe kroki do kuchni, aby przygotować kolację, ale przystanęła jeszcze w drzwiach, czekając na odpowiedź profesora.
Ten zaś pokręcił przecząco głową i zainteresował się paczką cukierków, którą wciąż trzymał w dłoni.
- Jeszcze nie czas - odparł wreszcie. - Powiadomię was, kiedy wszystko będzie przygotowane.

****

Anglia, pałac królewski Buckingham, następnego dnia przed południem

Dzień nastał rześki i pogodny. Słońce świeciło przyjemnie, jakby koniecznie chciało pokazać, że lato całkiem jeszcze nie odeszło. Liście na drzewach w królewskim ogrodzie lśniły soczystą zielenią, kiedy Vanessa przemierzała wysypaną drobnymi, białymi kamyczkami ścieżkę, w otoczeniu napuszonych, mugolskich gwardzistów. Każdy z nich obdarzał ją cielęcym spojrzeniem, ale surowe zasady dyscypliny, którą wpojono im dawno temu, zabraniały im narzucać jej się słownie. Van pomyślała po raz kolejny, że to dla niej miła odmiana.
Po chwili doszli do drzwi pałacu. Jeden z gwardzistów zastukał, a wrota otworzył mu prawie natychmiast, nadworny szambelan, ubrany w zieloną liberię.
- Panna Mortimer - powiedział, kłaniając się głęboko. - Mistrz już na panią czeka.
- Dziękuję, Teodorze. Prowadź.
- Z największą przyjemnością - majordomus ukłonił się ponownie i machnął ręką w stronę strażników z ogrodu.
Ci zaś zasalutowali z wyraźną estymą przed pięknym gościem i oddalili się zapewne do swoich posterunków przy bramie wjazdowej. Eskortą wili zajęło się teraz czterech pałacowych gwardzistów, także w srebrnych mundurach.
- Porucznik Reynolds - zameldował jeden z nich i uniósł na ramię reprezentacyjną szpadę.
- Anton Quinzy - z przeszklonej, bocznej komnaty dołączył do orszaku szpakowaty mężczyzna w powłóczystej, czarnej pelerynie. - Nadworny Kontroler Magiczny.
I na dowód swej gotowości wyjął różdżkę z kieszeni.
Vanessa zorientowała się, że jej Pan przedsięwziął dodatkowe środki ostrożności, co potwierdzało tylko jej przypuszczenia, że sytuacja międzynarodowa Królestwa Magii nie jest najlepsza.
Nie ociagając się więcej kobieta i jej obstawa ruszyli pałacowymi korytarzami w kierunku Komnaty Przyjęć. Wszystkie przejścia obwieszone były magicznymi obrazami, przedstawiającymi najróżniejszych czarodziejów i czarownice. Cała ta portretowa zgraja łypała na idących ludzi z tak zarozumiałymi minami, jakby obrazy wisiały w tym budynku od lat, wzbudzając powszechny podziw i zazdrosć. Tak naprawdę niewielu gości zwracało na nich uwagę przybywając z kolejnymi wizytami do pałacu i wila nie należała do wyjątków.
Przytrzymując wspaniałą, aksamitną suknię w kolorze burgunda, szła spiesznie, lekceważącym wzrokiem obdarzając marmurowe popiersia, porcelanowe wazy, kryształy pietrzące się na stołach z najlepszego gatunkowo orzechowego drewna i gadające zbroje.
"Stary Trzmiel byłby zachwycony, gdyby widział tę koegzystencję zabytków sztuki magicznej i mugolskiej" - zaśmiała się w myślach. - "Szkoda tylko, że nie widzi jak to braterstwo wygląda pomiędzy twórcami tych dzieł."
Była dumna ze swego Mistrza, który nareszcie pokazał mugolom, gdzie ich miejsce.
Tym czasem dotarli wreszcie do wysoko sklepionej komnaty, której drzwi strzegło sześciu groźnie wyglądających czarodziejów w uniformach, które zapewne niegdyś należały do aurorów. Obecnie zaś napisy na złotych plakietkach głosiły wielkimi, wijącymi się fantastycznie literami:

STRAŻ PRZYBOCZNA

Członkowie żołnierskiej formacji złożonej z mugolskich niewolników, eskortujący Vanessę, skinęli im paradnymi szablami i wycofali się, zaś Quinzy i szambelan pozostali przy niej, przedstawiając ją strażnikom. Jeden z nich wystąpił do przodu i machnął różdżką w kierunku pięknej kobiety.
- W porządku - stwierdził, kiwając na swoich ludzi, aby otworzyli ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi. - Mistrz przyjmuje teraz zagranicznych gości i pragnie by była pani obecna. Potem chce z panią porozmawiać w gabinecie.
- Dziękuję, kapitanie - przytaknęła władczo głową i weszła do sali za majordomusem, który donośnym głosem oznajmił jej przybycie.
- Panna Vanessa Mortimer, głównodowodząca odzdziałem Mordercze Kły w operacji Południe.
Niski dworak usunął się w kąt sali, przepuszczając nowoprzybyłą, która skłoniła się gościom zgromadzonym w sali i podeszła dostojnym krokiem do wysokiego, złotego tronu. Zasiadał na nim bladolicy meżczyzna o wężowej aparycji. Jego jedwabną, jednolicie czarną szatę przykrywał miękki, purpurowy płaszcz, obszyty skrzącą się, srebrną lamówką. W jego dłoniach spoczywała nieodzowna różdżka z jasnego drewna. Władca przyzwał ją do siebie niedbałym ruchem ręki, a Vanessa spiesznie uklękła przed nim.
- Pozostań przy mnie, sługo.
- Tak jest, Panie.
Oddaliła się pokornie, czekając aż Mistrz będzie mógł jej wysłuchać, a kiedy audiencja szwedzkich czarodziejów dobiegła końca, ruszyła za nim do bocznego pokoju, w którym mieścił się jego prywatny gabinet.
- Mów, sługo.
- W wiosce byli aurorzy, Panie - powiedziała, przyklękając ponownie na jedno kolano przed skórzanym fotelem, na którym zasiadł jej dowódca. - Ich reakcja wskazywała, że wiedzieli o naszym ataku.
- Moje przypuszczenia się sprawdziły - Voldemort wolno potarł przeraźliwie białą dłonią o pajęczych palcach, ostro zakończony podbródek. - Ten żałosny starzec, Dumbledore wraz z garstką uciekinierów, gdzieś tam jest.
Zamyslił się na chwilę, a w jego szkarłatncyh oczach pojawiły się iskry gniewu.
- Powstań, sługo - zażądał po chwili.
Śmierciożerczyni szybko podniosła się na nogi, ale nie śmiała spojrzeć mu w twarz.
- Przywdziej odpowiednie szaty i zwołaj mój Wewnętrzny Krąg. Mam dla was nowe zadanie.
Promień słońca przedostał się przez witrażowe okna, przedstawiające sceny z życia Salazara Slytherina i oświetlił bladą poświatą twarz Czarnego Pana, władcy Królestwa Magii, które niegdyś znane było jako Wielka Brytania.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #366308 · Odpowiedzi: 7 · Wyświetleń: 8702

sareczka Napisane: 04.06.2009 22:27


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Offtop (za który Ałtor, czyli ja, przeprasza i ładnie prosi Mody nie kasować biggrin.gif ):

Chyba się zaraz popłaczę.
Ze śmiechu oczywiście.
Mój niewinny, drogi memu sercu, hołubiony, pieszczony itd, itd, w gruncie rzeczy krótki tekścik, wywołał taką burzliwą dyskusję? blink.gif

To powyżej to była stylizacja. I tak, zamierzona tongue.gif
Mówię o komantarzu w tym momencie, aczkolwiek nigdy nie zdarza mi się pisać niczego nieświadomie, więc po konsultacji mojej prawej (no i lewej - zwykle piszę obiema rękami na klawiaturze laugh.gif ) ręki z moją głową, dochodzę do wniosku, że tekst takoż nie napisał się sam. A więc możecie uznać jego stylizację za zamierzoną.
I możecie ją, drodzy czytelnicy, albo kupić, albo nie. Taka jest moja wizja rozmowy dwóch członków arystokratycznej rodziny (dodajmy w relacji ojciec - syn) i nic na to nie poradzę. Poza tym, żadna siła na niebie i ziemi nie zmusiałby mnie do sprofanowania Malfoy Manor i włożenia w usta Dracona sformułowań typu: "Cze, stary. Znalazłem se panne i się hajtnąłem, wiesz?"

Niemniej, dziekuję za wszystkie komentarze (podkreślam wszystkie, bo drogi Tup Tusiu, nikt Ci komentować nie zabroni i wiadomo, masz prawo do własnego zdania).
Em, thx (żeby uniknąć jakichkolwiek stylizacji biggrin.gif ).
Za wskazanie błędów, dziękuję. Postaram się poprawić w wolnej chwili. No i unikać oczywiście takowych na przyszłość.
Następny odcinek pojawi się w czasie bliżej nieokreślonym (ze względu na sesję) i językowo powinien być trochę bardziej... płaski, bo przenosimy się do Nory.
To tyle mojego ględzenia.

Pozdrawiam!
sars, płacząca ze śmiechu biggrin.gif
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #365579 · Odpowiedzi: 9 · Wyświetleń: 9455

sareczka Napisane: 24.05.2009 13:05


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Przedstawiam prolog. Nie wiem jeszcze czy zdecyduję się na kontynuacje tegoż. Wszystko zalezy od tego, czy komukolwiek pomysł ten się spodoba. Zobaczymy. Tak sobie pomyślałam, że wszyscy znamy dobrze mnóstwo romansów z tą parą, ale tak naprawdę nie spotkałam się jeszcze z żadnym fikiem, który ukazywałby co dalej. A przecież zycie nie kończy się na ślubie. To dopiero początek dobrej zabawy tongue.gif Jak wyszło, oceńcie sami.
Ostrzega się, że tforek jest non-canon.
Na razie malutki fragmencik, ot na smaczek biggrin.gif


PO HAPPY ENDZIE

Prolog

- No, synu. - Lucjusz Malfoy przygładził jedną dłonią długie srebrne włosy, drugą niedbale odkładając filiżankę kawy na filigranowy stolik. - Najwyższy czas, żebyś poznał pannę Greengrass. Jak wiesz, wróciła w końcu z Francji. To najlepsza okazja.
Jego spojrzenie wyraźnie powiedziało Draconowi, że to jedyna, odpowiednia okazja.
Młodszy z dźentelmenów podniósł głowę i przyjrzał się ojcu uważnie, jakby oceniając siłę jego charakteru. Po wojnie bowiem wiele rzeczy uległo zmianie. Draco bardzo na to liczył.
- Oczywiście, ojcze - zapewnił. - Przypuszczam, że to spotkanie ma związek z naszą rozmową na temat polityki. Czyż nie?
- Ma ścisły zwiazek - poinfromował starszy arystokrata. W duchu pochwalił siebie za wychowanie układnego potomka. - Dobrze, że to rozumiesz. Panna Greenrass...
- Przepraszam bardzo, że ci przerywam - zaczął szybko Draco, czując bardzo wyraźnie, że właśnie wkracza na niezwykle grząski grunt. - Myślisz o małżeństwie poprawnym politycznie?
- W rzeczy samej - Lucjusz mimo, że poczuł się urażony zbytnią niecierpliwością syna, przyjął z zadowoleniem jego domyślność.
Niemniej doświadczenie nabyte w latach służby Czarnemu Lordowi podpowiało mu, że coś tu jest nie tak.
- Chyba zgadzasz się ze mną w tej kwestii? - zapytał podejrzliwie, marszcząc nos, jakby do sterylnie czystego patio rodowej willi wkradł się jakiś nieprzyjemny zapach.
- Och, tak! - zapewnił młodzieniec.
Uwagi pana domu nie uszło, że ręce jego dziedzica nieznacznie zadrżały.
- Więc? - Stalowe oczy wbiły się w nieco ciemniejsze teczówki Dracona, który postanowił z kamienną twarzą przyjąć na siebie serię słownych ciosów, posłanych ze strony ojca już wkrótce.
Spiął się w sobie. Zacisnął dłonie na filiżance. Odchylił się w rattanowym fotelu. Wreszcie przybrał na tyle niedbałą pozę, na ile pozwalał mu ściśnięty nerwami żołądek.
- Już się tym zająłem.
Jedna brew seniora rodu pojechała nieznacznie w górę, ale natychmiast wróciła na swoje miejsce. Powietrze nad Malfoy Manor zgęstniało, a w Czarnym Lesie, rysującym się na lini horyzontu, umilkło wszelkie ptactwo. Cisza napęczniała i zdawała się pulsować w rytm uderzeń serca pana tych włości.
- Czy mógłbyś to wyjaśnić? - zapytał niebezpiecznie cichym głosem.
Narcyza, która dotąd poświęcała się pasjonującej lekturze oświeceniowej literatury kobiecej, odłożyła książkę obok siebie na barwną kapę szezlongu i spojrzała uważnie na syna. Jego profil odcinał się ostro od malowniczej, głębokiej zieleni lasu. Jeden rzut okiem na twarz męża wystarczył, aby jej serce przeszyło ostrze niepokoju.
- Znalazłem kobietę odpowiednią na moją małżonkę - powiedział powoli Draco.
Żyłka na czole jego ojca zaczęła pulsować niebezpiecznie.
- I? - zagadnął konwersacyjnym tonem, w którym czaiła się wściekłość.
Młody Malfoy pomyślał, że cała ta sytuacja mogłaby byc zabawna. Gdyby nie była tragiczna. I nie dotyczyła jego własnego życia.
- Pojąłem ją.
- Co zrobiłeś?!
- Po... poślubiłem - zajaknął się i korzystając ze sposobności zerknął na matkę.
Narcyza wlepiała w jedynaka oczy pełne niedowierzania i żalu.
Ale była w nich też ciekawość.
- Aha - stwierdził zimno Lucjusz, wstając gwałtownie z fotela. Jednym miękkim ruchem znalazł się przy Draconie, sycząc przez zęby:
- Mam nadzieję, że chociaż dobrze wybrałeś. Mimo, iż postapiłeś bez zgody, a nawet wiedzy mojej i matki. Nie mylę się, prawda?
- Nie.
- Jest po właściwej stronie?
- Tak - zapewnił.
Nawet była naszym wrogiem.
- Jest z naszej klasy społecznej?
- Oczywiście.
Jeśli chodzi o czystość krwi.
- Ma koneksje, znajomości, stanowisko społeczne, wyrobioną opinię towarzyską?
- Tak, po wielokroć!
Zdziwisz się.
Lucjusz się rozluźnił. Wyprostował się, zmierzył syna przychylniejszym wzorkiem i majestatycznym krokiem wrócił na swoje miejsce. Nawet nalał sobie herbaty z porcelanowego, białego imbryka. Lubił mocną.
Wprawdzie nadal złościł go postępek potomka, jego ukryte działania i wykazany właśnie brak szacunku do rodziców, ale wyglądało na to, że młoda pani Malfoy nie będzie kalała dobrego nazwiska rodziny. A poprawność polityczna jej poglądów mogła tylko cieszyć.
Zdaje się, że dzieciakowi udało się niczego nie popsuć.
Spojrzał przelotnie na małżonkę i w jej płomiennym wzroku znalazł potwierdzenie tego, że pozostała jeszcze jedna kwestia.
- W takim razie... Kim ona jest?
Do końca życia Lucjusz żałował, że tego dnia było bezchmurne niebo. Powinno lać, lać jak z cebra. Powinna być burza, taka z dużą ilością grzmotów i piorunów. Przede wszystkim piorunów. Władca Malfoy Manor nie mógł zrozumieć dlaczego wielki Salazar nie zesłał żadnej litościwej błyskawicy, żeby zabrała go z tego okrutnego świata, chwilę przed tym jak usłyszał dwa, najgorsze słowa w swoim życiu.
Jego syn przybrał niewinną minę.
- To Ginevra Weasley. Ginevra Molly Weasley, moja żona.
A widząc na twarzy ojca bezbrzeżne zdumienie połączone z równie porażającą wściekłością, dodał złośliwie:
- Matka twoich przyszłych wnuków.
Filiżanka w rękach Lucjusza pękła, rozpryskując się na tysiące kawałeczków, a Narcyza Malfoy złapała się z westchnieniem rozpaczy za głowę.

Tak oto rozpoczęło się dla Dracona i Ginny wspólne życie. Owo słodkie i kuszące długo i szczęśliwie.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #365398 · Odpowiedzi: 9 · Wyświetleń: 9455

sareczka Napisane: 11.05.2009 19:50


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Hmmm... odnoszę wrażenie, że ostatnio nie jestem zbyt popularna. Ale nie będę się poddawać. Dopóki widzę, że liczba wejść wzrasta zawsze cosik tutaj wkleję. Aczkolwiek miło by było gdyby ktokolwiek dał wyraz (w postaci komentarza), że toto przeczytał biggrin.gif No chyba, że jest aż tak źle... huh.gif
Dziełko inspirowane "Małą Moskwą", ale romansem nie jest. Chciałam się rozwijać i napisać coś innego. Napisałam. Nie wiem, czy wyszło. Oceńcie sami.


CYWILIZACJA DOBRA

''Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.''
G. Orwell, Rok 1984


Pomieszczenie było puste. Ściany musiano przemalować na zielono już bardzo dawno temu, gdyż ich barwa przypominała teraz zeschłe liście. To był wyraźny znak, że należało zamówić ekipę remontową. Odnawiaczy wzywano systematycznie, tak jak nakazywał regulamin. Ta sala musiała być zielona. W kolorze nadziei.
Portret Antoniusza Thicknessa zdawał się medytować. Jedyną oznaką jego magiczności była ręka czarodzieja bezustannie pocierająca spiczasty podbródek, co nadawało starcowi wyraz rasowego filozofa, zatopionego w metafizycznym świecie. Ale najprawdopodobniej były to tylko pozory. Obok tego obrazu wisiały w schludnym rządku sceny tzw. "Jutra". Cała piątka. Fontanna równości w podziemiach Ministerstwa Magii, plac Potterów w Dolinie Godryka, bank Gringotta zarządzany przez ludzi, zamknięty Dziurawy Kocioł i wreszcie pejzaż przedstawiający łagodną morską toń, rozciągającą się aż po horyzont. Autor podpisał to dzieło: "Dawne położenie wyspy Azkaban".
Przeciwległą ścianę zajmowały ogromne, przeszklone okna, dając widok na boisko quidditcha i rozciągający się za nim schludny park. Nawet stąd można było dojrzeć białe ławeczki, ustawione przy wysypanych żwirem ścieżkach i klombach kolorowych róż. A obserwator obdarzony bardzo ostrym wzrokiem zauważyłby też posąg Harrego Pottera na Testralu, stojący w centralnym punkcie parku, tuż za zagajnikiem topoli, obok marmurowej mównicy.
W sali, ławki równymi rzędami zapełnianły wolną przestrzeń. Mimo to nauczycielowi udało się wcisnąć w kąt dwa regały zastawione materiałami dydaktycznymi. W większości były to księgi. Te starsze, wykonane jeszcze na pergaminie i o wiele więcej nowszych, papierowych. Były tam traktaty o istocie magii wielkiego naukowca, Nicolasa Flamela. Znalazło się kilka naukowych dzieł Dumbledora, między innymi słynny raport na temat dwunastu zastosowań smoczej krwi. Oczywiście na honorowym miejscu, spoczywał Najnowszy Kodeks Czarodziejów pióra Antoniusza Thicknessa, zawierający wszystkie trzysta sześćdziesiąt cztery tysiące ustaw regulujących każdą płaszczyznę życia brytyjskiej, magicznej społeczności.
Na niższych półkach piętrzyły się specjalistyczne przyrządy. Archaiczny fałszoskop sąsiadował z wykrywaczem łamania tabu. Dziś już nikt nie pamiętał czego owe tabu dotyczyło.
Musiało być bardzo skuteczne.
Dalej leżały duże, kolorowe tablice poglądowe, w których magicznie zmieniały się rysunki wyłącznie roślin uzdrawiających, oraz pudełko z zapasowymi akruszami papieru dla uczniów. W rogu każdej kartki widniało hasło szkoły, wymyślone przez poprzedniego dyrektora, Amandę Granger: "Jesteśmy kapłanami wiedzy"*.
Na biurku wykładowcy, z kolorowej ramki machała cała brać uczniowska, z wszystkich trzech domów, którą ów człowiek miał przyjemność uczyć. Obramowanie fotografii zdobiły zaś trzy święte zwierzęta Założycieli: borsuk, orzeł i lew. Borsuk z lewej, orzeł z prawej, a lew u góry. I tylko na dole, wobec braku kolejnego zwierzęcia, wyryto gałązkę wawrzynu, symbol zwycięstwa.
Sercem każdej klasy jest jednak tablica. To ona znajduje się w centralnym punkcie, dobrze widoczna zarówno z pierwszej, jak i ostatniej ławki. To na nią zaintrygowany, czy znudzony wzrok uczniów pada podczas każdej lekcji. Z jej pomocą, prowadzący zajęcia wytycza młodym umysłom drogę, którą winny podążać przy kolejnym wykładzie.
Nad tablicą lewitowały błyszczące, białe litery formujące napis: "Magia ma tylko jeden kolor".

Nowy nauczyciel westchnął i obszedłszy biurko, usiadł na wysokim krześle, zerkając jeszcze raz na fotografię. Ciekaw był jakimi też studentami okażą się te dzieciaki. Poprzednik, o większości z nich, wyrażał się w samych superlatywach, nazywając ich: "prawdziwie dorodnymi owocami Cywilizacji". Jego młody następca był skłonny w to uwierzyć, po tym, co tu dziś zobaczył. Nie ukończył Hogwartu, nigdy wcześniej nie widział więc tego pomieszczenia. Oczywiście, został wychowany i wyedukowany w myśl rządowych dyrektyw, jednak z powodu niemiłego incydentu z przeszłości rodzina zdecydowała się umieścić go w nowej placówce dydaktycznej na obrzeżach Londynu. Wszystko przez szkolne wybryki dziadka.
Starszy pan nie żył już od wielu lat, co w zasadzie tylko pomogło jego wnukowi dostać tę posadę. Tajemnica przewinienia antenata nigdy zresztą nie opuściła murów szkoły, a on sam nawet własnej rodzinie nie miał ochoty o tym opowiadać. Młodsze pokolenia przyjęły więc za pewnik, że musiała to być sprawa nazdwyczaj delikatna, za którą kochany dziadunio wydawał się szczerze żałować, skoro tak ochoczo nabrał wody w usta. Toteż ów temat został uznany za nieporządany i nie pojawiał się w rozmowach towarzyskich, a z pewnością nawet w myślach członków rodu.
Całe to zajście przypomniało się nowemu nauczycielowi właśnie w tej klasie, w której miał się spotykać ze swymi podopiecznymi codziennie, przynajmniej przez następny rok. Poruszył się niespokojnie na krześle i zaraz zerwał się na nogi. Nerowymi krokami przemierzył raz jeszcze wąską przestrzeń nie zastawioną ławkami, ani meblami, mrucząc coś pod nosem. Naraz przystanął dokładnie na wprost migoczącego napisu. Zagapił się na niego, czując spływający nań spokój.
Magia ma tylko jeden kolor.
Ogarnął go błogostan. Już nie musiał się martwić, że z powodu burzliwej młodości przodka dosięgną go jakieś kłopoty, czy nieprzyjemności. Przestał obawiać się, że straci moc, jeżeli ktoś odkryje czarną pelerynę i białą maskę, którą znalazł w starym kufrze na strychu domostwa. Nawet nie wiedział do czego służył ten dziwny kostium. Ale to wszystko stało się nieważne w obliczu cudownej, migoczącej prawdy Cywilizacji Dobra.
Magia ma tylko jeden kolor.
Nie ma ciemności. Zawsze przecież można zapalić pochodnię, albo świecę.
Młody nauczyciel uśmiechnął się. Już czuł więź z tą komnatą. Wierzył, że praca w starożytnej szkole przyniesie mu radość i zawodową satysfakcję. Cóż innego mogło czekać praworządnego obywatela, pokornego sługę Cywilizacji? Dostatnie życie, pewna posada, a kiedyś z pewnością własna rodzina, było wszystkim czego pragnął. Szemrana przeszłość seniora rodu nie obchodziła go. Nie miał zamiaru zabawiać się w mąciwodę i narazić na utratę mocy. Dziadek i tak miał wiele szczęścia, że mu wybaczono. Zbrodnia przeciwko Cywilizacji kosztowałaby go banicję i, jak głosiło Ministerstwo, wygaśnięcie jego magii. Któż więc chciałby buntować się przeciwko Dobru? Żaden czarodziej nie pozbawiłby się z własnej woli swego magicznego talentu. Chyba tylko głupiec.
Mądry czarodziej wychodzi z baru, kiedy starzy pijaczkowie zaczynają szeptać o spalonych dawno temu zakazanych księgach - powiedział sobie. - To tylko brednie. Wytwory ich wyobraźni, spaczonych przez whisky .
Młodzieniec objął całą komnatę spojrzeniem pełnym dumy. To było teraz jego dominium, teren, którym miał z łaski dyrektora zarządzać. Chciał uczciwie wypełniać swoje obowiązki i nie dać przełożonemu powodów do narzekań. Dlatego pierwszym zadaniem, które sobie wyznaczył, było wezwanie ekipy remontowej. Zaklęcia Barwy wyraźnie osłabły. A sala musiała być zielona. W kolorze nadziei.
Podszedł do okna i pochylił się. Ściany w tym miejscu wydawały się szczególnie brudne. Podrapał podbródek, zastanawiając się, czy błysk, który dostrzegł nie był tylko przywidzeniem.
Lepiej wiedzieć mniej - powtórzył rodową maksymę.
Wyprostował się z zamiarem odejścia, ale nie zrobił ani jednego kroku. Ciekawość zwyciężyła. Pochylił się raz jeszcze, zapalając zaklęciem różdżkę i przytykając ją do odsłoniętego w tym miejscu, kamiennego muru.
Ktoś, chyba wiele lat wcześniej, zanim nałożono Zaklęcia Barwy, wyrył i utrwalił za pomocą magii krzywe, kanciaste litery, razem układające się w słowa:
Czarna magia istnieje!
Amadeusz Malfoy nic z tego nie rozumiał. Ale czuł, wyraźnie czuł, że dowiedział się dlaczego jego dziadek, Scorpius został wydalony ze szkoły.
A portret Antoniusza Thicknessa porzuciwszy maskę zamyślonego filozofa łypnął na niego oskarżycielsko.
Muszę powiadomić dyrektora, zanim ten żółtodziób odkryje, że ta sala służyła kiedyś do ćwiczeń z Obrony Przed Czarną Magią - postanowił. - Zawsze mówiłem, że ród Malfoy'ów jest skażony i powinniśmy wszystkich się ich pozbyć!
Prawda już wiele, wiele lat temu została wymazana z kart historii. Bo magiczne społeczeństwo najbardziej na świecie obawiało się wojny i narodzin nowego Czarnego Pana.
Triumfowała Cywilizacja Dobra.
I tylko zło, bezimienne zło w sercach niektórych czarodziejów nie znalazło jeszcze właściwego ujścia. Narazie ci ludzie kłócili się z żonami, podkradali jabłka z drzew sąsiadów, trzymali psy całe dnie na uwięzi, a dzieci karali zamykaniem w komórce bez świecy. I byli dobrymi obywatelami.
Ale do czasu.
Czarna magia istniała. Mimo spalonych ksiąg i zapomnienia. Istniała, i czekała na nowych wyznawców.
Bo zło, tak jak dobro, jest wieczne. Trzeba z nim walczyć. A udawanie, że go nie ma jest błędem.
Bardzo wielkim błędem.



*To zdanie jest parafrazą fragmentu pochodzącego z Roku 1984 Orwella i w orginale brzmi: "Jesteśmy kapłanami władzy".
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #365122 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 5207

sareczka Napisane: 10.04.2009 23:25


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Wyszło trochę mrocznie i trochę bajkowo. Jest jak jest wink2.gif Astoria chodziła mi po głowie, dzięki mimowolnej inspiracji koleżanki, a reszta się dołączyła. I tak jakoś wyszło biggrin.gif Miłego czytania!

POZYTYWKA

Runy mają swój własny świat. Mówią zapomnianym językiem, który znają tylko nieliczni. Posługiwać się runami, to znaczy sięgać głębiej. Znać magię starszą niż rózdżka. Dotrzeć do źródła.
Dzisiaj stały się starożytnym alfabetem. Zbiorem znaków, wyrażających myśli.
Ale to nieprawda.
Nie można ich podporządkować. Nigdy nie skłamią. Nie wyrażają myśli. One je kształtują. Pojąć runy, to jak ujarzmić morskie fale, jak odpowiedzieć na pytanie o sens ludzkiego istnienia. Nie każdy potrafi się na nie otworzyć, przyjąć prawdę o sobie.
Runy nie mają w sobie magii. Są jej częścią. Są drogowskazem, wskazując nam siłę drzemiącą w podświadomości. W tej skarbnicy mocy. Pozwalają zanurzyć się w pierwotnej, najbardziej magicznej stronie naszej osobowości. A jednocześnie ostrzegają przed prawdą o drzemiących na dnie duszy potworach, przed płomieniem, który możemy nieopatrznie rozniecić. Płomieniem, który sparzy nam ręce.
Różdżka jest bezpieczniejsza. Jest tylko narzędziem. Używać run, to znaczy być przedłużeniem ramienia Odyna. Ale głupcem byłby ten, kto by się ich nie bał. Rzucając runy i kreśląc je, trzeba być gotowym na otworzenie puszki Pandory.


&&&

Gyfu - jesteś ze mną złączona.

Naprzemian przebiera palcami i zaciska je kurczowo na poręczy krzesła.
Stuk, stuk, stuk.
Wstaje raptownie. Rąbek sukni zaczepia się o klamkę wymyślnej etażerki. Łapie gwałtownie powietrze i przygryzając wargi, pochyla się nisko. Atłasowe buciki na wysokich obcasach nie znajdują stabilnego oparcia w puchowym dywanie. Szelest satyny zagłusza po chwili odgłos tąpnięcia.
Przymyka powieki próbując pohamować łzy wściekłości. Robi głęboki wdech, starając się uspokoić i otwiera oczy. Unosi brwi w zdumieniu.
Odlany z prawdziwego srebra pysk smoka, wysuwa długi, rozwidlony na końcu, język. W miejscu rozdwojenia tkwi wysadzany cyrkoniami kolec, który dziurawi misterną koronkę jej sukni.
Wyrywa uwięziony materiał z tą samą furią, która napędza wszystkie jej ruchy. Za szybko.
Ze środkowego palca spływa kilka czerwonych kropel krwi, tworząc malownicze jeziorko na ślubnej obrączce i plamiąc dłoń, aż po linię życia.
Uderza ręką w posadzkę, ale grube nici dywanu nie dają kojącego stukotu. Uderza ponownie, tym razem w etażerkę, tuż nad klamką w kształcie głowy smoka.
Skrzat pojawia się, jakby dotknęła srebrnych dzwoneczków.
- Pani...
- Odejdź!
Mały służący znika i pokój znów wydaje się przepełniony atmosferą oczekiwania i frustracji.
Chowa głowę w dłoniach, nie dbając o rdzawe smugi pojawiające się na prawym policzku.
Skrzypienie drzwi wejściowych tłumi szloch wyrywający się z jej piersi.
To wszystko nie tak!
Buntuje się tylko prze kilka sekund. Płacz zamiera w jej piersi tak szybko, jak się pojawił. Ociera oczy szerokim rękawem, zakończonym złotą lamówką i ze złośliwą satysfakcją patrzy, jak na zielonej satynie wykwitają czarne zawijasy i złote plamy. Wyrównuje oddech przyglądając się niezwykłej klamce.
Smok ma rubinowe ślepia z wymalowanymi, pionowymi źrenicami. Patrzy pogardliwie.
Kobieta wstaje dużo wolniej niż zamierzała. Tiulowe falbany zdają się być ciężkie jak rycerska kolczuga. Musi poszukać oparcia w przykrytym turkusową kapą szezlongu. Dywan, tak miękki i jeszcze przed momentem, tak wygodny, teraz zdaje się być szumiącą puszczą martwych drzew, przez którą nie sposób się przedrzeć.
Ale trzeba.

&&&

Is - omota cię swym pięknem.

Jest coś fascynującego, coś czemu nie można się oprzeć. Cała sypialnia ze swym barokowym przepychem, ścianami połyskującymi purpurowym brokatem niknie, odpływa w dal, stając się ciemnym tunelem z orzechowym stolikiem u wylotu.
Światło padające od witrażowego okna tworzy wielobarwną aureolę wokół złotej szkatułki, spoczywającej na blacie stolika.
Podchodzi bliżej.
Na wieczku, biały jeleń o czerwonych kopytach i oczach, pręży się do skoku. Na jego rogach czarny kruk otwiera dziób w niemym krzyku. Wokół nich liście dębu wyłaniają się z niezliczonych spirali i węzłów.
Astoria wyciąga rękę, ale zatrzymuje ją w powietrzu. Głodne, rozczapierzone palce drżą.
Czuje czyjąś nienamacalną obecność. Sekundy rozciagają się w wieczność, a ona słyszy bardzo wyraźnie każdy swój oddech i każde uderzenie serca. Czeka.
Przybliża palce jeszcze kilka centymetrów. Pierwszy dotyk jest jak zanurzenie się w chłodnym strumieniu. Mruga intensywnie kilka razy, nie dowierzając własnym oczom. Pochyla się.
Mogłaby nazwać wszystkie minerały, które wykorzystano by ozdobić pudełko. A mimo to, jej dłonie natrafiają na złoty, opalizujący strumień. Olcha wyryta na prawym boku szkatułki stoi nieruchomo, choć opuszki jej palców coś łaskocze, jakby wiatr szumiał w liściach drzewa. Obraca ostrożnie zagadkowy przedmiot. Odnajduje lisa, o rudym futrze i szmaragdowych oczach.
Przeszywa ją dreszcz.
Jeleń, kruk i lis zlewają się w jeden obraz na wewnętrznej stronie powiek, by zniknąć, zastąpione głową smoka z kolcem na języku.
Słońce chowa się za chmurami i poświata wokół stolika traci barwy. Tylko szkatułka lśni złotem, siłą i magią.
Jest znakiem zapytania.
Pragnienie staje się silniejsze, niż wszystko inne.
Najpierw jest tylko strumień. Omywa, pieści, mami. Gdy kładzie na wieczku drugą dłoń, fala obcej świadomości przeszywa jej ciało jak zatruta strzała. Nie zatrzymuje się. Otwiera. Jest wciągana w przepaść i nawet tego nie zauważa.
Unosi ostrożnie wieko.
Cisza drży jeszcze ostatnim niesłyszalnym akordem, gdy oczy kobiety napotykają białą jak śnieg tancerkę, skrytą w wyścielonym czerwonym pluszem wnętrzu.
I cisza pryska jak bańka mydlana.
Muzyka wypełnia pokój po brzegi, jak duszące opary wyrwane na wolność nieopatrznym odkręceniem buteleczki z trującym eliksirem. Wdziera się do uszu i zamyka je na wszystkie inne odgłosy, zupełnie jak woda. Otula, jak ramiona zaborczego kochanka. Dźwięki składają się w fascynującą opowieść. Melodia daje nową rzeczywistość.
A Astoria patrzy na śniegową tancerkę. Nuty wyłaniają się z nieprzerwanej melodii, jedna po drugiej, by zawisnąć w powietrzu ułamek sekundy i zniknąć, a mała figurka skręca się w piruecie. Satynowa spódniczka wirując, opada w przysiadzie i zaraz powstaje. Drobne dłonie zakreślają spirale i łuki, gdy porcelanowa laleczka tańczy w rytmie nienazwanej pieśni.
Smukłe palce kobiety wydają się ogromne i brutalne, gdy bezskutecznie próbuje dotknąć białej tancerki.
Melodia nie zmienia się, ale ona kręci się coraz szybciej.

&&&

Eoh - bo twoja przyszłość miała być moją.

Draco wchodzi do sypialni i czuje ukłucia igiełek chłodu na odkrytej skórze. Przymyka oczy ze złudnym pragnieniem zniknięcia obrazu, który zmuszony jest oglądać.
Ale rzeczywistość nie zmienia się ani o jotę.
Astoria siedzi w fotelu w prawie przezroczystej, muślinowej koszuli nocnej. Biel szaty niepokojąco zlewa się z jej woskową cerą. Jest tak samo piękna jak w dniu, w którym się pobrali. Tylko jej oczy stały się dużo większe, jakby patrzyły dalej i głębiej niż reszty śmiertelników.
Oczy wiedzącej.
Okno jest otwarte. Jesienny wiatr szarpie perkalową, butelkowozieloną zasłoną. Złote, krwawe, zgniłozielone i brunatne liście, przykrywają różnobarwnym całunem puchowy dywan i machoniowy szezląg. Szeleszczą, jak źle trącane skrzypce, pod stopami mężczyzny.
Ogarnia komnatę zmęczonym wzrokiem i podchodzi do swej żony. Kładzie smukłą dłoń na wysokim oparciu jej fotela i cierpliwie czeka na jej reakcję.
Kobieta siedzi nieruchomo. Prawa dłoń gładzi pieszczotliwie otwartą, złotą pozytywkę, wewnątrz której biała jak śnieg tancerka wykonuje oszałamiające piruety. Lewa podryguje niecierpliwie, złożona na szczupłych kolanach. Pokój wypełnia dławiąca gardło cisza.
- Astorio! - woła półgłosem, niezdolny przełamać całkowicie zasłony milczenia, spowijającej sypialnię. - Astorio!
Nawet nie odwraca głowy. Prawa dłoń nie przerywa czułego marszu po grzbiecie rudego lisa. Lewa nie przestaje wybijać nieskładnego rytmu na materiale koszuli.
Draco klęka tuż przed nią i bierze jej twarz w swoje dłonie. Ogormne oczy nie poświęcają mu ani chwili uwagi. Z prawie namacalnym głodem chłoną postać maleńkiej figurki wirującej w tańcu.
- Astorio - szepta, starając się zdusić w sobie żal, który bezlitośnie szarpie mu trzewia. - Spójrz na mnie.
Odpowiada mu milczenie.
Patrzy na żonę nierozumiejąc. Traci siły. Przyciąga ją gwałtownie ku sobie i całuje. Jej usta są zimne jak sople lodu. Zostawiają rany. A potem palce prawej dłoni ześlizgują się ze złotej szkatuły i nastaje piekło.
Nieludzki, wibrujący wizg rozdziera ciszę uśpionego pokoju.
Mężczyzna odskakuje w tył, jak rażony piorunem. Jego oczy wyrażają przerażenie, kiedy patrzy na kobietę, którą poślubił.
Uwolniona prawa dłoń wraca czym prędzej na swoje miejsce.
A Draco wybiega, zatrzaskując za sobą drzwi.

&&&

Lagu - skazi cię niechcianą wiedzą.

Nie można inaczej. Po prostu nie można.
Obrazy towarzyszą jej stale. Kiedy zamyka oczy, wcale nie znikają, a nawet stają się jeszcze wyraźniejsze. Napierają ze wszystkich stron, rozświetlają mrok swoim mdłym blaskiem, nie dając spokoju. Ani chwili wytchnienia. Są z nią zawsze.
Suną barwnym korowodem. Nigdy nie milkną, pojawiając się jeden za drugim. Szczerzą ostre jak brzytwy zęby w upiornych uśmiechach zemsty.
Widzi swego syna, spadającego z dziecinnej miotełki. Chce krzyknąć, dobyć różdżki, zrobić cokolwiek. Ale nie może się poruszyć.
Widzi swego męża, wpadającego do pokoju z furią w oczach. Zamykającego zaklęciem okno tak gwałtownie, że aż pękają szyby. Odłamki szkła sypią się wprost na wściekłego mężczyznę. Chce go uspokoić, podbiec do niego, przytulić.
Ale nie umie zrobić ani jednego kroku.
Widzi sprzątające skrzaty, które odgarniają z podłogi zeschłe liście. Jeden z nich próbuje zabrać coś szczupłej postaci w bieli. Ta ostatnia zaczyna przeraźliwie krzyczeć. Astoria chce uciec, schować się jak najdalej przed tym ogłuszającym dźwiękiem.
Ale nie potrafi.
Jest sama.

&&&

Haegl - będziesz jedyną, która zobaczy moją twarz bez maski.

Obrazy zmieniają się. Bezustannie przychodzą i odchodzą. Tylko jeden pozostaje nienaruszony. Biała tancerka wirująca w piruetach. Śliczna baletnica ze srebrnymi pantofelkami, o żółtych, kocich oczach. Najpierw jest mała, maleńka. Kręci się w kółko na czerownym dywaniku. Potem jej postać rośnie. Ręce i nogi stają się coraz smuklejsze. Wydłuża się sztywny trykocik i szyfonowa spódniczka. W fałdach sukienki skrzą się srebrzyste kryształki, które wyglądają jak zamarznięte łzy. Spirale i węzły na jej odsłoniętych plecach zdają się tworzyć sieć nie do rozplątania. Włosy dziewczyny skręcone w urocze loki przybierają kolor zeschłych liści.
I wreszcie widzi jej twarz. Mały, szeroki nosek, wykrzywione drwiąco usta, a przede wszystkim kocie, żółte oczy. Wzdryga się, bo dostrzega czającą się w nich nieprzychylną moc.
Cisza zamiera.
Melodia porywa ją jak rzeka. Oczy tancerki stają się coraz większe. Są ogromne, jak tarcza słoneczna, ale zdają się poruszać jak przelewany miód. Tworzą strumień, który wchłania i unosi gdzieś jej świadomość. A muzyka przyzywa ją, jak wołania topielicy na zamglonych mokradłach.
Świat wokół niej staje się złoty. Czuje obecność kogoś jeszcze. W oczach baletnicy było zwodnicze piękno. Była włócznia o płonącym grocie. Melodia drży i marszczy się, jak wzburzone morze. Traci rytm, zmienia się, rodzi na nowo. Wkradają się w nią nuty drwiny, ciemne dźwięki pogróżek i upiorny śmiech. Śmiech kogoś, kto życzy jej śmierci.

&&&

Sigel - abyś była zwyciężoną.

Malfoy Manor jest wspaniałe. W pałacu zgromadzono niezliczone zbytkowne przedmioty. Każdy mebel został wykonany z materiału najlepszego gatunku. Ściany obite kosztownymi draperiami, uginają się pod ciężarem obrazów szacownych przodków właścicieli. Niektóre korytarze są tak zastawione orginalnymi rzeźbami antycznych mistrzów, zbrojami prześwietnych bohaterów i egzotycznymi roślinami w wielkich, glinainych donicach, że ledwo można przez nie przejść. Kryształowe żyrandole rozświetlają setkami świec każde wnętrze. Srebrne klamki w kształcie węży zdają się same wślizgiwać w ręce. Spoglądanie na całe to bogactwo i przepych jest prawie bolesne.
Rezydencja przywodzi na myśl szykowne pudełko, z zewnątrz piękne, a w środku puste.
Draco kiwa przecząco głową.
- Nie zgadzam się.
- Żonie jest potrzebna opieka - argumentuje uzdrowiciel. - W jej stanie przebywanie w domu, czy w szpitalu nie ma żadnego znaczenia.
- Skąd pan może to wiedzieć?! Powiedziała panu? - drwi.
Magomedyk wzrusza ramionami.
- Nie - powtarza twardo mąż chorej. - Nie.
Pracownik świętego Munga oddala się w milczeniu za skrzatem, a Draco odwraca się i przez magiczne okno patrzy na leżącą na łóżku kobietę.
Astoria śpi, po silnej dawce Eliksiru Bezsennego Snu. Jej ogromne oczy są zamknięte, ale mężczyzna nie może zapomnieć bolesnego wyrazu, który się w nich pojawił, kiedy odebrano jej pozytywkę. Jakby straciła kogoś bliskiego. Nie rozumie tego. Uzdrowiciele odkryli, że ta piękna, niewinna zabawka była przyczyną jej choroby.
Nie potrafi nazwać tego szaleństwem.
Patrzy na poparzone palce kobiety, teraz owinięte świeżymi bandażami. Ogarnia go wściekłość na niekompetentnego idiotę, który wpadł na pomysł, żeby obłożyć szkatułkę zaklęciem parzącym. Ten niedouczony magomedyk twierdził, że Astorii dobrze zrobi patrzenie na przedmiot, który odciął ją od rzeczywistości. To miało zapewnić jej równowagę psychiczną, a zaklęcia miały zapobiec dotykaniu przez nią pozytywki i pogłębianiu się stanu odrętwienia.
A teraz palce chorej są poważnie okaleczone, bo nie zważając na ból, próbowała przełamać zaklęcia. Zachowywała się, jekby ktoś rzucił na nią Imperiusa. Draco wie, że to nieprawda. Przyczyna całego zła, które dotknęło jego rodzinę, znajduje się w tej kosztownej, misternie zdobionej zabawce, która co najdziwniejsze, działa destruktywnie tylko na Astorię.
Zabawka, która ją zabija.
Wchodzi ostrożnie do sypialni. Dywan tłumi jego kroki, a mimo to spodgląda w napięciu na twarz żony, by jej nie zbudzić. Chce uniknąć jej krzyków i wzroku pełnego cierpienia. Chce stłumić poczucie winy.
W łóżku, wśród czarnej, jak żałobna krepa, pościeli, leży kobieta obleczona w białą koszulę nocną. Jej skóra jest tak jasna jak śnieg i jak on zimna. I choć okno już dawno zamknięto, a w kominku pali się dzień i noc, nic nie jest w stanie jej rozgrzać. Wygląda jak porcelanowa baletnica z zaczarowanej pozytywki. Jakby zamknięta w lodowej bryle, której nie sposób rozkruszyć.
Draco bezskutecznie próbuje złapać wirującą tancerkę. Odwraca wzrok od uśpionej żony i wychodzi.
Nie potrafił jej ochronić.

&&&

Runy otwierają oczy. Pozwalają dojrzeć w sobie potencjał, rozwinąć się. Pomagają w realizacji zamierzeń. Runy nie są ani dobre, ani złe. Wyrażają się poprzez nasze uczynki, poprzez decyzje, które podejmujemy.
Mnie dały siłę, pomyślność, mądrość i wytrwałość. Pozwoliły mi pokazać kim naprawdę jestem, wyjść z cienia.
Zaczerpnęłam za ich radą z głębi swej istoty. Sięgnęłam do sedna mojej magii i znalazłam tam odpowiedź.
Złota pozytywka z białą, tańczącą figurką z porcelany. Napełniam ją zaklęciami. Aby uwodziła, aby nawiedzała, aby więziła. Jest moim karzącym ramieniem, krwią, śpiewającą pieśń zemsty. Pokazuje mnie taką, jakiej nikt dotychczas nie znał.
Piękna zabawka, zdobiona wymyślnymi, misternymi wzorami. Któż mógłby się oprzeć jej tęsknej melodii?
Zatruty owoc, który pali od środka.
Moja sprawiedliwość.
Runy dały mi klucz do mojej podświadomości. Zapewniły zwycięstwo. Zajrzałam.
I otworzyłam puszkę Pandory.


&&&

Malfoy Manor jest pięknym pałacem. Jest spełnieniem wszystkich ludzkich snów o bogactwie. Ale gdzieś wśród niezliczonych pokoi, wypełnionych po brzegi luksusowymi bibelotami, księgami najsławniejszych mędrców i artystów, znajduje się cicha komnata, z magicznym oknem. Na łóżku leży piękna, niema kobieta, której ogromne oczy wpatrują się z bólem w kamienny stolik. Na jego blacie stoi złota pozytywka, która nie wygrywa żadnej melodii. Biały jeleń potrząsa porożem na odchylonym wieczku, a czarny kruk otwiera dziób do krzyku. Wewnątrz, na obitym czerwonym pluszem podwyższeniu, porcelanowa laleczka krąży w rytm niesłyszalnej muzyki.
A jej twarz, wykrzywiona w ironicznym uśmiechu, jest twarzą Pansy Parkinson.


Krótki komentarz, wyjaśniający znaczenie run:
Gyfu - prezent, dar; dający powinien otrzymać coś w zamian, bo inaczej energia, którą przekazuje zostaje stracona
Is - lód; piękno groźne przy bliższym poznaniu, zwiazane z niebezpieczeństwem
Eoh - cis; znawca run czerpie z niej siły światła i ciemności, pobudza do zmierzenia się z własnymi lękami
Lagu - woda; symbol wtajemniczenia, pozwala odkryc to co nieświadome, wyostrza intuicję
Haegl - grad, runa wiedźm; wyraża przechodzenie, transformację
Sigel - słońce, zwycięstwo; wzbogaca wiedzę, nawiązuje łączność z wyższym ja, zapewnia pomyślność podjętych działań
Wszystkie powyższe nazwy run są nazwami staroangielskimi (zakładałam, że takie właśnie ze wzgledu na swe obywatelstwo Pansy, znała), dlatego są inne od tych germańskich) tradycyjnei podawanych w Starszym Futharku.

I jeszcze symbole celtyckie:
biały jeleń o czerwonych oczach i kopytach - przybysz z Krainy Opowieści, pojawienie sie go, oznaczało głęboką zmianę w życiu tego, kto go ujrzał
czarny kruk - symbol śmierci, łączony z boginią Badhbh
motywy spirali i węzłów - nieskończoność, oznacza Stwórcę i różnorodność jego stworzenia
olcha - w celtyckim horoskopie odnosi się do osób odważnych, niespokojnych, samotników
dąb - w celtyckim horoskopie opisuje człowieka dumnego, pomysłowego
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #364583 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 4521

sareczka Napisane: 25.03.2009 01:46


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Si, si, si! I oto jestem znowu, aby gnębić absurdem nieograniczonym biggrin.gif Za komantarze dziękuję, a że honorne ze mnie stworzenie, wzięłam je sobie do serca. Toteż styl się troche zmienił, a przynajmniej długosć zdań skróciła biggrin.gif
Nadmieniam jednakowoż, że ałtorka (czyli ja) tego czegoś za wzorzec pragnie czerpać li i jedynie "12 prac Herkulesa" w wersji animowanej oczywiście (Co nie znaczy, że swego czasu ałtorka nie została zmuszona do zapoznania się z mitologiczną wersja tej historii.) laugh.gif
Odcinek był inspirowany przez herbalarza i różową ksieżniczkę, którym zawdzięczamy węża i marchewkę. Smacznego!



ROZDZIAŁ V w którym Draco dopuszcza się szeregu czynów bohaterskich, acz zbędnych, Hermiona coraz poważniej zastanawia się nad kupnem bielizny w srebrne wężyki, a pająki stają przed dziejowym zadaniem, czego z resztą karaczany im cholernie zazdroszczą

Draco czuwał. Nie spał i czuwał. Albowiem była noc, a on miał zadanie do wykonania. Wiadomo zaś, że czyny maści wszelakiej, aczkolwiek niebezpiecznej wykonuje się najlepiej w nocy. Co by słońce w oczy nie świeciło, zapewne.
Toteż, Draco czuwał. Asfaltowe ślepia wlepił w bezkresna czerń Zakazanego Lasu, otaczającego go zewsząd. A Las prychnął wielce złowrogo i odwrócił się zniesmaczony takim bezczelnym gapieniem się na jego tyły. W wyniku tego nagłego ruchu przestrzeni, wydawałoby się, niematerialnej, nasz dzielny bohater znalazł się nagle w pozycji horyzontalnej na jakiejś odludnej, zapuszczonej polance.
A stado leśnych mrówek, których mrowisko przygniótł, poruszyło synchronicznie aparatami gębowymi bardzo złowieszczo. Co z pewnością miało wieszczyć Malfoyowi rychły i całkowicie bolseny koniec.
Ale, ale... nie wyprzedzajmy faktów!
Na czym tośmy skończyli? Aha! No tak... mamy obrażony i odwrócony Zakazany Las, mamy zarośnietą polankę i Dracona z twarzą w lepkiej kałuży a tyłkiem na mrowisku. I cóż z tego wyniknie? Przygoda, oczywiście. Niebanalna przygoda, co zapewne jest spowodowane faktem, iż zdobywanie cnoty Hermiony Granger nie mogło być zwyczajne.
Draco zdecydował się przywrócić swe boskie ciało do pionu po trzysta dziewięćdziesiątym ugryzieniu czarnej mrówki (pseudonim operacyjny: Niunia) i wytrzymaniu trzynastu minut pod wodą, oddaloną od wszelakich kategori klasowych o odległość jak z Tokio do Berlina. Zdecydowany nie gapić się już i nie wygryzać zębami trawy, tudzież nie być wygryzanym przez mrówcze komando, spojrzał na ciemna ścieżkę przed sobą i natychmiast zamknął oczy.
Czekał.
I doczekał się.
Njapierw liście zaszeleściły w wyjątkowo głośnej kłótni, oburzone tym, że je budzą i przeszkadzają w swobodnym pochłanianiu tlenu. Potem ścieżka zatrzeszczała w proteście przeciwko notorycznemu deptaniu jej godności. Wreszcie, z wątpliwej jakości śpiewem na ustach, wyłoniła się przed zdumionymi oczyma Dracona mała procesyjka, na czele której malowniczo kołysząc wielgachnymi ramionami i ptasimi główkami, szli Crabbe i Goyle.
- Co. To. Ma. Znaczyć?! - wycedził, używając dla lepszego efektu zaklęcia zwierającego zęby. - Czy ja się prosiłem o grupkę pielgrzymkową, hę? Pytam się was o coś, wy gargulce zatracone!
Vinc i Greg wymienili się nieprzytomnymi spojrzeniami. Prawdę mówiąc było ciemno jak nieprzymierzając w snapeowych oczach, a w dodatku obaj byli krótkowidzami, więc i tak niczego na swoich twarzach nie dojrzeli. Nie żeby jakakolwiek myśl w ogóle przypadkiem tam zabłądziła.
- Ten tego... no, bośmy szukali przewodnika jak chciałeś, szefie.
- Aha - mruknął złowieszczo Draco, przylizując sobie włosy w sposób, którym wyrażał największe wzburzenie.
- I... - podjął Greg. - Ta reszta się sama znalazła. To są te jakieś... wolontejusze, Draco. Mówią, że za darmo robią.
- Za drakę - dopowiedziało coś z tyłu, a Malfoy przybrał kolor buraczkowy, gotów z desperacją bronić swego boskiego ciała.
Odetchnął trzy razy, czując, że z nadmiaru emocji rośliny zużyły dzisiaj znacznie więcej tlenu niż zwykle i niewiele mu już pozostawiły, po czym zdecydował cóż czynić należy.
- Stanąć w szeregu, ale już! - zakomendrował, próbując w ciemności rozróżnić sylwetki swych nowych kompanów.
Zrazu zdało się, że nikt, oprócz z dawna nawykłych do posłuszeństwa osiłków, nie usłucha. Potem jednak zakotłowało się, czerń zafalowała, ścieżka skrzypnęła, liście zaszeleściły wściekle, huknęło, błysnęło i świsnęło. I nic. Aż wreszcie zniecierpliwony całą sytuacją Las, wypluł stadko najróżniejszej maści stworów.
- No, no - mruknął Draco, gdyż słownik angielsko-...(tu wpisać dowolny inny język na świecie) wypadł mu z kieszeni szaty, w związku z czym nie wiedział jak ma wyrazić emocje nim targające.
Pierwszy od lewej osobnik wydał mu się najbardziej ludzki. Podszedł, zmierzył wzrokiem imponujące metr dziewięćdziesiąt i chrząknął.
- Kto zacz?
- Obieżyświat - odparł grobowy głos.
- Kto?
- Obieżyświat - grobowy głos ani drgnął.
- Obie...obiegówka? Obierek? Obiecanka-cacanka? Cholera, nie da się jakoś prościej? - stęknął dziedzic najwiekszej fortuny w Anglii i przyległościach.
- Bruce Lee - emocje grobowego głosu nadal na wodzy, a nawet w padoku i owies chrupią.
- No to brzmi lepiej. Obrus! Że też od razu na to nie wpadłem. Ty jesteś przewodnikiem? - zagaił.
- Nie - grobowy głos był nie do zdarcia (może dlatego, że założył łańcuchy na koła)
- No to kim?
- Ja tu tylko sprzątam - padło.
- Aha - Malfoy jęknął przeciagle i rzucił spojrzenie o sile kałasznikowa w kierunku swych tępych kumpli. - W takim razie będziesz mi czyścił ubranie podczas wyprawy.
Z nadzieją płonącą w szarych oczach, jak sztuczny ogień na Sylwestra, podszedł do kolejnego indywiduum.
- Mary Sue - przedstawiło się zjawisko i w iście zjawiskowy sposób zawisnęło mu na szyji, niemalże przyduszając. - Och, zawsze chciałam przeżyć przygodę! Och, och!
- Czy ty jesteś przewodnikiem? - zapytał ze strachem Draco, kiedy już udało mu się uwolnić od jej rąk, których używała w charakterze macek.
Zapadła cisza, którą tak naprawdę w tej scenie zastąpił kaskader, bo cisza miała już dość obrażeń na ciele spowodowanych tym ciągłym i bezsensownym zapadaniem. W każdym razie, nastąpiła przerwa w dialogu, którą to Draco wykorzystał na zapalenie różdżki w celu obejrzenia czegoś więcej poza ciemnością w promieniu kilku kroków. Na pierwszym planie wykwitło mu dziewczę złotowłose, błękitnookie, spowite w różowe i purpurowe tiule z srebrnym diademem we włosach i torebką z twarzą Dody na przedniej klapie. Chłopak nachylił się bliżej i zauważył, że Mary Sue mruga.
Z westchnieniem udał się do następnej osoby.
- Ty jesteś...
- Sybilla Trelawney - dokonczył nauczycielka Wróżbiarstwa.
Malfoy zdążył tylko rozdziawić ze zdziwienia usta.
- No co! - fuknęła niezrażona. - Przyda wam się ktoś ze szklaną kulą pod pachą - to mówiąc zademonstrowała coś co zdecydowanie bardziej przypominało akwarium dla złotej rybki, niż atrybut jasnowidza. - Ha! A w Drużynie Pierścienia mieli takiego jednego z kulą. Ta kula to się chyba pala...palancir, nie, nie... palancik nazywała. Ha! I oni w tej kuli widzieli takie oko, jak chcesz to ci pokażę. A potem...
Ale Draco już nie słuchał, przekilnając Vinca i Grega niebywale soczyście.
- I nawet mnie nie zapytał, czy jestem przewodnikiem - mruknęła do siebie Trelawney. - A przecież mogłabym nim być. Byłabym świetnym przewodnikiem, ot co! A nie jestem nim tylko dlatego, że nie wiem, gdzie idziemy. I z miejsca mnie zdyskwalifikowali. Ba! Cóż za niesprawiedliwość rządzi dzisiaj tym światem!
- Next, please - poprosił znudzonym tonem, w zasięgu różdżki dostrzegając młodego centaura.
- Ależ tak! Ty na pewno jesteś moim przewodnikiem.
- Gwiazdy - powiedział rozmarzonym głosem. - Gwiazdy nas poprowadzą.
- Ale znasz ścieżkę, prawda? - dopytywał się chłopak. - Nie narazisz mnie na wpadnięcie do jakiegoś rowu?
- Gwiazdy wiedzą wszystko. Zdaj się na ich łaskę.
- Gwiazdy widzą rowy na takim zadupiu jak to? - drążył podejrzliwie. - Wolałbym jednak, zebyś to ty znał drogę.
- Gwiazdy mówią do wybranych. Tylko im udzielają łaski przemawiania.
- No tak, tobie jej na pewno nie poskąpiły - Malfoy klepnął przyjaźnie centaura po plecach. - A teraz bądź grzeczny i powiedz mi, czy jestes moim przewodnikiem, czy nie?
- Gwiazdy wybierają drogę. Nie można się jej sprzeciwić.
- I wiesz co? Twoje gwiazdy poproszę o pomoc na ostatku. Kiedy będę chciał znaleźć drogę na szubienicę - podsumował Draco i spiesznie się oddalił, stając oko w oko z wystraszonym skrzatem.
- Zgredek? - zapytał, niedowierzając.
"Wszedzie poznałbym ten długi nos."
- Ttttak jest, sir. Zawsze do usług, sir. Panienka Hermiona wysłała mnie tu, zebym był przedstawicielem naszej, ttto... znaczy mojej, rasy. Mówiła, że każda nacja na świecie musi mieć swego rzecznika.
Draco aż przysiadł na rosłym głazie narzutowym (który specjalnie w tym celu tam stał), podziwiając odblask intelektu panny Granger, który właśnie był mu objawion. Z wrażenia, aż zapomniał zapytać, czy Zgredek jest przewodnikiem. Na szczęście posłuszny skrzat znał już wszystkie miny swego pana i pospieszył z herbatą. Draco przełknął szybko i dostrzegłszy koniec, stojący w kolejce za Zgredkiem i machający szaliczkiem w czerwone pasy, zwrócił się ponownie do swych sługusów.
- Gdzie jest przewodnik? - zawołał. - Sprowadziliście mi bandę łamag i odmieńców. A ja tylko chciałem przewodnika po tym wielkim, ciemnym, i odwróconym Zakazanym Lesie!
- Spokojnie, szefie - pocieszył Vinc, wyjmując z kieszeni przyciasnego mundurka maleńką postać. - Mam go tutaj.
- Pająk - szepnął Malfoy, czując wyraźnie, że go mdli. - Tylko tego braaa...
- Ta... tylko mnie brakowało - dokończył wesoło pajączek, zacierając odnóża. - Cuccie go, ale już.
Draco został potraktowany źle wymierzoną Enervatą, która wywołała u niego efekt, równy wypiciu dwudziestu siedmiu kaw w odstępach siedmio minutowych. Otworzył oczy, potoczył nimi histerycznie, upewniając się, że Mary Sue wciąż mruga i nie próbuje go zamordować przez serdeczny uścisk. Wtedy zobaczył pająka i z cichym westchnieniem spróbował znów zemdleć.
- Nic z tego! - zakrzyknął dzielny przedstawiciel stawonogów. - Jestem Gandalf-Czarujący-Pająk i zaprowadzę cię do miejsca gdzie rośnie krwiożercza marchewka potrzebna twej lubej do trującej sałatki.
Widząc zaś, że mina jego rozmówcy nie przybrała przychylniejszego wyrazu, zawołał:
- I dobra, przyznaję się! Umiem tańczyc kankana! Byłem nawet na mistrzostwach w sukience Funi. Pożyczyła mi, bo ma do mnie słabość. Tak powiedziała. Zdobyłem nawet drugie miejsce. Jestem niezły, co?!
- Znasz drogę? - przerwał mu sceptycznie Malfoy.
- Tak - rzekł twardo Gandalfik.
- Obyśmy doszli, gdzie należy - zawyrokował blondyn. - Bo jak nie, to zrobię z ciebie kadłubek i kankana już sobie raczej nie potańczysz.
- Zdziwiłbyś się - mruknął cichutko pajączek, po czym czując się zatrudnionym na pełnym etacie i z pełnym wymiarem świadczeń zdrowotnych, przypiął się jedwabną siecia do szaty Dracona.

Podążali. A droga ich była długa, toteż umilali ją sobie pokazami kankana autorstwa Gandalfika i postępującą emanacją głupoty Vinca i Grega. A Bruce Lee, zwany przez Dracona, Obrusem, czyścił mu ubrania. Słowem, nie było tak źle.
- Już za tym zakrętem - szepnął ostrzegawczo pajączek, dyndając na nitce zawieszonej do malfoyowego ucha. - Przygotuj się dzielny Adonisie, albowiem walka ta nie będzie łatwa.
Nasz odważny bohater skorzystał natychmiastowo z jego słów. Wypchnął przed siebie Crabbea i Goylea, po czym stanął pod drzewem i czekał.
Cisza znów zapadła, tym razem osobiście, jakoże zwiększono jej gażę o 120 mln dolarów, a powietrze ani drgnęło. Zza zakrętu dało się słyszeć tylko miarowy chrzęst, jakby chrupanie w zadumie surowej marchewki.
Crabbe i Goyle nie wrócili, a młody centaur ułożył dla nich w okamgnieniu (tudzież w czasie jednego mrugnięcia Mary Sue) piekną pieśń żałobną, składajacą się ze słów:
"Gwiazdy tak chciały."
I było to bardzo trafne, skądinąd, określenie sytuacji.
Draco pogładził w zamyśleniu brodę.
- Sybillo! - zawołał, a szurnięta nauczycielka podpłynęła w swych zwiewnych chustach do niego. - Czy wiesz, co jest za tym zakrętem?
- Oczywiście, że nie - warkneła zirytowana, ale zaraz wzrok jej padł na szklane akwarium, które tuliła do piersi. - Ach, już patrzę.
- Marchewka - stwierdziła. - Czerwona, soczysta marchewka. Stąd chrupanie. Czy mogę już odejść?
- Tak, tak - Draco najwyraźniej niezrażony, machnął skwapliwie ręką. - Ale w tamtą stronę, proszę.
Trelawney posłała mu maksymalnie urażone spojrzenie po czym zniknęła za zakrętem.
A biedna cisza nawet nie zdążyła zapaść, gdyż ubiegł ją odgłos walenia o ziemię czymś cieękim, zastąpiony zaraz przez mordercze chrupanie.
Draco zmarszczył brwi i szybko policzył na palcach swoje szanse.
- Centaur - zdecydował.
"Ma kopyta i łuk, może da radę' - zastanawiał się.
Centaur najpierw popatrzył na gwiazdy, potem na drogę przed sobą, wreszcie na Dracona.
Tego ostatniego obdarzył lekceważącym ruchem brwi i poszedł.
Tym razem cos świsnęło, potem drzewa jakby się zakołysały, gwiazdy pobladły ze zgrozą, a na koniec chrupanie przecięło umęczona ciszę, która korzystając z chwilowej nieuwagi obecnych znów zapadła.
Draco pokręcił głową ze zmartwieniem. Robiło się niedobrze.
Obejrzał się za siebie i chciał zawołać Mary Sue, ale ona akurat przycupnęła na kamieniu i płakała nad swym złamanym tipsem. W mężnym potomku arystokratycznej rodziny Malfoy ozwało się dżentelmeńskie serce, więc zostawił zgnebioną białogłowę w spokoju i skinął władczo na Obrusa i Zgredka.
- Wy dwaj - zaczął. - Co prawda był z was największy pożytek, nie licząc oczywiście Gandalfa, ale niestety nie został mi już nikt, kogo mógłbym posłać bez narażenia losu drogocennych marchewek. Idźcie tam i zdobądźcie je, a zapiszecie się na kartach historii wszystkich ras.
To mówiąc, wysłał ich na spotkanie przeznaczenia, a samotna łza spłynęła mu po policzku w obliczu rozstania z tak zacnymi druhami.
Ach, życie, życie, jakie ty okrutne!
Tym razem chrupanie było głośniejsze i jakby bardziej zadowolone.
Draco obejrzał się za siebie i zobaczył, że Mary Sue przestała płakać po tipsie, a teraz płacze nad złamanym obcasem.
Westchnął długo i bardzo boleśnie, po czym zawołał przez ramię:
- Marie Susie (dawała się podejść tym francuskim^^), idziemy na zakupy!
- Zakupy? - piękność natychmiast przestała płakać i drobnymi kroczkami bieżała do niego prędziutko. - A do manikirzystki zdążymy?
- Zdażymy, zdążymy - zapewnił, myśląc, że załapią się raczej jako entree dla krwiożerczych marchewek.
Ale cóż było robić!
"Cziłała kurna dens radości" - pomyślał, w przypływie wisielczego humoru i mając za obstawę pająka dyndającego z lewego ucha i Marię Zuzannę, drobiacą małe kroczki w jednym obcasie, po prawej, zagłębił się w Las.
A za zakrętem...
... wyłonił się wąż, który ledwie ich ujrzał, wyprężył się jak struna i zastygł w oczekiwaniu.
- A fe! - zakrzyknął nasz Adonis w przypływie rycerskości. - Tak się bewstydnie przed damą prężyć i to jeszcze ledwo po jej zoczeniu!
Wąż nic na to nie rzekł, tylko błyskawicznie zwinął się i długim ogonem obalił ich oboje na ziemię, w ten sposób, że Draco wylądował przyciskając lewe ucho do wilgotnej gleby.
I tak oto zginął Gandalf-Czarujacy-Pająk, który na tym uchu był się dyndał. A wraz z nim umarła nadzieja na bezpieczny powrót do domu.
Skoro zaś nadzieja umiera ostatnia, Draco, Mary Sue (tu następuje ciag imion francuskich, hiszpańskich, arabskich i włoskich), a nawet wąż i krwiożercze marchewki powinni paść trupem. Tak się jednak nie stało. A co się stało, to się stało i już się raczej nie odstanie, więc nie ma co płakać.
- Cholera, nie dam rady - powiedział wąż bardzo zrezygnowanym tonem, po czym zwinął się do pozycji jajowej i zaczął płakać.
Draco zerwał się z ziemi, a Mary Sue zaczęła mrugać.
- Jak to? - zdziwił się. - Nie pożresz nas?
- Nieeee - pisnął wąż bardzo cienko, jak rozkapryszony dzieciak, który nie dostał ulubionej zabawki. - Ona się nie zmieści! - poskarżył się.
Na widok płaczącego, dwumetrowego boa w Draconie obudziły się instynkta macierzyńskie. Prawie z nienawiścią spojrzał na Mary.
- Biedaku - pogłaskał węża uspokajająco po trójkątnym łbie. - To pewnie przez te jej tiule, bufki, falbanki, stelarze i tafty. Jest za szeroka.
- Taaaak! - zawył rozdzierajaco wąż, pogrążając się w żalu.
Tymczasem Mary Sue przestała mrugać.
- Za szeroka?! - pisnęła gniewnie, udowadniając, że wężowi brakuje znacznie więcej do ultradźwięków, niż jej. - Ja ci dam za szeroką. Ja ci zaraz pokażę!
Draco chciał zaprotestować, bo w porę pojął grozę sytuacji, ale było już za późno. Okazało się, że cały skomplikowany strój dziewczęcia trzymał się na jednym, fikuśnym guziczku, który teraz został błyskawicznie odpięty.
Nie miał nawet czasu na przyjrzenie się idelanym proporcjom ciała Dziewczyny-Która-Miała-Wiele-Imion, gdyż wąż skoczył na nią i jednym kłapnięciem paszczy połknął pannę w całości, odgryzając jedynie stopy. Po czym z tą samą werwą wyrwał z ziemi jedną marchewkę, którą schrupał w obecności zapadniętej ciszy i Dracona.
- I już? - spytał Malfoy. - Już wszystko w porządku?
- Tak, dziekuję, przyjacielu - odparł wąż i kurtuazyjnie wytarł ubroczony krwią pysk o najbliższe drzewo. - Była całkiem smaczna.
- Ale dlaczego nie zjadłeś stóp? - zainteresował się jego rozmówca.
- Bo często śmierdzą. Taki nawyk. Poza tym legenda zobowiązuje. Sam rozumiesz - krwiożercze marchewki.
- Nie rozumiem - przyznał się uczciwie arystokrata.
- A to prosta sprawa - wyjaśnił z nonszalancją wielki gad. - Połykam jakiegoś idiotę, który tu idzie po marchewkę, zamiast się do spożywczaka wybrać. Stopy zostawiam, to się troche krwi zawsze znajdzie. Wreszcie zagryzam marchewką, co by witaminy A mieć dużo, no i mamy. Krwiożercze marchweki, bo z krwią pożerane. Prosta sprawa.
- A - mruknął niepwenie Malfoy, coraz bardziej przerażony obrotem sytuacji. - Ale ja mam różdżkę! - zawołał. - Będę się bronił!
- Przed kim? - zdiwił się uprzejmie wąż. - Przede mną? Bracie, mnie się limit posiłków na dzisiaj wyczerpał. Ta mała była na deser. Teraz to sobie możesz rwać marchewek ile zechcesz. A tą różdżkę to lepiej schowaj, bo jeszcze nią sobie oko wydłubiesz.
No i Draco rwał, bo cóż miał robić? Opłakiwać stratę swoich kolegów?
Ależ skąd! Był przecież arystokratą. Poza tym miał inne rzeczy na głowie. Na przykład powrót do Hogwartu.
A kiedy wreszcie przybył, zobaczył Hermionę i zwyciężył kolejny etap zakładu, poszedł spać.
A panna Granger zaczęła się zastanawiać nad kupnem kompletu bielizny w srebrne wężyki.
A karaczany syczały złowieszczo, bo w tym rozdziale prawie nie było o nich mowy.

Strzeżcie się wrogowie Karaczanów, albowiem i one i ja zamierzamy jeszcze tu wrócić laugh.gif
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #364133 · Odpowiedzi: 13 · Wyświetleń: 17474

sareczka Napisane: 17.03.2009 17:52


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Starałam się. I tylko tyle mam na swoje usprawiedliwienie. A za błędy przepraszam wink2.gif Ach, i to nie są te postaci co myślicie! tongue.gif


LEKARSTWA

Kalkuta za dnia nie różni się niczym od Kalkuty nocą. Monsunowy deszcz skończył się jeszcze przed świtem, ale gorąca ziemia wciąż paruje. Domy przy ulicy Esplanade są martwe. Tutejszy klimat nie służy brytyjskim reliktom przeszłości. Ciemnozielone pnącza, o grubych, skórzastych łodygach oplatają ściany rozpadających się pałaców i rezydencji. Drzewa i krzewy wyrastają z przestronnych pokoi, przebijając dachy, tuż obok marmurowych łóżek i połamanych mebli z ciemnego mahoniu. Upajająca woń storczyków jest niby duszące kadzidło na ołtarzu wzniesionym ku pamięci pogrzebanego tu kolonialnego imperializmu.
Bruk ulicy urywa się nagle, jakby zabłądził w tę niszczejącą część świata jakiś olbrzym, który w akcie frustracji powyrywał kamienne płyty, okrwawiając sobie gigantyczne palce i plamiąc chodnik szkarłatem.
Na ulicach są tłumy. Esplanade nie jest wyjątkiem. Mieszkańcy miasta kręcą się tutaj, jak wszędzie indziej. Myją się w spływających kanałami mydlinach, przyprowadzają swoje kozy, aby pożywiły się wątłymi kępkami trawy, porastającej skwery. Brunatnolice dzieci przemykają między stertami gruzu, szukając błyskotek dawnych właścicieli opustoszałych domostw. Psy śpią, gdzie tylko mogą.
Oczy przechodzniów są idealnie obojętne na ruiny, skąpane w ciężkim aromacie jaskrawoczerwonych i purpurowych kwiatów .
Nie wszyscy są ślepi.

1.Dźwięk srebrnych dzwoneczków oznajmia przybycie kolejnego gościa.
Nie lubi nazywać ich klientami.
Niebieskie i zielone płótna unoszą się powoli.
Alaknanda.
W progu pojawia się przygarbiona postać staruszki. Jej wyblakłe piwne oczy są za duże w chudej, pomarszczonej twarzy. Jeszcze kilka lat temu, na początku, właścicielka podeszłaby do niej chcąc podprowadzić kulejącą kobietę do wilkinowego fotela, stojącego w kącie, tuż przy oknie, obok doniczki z miętą. Teraz już wie, że nie trzeba.
Każdy osobno niesie ciężar przeszłości.
Alaknanda siada ostrożnie, składając swe zmęczone ciało w milczącym oparciu leciwego mebla. Jak tysiące razy wcześniej. Jak jeszcze kilka razy później. Przychodzi codziennie.
Z cienia wynurza się postać spowita w czerwone sari. Jedną ręką poprawia granatową chustę, przykrywającą smoliste włosy. Wyciąga drugą w kierunku staruszki.
Oczy Alaknandy na chwilę jaśnieją wdziecznością, gdy powykrzywiane chorobą palce zaciskają się na małej, szkalnej buteleczce. Krople bezbarwnego napoju o gorzkim smaku, wolno znikają w jej pobladłych ustach. Dopiero wtedy spogląda na stopy wynurzające się spod obrąbionej złotą nicią tkaniny i marszczy nos. Jak co dzień.
- Mogłabyś wreszcie zdjąć te szczudła.
Ta druga się nie śmieje, ani nie gniewa. Wzrusza tylko ramionami, odchodząc wgłąb pomieszczenia, gdzie na prawo od niskiego, kamiennego stolika i wielkiego, glinianego wazonu, kryją się drzwi składziku.
- Wiesz, że to mi pomaga - rzuca na odchodnym.
Stara kobieta wie. Już to słyszała. Kilka razy. Ale zwykle tamta nie odpowiada. Pokrywa milczeniem prawdę, która jest oczywista. Nie ubiera w słowa swojej straty, tej, która zmusiła ją do ubierania butów na wysokich obcasach. Tak niewygodnych, a jednak potrzebnych, jak lekarstwo dodające odwagi.
Alaknanda oddycha powoli, postukując żółtym, popękanym paznokciem o poręcz fotela.
To musi być ten dzień.
Z zamyślenia wyrywa ją dopiero kubek parującej herbaty, postawiony z cichym brzękiem na stoliczku obok. Blat wykonano dawno temu z białawej porcelany i wymalowano na nim świątynię Kali. Kapłani wchodzą z procesją, niosąc pod zasłoniętym muślinową szarfą baldachimem, złoty posążek bogini. Jeden z niosących potyka się na wysokich stopniach i staruszka śmieje się cicho sięgając po herbatę drżącą dłonią.
- Bluszcz i kasztanowiec - mówi właścicielka.
- Na moje kości - dodaje chora, zanim tamta zdąży wygłosić codzienną frazę.
Potem postękując, wygrzebuje coś z fałd powłóczystej szaty i podaje czarnowłosej zawiniątko. Oczy aptekarki zapalają się blaskiem, gdy wyplątuje z przybrudzonej szmatki wysuszoną wiązkę, połyskującej srebrem rośliny.
- Karishma - szepce, zawsze tak samo zdumiona na widok uzdrawiającego ziela, jak tego dnia, gdy Alaknanda zapłaciła w ten sposób po raz pierwszy. - Czy ty...
- Nie mogę - przerywa jej. - Nie pojęłabyś tego. Sztuka odradzania karishma z ziemi musi zostać zapomniana. Nie jesteś moją następczynią. Boski śpiew Hemani Hemavati umrze wraz ze mną.
Jedenastopalca marszczy czoło i odwraca głowę. W jej oczach jest ból, tak podobny do tego, który odczuwa słysząc tamto imię.
Sari marszczy się i szumi jak delikatne fale oceanu, gdy pochyla się w ukłonie, odpowiadając:
- Nie jestem moją siostrą, matko.
- Nie jesteś - słowa rozłupują się na milion zdań, które zielarka już dobrze zna. Mówią, czego nie potrafi, czego jej brakuje. Wbijają się akacjowym cierniem w serce, nie pozwalając zapomnieć tamtego dnia, pulsujących w powietrzu zaklęć i wirujących drobinek kurzu, oglądanych spod potrzaskanych szklanych kul na rozpaczliwie zimnej, kamiennej posadzce.
Nienawidzi tego.
I wie, że to ostatnie rośliny karishma, jakie ogląda w życiu. Jej lekarstwa już nie pomagają Alaknandzie.
Zna siebie jako tę niewłaściwą siostrę.

2. Potem jest kolej Anuja. Przebiega na skrzydłach młodości przestronne, ciemne wnętrze i zatrzymuje się dopiero przy niskim, kamiennym stoliczku i wielkim, glinianym wazonie. Łagodny oddech morskiej bryzy gładzi, jak ręka najczulszej kochanki, delikatny materiał wiszący na wprost niego. Przybysz wie, że zielona chusta, do której magia właścicielki wplotła srebrne i złote dzwoneczki, znaczy granicę, której nie wolno przekraczać. Zagląda do pustego wazonu, niezmiernie ciekaw, czy nie ma dna, jak opowiadają ludzie odwiedzający Esplanade.
- Jedenastopalca, przyszedłem po eliksir!
- Lekarstwo - twarz kobiety skryta pod granatową chustą bezszelestnie pojawia się tuż przy jego uchu.
Chłopiec łapie gwałtownie, ciężkie od zapachu orchidei, powietrze. Dwa uderzenia serca i uspokaja się.
- Lekarstwo - powtarza machinalnie.
Nie rozumie, dlaczego tak trzeba. Przecież tutaj, w domu, jest inaczej. Mówili mu, że jedenastopalca przybyła z daleka. Z kraju, gdzie podobni jej, musieli się ukrywać. Ojciec opowiadał, że w całej Kalkucie takich jak ona, jest znacznie więcej. Chodzą z odkrytymi twarzami, w chwale błękitnej tiliaki, nie ukrywając swych dodatkowych palców.
Anuj wyciąga małą, szorstką, dłoń. Zaciska podrapane palce na żłobionej buteleczce.
- Czy to będzie ostatnia?
Zawsze pyta i zawsze wie, jaką chce usłyszeć odpowiedź. Kobieta w czerwonym sari znowu pochyla się nad nim i ujmuje delikatną ręką jego podbródek.
Oczy chłopca blakną.
Zielarka chciałaby skłamać. Kshantu opowiada baśnie coraz cichszym głosem, ale Anuj nie chce w to uwierzyć. Przynosi ojcu napar z jemioły, który już od wielu dni jest mieszany z nostrzykiem. Rośliny z dalekiej północy nie pomagają.
Droga kończy się zakrętem. A za nim jest tylko przepaść.
- Nie wiem - słyszy.
Tamta by wiedziała. Miała dar. Mogłaby go rozwijać.
Właścicielka wie, co mieszkańcy Kalkuty opowiadają o jej wazonie. Nawet niektórzy, spośród noszących błękitną tiliakę. Ale on ma dno. Pod magiczną osłoną leżą pogrzebane grzebyki i wstążki. Lusterka i porozbijane flakoniki. Nie pamięta już zapachu ich perfum. Spogląda ukradkiem do wazonu, poprzez zaklęcie, które rzuciła zaraz na początku. Kryształowa kula, nigdy nie użyta, mruga do niej eterycznym blaskiem.
Prezent nigdy nie wręczony.
Dla niej - bezwartościowy.

Kalkuta nocą nie różni się od Kalkuty za dnia. Jej gorąca, ciężka od woni tysięcy storczyków, ręka, chwyta boleśnie za gardło. Wydziera oddech. Pozwala zapomnieć.
Białe kolumny Mayi dają schronienie. Giętkie łodygi argyreia oplatają miękko podpory, ścielą się barwnym kobiercem na rozpadających się ścianach. Zwisają, kołysane łagodnym wiatrem, z wysokiego posągu Chandresh - księżyca, boga Shivy. Przez zasłonę zielonych pnączy przedziera się cichy zaśpiew. Melodia wznosi się, by za chwilę opaść. Przyjezdni romantycy, których biel dłoni odcina się bolesną prawdą od tysięcy wytopionych z brązu rąk mieszkańców miasta, patrzą zamglonymi oczami na umierającą Esplanade. I słyszą tylko szum wiatru.
A w Mayi, obok rosłego bananowca, zielarka śpiewa wersety Ramajany, mieszając uzdrawiające wywary.
Kopytnik i mak, aby siedzieć na plaży, wdychając swobodnie morskie powietrze, przesycone solą.
Chmiel i lipa, uwalniające myśli od ciężaru codzienności.
Arcydzięgiel, gorzki jak poczucie winy.
Ślaz, dający ochronę jak matczyna spódnica.
Lubczyk i kminek, żeby rozluźnić plecy po wielu latach dźwigania cegieł.
Dziurawiec i kolendra, wypędzające z brzucha strach przed cierpieniem.
Jedenastopalca zamyka w kruchych, szklanych fiolkach życie mieszkańców Kalkuty.

3. Kobieta otwiera oczy, ale obraz, który próbuje wyrzucić z pamięci, nie znika. Pochyla głowę i szeptem wypowiada słowa modlitwy. Urywany ton jej głosu stapia się z pieśnią wiernych. Posąg Kali o wielu rękach, przeszywa ją ostrym spojrzeniem. Bębny, obciągnięte czerwoną skórą, dudnią rytmicznie.
Już czas.
Zielarka stawia powoli kroki w kierunku wielkiej, czarnej figury. Drżącymi dłońmi zbiera fałdy różowego sari, kiedy pochyla się przed majestatem bogini. Zagryza wargi, widząc połyskujące bielą czaszki, umieszczone w każdej, szerokiej dłoni Nieśmiertelnej.
- Maha Kali, Kali Devi, Muktakeśi, Kolkata! Przez kala i kamatayan!
Piszczałki zawodzą żałobną melodię.
Zza posągu wyłaniają się cztery tancerki, odziane w błękitny muślin. Kolor zwycięstwa. Złote bransolety na kostkach i przegubach podzwaniają w półobrotach. Złote nici wplecione w hebanowe włosy, błyszcą w półmroku. Rozedrgane figury kobiet gną się i łamią w ekstatycznym szale. Wirują szaleńczo lazurowe spódnice.
Jedenastopalca oddycha coraz ciężej.
Już czas.
Zsuwa z włosów złotą chustę, powoli, jak to robiła matka. Dawno zapomniany czuły gest, przebija się ciepłym wspomnieniem przez zasłonę obojętności ostatnich lat. Teraźniejszość skalana tamtym imieniem, na krótką chwilę oddaje pierwszeństwo żyjącej siostrze. To pożegnanie.
Sięga ręką do metalowego pasa, spinającego jej biodra. Odrzuca go precz z nadzieją, że nie wróci, jak pustka, będąca jej jedynym pokarmem od tamtego dnia.
Cztery tańczące, błękitne kwiaty przysuwają się do niej, zasłaniając przed wzrokiem ludzi zebranych w świątyni. Pradawna mantra jest coraz głośniejsza. Dłonie ozdobione mehendi przesuwają się wzdłuż jej tułowia. Chór setek głosów tłumi upadek srebrnych zapinek.
Odrzuca ręce w tył, jak radosne piskle zrywające się do pierwszego lotu. Świadomość nieprawdziwości tego gestu, kłuje boleśnie, tak bardzo, że niechciane łzy zbierają się w kącikach jej oczu. Utracone szczęście przez chwilę stoi obok niej, na wyciągnięcie ręki. I niknie, gdy jej wzrok pada na czarną twarz Kali. Długi, umaczany we krwi język bogini, wskazuje na nagą kobietę.
Jedyna dłoń, w której brakuje białej czaszki, wyciąga się po nią.
Już czas.
Jedenastopalca odwraca się do tłumu, ukazując skórę koloru orzecha, pokrytą rytualnymi rysunkami. Pędy argyreia zakwitają na jej nogach, węże wiją się wokół przegubów, a na ramionach pysznią się kwiaty lotosu. Oddycha tak szybko, że feniks wymalowany na jej piersi, jakby zrywa się do lotu. Ptak niesie w dziobie swastikę, znak zwycięstwa.
Z piersi mieszkańców Kalkuty wyrywa się ryk, kiedy kobieta zaczyna tańczyć. Błękitne kwiaty pojawiają się przy niej, dzierżąc w dłoniach złote dzwoneczki. Dudnienie bębnów i jęki piszczałek milkną. Mantra zamiera w pół słowa. Od wysokich, granitowych ścian świątyni odbija się echo złotych dzwoneczków.
Tancerki, o rozszerzonych konopnym narkotykiem oczach, sławią ruchem swych ciał Boginię Śmierci i Czasu, Panią Zwycięskich Wojen, tańczącą nad trupami wrogów. A pomiędzy nimi naga zielarka, oddaje cześć Nieśmiertelnej każdym krokiem, obrotem i ułożeniem dłoni. Hebanowe włosy wiją się wokół jej twarzy, unoszone niedostrzegalnym wiatrem, jak języki tysięcy węży. Pot, niczym rosa, osiada na wymalowanych henną kwiatach lotosu. Długie łodygi argyreia łamią się w ukłonach.
Już czas.
- Maha Kali, Kali Devi, Muktakeśi, Kolkata! Przez kala i kamatayan! Przyjmij tę ofiarę, Ty, która jesteś Durgą Nieustraszoną, wiecznie łaknącą krwi dla sprawiedliwości. Weź co Tobie należne, a oddaj, co utracone!
Taniec zamiera i zapada cłakowita cisza. Kapłan w złotej szacie, z błękitną tiliaką na czole, podaje nagiej kobiecie długi, ostry przedmiot.
Nie jest w stanie uczynić żadnego gestu. Odległość pomiędzy nią, a kapłanem kurczy się raptownie, gdy jej dłonie, bez udziału woli, sięgają po przeznaczenie. Przez chwilę ściska w zmartwiałych palcach drewnianą rękojeść. Znajome ciepło przepływa do jej ciała, gotowe wyrwać się na zewnątrz jednym, odpowiednim ruchem.
Wystarczy tylko jeden, prosty gest i wszystkie jej problemy się skończą.
Już nigdy nie usłyszy tamtego imienia, nie spojrzy w kryształową kulę, która kryje tylko pustkę.
Juz czas.
Kali, pani Śmierci. Kali, pani Zwycięstwa. Kali, pani Czasu. Kali, Nieustraszona.
Nie ma początku, ani końca. Jest tylko teraz. Nie ma dobrych, ani złych wyborów. Są tylko konieczne. Nie ma lekarstw, ani trucizn. Jest tylko bezbronne ciało.
Jedenastopalca spogląda w wodę, zebraną w świętym naczyniu, na środku boskiego półkola. Bardzo chce zobaczyć swoje odbicie.
Jej oczy błyszczą.
Łzy uniemożliwiają widzenie, kiedy biegnie przez ciemne korytarze, oświatlane pochodniami. Byle dalej od tego miejsca.

4. Biała twarz gościa jest zaprzeczeniem panujących na Esplanade reguł. Jego wzrok, który wie, szydzi z pozornej martwoty starej ulicy. Kieruje swe kroki, nie tam, gdzie pomoc mógłby otrzymać. Idzie prosto do Mayi, nawet nie wiedząc, że czyni coś nienaturalnego. Łamie tabu ustanowione na początku.
- Padma?
Kobieta w czerwonym sari zamiera w pół słowa. Wyjmuje z parującego kociołka drewnianą różdżkę i powoli wstaje.
Jej oczy błyszczą zdziwieniem.
Marszczy brwi, a jej imię rozłupuje się na tysiące kawałków, jak odłamki rozbitego lustra. Jest w nim śmiech na hogwarckim korytarzu, wilgotna trawa nad jeziorem, łaskocząca twarz. Jest duma z poprawnie rzuconego zaklęcia i pierwsze spotkanie w bibliotece. Staje się szalikiem w niebieskie pasy i magicznym zegarkiem - prezentem na siedemnaste urodziny.
Jest przeszłością.
- Co tutaj robisz? - chce wiedzieć.
- A ty? - mężczyzna wpatruje się w nią uważnie i ona wie, że widzi ją samą, a nie cień jej siostry.
- Współczujesz mi? - pyta szeptem i odwraca się bokiem, żeby nie zobaczyć ciepłego brązu jego oczu, zaprawionego litością.
Przez chwilę panuje cisza, a Padma chce wierzyć, że za nią jest tylko ciężkie od zapachu orchidei powietrze. Kwiaty lotosu, różowe jak lukier, kołyszą się na wodzie w kamiennej sadzawce. Otaczają zwartym kołem obtłuczony posąg Hemani Hemavati, którego zielarka nienawidzi.
- Nie - napływa do niej, wraz z ręką położoną delikatnie na ramieniu. - Wiem, że to nie pomaga.
Kobieta odwraca się i milczy.
Ale on wszystko rozumie.
Znajduje w jej wzroku skargę, niemy protest wobec życia jako niedopełniony fragment. Żal wspominania i tłumienia siebie. Niewykonalną próbę zamknięcia dwóch osób w jednej.
- Tak nie można - odpowiada. - Prawda?
Ona nie mówi nic, tylko obejmuje brązowymi dłońmi, na których już nie widać śladów mehendi, drżące ramiona. Opuszcza głowę tak nisko, że granatowa chusta przysłaniająca włosy, chowa przed nim jej twarz.
Nie potrzeba żadnych wyjaśnień.
- Byłaś w świątyni Kali.
- Ty wiesz?
- Wiem o wiele więcej, niż ci się wydaje.
Rumieniec zalewa jej twarz, kiedy widzi lusterko, w jego dłoniach. Matka trzyma takie samo w szkolnym kufrze Parvati, pomiędzy jej ubraniami i książkami.
Myliła się, kiedy sądziła, że pokrywa je warstwa kurzu.
- Dlaczego właśnie ty?
Chce, żeby nie odpowiadał. Nie mówił, jak bardzo są do siebie podobni. Uciekła ze świątyni Kali i nie dopełniła obrzędu, ale nie chce złamać martwoty Esplanade. Nie potrafiła rzucić na siebie Oblivate, ale nie może wracać do przeszłości.
I on nie odpowiada, bo rozumie, że tak trzeba.
Siada na podłodze, tuż przy czekających na napełnienie fiolkach i dzieli z nią milczenie, ciężkie od zmieszanych z zapachem orchidei łez. Otaczająca ich cisza jest jak lekarstwo. Słowa, których nie muszą wypowiadać, jednoczą ich myśli uzdrawiajacą magią. On nie musi być Fredem i Georgem, a ona Padmą i Parvati. Mogą patrzeć na siebie i nie widzieć, stojących za nimi cieni.

W Kalkucie nie ma nocy, ani dni. Monsunowy deszcz wyznacza granicę między leżeniem na ulicy, a leżeniem pod płócienną płachtą. To w wieżowcach ludzi z północy palą się nocą światła. Błyszczą jaskrawymi neonami sklepowe wystawy.
Ale prawdziwe miasto żyje inaczej. Oddycha wonią świątynnych kadzideł. Wabi czarem kolorowych sari. Wzywa głosem setki bogów tę samą prawdę. I tylko w przybytku Kolkaty, Pani Czasu i Śmierci, od świtu do świtu, wielkie bębny odmierzają odchodzące w przeszłość kroki losu. Grają wojenną surmę nieustających wyborów i niekończących się walk o własną duszę.
A na ulicy Esplanade, w zakamarkach starych pałaców, toczy się nieznana historia jedenastopalcych, którzy nie umieli przyjąć błękitnej tiliaki.


Mały słowniczek hinduskich nazw i pojęć, które może coś wyjaśnią:
Esplanade - ulica w Kalkucie, dawniej zamieszkana przez brytyjskich kolonialistów
Alaknanda - imie żeńskie, rzeka
karishma - cud
Hemani Hemavati - przydomki bogini Parvati
Anuj - imię męskie, młodszy brat
Kshantu - imię męskie, cierpliwy
tiliaka - "kropka" malowana na czole przez Hindusów, ma przynosić błogosławieństwo
argyreia - pnącze rosnące na płw. Dekan, o grubych zielonych łodygach i dużych kwiatach
Maya - imię żeńskie, iluzja
Ramajana - epos hinduski, opowiadający o losach boga - księcia Ramy
Maha Kali, Kali Devi, Muktakeśi - przydomki bogini Kali, jednej z czterech wcieleń Śakti, małżonki Śivy - boga Stwórcy
Kolkata - przydomek nadany Kali na cześć zwycięstwa nad demonem Raktabiją, rónież dawna nazwa Kalkuty
kala - czas
kamatayan - śmierć
mehendi - henna, którą kobiety malują ręce w wymyślne wzory
swastika - symbol zwycięstwa
Durga - wojownicze wcielenie bogini Śakti , z jej głowy wyskakuje Kali
Padma - imię żeńskie, kwiat lotosu
Parvati - imię żeńskie, bogini reprezentująca łagodny aspekt Śakti


I jeszcze mała ściąga botaniczna:
bluszcz i kasztanowiec - działanie przeciwreumatyczne
jemioła - działa przeciwkrwotocznie
nostrzyk - ma właściwości nasenne
kopytnik i mak - wykrztuśne
chmiel i lipa - narkotyczne
arcydzięgiel - gorzkie (nie pytajcie co to ma wspólnego z leczeniem ;D)
ślaz - działanie ochronne
lubczyk i kminek - na skurcze mięśni
dziurawiec i kolendra - leczą bóle brzuch
a
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363947 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3783

sareczka Napisane: 14.03.2009 01:34


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Och, jej, jeszcze nie zostałam zlinczowana przez fanów takich (po)tforów pisanych na serio! I chwała Merlinowi! Bo nie wiem, jakby moje niwinne serce to zniosło.
I znów dopadł mnie Wen-Abstraktor (?), więc stworzył się kolejny rozdział. Smakoszy baraniny się przeprasza, a fanów pająków prosi o trochę cierpliwości. Ich życiowa rola w tym ficku jest jeszcze przed nimi. No to daję Wam na pożarcie nową porcyjkę niemożliwości i ładnie się uśmiecham o komentarze biggrin.gif


ROZDZIAŁ IV, w którym Draco stara się postępować wbrew swoim przekonaniom i życiowemu przeznaczeniu, co miałoby go doprowadzić do wykonania dwunastej części zakładu, a karaczany konkurują z pająkami o bycie gwoździem dzisiejszego odcinka

Oto nastał pierwszy dzień próby. Wszystkie koguty na świecie, czekały niecierpliwie na wzejście słońca, aby obwieścić czarodziejom donośnym piskiem, że muszą natychmiast przestać chrapać i zdjąć wreszcie to Silencio z budzika, jeżeli nie mają jednak zmaiaru spędzenia kolejnych szesnastu godzin w pozycji horyzontalnej. Słońce zaś, ociągało się z wzejściem niemożebnie, gdyż aktualnie prowadziło negocjacje na temat nieunormowanego czasu pracy z Szefem, oskarżając go o mobingowanie i niepłacenie za nadgodziny. Dyskusja była tak zażarta, że po bezowocnej próbie zagrożenia wybuchem i wygaśnięciem, któa to próba nie zrobiła na Szefie zamierzonego wrażenia (skubaniec, dobrze wiedział, że paliwa helowo-wodorowego wystarczy na tyle, że będzie mógł wykorzystywać biedną Jutrzenkę przez kolejne pięć miliardów lat), zrezygnowane słońce wzeszło zarumienione i nieskore do świecenia. Natychmiast temperatura na Plutonie spadła o kolejne sto stopni, zamieniając go w gigantyczną śnieżkę, za to na Karaibach termometry zanotowały zalediwe trzydzieści stopni, na Saharze Arabowie zobaczyli chmury po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat, w Norwegii zima wydała ostatnie tchnienie, pomimo, że był maj, w Polsce powiał zachodni wiatr i diabli wzięli cudowny pomysł urwania się z lekcji w celu zbadania temperatury pobliskich wód gruntowych. W Anglii oczywiście spadł deszcz, ale to akurat nikogo nie zdziwiło i nikt tej sprawy nie powiązał z mobingowanym słońcem.
Tymczasem w Hogwarcie toczył się zacięty bój. Walka pomiędzy dwojgiem odwiecznych wrogów, której przyczyna była tak stara jak sam świat. Rozgrywka o tyleż pasjonująca, o ile bezlitosna. Gra niebezpieczna, ale konieczna do stoczenia. Za honor, ojczyznę i... chędożenie! Jedna bowiem sprężyna pcha każde istnienie na całym globie, a człowiek w tym tylko jest lepszy od sinic, krabów, żuczków gnojowych, czy surykatek, że on jeszcze oprócz walki o partnera, jest zdolny poświęcić życie dla złota, srebra, pieniędzy, czekolady i wszelkiej innej waluty wymiennej. Mogą być nawet szkalne kulki. Byle dostać w swoje ręce pożądany obiekt.
Draco myślał. Nie chciał bowiem przyjąć do wiadomości, że jakaś szlama, której było Granger, może go wykiwać i nie dać się prze... przekonać o słuszności jego zamierzeń. Przecież on to robił dla niej! Chciał jej wszystko ułatwić. Wiedział, och wiedział, że ta gryfońska lwica w głębokiej głębi swojego serca, gdzieś pomiędzy prawym przedsionkiem, a zastawką trójdzielną prawą, pożąda jego boskiej osoby. Wedział, że nienawiść, którą do siebie odczuwają, tylko podsyca ich pierwotne pragnienia i zupełnie głęboko w dupie miał łysego, pomarszczonego i sepleniącego (Ach, ten rozdwojony język!) Czrnego Pana. Taki maszkaron, który nie miał po co używać szamponu Sexy-Wizard, a z tego powodu był przez Dracona uważany za gatunek niższy, nie mógł mu przeszkodzić w jego prokreacyjno-przyjemnościowych planach. Wszak tu chodziło o sprawy ważniejsze niż zrobienie z magicznej Anglii oczyszczalni ścieków, a ze szlam i mugoli - zanieczyszczeń biologicznych, i biologiczno-chemicznych. Szlachetnej krwi potomek niezywciężonego i najbogatszego rodu Malfoy'ów, którego przedstawiciele w lini męskiej od piętnastu pokoleń tracili dziewictwo przed szesnastką, miał teraz inne zadanie. Musiał się pozbyć pewnej przypadłości, która dręczyła go od lat i był pewien, że tylko szlamowata Największa Kujonka w Hogwarcie może mu pomóc. Jak się jednak okazało usidlenie jej i wykorzystanie miało wymagać od Dracona poświęcenia więcej czasu niż pięć wizyt u kosmetyczki pod rząd, toteż dzielny młodzian poprosił swego szefa (zwanego po cichu przez podwładnych Tomciem Łysinką, a przez Nagini - Moim Ssskarbem) o zaległy urlop, niestety płatny. Niestety, a to dlatego, że walutą wymienną w szeregach Czarnego Pana niezmiennie pozostawały Cruciatusy. Tak się waleczny Dracon asfaltooki poświęcał.
Tymczasem Hermiona wymysliła diabelski plan. Nie mając czasu na długie starcie z Malfoyem (wszak terminy egzaminów goniły!) postanowiła wykończyć go w pierwszej rundzie rozgrywki. Toteż w ten deszczowy sobotni poranek, kiedy pająki czyściły pajęczyny, a karaczany malowały odwłoki wojenną czerwienią, owoc małżeńskich obowiązków Narcyzy Malfoy, de domo Black, został zmuszony do zniesienia wizyty rudego hermioninowego sierściucha. Ten zaś, wielce obrażony zdegradowaniem z roli pupila, do funkcji listonosza, nie tylko pogryzł i obślinił notkę, którą miał doręczyć (Draco prawie wyrywał mu ją z gardła), ale w akcie słusznego gniewu podrapał adresatowi nieszczęsnego karteluszka, dwa kaszmirowe swetry (leżały na łóżku, bo Draco nie mógł się zdecydować, który ubrać), a na koniec uprowadził pojemniczek hiperdrogiego żelu do włosów marki: "Let's do it!" w charakterze piłki. Zdesperowany właściciel owego specyfiku gonił go ofiarnie przez trzy korytarze, dopóki niecne zwierzę nie zepchnęło szklanego mazidła ze schodów, powodując jego unicestwienie.
(W tym miejscu autorka czuje się zobowiązana zaznaczyć, iż żel do włosów spowodował śmierć Bazziego - karaczana-samobójcy, który nie wykorzystując nawet tych kilku zwojów nerwowych, które posiadał, nie wpadł na to, by uskoczyć przed pryskającą cieczą.

Kolonia Spod-Drzwi do lochu nr piętnaście, dziękuje Krzywołapowi, za uwolnienie jej od ewolucyjnej pomyłki (alias Bazzi), psującej opinie wszystkim przebiegłym, inteligentnym i odważnym karaczanom.
Podpisano:
Furher czwartej kolonii obywatelskiej Spod-Drzwi karaczanów afrykańskich
.)
Malfoyowi nie pozostawało nic innego jak pogodzenie się z tą bolesną stratą i przygładzenie włosów zwykłym zaklęciem ciężkiego opadania. Wyglądały na niemniej przylizane niż zwykle.
Następnie zabrał się za rozszyfrowanie listu Hermiony.

Malfoy! Wcale nie drogi memu sercu i nie pociagający, który na pewno przegra i... Wcale na ciebie nie lecę!!!

W Pokoju Życzeń zostawiłam dla ciebie fiolkę z Eliksirem Wielosokowym działającym jeden dzień. Kiedy już się zamienisz, pamiętaj że NIE MOŻESZ ANI RAZU OBRAZIĆ HARREGO!!! Inaczej czeka Cię gorzka porażka i nigdy nie dowiesz się jaki mam rozmiar stanika, muhahaa! Nie żebym chciała, żebyś się dowiedział. Jestem pewna, że nie dasz rady.
Ach! I oczywiście NIE MOZESZ unikać Harrego, a wręcz przeciwnie. Myślę, że zrozumiesz co mam na myśli, kiedy zażyjesz eliksir. Pękasz już, Malfoy?tongue.gif

Hermiona - dla Ciebie - panna Granger.

PS. Znajdziesz wywar w Pokoju Życzeń jeśli pomyślisz, że szukasz pomieszczenia, w którym mógłbyś coś ukryć. Ha! Może nawet to Ci się nie uda!

Oby nie twoja Her... panna Granger.


Draco westchnął. Następnie wykonał cały szereg czynności, które ostatecznie zaowocowały zdobyciem eliksiru i niechętna konsumpcją tegoż. W momencie, kiedy Najlepsza Partia w Anglii obejrzała w lustrze swą nową postać, świat zatrzymał się w miejscu.
Zdezorientowane słońce mrugnęło trzy razy (co było objawem ciężkiego myślenia, połączonego z nerwacją), zaklęło nieprzyzwoicie i spróbowało kopnąć zastygnietą w półobrocie ziemię. Siła dośrodkowa spadła w ekspresowym tempie pozbawiając biegun południowy kilkunastu pingwinów, a Argentynę durnego prezydenta. W Hogwarcie natomiast, dwa gumochłony Hagrida zakończyły konkurs na tego kto zje największą ilość kapusty. Neville oblał się kawą podczas śniadania. Lunie, coś przypominającego skrzyżowanie jelonka rogacza i zmierzchnicy trupiej główki, zeżarło rzodkiewkowy kolczyk, a Ron obudził się pod wpływem erotycznego koszmaru z włochatym ptasznikiem, w różowych skarpetkach, w roli głównej. Jednym słowem - świat stanął, a Hogwart korzystając z okazji fiknął dzikiego koziołka.
A potem z pewnej nienanoszalnej części zamku, w Szkocji, na Wyspach Brytyjskich, daleko od równika, rozległ się przepełniony cierpieniem, ogłuszający krzyk.
Słońce zatkało uszy i postanowiło nie zawracać sobie więcej głowy tą durną błękitną planetą, zamieszkaną przez dziwaczną, dwunożną formę życia.
A Draco Malfoy ze zgrozą stwierdził, że zamienił się w siostrę Łasica alias najnowszą dziewczynę Harrego Pottera.
Biorąc pod uwagę fakt, iż była zaledwie dziewiąta rano, był to dopiero początek tego koszmaru. Koszmar zaś niebezpiecznie ewoluował w kierunku misji samobójczej, kiedy Draco z miną skazańca zbliżał się w stronę stołu Gryfonów (dodajmy, że nadal miał na sobie męską jedwabną koszulę ze srebrną lamówką i zielone dopasowane jeansy). Stadium horroru grożącego porażeniem psychicznym osiągnął, gdy tylko Hermiona złośliwym szeptem poinformowała go, że przebieg pierwszego zadania zreferuje Collin Creevey, który został we wszystko wtajemniczony.
(O jego wyborze na skrobiącego piórem świadka tej historii, zdecydował fakt iż był Gryfonem, a żadna z postaci o nazwisku Weasley się nie nadawała, gdyz mogłaby być zagrożeniem dla fizycznej cłości ciała Dracona. Parvati i Lavender - tym bardziej odpadały. Nie prośmy Hermionę by łamała kanon w sposób tak drastyczny.)
Zaiste był to dla Malfoya trudny dzień. Oto, co sekretarzowi panny Granger udało się zanotować:

Śniadanie


Harry: Cześć kochanie! (cmok)
Malfoy: (gwałtowne skrzywienie i zaprezentowanie pokazowego odruchu wymiotnego zamaskowanego sztucznym, głupawym śmieszkiem) Heeeej Harry! (przesadnie słodko)
Harry: Dzisiaj rano mamy trening, pamiętasz?
Malfoy: (z wyjątkowo głupią miną) Jaki trening, Po... Pączusiu?
Harry Potter marszczy brwi.
Hermiona: (szturchając Malfoya za ramię i z trudem opanowując złośliwy śmieszek) Quidditcha, oczywiście. Czyżbyś zapomniała, że jesteś w drużynie, Ginny?
Malfoy: (głupia mina jw) Kto ja?
Harry: Ty, ty. Dobrze się czujesz?
Malfoy wyjmuje karteczkę i notuje na niej: "Nazywam się Ginny. Wyjątkowo paskudnie!".
Malfoy: Uhm...
Harry: A co ty tam masz? (wyciaga rękę i próbuje zabrać Malfoyowi kartkę)
Malfoy: (z przerażeniem i odrazą w oczach) NIE DOTYKAJ MNIE, TY ZBOCZEŃCU!!!
Harry: (zamurowany) Eeee...? Co powiedziałaś?
Malfoy: (zarumieniony, tłumaczy kulawo) Mowiłe..am: "Nie łaskocz mnie, ty napaleńcu!"
Harry: (z rumieńcem trzy razy sliniejszym do malfoyowego) Nnna...ppaleńcu?
Hermiona wchodzi pod stół tłumiąc chichot.
Malfoy: (zniesmaczony, krzywiąc się w sposób typowy dla siebie, ale niepasujący do Ginny) A ty co, Puchonek jesteś, czy jak?
Scena kończy się przyjściem Rona i odwróceniem uwagi Harrego od jego dziwnej dziewczyny.


Trening

Malfoy najpierw próbuje włamać się do szatni Ślizgonów, potem zostaje przyłapany przez Katie Bell na wyjściu z męskiej toalety. Wreszcie, wychodzi na boisko i jedyne trzy razy nie łapie kafla uparcie wypatrując znicza.
Harry: Co ty dziś robisz, Ginny? Jesteś chora?
Malfoy: (zagłuszany przez wyjący wiatr) Spadaj Potter!
Harry: Poradzisz sobie? Nie zgadzam się! Zaraz kończymy trening i zaprowadzę cię do Madame Pomfrey. Powiedz tylko, czy coś cię boli?
Malfoy: (waląc głową w miotłę, mruczy do siebie coś o tym, że Granger go tu nie słyszy, a potem) Nie zniosę tego dłużej, aaa! (do Pottera) Zaraz cię walnę!
Harry: (przerażony) Na Godryka! Ona woła: "zaraz spadnę"! Już lecę, najdroższa. Wytrzymaj!
Przez kolejne 10 minut Malfoy uciekał Harry'emu naokoło bramek po obu stronach boiska, a złapany, niczym złoty znicz, próbował wmówić swemu domniemanemu wybawcy, że wiatr go zniósł. Autor tej notki pragnie nadmienić, że w owym czasie podmuchy wiatru akurat ustały.


Szpital


Pani Pomfrey: Och, Ginny! Co ci jest, moja droga?
Malfoy: (odwracając się plecami do Harrego) Nienawidzę Pottera!
Pani Pomfrey: Przepraszam, nie dosłyszałam.
Harry: Ginny chyba mówiła, że najadła się sera. Może... była tam trucizna?! Trzeba ją ratować! Biegnę po bezoar!
Malfoy: (na stronie, z miną wielce pogardliwą) Idiota.
Pani Pomfrey: Spokojnie, panie Potter. Dziewczyna nie wygląda na zatrutą. Nie ma objawów. Zaraz ją zbadam.
Zabiera Malfoya za parawan. Malfoy ma minę prawie szczęśliwą, co prawdopodobnie wiąże się z opuszczeniem towarzystwa Harrego przynajmniej na kilka minut.
Długa chwila milczenia, którą autor tej notki umilał sobie wpatrywaniem się w kąt pokoju, gdzie stary pająk reperował naderwaną pajęczynę.
Pani Pomfrey: Jesteś zdrowa, Ginny. Tylko trochę rozkojarzona. Podam ci eliksir na zmęczenie i możesz wracać do swojego chłopaka.
Malfoy: Tylko nie to!
Pani Pomfrey: Dlaczego nie? Jesteś uczulona?
Malfoy: Uczulona? Raczej przeczulona.
Pani Pomfrey: (trochę zdziwona) Ale skąd ta pewność? Czy miałaś już jakieś objawy?
Malfoy: (z miną ważniaka) Wielokrotnie. Dostaję szału jak tylko go widzę.
Pani Pomfrey: (załamując teatralnie ręce) Na Merlina! Napady szału na sam widok?! Straszne! W takim razie nie będę się upierać.
Malfoy: (trochę zdziwony) Cieszę się, że pani mnie rozumie. To które łóżko mam zająć?
Pani Pomfrey: (oczy wielkości spodków) Łóżko? Ależ, moja droga! Możesz już iść.
Malfoy patrzy na nią jak desperat.
Malfoy: Ale przecież mówiła pani...
Pani Pomfrey: Wiem co mówiłam, ale nie ma innego eliksiru, który mogłabym ci podać, skoro na ten jesteś uczulona.
Malfoy: (z bezbrzeżnym zdumieniem) Na eliksir? Raczej na Pottera!
Pani Pomfrey: (podejrzliwie) Co proszę?
Malfoy: (przeklinając w duchu swoją tendencję do głośnego myślenia) Do zera! Mówiłam, że szanse wyzdrowienia spadły do zera. Ach... Eeeee... To ja już pójdę.
Malfoy opuszca szpital w towarzystwie Harrego, a jego twarz wyraża źle skrywaną niechęć.


Pokój Wspólny

Malfoy próbował zamelinować się w dormitorium Ginny, ale został przez Hermionę odnaleziony i wyciągnięty na światło dzienne tzn. do Pokoju Wspólnego. Gdzie musiał zagrać trzy razy w szachy z Ronem, i co najmniej piętnaście razy wypowiadał pierwsze "w" z Wieprzleja. Przez cały ten czas musiał znosić twoarzystwo Harrego, który za namową Hermiony, zaprosił go na romantyczną randkę nad jeziorem.

Randka nad jeziorem

Harry: (z miną Mickiewicza piszącego: "Litwo, ojczyzno moja") Kocham cię, Ginny!
Obejmuje Malfoya, który natychmiast się cofa.
Malfoy: Zamknij się! (nieco ciszej, rozglądając się trwożliwie w poszukiwaniu podsłuchujacej Hermiony) O cholera!
Harry: Ginny, co ty powiedziałaś? Ja miałbym się zamknąć?
Malfoy: (stropiony - wypatrzył Hermionę za krzakami, mierzącą do niego z różdżki i uśmiechajacą się szyderczo) Powiedziałam... eee... zamknij się i mnie po..., po..., przytul!
Zaskoczony Harry przytula Malfoya, który ma minę, jakby cierpiał niewysłowione katusze.
Po dłuższej chwili milczenia:
Harry: ( maksymalnie wzruszony) Chciałbym ci coś dać.
Malfoy: (patrzy nieco przychylniejszym okiem) Prezenciiiik?!
Autor jest pewnien, że Malfoy wie o małej fortunce, która spoczywa w skarbcu Harrego Pottera.
Harry: (wyjmując pierścionek) Wyjdziesz za mnie, kiedy skończymy szkołę?
Malfoy: (baaardzo piskliwie, przyciskając ramiona do piersi) Nigdy!!! Ale pierścionek możesz dać.
Harry: (ogłuszony - dosłownie i w przenośni) Co?!
Malfoy: (po zerknięciu na wyszczerzoną triumfalnie Hermionę) Nigdy bym ci nie odmówiła.
Harry wypuszcza z ulgą powietrze i chce ją pocałować) Tak się cieszę.
Malfoy: ( z pełnym przekonaniem) A ja nie. Och, eee... boli mnie brzuch. Muszę lecieć.
Ucieka, zostawiając oniemiałego Harrego.


I w ten oto sposób, dzięki swej ślizgońskiej przebiegłości, a także szarym komórkom, których czasem używał, boski Adonis Hogwartu, Draco Malfoy, zaliczył pierwsze zadanie, co było nie w smak Hermionie, gdyż zamierzała go zniszczyć.
Czekała właśnie na swego rywala w pustej klasie Transmutacji, aby mu ogłosić, że przeszedł do kolejnej rundy.
Tymczasem pająki zasiedliły trzy kolejne nieużywane sale lekcyjne, a karaczanom udało się dostać do kuchni w formacji butelkowej, w której to przeprowadziły zwycięski desant na przechowywane przez skrzaty produkty mięsne. Szczególnie ucierpiały zapasy baraniny, którą rzeczone insekty sobie upodobały. Zaowocowało to wyrzuceniem z uczniowskiego jadłospisu tego gatunku mięsa, na co najmniej tydzień.
(Pretensje należy zgłaszać bezpośrednio do siedziby karaczanów Spod -drzwi.)

Tyle na dziś. W kolejnej odsłonie dowiemy się czy Draconowi udało się wykonać kolejny krok w kierunku wygranej, oraz wielu innych rzeczy (nawet takich, o których chęć ich poznania czytelnicy nigdy by się nie posądzili), których tutaj się nie wymienia, co by efektu zaskoczenia nie psuć i do czytania zachęcić. Do zobaczenia!
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363867 · Odpowiedzi: 13 · Wyświetleń: 17474

sareczka Napisane: 02.03.2009 22:05


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


No i kłaniam się ponownie Miętówce za rzeknięcie tego i owego pod moim tematem biggrin.gif Ten rozdział należy do tych nielicznych, które juz ukończyłam i wkleiłam na DK, więc mogę go wrzucić od razu. Voila!

ROZDZIAŁ II, czyli po potopie...

Anglia, dom przy Grimmauld Place 12, poranek trzydziestego sierpnia

Ithilina podniosła się na nogi, czując się wyjątkowo fatalnie. Właściwie nic ją nie bolało, ale miała przeświadczenie, że coś jest szczegónie nie tak. Jakby... jakby stało się coś bardzo ważnego, o czym zapomniała. Jakby miała jakieś zadanie do wypełnienia. Podrapała się po głowie w zamyśleniu. Wtedy też poczuła, że nabiła sobie guza.
"Musiałam upaść i uderzyć się" - pomyślała. - "Chyba wydarzyło się coś bardzo złego."
Nabrała powietrza w płuca i rozejrzała się dookoła. Była w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa. Ale dlaczego?
"Och...!"
Przypomniała sobie. Atak, eliksir, uwięzienie, ucieczka z Ministerstwa, Draco, a wreszcie... Tami! Gdzie ona mogła być? Voldemort miotał zaklęcia. Tami trzymał Zgredek i nie chciał jej oddać. Bella trzasnęła Avadą, a wtedy ona, Ithilina, skoczyła i...
Otworzyła szeroko usta ze zdumienia i spojrzała w dół na swoj ciało, którego... nie było!
- Jestem duchem! - jęknęła. - A Tami zabił Voldemort, kiedy przestałam już ją chronić!
Chciała rzucić się na podłogę w wyrazie beznadziejnej rozpaczy, ale przeniknęła przez nią i zawisła w powietrzu w kuchni, piętro niżej. Po jej twarzy potoczyły się widmowe łzy.

Szkocja, Hogwart, kilka godzin później

Kiedy Ithilinie udało się odzyskać jako taką równowagę, przypomniała sobie jeszcze o spotkaniu z Anną i jej słowach. Wiedziała, że umarła, co do tego nie było żadnych wątpliwości, skoro przenikała przez ściany, nie mogła niczego wziąć do ręki i nie odczuwała ani pragnienia, ani głodu. Jednakże wiedziała także, że gdyby nie pozostawiła tu na ziemi niedokończonych spraw, nie wróciłaby w swej nowej, ektoplazmatycznej postaci.
"A moje zadanie skończyłoby się, gdyby Tami rzeczywiście umarła" - stwierdziła.
Poza tym Anna była przekonana, że duch jej córeczki nie dołączył jeszcze do niej w zaświatach. Iti bardzo chciała wierzyć w to, że jakimś cudem dziewczynka została uratowana. I Hogwart także.
"Muszę ją odnaleźć!"
Nie zwlekając już dłużej udała się do Hogwartu, przekonana, że to dyrektor ocalił jej podopieczną. I choć pamiętała, że Dumbledore nakazał ewakuację zamku liczyła, że dowie się czegoś o jego aktualnym miejscu pobytu, od któregoś z duchów. Ta myśl wydała jej się tak naturalna, że aż zdziwiła się, iż za życia nigdy nie pomyślała, by porozmawiać z którymś z duchów - rezydentów Hogwartu. Owszem, odpowiadała uprzejmie na powitania Prawie Bezgłowego Nicka, ale nigdy nie próbowała go lepiej poznać.
"Chyba moja osobowość zmieniła się po śmierci" - pomyślała sarkastycznie, wzdrygnąwszy się jednak, słysząc jak to brzmi. - "Moje życie po śmierci... Czy ja się do tego kiedyś przyzwyczaję? Poza tym... to nie życie. Ja umarłam, tak! A teraz tylko wykonuję zadanie. I muszę się z tym pogodzić" - westchnęła smutno.
Leciała kilka godzin. Po drodze starała się dostrzec jakieś pozytywne aspekty tej sytuacji. Po pierwsze - mogła latać. Co prawda liczyła, że wystarczy tylko pomyśleć: "Chcę być w Hogwarcie", a znajdzie się natychmiast na miejscu. Niestety jej niematerialna postać nie posiadała widać takiej mocy i musiała odbyć całą podróż łapiąc ciepły, południowy wiatr, wysoko nad ziemią.
Po drugie - nie czuła zmęczenia, a jedynie niepokój związany z tym, co stało się z wszystkimi ludźmi, o których się troszczyła, po ataku Voldemorta. Nie wiedziała jak długo jej nie było. Być może atak jeszcze trwał, a ona będzie mogła się przysłużyć Jasnej Stronie.
"W końcu jest jeden istotny bonus, wynikający z mojej śmierci" - zauważyła z przekąsem. - "Drugi raz Voldemort już mnie nie zabije."

Do Hogwartu dotarła wczesnym popołudniem. Przez chwilę niepewnie krążyła wokół zamkowych wież, aż wreszcie, zamknąwszy oczy, przeniknęła przez gruby mur Wieży Gryffindooru. Wzdrygnęła się, kiedy bez szwanku udało jej się dostać do Pokoju Wspólnego. Wolała zamknąć oczy, gdyż nadal miała dziwne przeświadczenie, że zderzy się z murem.
"Chyba moja podświadomość uparcie nie chce się przyzwyczaić, że nie mam już czego sobie uszkadzać" - stwierdziła.
Potrząsnęła widmową głową, żeby odpędzić się od niechcianych, bezsensownych myśli. Musiała skupić się na zebraniu infromacji na temat swoich przyjaciół. Rozejrzała się po pomieszczeniu i natychmiast zauważyła, że coś jest nie tak. Dwie z czterech ciężkich zasłon, wiszących przy oknach wychodzących na błonia, były zielone. Bordowe, pluszowe obicia foteli zniknęły, zastąpione teraz przez czarną, skórzaną tapicerkę. Największe zmiany dostrzegła jednak na ścianach.
W pokoju nie było ani jednego portretu Godryka Gryffindoora!
Iti zmarszczyła brwi i podpłynęła wolno do obrazu wiszącego nad kominkiem.
- Coś tu jest nie tak - mruknęła.
Nie była w stanie rozpoznać szczupłego, wysokiego mężczyzny o srogiej minie, który wpatrywał się w nią z wyraźną pogardą. Ściskał w palcach różdżkę, wykonaną ze smoliście czarnego drewna, a drugą dłonią gładził po łbie wielkiego węża.
Ithilina pokręciła głową ze zdumieniem i zerknęła na złotą ramę obrazu w poszukiwaniu podpisu.

SALAZAR SLYTHERIN - CZYSTOŚĆ, NAUKA, POTĘGA!

Poczuła się tak, jakby dostała obuchem w głowę. Albo jakby ktoś ją ponownie zabił. Groza sytuacji dosięgła ją w jednej chwili.
"Voldemort wygrał..." - przemknęło jej przez głowę.
Odrzuciła tę myśl jak najprędzej i zabobonnie spróbowała splunąć na ziemię. Jej próba przegnania straszliwych myśli spełzła jednak na niczym z tej prostej przyczyny, iż jako istota niematerialna nie miała czym pluć. Co jeszcze bardziej ją zmartwiło. Nie zwlekając już więcej przeniknęła z zamkniętymi oczami przez portret zasłaniający wejście do wieży i ruszyła na poszukiwania kogoś, kto mógłby jej wyjaśnić całą sytuację.

Szkocja, Hogwart - łazienka Jęczącej Marty, tego samego dnia

- To koniec! - Ithilina podpłynęła do poszarzałego od kurzu lustra, wiszącego na ścianie toalety. - Przegraliśmy!
Zaniosła się rozpaczliwym szlochem, po raz kolejny żałując, że duchy nie posidają przynoszącego pewną ulgę przywileju ronienia łez. Była przygnębiona jeszcze bardziej, niż po zetknięciu z porteretem Salazara w wieży Gryfonów. Po pospiesznej penetracji wszystkich korytarzy i większości sal lekcyjnych w szkole, nie mogła już dłużej niedostrzegać zatrważających zmian, które zaszły w wystroju wnętrz Hogwartu. Zmian, będących w istocie bezwzględnymi czystkami, które pochłonęły wszystkie portrety trojga Założycieli. Zwycięską ręką z nowych porządków wyszedł jedynie mroczny Slytherin, a jego wizerunki niczym symbole narodowe w mugolskich szkołach, do których uczęszczali dawni znajomi Iti, znajdowały się w każdej klasie na honorowym miejscu. Na korytarzach natomiast zabrakło radosnych scenek rodzajowych, oraz rzeźb wszystkich czarodzieji, którzy mieli za życia jakiekolwiek powiązania z mugolami. Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę, co w takim razie pozostało w gabinecie dyrektora, skoro jedynym Ślizgonem kierującym szkołą w poprzednich latach był Fineas Nigellus Black. Nie odważyła się jednak wlecieć do tej komnaty, by sprawdzić swoje teorie.
Musiała przyjąć do wiadomości, że Voldemort odniósł zwycięstwo. Nowe oblicze Hogwartu wyraźnie na to wskazywało. Była bowiem pewna, że Dumbledore, ani nikt inny, ktokolwiek by go zastapił, nie ośmieliłby się do tego stopnia ingerować w tradycje szkoły, nawet gdyby nowym dyrekotrem został jakiś wyjątkowo fanatyczny maniak ślizgoństwa. Jedynym fanatykiem klasyfikującym się do tej kategorii pozostawał więc Voldemort.
Zaniosła się kolejną falą szlochu na samą myśl o tym, co taka tragiczna sytuacja mogła oznaczać dla wszystkich jej przyjaciół i członków Zakonu Feniksa.
Czy udało im się uciec?
Czy może Czarny Pan pozostawił ich przy życiu i w akcie przewrotnej zemsty zniewolił przy użyciu eliksiru?
A moze ich zabił?
- Nie, nie, nie! - krzyknęła zapamiętale i rzuciła się w kierunku toalety z niejasnym zamiarem utopienia swego smutku w muszli klozetowej, nie zdając sobie sprawy ze swego podobieństwa do Jęczącej Marty.
- Auu! - zawołało coś spod niej.
Zaskoczona Iti odskoczyła jak oparzona od muszli i wzbiła się w powietrze kilka cali wyżej, patrząc w niemym zdumieniu, jak z porcelanowego mebla wyłania się postać pulchnej uczennicy w za dużych okularach na nosie.
- Kim jesteś? I co robisz w mojej toalecie? - zapiszczała gniewnie nieznajoma.
- Ma...Marta?! - wyjąkała Iti. - Jęcząca Marta, prawda?
- A kim ty jesteś, żeby mnie obrażać! - warknął gniewnie drugi duch, potwierdzając tym samym przypuszczenia panny Nicks. - Z tego co widzę nie jesteś w lepszej sytuacji niż ja.
- Och, tak - westchnęła smutno i zaraz się zreflektowała. - Przepraszam, Marto. Jestem Ithilina Nicks. Chodziłam tutaj do szkoły, ale tylko przez rok. Byłam w Gryffindoorze i...
- Ach, to ty! - nowa niematerialna współtowarzyszka najwyrażniej znała ją jeszcze w cielesnej postaci. - Ta Gryfonka, która tak często leżała w Skrzydle Szpitalnym. Wiem kim jesteś. Ale... skąd ty się tu wzięłaś? No i jak umarłaś? Czy to było wtedy kiedy Czarny Pan wygrał?
- Tak, ale... Zaraz... Gdzie są inne duchy? Co się stało ze wszystkimi? Z Dumbledorem? Z czarodziejami? Bo Voldemort miał taki eliksir...
- A więc to tym ich truł! - Jęcząca Marta przez moment wyglądała na uradowaną. Widocznie bardzo długo zastanawiała się nad przyczyną zmian, które zaszły w otaczającym ją świecie żywych ludzi.
- Ale...
- Poczekaj. Powoli. Dumbledore i większość uczniów, wraz z nauczycielami zniknęła, tamtego dnia, kiedy dyrektor zarządził ewakuację. Postąpił słusznie, bo dosłownie zaraz po ich ucieczce do zamku wtargnęli śmierciożercy. Myślę..., myślę, że przybył tu z nimi ich Pan. Nie wiem dokładnie, bo ukryłam się w rurze odpływowej. Jest całkiem wygodna. Za chwilę ci pokażę.
- W porządku - Iti lekceważąco machnęła ręką. - Ale Marto! Dlaczego mówisz o tym wszystkim jakby wydarzyło się to bardzo dawno temu?
Drugi duch popatrzył na nią i ze zdiwieniem pokręcił głową.
- No, będzie już ponad dziesięć lat. Co cię tak dziwi? Ach, rozumiem! Pewnie wróciłaś dopiero dzisiaj.
- Tak - odparła nieprzytomnie jej rozmówczyni. - Ja nic z tego nie rozumiem! - poskarżyła się. - Jak mogło minąć dziesięć lat! Przecież nie było mnie tylko chwilkę!
- Nikt ci nie wyjaśnił? - Marta podfrunęła do niej i położyła jej rękę na ramieniu, chcąc dodać jej otuchy. - Umarłaś, ale jesteś duchem. To znaczy, że mają dla ciebie jakieś zadanie do wykonania. Przysłali cię w odpowiednim momencie. To normalne. Sir Nicolas powiedział mi kiedyś, że tak naprawdę niewielu z nas ma do załatwienia coś tak pilnego, że wraca od razu po śmierci. Ja też nie szybko wróciłam do Hogwartu.
- Nie? - zdziwiła się jej nowa koleżanka, którą te wyjaśnienia najwyraźniej przekonały. - A kiedy?
Marta zmarszczyła brwi i poprawiła sobie widmowe okulary, które co chwila zsuwały się z jej garbatego nosa.
- Nie pamiętam dokładnie. Chyba ze trzydzieści lat później. Dokładnie wtedy, kiedy Czarny Pan stracił moc. Może już wtedy planował użycie dziennika? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
- Dziennika? - Iti nie zrozumiała wszystkiego z jej wywodu. - Marto, a właściwie... Jak ty zginęłaś?
- Niewielu o tym wie - powiedziała z dumą, a jej ektoplazma pojaśniała z radości. - Do tej pory zapytał mnie o to tylko Harry Potter piętnaście lat temu. Wiedział tylko on i jego przyjaciele. No i może powiedzieli Dumbledorowi.
- Ale jak? - przerwała jej.
- Siedziałam w toalecie i płakałam, bo jedna głupia dziewucha nazwała mnie bezwartościową brzydulą, a wtedy coś zaszeleściło za drzwiami. Krzyknęłam, żeby się wyniosło, ale to coś wtargnęło do mojej kabiny. Spojrzałam w jego ślepia. Były przerażajace, mówię ci. Wielkie i żółte. A potem... - zrobiła efektowną pauzę. - Umarłam!
Ithilina wydawała się zbita z tropu. Odchrząknęła i zapytała niepewnie.
- Ee.. to co cię w końcu zabiło? Potwór?
- Oczywiscie! Nie tam byle avada, czy sztylet, jak Krwawego Barona. O nie, moja droga! Mnie zabił najprawdziwszy bazyliszek.
- Ten z Komnaty Tajemnic? - zdziwiła się.
- No, widzę, że coś jednak wiesz na ten temat. Tak, ten sam, którego nasłał na mnie Riddle. Ten sam, którego Harry Potter zabił na swoim drugim roku. Pamiętam to doskonale!
- Czytałam Historię Hogwartu - wyjaśniła bardziej sobie, niż Marcie, którą zdawało się to na dobrą sprawę nie interesować. - Ale nie wiedziałam o tym wyczynie Harrego. Nigdy mi o tym nie mówił.
Zamyśliła się na chwilę, czując niemiłe ukłucie w miejscu, gdzie prawdopodobnie za życia miała serce. Potem coś jej się przypomniało.
- A dziennik? Wspominałaś coś o dzienniku i Voldemorcie. Jaki to ma związek?
- No dziennik jest w tym wszystkim najważniejszy! - zawołała entuzjastycznie. - Harry wyjaśnił mi to, któregoś dnia, kiedy było już po wszystkim. Otóż, dziennik stworzył Czarny Pan jeszcze w czasach szkolnych, a potem po wielu latach ten przedmiot trafił w ręce Ginny Weasley. Za jej pomocą zła wola Riddla z dziennika sterowała bazyliszkiem, który siał panikę w Hogwarcie. Spetryfikował nawet Nicka! Ginny wyrzuciła w końcu dziennik, a znalazł go Harry. Rozwiązał zagadkę jak się dostać do Komnaty, kiedy opowiedziałam mu o mojej śmierci. Myślę, że to było moje zadanie.
- Myślisz? - zdziwiła się Iti. - Nie wiesz na pewno? Ale, zaraz... Gdyby to było twoje zadanie na ziemi, to... Dlaczego jeszcze tu jesteś?
- A ty? - Marta próbowała uniknąć odpowiedzi. - Ty wiesz czego masz tutaj dokonać?
- Tak! Jestem tego pewna.
- Szczęściara - westchnęła zazdrośnie pulchniejsza z widmowych dziewcząt. - Ja chyba mam jeszcze coś do roboty, skoro tu jestem. Mało kto wie, na pewno.
- Och... - Ithilina nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć.
Wszystko wskazywało na to, że nie jest takim znowu zywczajnym duchem.

****

Francja, mała wioska La Nerige, około trzeciej następnej nocy

- Nie rób tego!
Nie robić? Dlaczego miałby tego nie robić? Czemu miałby sobie odmawiać takiej przyjemności? Poza tym, jego pani mu pozwoliła.
Nie, kazała.
I ta skóra... Taka gładka i słodka. Skóra młodego. Młodzi są najsmaczniejsi.
Ach, dość już! Gryźć, jeść! Teraz!
Bestia warknęła głucho, a ofiara w jej uścisku krzykneła z przerażenia i rozpaczliwie zatrzepotała rękami, próbując się uwolnić. Nadaremno. Szare cielsko potwora przygniotło chłopaka do podłoża ze zdwojoną siłą. Potężne, pazurzaste łapy wbiły się w jego bok wywołując kolejny krzyk bólu i unieruchamiając go skutecznie. Wilkołak kłapnął paszczą tuż nad jego głową, jakby chciał mu ją odgryźć, a potem błyskawicznie opadł na ramię wgryzając się długimi, zakrzywionymi kłami. Chłopak wydał krótki, przeraźliwy wizg, który urwał się gwałtownie, gdy zemdlał z powodu bólu i utraty krwi, w morderczym uścisku siwej bestii.
Wilkołak zaryczał triumfalnie i powtórnie opuścił wielki, okrwawiony pysk na nieprzytomną ofiarę, gdy w jego mózgu rozległ się nowy rozkaz.
Nie teraz!
Potwór odskoczył, wietrząc swoim czułym nosem stado ludzi, na których chętnie by zapolował. Jednak coś musiało być z nimi nie tak, skoro głos jego pani był taki wzburzony. Rozejrzał się wyławiając w ciemności sylwetki dużej grupy czarodziejów. Obnażył kły.
Broń się!
Byli uzbrojeni. I było ich wielu. Wilkołak szybko zerknął do tyłu, przeczesując wzrokiem las za sobą w poszukiwaniu swoich pobratymców. Wilki polują w stadzie, a w ich liczebnej przewadze zwykle tkwi siła. Potwór zdał sobie sprawę, że w tej chwili przed wrogami może obronić się jedynie, jeżeli inni pójdą za nim. Jak na złość żadne inne szare, czy brązowe cielsko nie czaiło się w ciemności. Musiał oddalić się od reszty, goniąc tego młodego wyrostka, którego pani pozwoliła mu pokąsać do woli. Będzie więc musiał liczyć wyłącznie na swoje kły i pazury. Zawarczał głucho, chcąc ich trochę nastraszyć. Na dwunożnych zawsze to działało, bez względu na to, czy potrafili posługiwać się różdżkami, czy nie. W tym ryku była jakaś potężna, prawie magiczna siła, która na krótką chwilę zasnuwała ich umysły duszącą mgłą strachu i paniki. Była obietnicą rychłej, bolesnej śmierci. Zwykle ta chwila oszołomienia wystarczała wilkołakowi, żeby zaatakować i zdobyć przewagę nad ofiarą. Potężnym skokiem i zwaleniem z nóg wilkołak zapewniał sobie zwycięstwo, pozbawiając człowieka broni, bądź różdżki.
Tym razem było inaczej. Czarodzieje przed nim nie byli tak bardzo przerażeni, jak być powinni. Wyglądali tak, jakby spodziewali się zastać go tutaj. Potwór obnażył kły i nie czekając na ich reakcję, skoczył na stojącego najbliżej mężczyznę. Ten przewrócił się na trawę i zgubił różdżkę, ale nim został zraniony, jego przyjaciele zaczęli miotać w szarą bestię zaklęcia oszałamiające i zabijające. Zwierz zawarczał z wściekłością i odkoczył od swej ofiary. Avada kedavra działała na ludzi, a nie na niego, ale zdawał sobie sprawę, że te dwunogi zaraz mogą wpaść na użycie zaklęć tnących, które mogą przedrzeć się przez jego grube futro i poważnie nadwyrężyć jego siły. Uskoczył więc za drzewa, starając się odciągnąć ich od tego miejsca. Spodziewał się, że jego bracia musieli zostać na polanie, która znajdowała się nie tak daleko stąd. Jeżeli ci ludzie bedą na tyle głupi, żeby pójść za nim to zapowiada się niezła uczta. A jeśli nie, to najwyżej im ucieknie. Rzucił się pędem przez las, ale nie przebiegł nawet dziesięciu kroków, nim natknął się na kolejną gurpę uzbrojonych czarodziejów. Nie zdążył powalić żadnego, gdyż dosięgło go zaklęcie tnące. Zawarczał ze zdwojoną wściekłością, czując jak jego własna krew spływa mu po boku z rozciętej łopatki. Zaczął się cofać, uskakując przed kolejnymi kolorowymi promieniami. Spróbował ich zmylić i pobiegł w bok, ale ludzie byli sprytniejsi i okrążali go ze wszystkich stron. Zawył przeciągle. Musiał wezwać innych. To była jego jedyna nadzieja. Nie podoła tylu dwunogom naraz. Wyraźnie wyczuwał ich zamiary. Chcieli jego śmierci. Zabijał, albo gryzł ich pobratymców. Nie będą mieli dla niego litości. Zawył jeszcze raz, ale nikt mu nie odpowiedział.
Czarodzieje podchodzili coraz bliżej, nieustannie siekąc zaklęciami. Uskakiwał między drzewa. Krył się w wykortach. Udało mu się wreszcie przewrócić jednego i wyrwać z ich pierścienia. Uciekał szybko. Szponiaste, mocno umięśnione łapy dudniły głucho o leśne poszycie, kiedy tak biegł, wyjąc raz po raz i wzywając pomocy. Uzbrojeni w różdżki ludzie byli tuż za nim i wcale nie próżnowali.
Kolejne zaklęcie trafiło go w lewą, tylną łapę. Nie zatrzymał się choć łapa przestała dawać takie silne oparcie jak powinna. Dwunogi krzyczały i nawoływały się nawzajem, pewnie zagrzewając do walki, a wilkołak nagle rozpaczliwie zapragnął usłyszeć w swej świadomości rozkaz pani. Jakąś od niej wskazówkę, co powinien teraz zrobić, żeby ocalić skórę. Szaleńczy bieg męczył go coraz bardziej, a z łopatki nie przestawała płynąć krew.
W lesie robiło się coraz jaśniej. Ciemność wolno przechodziła w szarawy świt, a tarcza księżyca bladła.
Jestem!
Głos pani tak nagle zabrzmiał w umyśle wilkołaka, że ten zatrzymał się zdezorientowany, a potem obrócił przodem do atakujących, którzy w tym samym momencie zamiast walić w niego zaklęciami, także się zatrzymali. Bo oto obok potwora pojawiła się kobieta o wręcz niesamowitej urodzie, ubrana w czarną suknię. Jej włosy lśniły czystym srebrem, a biała jak kość słoniowa płeć zdawała się jaśnieć własnym światłem, tak, że pomimo wciąż panującego półmroku czarodzieje zobaczyli ją wyraźnie. Większość z nich opuściła różdżki z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia, ale i uwielbienia na twarzach.
- Co tu pani robi? - zapytał jeden.
- Proszę się odsunąć. Zaraz unieszkodliwię tego wilkołaka! - zawołał inny.
- Nie, ja to zrobię! - zaperzył się trzeci.
- A właśnie, że ja!
- Ja!
Mężczyźni zaczęli się przekrzykiwać nawzajem, ale ich oczy nadal były zwrócone na piękną nieznajomą. Zaraz też zaczęli podchodzić coraz bliżej niej, nie zważając na obecność szarego potwora, który warował u jej stóp, szczerząc kły jak zły pies.
Nie atakuj.
- Ale po co go zabijać panowie? - zapytała kobieta, głosem niezwykle melodyjnym i zmysłowym. - Nie wolelibyście odprowadzić mnie do wioski? Może któryś z was mógłby mnie gościć?
To wywołało kolejną falę kłótni. Każdy z obecnych czarodziejów miał bowiem przemożną ochotę zaopiekować się srebrnowłosą pięknością.
- Stój, Morris! - zawołała naraz jedna z postaci, która wciąż miała uniesioną różdżkę. - Nie podchodź do niej!
Kobieta stojąca obok wilkołaka zmierzyła mówiącą chłodnym wzrokiem i rozejrzała się ukradkiem wokoło. Otaczała ich grupka ludzi, wśród których kilkoro mierzyło do niej i wilkołaka z różdżek.
"To muszą być kobiety" - stwierdziła srebrnowłosa czarownica. - "Mój czar na nie nie działa."
- To wila! - krzyknęła jedna z aurorek.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że ludzie ścigający wilkołaka musieli należeć do łowców czarnoksiężników i wszelkich niebezpiecznych stworzeń.
Wila zagryzła usta, a bestia obok niej naprężyła się do skoku, gotowa bronić swej pani.
Księżyc bladł coraz bardziej.
Nie atakuj!
- Ocknijcie się! - nawoływały czarownice w widocznych już zielonych szatach i karmazynowych odznakach na piersiach. - Spójrz, Tacker!
Jedna z nich miotnęła zaklęcie w kierunku wili, a ta zareagowała odruchowo. Napięła wszystkie mięśnie, a po chwili na oczach oniemiałych ze zdumienia mężczyzn przemieniła się w monstrum o ostrym ptasim dziobie i błoniastych skrzydłach. Zaskrzeczała wściekle i ruszyła do ataku.
Teraz!
Wilkołak skoczył tuż za nią, przewracając na ziemię czarnowłosą aurorkę. Nie zdołał jednak ugryźć jej, gdyż przeszkodził mu ostry jak brzytwa ból w zranionym wcześniej barku. Jeden z aurorów posłał celnie kolejne Zaklęcie Noży w to miejsce, zmuszając potwora do wycofania się.
- Zmęczcie go, ale nie zabijajcie! - polecił wysoki, czarnoskóry czarodziej. - Księżyc zaraz zajdzie. Musimy wiedzieć kto za tym stoi.
Skrzydlate monstrum przecięło z wściekłością arterię na szyji kobiety, którą trzymało tylnymi łapami, uzbrojonymi w długie pazury.
"A więc to tak!" - pomyślała wila. - "Wciągnęli nas w pułapkę i chcą go żywego. Ale ja na to nie pozwolę!"
Zaatakowała ze zdwojoną siłą, jednocześnie wysyłając mentalną wiadomosć do pozostałych wilkołaków.
Pospieszcie się!
Musiały zdążyć, nim zaczną się przemieniać i staną się na powrót ludźmi. I to w dość żałosnym stanie, biorąc pod uwagę, jak bolesna jest przemiana. Nie mogła pozwolić, by coś stało się jej towarzyszowi. Mistrz nigdy by jej tego nie darował. Potrzebował ich wszystkich, ale szary wilkołak był jednym z jego ważniejszych sług. Wila wyrwała się z kręgu zaklęć, poderwała do lotu i wylądowała wprost przed szarą bestią, której bok krwawił obficie. Zasłoniła go skrzydłami przed atakującymi.
Księżyc bladł coraz bardziej.
Usłyszała jak wilkołak pada na bok tuż za nią, zupełnie wyczerpany.
"Zaraz zacznie się przemiana! Gdzie oni są?"
Aurorzy szykowali się do rzucenia zbiorowo jakiegoś zaklęcia. Widziała to w ich oczach. Była pewna, że teraz już z nimi skończą.
Stado siedmiu wilkołaków wypadło zza drzew i natychmiast skoczyło na ludzi, którzy rozpierzchli się w popłochu. Chyba nie sądzili, że w wiosce znalazło się, aż tyle bestii.
Zabić!
Wilkołaki rzuciły się do ataku wyjąc i warcząc, ale wila wiedziała, że nie mają zbyt wiele czasu. Zamknęła oczy i spróbowała pozbyć się furii i przerażenia, które się w niej nagromadziło. Odetchnęła kilka razy i wreszcie z cichym pyknięciem powróciła do swej nieagresywnej, urzekającej postaci. Wyszarpnęła zza paska różdżkę, którą do tej pory nie zdążyła się posłużyć i skierowawszy ją na grupę atakowanych przez wilkołaki aurorów, wypowiedziała zaklęcie uniemożliwiające przeciwnikom aportację. A zaraz potem za pomocą kolejnego czaru złapała ich w wielką, srebrną sieć. Kilkorgiem czarodziejów, którzy znaleźli się poza siłą rażenia jej zaklęcia zajęły się już cztery wilkołaki. Pozostała trójka nie była już w stanie. Księżyc zniknął z nieba prawie całkowicie, a one zaczęły powracać do swych ludzkich postaci.
"Jesteśmy uratowani" - pomyślała i westchnęła z ulgą.
Potem odwróciła się i ruszyła w kierunku miejsca, gdzie ostatni raz widziała szarego wilkołaka z ranną łopatką. Zamiast niego w leśnym poszyciu leżał teraz nieprzytomny, nagi mężczyzna. Z pleców spływała mu krew, a jasne włosy lepiły się od potu.
Jeden z wilkołaków zawył po raz ostatni, nim blask księżyca zniknął całkowicie, pochłonięty przez wschodzące słońce.
Wila uklękła przy rannym i dotknęła jego barku różdżką, szepcząc lecznicze słowa.
Pełnia wreszcie dobiegła końca.
Niewielu ludzi w wiosce La Nerige mogło witać nowy dzień.

****

Anglia, Straszny Dwór - infrimeria, poranek po pełni

- Widzę, że w końcu wracasz do siebie.
Draco przetarł oczy dłońmi i z wyraźnym wysiłkiem usiadł na łóżku. Kobieta siedząca w fotelu obok niego, podała mu fiolkę z jakimś żółtym eliksirem w środku. Krzywy uśmiech ozdobił jej piękne, pełne, czerwone wargi. Musnęła mu dłoń wystudiowanym gestem, przyjmując od niego pustą buteleczkę. Prychnął pogardliwie i zażądał krótko:
- Moje ubranie, Mortimer.
- W swej wilczej postaci jesteś znacznie bardziej uprzejmy wobec mnie, Draco - rzuciła zmysłowym głosem.
- Odwal się! - fuknął.
Wstał z trudnością, ale wila nie zamierzała mu pomóc. Tylko wodziła za nim wzrokiem, kiedy owinięty kocem, pod którym jeszcze przed chwilą leżał, przetrząsał szafę w poszukiwaniu czegokolwiek, czym mógłby się okryć przed jej natarczywym spojrzeniem. Wreszcie znalazł białą koszulę nieco na niego za szeroką i jedwabne, czarne spodnie.
- Zupełnie niepotrzebnie się trudzisz - odwrócił się i z zaskoczeniem stwierdził, że jego towarzyszka stoi tuż za nim.
Vanessa położyła mu dłonie na wciąż nagich ramionach i zmrużyła zalotnie oczy.
- Niepotrzebnie - mruknęła uśmiechając się czarująco.
Draco skrzywił usta w pół-uśmiechu.
- Wiesz dobrze, że na mnie nie działają twoje sztuczki, więc mogłabyś się już odczepić po tych wszystkich latach, kiedy...
- Kiedy współpracujemy - wpadła mu w słowo, mrugając do niego figlarnie.
- Kiedy mnie niewolisz - dokończył cierpko i gwałtownym gestem zrzucił jej delikatne dłonie ze swych ramion.
- Wiem - powróciła do przerwanego wątku. - Ale nie wiem dlaczego. I zrozum, to mnie pociąga.
Poszła za nim i stanęła pod drzwiami łazienki, za którymi zniknął, aby się przebrać.
- Poza tym widziałam cię już nago.
- Ale ja przynajmniej wtedy nie byłem tego świadomy - warknął przez drzwi.
- Wiesz, że mogłabym cię zniewolić - powiedziała, prostą Alohomorą radząc sobie z zatrzaśniętymi przez niego drzwiami.
Mężczyzna stał już w spodniach, a teraz zakładał na siebie lnianą koszulę.
- Ale nie zrobisz tego, ponieważ podoba ci się to, że na ciebie nie lecę - zauważył przytomnie.
Vanessa przez chwilę przyglądała mu się z mieszaniną wściekłości i desperacji na ślicznej twarzy, a potem z furią cisnęła porcelanową mydelniczką o podłogę.
- Tak, do cholery! - krzyknęła. - Powiedz mi... - odgarnęła gwałtownie srebrne włosy z czoła. Była piękna nawet wtedy, kiedy się złościła. Na tym właśnie polegała moc wil. Były nigdy nie starzejęcymi się istotami, o oszałamiającej powierzchowności, którą mamiły mężczyzn tak skutecznie, że w naprawdę nielicznych sytuacjach musiały korzystać z różdżek. Toteż nie potrafiły nie tylko kochać, ale nawet pragnąć kogokolwiek. Vanessa zaś była typową przedstawicielką swojego gatunku. Nikt nie wiedział, ile lat obecnie sobie liczyła. Wygladała natomiast na dwudziestolatkę, łącząc w sobie wyrafinowaną zmysłowość z niewinnością młódki. Była wyjątkowo sprawną uwodzicielką, nawet jak na standarty wil. Dlatego, odkąd młody Malfoy wydoroślał i nadal nie wykazywał zainteresowania jej osobą, zaczął ją pociągać. Ale i niepokoić. Nie wiedziała, co jest z nią nie tak.
- Powiedz mi... - ciagnęła. - Powiedz mi, dlaczego. Musisz mieć w sobie domieszkę krwi wili. Inaczej nie byłbyś tak odporny na mój urok. Powiedz mi, natychmiast! - zażądała, zagradzając mu drogę do wyjścia z łazienki.
- Och, Van - mruknął fałszywie słodkim głosem, łapiąc ją za ramiona.
Vanessa podniosła głowę szukając wargami jego ust, przekonana, że Draco wreszcie jej ulegnie. Ale on sprytnie okręcił ją wokół siebie i wyszedł, natychmiast sięgając po swoją różdżkę, leżącą na stoliku przy łóżku, w razie gdyby chciała przypuścić gwałtowniejszy atak na jego osobę.
Ale ona tylko stała przed nim dysząc wściekle.
- Odpowiedz!
- Nie mam pojęcia - stwierdził. - Ze strony matki raczej nie. Może krewni ojca mieli z wami jakieś powiązania, ale wybacz, jego już raczej nie zapytam o zdanie, prawda? - zadrwił.
Vanessa prychnęła, ale on kontynuował:
- Ale prawdopodobnie sprawa jest dużo prostsza - zapiął złoty zegarek na ręce i poprawił wierzchem dłoni blond czuprynę, podchodząc do niej - Ja cię po prostu nienawidzę, Mortimer.
- Ty... - ale nie dokończyła, bo roześmiał się jej szyderczo prosto w twarz i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie.
Zalała ją taka fala wściekłości, że mimowolnie przemieniła się w skrzydlate monstrum z haczykowatym, ptasim dziobem, jak to się działo zwykle, kiedy czuła się zagrożona i jedynym sposobem walki przestawał być jej nieodparty wdzięk, a stawały się ostre jak brzytwy szpony.
"Do czego ty mnie doprowadzasz, Malfoy!" - pomyślała gniewnie.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363542 · Odpowiedzi: 7 · Wyświetleń: 8702

sareczka Napisane: 01.03.2009 16:17


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Mietówka chciała więcej, więc proszę bardzo biggrin.gif Przy okazji, dziękuję za treściwy komentarz tongue.gif

ODTRUTKA - CZĘŚĆ TRZECIA TRYLOGII "DZIECKO PRZEZNACZENIA"

PROLOG, czyli rodzinne podobieństwo...

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, jesienne popołudnie

- Tatusiu! - czarnowłosa dziewczynka z zieloną, aksamitną kokardką przytrzymującą niesforne loki, przebiegła przez pokój i wyciągając rączki, zaczęła podskakiwać niecierpliwie obok ojca, który właśnie odkładał jakieś dokumenty na stół.
Blondyn pochylił się ku niej szybko.
- Na rączki! - zarządziła rezolutnie.
Mężczyzna ukrył uśmiech we włosach córeczki, kiedy ją podnosił.
Mała zcisnęła mu łapki wokół szyji i wyszeptała do ucha, głosem, który chyba tylko w jej przekonaniu był cichy:
- Kiedy ten pan sobie pójdzie i się ze mną pobawisz?
Odwróciła się i zza chudego ramionka rzuciła "temu panu" ciekawskie i nieco wystraszone zarazem spojrzenie.
- Niedługo - odpowiedział jej McNair, posyłając jednocześnie złośliwe spojrzenie jej ojcu. - Dzieciak wchodzi ci na głowę, Draconie.
Jego rozmówca skrzywił się lekko, ale starając nie dać tego po sobie poznać, wzruszył lekceważąco ramionami.
- Trzeba dbać o swoje geny - powiedział nonszalancko, opuszczając dziewczynkę na ziemię.
Jego niecirpliwy potomek zmarszczył mały kartoflowaty nosek i szarpiąc go za brzeg szaty zawołał:
- Tatusiu, tatusiu! A co to są te geny? Chciałabym to wiedzieć!
- Joycelynn , nie przeszkadzaj ojcu - do pokoju weszła właśnie pani Malfoy ubrana jak zawsze nieskazitelnie w suknię koloru dojrzałych wiśni.
Spojrzała surowo na czterolatkę, która natychmiast puściła ojca i splotła rączki za plecami, starając się wygladać jak najbardziej niewinnie.
- Jestem grzeczna, mamo - zapewniła, nie patrząc kobiecie w oczy, ale wbijając zielone ślepka w ojca, jakby szukała u niego potwierdzenia swoich słów.
- Jest - przytaknął spokojnie. - My i tak już tu z Rufusem kończymy, prawda? To wszystko, przyjacielu. Moja żona odprowadzi cię do drzwi.
- Ale... - McNair najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował ograniczając się do posłania wymownego spojrzenia pani Malfoy, kiedy Draco pochylił się nad ukochaną córeczką, tłumacząc jej zapewne czym są owe tajemnicze geny.
- Do zobaczenia! - rzucił jedynie przez ramię swojemu gościowi i posadziwszy sobie małą na ramionach wyszedł z nią z pokoju.
- I pobawimy się jeszcze w głuchego testrala, dobrze?
Malfoy musiał odpowiedzieć twierdząco, bo z korytarza dobiegł jeszcze McNaira i piękną żonę Dracona radosny pisk dziewuszki.
- Przepraszam za nią - powiedziała kobieta wyjątkowo zbolałym głosem. - I za mojego męża. Kompletnie nie wie jak się postępuje z dziećmi. Rozpieszcza Joyce na każdym kroku.
- A dziecko to wykorzystuje - zauważył McNair tonem znawcy, choć sam potomków nie posiadał. - Charakterek to ona ma iście malfoy'owski, ale urodą przypomina ciebie.
- Dziękuję Rufusie - Pansy uśmiechnęła się numerem piątym, ale rzekoma radość nie rozjaśniła jej oczu.
McNair niczego jednak nie zauważył.
I dobrze. Musiała dbać o pozory.

****

ROZDZIAŁ I, czyli ostatnie dni lata...

Anglia, ogród przed dworem w Malfoy Mannor, sierpniowe po południe prawie siedem lat później

- Jo!
- Loni, nie bądź dzieciak! A co się może stać? Przecież w ogrodzie też są zabezpieczenia.
Drobny blondynek odsunął z bladego czółka lśniącą grzywkę, która była przydługa i niemiłosiernie właziła mu do oczu. Wydął usta z dezaprobatą, patrząc na siostrę, bo bardzo nie lubił, kiedy posądzała go o niedojrzałe zachowanie. A przecież miał już całe siedem lat! To ona, pyskata i krnąbrna, zachowywała się nieodpowiedzialnie. Znowu. Będzie musiał donieść mamusi. Albo babci. Ale to później. Teraz trzeba przeciwdziałać.
- Oddaj! - zawołał zachodząc ją z boku i próbując wyrwać dziewczynce nowiuteńką różdżkę z dłoni. - Ledwo ją dostałaś, a już próbujesz czarować! A mama mówiła...
- Loni, ty głuptasie! - zaśmiała się czarnulka, z łatwością podnosząc rękę tak wysoko, że braciszek nie mógł dosięgnąć jej różdżki. - Przecież już dawniej czarowałam. Tatuś pokazywał mi zaklęcia jeszcze jak ty leżałeś w kołysce i pozwalał się czasem bawić swoją różdżką, a jak byłam w twoim wieku to miałam już guwernera. Nie pana Canossę, tylko takiego innego jeszcze, wiesz? Ale już nie pamiętam jak się nazywał. Miał taką wielką brodawkę na nosie! - przypomniała sobie i znów wybuchła śmiechem.
Ale Loni się nie śmiał. Nadąsał się jeszcze bardziej i postanowił w sym dziecięcym serduszku zemścić się na siostrze za nazwanie go głuptasem. Mógłby na przykład nie odzywać się do niej przez miesiąc. Albo rozdeptać jej obrzydliwą ropuchę Nasturcję! Ale na razie ciekawość zwyciężyła i mały arystokrata zapominając o swoich przyżeczeniach dopytywał się dalej:
- Wiem przecież! - przypomniał. - No to po co tu przyszłaś? Wypróbujesz sobie nową różdżkę w szkole. Chcesz spaść?!
- Nie, nie chcę - sapnęła ze złością. - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś najbardziej irytującym smarkaczem na świecie?
Chłopaczek, aż zatchnął się z oburzenia, a potem nie wahając się ani chwili dłużej popędził do domu z głośnym krzykiem:
- Maaaaaamoooo!
"Skarżypyta" - pomyślała Joyce. - "Wiedziałam, że nie wytrzyma. W ogóle nie wie, co to jest dobra zabawa."
Westchnęła tylko raz, na myśl o tym, jaka reprymenda będzie ją czekała, kiedy matka dowie się o tym, jak potraktowała brata. W gruncie rzeczy lubiła małego głupka, o ile nie donosił na nią i pozwalał ukradkiem polatać na swojej miotełce. Dziewczynka bowiem bardzo lubiła quidditcha i potajemnie grywała w niego z tatą. Matka i babcia uważały, że taki sport, a dokładniej żaden sport, nie przystoi panience o nazwisku Malfoy.
"Tradycja naszego nazwiska do czegoś zobowiązuje" - powtarzała zawsze pani Malfoy i Joyce była pewna, że to jej ulubione powiedzenie.
Na szczęście tatuś był odmiennego zdania, zawsze gotowy spełniać choćby najdziwniejsze zachcianki swojej córeczki. Tak jak ostatnio, kiedy podczas zakupów sprzętów i szat potrzebnych do szkoły, na ulicy Pokątnej, Joyce zakochała się w tłustej, szarozielonej ropuszce i uparła się, że woli dostać ją zamiast sowy.
"Zniosłabym nawet pufka pigmejskiego" - narzekała wtedy jej matka. - "Ale to brzydactwo! Draco, jak mogłeś kupić jej coś takiego?! W dodatku to mi będzie cały czas przypominało tego idiotę, Longbottoma!"
"Jakoś przeżyjesz" - podsumował całe zamieszanie jej niezawodny ojciec, po czym surowo nakazał jej trzymać Nasturcję z daleka od maminych pokoji.
Potraktowała sprawę poważnie, bo tata potrafił być przekonujący. Zwykle więc, jeżeli wyraźnie jej czegoś zabronił starała się go słuchać. Inną sprawą było, że mała spryciula zawsze tak kombinowała by w ojcowskich zasadach znaleźć jakieś luki, które mogłyby usprawiedliwiać jej kolejne wybryki. W ostateczności, gdy już dopuszczała się czynu, cytując mamę, karygodnego, wystarczyło by zrobiła niewinne oczka i zaczęła trząść bródką, czarując ojca, jak bardzo jej przykro, że znów była niegrzeczna. Strategia skutkowała, do mniej wiecej ósmego roku życia. Potem musiała jeszcze dodawać przeprosiny słowne i przyjmować karę bez szemrania. Która to kara zwykle była niepomiernie mała w stosunku winy, bo tata nie chciał przecież zamęczać swej pupilki. Nic więc dziwnego, że jego metody wychowawcze były stale krytykowane przez matkę małej. Pani Malfoy próbowała nawet zaangażować się czynnie w wychowanie dziewczynki, ale nie widząc efektów swojej pracy, dała za wygraną i skupiła całą swą rodzicielską miłość i uwagę na młodszym synu, kształtując go na stonowanego, rozumnego perfekcjonistę w każdym calu, z czego zresztą była bardzo dumna. Narcyza Malfoy, babka Joyce, widząc więc, że Draco robi wszystko, czego sprytne dziecię chce, postanowiła przejąć sprawy w swoje ręce i uczynić z dziewczynki małą damę. Wszak o swoje geny trzeba dbać! Toteż zmieniła małej gówernera na bardziej kompetentnego, oraz zaangażowała nauczycielkę francuskiego i tańca, wypełniając tym samym plan codziennych zajęć Jo tak szczelnie, że dziewczynka miała coraz mniej czasu na wygłupy. Babka była z siebie zadowolona. Oto wszak chodziło.
"Współczuję Slughornowi, kiedy Joycelynn trafi pod jego skrzydła."

Tym czasem Joyce, aż nadto świadoma nadzieji, jakie pokładała w niej surowa babcia, nie czuła się bynajmniej w obowiązku spełniać którąkolwiek z nich. Była zbyt radosna, by dać zamknąć się w konwenanse jakie narzucało jej arystokratyczne wychowanie. Z coraz większą niecierpliwością odliczała dni do momentu, kiedy będzie mogła wsiąść do upragnionego Ekspress Hogwartu.
- Już nie mogę się doczekać! - pisnęła do siebie, machając raźno nogami z wielkim podekscytowaniem.
Wysunęła koniuszek języka i zerknęła ukradkiem w stronę domu. Willa pozostała cicha i nieruchoma, co znaczyło, że mały donosiciel, jej brat, jeszcze nie zdążył zrealizować swojej samozwańczej misji. Nabrała głęboko powietrza i podjęła decyzję. Przechyliła się ostrożnie do przodu, aby sięgnąć do tylnej kieszeni spodni, do których wepchnęła różdżkę podczas wspinaczki na wysoką topolę, na której gałęzi właśnie siedziała.
"Uda się, Jo!" - powiedziała sobie twardo, kierując koniec różdżki na swój brzuch. Uznała, że tam powinien znajdować się środek ciężkości jej ciała.
- Win...
- Ooo...! Tam jest mamo! - dizewczynka zobaczyła jak do ogrodu wpada blondynek w zielonej szacie.
- Joycelynn!
- ...gardium leviosa!
- Nie!
Jo dokończyła zaklęcie i w tym samym momencie ufna w jego siłę zeskoczyła z konaru. Przez chwilę wisiała w powietrzu, trzymając pewnie różdżkę w ręku, ale potem...
- Co ty wyprawiasz?! - Pansy ze zgrozą w oczach podbiegła do swojej córki. Na jej twarzy strach mieszał się z wściekłością.
- Oooch... - jęknęła tylko panna Malfoy, gdy wystraszona reakcją matki upuściła różdżkę.
Zielona trawa pod nią zaczęła się gwałtownie zbliżać do jej twarzy. Usłyszała jeszcze czyjś pisk, a potem zapadła ciemność.
- Głupia dziewucha! - warknęła Pansy podbiegając do córki. Pochyliła się nad nią, przeklinając w duchu swoją nieostrożność, która sprawiła, że zostawiła różdżkę w salonie.
"Chociaż i tak nie zdążyłabym jej złapać" - pomyślała, próbując podnieść dziewczynkę.
Odwróciła się do Loniego, który stał obok niej z oczami utkwionymi w siostrze.
- Loni!
- Czy... czy ona umrze? - zapytał ze strachem i zamknął oczy, jakby nie był pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała jego matka, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Nie jest jakąś słabą mugolką.
"Na sczęście" - dodała w duchu.
- Loni, biegnij zaraz do salonu i przynieś moją różdżkę. Ach, i zawołaj babcię, a gdybyś jej nie znalazł każ ją powiadomić Serwetce. Powinna być w pokoju. Kazałam jej przetrzeć zastawę. No już. Pospiesz się! - przynagliła i upewniwszy się, że synek nie ociągając się więcej pobiegł żwawo w kierunku domu, odwróciła się z powrotem do córki.
"Ach! Same kłopoty z tobą!" - stwierdziła. - "A twojego ojca znów nie ma w domu."
- Joyce - poklepała Małą po policzku. - Joyce, słyszysz mnie?
Nie miała bladego pojęcia w jaki sposób mugole radzą sobie z cuceniem nieprzytomnych ludzi, dlatego była całkowicie bezradna. Ułożyła bezwładne dziecko z powrotem na trawie i czekała na swą teściową.
- Co się stało? - jasnowłosa dama unosząc w górę brzegi długiej sukni, aby móc poruszać się prędzej, zaniepokojona przypadła do wnuczki. - Spadła z drzewa?
- Skoczyła - wyjaśniła gniewnie Pansy. - Na Salazara, cóż ona sobie myślała?! Mam z nią tylko same kłopoty! - położyła rękę na główce synka i pogładziła go. - Dobrze się spisałeś, kochanie.
- Enervate - Narcyza z lękiem w oczach patrzyła na Joyce.
"A co jeśli nie zadziała?"
- Babciu? - dziewczynka otworzyła oczy i spróbowała się podnieść. - Co... co się stało?
- To chyba ty powinnaś nam to powiedzieć! - rzuciła gniewnie jej matka. - Zobaczysz, jak tylko ojciec się o tym dowie! Osobiście dopilnuję, żeby tym razem nie ominęła cię kara.
Narcyza pomogła podnieść się oszołomionej Joyce i poprowadziła kuśtykającą dziewczynkę do drzwi willi.
- Boli? - zapytała.
Jo zaciskając zęby kiwnęła twierdząco głową.
- Wezwiemy uzdrowiciela - dodała krzepiąco.
- Aha! - Pansy odwróciła się w stronę córki. - Swoją różdżkę moja panno, zobaczysz dopiero w Hogwarcie. Dopilnuję by skrzaty zapakowały ci ją głęboko na dnie kufra.

****

Anglia, komnata w Zachodnim Skrzydle we dworze w Malfoy Mannor, tego samego dnia w nocy

Joyce obudziła się czując dojmującą suchość w gardle. Leżąc nieruchomo na plecach spróbowała przełknąć ślinę. Raz, drugi, trzeci... Nie pomogło. Czuła się tak, jakby ktoś wepchnął jej do ust pełną garść piasku. Rozwarła szeroko buzię i zaczerpnęła głęboki oddech.
"Gdyby choć powietrze w pokoju było wilgotne!"
Ale nie było. Dziewczynka chcąc nie chcąc usiadła na łóżku.
"Muszę się czegoś napić" - stwierdziła.
Opuściła stopy ostrożnie na ziemi, świadoma późnej pory i nocnej ciszy jaka spowijała dwór. Była pewna, że wszyscy domownicy już dawno śpią.
"Zrobię to cicho" - zdecydowała. - "Nie potrzebuję znowu wysłuchiwać narzekań matki."
Spróbowała wstać, ale jej lewą kostkę zalała fala bólu.
- Ał! - wyrwało jej się.
Joyce pomna kłopotów jakie może na siebie ściągnąć zatkała sobie prędko usta otwartą dłonią i z przerażeniem wpatrywała się w drzwi, tkwiąc w pozycji siedzącej wśród rozrzuconej pościeli.
Przez chwilę nasłuchiwała nieruchomo, a potem bardzo szybko wślizgnęła się znów pod kołdrę, postanawiając zrezygnować z potrzeby zaspokojenia pragnienia, gdyż wydało jej się, że słyszy na korytarzu czyjeś kroki. Zamknęła oczy i spróbowała wyrównać oddech.
Raz, dwa, trzy.
Cztery, pięć, sześć.
Jo policzyła w myślach do dwudziestu, ale żadne niepokojące odgłosy nie powtórzyły się. Otworzyła ostrożnie jedno oko, a potem drugie i rozejrzała się po ciemnym wnętrzu swojej komnaty.
Cisza.
Zebrała się w sobie i usiadła na łóżku.
"Wydawało mi się" - przekonała samą siebie. - "Nie ma powodów do obaw."
Siedziała przez chwilę w spokoju, znów próbując sztuczki z przełykaniem śliny, jednak nieprzyjemne wrażenie pieczenia pozostało.
- Serwetko! - zawołała cicho. - Serwetko, potrzebuję wody.
"Mam nadzieję, że nikogo nie obudzę."
Odpowiedziała jej cisza. Dziewczynka zmarszczyła brwi w zadumie. Skrzaty w Malfoy Mannor słynęły z posłuszeństwa, więc niepomiernie zdziwiło ją, że Serwetka nie zjawiła się na jej wezwanie. Musiała być czymś zajęta.
- Uszatku! Włóczęgo! Kopciuszku!
Joyce próbowała bez skutku. W końcu zrezygnowana postanowiła ponowić próbę wygramolenia się z łóżka. Tym razem wstawała powoli. Kostka znów ją rozbolała, ale Mała dzielnie zacisnęła zęby i powoli posuwała się w kierunku drzwi.
"Zrobię to najciszej jak się da."
Uchyliła drzwi na korytarz bardzo powoli. Wokól niej rozpościerała się bezpieczna ciemność. Stąpając cichutko zeszła po schodach. Kuchnia znajdowała się na parterze, obok salonu i pokojów babci. Jo stanęła na końcu schodów i wyjrzała ostrożnie za róg. W sypialni Narcyzy paliło się światło.
"Pewnie coś czyta" - stwierdziła. - "Jeżeli tylko uda mi się zachować ciszę..."
- Dobrze wiesz, jakie to dla mnie trudne!
Dziewczynka stanęła jak sparaliżowana nie śmiejąc się ruszyć.
- Ależ, moja droga. Sama wiedziałaś na co się godzisz.
Rozpoznała chłodny i zawsze opanowany głos babki Malfoy. Teraz pobrzmiewały w nim twarde nuty.
- Nie zapominaj, że powiedział mi dopiero po ślubie! - krzyknęła histerycznie matka Jo. - A teraz wszyscy mamy przez to same kłopoty!
- Sugerujesz, że mieliśmy jakoś inaczej rozwiązać tę sprawę? - ironia w głosie starszej z kobiet była tak wyraźnie namacalna, że Joyce od razu domyśliła się jak zła musi być babcia.
"Ale o co chodzi?"
- Sugeruję, że ta sprawa nigdy nie powinna mieć miejsca. Draco zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie!
- Ale stało się - powiedziała spokojnie wdowa po Lucjuszu Malfoy'u. - I ty nie mogłaś mieć na to żadnego wpływu. Jedyny wybór, który zależał od twojej woli to było poślubienie mojego syna. Powiedziałaś "tak" przed ołtarzem, więc teraz stań na wysokości zadania i okaż się żoną godną potomka Malfoy'ów. Najznamienitszego rodu czystej krwi w Anglii.
- Który to potomek spłodził bękarta z mugolką! - warknęła Pansy.
"Bękarta? Z mugolką?'' - dziewczynka potrząsnęła w niedowierzaniu głową. - "Tata zdradza mamę z tymi... tymi... niewolnicami?!"
- Nigdy. Nie. Obrażaj. Mojego. Syna. W mojej. Obecności - wycedziła jej rozmówczyni przez zaciśnięte zęby. - I nie krzycz tak. Obudzisz któreś z dzieci.
Na chwilę zapadła cisza. Jo była przekonana, że obie kobiety stoją teraz naprzeciw siebie i mierzą się wściekłymi spojrzeniami, jak dwa rozjuszone drapieżniki gotowe w każdej chwili zaatakować.
Zaiste, kobiety potrafią być nie mniej niebezpieczne, niż mężczyźni.
- Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdziła nagle matka, głosem zmęczonym i wypranym z emocji. Chyba atak histerii już jej minął. - Ty zawsze będziesz po jego stronie. Nigdy nie dojdziemy w tej kwestii do porozumienia. Mogę się tylko cieszyć, że już niedługo nie będę musiała znosić jej obecności w moim domu. Przynajmniej na jakiś czas. Loni też na tym skorzysta.
Joyce usłyszała szelest jej sukni i prędko cofnęła się za róg korytarza. Spodziewała się, że matka zaraz będzie wchodziła po schodach do swojej sypialni.
- Dobranoc - usłyszała jeszcze.
Narcyza nie odpowiedziała.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a smuga światła zalała korytarz. Jo zauważyła sylwetkę matki w łososiowej sukni, która szybko pokonywała kolejne stopnie. Stukot obcasów jej pantofli tłumił puszysty, fioletowy dywan. Dziewczynka oddychała niespokojnie czekając, aż Pansy się oddali. Z nadmiaru informacji zapomniała o pragnieniu. Zamyślona weszła z powrotem po schodach, zastanawiając się, co miała na myśli jej matka. Czuła, że tej nocy nie będzie jej łatwo zasnąć.

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, następnego dnia rano

- Proszę wstawać, panienko.
Jo niechętnie otworzyła jedno oko i rozejrzała się po pokoju próbując zlokalizować źródło owych pisków.
- Pani ojciec już wrócił - poinformowała Serwetka, kołysząc się w przód i w tył, nie śmiejąc dotknąć dziewczynki jedynie patrząc na nią błagalnie wielkimi oczami.
- Tatuś! - zawołała radośnie natychmiast siadając na łóżku.
Zaraz jednak spochmurniała, jakby przypomniała sobie coś niemiłego.
"... spłodził bękarta z mugolką!" - w jej głowie rozległy się echem te haniebne słowa, które matka wypowiedziała o ojcu.
Wzdrygnęła się, a potem ziewnęła przeciągle. Wczorajszej nocy długo nie mogła zasnąć próbując zrozumieć całą tę sprawę. Po pierwsze należało zastanowić się czy była to prawda. Joyce nie była już naiwnym kilkulatkiem i dostrzegała wyraźnie, że małżeństwo jej rodziców nie należy do szczególnie udanych. Co prawda nie miała możliwości skonfrontowania swoich przemyśleń z inną rodziną, ale obraz szczęśliwych małżonków, jaki wyrobiły w niej czytane pokątnie lektury z babcinej biblioteki zdecydowanie różnił się od tego, który prezentowali sobą państwo Malfoy'owie. Dziewczynka już dawno doszła do wniosku, że matka chowa o coś żal do ojca, który z kolei wydaje się z radością odbywać swoje częste podróże w interesach Czarnego Pana. Coś było pomiędzy nimi nie tak i Jo była przekonana, że poznała wczoraj przyczynę problemów rodziców.
Po drugie, o co właściwie mama oskarżała tatę? To była kwestia najważniejsza i czarnulka łamała sobie nad nią głowę najdłużej. Czyżby ojciec zdradził matkę z jedną z mugolskich niewolnic, które pracowały w ich posiadłości? I miał z nią dziecko?
"To okropne!" - pomyślała z odrazą. - "Jak on mógł?"
Joyce nie miała zbyt wielkiej styczności z mugolami. Widywała ich jedynie okazjonalnie, gdy Draco zabierał ją czasem do fabryki, gdzie mugole wytwarzali dla Malfoy'ów broń i jakieś inne precyzyjne urządzenia, których zastosowania tata nie chciał jej wytłumaczyć, przekonując, że i tak by nic z tego nie zrozumiała. Mugole za każdym razem, kiedy ich widziała wydawali jej się kimś w rodzaju przerośniętych skrzatów domowych. Może byli od nich nieco sprawniejsi, skoro potrafili wykonywać maszyny, które robiły inne maszyny. Dla Joyce było to nie do pojęcia, ale tata wyjaśnił jej kiedyś, że mugole musieli nauczyć się radzić sobie w życiu skoro nie mogli używać magii.
- A dlaczego oni nas słuchają, tatusiu? - zapytała wtedy.
- Bo jesteśmy mądrzejsi i wiemy więcej o świecie. Słuchają nas dla swojego dobra. Poza tym wierzą, że Czarny Pan czyni ich życie szczęśliwszym.
To były poważne słowa i ośmioletnia wtedy Joyce nie do końca rozumiała ich znaczenie. Wyrobiły w niej jednak przekonanie, że mugole są jak salonowe pieski, nieszkodliwe ale bezrozumne i wymagające stałej opieki. Jako pozbawione inteligencji istoty były nieatrakcyjne dla każdego czarodzieja przy zdrowych zmysłach i pannie Malfoy nigdy nie przyszłoby do głowy, że można się zaprzyjaźnić z którymkolwiek z nich. Wolała już swoje skrzaty, bo one przynajmniej potrafiły używać magii. Tym bardziej nie rozumiała postawy ojca. Czyżby zakochał się w jakiejś mugolce? Jak to możliwe?
"Może mama nie jest idelana" - pomyślała krytycznie. - "Ale przecież jest czarownicą!"
Rozwiązawszy więc dwie zajmujące ją kwestie, nie dała jednak rady uporać się z trzecią. "Dlaczego?"
Joyce westchnęła ciężko, skupiając wzrok na Serwetce.
- Potrzebuję pomocy przy ubieraniu.
- Tak jest, panienko.
Skrzatka zmarszczyła nastroszone, krzaczaste brwi, zastanawiając się dlaczego pierworodna pociecha Malfoy'ów nie biegnie w samej piżamce na spotkanie ukochanego ojca, jak to miała w zwyczaju czynić. Mała pomocnica czuła, że stało się coś niezwykłego, jednak nie była to jej sprawa. Trzeba było skupić się na wypełnianiu codziennych obowiązków, żeby jej państwo byli zadowoleni. Serwetka za nic w świecie nie chciała zostać ukarana.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363528 · Odpowiedzi: 7 · Wyświetleń: 8702

sareczka Napisane: 01.03.2009 10:00


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


EPILOG, czyli tam dalej...

Dziecię Wilka i Jednorożca
Z serca, ale nie z ciała
Połączy się z Chłopcem-Który-Przeżył
I da mu zwycięstwo
Choć Czarny Pan odbierze Dziecku
To, co najcenniejsze

Obudziła się, bo ktoś gwałtownie szarpał ją za ramię. Otworzyła niechętnie oczy.
- No najwyższy czas, panienko - zawołał konduktor. - Pociąg zaraz odjeżdża. Przez niedbalstwo nie będzie pani miała gdzie siedzieć. Strasznie coś ostatnio zatłoczona ta nasza trasa.
Lokomotywa zagwizdała przeciągle, a dziewczyna wstała, próbując dostrzec przez kłęby pary napis na jej boku.
- Gdzie ja jestem? - zapytała bezradnie.
Konduktor zmarszczył brwi i mruknął pod nosem:
"Kolejna niedouczona!"
- Tam gdzie powinnaś - odparł głośno i spiesznie odszedł w kierunku parowozu, wołając jeszcze. - Proszę się pospieszyć. Raz, dwa!
Podniosła się z posadzki i ruszyła chwiejnym krokiem do drzwiczek wagonu, które jeszcze były otwarte. Już prawie za nie łapała, kiedy ktoś łagodnie odsunął jej rękę.
- Nie możesz tam wejść - usłyszała.
- Anna! - krzyknęła na widok czarnowłosej, szczupłej dziewczyny o smutnym uśmiechu. - Co ty tutaj robisz? Gdzie my jesteśmy? Przecież ty...
- Ja wsiadłam do tego pociągu - wyjaśniła, odciagając ją lekko na bok. - Ale ty nie możesz. To nie jest jeszcze twój czas. Musisz wrócić.
- Czy ja... Czy ja umarłam? - zapytała cicho jasnowłosa, bo fakt, że widzi zmarłą przyjaciółkę i może z nią rozmawiać, nasuwała jej tylko jedno skojarzenie.
- Tak - Anna kiwnęła głową. - Nie miałaś wyboru. Ale teraz go masz. Nie możesz pójść dalej, Ithilino. Twoja misja jeszcze się nie skończyła.
Rozległ się gwizd lokomotywy, a Iti poczuła dziwną tęsknotę i nieprzepartą chęć by jednak do niej wskoczyć i dać się powieźć gdzieś, gdzie nie ma bólu i rozpaczy, które ostatnio wypełniały jej życie. Już prawie wstała, już podnosiła się z miejsca, już chciała biec za ruszającym pociągiem, ale Anna powtarzała:
- Musisz wrócić. To jeszcze nie jest twój ekspres. Musisz tam wrócić.
- Ale jak? - zapytała żałośnie. - I po co? Ona nie żyje, Anno. Zawiodłam cię, przepraszam - i rozpłakała się. - Nie żyje... Musiałaś ją tu widzieć.
- Nie widziałam jej - oparła jej dłonie na ramionach, zmuszając by na nią spojrzała. - Ona nie umarła i potrzebuje cię. Musisz tam wrócić.
- Jak mam to zrobić? - chlipnęła. - Przecież jestem martwa.
- Tylko twoje ciało. Żaden czarodziej nie jest w stanie odebrać nam duszy.
Głos Anny docierał do niej z coraz większą trudnością.
- Wracaj. Wracaj.
- Anno!
Obraz rozmywał się, falował. Dworzec wydawał się płynąć, a stukot parowozu cichnął. Postać Anny błyszczała jasnym światłem jeszcze przez chwilę, a potem rozpłynęła się w nicości. Ithilina poczuła szarpnięcie, jakby leciała gdzieś w górę, wysoko, wysoko.
A potem zapadła ciemność.
"Wróciłam?"

****

Koniec części drugiej.
Część trzecia, ostatnia, trylogii "Dziecko Przeznaczenia"
pt. "Odtrutka" już wkrótce.
Wszystko zależy od tego, czy ktokolwiek to jeszcze czyta biggrin.gif
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363520 · Odpowiedzi: 24 · Wyświetleń: 17946

sareczka Napisane: 01.03.2009 09:58


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


ROZDZIAŁ XIV, czyli kiedy niebo spada na głowę...

Anglia, Straszny Dwór, trzydziestego czerwca - rano

Voldemort pogładził Nagini po głowie bladą dłonią o pajęczych palcach. Siedział przy oknie, a na stoliku obok niego stały cztery napełnione po brzegi fiolki. Bezbarwna ciecz, którą zawierały, miała urzeczywistnić wszystkie jego marzenia. Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy magiczna Anglia padnie mu do stóp.
"A potem zajmę się Europą, Ameryką i resztą świata. Już dziś każdy mugol stanie się bezwolną marionetką w moich rękach, a każdy czarodziej będzie ze łzami wzruszenia w oczach oddawał mi pokłon. Nawet Potter i Dumbledore" - zachichotał w duchu, wyobrażając sobie ten widok. - "Oczywiście, zanim ich zabiję."
Cztery fiolki, przeznaczone na cztery strony świata, przyciągały nieodparcie jego wzrok. Niewinnie wyglądający płyn, zapewni mu nieprzemijającą potęgę. Przeniósł wzrok na Śmierciożercę, który klęczał u jego stóp.
- Nareszcie gotowe - wysyczał.
- Tak jest, panie.
- Dobrze się spisałaś, Vanesso. Ta dziewczyna, którą wczoraj dostarczył mi Malfoy mogłaby konkurować z samą Bellą. Jest mi tak szczerze oddana - roześmiał się diabolicznie.
Wila zadrżała.
- Ja także jestem ci wierna, panie - rzuciła nieopatrznie.
W mig zrozumiała swój błąd i pochyliła głowę, szykując się na Cruciatusa.
Jednak tego dnia nic nie mogło zepsuć humoru Tomowi Riddle.
- Wiem o tym, ale Bella... Bella jest mi najbardziej oddana
Vanessa ośmieliła się podnieść głowę i spojrzeć w oczy swemu Mistrzowi. Dostrzegła w nich błyski, które sprawiły, że znów się wzdyrgnęła.
"Świat jaki znamy się kończy" - pomyślała. I to z jej wydatną pomocą. Nie była pewna, czy powinna być z siebie dumna.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Gryfonów, w tym samym czasie

- Harry!
- Już za późno, Hermiono - chłopak ciężko dysząc, usiadł na łóżku.
Blizna paliła go żywym ogniem i widział jak przez mgłę. Rozpoznał dziewczynę jedynie po głosie.
- Za późno?
- Na co?Stary, znów miałeś wizję?
Ron już rozwijał z kolorowego papierka czekoladową żabę. Wcisnął ją przyjacielowi na oślep do ręki, z taką siłą, że czekoladka zgniotła się brudząc Potterowi sweter. Wizje Harrego bardzo ich denerwowały.
- Dzięki, Ron. Tym razem nie było dementorów.
- A co było? Co widziałeś, Harry? Bo to była wizja, prawda?!
Zdążył tylko kiwnąć głową nim Hermiona krzyknęła wielce wzburzona:
- Wiedziałam! Znów nie ćwiczyłeś!
- Wyobraź sobie, że ostatnio nie miałem do tego głowy! Jakbyś nie zauważyła, zostałem zdradzony przez osobę, której ufałem!
- Hej, nie musisz być taki opryskliwy! - zawołał Ron.
- Ona od początku mi się nie podobała - Hermiona skrzyżowała ręce na piersiach. - Gdybyś choć raz zechciał mnie wysłuchać...
- Hermiono, nie mam pojęcia...
- Dajcie spokój! - wrzasnął z całej siły rudzielec.
Dwójka przyjaciół popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- To nie waszego brata wykończyła Nicks, którą mieliśmy za koleżankę. Jeżeli ktoś tu może się z tego powodu źle czuć, to właśnie ja. A jeżeli nadal zamierzacie się kłócić, to ja wychodzę!
Wstał z łóżka i ruszył w kierunku drzwi.
- Harry! Ron ma rację - powiedziała Hermiona.
- Ron, zaczekaj! - chłopak podszedł do przyjaciela i położył mu rękę na ramieniu. - Przepraszam - powiedział prosto z serca.
- To powiesz nam w końcu, co widziałeś? - zapytał Weasley. - Bo wiem, że się wkurzasz przez Sam-Wiesz-Kogo.
Potter spojrzał na pannę Granger, która natychmiast podeszła do nich i przesłała mu zatroskane spojrzenie.
- Widziałem go w jego siedzibie. Rozmawiał z jakąś kobietą w masce Śmierciożercy.
- Bellatriks?
- To nie była ona. Ta była blondynką.
- Nie wiedziałam, że jest więcej kobiet w jego szeregach.
- To w tej chwili mało istotne, Hermiono.
- Każda chwila jest dobra do poszerzania zakresu swojej wiedzy.
- Harry, czy możesz kontynuować?
- Eeee... Z chęcią, jak tylko dacie mi dojść do słowa!
- Mów.
- Mów.
- Ok, więc... Na stoliku, obok Voldemorta stały cztery fiolki z bezbarwnym eliksirem. Musiał być bardzo groźny, bo Gad był wyraźnie zdowolony. Myślę..., myślę, że wszystkim ludziom w Anglii grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Harry - Ron bardzo powoli podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. - Co to za eliksir?
- Wywar Przyjemności - odparł. - Kompletnie nie mam pojecia, co to jest, ale obawiam się, że to by się spodobało Snape'owi. To na pewno coś paskudnego. Może ty wiesz, Hermiono, co... Hermiono?! Gdzie ona jest? Widziałeś jak wychodziła?
- Nie, cały czas patrzyłem na ciebie, ale chyba wiem, gdzie ona jest. W...
- ...bibliotece! - krzyknęli chórem i wybiegli z komnaty mając nadzieję dogonić dziewczynę.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed gabinetem dyrektora, pół godziny później

Kamienna chimera zdawała się mierzyć Świętą Trójcę jeszcze bardziej kamiennym wzrokiem niż zazwyczaj. A im tak bardzo się spieszyło!
Mieli powód, aby chcieć przedostać się na schody, których strzegła chmiera. Bardzo dobry powód. Tak dobry, że Ronowi do tej pory jeżyły się włosy na głowie, ilekroć o nim pomyślał. Nic więc dziwnego, że jego fryzura wyglądała jak po spotkaniu z piorunem, skoro myślał o tym, co Harry zobaczył w swojej wizji przez cały czas.
- Nic z tego - powiedziała Hermiona, kiedy Harry był bliski rzucenia Diffindo na nieczułą rzeźbę, a Ron wyczerpał zapas nazw znanych i nieznanych słodyczy zarówno magicznych jak i mugolskich. - Tracimy tylko czas. Lepiej znajdźmy profesor McGonagall. Jest w Zakonie. Musi coś wiedzieć.
- Masz rację - zgodził się skwapliwie najmłodszy syn państwa Weasley. - Chodźmy stąd, Harry. Dyrektora pewnie i tak nie ma.
- Ciekawe gdzie się podziewa - mruknął pod nosem Potter, podążając za swoimi przyjaciółmi.
Był tak pogrążony w myślach, że nie zauważył, jak wpadł na kogoś.
- Mógłby pan uważać, panie Potter!
- Przepraszam - zaczerwienił się jak burak, podnosząc z ziemi ksiegę, która wypadła z rąk Minerwy McGonagall, w chwili kiedy się z nią zderzył. - Właśnie pani szukaliśmy.
- Harry znów miał wizję! - wypalił Ron.
Oczy nauczycielki rozwarły się ze strachem, zaraz jednak opanowała się i syknęła gniewnie:
- Nie tutaj, panie Weasley - po czym zaprowadziła ich do swojego gabinetu.
Kiedy Harry wyjaśnił, co dokładnie widział, zapadła chwila ciszy. Hermiona utkwiła wzrok w nauczycielce Transumtacji i spytała z przerażeniem:
- Pani profesor, czy Wywar Przyjemności naprawdę jest taki groźny? A jeśli tak, to czy Sami-Wiecie-Komu mogło się udać jego uważenie? W książce o najstraszliwszych truciznach pisało, że jego receptura zaginęła.
McGonagall westchnęła ciężko. Przyjrzała się całej trójce bardzo uważnie.
"To jeszcze dzieci" - pomyślała. - "Ale są zaangażowani w wojnę, tak samo jak treszta Zakonu. A może nawet jeszcze bardziej" - dodała zatrzymując wzork na Harrym Potterze.
Ostatecznie zdecydowała się powiedzieć im tylko tyle, ile to konieczne.
- Wywar Przyjemności jest najgrożniejszą bronią jakiej Sami-Wiecie-Kto może przeciwko nam uzyć. Skoro widział pan ukończony eliksir, panie Potter, to niewątpliwie znalazł się ktoś w jego szeregach, kto odnalazł recepturę i był w stanie uważyć truciznę. Profesor Dumbledore wiedział od dawna o zamierzeniach Sami-Wiecie-Kogo, ale dobrze, że powiedzieliście mi, co się stało. Zaraz skontaktuję się z dyrektorem i przekażę mu, że to, czego się najbardziej obawialiśmy, właśnie nastąpiło.
- Ale, pani profesor! - zawołał Harry. - Co my mamy zrobić? Co planuje Voldemort? W jaki sposób chce wykorzystać Wywar Przyjemności?
McGonagall wstała zza biurka i rzuciła mu surowe spojrzenie.
- Tylko bez paniki - powiedziała. - Żadnych głupich, samozwańczych działań, które prowadzą tylko do narażania ciebie i twoich przyjaciół, Potter - nakazała. - Przygotujcie się do ewakuacji, jak najszybciej. Panno Granger, proszę zebrać wszystkich prefektów. Niech każdy z was zabierze uczniów do swoich domów. Macie pozostać w dormitoriach. Niech tylko pani nie warzy się mówić komukolwiek, o naszej rozmowie.
Nie wyjaśniwszy nic więcej, wyszła szybko z gabinetu, zostawiając ich osłupiałych w środku.
- Ewakuacja Hogwartu? - powiedział z niedowierzaniem Ron. - I co my zrobimy?
- Jak to co? - Harry już otrząsnął się z szoku i szukał teraz czegoś zawzięcie w kieszeniach swojej szaty. - Dowiemy się o co tu chodzi.
- Harry... - zaczęła Hermiona gwałtownie ściągając brwi, ale zamilkła, kiedy chłopak wyjął starannie poskładaną Mapę Huncwotów i pędem wybiegł na korytarz nie ogladając się nawet za siebie, a Ron wzruszając ramionami pobiegł za nim.
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko do nich dołączyć.

****

Anglia, Londyn - Aleja Śmiertelnego Nokturnu, mniej więcej w tym samym czasie

- Severusie!
- Lucjusz? Co ty tu...
- Nie tutaj. Wejdźmy do środka.
Zaskoczony Snape podążył za swoim przyjacielem do obskurnej knajpy znanej pod niewyszukaną nazwą "Pijana czarownica" wszystkim podejrzanym typkom na Wyspach Brytyjskich. Malfoy miał na sobie czarną pelerynę, której kaptur przysłaniał mu twarz i charakterystyczne srebrne włosy. Wyglądał na zdenerwowanego, co było o tyle dziwne, że nawet przed swym najlepszym przyjacielem rzadko zrzucał maskę obojętności. Mistrz Eliksirów zerknął ukradkiem na zegarek.
"Muszę się spieszyć" - pomyślał.
Usiedli w kącie sali, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Lucjusz nawet nie wzdrygnął się, kiedy oparł łokcie na brudnym od piwa blacie poobijanego stolika.
- Dlaczego jeszcze nie jesteś w Strasznym Dworze? - zapytał Snape. - Nie dostałeś wezwania?
- Mógłbym o to samo zapytać ciebie - jasnowłosy uśmiechnął się chytrze, ale zaraz zmarkotniał.
Severus wzruszył ramionami.
- Mam inne zadania do wykonania. Mówmy o lepiej o tobie.
- Dostałem wezwanie - zwierzył się. - Ale nie zamierzam na nie odpowiadać.
Czarne oczy jego przyjaciela wpatrywały się w niego intensywnie.
- Dlaczego mi to mówisz? - zapytał.
Lucjusz pokręcił głową i rozglądając się dookoła niespokojnie, zaczął mówić bardzo szybko:
- Muszę chronić Dracona. Zdradził mnie, ale wciąż jest moim synem. Wiesz dobrze, że znam prawdę. Dowiedziałem się na rozprawie tej małej Nicks, że Draco był w domu Smithsonów. W takim razie musi wiedzieć, gdzie jest dziecko z przepowiedni. Nie, nie przerywaj mi, Severusie. Mogę tylko podejrzewać, po której jesteś stronie, ale co do jednego mam pewność. Nie zawiedziesz mnie, ani Dracona i Narcyzy.
- Lucjuszu...
- Posłuchaj, przyjacielu. Czarny Pan ukończył eliksir. Zamierza rozpylić go nad całą Anglią. Nikt nie będzie bezpieczny. Wybuchną zamieszki, zapanuje chaos. Mugole zamienią się w niewolników, a czarodzieje stracą mozliwość wyboru. Wtedy Czarny Pan zaatakuje. Draco nie może zginąć, Severusie. Ochroń go. Niech schroni się w mocy Wywaru Przyjemności. Niech stanie się lojalnym sługą Mistrza. Ochroń go, bo ja nie mogę mu już pomóc.
- Lucjuszu, co zamierzasz? - spytał z niedowierzaniem Snape.
Chyba znał odpowiedź. Nigdy by nie pomyślał, że Malfoy będzie zdolny do takiego poświęcenia.
- Zrobię to, co będzie konieczne - odparł twardo.
Jego twarz stała się znów maską chłodu i obojętności, którą jego rozmówca znał od lat. Nie odzwierciedlała walki wewnętrznej, którą mężczyzna musiał stoczyć ze swymi myślami, zanim powziął tą decyzję.
Severus poczuł coś na kształt podziwu do tego człowieka.
- Posłuchaj mnie uważnie - podjął znowu. - Nie mogę się zobaczyć z Czarnym Panem dopóki wszystko nie będzie skończone. Dlatego zniknę. Jeżeli... jeżeli Mistrz przegra, powiesz Dumbledorowi, że to ja was ostrzegłem. Niech moje nazwisko nie będzie pozbawione honoru. Ale jeżeli wygramy, doniesiesz Czarnemu Panu, że zostałem ranny i nie stawiłem się na zebranie. A ja powrócę do niego. O ile nie zginę naprawdę - dodał kwaśno.
Snape przygladał mu się w milczeniu, czekając, na kolejną zaskakującą wiadomość.
- Przysięgnij, Severusie - zażądał nagle Malfoy. - Przysięgnij, że obronisz mojego syna przed zemstą naszego Pana. Złóż przysiegę na moją i twoją różdżkę.
W cuchnącym wszelakimi trunkami, obskurnym pubie wciśniętym między burdel "Magia miłości", a sklepik z czarnomagicznymi atrefaktami, błysnęło błękitne światło.
- Przysięgam.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed wejściem do Wieży Gryffindoru, dziesięć minut później

- Czy to już wszyscy, Hermiono? - zapytał niecierpliwie Harry.
Wciąż im powtarzał, że nie ma ani chwili czasu do stracenia.
- Tak. Ron poszedł poszukać Terry'ego Boota, Edylmii Preck i Malfoy'a. Muszą się zająć swoimi domami.
- Dobrze - chłopak kiwnął głową. - Mam nadzieję, że się pospieszy. Nie mamy...
- ... ani chwili do stracenia. Tak, wiem - przerwała mu. - Naprawdę zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie możemy zostawić reszty uczniów w niewiedzy. Jestem Prefekt Naczelną, Harry i czuję się za nich odpowiedzialna.
Kiwnął głową. Rozumiał ją. Tylko strasznie się bał, że jest już za późno.
- Harry - zaczęła nagle Hermiona, patrząc na niego wielkimi, przerażonymi oczyma. - Muszę natychmiast wysłać sowę!
- Sowę?
- Moi rodzice! - krzyknęła. - Ten eliksir... Nie chcę, żeby byli niewolnikami Sam-Wiesz-Kogo!
Po czym nie czekając na jego reakcję, popędziła w kierunku sowiarni.
Harry stał przez chwilę nad czymś się zastanawiając.
"Dursley'owie" - przypomniał sobie. - "Muszę ich ostrzec. Co prawda nigdy nie byli dla mnie mili, ale to jeszcze nie powód, żeby skazać ich na taki los."
Wepchnął Mapę Huncwotów z powrotem do kieszeni i zaczął wspinać się po schodach za swą przyjaciółką. Miał tylko nadzieję, że Dursley'owie wpuszczą Hedwigę do domu.

****

Anglia, Surrey - ulica Privet Drive 4, prawie półtora godziny później

Vernonowi Dursley udało się w końcu dotrzeć do jego schludnego domu, po dniu pełnym ciężkiej pracy i staniu w dwugodzinnym korku.
- Zupełnie nie rozumiem. Czy oni wszyscy powariowali? - mruczał do siebie, otwierając drzwi wejściowe kluczem (Ostatnio Petunia zamykała się na klucz, kiedy zostawała sama w domu.). - Po jakie licho tylu ludzi wyjeżdża za miasto w środku tygodnia? Czy w tym kraju nikomu już nie chce się pracować? Petunio! - zawołał głośniej. - Wróciłem!
Odpowiedział mu jakiś niewyraźny dźwięk z kuchni. Wzruszając ramionami, powiesił płaszcz na wieszaku w przedpokoju i udał się na poszukiwania swojej połowicy.
- Tutaj, Vernon! - zawołała, nawet nie odwracając głowy od ekranu telewizora, kiedy wszedł.
Przysiadła na brzegu krzesła przy nie zstawionym do kolacji stole, wyciągając szyję w kierunku spikera, który na szklanym ekranie podawał najnowsze wiadomości, tak jak to robiła codziennie w oknie, szpiegując sąsiadów. W lewej ręce trzymała patelnię, z której prawie wypadała nieusmażona ryba.
Mężczyzna pokręcił w zdumieniu głową, zastanawiając się, co ostatnio dzieje się z jego poukładaną rozsądną żoną, która nigdy nie kazała mu czekać na kolację dłużej niż pięć minut.
"Coś się stało" - pomyślał.
- Kochanie, czy coś...
- Ciii! - spojrzała na niego przelotnie przykładając palec do ust. - Posłuchaj lepiej!
Vernon zmarszczył brwi, ale posłusznie wcisnął się w krzesło i... zagapił na ekran z otwartymi ustami.
A było na co patrzeć. Łysiejący dziennikarz gestykulując żywo opisywał właśnie niepokojące zachowanie mieszkańców Walii i zachodniej Anglii. W tle za nim, pojawiło się kilka zdjęć z największych miast tych regionów, pokazujących najpierw niebieskawą mgłę, z której zaczęli wyłaniać się ludzie. Kamery jedego z hipermarketów zarejestrowały, jak pracownicy zaczęli opuszczać swoje stanowiska, i razem z klienatmi wyszli na ulice. Zbliżenie ukazało ich twarze, które wyglądały, jak zahipnotyzowane. Tak samo było w szkołach, urzędach, mieszkaniach, kinach, kawiarniach i fabrykach. Wszyscy prawie w tym samym momencie porzucili swoje zajęcia i wyszli na ulice. Niektórzy wsiadali do samochodów, inni na rowery, deskorolki, a nawet hulajnogi elektryczne. Całe tłumy szły pieszo w jednym kierunku. Na lotniskach zapanował chaos. Personel wespół z pasażerami, nawet tymi, którzy nie posiadali biletów, zajmował miejsca w samolotach, które niemalże przeciążone, startowały jeden po drugim.
- Wszyscy udają się na północ - kończył spiker. - Rząd nie ma pojęcia co się dzieje. Trwają obrady, czy wysłać w anormalne tereny wojsko.
- Widziałeś? - powiedziała ze zgrozą Petunia. - Mam wrażenie...
- Ja też - zgodził się zaraz, ale nie dokończył.
Drzwi wejsciowe huknęły i do domu wparował Dudley. Natychmiast poszedł do kuchni, co zresztą było jego zwyczajem. Zawsze był głodny.
- Słyszeliście? - wołał od progu. - Ludzie zachowują się nienormalnie!
Stuk, stuk, stuk...
Dudley zamknął usta i zagapił się w okno. Petunia aż podskoczyła na krześle, kiedy zobaczyła za szybą białą sowę, która należała do syna jej siostry.
Vernon zmarszczył gniewnie brwi.
- Co on sobie wyobraża?! - zdenerwował się. - Przysyłać tu swoje ptaszysko!
- Wpuszczę ją - zdecydowała tymczasem jego żona.
- Ależ kochanie!
- Myślałam, że się ze mną zgadzasz - powiedziała, otwierając okno. - Widziałeś co pokazywali w telewizji. Ludzie zachowują się nienormalnie. To na pewno ich sprawka!
- Co robią te sowy, tato? - zapytał podejrzliwie Dudley, kiedy Hedwiga wylądowała zgrabnie na stole. - Tylko doręczają listy, prawda? Nie mogą być..., no wiesz,... zaczarowane?
- Nie - mruknął niepewnie jego ojciec, widząc, że ptak trzyma w dziobie kopertę.
Wyciągnął po nią rękę, bo Petunii starczyło siły jedynie na wpuszczenie sowy, potem zaś odsunęła się od niej jak najdalej ze strachem i wstrętem w oczach.

Państwo Dursley
Privet Drive 4
72-987 Surrey, Anglia


Cześć ciociu, wujku i ty, Dudley!

Słuchajcie... W moim świecie nie dzieje się dobrze. Ten czarnoksiężnik, o którym opowiadał Wam dyrektor mojej szkoły stał się zagrożeniem także dla mugoli. Szykuje broń na wszystkich. Możliwe, że już coś słyszeliście w telewizji, czy radiu. Wszystko, co wyda Wam się dziwne, to jego sprawka. Musicie uciekać z Anglii. Natychmiast!

P.S To nie jest głupi żart. Pomyślcie o Dudley'u. Chyba nie chcecie, żeby coś mu się stało?

P.P.S Możemy się już nigdy nie zobaczyć, więc... cóż... żegnajcie. I powodzenia!

Harry Potter


Vernon przeczytał list na głos, a kiedy skończył spojrzał z niedowierzaniem na Petunię, jakby czekał, aż wybuchnie śmiechem i powie mu, że przecież nic się nie dzieje. Zamiast tego zobaczył swoją żonę skuloną w kącie z przerażeniem wypisanym na twarzy, a obok niej Dudley'a, który zdawał się być ogłuszony wiadomościami zawartymi w liście. Chyba nie mógł uwierzyć, że kuzyn, którego nigdy nie lubił, pamiętał o tym, żeby ich ostrzec.
- Uciekajmy, tato! - pisnął cienko.
Od czasu, gdy dwa lata temu zaatakowali go dementorzy, przestał lekceważyć ziomków Pottera i wolał omijać choćby najmniejsze przejawy magii szerokim łukiem. Poza tym nie był aż tak głupi, żeby nie zauważyć związku pomiędzy rewelacjami kuzyna, a tym, co mówili w telewizji.
Vernon jeszcze się wahał. Oczywiscie, że się bał i wolał być ostrożny, ale... miał tak po prostu zostawić firmę? Przecież ostatnio szło mu coraz lepiej! Właśnie szykowali się do przetargu na gigantyczne zamówienie świdrów, a jego innowacyjny pomysł miał zapewnić im kontrakt wart pięćdziesiąt tysięcy funtów. Może zdążyłby jeszcze zajrzeć do gabinetu? Zabrałby papiery, wydał dyspozycje, a potem już zaraz pojechaliby szybciutko na lotnisko i ruszyli prosto do Stanów. Jego kolega miał tam firmę o takim samym profilu, jak jego własna. Mogliby współpracować, gdyby trzeba było pozostać poza Brytanią na dłużej.
Z rozmyślań wyrwało go szarpanie za ramię. Wzdrygnął się i podniósł wzrok natrafiając prosto na zdenerwowane spojrzenie swojej małżonki.
- Na co my czekamy, Vernon?! - zawoła. - Musimy się spakować! Dudley, zadzwoń na lotnisko i zarezerwuj bilety na najblizszy samolot. Nieważne dokąd leci.
- Ja? - stropił się.
Do tej pory nawet kanapki do szkoły szykowała mu mamusia.
- Vernon, no co tak siedzisz?! Przynieś walizki z piwnicy.
- Ale, Petunio! - zamrugał ze zdziwienia oczami. - Wierzysz smarkaczowi?
Spojrzała na niego wielkimi jak spodki oczyma.
- Od dziesiątej rano siedzę przed telewizorem. Chciałabym wyjechać, nawet gdyby nie napisał.
"To brzmi rozsądnie" - pomyślał i niemrawo podniósł się z miejsca.
Nie lubił przeprowadzek, a poza tym jeszcze nie dostał kolacji.

****

Anglia, podziemia Londynu - Ministerstwo Magii, szesnasta dwanaście tego samego dnia

Korneliusz Knot spacerował nerwowo po swoim gabinecie. Cytrynowy melonik błąkał się gdzieś pod biurkiem, a guziki szaty Ministra były krzywo zapięte. Mężczyzna wygladał na znużonego i jednocześnie mocno czymś zaabsorbowanego. Chyba znajdował się na granicy spokoju i istniało niebezpieczeństwo, że jedno nieopatrznie rzucone słowo, albo krzywy grymas, mogą go wyprowadzić z równowagi. On sam zresztą myślał podobnie.
"Jeszcze jeden gość wyskoczy z mojego kominka, a zacznę rzucać Niewybaczalne!"
Czuł się fatalnie. Już wczoraj w nocy nie mógł się wyspać, bo powiadomiono go, że duża grupa Śmierciożerców zaatakowała magiczne osiedle na wschodnim wybrzeżu i potrzebna była jego zgoda, żeby wysłać tam rezerwową drużynę Aurorów, bowiem wszyscy czynni pracownicy znajdowali się na posterunkach. Ale prawdziwe piekło rozpętało się dopiero dziś rano. Z Departamentu Kontkatu z Mugolami doniesiono mu o dziwnych zachowaniach mugoli, którzy jakoby byli pod działaniem aury magicznej. Jak do tej pory wysłani w miejsca zapalne eksperci nie powrócili, więc nie można było ustalić, o co właściwie chodzi. Niemniej Minister był zobowiązany powiadomić o problemie mugolskiego premiera, co też uczynił tuż przed południem.
"Prawdę mówiąc, byłem bardziej zadowolony ostatnio, kiedy nie chciał ze mną rozmawiać, bo tak się mnie bał" - pomyślał z przekąsem. - "Teraz nauczył się, że gdy tylko ma jakiś problem społeczny, którego nie potrafi rozwiązać, to na pewno czarodzieje są jego przyczyną."
Niestety tym razem podejrzenia premiera były jak najbardziej słuszne. Knot winien mu był pomoc, tylko nie bradzo wiedział, jak jej udzielić.
Ponure rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi.
- Nie ma mnie - zawołał, ale przygotowany na najgorsze usiadł zrezygnowany w fotelu i wyciągnął spod biurka ulubiony melonik.
- Ach, to ty, Shacklebot! - zawołał, kiedy mężczyzna wszedł do pokoju. - Masz dla mnie informacje? - zapytał z nadzieją.
- Tak, Ministrze - King kiwnął głową, ale nadal miał ponurą minę.
- Nie są dobre? - zauważył domyślnie Knot. - To wina Sam-Wiesz-Kogo?
- Tak, musi pan natychmiast ewakuować Ministerstwo. Czarodzieje muszą uciec z kraju.
- Ty chyba zwiariowałeś? - krzyknął, wstając gwałtownie. - Mamy opuścić Wielką Brytanię? Dlaczego? Co się właściwie dzieje Kingsley?!
- Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać rozpyla nad krajem eliksir paraliżujący wolę. Mugole już zamieniają się w bezmózgich niewolników, a wszyscy czarodzieje, których pan wysłał po informacje zasilili szeregi Śmierciożerców. Dobrowolnie - dodał z naciskiem. - A ci, którzy próbowali schornić się w polach ochronnych, pewnie zginęli.
- Skąd masz takie informacje? - chciał wiedzieć Knot.
Osobiście podejrzewał, że istnieje tylko jedna osoba, która może znać działania Voldemorta.
- Od Dumbledora.
- Tak myślałem - mruknął zrezygnowanym tonem Minister Magii.

****

Anglia, bardzo głęboko w podziemiach Londynu - lochy Ministerstwa Magii, piętnaście minut później

W małej, cisnej izdebce stała wąska, niezasłana niczym prycza. Na podłodze, w nogach tego niewygodnego mebla leżał szary zżarty przez mole koc. Obok koca, skulona pod scianą siedziała zaś młoda dziewczyna. Jej orzechowe oczy wpatrzone w jeden punkt wydawały się martwe, a miodowe włosy zwisały w jednym skołtunionym kłębie na plecach.
Najwyraźniej w więzieniu nie posiadano szczotki ani miednicy z wodą.
Ithilina podrapała się po głowie i westchnęła.
"Kolejny dzień" - pomyślała. - "A ile jeszcze takich dni przede mną, zanim nie odeślą mnie do Azkabanu i całkiem zwariuję?"
Po raz kolejny przypomniała sobie proces. Dumbledore stanął w jej obronie. Nawet Draco przyszedł i chciał jej pomóc, zeznając. Miała już iskierkę nadzieji, że jej kara zostanie zmniejszona, ale wtedy nastąpiło najmniej spodziewane przez nią zdarzenie. Lucjusz Malfoy brał udział w obradach i zdemaskował swojego syna, oświadczając, że Draco jest wilkołakiem.
"Od tego momentu wiedziałam, że mam przesrane" - stwierdziła.
Szykowała się już na Azkaban, ale i tu spotkała ją niespodzianka. Wybuchły zamieszki, Śmierciożercy uwolnili większość swoich więźniów, a dementorzy przystali do Voldemorta. Dlatego Ministerstwo osadziło więźniów w celach, które zwykle były używane krótko, zanim odesłano delikwenta na wyspę.
Więc Ithilina siedziała w tej ciemnej klitce, jak w poczekalni do pociągu, który miał ją zabrać, w miejsce, gdzie umiera się za życia.
To nie była zachwycająca perspektywa.
Dlatego próbowała uciec. Nie było to łatwe, szczególnie jeśli się nie posiadało nie tylko różdżki, ale i żadnych sprzętów wyważających kraty. Same deliberowanie nad sposobem wydostania się męczyło Ithilinę niepomiernie.
A w dodatku chyba miała wszy we włosach.
Podrapała się znowu.
"Właściwie to nie powinno mi robić różnicy" - przekonywała samą siebię. - "Skazali mnie na Azkaban. Prędzej, czy później znajdą strażników równie skutecznych jak dementorzy, a wtedy przefiukają mnie tam szybciej niż zdążę powiedzieć: wsza."
Mimo to podrapała się jeszcze raz.
Obecnie znajdowała się w takim stanie psychicznym, że tylko czarny humor pozwalał jej jeszcze zachować resztki rozsądku. Kiedy strażnicy przynosili jej jedzenie udawała kompletnie załamaną i pogodzoną z losem, ale cały czas czujnie wypatrywała okazji do ucieczki. Doszła do wniosku, że jej jedyną szansą jest obezwładnienie Aurora w chwili, gdy będzie kładł obrzydliwą breję, zwaną tutaj zupą, na podłogę przy drzwiach. Dlatego uważnie lustrowała wzrokiem każdego z wartowników, szukając ich słabych punktów i zastanawiając się, który miałby tak niewiele siły fizycznej, aby nie zdążył jej powalić, nim ona dopadnie jego.
Jak narazie odpowiedni kandydat jeszcze się nie znalazł, a Ithilina raczej nie liczyła, żeby jej masa mięśniowa miała szansę się powiększyć po tym świństwie, które była zmuszona jeść.
Mimo to ćwiczyła codzinnie po kilka godzin, starając się utrzymać sprawność, przekonując samą siebie, że zwinność i odrobina szczęścia wystarczą, żeby uniknąć straszliwej przyszłości, na którą ja skazano.
"Chyba bardzo duża odrobina szczęścia by się przydała" - pomyślała.
Nagle ktoś trzasnął drzwiami i z korytarza na górze dobiegły krzyki.
Iti wstała i podeszła do krat, starając się coś dojrzeć w półmroku. Na piętrze, na którym się znajdowała, było pusto, ale dziewczyna była pewna, że wyżej coś się dzieje. Nie zdążyła się nawet zastanowić, kiedy odgłosy tupania, nawoływań i dudnienia, zagłuszył wyraźny czysty głos:
- Uwaga! Alarm w Ministerstwie Magii! Prosimy o udanie się do kominków i kominków awaryjnych. Powtarzam, alarm w Ministerstwie Magii! Zarządzono natychmiastową ewakuację! Proszę nie panikować.
- Alarm! - krzyknęła Ithilina. - A jak ja się niby mam ewakuować?!
Złapała za stalowe pręty, czując pulsujące w nich zaklęcia ochronne i przytknęła do nich głowę.
Nie wiedziała czy śmiać się, czy płakać.
I wtedy w mrocznym tunelu pojawiło się światło.
- Halo, jest tam kto?!
- Tu... tutaj - wychrypiała.
Dawno nic głośno nie mówiła.
- Panna Nicks? - zapytał jakiś czarnoskóry mężczyzna w powiewnej szacie, z naszywką Aurora na piersi.
"Nie wygląda jak rycerz w lśniącej zbroi" - zauważyła.
- Tak - odparła skwapliwie. - Co się tutaj dzieje?
- Nie teraz - przerwał jej. - Lepiej się odsuń.
Cofnęła się, aż pod przeciwległy kąt ściany. Z tego co czuła te zaklęcia były naprawdę mocne. Jakoż nie myliła się. Nieznajomy wypowiedział kilka słów, zataczając różdżką coraz większe koła, aż wreszcie kraty wyleciały z zawiasów, mijając ją zaledwie o kilka cali i rozbijając się na przeciwległej ścianie zupełnie jakby były ze szkła.
- Och - westchnęła tylko, otrzepując sfatygowane ubranie z popiołu i idąc w kierunku swego wybawiciela.
- Zabiera pan mnie do innego więzienia? To przez ten alarm?
- Nie sądzisz, że wtedy miałbym klucz - zauważył i przesłał jej rozbawione spojrzenie. - Ratuję ci życie z polecenia Dumbledora, dziewczyno. Ten alarm to nie błahostka. Sam-Wiesz-Kto zaatakował i...
- Wawar Przyjemności! - krzyknęła nagle. - A więc profesor nie zdążył! Ach, to moja wina! Gdybym pracowała prze ostatnie tygodnie... Byliśmy już tak blisko... Ale, na Merlina!, wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie!
- To prawda - Kingsley pociągnął ją za ramię, wyprowadzając ją bocznym przejściem, aż do nieużywanego szybu windy. - Dlatego musisz się schronić w Hogwarcie. To jedyne bezpieczne miejsce. Przynajmniej narazie. Pole magiczne szkoły będzie utrzymywało eliksir z daleka przez około godzinę od rozpylenia. Dyrektor liczy, że do tego czasu wszyscy zdołają przejść przez portale.
- Portale? Jakie portale? - dziwiła się.
- Magiczne, moja droga - odparł z politowaniem Auror. - Chyba nie uwierzyłaś w te wszystkie bzdury z Historii Hogwartu? Nauczyciele muszą mieć szybszy kontakt ze światem zewnętrznym, niż tylko przez kominki, w które nie każdy gabinet jest zaopatrzony.
Nie zdążyła zapytać o nic więcej, bo naraz usłyszeli jakieś odgłosy dobiegające z drugiego końca korytarza.
- Idź - powiedział Shacklebot, wpychając ją do pustego szybu. - Nie zdążyłem zdobyć dla ciebie różdżki, a mojej ci przecież nie dam. Ale na pewno sobie poradzisz. Idź, dziewczyno i pamiętaj, że w Hogwarcie będziesz bezpieczna. Uważaj na siebie! - zawołał jeszcze, po czym zawrócił.
Miał jeszcze inne sprawy na głowie.
Ithilina spojrzała w górę.
Gdzieś wysoko nad nią majaczyło nikłe światło. Zmierzyła wzrokiem grubą linę, do której kiedyś musiała być przymocowana klatka zwyczajnej mugolskiej windy.
"Damy radę!" - pomyślała i zaczęła się wspinać.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed Wielką Salą, siedemnasta trzydzieści tego samego dnia

Draconowi udało się właśnie zagonić ostatnich Ślizgonów do dormitoriów i teraz zmierzał do Wielkiej Sali na spotkanie prefektów z nauczycielami, aby omówić sytuację. Od ponad godziny biegał po korytarzach wyłapując mieszkańców domu Salazara Slytherina i odsyłając ich do własnych sypialni, właściwie nie wiedząc po co to robi. Wszyscy domyślali się ataku Śmierciożerców i chłopak blednął na samą myśl o tym, co Czarny Pan mu zrobi, kiedy go złapie. Dziwiło go tylko jedno. Dlaczego Dumbledore chce, żeby wszyscy opuścili szkołę? Przecież starsi uczniowie znają wiele zaklęć i na pewno przydaliby się do jej obrony.
"Coś tu nie gra" - stwierdził, wychodząc na korytarz prowadzący do Wielkiej Sali.
Nagle ktoś złapał go za szatę i wciągnął za najbliższe drzwi, które okazały się wejściem do gabinetu Filcha.
Wyciągnął różdżkę zanim zdołał pomyśleć, dlaczego woźny zachowuje się w taki dziwny sposób.
- Ithilina?! - zawołał nie wierząc własnym oczom. - To naprawdę ty?
- Ja - uśmiechnęła się siadając na krześle, na którym zwykle delikwent wysłuchiwał kazania Filcha nim ten wymierzył mu karę.
Malfoy stał na środku pokoju zupełnie nie wiedząc, jak okazać radość i ulgę, którą poczuł, kiedy ją zobaczył. Zauważył, że zmiezerniała. Jej twarz nabrała szarego odcienia, a włosy straciły blask, plącząc się w kołtuny na plecach. Tylko duże ciemne oczy błyszczały podnieceniem i czymś jeszcze, czego nie umiał nazwać.
- Skąd się tu wzięłaś?
- Był alarm w Ministerstwie - powiedziała, a jej słowa dobiegały do niego jak zza zasłony. Wciąż nie mógł uwierzyć, że może z nią porozmawiać. - Przyszedł po mnie ktoś z Zakonu Feniksa - nagle zaśmiała się cicho. - Właśnie uświadomiłam sobie, że nawet się nie przedstawił.
Draco wsłuchiwał się w ten jej śmiech, dopóki nie przebrzmiał, jakby chciał go zapamiętać na całe życie.
- Muszę mu podziękować - wymknęło mu się.
Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, ale szybko się opanował ukrywając niezręczność swojej wypowiedzi pod krzywym uśmieszkiem.
Spojrzał na nią ponownie. Wyglądała na brudną i przemęczoną, a mimo to, coś go do niej uparcie przyciągało.
"Salazarze, cóż to Lwiątko mi zadało?" - pomyślał z niejakim zaskoczeniem odkywając, że widok nędzy i rozpaczy, który sobą przedstawiała nie tylko nie raził jego zmysłu estetycznego, ale wręcz przeciwnie, budził w nim nieznane mu wcześniej uczucie czułości.
Poczuł niepokojacą ochotę wzięcia jej w ramiona i pocałowania.
"Ułeee... Draconie Malfoy'u, czy masz pojęcie, kiedy ta czarownica myła ostatnio zęby?" - skarcił sam siebie.
Westchnął głeboko próbując się uspokoić. Jednak bez skutku. Pomysł zasmakowania ust panny Nicks nieustannie wysuwał się na pierwszy plan jego myśli, do tego stopnia, że chłopak nie w pełni świadomie podszedł do jej krzesła i pochylił się nad nią.
- Draco! - Ithilina brutalnie przerwała jego działania, nawet nie zdając sobie sprawy, z tego, co Ślizgon zamierzał zrobić. - Tami potrzebuje pomocy!
- Jak to?!
"Głupia Nicks!" - zirytował się. - "Nie mogła chwilkę zaczekać?!"
- Lord chce rozpylić nad Anglią wywar, który odbiera czarodziejom wolną wolę, a z mugoli robi niewolników. Musimy ją uratować, zanim Śmierciożercy dotrą na wschód! Eliksir rozprzestrzenia się w powietrzu bardzo szybko. Być może już jest za późno! Trzeba ją ukryć!
Zerwała się z miejsca, jak oparzona i nie zwracając na niego uwagi, dopadła drzwi.
- Różdżka! - krzyknęła, obracając się do niego. - Moja różdżka została w Ministerstwie. Potrzebuję nowej! Musisz ją dla mnie zdobyć. Inaczej nie mogę się stąd ruszyć.
- Chwileczkę! - przerwał jej. - Czy ty właśnie powiedziałaś, że jeśli nie zdążymy opuścić Wielkiej Brytanii, Czarny Pan zamieni nas w swoje pieski?
Kiwnęła głową.
- To co my tu jeszcze, do cholery, robimy?! - złapawszy ją za ramię, wybiegł na korytarz.
- Ale Tami! Rózdżka! - przypomniała.
- Wiem! Wiem, że Tami! - zawołał. - A twoją różdżką zajmiemy się po drodze. Myślę, że dla Crabbe'a i Goyle'a jedna różdżka to i tak za dużo mocy magicznej - dodał chichocząc złośliwie.

****

Anglia, Straszny Dwór, siedemnasta trzydzieści

- Mamy go, Panie.
- Wspaniale - zza szerokiego oparcia fotela dobiegł zimny, wysoki głos, który nie miał w sobie ani krztny radości, a za to całe morze podniecenia.
Dwóch krępych mężczyzn w długich czarnych pelerynach i białych maskach popchnęło do przodu szczupłego brązowowłosego młodzieńca, który rozglądał się ze zdziwieniem po pomieszczeniu. Wyglądał na przestraszonego i zupełnie zagubionego. Najwyraźniej nie znał osiłków, którzy zmusili go do aportacji wraz z nimi i przyprowadzili tutaj, kiedy on najspokojniej w świecie robił...
"Właśnie" - zastanowił się. - "Co ja wtedy robiłem? Co się stało? Nic nie pamiętam..."
Nie zdążył jednak dokładnie zbadać tej sprawy, bowiem fotel obrócił się przodem i jego oczom ukazała się bladolica postać w szmaragdowej powłóczystej szacie.
Kolana ugięły się pod nim, a serce zalała fala bezbrzeżnej ulgi. Nie miał się o co martwić. Był bezpieczny, a w dodatku spotkał go zaszczyt ujrzenia na własne oczy tego, którego światłe cele i ideały uznał za własne. Tego, za którego z największą przyjemnością oddałby swoje nic nieznaczące życie.
- Witaj, mój Panie - powiedział ze wzruszeniem i złożył mu pokłon.
Lord Voldemort zaśmiał się piskliwie, mrużąc swe szkarłatne źrenice, a dopiero po chwili odpowiedział:
- Witaj, Reginaldzie Dowson. Mam dla ciebie zadanie.
- Co tylko zechcesz, Panie.
- Udasz się wraz ze mną i moimi ludźmi w pewne miejsce. Chcę, żebyś zbadał ślad deportacyjny, osoby, która uciekła mi godzinę temu. Potrafisz?
- Oczywiscie, Panie - Reg wyprostował się i dumnie wypiął pierś. - Nie rozumiem tylko, cóż to za głupiec od ciebie ucieka! - dodał z emfazą.
Na bladych, bezkrwistych wargach Riddla zabłąkało się coś, przypominającego uśmiech.
- Cieszę się, że nie rozumiesz - powiedział cicho, głośniej zaś, zapytał: - Czy Zaklęcie Fideliusa nie będzie dla ciebie przeszkodą w odnalezieniu miejsca, do którego udał się ten głupiec?
- Nie - zapewnił skwapliwie. - Mam najlepiej rozwinięty Dar w całej Irlandii i wątpię, żeby nawet w tym kraju znalazł się ktoś zdolny przewyższyć moje umiejętności. Nie zawiodę cię, Mistrzu.
- Bardzo dobrze - Czarny Pan ruszył do drzwi, a Śmierciożercy i Dowson od razu poszli za nim.
Wychodząc, skinął ręką na postać siedzącą w rogu pokoju na obitym skórą krześle.
Kobieta podniosła się szybko i dołączyła do niego.
- Wspaniale, Vanesso - syknął cicho.
Wzdrygnęła się słysząc wężomowę, którą jak wszystkie wile rozumiała, choć nie mogła jej używać. Nie narzekała jednak z tego powodu. Nienawidziła tych syczących dźwięków.
- Eliksir jak narazie działa bez zarzutu.
W milczeniu skinęła głową przyjmując tę pochwałę.
"Oby tak dalej" - pomyślała.

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, osiemnasta pięć

Cisza w Hogwarcie była zjawiskiem nienaturalnym, toteż McNair i Dołohow rozglądali się niespokojnie, z różdżkami gotowymi do ataku. Za nimi szedł oddział co najmniej dwudziestu nowych rekrutów, a wśród nich rodzeństwo Carrow, trzymając rozpylacze z eliksirem w wyciągniętych rękach.
- Uciekli? - zastanawiał się głośno McNair, wodząc wzrokiem po opustoszałym pomieszczeniu. - Stary Trzmiel zabrał swoich mugolaków i zwinął skrzydła. Czarny Pan nie będzie zachwycony.
- Daj spokój, Ralph - żachnął się Dołohow. - Dumbledore nigdy by nie zostawił tego zamczyska. Pewnie chowa się w lochach, licząc, że nas wykończy. Nie wie tylko, że przerobimy go na pomagiera naszego Mistrza, szybciej nim piśnie choćby pierwsze "e" z Expeliarmusa! - zarechotał.
Nowi kadeci zawtórowali mu śmiechem, chociaż wyglądali, jakby nie bardzo wiedzieli, co się wokół nich dzieje.
Po chwili Antonin spoważniał i patrząc na nich wyczekująco zakomenderował:
- Przeszukać szkołę! Podzielcie się na pięć grup. Jedna idzie do lochów, a reszta obstawia wieże. Nikogo nie oszczędzać. Alecto, pójdziesz do lochów, a ty, Amycusie na Wieżę Gryffindooru. Jeżeli ktoś z was spotka Pottera, albo Dumbledora, niech pamięta, że nasz Pan chce ich wykończyć osobiście. Zrozumiano?
Odpowiedział mu pełen aprobaty pomruk.
- I jeszcze jedno - dodał, nim Śmierciożercy zaczęli się rozchodzić w wyznaczonych im kierunkach. - Tego zdrajcę, Malfoy'a, też macie dostarczyć w jednym kawałku.

- Słyszałaś? - szepnął Draco, do Ithiliny stojącej tuż obok niego.
Pokiwała lekko głową.
Oboje byli ukryci wewnątrz posągu, który stał przy wejściu do Wielkiej Sali. Schowali się tam dosłownie w ostatnim momencie, nim grupa Śmierciożerców wdarła się do zamku. Udało im się zdobyć różdżkę dla dziewczyny, głównie dzięki uprzejmości Goyle'a, który w swej bezbrzeżnej głupocie, zapomniał o niej zaraz po tym, jak Draco ukradkiem podrzucił mu kilogram ciastek i zamknął go w komórce na miotły. W tym czasie Iti świsnęła różdżkę osiłka, która najspokoniej w świecie wypoczywała sobie na łóżku.
- Musimy się stad wydostać - zauważył. - Jak tylko ostatni znikną za rogiem. Jak najszybciej.
- Trzeba ratować Tami - przypomniała.
- Nie sądzisz, że Dumbledore już się tym zajął? - zapytał, gramoląc się niezdarnie przez otwór z tyłu posągu grubego czarodzieja z wielkim naręczem chwastów w rękach.
- Dyrektor ma na głowie cały Hogwart - stwierdziła. - Poza tym, Draco, słuchaj! Jesteśmy jej Strażnikami! Nie mogę znieść myśli, że mała jest w niebezpieczeństwie, a mnie przy niej nie ma.
- Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie! - warknął.
- To nie znaczy, że zostwię ja samą!
Patrzył na nią przez chwilę marszcząc brwi z największym oburzeniem. Nagle jego wzrok złagodniał napotykając jej wymizerowaną twarz. Westchnął głośno i siląc się na spokój, wyjaśnił:
- Po prostu się martwię. Nie chcę, żeby coś ci... nam - poprawił się szybko, nając nadzieję, ze wzieła to za zwykłe przejęzyczenie - się stało. Nie, nie przerywaj mi! Powinienem pójść tam sam, jak już - stwierdził. - Chociaż, nie obraziłbym się, gdyby Potter uratował ją za mnie. W końcu to jego działka - dodał po namyśle.
- Draco! - fuknęła oburzona. - Żartować w takiej chwili! Nie wygłupiaj się i nawet o tym nie myśl!
Pójdziemy tam razem.
- A właśnie, że nigdzie nie pójdziecie.
Podskoczyli jak oparzeni, kiedy od ściany korytarza w którym rozmawiali oderwał się samotny cień, a po chwili obok nich zmaterializował się Severus Snape we własnej osobie.
- Ups - stęknęła Iti starając się wyglądać jak najbardziej niewinnie, ale Mistrz Eliksirów ewidentnie nie dał się nabrać.
- Nigdzie się nie wybieracie - powtórzył twardo, a jego szept przepalał im się przez mózgi i topił bitewny zapał. - Dziecko jest bezpieczne. Ty, Nicks natychmiast udasz się do podziemi, gdzie przez portal przechodzą właśnie pozostali uczniowie. A ty, Draco, pójdziesz ze mną. Jak pewnie słyszałeś Czarny Pan cię oczekuje. Postaram się odwrócić jego uwagę od ciebie, aż do wieczornej ceremonii.
- Ślub! - krzyknęli oboje, nagle zdając sobie sprawę, że to dziś jest ten dzień, kiedy ich losy miały na zawsze zwiazać się ze sobą.
Albo rozdzielić.
- Ciszej! - syknął nauczyciel, jednak żadne z nich nie zwróciło na niego najmniejszej uwagi.
Wpatrywali się nawzajem w swoje twarze, jakby dziś dopiero spotkali się po raz pierwszy.
- Więc to już? - szepnęła niedowierzająco Iti.
Draco kiwnał głową, czując w gardle ogromną gulę, która uniemożliwiała mu wykrztuszenie choćby najlżejszego dźwięku.
"Czy ja jestem... wzruszony?!" - zastanowił się. - "Nie, raczej wstrząśnięty!" - krzyczały jego myśli.
- Ale... - na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie. - Draco my nic... - zarumieniła się. - To znaczy ja nic... Nic nie zrobiłam i...
- Ci... - przerwał jej szybko, nagle odzyskując głos i zdolność myślenia.
W jednej sekundzie jego biedny mózg dokonał bowiem szybkiej analizy sytuacji i doszedł do wniosku, że mając do wyboru spędzenie reszty życia z Pansy (o której umiejscowieniu w przesztrzeni notabene nie było nic wiadomo), bądź z kimkolwiek innym, zdecydowanie należało wybrać tą drugą opcję. Poza tym, choć chłopak nie chciał tego przyznać nawet przed sobą, przyszłość z Ithiliną mogła rokować wcale nieźle. Bojąc się więc, że za chwilę zdąży zmienić decyzję, podszedł do niej szybko i złapał ją za ręce, z desperacją godną furiata, którym, jak sam stwierdził, musiał być, skoro zamierzał zrobić, to, co zamierzał.
- Przyjdziesz? - zapytał po prostu.
- Słucham? - nie zrozumiała, w zdumieniu mrugając oczami.
- Przyjdziesz na ślub? Na... nasz ślub?
- Draco... - szepnęła blednąc niespodziewanie.
- Przyjdziesz? - powtórzył natarczywie, myśląc jednocześnie ze złością , że jeśli będzie musiał powtórzyć to słowo jeszcze raz, to zweryfikuje swoje poglądy, co do wyższości ilorazu intligencji Nicks nad Pansy na korzyść tej drugiej.
Gryfonka wyglądała na ogłuszoną jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu wydukała niepewnie.
- Przy... przyjdę - i uśmiechnęła się, a jej twarz pokryła się rumieńcem.
"Uśmiecha się! Co ona sobie myśli?" - oburzał się. - "Przecież ja tylko mam zamiar się z nią ożenić! Chyba nie sądzi, że usidliła Malfoy'a?!"
A nie usidliła? - podszepnął złośliwy głosik w jego głowie.
"Oczywiście, że nie!'' - odpowiedział mu. - "Zawsze mogę jej wmówić, że po prostu nie miałem wyboru. W końcu wygrać z taką Pansy to żadna zasługa."
Ale przyznaj, ze ślicznie wyglada, kiedy się rumieni - jego alter ego nie dawało za wygraną.
"No... tak" - był zmuszony skapitulować. - "Ale to jeszcze nie znaczy, ze mam zamiar jej to powiedzieć."
- Cudownie - wybuchnął w końcu Snape. - Wy tu sobie gadu - gadu, a Śmierciożercy przeszukują zamek. Może już dotarli do portalu i uniemożliwili ci drogę ucieczki, głupia dziewczyno!
To mówiąc podszedł szybko do niej i wcisnął jej do rąk fiolkę z jakimś eliksirem.
- Zażyj to, nim zechcesz odwiedzić nas w Malfoy Manor. I pospiesz się wreszcie - popchnął ją lekko w kierunku schodów, łapiąc jednocześnie Dracona za rękę i ciągnąc go w przeciwną stronę.
Ślizgon widział jeszcze jej szczupłą postać znikającą za rogiem, nim odwrócił głowę i podążył spiesznie za swym ojcem chrzestnym.
Czarodziejska Anglia ginęła w szponach Lorda Voldemorta, ale on uśmiechał się do siebie, jak wielki bazyliszek, który zwietrzył ofiarę na kolację. A to dlatego, że przypomniał sobie, którą część ceremonii ślubnej uważał zawsze za najciekawszą.
"Taaaak..." - westchnął z zadowoleniem. - "Ciekaw jestem panno Nicks, czy już pomyślałaś o naszej nocy poślubnej?"

****

Anglia, Grimmauld Palace 12, kilka minut później

Iti zachwiała się lekko, kiedy wylądowała przed siedzibą Zakonu Feniksa. Deportacja z przeskokiem kosztowła jej osłabiony więziennymi racjami organizm wiele wysiłku. Wzdrygnęła się przypominając sobie spojrzenia tych kilku uczniów, którzy ją widzieli, kiedy wraz z nimi przechodziła przez portal w podziemiach zamku. Na szczęście nie spotkała dyrektora, który mógłby ją ztrzymać kiedy uciekła ze stacji Hogwart Ekspressu, by ratować Tami.
"Znów bawię się w Harry'ego" - pomyślała. - "Ale przecież jestem jej Strażniczką. Muszę ją chronić!"
Odsunęła od siebie strach i niewesołe myśli, podchodząc do muru, w miejscu, gdzie dom numer jedenaście łączył się z elewacją trzynastki. Wyciagnęła różdżkę i stuknęła nią w ścianę. W ułamku sekundy dawny dom Syriusza Blacka wyrósł przed nią jak spod ziemii. Zagryzła nerwowo wargi i jak najciszej weszła do holu.
- Lumos - szepnęła, a mrok wokół niej rozjaśnił się.
Rozglądała się, przesuwając sie powoli korytarzem wzdłuż ściany, w kierunku schodów, prowadzących do sypialni dzieci.
W całym domu panowała cisza.
"Spokojnie, Iti" - powiedziała sobie. - "To dobry znak. Na pewno Snape miał rację i Madame Brishney ukryła się z dziećmi w bezpiecznym miejscu. Pewnie już wyjechali z Anglii, a ty nie masz tu czego szukać. Tak, teraz upewnię się, czy na górze nikogo nie ma i grzecznie wrócę na stację kolejową. Słyszałam coś o świstoklikach i masowych deportacjach do Francji. Na pewno właśnie to robią teraz pozostali uczniowie i ich rodziny. Spokojnie i w cudownym porządku opuszczają ojczyznę."
Sama nie bardzo wierzyła w prawdziwość swoich słów, ale w tej chwili nadzieja była jej potrzebna bardziej, niż cokolwiek innego.
No może poza odrobiną szczęścia. Całkiem sporą zresztą.
Zajrzała ostrożnie do kuchni. Pomieszczenie było puste. Wpatrywała się w półmrok uważnie, ale nikogo nie wypatrzyła. Westchnąwszy z ulgą, pobiegła po schodach na piętro.
"Które to mogą być drzwi?" - zastanowiła się, otwierając pierwszą z brzegu komnatę.
Pusta.
Kolejne drzwi.
Pusta.
I jeszcze jedne.
Dziewczyna o mało nie rzuciła zaklęciem w przerażonego skrzta, który dzierżąc w ramionach zawiniątko wytrzeszczał na nią ogromne oczy.
- Zgredek? - zdziwiła się. - Co ty tutaj robisz? Gdzie pani Birshney? Czy to jest...?
Nie dokończyła, ale szybko podeszła do małego pracownika Dumbledora i spojrzała z bliska na trzymany przez niego tobołek, którym okazała się śpiąca Tamirelle.
- Musimy stąd uciekać! Trzeba ją zabrać w bezpieczne miejsce!
- Nie! - Zgredek uskoczył w tył, kiedy próbowała złapać go za chude ramionko i pociągnać do wyjścia. - Zgredek musi tutaj zostać! To panienka musi uciekać! Szybko, szybko, nim Czarny Pan...
- Nie zostawię jej tutaj! - Gryfonka nie była pewna, jak Wywar Przyjemności zadziała na skrzaty, ale zdawała sobie sprawę, że jeśli Zgredek dostał od opiekunki Tami rozkaz pozostania tutaj, to nie będzie mógł go złamać.
"Muszę myśleć przede wszystkim o Tami" - stwierdziła. - "Nie dam rady uratować go na siłę."
- Oddaj mi ją! - zażądała. - Zabiorę ją w bezpieczne miejsce.
- Nie! - krzyknął skrzat, cofając się i skacząc zwinnie na szafkę, poza zasięg jej rąk. - Panienka nie rozumie! - zawołał desperacko, a w jego wielkich oczach błysnęła rozpacz. - Zgredek nie jest zły. Zgredek się boi, ale zostanie, żeby Czarny Pan...
- Zgredku! - krzyknęła Ithilina, odwracając się przodem w stronę drzwi z różdżką wyciągniętą przed siebie. - Zdawało mi się, że... - zaczęła.
Przez chwilę panowała cisza. Gryfonka wstrzymała oddech.
I nagle...
Łup!
Drzwi wyleciały z zawiasów, kiedy Lord Voldemort wkroczył do komnaty.
- Dobrze ci się zdawało - powiedział zimnym głosem, krzywiąc wargi w uśmiechu samozadowolenia. - Panna Nicks, prawda?
Dziewczyna zagryzła wargi i cofnęła się do tyłu, ogladając się szybko za siebie, żeby zlokalizować skrzata z niemowlęciem w ramionach. Zgredek stał przez chwilę tuż za nią, a potem dał nurka pod dębowy stolik, stojący pod oknem. Spojrzała ponownie na czarnoksiężnika przed nią, zza pleców, którego wyłoniło się dwóch Śmierciożerców, kobieta, w długiej czarnej sukni i... Reginald Dowson z wyrazem tępego uwielbienia na twarzy.
- E... Eliksir - wykrztusiła i bezwiednie zatkała sobie usta ręką.
Od razu domyśliła się, po co Voldemortowi był potrzebny Czujący. Tylko czyj ślad aportacyjny wyczuł? Kogo śledził? Ją? Niemożliwe. To by oznaczało, że odkryli wszystkich Hogwartczyków. Iti miała nadzieję, że tak się nie stało.
- No, no - Tom Riddle prychnął, unosząc w górę jedną nędzną imitację brwi, która mu pozostała po wymieszaniu jego przeklętej krwi z krwią jego pupilka, wężycy. - Widzę, że stary głupiec, któremu służysz orientuje się nieźle w moich sprawach. I nawet wiem dlaczego - zaśmiał się krótko, bardzo nieprzyjemnie, lecz nagle spoważniał a czerwona mgła w jego szaleńczych oczach zgęstniała. - Nikt - cedził wolno. - Ale to nikt, nie będzie oszukiwał Lorda Voldemorta! Powinnaś o tym wiedzieć, głupia szlamo!
- Jesteś samym złem - krzyknęła. - Powienieneś wiedzieć, że wszyscy cię oszukują. Nawet twoje pieski. Nikt nie jest taki zły jak ty!
- Zła odpowiedź - machnął różdżką, ale zdążyła błyskawicznie się zastawić.
Jego Cruciatus odbił się od jej Protego.
Voldemort zaśmiał się celując w nią Avadą.
- Cutler! - krzyknęła w tym samym czasie.
Promienie zaklęć spięły się i jak iskry rozprysły w powietrzu, zmieniając na wzajem swoje tory ruchów. Gryfonka opadła na ziemię, a zielony promień przeleciał jej nad głową i ugodził w portret starego prapradziadka Tytusa Blacka, rozłupując go na pół. Śmierciożercy nie mieli tyle szczęścia. Cutler Ithiliny trafił McNaira w nogę. Mężczyzna ryknał z wściekłością i podniósł różdżkę.
- Panie...
- Nie - przerwał mu gwałtownie jego Mistrz. - Ona jest moja - powiedział, przypatrując się jak wstaje z podłogi i szykuje się do obrony przed jego kolejnym atakiem. - Expeliarmus!
- Nie! - zdążyła skoczyć za kanapę, nim dosięgło ją zaklęcie.
Czarny Pan ruszył za nią.
- Nie uciekniesz mi - powiedział. - Ta komnata jest za mała dla nas dwoje. Wychodź Nicks a spoję cię moim Wywarem i pozwolę zostać najwierniejszą w moich szeregach. Pomyśl o tym - kusił. - Jeżeli teraz wyjdziesz, nie zabiję cię. Pokazałaś, że potrafisz walczyć i nie boisz się zmierzyć z moją potęgą. To głupota - stwierdził. - Ale takich ludzi potrzebuję. Wychodź dobrowolnie, a będziesz żyła.
Ithilina ukryta za kanapą dyszała ciężko. Była śmiertelnie przerażona. Zdawała sobie sprawę, że nie da rady pokonać Voldemorta i jego sługusów, ale musiała za wszelka cenę bronić Tami! Nie mogła tylko zrozumieć, jak dyrektor i opiekunka mogli zostawić małą bez należytej opieki. Za to ani przez chwilę nie wątpiła, że Riddle kłamie. Poza tym życie pod jego rozkazami to nie było życie. Bez udziału woli, bez możliwości wyboru, stawało się tylko marną egzystencją ciała, które żyje bez ducha, spętane więzami kłamstw, bez nadzieji, na powrót do normalności. Nie wybrałaby takiego losu, nawet gdyby nie musiała troszczyć się o córeczkę Anny, a Czarny Pan jakimś cudem mówił prawdę. Nabrała głęboko powietrza w płuca i wychyliwszy lekko różdżkę skierowała ją na koniec peleryny czarnoksieżnika, gdy jego stopy pojawiły się na tyle blisko, by nie musiała opuszczać bezpiecznej kryjówki by ich dosięgnąć.
- Aaaaaa!!! - ryknął z wściekłością Lord, kiedy skraj jego szaty stanął w płomieniach.
- Panie! - drugi ze Śmierciożerców także okazał się kobietą.
Bellatriks Lestrange w jednej chwili odrzuciła maskę z twarzy i pospieszyła swemu Mistrzowi na pomoc, kierując na niego Aquamenti.
- Pozwól mi zabić tą plugawą wywłokę! - poprosiła, a jej głos drżał z podniecenia i nienawiści.
- Nie! - ryknął Voldemort. - Pożałujesz tego, Nicks! Czas kończyć tą zabawę!
To mówiąc odwrócił się od kanapy i wymierzył różdżkę w ukrytego pod stołem Zgredka, który wygramolił się z kryjówki i zawołał:
- Panienka musi uciekać, bo...
Nagle wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Skrzat nie dokończył, bo Bella z błyskiem szaleństwa i nienawiści w oczach, rozpoznała w nim dawnego sługę Malfoy'ów i krzyknąwszy: "Ty zdrajco!" - posłała ku niemu Avadę. Skrzat był jednak szybszy. Przerażony, upuścił zawiniątko z dziewczynką na podłogę w jednej chwili rozpływając się w powietrzu.
Ithilina jak w zwolnionym tempie zobaczyła ze swojego miejsca zielony promień pędzący w stronę Tamirelle, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu.
Nie miała wyjścia.
- Nie! - krzyknęła i skoczyła do przodu, zasłaniając sobą dziewczynkę.
Zielony promień w jej oczach rozszczepił się na tysiące, miliony i miliardy błyszczących iskier. Poczuła szarpnięcie, jakby leciała gdzieś w dół z ogromną szybkością, a potem nagle obraz i dźwięki zniknęły.
Zapadła ciemność.
"Chyba się nie udało" - zdążyła jeszcze pomyśleć.
Ostatnią bowiem rzeczą, którą słyszała, był zimny głos Voldemorta mówiący z radością:
- Avada Kedavra.

****

Anglia, dwór w Malfoy Manor, północ trzydziestego czerwca

Draco poprawiał nerwowo krawat, stojąc przed ołtarzem ustawionym w ogrodzie jego ogromnego domu. Cały czas denerwował się, dlaczego Ithiliny jeszcze nie ma.
"No i gdzie jest ojciec?" - myślał.
Matka, którą o to zapytał, nie chciała mu nic powiedzieć, zupełnie, jakby krępowała ją obecność Śmierciożerców, którzy przybyli, aby być świadkami ceremonii. Był cały Wewnętrzny Krąg. Brakowało tylko ciotki Bellatriks, McNaira no i samego Czarnego Pana.
"Chyba nie zabija w tej chwili Pottera?" - zastanawiał się.
Rozejrzał się dyskretnie po twarzach zebranych. Wszyscy byli w pelerynach Śmierciożerców, a białe upiorne maski trzymali w rękach. Chłopak skrzywił się nieznacznie i poszukał wzrokiem swego ojca chrzestnego, który miał pomóc uciec jemu i Iti zaraz po zaślubinach.
"Salazarze, spraw oby Czarny Pan się nie zjawił" - zaklinał wznosząc oczy ku mrocznemu niebu. - "I, zeby wujaszek Sev znalazł nam przytulniejsze miejsce na noc poślubną niż jego ukochane lochy" - dodał po chwili namysłu.
- Jest - szepnęła mu do ucha, Narcyza, a Draco obrócił się błyskawicznie, mając nadzieję, że matka nie ma na myśli przybycia Voldemorta.
Na szczęście to była ona. Wyglądała pięknie, czego wewnętrzny głod Malfoy'a nie pozwolił mu przeoczyć, nawet jako Pansy. Nie mógł się powstrzymać od przyglądania jej się przez cały czas, kiedy szła ku niemu poprzez ogród i później, gdy czarodziej z Ministerstwa prowadził ceremonię. Nie słuchał wypowiadanych przez niego słów. Miał jej przecież coś ważniejszego do powiedzenia, niż banalne: "tak".
Biała suknia wyglądałaby na niej jeszcze lepiej, gdyby była w swoim ciele. Nie mógł się już doczekać, kiedy zostaną sami i będzie mógł ją znów zobaczyć w prawdziwej postaci, bez działania Eliksiru Wielosokowego.
"Ten ślub może nie być taki zły" - stwierdził, uśmiechając się do niej.
Uśmiechał się tak od czasu opuszczenia Hogwartu i zaczynała go już boleć szczęka. Mimo to czuł się zadowolony z życia. No, w miarę zadowolony.
"Jeśli uda nam się opuścić to miejsce bez szwanku na zdrowiu" - dodał.
Niecierpliwie czekał na koniec przemowy urzędnika. Już tęsknił za smakiem jej ust.
I całej reszty - dorzuciło niepokorne drugie ja Dracona.
Jak dobrze, że była wolna i stała tu, obok niego.
Wreszcie nadszedł ten moment. Uścisnęli sobie dłonie, a ich pierścionki zetknęły się i zajaśniały czerwonym blaskiem, potem przy akompaniamencie pomruku zadowolenia ze strony gości, oba srebrne krążki połączyła czerwona wstęga uformowana z czystej esencji magicznej, która zmieniła barwę na złotą, gdy znudzony czarodziej, udzielajacy im ślubu włożył w nią swoją różdżkę, mówiąc:
- Czy ty, Pansy Radsono Parkinson, bierzesz sobie tego oto Dracona Valdona Malfoy'a za męża i przysiegasz kochać go i szanować dopóki śmierć was nie rozłączy?
- Tak.
Poświata biegnąca od pierścienia dziewczyny zmaterializowała się w jedwabną szarfę opasujacą ich ręce.
- Czy ty, Draconie Valdonie Malfoy'u, bierzesz sobie tę oto Pansy...
"Ithilinę."
-...Radsonę
"Monique."
- ...Parkinson
"Nicks."
- ...za żonę i przysięgasz ją kochać i szanować dopóki śmierć was nie rozłączy?
"Dopóki śmierć nas nie rozłączy."
- Tak.
Od ręki chłopaka wystrzeliła taka sama szarfa i ponownie przewiazała dłonie nowożeńców.
Północ właśnie wybiła na pobliskiej wieży mugoskiego kościoła, a oni dopełnili przysięgi, którą sobie złożyli w dniu swoich zaręczyn.
- Możesz pocałować pannę młodą.
Ujął jej brodę w dłonie i przez chwilę zdawało mu się, że poprzez mopsowate rysy Pansy widzi jej prawdziwą twarz z zarumienionymi policzkami i roziskrzonymi oczami.
- Kocham cię - szepnął.
"Powiedziałem to!" - zdziwił się. - "Och, jesteśmy w trakcie zaślubin, a ona już mnie zmieniła."
Ta myśl, o dziwo, nie wydała mu się straszliwą.
Ona zaś rozpromieniła się i spojrzała na niego, jakby z niedowierzaniem.
- Ja też cię kocham, Draco.
Złożył na jej ustach pierwszy małżeński pocałunek.
- Ogłaszam was mężem i żoną.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363519 · Odpowiedzi: 24 · Wyświetleń: 17946

sareczka Napisane: 01.03.2009 09:56


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


ROZDZIAŁ XIII, czyli mroki duszy...

Szkocja, Hogwart - izolatka w Skrzydle Szpitalnym, parę godzin później

- Musiałam jej podać podwójną dawkę Eliksiru Spokojnego Snu, taka była przerażona - powiedziała przyciszonem głosem Poppy Pomfrey, kiedy tylko dyrektor stanął obok niej w drzwiach izolatki, gdzie na łóżku, przykryta białym kocem leżała nieruchomo Ithilina Nicks.
Wydawała się całkiem spokojna. Jednak każdy, kto pochyliłby się nad nią, dostrzegłby bez trudu jej nerwowo drgające powieki, zmarszczone brwi i pięści zaciśnięte kurczowo na brzegach koca.
Dumbledore najwyraźniej zauważył te wszystkie oznaki cierpienia, bo zmarszczki na jego czole jeszcze się pogłębiły. Niebieskie oczy z troską spoczęły na pielęgniarce.
- Nie ma się co dziwić, Poppy.
- A więc już wiedzą?
- Tak, użyli Veritaserum.
- Ale przecież to był wypadek, Albusie! - zawołała. - To także musieli od niej usłyszeć.
Stary czarodziej położył jej dłoń na ramieniu.
- Powiedz sama, Poppy. Czy Arctus Barrow wyglądał na człowieka, który lubi słuchać wyjaśnień?
Kobieta wzdrygnęła się, a potem spojrzała z niedowierzaniem na dyrektora.
- Na Merlina! Albusie, nie chcesz chyba powiedzieć, że czeka ją Azkaban?!
Siwobrody zasępił się jeszcze bardziej i zdjął rękę z jej ramienia. Spojrzał ze smutkiem na swoją uczennicę i oparł się o ścianę.
Jego rozmówczyni pomyślała z żalem, że wygląda ostatnio coraz bardziej krucho i mizernie.
- Narazie Wizengamot - powiedział po chwili. - Będą obecni wszyscy członkowie Rady. Udało mi się przekonać aurorów, że jej stan zdrowia wymaga, by pozostała w szkole nim zapadnie wyrok.
- Ależ jaki to może być wyrok?! Na słodką Helgę, Azkaban to tragedia! Czy nie ma dla niej nadzieji? - pielęgniarka nagle poczuła w oczach łzy.
Otarła je wierzchem spracowanej dłoni. Pociągnęła nosem.
- Polubiłam tą biedulkę. Wiem dobrze, że Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać ją ściga. Leżała tu przecież nie raz. Uratowali z młodym Malfoy'em to maleństwo. Ta dziewczyna nie jest zła!
Dumbledore pokiwał twierdząco głową i uśmiechnął się blado.
- Oczywiście, że nie, Poppy. Osobiście mam nawet hipotezę, co spowodowało, że była zdolna do użycia tak straszliwej klątwy, jak Avada. Niestety nie mogę jej udowodnić.
Kobieta obdarzyła go spojrzeniem pełnym zawiedzionej nadzieji.
- Jak to, Albusie? Nie możesz jej pomóc?
Srebrnobrody czarodziej w jednej chwili skurczył się w sobie. Jego niegdyś pełne blasku, niebieskie oczy przygasły gwałtownie. Zmartwienia pochyliły jego plecy, tak, że okulary połówki chwiały się teraz nieledwie na koniuszku jego nosa.
- Obawiam się, że się spóźniłem, Poppy - wyznał z bezgranicznym smutkiem.

****

Szkocja, Hogwart - izolatka w Skrzydle Szpitalnym, kilka dni później

Więc tak wygląda życie bez nadzieji. Budzi się rano, słońce zagląda przez wąskie okratowane okienko i jeszcze głaszcze twarz, choć już jej nie grzeje. Chyba nie może. Kraty kładą miękkie cienie na białej kołdrze i na jej rękach, i na włosach. Te kraty to nie był wymysł żadnego z Założycieli, ani nawet dyrektora. Ale cóż, przysłali z Ministerstwa nakaz, to przyszedł Filch i wstawił.
"Dlaczego nie magiczne?" - zapytała wtedy.
"Nie ufają nauczycielom."
Nie ufają. Czyli, że tylko cudem pozwolili jej tu zostać.
Cud! Czy istnieje takie słowo? Przykłada rękę do czoła, nagle pewna, że ma goraczkę. Coś przecież miała zrobić. Coś, czego nie zdążyła. Dręczy ją przeświadczenie, że jest już za późno. Tylko na co?
Czoło jest chłodne. A może to ręce są chłodne? Nie czuje ciepła. Kiedy Madame Pomfrey przynosi jej gorącą zupę, albo gorącą herbatę, pije ją szybko. Nic jej nie parzy. W nocy przykrywa się dwiema kołdrami i jeszcze kocem, choć błonia za oknem są zielone, słońce świeci całe dnie, a kwiaty na drzewach pachną upajająco.
Ale ona tego nie czuje. Jedną nogą stoi już w grobie, a grób jest zimny i pusty. Grób jest ciemny, więc ona nie śpi całe noce, bo wydaje jej się, że jak raz zamknie oczy, to już ich nie otworzy. A chce jeszcze patrzeć! Przecież to już tak nie długo!
Więc patrzy. Rozwiera szeroko oczy i chłonie białe ściany pokoju, cienie okiennych krat i każdy promień słońca z osobna. Napełnia swoją głowę obrazami, pewna, że już wkrótce zostaną jej wydarte.
Czasem w nocy czuje ich obecność. Mogłaby przysiąc, że są tuż obok. Zacierają z radości widmowe ręce.
"Byłaś szczęśliwa" - szepczą. - "Byłaś bardzo szczęśliwa. Miałaś pełną rodzinę, dom, rodziców, którzy cię kochali. Miałaś psa, ciotkę i przyjaciół, którzy oddaliby za ciebie życie."
Czekają. Stoją nad nią w ciemności, wystawiając spod widmowych peleryn, jeszcze bardziej nierzeczywiste dłonie. Te dłonie nie mają palców tylko szpony. A oni te szpony przysuwają blisko jej głowy.
"Tak!" - słyszy w nocy ich podniecone szepty. - "Weźmiemy się za twoją głowę. Wsadzimy nasze ostre pazury prosto w twoje myśli. Tak! Będziemy je szarpać z rozkoszą, odrywać jedną od drugiej. Zabierzemy je wszystkie. Każde szczęśliwe wspomnienie, aż w twojej głowie zostanie tylko obraz twojej zbrodni. Tak! Zrobimy to, bo jesteśmy twoimi katami. Sędziami twojej duszy. Jesteśmy jak bezustanny wyrzut sumienia."
A ona się boi. Prawie czuje ich lepki dotyk. Prawie zachłystuje się ich smrodliwą obecnością.
Bo w nocy powietrze jest inne. Jest ciężkie od ciszy. W nocy nie słychać, jak Madame Pomfrey stuka fiolkami pełnymi leków. Nie szurają jej drewniane pantofle, kiedy krząta się przy chorych uczniach. W nocy zamek śpi i nie dobiegają do samotnej izolatki pokrzykiwania młodzieży na korytarzach.
Więc jest cicho. Jest tak cicho, że słychać wyraźnie bicie jej serca. A ona wtedy przykłada rękę do piersi i dziwi się, że coś tam w środku niej jeszcze pracuje, że męczy się i tłoczy mozolnie krew, kiedy ona już przecież umarła.
Bo życie bez nadzieji, to śmierć.

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, śniadanie następnego dnia

Ron usiadł obok Harry'ego i od razu nałożył sobie trzy tosty na talerz. Przysunął do siebie miseczkę z marmoladą i wziął do ręki nóż. Był bardzo głodny, a dziś jeszcze czekało go napisanie pracy zaliczeniowej z Zaklęć i nauka transmutacji doniczki w dynię. Zaiste, zapowiadał się ciężki dzień.
Hermiona przysiadła na przeciw niego, ziewając. Od pięciu dni się nie wysypiała kując po nocach do owutemów, które przecież i tak zda z pewnością najlepiej z całego ich rocznika. Wszyscy o tym wiedzieli. Najwyraźniej jednak, Hermiona nie.
Harry był jakiś markotny. Przyglądał się swojej owsiance, jakby nie był pewny, czy jest jadalna. Ron zaczął podejrzewać, że poprzedniej nocy jego przyjacielowi ktoś usunął pamięć i teraz biedny chłopak nie wie, do czego służy łyżka. Marnie wyglądał.
Ginny weszła do sali trochę spóźniona. Wyglądała ślicznie. Rude włosy powiewały w rytmie jej kroków. Chyba zaspała odrobinę i zapomniała przewiązać je wstążką, dlatego mogły bezkarnie spływać jej na plecy. Nie zdążyła też ubrać się kompletnie, więc szkolną szatę niosła przewieszoną przez ramię. Męska populacja Hogwartu miała więc okazję podziwiać jej białą bluzeczkę wydatnie opiętą na piersiach i spódniczkę w kratę, odsłaniającą zgrabne kolana. Ginevra usiadła obok Harry'ego i o coś tam go zagadnęła. Nawet się do niej uśmiechnął.
Ron pomyślał, że stosunki między nimi musiały ulec poprawie i nie był pewien, czy powinien się z tego cieszyć.
Przy stole Puchonów, Hanna Abott próbowała bezskutecznie przekonać Alison Grey, że Tony Andrews jest skończonym dupkiem, skoro zdradził ją z Teresą Hunter z Ravenclawu. Ernie McMillan popierał Hannę gorąco, utkwiwszy w Alison maślany wzrok.
Luna Lovegood czytała Żonglera skubiąc niedbale surową marchewkę, a Terry Boot próbował dla żartu, wyjąć niepostrzeżenie rózdżkę zza jej ucha. Chciał ją schować w męskiej toalecie, by sprawdzić, czy Luna odważy się tam wejść. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że przy jej marzycielskim usposobieniu, niemal cudem był fakt, że zazwyczaj udawało jej się korzystać z właściwej!
Reszta Krukonów uczyła się zapamiętale.
Ślizgoni jedli w milczeniu. Jeszcze nie podnieśli się po ataku i ucieczce Pansy. Ich dom był rozbity jak nigdy. Nie mieli jednego zdania na tą sprawę. Zwykle szczycili się, że są najbardziej zgranym domem w szkole i teraz ta sytuacja bardzo im ciążyła.
Draco Malfoy zdawał sobie dobitnie sprawę, że jest podejrzewany o udział w tym ataku nawet przez członków własnego domu. Część z nich go potępiała, a reszta chwaliła. Ale jego to nie obchodziło. Chciał zjeść swoje kanapki jak najszybciej, bo miał ważną sprawę do załatwienia. Musiał z kimś porozmawiać.
Siedząca obok niego Milicenta Boolstrode karmiła swojego chłopaka, Goyle'a owsianką, śmiejąc się wniebogłosy.
Słowem życie szkoły toczyło się normalnym trybem.
I wtedy rozpętało się piekło.
- Poczta! - zawołał jakiś pierwszak cienkim głosem.
Harry przypomniał sobie z rozrzewnieniem, jak sam przeżył szok, kiedy zawitawszy po raz pierwszy do Hogwartu zobaczył setki sów wlatujących do sali i wręczajacych uczniom listy oraz paczki od rodzin i przyjaciół.
Draco pomyślał z irytacją, że smarkacz, który pewnie był sz..., to znaczy pochodził z mugolskiej rodziny, mógłby się w końcu przyzwyczaić do porannej poczty.
Hermiona, jak zwykle, dostała swój numer Proroka. Odczepiła sowie gazetę i nakarmiła ją. Dopiero potem sięgnęła po magazyn.
- Mogłabyś w końcu przestać czytać tego brukowca - zauważył Ron.
Hermiona ograniczyła się do wzruszenia ramionami.
Harry wdał się w dyskusję z Ginny na temat jakiejś nowatorskiej linii produkcyjnej mioteł.
- O mój Boże! - krzyknęła Hermiona, a Prorok wypadł z jej rąk.
W całej sali zawrzało. Ludzie zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego. Wyrywano sobie gazety z rąk. Uczniowie innych domów rzucali Gryfonom przerażone i zaskoczone spojrzenia.
Ginny podniosła Proroka Hermiony szybciej niż Harry i Ron zorientowali się w sytuacji.
"To chyba nie nasi rodzice!" - pomyślała w panice, błyskawicznie zerkając na pierwszą stronę, która wywołała taką sensację.
Widniały na niej wielkie czarne litery:

KOMPROMITACJA W HOGWARCIE - ZNAMY ZABÓJCĘ PERCIVALA WEASLEY'A!!!
Ginny poczuła, że trzęsą jej się ręce, ale czytała dalej:

Trzydziestego maja w godzinach porannych udało się rozwiązać zagadkę kryminalną nękającą naszą czarodziejską społeczność od feralnej Nocy Duchów z zeszłego roku. Jak wszyscy pamiętamy, tamtego wieczoru doszło do tragicznej masakry. Śmierciożercy zaatakowali i zamordowali całą rodzinę Smithsonów, łącznie z ich siedemnastoletnią córką Anną, która powinna wtedy przebywać w Hogwarcie. W czasie aurorskiej interwencji zginął także jeden z funkcjonariuszy, nieodżałowany Percival Weasley, syn Artura Weasley'a zatrudnionego w Departamencie Niewłaściwego Użycia Przedmiotów Mugoli. Podejrzewano, że zabili go ci sami Śmierciożercy, którzy torturowali i spowodowali śmierć Smithsonów.
Sprawa była niewyjaśniona przez prawie pół roku, choć już w lutym wznowiono śledztwo, o czym donosiliśmy niedawno.
Trzydziestego maja nastąpił przełom. Inspektor Arctus Barrow odnalazł i przesłuchał świadka tamtych wydarzeń. Otóż, w Hogwarcie pod czujnym okiem dyrektora Dumbledora uczyła się przyjaciółka Anny Smithson, która towarzyszyła jej w ostatnich chwilach. Dlaczego więc nigdy nie zgłosiła się do Biura Aurorów, aby udzielić stosownych zeznań?
Sprawa okazała się niezywykle skomplikowana i tylko przenikliwości i ogromnemu doświadczeniu zawodowemu inspektora Barrow'a zawdzięczamy prawdę.
Ithilina Nicks pochodzi z Europy Wschodniej. Do hogwarckiej braci uczniowskiej dołączyła dopiero od września ubiegłego roku. Nikt w zasadzie nie wie dlaczego, skoro jej rodzina została na wschodzie.
Nicks została zaatakowana w szkole, piętnastego maja wieczorem, przez Pasny Parkinson, która oblała jej prawą (posiadającą moc) rękę Eliksirem niwelującym Zaklęcie Niewidzialności. Pod wpływem Veritaserum Nicks zeznała, że Parkinson ukradła jej bransoletę rodową Smithsonów, którą otrzymała od Anny Smithson, swojej (rzekomo) serdecznej przyjaciółki. W ten sposób inspektor Barrow dotarł do sprawy, którą z takim godnym podziwu poświęceniem się zajmował.
Nicks zeznała, że jednym z zabójców był McNair, który uciekł z Azkabanu dwa lata temu. Tożsamości reszty morderców nie znała. Podała jednak ich liczbę. Było to trzech mężczyzn w maskach Śmierciożerców. Dwóch z nich udało jej się zabić.
Wróćmy do pytania, dlaczego Ithilina Nicks tak długo ukrywała swój sekret?
Odpowiedź jest szokująca. Ponieważ to ona zabiła Percivala Weasley'a! Siedemnastoletnia czarownica użyła Avada Kedavry na Aurorze!
Motywy tej zbrodni nie są znane. Nicks stanie przed Wizengamotem siódmego czerwca o dziewiątej. Będą obecni wszyscy członkowie Rady, gdyż jest to sprawa najwyższej wagi. Zdaniem ekspertów, Ithilinie Nicks grozi dożywotnie więzienie w Azkabanie, jako że przestępstwo zostało dokonane na brytyjskiej ziemii i podlega brytyjskiemu prawu karnemu.
Czy Nicks jest związana ze Śmierciożercami? Gdzie zdobyła takie mordercze umiejętności? Dlaczego Parkinson ukradła jej bransoletę? Co ma wspólnego z tym wszystkim dyrektor Dumbledore i inni nauczyciele? Czy naprawdę nikt nic nie wiedział?I przede wszystkim: dlaczego z zimną krwią zabiła Percivala Weasley'a? Odpowiedzi na te pytania poznamy już wkrótce.
Dziennikarz Roku
Rita Skeeter


Ginny siedziała nieruchomo. Nawet nie zauważyła, że Harry i Ron czytali razem z nią zagladając jej przez ramię. Nie widziała jak Neville wstaje i podchodzi do niej, i próbuje ją objąć. Jak Lavender blednie niesamowicie i zaczyna histerycznie szlochać. Jak Parvati kiwa się na swoim miejscu powtarzając w kółko:"To niemożliwe!". Nie widziała też Hermiony, która przygryzała wargi aż do krwi, żeby się nie rozpłakać. Nie zauważała biegających uczniów i krążących pomiędzy nimi nauczycieli, próbujących ich uspokoić. Ktoś krzyczał bardzo głośno, ale w ogólnym hałasie jego słowa ginęły i nie mogły do niej dotrzeć.
Harry'ego i Rona nie było przy niej. Wbiegli obaj na podest gdzie stał stół nauczycieli, nie bacząc na szkolne reguły. O coś pytali Dumbledora. Może chcieli, żeby zaprzeczył. Żeby powiedział, że to wyssane z palca sensacje Rity. Że nie ukrywał w ich szkole morderczyni. Że nie wiedział. Że to nie ona. Nie ich koleżanka, Gryfonka.
Ale przecież widzieli w szkole Aurorów. Wszyscy widzieli. Ithilina została zaatakowana przez Parkinson i Aurorzy przyszli ją przesłuchiwać. Wszyscy o tym wiedzieli. Więc teraz muszą uwierzyć. Rita choć raz mówiła prawdę. Więc Harry i Ron schodzą teraz z podestu. Nie, zbiegają. Jest w nich jakaś furia. Biegną do drzwi, ale Snape zatrzymuje ich. Mierzy z różdżki. McGonagall, Sprout i Flitwick nawołują swoich prefektów. Chcą, żeby wszyscy opuścili salę, żeby poszli na lekcje. Ktoś krzyczy, że chce coś powiedzieć. Ktoś inny uważa, że to dyrektor powinien coś powiedzieć. Uczniowie chcą wiedzieć, czy znał prawdę.
Ale Ginny nic nie widzi, ani nie słyszy. Nic nie chce wiedzieć, ani nigdzie iść. Nic nie uważa. Bo bardzo, bardzo chce jej się płakać za Percy'm, którego odebrała jej dziewczyna z dormitorium po lewej stronie schodów.
I Ginny płacze, a przez te łzy nie widzi już nic.

****

Szkocja, Hogwart - izoltaka w Skrzydle Szpitalnym, godzinę lekcyjną później

- Musimy jej chyba dać jakąś straż. Pole ochronne może nie wystarczyć.
Ithilina usłyszała zza drzwi wystraszony głos Opiekunki Gryffindooru.
"McGonagall jest wystraszona? Dlaczego?" - myślała.
- Mogą jej zagrażać - przyłączył się Snape.
"A więc już wiedzą."
Ithilina nie miała różdżki, bo Minister bał się, że ucieknie. I słusznie się bał. Przełknęła ślinę, gotowa na wszystko.
"Stało się najgorsze."
- Ja tu zostanę - zaoferowała się Tonks. - Jeżeli pan zgodzi się mnie zastąpić na zajęciach, dyrektorze.
"A więc i ona wie. Wie i wierzy dyrektorowi. Ilu jest takich ludzi?"
- Oczywiście, moja droga. Chyba i tak nie uniknę konfrontacji z uczniami.
- I z Zakonem - dodała cicho McGonagall.
- I z rodzeństwem Weasley - podsunął jeszcze Snape.
"Właśnie. Kto uwierzy?"
Snape'a akceptują. Wierzą dyrektorowi. Snape zabija, ale jest po ich stronie, a ona zabiła przez przypadek. Więc Snape'owi trzeba wybaczyć, a jej nie, bo przypadki chodzą po ludziach, a Snape nie zmieni strony, bo dyrektor zapewnia, że nie.
"Ot, prosta logika."
Ale w tą całą logikę zamieszał się Harry i Hermiona i, na słodkiego Merlina!, cała rodzina Weasley'ów, której Ithilina nigdy nie miała zamiaru skrzywdzić. Tylko, że to jest teraz dokładnie bez znaczenia, bo skrzywdziła i to okrutnie w najpodlejszy na ziemi sposób, zabierając im brata i syna. A potem uciekła pod opiekuńcze skrzydła Dumbledora i schowała głowę w piasek. I obłudnie patrzyła im w oczy przez ponad pół roku. Ale teraz dostanie za swoje!
"Bo oliwa zawsze sprawiedliwa i na wierzch wypływa" - przypomniała sobie stare mugolskie przysłowie z kraju jej rodziców.
"Ciekawe, czy wyślą im list. Czy zawiadomią jakoś, że ich córka zabiła człowieka i zgnije w najgorszym magicznym więzieniu na świecie. A nim jej ciało przykryje litościwa ziemia, dementorzy wyssą z niej wszystkie szczęśliwe myśli, pozostawiając pustą skorupę w nieskończoność rozpamiętującą swoje piętno" - myślała.
A potem już nie myślała, bo z jej oczu trysnęła fontanna łez. I Ithilina nic już nie widziała, ani nie słyszała, tak jak Ginny, która w swoim dormitorium po raz kolejny opłakiwała śmierć brata i oszustwo, którego wszyscy byli ofiarami.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, ósma dziesięć siódmego czerwca

Skrzypienie drzwi. Głos.
- Juz przyszli.
"A więc to dzisiaj."
Podnosi się. Opuszcza nogi na chłodną kamienną podłogę.
- Nie, nie. Musisz się przebrać.
"Po co? Czy to ważne w jakim stroju przyjmuje się wyrok?"
Posłusznie kiwa głową. Ręce do góry. Dotyk miękkiej szaty na policzku. Jak pocałunek kogoś bliskiego.
"Kogo?"
Schyla się. Jeszcze buty. Buty? Ona już nie będzie chodziła, bo i gdzie. W Azkabanie nie ma dokąd pójść. Ruch głową w lewo. Za siebie. Plama słońca na poduszce. Nikła, drgająca. Patrzy. Chyba chmura zasnuła niebo, bo plama znika. O, już jej nie ma.
- Gotowa?
"Nie, nie gotowa. Nigdy nie będę na to gotowa."
Kiwnięcie głową. Obce ręce, dobre, ale obce, łagodnie ciagną ją na przód. Na zewnątrz. Korytarz już zastawiony. Przyszli wszyscy. Najstarszy, szef, puszy się nieznośnie. To widać. Podnosi głowę jeszcze wyżej. W głęboko osadzonych oczach błysk stanowczości i dumy.
"Aha, plakietka!"
Plakietka na jego piersi zmieniła kolor. Jest czerwona, a taką ma tylko Pierwszy Inspektor Biura Aurorów. Za nim reszta. Jego irlandzkie pieski. Ten przystojny, Czujący, ma wypisane na twarzy poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
"To ty byłeś pierwszy. Odnalazłeś mój trop."
Zwalisty wygląda na znudzonego. Kolejna sprawa. Zdać, zakuć, zapomnieć. Z boku najmłodszy. Brązowe oczy patrzą z życzliwością.
"Nie wierzę."
Obraca się w miejscu. Za nią korytarz zaczyna puchnąć. Tłum ludzi. Na przód wychodzą Harry, Ron, Hermiona i Ginny.
"Teraz się zacznie."
- Morderca!
- To był przypadek!
- Różdżka to nie mugolski pistolet. Nie rzuca zaklęć sama.
- Ja... ja nie wiedziałam, kim jest. Nie widziałam go. Myślałam, że to kolejny Śmierciożerca!
- Nieważne! Nie rozumiesz tego? To było niewybaczalne!
- Ale ja...
- Nie ma usprawiedliwień! Ja nie potrafiłem nawet rzucić Cruciatusa na Lestrange, a ty użyłaś Avady!
- Nie chciałam...Nie wiem jak to się stało...
- Morderca!
- Cisza! Zabieramy ją.
Znowu obce ręce. Już nie delikatne. Ciągną ją za ramiona. Chwytają nadgarstki. Dotyk drewna na przeraźliwie zimnej skórze. Głos najstarszego. Szefa. Twardy, jak najtwardsza stal. Mrowienie rąk. A potem jakaś siła zmuszająca je do zrośnięcia się. Mruga oczami. Ręce ma unieruchomione. Właściwie to już teraz tylko jedną rękę.
"Po co? Przecież prawa nadal w bandażach."
- Już czas.
Smutne, niebieskie oczy. Z daleka. Płomienie. Zimne zielone płomienie, które nie grzeją, ani nie parzą. Tylko duszą.
- Morderca!

****

Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, dziewiąta rano

Ithilina szła otoczona przez aurorów, trzymając zrośnięte ręce przed sobą. Czuła się gorzej, niż gdyby założono jej kajdanki.
Ten tydzień spędzony w zamknięciu dał jej możliwość odtworzenia w pamięci najdrobniejszych szczegółów tamtego zdarzenia. W ciągu pierwszysch kilku dni żywiła jeszcze nadzieję. Znała tylko pobieżnie mugolskie prawo i była przekonana, że każdy sąd w jej rodzinnym kraju skazałby ją na kilka lat, ale nigdy na całe życie. Działała przecież w obronie własnej, a w pomieszczeniu było ciemno. To był wypadek. To był po prostu wypadek.
Ale nie była mugolem. Nie użyła pistoletu, ani noża, ani nawet strzały. Nie miała zawiązanych oczu. Była winna. Więc straciła nadzieję.
Żyła w koszmarze obojętności. Za dnia siedziała nieruchomo na łóżku, próbując docenić każdy promień słońca, który mógł być ostatnim w jej życiu. Nocą nękały ją koszmary.
Wrota Azkabanu zostały otwarte.
Nadszedł ten dzień. Stała w kordonie strażników przed drzwiami Sali Obrad. Za chwilę ją wprowadzą. Wizengamot rozpocznie obrady. Była pewna, że ją skażą.
"I jeszcze Harry!"
Czuła się okropnie. Jego słowa zraniły ją tak bardzo. Zdawało jej się, że już pogodziła się ze swoim losem. Nie miała przecież wyboru. Jednak mimo wszystko nie mogła przyjąć sokojnie jego wyrzutów. Nienawidziła siebie za ten czyn, ale jednocześnie jakaś część jej jaźni uparcie powtarzała sobie, że nie jest w stanie tego wyjaśnić, że jest niewinna.
"Zabiłam go" - powiedziała sobie. - "Z mojej różdżki wystrzeliło zielone światło i ugodziło w jego pierś. Nic innego się nie liczy."
Wtedy drzwi otworzyły się i Ithilina zobaczyła starą siwowłosą czarownicę o surowym obliczu.
- Oskarżona numer dwieście dziewięćdziesiąt trzy: Ithilina Nicks. Sprawa numer dwieście dziewiećdziesiąt osiem: zabójstwo Percivala Weasley'a. Wejść.
"Gdyby chociaż Dumbledore tu był..." - pomyślała.
Ale wiedziała, że to niemożliwe. Wystarczająco ryzykował swoją pozycję, ukrywając ją przez pół roku. Nie mógł się narażać na podejrzenia o sympatyzowanie z zabójczynią. Był potrzebny szkole.
"I Tami" - uświadomiła sobie.
Wydarzenia ostatnich dni przytłoczyły ją do tego stopnia, że pogrążona w bólu, zapomniała o swej małej podopiecznej. Teraz poczuła nową falę strachu. Jakże martwiła się o dziewczynkę! Była świadoma, ze zawiodła Annę. W tej sytuacji winna była dziękować Dumbledorowi, że drugim jej Strażnikiem uczynił Dracona. Należało mieć nadzieję, że Malfoy podoła zadaniu.
- Rusz się - Barrow popchnął ją w kierunku otwartych wrót.
Dziewczyna zadrżała, powracając myślami do strasznej rzeczywistości, która ją czekała za tymi drzwiami.
Weszła na salę i rozejrzała się trwożliwie.
Patrzył na nią cały Wizengamot. Wszystkie ławy audytorium zajęte były przez czarodzieji i czarownice w luźnych fioletowych szatach przypominających prawnicze togi. Ich twarze ginęły w półmroku, ale dziewczyna była pewna, że wyrażają wyłącznie oburzenie i pogardę, zmieszaną może u niektórych z niegodziwą ciekawością.
Zwróciła wzrok na podwyższenie znajdujące się przed nią. Stały tam trzy krzesła. Pierwsze od lewej zajmował sekretarz, którym była jasnowłosa, ostronosa czarownica, wpatrująca się w Ithilinę bystro, a drugie zaś sędzia, którym był sam Minister Knot w swym cytrynowym meloniku, z pogardą i posępnym triumfem wypisanym na twarzy.
"O, ten mnie już skazał!" - pomyślała z rozpaczą.
Trzecie miejsce zajął Arctus Barrow, który jak się okazało wystąpić miał w roli oskarżyciela.
- Witam państwa! - zaczął Knot, podnosząc się z miejsca i podchodząc do marmurowej mównicy. - Zebraliśmy się tu w sprawie dwieście dziewięćdziesiątej ósmej, dotyczącej śmierci Percivala Weasley'a i zamordowania rodziny Smithsonów. Oskarżona, Ithilina Nicks, lat siedemnaście. Zgadza się?
- Tak jest - odpowiedziała zachrypniętym ze strachu głosem.
- Oskarżyciel, Szef Biura Aurorów, Arctus Barrow. Proszę mówić.
Wywołany wstał również. Na skinienie Ministra, obok Iti pojawiło się nagle dwóch zamaskowanych ludzi, którzy usadzili ją na krześle, na środku sali i uwolniwszy od zaklęcia jej ręce, przypięli je łańcuchami do oparć niewygodnego mebla.
- Wysoki Sądzie, prowadziłem śledztwo od lutego w sprawie zamordowania rodziny Smithsonów, pierwotnie uznając, że ci sami zabójcy pozbawili życia Percivala Weasley'a. Tak się jednak nie stało. Trzydziestego maja bieżącego roku, udało mi się przesłuchać oskarżoną. Przesłuchanie miało dotyczyć napadu dokonanego piętnastego maja na osobie oskarżonej przez Pansy Parkinson, podejrzaną o śmierciożerstwo. Jednak w toku śledztwa status ofiary jaki przysługiwał Ithilinie Nicks uległ najpierw zmianie na status świadka, a następnie oskarżonej - Barrow zszedł z podestu, z którego mierzył dziewczynę zimnym wzrokiem.
Wystapił na środek sali i omiótł członków Wizengamotu śmiertelnie poważnym spojrzeniem.
- Otóż ta dziewczyna - kontynuował, a jego głos rósł i potężniał z każdym słowem - była świadkiem zabójstwa Anny Smithson, dokonanego przez ludzi Sami-Wiecie-Kogo i zabiła Percivala Weasley'a! - zagrzmiał.
Iti miała wrażenie, że ktoś roztrzaskał na jej głowie kamienie.
Morderca!!!
- Do czego przyznała się pod Veritaserum - dodał Barrow.
Wyglądał na cholernie dumnego i zadowolonego z siebie.
Zapadła cisza. Szef Biura Aurorów z godnością wycofał się na swoje miejsce.
Ithilina siedziała nieruchomo, wpatrując się tępo w jego twarz. Nie była zdolna nic powiedzieć.
"I to już?To wszystko?"
Knot obdarzył ją bardzo długim obojętnym spojrzeniem, gładząc w zamyśleniu swój cytrynowy melonik, spoczywający przed nim, na pulpicie mównicy. Chrząknął.
- To chyba wszystko jasne - powiedział niefrasobliwie. - Oskarżona przyznała się do winy, a za morderstwo czarodzieja Wizengamot skazuje na dożywotnie uwięzienie w Azkabanie. Czy ktoś jest przeciwny?
Rozejrzał się po zgromadzonych, czekając aż któreś fioletowe ramię uniesie się w górę.
Wtedy tama pękła.
- To był przypadek!!! - krzyknęła rozpaczliwie Ithilina. - Ja nie chciałam!
Była przerażona. Serce waliło jej jak oszalałe. To czego bała się najbardziej na świecie, właśnie się stało. Zesłano ją do Azkabanu! Na zawsze! Łzy napłynęły jej do oczu i trysnęły słoną fontanną na policzki, bardzo szybko dosiegając brody i mocząc czarną szatę. Miała unieruchomione ręce, więc nawet nie mogła ich wytrzeć. Nie mogła osłonić się przed zimnymi spojrzeniami członków Czarosądu.
- Ja... - szlochała. - Ja... nie wiedziałam, że... to pomoc! Ja..., ja myślałam, że to Śmierciożerca!
- Ale zabiłaś go - powiedział twardo Arctus Barrow.
- I przyznałaś się pod Veritaserum - dodał Knot. - A to załatwia sprawę.
- Nie!!! - krzyknęła.
- Chwileczkę. Nie tak szybko, Korneliuszu.
Ithilina wzdrygnęła się, kiedy ktoś położył jej rękę na ramieniu. Drżąc ze strachu i ciągle płacząc, obróciła głowę.
Stał za nią Albus Dumbledore.
- Albusie Dumbledore - zaczął wolno Minister, a w jego oczach zapłonęła wściekłość - Jakim prawem zabierasz głos w tej sprawie?! Mienisz się obrońcą tej dziewczyny? W twoim przypadku to ryzykowne posunięcie, skoro nie wiedziałeś o jej winie przez pół roku. W twojej szkole ukrywał się morderca! - zawołał. - A ty możesz zostać oskarżony o udzielanie mu pomocy!
- Ależ spokojnie, Korneliuszu! - zawołała kurpulentna czarownica z głębi sali.
Wśród zgromadzonych zawrzało. Wystąpienie Dumbledora poruszyło wszystkich. Czarodzieje i czarownice zaczęli kręcić się na swoich miejscach i wymieniać uwagi z sąsiadami. Kilka osób nawet wstało i próbowało wśród ogólnego poruszenia wygłosić swoje opinie. Atak przypuszczony przez Ministra na dyrekotra Hogwartu zaskoczył wszystkich.
Dumbledore ryzykował. Każdy członek magicznej społeczności był tego zdania. Podejrzenia budził fakt, że w jego szkole ukrywała się tak długo morderczyni. Dodatkowo krążyły pogłoski, jakoby kadra pedagogiczna Hogwartu opóźniała termin przesłuchania dziewczyny, co samo w sobie nasuwało myśl, iż podwładni jak i sam Dumbledore, dobrze wiedzieli, do czego Ithilina Nicks będzie zmuszona się przyznać. Jednak, żeby zdementować lub potwierdzić tą plotkę zabrakło dowodów. Sam dyrektor cieszył się zaś tak nieposzlakowaną opinią, że nikt nie ośmieliłby się podać mu Veritaserum. Ludzie ufali mu, bo wierzyli, że jest jedyną osobą zdolną ochronić ich przed Voldemortem.
- Korneluszu - w głosie dyrektora nie było ani krztyny zdenerwowania. - Przybyłem tu, bo mogę dowieść, że okoliczności morderstwa w tym przypadku grają rolę. Panna Nicks mówi prawdę - dodał z mocą.
Minister Magii czerwony z gniewu mierzył go z jawną nienawiścią szczurzymi oczkami tchórza. Od dawna bał się, że potężny szef Hogwartu odbierze mu stanowisko i jedyną rzeczą jaka naprawdę by go uspokoiła byłoby znalezienie jakiegoś haka na Dumbledora. Podważenie wszelkim sposobem jego silnej pozycji w brytyjskiej magicznej społeczności. A taka okazja nadarzała się właśnie teraz i Knot dobrze wiedział, że powinien z niej skorzystać.
- Drodzy sędziowie - rozejrzał się po sali, skupiając na sobie spojrzenia zgromadzonych - czy wy słyszycie to co ja? Albus Dumbledore honorowy członek Wizengamotu nie potrafi zrozumieć, że nie jesteśmy mugolami. Dla nas okoliczności morderstwa dokonanego przy użyciu Avady nie mają znaczenia. Każdy czarodziej potrafiący ją rzucać jest niebezpieczny. Zaklęć Niewybaczalnych według naszego prawa mogą używać jedynie Aurorzy w obronie własnej. Każdy inny przypadek to morderstwo! - krzyknął. - Ktoś taki jak ty, powinien to wiedzieć.
- Owszem - przyznał spokojnie Dumbledore. - Ale ten przypadek jest inny. Prawo tworzą ludzie, drogi Korneliuszu. Zawsze mogą się mylić.
- Czy ty słyszysz co mówisz?! - zawołała ciemnowłosa Asturia Frane, która była przyjaciółką Barty'ego Croucha seniora i w czasach jego reżimu była niemal tak bezwzględna jak on. - Każesz nam patrzeć przez palce na morderczynię! Szkoda, że twój przyjaciel, Artur Weasley tego nie słyszy!
Cios był celny. Po twarzy siwobrodego maga przemknął cień.
- Zaraz, zaraz - z czwartej ławy po lewej stronie podniosła się ta sama kurpulentna czarownica, która wcześniej starała się uspokoić Knota. - Odbiegamy od propozycji, z którą przyszedł tu profesor Dumbledore. Czy nikt z was nie chce poznać okoliczności tej tragedii? Bo ja, mówię otwarcie, szczerze tego pragnę przez zwykłą ciekawość.
Po sali potoczyła się fala szeptów i wielu czarodzieji zaczęło kiwać z aprobatą głowami.
Minister nie zamierzał się poddać.
- Pani Merigold, chce pani słuchać bajek tej dziewczyny? Przecież nie możemy zaaplikować jej drugi raz Veritaserum, bez ryzyka, że dostanie pomieszania zmysłów. Skad mamy więc mieć pewność, że powie prawdę?
- Zaufajcie mi! - zawołała rozpaczliwie Ithilina. - Ja nie chciałam go zabić. Mówię prawdę!
- Mam świadka - zakomunikował spokojnie Albus patrząc uporczywie w oczy Knota. - Może zeznawać pod Veritaserum.
Cały Wizengamot osłupiał.
- Masz świadka? - zapytał głupio Knot, bezwiednie potrącając ręką cytrynowy melonik, który spadł ze stołu i powolutku potoczył się po kamiennym podwyższeniu.
- Zgadza się - dyrektor zdjął dłoń z ramienia Ithiliny i posłał jej pokrzepiający uśmiech.
Odwrócił się i wyciągnął różdżkę w kierunku drzwi wejściowych, które natychmiast się otworzyły, choć czarodziej nie wypowiedział ani słowa.
Iti zamknęła oczy, trzęsąc się na całym ciele.
"To się nie dzieje naprawdę!" - przekonywała się.
Rozległy się głuche kroki i do sali obrad wszedł świadek, który stanął obok Dumbledora.
Ithilina nie mogła się powstrzymać i zerknęła w bok. Po jej lewej stronie stał bardzo blady Draco Malfoy. Zacisnęła kurczowo palce na oparciach krzesła, do którego była przykuta, przypominając sobie, kiedy widziała chłopaka po raz ostatni.

Było bardzo późno, ale ona nie spała. Bała się ciemności, pierwszy raz w życiu. Zamykała oczy, ale nie mogła wytrzymać w pozycji leżącej ani sekundy. Jej serce biło jak oszalałe, a oddech rwał się raz po raz. W głowie tłukło jej się obsesyjne przeświadczenie, że zamknięto ją żywcem w grobie. Zaciskała wargi, próbując powstrzymać się przed atakiem paniki.
Kamienie płaczą...
Zasnęła?
Poderwała się i gwałtownie usiadła na łóżku. Prawe ramię przeszyła fala bólu. Zacisnęła zęby. Potrząsnęła głową nerwowo. Znów miała wizję. Kiedy tylko zmęczenie zamknęło jej znużone oczy, koszmary brały we władanie jej skołatany umysł. Najczęściej śniły jej się rozpadające się mury, z których ściekała krew. Wiatr wył, a w powietrzu wisiała mgła, która nie była mgłą, tylko setkami kłębiących się i wirujących na wietrze dementorów, o wielkich głodnych ustach.
Dyszała ciężko, za każdym razem, kiedy udało jej się obudzić i wyrwać z sennego widziadła. Ale na jawie także nie miała spokoju. Dręczyło ją przeczucie, że Aurorzy wyciagną z niej prawdę o śmierci Percy'ego Weasley'a.
Szmer. Szelest. Stuk, stuk, stuk...
Sięgnęła na oślep po różdżkę, a wyobraźnia podsunęła jej obraz potwornych ust dementora i jego rąk, pokrytych liszajami.
Mogłaby zawołać Madame Pomfrey, ale nie była w stanie wydobyć z zaciśniętej strachem krtani, nawet najsłabszego dźwięku.
Stuk, stuk, stuk...
Ktoś powoli zbliżał się do jej łóżka. Zacisnęła palce na różdżce bardzo mocno. Lewa dłoń miała szczątkową moc, ale dziewczyna była zdecydowana wbić ją napastnikowi do oka. O ile oczywiście okaże się je mieć. Wszystkie mięśnie jej ciała napięły się, a przez głowę przeleciała myśl, że mogła od razu wślizgnąć się pod łóżko, tak, żeby intruz jej nie zauważył. Teraz musiał być już blisko. Spóźniła się i konfrontacja wydawała się nieunikniona.
Nie czuła się bezpieczna już nawet w Hogwarcie. W końcu Pansy zaatakowała ją właśnie tutaj.
Stuk, stuk... I ciche słowo, a potem błysk światła wyłonił z mroku szare oczy i prawie srebrne włosy Dracona Malfoy'a.
- Malfoy? - wyszeptała. - Co ty tutaj robisz?
- Nicks, żyjesz? - zapytał jakby z niedowierzaniem.
- Oczywiście - odparła zaskoczona. - Zakradłeś się tutaj w nocy, żeby się o tym przekonać? Przecież Gryfoni mnie odwiedzają. Cała szkoła wie, że nie umarłam.
- Jasne - machnął lekceważąco ręką, ale jego oczy pozostały poważne. - Musiałem się przekonać.
- I przyszedłeś w nocy, żeby nikt nie widział, że odwiedasz szlamę, tak? - zakpiła.
Zupełnie nie wiedziała, dlaczego nagle zrobiła się zła.
Draco przyglądał jej się przez chwilę badawczo, a potem uniósł jedną brew w górę i powiedział nonszalancko:
- A tak. Dokładnie jakbyś zgadła. Nie masz pojęcia jak ja przez ciebie narażam swój imidż.
- Ach tak! - prychnęła. - To w takim razie, po co to robisz? Do czego jestem ci w tej chwili potrzebna? Teraz, kiedy prawie zupełnie straciłam moc, niemal przykuta do szpitalnego łóżka i w dodatku z upierdliwymi Aurorami na karku, co?!
Cmoknął z wyraźnym niesmakiem i zmarszczył nos.
- Przestań zrzędzić, kobieto, bo użalanie się nad sobą nigdy ci nie wychodziło, a ja wyjątkowo nie mam na sobie tej koszuli, w którą tak dobrze ci się płacze.
Udało mu się sprawić, że się zarumieniła.
- Czy ty musisz mnie zawsze wyprowadzać z równowagi? - żachnęła się. - Może byś już poszedł?
- A, nie - stwierdził i jak gdyby nigdy nic, rozsiadł się wygodnie na jej łóżku, aż chcąc nie chcąc musiała podkurczyć pod siebie nogi, aby zrobić mu miejsce.
- Jesteś nieznośny, wiesz? - rzuciła zaczepnie. - Okropnie cię nie lubię.
- Ależ wzajemnie, Słonko! - zadrwił radośnie.
Przez chwilę panowało między nimi zgodne milczenie, które jednak przerwał zduszony okrzyk dziewczyny:
- Malfoy! Co ty wyprawiasz?!
- A nie widać? - zdziwił się uprzejmie, poprawiając sobie pod głową poduszkę. - Śpię.
- Przepraszam bardzo - Iti wygladała jakby właśnie zobaczyła Snape'a w fartuszku w różowe groszki piekącego lukrowane pierniczki - a dlaczego śpisz w moim łóżku?
Uniósł się na łokciu i spojrzał w jej oczy z bardzo bliska. Zmarszczył brwi w wyrazie zadumy.
- Bo mi tu wygodnie? - zapytał z najbardziej niewinną miną na jaką go było stać.
Ithilina pomyślała, że wybuchłaby śmiechem widząc to jego niespodziewane podobieństwo do podlizującego się pufka pigmejskiego, gdyby nie była tak zaskoczona, że Draco Malfoy leży obok niej w szpitalnym łóżku i właśnie najspokojniej w świecie poprawia na sobie kołderkę.
Nabrała w płuca powietrza szykując się do uraczenia go długą tyradą na temat niestosowności dzielenia łóżka przez Gryfonkę i Ślizgona, nawet jeśli chodzi o rzecz tak niewinną jak spanie (a miała nadzieję, że faktycznie chodzi mu tylko o spanie!), lecz nagle poczuła się zbyt przytłoczona jego obecnością i wykrztusiła tylko:
- Aha.
Na co Draco uśmiechnął się szelmowsko i wyciągnął rękę ponad jej głową, obejmując ją lekko.
- Malfoy! - syknęła.
- No co tam znowu, zrzędliwa istoto? - zapytał znudzonym głosem, drugą ręką gasząc światło różdżki, co sprawiło, że znaleźli się obok siebie w zupełnych ciemnościach.
- Ty mnie obejmujesz! - uświadomiła go.
Ziewnął przeciągle.
- Wiem, wyobraź sobie. Czy mogłabyś się w końcu zamknąć? Masz pojęcie, która musi być godzina? A ja jutro muszę ślęczeć na tym nudnym Zielarstwie nie tak jak niektórzy, co to leżą sobie cały dzień w łóżeczku.
Tu spojrzał na nią wymownie, ale niestety nie na wiele się to zdało, bo przecież w pomieszczeniu panował zupełny mrok.
Ithilina prychnęła i ze złością usiadła na łóżku.
- Tak się nie robi, Malfoy! Natychmiast mów, co tu jest grane, albo wołam Madame Pomfrey!
Chłopak założył sobie ręce pod głowę i westchnął.
- A co byś chcaiała usłyszeć, Gryfoneczko? Że szalenie mi się podobasz i dlatego porzuciłem wygodne łóżeczko w moim prywatnym dormitorium, aby spędzić z tobą upojną noc w towarzystwie jęczących przez sen idiotów, którzy pomimo zakazów Filcha testują wynalazki palantowatych bratów Łasica? Nie wystarczy ci, że tu jestem? Połowa dziewczyn w szkole dałaby się przerobić na ingrediencje dla Snape'a byle tylko przebywać w odległości metra ode mnie. A ty co?
- A ja chyba należę do tej drugiej połowy! - stwierdziła złośliwie pokazując mu język.
- Widziałem! - zawołał.
- Jak? - zdziwiła się, ale nim przypomniała sobie, że to dzięki jego wilkołactwu, podstępny Ślizgon zaatakował ją już łaskocząc w zebra, pociagnąwszy ją na siebie, na łóżko.
Przez jakiś czas słychać było tylko szelest pościeli, jej chichot i jego pomruki satysfakcji, kiedy udało mu się unieruchomić ją na łóżku obok siebie.
- Draco! - powiedziała z wyrzutem, kiedy nie wiadomo dlaczego jej głowa znalazła się w zagłębieniu jego ramienia, a jego ręka umiejscowiła się wygodnie na jej biodrze.
- Nic nie mów - położył jej palec na ustach i uśmiechnął się. - Po prostu wczuj się w rolę mojego termoforu i daj mi się wreszcie wyspać.
- Termofor też tak przytulasz? - zapytała sarkastycznie.
- Ależ ja cię nie przytulam! - zawołał z udawanym oburzeniem (dobrze, że Silencio działało). - Nie waż się nikomu opowiadać takich kłamstw! Ja po prostu czerpię ciepło z twojego ciała. A w ogóle przestań wreszcie gadać i się wiercić.
Przytulił ją jeszcze mocniej do siebie i zamknął oczy.
Iti westchnęła i spróbowała przestać myśleć o tym, jak dobrze i bezpiecznie czuje się w jego ramionach, żeby w końcu zasnąć.
Ewidentnie jej nie wychodziło.
Leżała jakiś czas w spokoju, wsłuchując się w jego równomierny oddech i rozmyślając.
"Czy to nie dziwne, że przy nim zapomniałam o dementorach, przesłuchaniu i tym, co mnie jeszcze czeka?" - uświadomiła sobie. - "Chyba powinnam się bać tego, że Draco Malfoy zaprząta moje myśli do tego stopnia, że przestaję przy nim myśleć o Tami, wojnie i Voldemorcie. Może to jakaś obsesja?" - spojrzała na niego ukradkiem. - "Może powinnam zabronić mu zblizać się do siebie na mniej niż odległość dziesięciu metrów?"
Uśmiechnęła się do siebie, ale po chwili jej twarz znów stała sie poważna.
Uniosła się delikatnie na łokciu, bojąc się zbudzić Ślizgona, którego dłoń przyjemnie ciążyła jej na plecach.
- Dlaczego naprawdę tu przyszedłeś? - wyszeptała ze smutkiem, pewna, że chłopak już dawno śpi.
- Żebyś nie była sama - usłyszała.
Ale kiedy obudziła się następnego dnia w pustej sali Skrzydła Szpitalnego, nie była pewna, czy jej się to tylko nie przyśniło.


- Pan Malfoy? - zawołał zdumiony Minister Magii. - Był pan świadkiem tego morderstwa?
- Byłem świadkiem jak Ithilina Nicks broniła Anny Smithson. Walczyła z nią ramię w ramię, aż do ostatniej chwili. Zabiła Weasley'a, bo myślała, że to kolejny Śmierciożerca. Jestem gotowy powtórzyć to pod Veritaserum.
- Zgódź się, Korneliuszu - powiedziała Arleta Merigold. - Wizengamot chce poznać prawdę.
Knot wyglądał jakby miał ochotę zavadować oczami Dumbledora, Malfoy'a i ją samą w tym samym momencie.
- W porządku - warknął. - Inspektorze Barrow, proszę podać serum świadkowi. Panno Gorret proszę protokołować. Świadek: Dracon Valdon Malfoy, lat siedemnaście. Przesłuchanie prowadzone przez szefa Biura Aurorów Arctusa Mefiusa Barrowa w obecności wszystkich dwustutrzynastu członków Wiznegamotu i jednego członka honorowego Albusa Dumbledora. Na wniosek tego ostatniego - dodał kąśliwie.
Szpakowaty auror wstał ze swego miejsca i machnąwszy różdżką wyczarował dla Dracona takie samo niewygodne krzesło, do którego przykuta była Ithilina. Malfoy usiadł, zastanawiając się, czy i on zostanie skrępowany. Tak się jednak nie stało. Mimo to nie poczuł ulgi, a jego zdenerwowanie tylko wzrosło, kiedy Barrow podszedł do niego, dzierżąc fiolkę z przezroczystym płynem w dłoni.
Wypił wszystko jednym haustem. Jego oczy natychmiast się zaszkliły.
- Jak się nazywasz?
- Darcon Valdon Malfoy.
- Co się stało w Noc Duchów?
- Była uczta w Hogwarcie. Śpiewały Nicks i Smithson. Kiedy skończyły, zniknęły. Szukałem Nicks i natknąłem się na nią na korytarzu. Pobiegłem za nią, aż na skraj Zakazanego Lasu. Kiedy się aportowała, dołączyłem do niej. Wylądowaliśmy przed domem Smithsonów. Kiedy tam weszliśmy, rodzice Anny już nie żyli. Znaleźliśmy ciało jej ojca w korytarzu. Usłyszeliśmy krzyki i pobiegliśmy tam. W jednym z pokoi walczyła Anna z trzema Śmierciożercami. Ithilina zabiła jednego, a drugiego przygniotła szafą. Anna dostała Avadą od trzeciego, który uciekł, bo usłyszał zbliżających się aurorów. Ithilina podbiegła do Anny i rozpłakała się. Wtedy usłyszała ruch za drzwiami. Nie wiedziała, że trzeci napastnik uciekł. Sądziła, że to on. Kiedy mężczyzna wszedł zabiła go Avadą Kedavrą. To był Percival Weasley.
- A co pan wtedy robił?
- Ukrywałem się.
- To nie musi być prawda!
Korneliusz Knot spojrzał w lewo skrajnie zaskoczony. Wszyscy zgromadzeni na sali czarodzieje patrzyli na siebie zastanawiając się, kto wygłosił taką absurdalną uwagę.
- Kto opowiada takie brednie? - zdziwił się Minister. - Przecież podano Veritaserum!
Draco poczuł dreszcz biegnący po kręgosłupie.
"To nie może być prawda!" - pomyślał.
- Veritaserum na niego nie działa - ten sam głos udzielił bardzo pewnej odpowiedzi. - On jest wilkołakiem.
W ostatniej ławce, po prawej stronie od wejścia nastąpiło poruszenie. Jedna purpurowa postać odłączyła się od pozostałych. Mężczyzna podniósł się z miejsca i powoli podniósł ręce do góry.
Draco czuł pulsowanie w skroniach. Kolejny zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, kiedy tajemniczy mówca zsunął kaptur z głowy, odkrywając popielatoblond włosy. Miały identyczny odcień, jak jego własne. Oblicze mężczyzny nie wyrażało dokładnie nic, kiedy patrząc Malfoy'owi w oczy wyjaśniał:
- Veritaserum działa tylko na ludzi. Na wilkołaki nie.
Szare oczy Dracona wyrażały smutek i gniew, kiedy przeszywał spojrzeniem sędziego.
"Jak mogłeś, ojcze?!"
Lucjusz spoglądał na swego syna z góry.
"Co ja zrobiłem?" - pomyślał.
Draco siedział tam na dole, obok Dumledora i oskarżonej dziewczyny. Dziewczyny, która była jego prawdziwą narzeczoną.
"Czy to fascynacja tą szlamą oddaliła cię ode mnie?"
Zmarszczył brwi. Nie mógł tego zrozumieć. Narcyza, jego żona, nie była jego młodzieńczą miłością. Nigdy się do niej nie zalecał. Uczucie i przywiązanie przyszły już po ślubie. Z Draconem miało być tak samo. Ale jedyny syn go zawiódł. Jego dziedzic i potomek zdradził Czarnego Pana. A przecież Lucjusz o wszystkim zawczasu pomyślał! Przyłączył się do silniejszej strony, poszerzał wpływy, pomnażał majątek. Zrobił dla Dracona wszystko! Jego syn miał tylko być mu zawsze posłusznym.
I jak się to skończyło?
"Cytrynowymi dropsami" - pomyślał sarkastycznie.
Gniew znów zawrzał w jego sercu.
"Spójrz na siebie!" - chciał krzyknąć.
Jak on wygląda? Potomek jednego z najznamienitszych rodów w Brytanii musi tłumaczyć się przed zgrają zmanierowanych szlam i półszlam, a zramolały wielbiciel mugoli trzyma mu rękę na ramieniu! Lucjusz czuł się tak jakby chłopak wymierzył mu policzek. Krew z jego krwi odwróciła się od niego. Marnotrawny syn przyniósł hańbę rodzinie. Wyrządził niewyobrażalną krzywdę własnemu
ojcu.
Kiedy Malfoy przybył na spotkanie Wizengamotu nie sądził, że spotka tu Dracona. Mistrz kazał mu tylko dowiedzieć się jak najwięcej o Nicks, gdyż sądził, że w czasie przesłuchania dziewczyna zdradzi miejsce pobytu dziecka z przepowiedni. Dlatego Lucjusz doznał szoku, kiedy świadkiem, którego Dumbledore wyjął jak asa z rękawa, okazał się jego własny syn. Więc Draco rzeczywiście zdradził! Nie było dla niego żadnego wytłumaczenia.
"W takim razie on także wie, gdzie jest to dziecko!"
Malfoy zrozumiał, że chłopak jest w niebezpieczeństwie. Patrzył na niego zdumionym wzrokiem, zastanawiając się po raz kolejny, co sprawiło, że Draco do tego stopnia stracił głowę. Jego syn wybrał Dumbledora, starego, nieprzewidywalnego szaleńca, któremu się wydawało, że czarodziej i mugol mogą żyć w przyjaźni. A przecież on, Lucjusz, uczył go historii rodu Malfoy'ów. Opowiadał o inkwizycji, paleniu na stosie, wysiedleniach. Cierpliwie tłumaczył, dlaczego pięcioletni Draco nie może bawić się na skwerze poza rezydencją razem z nieokrzesaną mugolską dzieciarnią, która może się go wystraszyć, albo zrobić mu krzywdę, kiedy nadmucha psa, albo wskoczy na szczyt drzewa prosto z ziemii. Musiał go chronić. Gdzie popełnił błąd?
"Co zaoferował ci ten starzec, że wolałeś opuścić rodzinę i przyłączyć się do słabeuszy?"
A teraz znowu los syna leżał w jego rękach. Był pewny, że Czarny Pan będzie chciał przesłuchać Dracona, a potem go zabije, jeśli tylko dowie się o jego obecności w czasie ataku na Smithsonów.
"Więc Mistrz nie może się dowiedzieć."
- Mój syn jest wilkołakiem - powtórzył.
"Dostał już karę. Zdradził mnie, ale jest moim synem. Na Merlina! On nie może zginąć!"
Draco, jego syn, patrzył na niego z zimną obojętnością, ale Lucjusz potrafił się przebić przez tą maskę, której sam go nauczył.
"A więc i ciebie boli, synu."
- Ależ, Lucjuszu?! Co ty tutaj robisz? I co się stało twojemu synowi? - zawołała pulchna Merigold.
- Dorga Arleto, o przyczynę mojej obecności zapytaj szanownego pana Ministra. Chyba jeszcze pamiętasz kiedy, i za co otrzymałem od ciebie honorowe członkostwo w Czarosądzie, prawda?
Czarodzieje posłali sobie wymowne spojrzenia, patrząc na purpurowego z gniewu i zażenowania Knota.
- Ciekawe jak dużą łapówkę wziął tym razem? - szepnął Fabius Drums do Thomsona Skezza.
Nikomu nie była obca istota stosunków łączących Ministra z bajecznie bogatym Malfoy'em. Mimo to nie było sposobu aby cokolwiek zmienić.
- Co zaś do drugiego pytania nie będę się wypowiadał. To sprawa rodzinna.
Wolnym krokiem zszedł z loży i skierował się w stronę wyjścia.
- A teraz jeśli państwo pozwolą, opuszczę szanowne zgromadzenie. Jestem pewny, że wydacie właściwy wyrok.
I wyszedł, czując na plecach wzrok swego syna.

Ale rozprawa jeszcze się nie skończyła.
- Więc? - Korneliusz Knot spojrzał na dyrektora Hogwartu pogardliwie, a na jego usta wypłynął uśmiech samozadowolenia. Widać było, że czuł się zadowolony z porażki starego czarodzieja. - Czy masz dla nas jeszcze jakieś rewelacje? Teraz, kiedy twój świadek okazał się niewiarygodny? Ale pewnie o jego małej chorobie też nie wiedziałeś - dodał z przekąsem.
- Wiedziałem - odparł odważnie Dumbledore, a jego oświadczenie natychmiast wywołało tysiące szeptów wśród zgromadzonych. Knot prychnął. - Dlatego przygotowałem coś jeszcze.
- Jeszcze? - Minister powtórzył to słowo o wiele za głośno, nie starając się nawet zachować spokoju. - Mógłbym kazać cię aresztować już za same podstawianie fałszywego świadka, a ty masz czelność wymyślać kolejne fanaberie?! To skandal!
- Skandalicznie to zachowujesz się ty, Korneliuszu - powiedziała twardo Arleta Merigold - stale uniemożliwiając dyrektorowi dokończenie wypowiedzi. Daj nam go wreszcie wysłuchać! A pan - tu zwróciła się do Dumbledora - niech lepiej postara się to wszystko wyjaśnić.
- Ależ oczywiście, jak sobie życzysz - Albus uśmiechnął się kurtuazyjnie i skinął jej lekko głową, potem zaś z właściwym sobie spokojem skierował spojrzenie swych intensywnie niebieskich oczu na przewodniczącego Wizengamotu. - Mogę wyjaśnić dlaczego panna Nicks była zdolna do rzucenia tak złożonego zaklęcia jak Avada Kedavra, którego nasi prześwietni Aurorzy - tu posłał ujmujący uśmiech w stronę Barrowa i jego podwładnych, którzy zaczerwienili się jak buraki - uczą się przez pięć lat pod okiem najlepszych ekspertów. Otóż ona tego nie uczyniła.
Z piersi zebranych wydobyło się jedno zgodne zdziwione: "O!".
- A bynajmniej nie sama - dokończył beztrosko srebrnobrody mag.
- Jak to nie sama? - syknął gniewnie Barrow. - Przecież ją przesłuchiwałem!
- Owszem jej ręka i jej różdżka, że tak to ujmę, rzuciły to zaklęcie - wyjaśnił uprzejmie, konwersacyjnym tonem - ale nie jej wola.
- Była pod Imperiusem? - zdziwiła się Merigold.
- Niemożliwe - stwierdził Barrow twardo.
- Nie, nie była - potwierdził Dumbledore. - Chociaż można tak nazwać presję jaką wywierał na Ithilinę potężny rodowy artefakt, który Anna Smithson podarowała jej przed śmiercią.
- Bransoleta - szepnął Arctus, a w jego oczach pojawiło się niedowierzanie.
- Właśnie - Dumbledore odznaczał się niezwykłym słuchem. - Ma pan rację. Mam na myśli bransoletę rodową Smithsonów, którą Pansy Parkinson ukradła pannie Nicks trzy tygodnie temu.
Na sali przez chwilę panowała cisza.
W czarodziejskim świecie artefakty nie były nowością, a o ich mocy krążyły legendy, toteż członkowie Czarosądu nie byli zaskoczeni przypuszczeniami dyrektora. Zdziwienie budził natomiast fakt posiadania takiego przedmiotu przez rodzinę Smithsonów, którzy nie odznaczali się szczególnie dalekimi korzeniami i kilkusetletnimi tradycjami, jak na przykład tacy Malfoy'owie. Poza tym wszyscy zaczęli się zastanawiać po co im był taki przedmiot. Każdy bowiem wiedział, że artefakt ma przede wszystkim chronić. Czyżby czuli się aż tak zagrożeni przez Voldemorta?
- Artefakt? - Arleta była bezbrzeżnie zdziwiona. - Ale po co, Albusie? Twierdzisz, ze moc tej barnsolety nie ograniczała się tylko do ochrony właściciela. Przecież ta dziewczyna rzuciła Avadę po śmierci przyjaciółki i...
- I to się wszystko kupy nie trzyma! - wszedł jej w słowo Minister. - Nie chcesz nam chyba wmówić, że zwykła błyskotka namówiła oskarżoną, do zemsty na niewinnym w dodatku człowieku?! Skoro ta rzecz jest taka mądra, to dlaczego nie rozpoznała, że Percival Weasley to nie śmierciożercza kreatura, co?! - zadrwił.
- Korneliuszu - napomniał go łagodnie Dumbledore, a w jego głosie kryło się rozbawienie. - Nie umniejszaj swojej inteligencji i nie sugeruj nam, że wierzysz w personifikację magicznego artefaktu. Jestem pewny, że barnsoleta miała wpływ na zachowanie Ithiliny. Więcej nie mogę powiedzieć, dopóki jej nie zbadam. Proponuję więc, odroczenie wyroku do czasu, aż Pansy Parkinson zostanie złapana i odzyskamy bransoletę Smithsonów. To jest ważna poszlaka - dodał jeszcze, omiatając wzrokiem zgormadzonych na szerokich ławach czarodziejów - i nie wątpię, ze Wizengamot jej nie pominie. Głosujmy.
- Chwileczkę! - warknął Knot. - Z tego co wiem, to ja tu podejmuję decyzje i nic nie mówiłem o...
- Głosujmy! - podchwyciła raźno Merigold, obrzucając przewodniczącego złośliwym spojrzeniem. - Kto jest za odroczeniem wyroku? - i sama żwawo machnęła różdżką, z której wystrzelił czerwony płomień, zatrzymując się tuż nad jej głową.
Przez chwilę nikt się nie poruszył, ale później kilkadziesiąt osób uczyniło to samo.
"Za mało" - pomyślała Iti, która prawie mdlała z niepokoju. - "Nie udało się."
"Idioci!!!" - Draco zaczął żałować, że transformacja wilkołaka zachodzi wyłącznie podczas pełni. - "Zakosztowalibyście moich zębów i pazurów!"
Arleta Merigold rozejrzała się po sali i uważnie przeliczyła głosy.
- Sześćdziesiąt trzy - powiedziała i przesłała dyrektorowi przepraszające spojrzenie.
- Tak - Kroneliusz Knot wstał ze swego miejsca, a złośliwy uśmiech na jego twarzy zdawał się mierzyć bezpośrednio w Dumbledora. Najwyraźniej jego humor błyskawicznie się poprawił.- W takim razie wszystko jest jasne. Wizengamot nie chce słuchać twoich domysłów Dumbledore. Wizengamot zdecydował. Ithilina Nicks została uznana za winną. Wizengamot skazuje ją na dożywotnie uwięznienie w Azkabanie. Ogłaszam koniec obrad.

****

  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363518 · Odpowiedzi: 24 · Wyświetleń: 17946

sareczka Napisane: 01.03.2009 09:52


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


ROZDZIAŁ XII, czyli w obcych rękach

Szkocja, Hogwart - pokój wspólny w wieży Gryffindooru, trzy dni później

Harry zamknął podręcznik do Transmutacji tak głośno, że Krzywołap, który spał na oparciu kanapy obok niego, podskoczył, fuknął gniewnie i obrażony przeniósł się na kolana swojej właścicielki. Hermiona obdarzyła przyjaciela zatroskanym spojrzeniem.
- Co się stało? - zapytała.
Ron, zadowolony, że Harry dał mu pretekst do przerwy w nauce, pospiesznie cisnął swoje pióro na stół, robiąc przy okazji ogromnego kleksa pośrodku wypracowania na temat Najkorzystniejszych rozwiązań w trakcie wykonywania zaklęcia Fabretto.
- Coś nie tak, stary? - podchwycił.
- Wszystko, Ron - Harry wydawał się naprawdę zdenerwowany. - Dokładnie wszystko.
- Martwisz się o Ithilinę? - domyśliła się Hermiona. - Sam mówiłeś, że czuje się coraz lepiej.
- Tak, ale muszę coś zrobić.
- Mówiłeś, że nie może pisać. To może przepisz jej notatki, co? - podsunął usłużnie rudzielec.
- Dzięki, Ron. Notatki nosi jej Parvati, a te z Eliksirów ma pewnie od Malfoy'a. Ale nie o to mi chodzi.
Hermiona wyglądała na o wiele bardziej przejętą jego słowami, niż Ron. Chyba zaczynała pojmować, o co mu chodzi. Wstała ze swojego fotela, zrzucając wściekłego Krzywołapa i przeniosła się na kanapę, obok Harry'ego, jakby miała nadzieję, że z bliskiej odległości jej słowa odniosą lepszy skutek.
- Harry, ty nie możesz nic zrobić - powiedziała bardzo poważnym głosem.
Ron zamrugał ze zdziwieniem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli.
- O co tu... - nie dokończył, gdyż jego najlepszy przyjaciel wstał i uciekając przed zmartwionym wzrokiem panny Granger stanął obok kominka.
- Jak to nie, Hermiono? Właśnie tylko ja mogę, chcę i muszę z tym skończyć. Wiesz dobrze o tym! I wszyscy wiedzą. Oczekują tego ode mnie.
- Ale Dumbledore...
- Nawet on - stwierdził stanowczo. - Przepowiednia - dodał. - Nie mogę bezustannie chować się w szkole i patrzeć bezczynnie, jak Voldemort i jego Śmierciożercy mordują ludzi.
- Ale Harry! Powinneś teraz myśleć o egzaminach.
- Nie, Hermiono! Ja się czuję odpowiedzilany za magiczny świat! Nie w głowie mi teraz egzaminy. Nie rozumiesz tego?!
Chłopak stał przez chwilę gotujac się z wściekłości i zaciskając bezsilnie pięści. Ron posłał przerażone spojrzenie swojej dziewczynie, która wydawała się równie zaniepokojona.
- Wyluzuj, stary - rzucił, a potem, czując nagle, że tak trzeba, dodał - Jeżeli masz jakiś pomysł, pomożemy ci.
Potter przesunął ręką po czole bezwiednie pocierajac bliznę i usiadł na powrót na kanapie, obok Hermiony.
- Dziękuję - uśmiechnął się i spojrzał na przyjaciólkę, szukając u niej tej samej bezwarunkowej aprobaty, co u Rona.
Hermiona zawsze się o nich martwiła.
- Tak, Harry - skinęła głową. - Przecież wiesz, że możesz na nas liczyć. Ale co właściwie zamierzasz? Czy jest coś, co możesz w tej chwili zrobić?
- Jest. Na początek zamierzam dowiedzieć się, dlaczego Pansy zaatakowała Ithilinę.
- Ależ to proste! Była zazdrosna o Malfoy'a - zawołał Ron. - Wszyscy to wiedzą.
Hermiona pokręciła przecząco głową.
- Też nad tym myślałam, Harry. Gdyby było tak jak mówisz, Ronaldzie, Pansy nie oblałaby jej ręki trucizną.
Najmłodszy z braci Weasley zasępił się na chwilę i zmarszczył brwi.
- Racja - zgodził się. - Dlaczego nie użyła różdżki?Może nie zna odpowiednich zaklęć?
Pannie Granger to wyjaśnienie nie przypadło do gustu.
- Nie, Ron - Harry zdawał się mieć inną koncepcję na tą sprawę. - To był zaplanowany atak. I wątpię, żeby Parkinson umiała sama sporządzić taki eliksir.
- Musiałaby włożyć w niego sporo pracy i zdobyć recepturę. No i niezbędne są umiejętności, a przecież nie zdała SUMa z Eliskirów - podsunęła jego przyjaciółka.
- Więc to oczywiste! Ktoś dostarczył jej gotowy specyfik - podsunął rudzielec. - Pewnie jakiś Śmierciożerca.
- Harry, tylko nie mów, że to...
- Snape! - zawołał triumfalnie Potter.
Nawet Ron wyglądał na nieprzekonanego. Hermiona przesłała mu spojrzenie, mówiące, że nie ma już siły uświadamiać Harry'emu jak niedorzeczny to pomysł i zostawia to niewdzięczne zadanie jemu.
Ron zaśmiał się nieco sztucznie.
- No co ty!
Hermiona fuknęła obrażona i wzięła sprawę w swoje ręce. Zniżyła głos.
- Przecież wiesz, że jest podwójnym agentem i muisi robić wszystko, co Voldemort mu każe.
- Nawet truć własne uczennice? - wtrącił Złoty Chłopiec ze złością.
Dziewczynna zlekceważyła jego słowa i mówiła dalej:
- Mnie zastanawia coś innego. Gdyby Pansy chodziło tylko o Malfoy'a, to czy któryś ze Śmierciożerców...
- Snape - podsunął nieugięcie Harry.
- ... zrobiłby dla niej eliksir? Z tak błahego powodu?
- Błahego?! - zawołali jednocześnie obaj chłopcy.
- Błahego dla Sami-Wiecie-Kogo - wyjaśniła.
Harry zamyślił się.
- No nie wiem, Miona - Ron wzruszył ramionami. - Pewnie Sami-Wiecie-Kto wkurzyłby się, gdyby któryś z jego Śmierciojadów odważył się związać ze szlamą.
- Śmierciożercy pogardzają szlamami - odpowiedziała gniewnie. - A to oznacza...
- ... że albo Malfoy nie jest Śmierciożercą, albo Parkinson zaatakowała Ithilinę z zupełnie innego powodu - dokończył Harry, a jego przenikliwe zielone oczy, pociemniały gniewem.
- No dobra - zgodził się jego przyjaciel. - Nigdy nie uwierzę w to, że Malfoy nie poszedł w ślady tatusia, więc to odpada. Ale w takim razie powiedzcie mi, co Sami-Wiecie-Kto może chcieć od Ithiliny? Poza tym, że ma rodziców mugoli - dodał po chwili.
- Właśnie, Ron. Właśnie - Potter poklepał go po ramieniu. - I to jest ta zagadka, nad którą się stale zastanawiam.

****

Szkocja, Hogsmeade - gospoda Pod Świńskim Łbem (pokój na piętrze), wieczór dwudziestego ósmego maja

- Peter! To chyba on!
Pulchny brunet w aurorskim mundurze rozpiętym niedbale na piersiach, zerwał się z łóżka i sięgnąwszy szybko po różdżkę, odczepił za pomocą zaklęcia przytwierdzoną do drzwi magiczną podobiznę szpakowatego mężczyzny. Z głowy tegoż portretu sterczało kilka zwykłych, mugolskich lotek.
- A tak zabawnie wył - westchnął cicho, wpychając obrazek do kieszeni płaszcza.
Reginald tylko pokręcił z politowaniem głową i odłożył na stół szklaną kulę, którą przed chwilą trzymał w rękach.
Po chwili stare drzwi jęknęły, obracając się na zardzewiałych zawiasach i do pomieszczenia wkroczył Arctus Barrow, a za nim wsunął się Will, blady jak ściana.
- A wy co, wałkonie?! - wrzasnął gniewnie ich szef.
Reg zmarszczył ze zdziwieniem brwi, ale Kent za plecami Arctusa pokręcił przecząco głową i rozłożył bezradnie ramiona.
"Nadal nic" - zrozumiał Dowson i przesłał karcące spojrzenie Peter'owi, który już gotował się do kłótni ze zwierzchnikiem.
Peter zamknął usta, wypuściwszy z gniewnym sykiem powietrze. Reg odwrócił się i pociagnął za sznurek wiszący przy jego łóżku. Po chwili rozległo się pukanie i właściciel gospody bez słowa podał zdziwionemu Williamowi butelkę whisky.
Reg wyjął z szafki kieliszek.
- Proszę, szefie.
Barrow usiadł ciężko na krześle i machinalnie przyjął kieliszek.
- Znowu nic? - zapytał ostrożnie Czujący.
W ostatnim czasie Arctus stał się jeszcze bardziej drażliwy niż zwykle.
Przez chwilę szef Biura Aurorów patrzył na niego spokojnie, a potem...
- Oczywiście, że nic! - krzyknął. - Dumbledore chowa ją przede mną! Jestem tego pewien. Dziewczyna nie może być nieprzytomna przez prawie dwa tygodnie. Mam już tego dość! Clark, dosyć tego obijania się! Dzisiaj lecisz na zwiad. Nie wierzę, by ta Nicks była nadal niezdolna do przesłuchania. Ruszaj natychmiast!
- Tak jest - mężczyzna z niespodziewaną werwą zerwał się z łóżka i... zamienił w muchę. Brzęcząc cicho skierował się w stronę okna.
- Powodzenia! - zawołał Will, otwierając mu okno.
- I nie próbuj sam jej przesłuchiwać - zawołał za nim Barrow. - Jeśli tylko pokażesz swoją gębę w Hogwarcie wydam cię Wizengamotowi - zagroził jeszcze.
Mucha zniknęła we mgle.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, mniej więcej w tym samym czasie

Dumbledore właśnie kończył pić herbatę, kiedy drzwi jego gabinetu otworzyły się ukazując wielce zatroskaną Minerwę McGonagall.
- Wejdź, wejdź, moja droga - zachęcił ją przywołując pstryknięciem palcami skrzata i zlecając mu podanie jeszcze jednej filiżanki herbaty.
Kobieta zrobiła kilka sztywnych kroków i opadła na fotel, jakby była ogromnie zmęczona.
- Oni znowu tu byli, Albusie.
- Wiem - pokiwał poważnie głową, przysuwając jej jednocześnie talerz z cytrynowymi dropsami.
Odmówiła.
- Powiedz mi, czy ryzyko jest aż tak wielkie? - zapytała. - Dlaczego podejrzewasz, że połączą te sprawy? Przecież nie mają o niczym pojęcia!
Dumbledore obdarzył ją intensywnym spojrzeniem niesamowicie niebieskich oczu.
- Ostrożny zawsze ubezpieczony. To taka mugolska maksyma - wyjaśnił.
Minerwa prychnęła nieprzekonana.
- No dobrze, ale dlaczego ja? Dlaczego za każdym razem to mnie wysyłasz, kiedy chcą się rozmówić z tobą? Z całym szacunkiem, Albusie, ale czy ty się aby nie migasz od obowiązków?
Dyrektor zaczął się śmiać tak, że jego siwa broda podrygiwała jakby w takt szybkiej muzyki. Nauczycielka Transmutacji patrzyła na niego kilka chwil nieco skonsternowana, a potem sama się usmiechnęła.
- No cóż, pewnie masz ważniejsze sprawy na głowie - stwierdziła polubownie.
- Moja droga Minerwo - powiedział z błyskiem w oku. - Twoja reprymedna wydaje się jak najbardziej uzasadniona, przynajmniej z twojego punktu widzenia. Przyznam, że nałożyłem na ciebie nieprzyjemne obowiązki, które sam winienem wykonać, ale robiłem to tylko dlatego, że istotnie, zajmują mnie ostatnio inne czynności i machinacje nadzwyczaj ważne. Wybacz mi więc to, że zmusiłem cię do tego niewdzięcznego zadania, nie wyjaśniając powodów mojej notorycznej absencji. Mam zamiar naprawić ten błąd.
- Dzisiaj? - zapytała.
- Teraz - przytaknął.
- W takim razie słucham.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, dziewiąta rano następnego dnia

- Proszę nas wpuścić, pani Pomfrey. Dostaliśmy zezwolenie od samego Ministra na przesłuchanie panny Nicks w jakimkolwiek by nie była stanie.
- Ależ, panie Barrow!
- Proszę się nie unosić, profesor McGonagall, bo jestem w stanie udowodnić wam, że dziewczyna jest od dłuższego czasu przytomna. A wtedy będziecie odpowiadać za utrudnianie śledztwa.
Nauczycielka osłupiała, a potem bez słowa ujęła wściekłą pielęgniarkę pod ramię i odsunęła się od drzwi.
Arctus Barrow z triumfalnym uśmiechem wkroczył na salę szpitalną w asyście swych irlandzkich podwładnych.
Z ostatniego łóżka pod oknem patrzyła na niego miodowłosa dziewczyna, której prawe ramię spowijały bandaże. Jej oczy wyrażały nie tylko zdziwienie, ale przede wszystkim lęk.
"Zastanawiające".
- Dzień dobry. Panna Ithilina Vivian Nicks - przeczytał z rulonu pergaminu, który niósł wcześniej pod pachą. - Zgadza się?
- Tak jest, panie...
- Barrow. Arctus Barrow. Śledczy Auror Pomocniczy w brytyjskim Ministerstwie Magii. Oto moi podwładni: Czujący - Reginald Dowson, Protokolant - William Kent i czynny Auror - Peter Clark. Chcieliśmy zadać pani kilka pytań.
Dziewczyna poruszyła się niespokojnie i z niejakim wysiłkiem zmusiła się do oparcia o poduszki.
"Jakby chciała uciec" - zauważył Arctus.
- Chwileczkę! - profesor McGonagall weszła do sali i stanęła obok łóżka chorej. - Tylko w mojej obecności - zażądała.
- Ależ to przesłuchanie! - zawołał nieopatrznie Will.
Szef przesłał mu karcące spojrzenie.
- Rozmowa - sprostował, kładąc nacisk na to słowo. - Proszę się nie obawiać - uśmiechnął się sztucznie do Ithiliny. - A pani nie musi sobie robić kłopotu, pani profesor. Dziewczyna umie mówić i jest pełnoletnia. Odpowiada sama za siebie.
- Panna Nicks pochodzi z mugolskiej rodziny - nauczycielka nie dawała za wygraną - a jak pan pewnie wie, w ich świecie wciąż pozostaje nieletnia. Dlatego nalegam, żeby pozwolił mi pan tu zostać. Odpowiadam za nią.
Pani Pomfrey stojąca dotąd w drzwiach swojego gabinetu, załamując bezradnie ręce, zniknęła szybko w głębi pokoju, po to by po chwili stanąć obok Minerwy z kilkoma fiolkami leków w rękach.
- Ja też zostaję. To moja pacjentka i wymaga opieki.
- Bezustannej? - zainteresował się z pozoru niewinnie, Barrow.
Powiódł po obu kobietach uważnym wzrokiem, po czym usiadł na krześle obok łóżka dziewczyny.
- Mogą panie zostać - zezwolił. - Jeżeli tylko panna Nicks będzie sobie tego życzyła.
"Przekonajmy się, jak wiele osób cię tu kryje, mój niechętny świadku" - pomyślał.
Ithilina śledziła całą rozmowę z największym zainteresowaniem. Arctus był pewien, że zechce zatrzymać przy sobie opiekunki, ponieważ napięcie, widoczne na jej twarzy zmniejszyło się.
- Zgadzam się - powiedziała słabo.
Barrow zerknął na swych podwładnych i roześmiał się drwiąco.
- Tak źle się pani czuje, czy też przeraziły panią aurorskie mundury? - zapytał. - Wygląda pani niewyraźnie.
Madame Pomfrey, aż się zatchnęła z oburzenia.
- Ależ ona odniosła poważne rany! Miała gorączkę wywołaną przez truciznę. Była o krok od śmierci!
- Pani Pomfrey, proszę się nie wtrącać - Barrow zmierzył ją złym wzrokiem. - Jestem pewien, że pani podopieczna mogła mi to powiedzieć sama. Jeśli jeszcze raz ośmieli się pani mi przeszkodzić, ostrzegam, że każę moim ludziom wyprowadzić panie za drzwi. Pofilaktycznie, obie - zadrwił.
- Przejdźmy do rzeczy, sir - zaproponował Reg.
Barrow ściągnął gniewnie brwi.
- Proszę mnie nie pouczać, Dowson! Bo za chwilę oddeleguję was do innych zadań.
Reginald umilkł, a Peter posłał mu spojrzenie w stylu: "A nie mówiłem, że to dupek!". Reg nie skomentował.
- Panno Nicks. Przybyliśmy tutaj w sprawie ataku dokonanego na pani osobie. Proszę mi opowiedzieć, jak to się stało.
Orzechowe oczy dziewczyny rozszerzyły się jeszcze bardziej. Zerknęła na profesorkę od Transmutacji, co nie uszło uwadze śledczego.
- Nie pamiętam wszystkiego - oświadczyła.
"Bardzo sprytne" - stwierdził sarkastycznie Barrow, głośno zaś powiedział:
- Proszę mówić.
- To było wieczorem, piętnastego maja. Wracałam z.... wracałam ze szlabanu u profesora Snape'a. Było późno i ciemno. Z bocznego korytarza wyrosła przede mną Pansy Parkinson. Myślę, że na mnie czekała. Zaatakowała, nim zdążyłam wyjąć różdżkę. Oblała mi rękę żrącym eliksirem. Nic więcej nie pamiętam.
- Nic? - Barrow wyglądał na nieprzekonanego. - Proszę wybaczyć, ale pani relacja jest bardzo niedokładna. W takim razie proszę odpowiadać na moje pytania.
Kiwnęła twierdząco głową. Aczkolwiek z ociąganiem.
- Czy jest pani pewna, że atakującą była Pansy Parkinson?
- Tak. Widziałam jej twarz dokładnie.
- Przecież mówiła pani, że było ciemno.
- Użyłam zaklęcia Lumos.
- Czyli jednak zdążyła pani dobyć różdżki nim przeciwniczka zaatakowała?
- Przepraszam, inspektorze. Moja poprzednia wypowiedź była nieścisła - odparła blednąc.
- Czyli miała pani różdżkę w dłoni, kiedy Pansy Parkinson oblała panią eliksirem?
- Tak.
- W porządku - auror zamyślił się przez chwilę.
Za jego plecami Peter wiercił się niespokojnie na krześle.
- Wiemy już, po rozmowie z profesorem Snape'm, jakiego użyto specyfiku. To Eliksir Wrażliwości znany z tego, że działa na żywą tkankę jak mugolski napalm, przedmiotom martwym nie czyniąc zaś krzywdy. Rozumie pani o czym mówię, prawda?
- Tak, inspektorze. Jak pan wie, moi rodzice to mugole.
Ithilina była pod wrażeniem tego, że Barrow zna mugolską sztukę wojenną.
Mężczyzna przez bardzo długą chwilę świdrował ją wzrokiem, aż poczuła się prawie tak przerażona, jak w chwili, gdy zobaczyła go po raz pierwszy.
- Czy wie pani jakie motywy mogły kierować atakującą?
Zarumieniła się.
- Nnnie... - wyjąkała.
- Uczniowie plotkują na temat pani rzekomego romansu z Draconem Malfoy'em, z którym Pansy Parkinson jest zaręczona.
Iti miała ochotę wsadzić głowę pod kołdrę, a najlepiej uciec do swojego dormitorium i nie wychodzić, aż do wakacji.
- To nieprawda! - zawołała gwałtownie, mając świadomość, że jej cera nabrała odcieniu buraczkowego. - Może go pan zapytać.
- To nie jest konieczne - uśmiechnął się pobłażliwie. - Fakty wskazują bowiem na inną przyczynę agresji panny Parkinson.
- A czy fakty wskazują gdzie ona się teraz znajduje? - wtrąciła gniewnie McGonagall.
Zdaje się, że przebieg rozmowy nie do końca jej odpowiadał.
- Pani profesor, pracujemy nad tym - Arctus patrzył na nią wielce nieprzychylnie. - Poza tym prosiłem, aby mi nie przeszkadzać!
- Ależ żądam trochę szacunku! Jestem odpowiedzialna za tą dziewczynę.
- Już to słyszałem - odparł lekceważąco. - Przypominam, że mogę stąd panie odesłać.
- Proszę się uspokoić, inspektorze, bo nic już nie powiem! - krzyknęła nagle Ithilina.
Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni, a ona sama stropiła się.
Mężczyzna usiadł z powrotem przy jej łóżku i obdarzył ją zagadkowym spojrzeniem.
- Znalazłaby się rada na pani niechęć, panno Nicks. Wróćmy jednak do właściwego przedmiotu naszej rozmowy. Otóż, nie powiedziałem pani jeszcze gdzie znalazła zastosowanie ta trucizna. Używana jest w wyjątkowych przypadkach przez służby zajmujące się ściganiem złodzieji, kradnących przedmioty nie tylko cenne, ale i wielce niebezpieczne.
- Złodzieji? - zdziwiła się.
- Zgadza się. Eliksir niweluje bowiem działanie Zaklęcia Niewidzialności, umozliwiając odnalezienie skradzionego przedmiotu. Te poszlaki kładą zupełnie nowe światło na całą sprawę, prawda?
Ithilina momentalnie zbladła, a serce zaczęło tłuc się w jej piersi tak szybko, że była niemal przekonana, iż Auror widzi jego szaleńcze bicie przez piżamę i szlafrok. Opiekunka jej domu zacisnęła usta w bardzo wąską kreskę, ale nie straciła zimnej krwi.
- Ithilina źle wygląda, prawda Poppy?
- Tak jest, Minerwo - pielegniarka w lot zrozumiała zamiary nauczycielki. - Muszę podać jej leki. Muszą panowie przyjść jutro ze względu na zły stan zdrowia mojej pacjentki.
Irlandczycy spojrzeli po sobie, niepewni czy ich szef da się tak łatwo spławić. Ku ich zdziwieniu, Arctus Barrow wstał i ruszył do wyjścia.
- W takim razie do widzenia paniom i pani, panno Nicks. Życzę możliwie najszybszego powrotu do zdrowia. Ach, i proszę się dobrze zastanowić, co panna Parkinson pani ukradła.
Skinął na swoich podwładnych i wyszedł.
Ithilina opadła na poduszki opanowana skrajnym przerażeniem.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz koło gabinetu Mistrza Eliksirów, bardzo późnym wieczorem

"Jeden kroczek. O tak, mały, powolny krok. Prawa noga, lewa noga. Cicho, cichutko, jak najciszej. Delikatnie stawiać stopy. Najlepiej od palców. Dobre to zaklęcie wyciszające kroki. Inaczej musiałbym zdjąć buty, a tu jest zawsze zimna i wilgotna posadzka. Blee..."
Ciemnym korytarzem posuwał się powoli niewyraźny kształt. Osobnik ten, spowity w szarawą pelerynę, co chwila oglądał się z niepokojem za siebie. Gdyby tej nocy w zamku znalazł się ktoś cierpiący na bezsenność, z pewnością zainteresowałby się owym tajemniczym jegomościem, który podążał ryzykownie z sowiarni, aż do najniższych lochów, dźwigając przy tym w rękach pokaźnych rozmiarów pakunki. Woźny Filch od razu domyśliłby się, że owe torby, paczuszki i skrzyneczki kryją w sobie zbrodniczą zawartość, najpewniej ze sklepu sławnych absolwentów tej placówki dydaktycznej, czyli braci Weasley. Na szczęście dla nocnego przemytnika, ten groźny stróż szeroko przezeń pojętego ładu i porządku znajdował się teraz pod wejściem do wieży Gryffindoru, czatując na powracające z nocnych schadzek pary. Toteż ów nocny marek, o altruistycznych wręcz zapędach, dostarczający całemu swemu domowi niezbędnego do kawałów i figli ekwipunku, o czym zresztą świadczyła ilość dźwiganych przez niego przedmiotów, mógł czuć się bezpiecznym i wierzyć w swoją wygraną, jaką byłby szczęśliwy powrót do dormitorium.
Tak też było. Gdyby kto zapalił teraz pochodnię, dostrzegłby w jej blasku, jak czoło przemytnika wygładza się, krople potu, uronione pod wpływem zdenerwowania, zasychają mu malowniczo na brodzie, a w oczach rysuje się już wyraz ulgi i przyszłej radości.
"Udało się, udało!"
Albo i nie. Z nienacka bowiem drzwi po prawej stronie otworzyły się i tajemnicza postać w szarej pelerynie została uderzona w głowę z taką siłą, że bezwładnie opadła na ziemię.
Albus Dumbledore, który to okazał się sprawcą całego wypadku, schylił się zaraz nad nieruchomym ciałem z wyrazem szczerego żalu na twarzy, przyświecając sobie różdżką.
- Spójrz, Severusie - powiedział do wychodzącego właśnie z komnaty nauczyciela. - To przecież twój Prefekt.
- Malfoy? - Snape także pochylił się nad uczniem i zajrzał mu w twarz. - Dlaczego mnie to nie dziwi?
- Oho - w oczach dyrektora zamigotały radosne iskierki, kiedy wzrok jego padł na wysypaną zawartość toreb chłopaka. - I to z zapasem ze sklepu Weasley'ów. No, no - zacmokał z wyraźną uciechą.
Mistrz Eliksirów zakarbował sobie w myślach, żeby dobrać się swojemu chrześniakowi do skóry, za to, że musiał się za niego wstydzić przed dyrektorem.
"Czy on naprawdę nie mógł być ostrożniejszy?" - pieklił się.
- Enervate! - powiedział, kierując różdżkę na nieruchomego Dracona. - Masz szlaban, chłopcze!
- Cześć wujku - stęknął, podnosząc się niemrawo z posadzki. - I dobry wieczór, dyrektorze. Ktoś uderzył mnie drzwiami - poskarżył się.
- To byłem ja - przyznał się odważnie Dumbledore. - I przepraszam cię za to. Czy możesz nam jednak wyjaśnić, co robiłeś o tej porze na korytarzu? - zagadnął uprzejmie.
"Cholera!" - zaklął w myślach Dziedzic Fortuny Malfoy'ów, widząc swoje pakunki rozsypane po podłodze.
- To chyba zbyteczne, prawda? - mruknął niechętnie.
- Racja - syknął gniewnie Snape. - Za karę, każę ci czyścić z Filchem korytarz zapaskudzony dziś łajnobombami. Przypomnisz sobie jakie skutki wywołują te świństwa Weasley'ów!
- Tak jest, sir - odparł markotnie. - Mam zacząć już teraz? - zadrwił.
Severus wygladał jakby Draco brutalnie wbił mu przed chwilą nóż w plecy, a teraz go jeszcze przekręcił.
Ale Albus był rozbawiony.
- To nie będzie konieczne, panie Malfoy. Myślę, że lepiej będzie jesli uda pan się ze mną. Odprowadzę pana do Madame Pomfrey, aby usunęła tego guza, który już zaczął się formować na pańskim czole.
To mówiąc ujął chłopaka pod rękę i pociągnął łagodnie w górę schodów.
- A ten bałagan? - zapytał niewinnie Draco, oglądając się przez ramię na przemycane rzeczy, leżące u stóp Opiekuna jego domu.
- Nie martw się. Profesor Snape się tym zajmie.
Postrach Hogwartu przesłał swemu pupilkowi maksymalnie obrażone spojrzenie.

****

Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, następnego dnia rano

Minister wyszedł z gracją z kominka i otrzepał swój purpurowy płaszcz. Odłożył na blat biurka cytrynowy melonik i podszedł do wielkiego lustra ustawionego w rogu gabinetu. Poddał swoje odbicie krytycznym oględzinom przez całe trzydzieści siedem sekund, po czym skinął z aprobatą głową. Zadowolony, usiadł za biurkiem i pstryknięciem wezwał skrzata. Polecił mu zrobienie mocnej kawy. Westchnął, poprawił się w fotelu i rozkoszował się myślą o pracy, jaka go dziś czekała. A ponieważ zajmował najwyższe stanowisko w magicznej hierarchi prawnej, prawdę mówiąc, nie miał nic do roboty. I to właśnie najbardziej go cieszyło.
Minister kontemplował właśnie swoje najnowsze zdjęcie, które ukazało się wczoraj w Proroku, a obecnie wisiało na wprost niego przytwierdzone Potrójnym Przylepcem do ściany, kiedy płomienie w jego kominku zamigotały na zielono. Mężczyzna dostrzegł to przypadkiem, kątem oka, więc obrócił natychmiast głowę z rosnącym zdziwieniem przypatrując się temu zjawisku. Nagle zerwał się z miejsca jak oparzony, gdyż z kominka wyskoczyły dwie postacie, które szamocząc się upadły na jego perski dywan ginąc w kłębach dymu. Minister zaczął kaszleć.
- Co tu się dzieje? - zawołał, łapiąc za różdżkę.
Nieproszeni goście zerwali się na równe nogi.
- Proszę wybaczyć, sir - odezwał się grubym głosem pryszczaty czarodziej, poprawiając skrzywione okulary jedną ręką, drugą zaś szarpiąc za kołnierz szpakowatego faceta w aurorskim mundurze. - Ale Barrow nie chciał mnie słuchać, kiedy mu mówiłem, że o tej porze pan jeszcze nie urzęduje. Byłem zmuszony użyć siły!
- Ach, pan Barrow! - Knot wyraźnie się ożywił, jakby już zażył poranną dawkę kofeiny. - Domyślam się, że ma pan jakieś ważne wieści, które usprawiedliwią pańskie zachowanie.
- Dzień dobry, panie Ministrze - odezwał się z godnością, jednocześnie uwalniając swój kołnierz od ręki pryszczatego. - Ma pan zupełną słuszność.
- W porządku, Gobelcie. Możesz zostawić nas samych. Wracaj na posterunek i nikogo nie wpuszczaj.
- Ale, sir!
Knot zmarszczył brwi i pryszczaty strażnik skapitulował. Wszedł niechętnie w płomienie, rzucając jeszcze urażone spojrzenie Arctusowi. Ten ostatni zlekceważył go całkowicie.
- Słucham, panie Barrow. Jak przesłuchanie?
- Rozmowa, panie Ministrze - uśmiechnął się konfidencjonalnie. - Przebiegałaby lepiej, gdyby nie było świadków.
Knot rozpromienił się nagle do tego stopnia, że aż klasnął w dłonie, a ponieważ w jednej z nich trzymał nadal różdżkę, w tej samej chwili wystrzelił z niej snop czerwonych iskier.
- To znaczy, że miał pan słuszność? Dumbledore kłamał, twierdząc, że jest niezdolna do udzielenia wyjaśnień?
- Jestem tego pewny - powiedział. - Niestety nie mam dowodów. Jednak nie o tym chciałem mówić, panie Ministrze.
- Korneliuszu - zezwolił łaskawie Knot.
Barrow pokraśniał z dumy.
- Chciałem pana... - karcące spojrzenie Ministra - ciebie prosić, o zezwolenie na normalne przesłuchanie bez świadków.
Jego rozmówca zastanawiał się przez moment.
- A czego dowiedziałeś się do tej pory? Nadal myślisz, że ta dziewczyna ma coś wspólnego ze śmiercią Smithsonów?
- Na pewno - odparł twardo. - To tylko kwestia czasu, kiedy wydobędę od niej prawdę. Już udało mi się odkryć, że Parkinson coś jej ukradła.
- Dziewczyna miała coś cennego dla Sam-Wiesz-Kogo? - pokręcił głową z niedowierzaniem. - Ta sprawa robi się coraz ciekawsza. Nie ma co zwlekać. Natychmiast wydam ci odpowiednie upoważnienie, Arctusie.
Auror uśmiechnął się, słysząc swoje imię z ust samego Ministra Magii. Brzmiało jak muzyka.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, pół godziny później

Harry zjadł śniadanie najszybciej jak tylko mógł, po czym pędem udał się do sali szpitalnej. Obiecał Iti, że przyjdzie i przyniesie jej kilka książek z biblioteki. Wczoraj Hermiona pomogła mu je znaleźć, ale ponieważ zabrali się do tego dopiero po kolacji, nie zdążył już dotrzeć do Ithiliny przed nadejściem ciszy nocnej. Dlatego przyszedł dzisiaj. Musiał z nią porozmawiać.
- Cześć! - powiedział ostrożnie, nie do konca pewny, czy miodowłosa śpi.
Odwróciła głowę od okna i spojrzała na niego, próbując się uśmiechnąć.
- Cześć, Harry. Cieszę się, że przyszedłeś.
- Nie bardzo widać - zauważył. - Może jesteś zmęczona? Gorzej się czujesz?
- Nie, wszystko w porządku.
- A jak ręka? Lepiej?
Pokiwała twierdząco głową. Czucie wróciło. Porwane nerwy odrastały powoli, dzięki magomedycznym zdolnościom specjalistów z Munga i troskliwej opiece pani Pomfrey. Co prawda, jeszcze nie mogła utrzymać w nich pióra, o czarowaniu nie było więc nawet mowy, ale chciała wierzyć, ze odzyska całkowitą sprawność. Bała się tylko, że już nie zdąży.
Harry przyglądał jej się tak intensywnie, jakby swymi niewinnymi zielonymi oczami chciał prześwietlić jej duszę.
- Wczoraj rozmawiali z tobą Aurorzy, prawda? Wiedzą coś o Pansy?
- Nie - odparła.
- Czy oni nic nie robią? - oburzył się. - Mogłaś zginąć, a oni nie potrafią złapać głupiej dziewczyny Malfoy'a? Jestem przekonany, ze ją ukrywa - stwierdził.
- Raczej Voldemort - sprostowała.
Harry wyglądał na zaskoczonego.
- Wymawiasz jego imię?
Ithilina nie wiedziała co powiedzieć. Nie zastanawiała się nad tym, jakie to może mieć znaczenie.
- Tak wyszło - mruknęła.
- Słuchaj, Iti. - Potter pochylił się nad nią i zajrzał jej w oczy. - Czy ty wiesz, dlaczego Pansy cię zaatakowała?
- Jestem przekonany, że wie.
Harry całkowicie zaskoczony, obrócił do tyłu głowę i zobaczył szpakowatego mężczyznę w aurorskim mundurze, który wkroczył do sali w towarzystwie trzech podwładnych. W jego ręku powiewał arkusz białego pergaminu.
Ithilina momentalnie zbladła i bezwiednie złapała chłopaka za rękę.
- Proszę wyjść, panie Potter.
Odsunął się machinalnie, a palce dziewczyny powoli uwolniły jego dłoń.
Z sąsiedniego pomieszczenia wyłoniła się szkolna pielęgniarka. Miała zrozpaczoną minę, jakby była przygotowana usłyszeć jakąś straszną nowinę.
Harry zupełnie nie rozumiał, co się tutaj dzieje.
- Mamy nakaz od samego Ministra Magii. Proszę czytać - szpakowaty podsunął niesiony wcześniej pergamin pod sam nos Madame Pomfrey. - Zabieramy pannę Nicks do wolnej klasy na pierwszym piętrze, na przesłuchanie. Może pani poczekać za drzwiami w razie, gdyby była pani potrzebna.
Potem skinął na swoich ludzi i dwóch z nich podeszło do Ithiliny i pomogło jej wstać z łóżka. Wyprowadzili ją bardzo szybko, ale Harry mógłby przysiąc, że kiedy go mijała dostrzegł w jej oczach łzy.
Madame Pomfrey podreptała za Aurorami, nawet nie zamknąwszy drzwi sali i zupełnie nagle chłopak został sam na środku pomieszczenia z torba pełną ksiażek, których nie zdążył oddać Ithilinie.
"Nic z tego nie rozumiem" - stwierdził z niepokojem.

****

Szkocja, Hogwart - pusta klasa na pierwszym piętrze, po kilku minutach

- Myślę, że Veritaserum nie jest konieczne.
- O, dyrektor Dumbledore. Miło pana widzieć. Sądziłem, że ważne sprawy zatrzymują pana poza murami tej uczelni.
- Dzień dobry, panie Barrow. Czy mogę wiedzieć, dlaczego usiłuje pan podać tak silny specyfik mojej uczennicy?
- Może pan. Proszę uprzejmie zerknąć na ten arkusik. O, tu jest odpowiedni dopisek, tu podpis Ministra, a z tyłu, jeśli pan sobie życzy spojrzeć, mamy nawet przepisany odpowiedni paragraf wyjaśniający przyczynę stosowania takiej procedury.
- No dobrze. Ale z pańskich insynuacji wynika, że panna Nicks uznana została za osobę z lukami w pamięci. Na jakiej postawie pan tak sądzi? Badali ją specjaliści w Mungu. Jest zdrowa!
- Dziwnym trafem, przez prawie pół roku nie mogła sobie przypomnieć nic w sprawie śmierci Smithsonów.
- Skąd pan wie, że coś wiem?!
- Ależ moja droga, chyba nie masz mnie za durnia. Wiem z zaufanego źródła, że panna Parkinson nazwała panią przyjaciółką Anny Smithson. Co zresztą zaraz pani potwierdzi, gdy tylko podamy Veritaserum.
- Mogę to potwierdzić nawet teraz! I co z tego?
- I nic pani nie wie o jej śmierci? Mimo, że mój Czujący znalazł ślad postaportacyjny prowadzący do Hogwartu? Ach tak, milczy pani!
- Proszę się nie wyżywać na mojej uczennicy, panie Barrow.
- Jeszcze pan tu jest, dyrektorze? Widział pan upoważnienie. Będę rozmawiał z dziewczyą tylko w obecności moich ludzi, a pan się do nich nie zalicza.
- Na szczęście. Pan wybaczy, ale nie chciałbym wykonywać pańskich rozkazów.
...
- Nareszcie. Reg, podaj serum.
- Mogę odmówić jego zażycia!
- A ja mogę osadzić panią w Azkabanie bez procesu, za utrudnianie śledztwa i posiadanie rzeczy tak niebezpiecznej, że połakomił się na nią Sami-Wiecie-Kto.
- Skąd pan wie, że to coś niebezpiecznego?!
- Nie wiem, ale zaraz sama mi to powiesz. Pij, ale już!
...
- Notuj, Kent. Wszystko co powie. Słowo w słowo.
- Tak jest, szefie.
- Imię i nazwisko.
- Ithilina Vivian Nicks.
- Czy znałaś Annę Smithson?
- Tak.
- Jak bardzo?
- Przyjaźniłam się z nią.
- W porządku. Czy wiesz coś o jej śmierci?
- Tak.
- Co?
- Wszystko.
- Co to znaczy?
- Musi pan zadać bardziej konkretne pytanie, szefie.
- Clark, nie wtracaj się! To spróbujmy inaczej. Co robiłaś w Noc Duchów poprzedniego roku?
- Byłam na uczcie w Wielkiej Sali.
- Czy i Anna tam była?
- Tak.
- Przez całą noc?
- Nie.
- Gdzie była potem?
- W swoim domu.
- Skąd to wiesz?
- Byłam tam.
- Dlaczego?
- Anna mnie wezwała.
- W jaki sposób? Wyczarowała patronusa?
- Nie. Miałam barnsoletkę.
- Jaką bransoletkę?
- Srebrną.
- A niech cię szlag! Jakie właściwości miała ta bransoletka?
- Mogłam zawsze odnaleźć Annę.
- Ona ci ją dała?
- Tak.
- Już rozumiem... To była jej rodowa bransoleta?
- Tak.
- Hmmm... Gdzie jest teraz?
- Pansy Parkinson ja ukradła.
- A jesteś pewna, że jej nie zgubiłaś?
- Jestem pewna.
- No, no, no... Coraz ciekawiej. To wróćmy do ataku na Smithsonów. Kto ich zabił?
- Śmierciożercy.
- Widziałaś ich?
- Tak.
- Jak się nazywali? Wiesz kim są?
- McNair i inni. Nie znam nazwisk.
- Którys z nich zabił Percy'ego Weasley'a?
- Nie.
- Nie? Więc kto go zabił? Wiesz o tym?
- Tak.
- Kto to był?
- Ja.
...
- Ty?
- Szefie, działanie eliksiru się konczy. Jeszcze parę sekund i zacznie odzyskiwać nad sobą kontrolę.
- Cicho, Clark. Muszę to wyjaśnić do końca! Jak to się stało, dziewczyno? Mów!
- Ja...
- Szefie, jej oczy! Robią się przytomne.
- Nie przerywaj!
- Ale czy ja to ma nadal notować?
- Kent!
- Jej oczy!
- To był przypadek! Ja nie chciałam! Myślałam, że to kolejny Śmierciożerca. Nie spojrzałam i...
- Nie notuj już, Will. Resztę panna Nicks dokonczy przed Wizengamotem.
- Ale, to był przypadek!
- A to, moja droga, rozstrzygnie już sędzia.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363517 · Odpowiedzi: 24 · Wyświetleń: 17946

sareczka Napisane: 01.03.2009 09:50


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Widzę, że temat od dawna zapomniany, ale nie wypada zostawić bez zakończenia. Wklejam więc hurtem wszystko do końca. Może komuś będzie się chciało jeszcze przeczytać, a nawet skomentować tongue.gif

ROZDZIAŁ XI, czyli czas żniw...

Szkocja, stara willa w wiosce Viledoge, piątek ósmego maja

Pansy pojawiła się na ganku przed domem jeszcze ściskając w rękach złotą klepsydrę, którą nosiła zawieszoną na szyi, pod ubraniem. Nikt nie mógł jej zobaczyć. Zmieniacz czasu dał jej Czarny Pan, kiedy wezwał ją, aby nakazać jej śledzenie Ithiliny Nicks. Pansy niezmiennie mówiła o niej: "ta podła szlama". Dzięki zmieniaczowi mogła towarzyszyć Gryfonce na jej lekcjach i nie opuszczać własnych. Zbierała infromacje, jak profesjonalny szpieg.
Ale dziś nie zachowała się profesjonalnie. Ktoś przysłał jej czarnego puchacza z listem, w którym nalegał na spotkanie. I to w jej domu! Wiedziała, że rodzice będą na przyjęciu, więc się zgodziła. Ale kto to mógł być?
Ten znak figuruje tu, abyś poczuła się bezpiecznie. Nie obawiaj się moich intencji.
Te słowa kończyły wiadomość, a zamiast podpisu widniał Mroczny Znak.
"Właśnie on mnie przekonał" - pomyślała. - "Ale, który ze Śmierciożerców miałby do mnie sprawę? Kto z nich ośmieliłby się działać w pojedynkę? Bo gdyby ta sprawa dotyczyła instrukcji Mistrza, mógłby mi je podać sam. Albo ta osoba mówiłaby otwarcie" - stwierdziła.
Wyjęła różdżkę i odblokowała drzwi. Weszła do holu.
Dom bez jego mieszkańców wydawał się mroczny i nieprzyjemny. Natychmiast poczuła, że musi rozjaśnić panującą tu ciemność. Machnęła różdżką.
- Witam, panno Parkinson.
Odskoczyła odruchowo w tył, kiedy z ulubionego fotela ojca, podniósł się wysoki mężczyzna. Odrzucił kaptur z głowy i długie jasne, włosy spłynęły mu na ramiona.
- Witam, panie Malfoy.
Uśmiechnął się krótko, sztucznie i oficjalnie. Pansy odpowiedziała w podobnym guście, zbyt zaskoczona, żeby zdobyć się na więcej.
"Nie warto" - nagle przypomniały jej się słowa matki. Niechciane, choć boleśnie prawdziwe.
Wyprostowała się automatycznie. Kolejny wyćwiczony do perfekcji nawyk. I pozorna uprzejmość:
- Napije się pan czegoś?
Lucjusz zaniósł się histerycznym śmiechem. Bardzo krótko, może dwie sekundy.
- Daj spokój, Pansy. Nie przyszedłem tu na herbatę.
"Choś kieliszek, a najlepiej butelka, whisky dobrze by mi zrobiła" - pomyślał.
- Słucham, więc? - skrzyżowała ręce na piersiach, porzucjając maskę arystokratycznej gościnności. - Dlaczego pan tu jest? Dlaczego wyrwał mnie pan ze szkoły i umówił się ze mną w moim domu, akurat pod nieobecność rodziców? Jak się domyślam, działa pan w pojedynkę. Bez niczyjego pozwolenia, prawda? - podkreśliła.
- Tyle pytań - Lucjusz z udawanym rozbawieniem pokręcił głową i wzruszył ramionami. - Ale odpowiedź na nie jest tylko jedna. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Działam sam - przyznał - choć tylko dlatego, że doprowadziły mnie do tej decyzji okoliczności. Wiesz o czym mówię - stwierdził. - Okoliczności wielce niesprzyjające dla rodziny Malfoy'ów. Całej rodziny.
Zrozumiała jego aluzję i zmarszczyła gniewnie brwi.
- Jeszcze nie jestem jej częścią - wycedziła.
- Droga Pansy - spojrzał na nią z politowaniem. - Bez względu na to, co się stało wyjdziesz za Dracona. Chyba nie zapomniałaś o kontrakcie, który twoi rodzice podpisali w dniu twoich ósmych urodzin? Czyżby ród Parkinsonów otrzymał ostatnio jakiś pokaźny spadek po dalekim krewnym, że ośmielasz się myśleć o zerwaniu umowy? - zadrwił.
Milczała, zaciskając wargi.
"Przeklęci rodzice! Co oni sobie wyobrażali?! Że sprzedadzą dom, żeby spłacić Malfoy'ów?" - wściekała się. - "A co ja miałam zrobić? Wyjść za milionera i kupić im nowy?! Kto ożeniłby się z bezdomną arystokratką!"
- Niech pan przejdzie do rzeczy - powiedziała sucho. - Czekam.
Lodowe oczy Malfoy'a seniora błysnęły w półmroku.

****

Szkocja, Hogwart - bardzo brudna pracownia Eliksirów, dwa tygodnie po meczu Slytherin - Gryfindoor

Ithilina weszła do sali uginając się pod ciężarem mopa, wiadra z wodą, kompletu wszelakich ścierek i okazałego kuchennego noża. Snape nawet na nią nie spojrzał, ograniczając się do zmarszczenia brwi, kiedy upuściła to wszystko z łoskotem na ziemię.
- Jestem, panie profesorze.
Mruknął coś niezrozumiałego i pokazał jej drzwi schowka, gdzie trzymał Eliksiry Czyszczące. W milczeniu ruszyła w tamtym kierunku.
- A może mogłabym najpierw zająć się eiliksirami na dziś? - zapytała z nadzieją, odwracając się w drzwiach.
Postrach Hogwartu przesłał jej swoje niezawodne mordercze spojrzenie, które wyssało z niej nadzieję na odpowiedź twierdzącą.
- Oczywiście, sir - powiedziała wzdychając. - Proszę nie marnować czasu na odpowiedź. Już robię co do mnie należy.
Codziennie przychodziła tu po południu, żeby posprzątać bez użycia magii pracownię eliksirów. Po tej żmudnej i męczącej pracy, zwykle musiała jeszcze udać się do lochu numer trzynaście, bo Snape ostatnio przyspieszył tempo eksperymentów. Miała pełne ręce roboty, tym bardziej, że zwykle trudno jej było się skoncentrować, bo padała ze zmęczenia po walce z brudem w sali lekcyjnej. Dlatego codziennie pytała go, czy może najpierw zająć się pracami badawczymi, a później odrobić szlaban, ale Snape codziennie jej odmawiał.
"A wszystko przez Malfoy'a!" - wściekała się.
- A jednak go zmarnuję! - prychnął.
Ithilina omal nie podskoczyła ze zdziwienia, kiedy zdecydował się jednak do niej odezwać.
"Będzie ochrzan!" - stwierdziła.
- Słuchaj, Nicks, bo nie będę powtarzał. Dzisiaj szlaban z tobą mają Potter i Malfoy. Byli tak inteligentni, że pobili się podczas śniadania, na którym zresztą ty nie raczyłaś się zjawić - syknął.
Ithilina była zaskoczona stanem jego wiedzy.
- Nie będziesz więc dziś przeszkadzać mi podczas moich badań nad antidotum - powiedział jedwabistym głosem, rozkoszując się oburzeniem na tą jawną niesprawiedliwość, widocznym w jej oczach. - Ach, i zostaw te szczotki Potterowi. Dla ciebie i pana Malfoy'a mam inne zajęcie.
Ledwie skończył mówić, a za drzwiami rozległ się hałas i do sali wparadował Draco Malfoy, który wyglądał raczej na zwycięzcę Turnieju Trójmagicznego, niż kogoś, kto brał udział w bójce na pięści. Za nim wszedł naburmuszony Harry Potter, który miał taki wyraz twarzy, jakby przed chwilą był zmuszony do wypicia całego litra Szkiele-Wzro. Jego oczy pojaśniały jednak, kiedy przy biurku nauczyciela dojrzał Iti.
- Dzień dobry, profesorze - zawołał radośnie Draco. - Przyszedłem odrobić mój szlaban.
- Dzień dobry - burknął Harry.
- Dobrze wiem po co tu wszyscy jesteście - Snape zdawał się nie podzielać irracjonalnej radości swego pupilka. - Potter, do mioteł. Ale najpierw daj dwie szmaty swoim kolegom. Pozostała dwójka, za mną. Będziecie czyścić książki w mojej bibliotece.
Harry sprawiał wrażenie obrażonego. Widać było, że ma na końcu języka pytanie, dlaczego współszlabanowcy dostali znacznie łatwiejsze zadanie. Z trudem się powstrzymał, rzucając tylko Iti tęskne spojrzenie, kiedy wychodziła.
Pomachała mu na pożegnanie.
Kiedy zobaczyła z bliska rozmiary biblioteki Mistrza Eliksirów zatęskniła za mopem i zeskrobywaniem resztek uczniowskich mikstur z podłogi. Przez jedną krótką chwilę chciała nawet poprosić go o oddelegowanie do pomocy Harry'emu, ale Nietoperz szybko zawinął poły swej błyszczącej, mrocznej peleryny i odszedł, zostawiając ją sam na sam z najbardziej zakurzonymi książkami w Anglii i napuszonym Malfoy'em. Doprawdy, nie wiedziała co jest gorsze.
- Wypuść powietrze, Draco - powiedziała. - Zaraz pękniesz.
- Ha! - zawołał z radością. - Ty też nie możesz przeżyć tego, że wygrałem!
- Daruj sobie - prychnęła i ruszyła do ataku przeciwko pozlepianym pajęczynami annałom, spoczywającym na półce w rogu pomieszczenia. Byle dalej od Malfoy'a.
Ale ku jej niezadowoleniu, chłopak podążył za nią.
- Wygrałem, wygrałem, wygrałem - zanucił jej za uszami.
- Dosyć! - zawołała, rzucając w niego ściereczką. - Zamknij się w końcu!
- Nie, dopóki nie zechcesz wysłuchać mojej relacji z tego pojedynku.
- Z meczu, Malfoy! - przypomniała mu. - Z meczu, który widziałam, jakbyś nie wiedział. Pamiętaj, że gdyby nie ja, nie byłoby cię na boisku. Doprawdy nie wiem, jakim cudem udało ci się złapać znicza przed Harrym - mruknęła pod nosem.
Tak właśnie się stało. Draco Malfoy, niespodziewanie przywrócony na pozycję szukającego, w zastępstwie chorego Marty'ego Blobersa (który dostał wysypki dotknąwszy miotły), dokonał niemożliwego. Złapał złotego znicza, nim Złoty Chłopiec, który tym razem nie spadł z miotły, zdążył zamknąć na nim swoje drapieżne palce. W ten sposób Slytherin zdobył Puchar Quidditcha, a bohater ślizgońskiej drużyny został na dobre przywrócony na jej łono.
I tylko Snape, no i może jeszcze Dumbledore - bo on zawsze wszystko wie najlepiej, wiedzieli, że to na polecenie Malfoy'a, Ithilina Nicks okupiła ten fenomen miesięcznym szlabanem. Oficjalnie, dopuściła się sabotażu, próbując wyeliminować szukającego przeciwnego Domu, co doprowadziłoby do wygranej Gryfindooru przez walkover. Dobrze, że nikt nie skojarzył, że zmiana szukających wyszła tylko Ślizgonom na dobre. Jeszcze, nikt nie skojarzył.
Ku niepomiernemu zdziwieniu Gryfonki, Draco nieco się stropił.
- Właściwie to ja chyba wiem, jakim cudem - przyznał niechętnie.
Spojrzała na niego uważniej, ale nic nie powiedziała, czekając co będzie dalej.
Blondyn wzruszył ramionami i najspokojniej w świecie odszedł w przeciwległy kąt sali. Iti zaklęła pod nosem i poszła za nim.
- I?
- I co? - jak gdyby nigdy nic, schylił się i wyjął różdżkę, którą miał schowaną w skarpetce.
- Ułe - Ithilina się skrzywiła. - Hej, chyba nie będziesz używał zaklęć?!
- A niby dlaczego, nie? - posłał jej niewinny uśmieszek i zamachnął się różdżką na półkę uginającą się pod starymi woluminami.
- A jak Snape zauważy?
- To powiem, że to ty miałaś różdżkę. Myślisz, że mi nie uwierzy? - cudowny smirk okrasił jego twarz.
- Nie uwierzy - teraz to ona uśmiechała się złośliwie. - A wiesz dlaczego? Bo moja różdżka leży bezpiecznie na jego biurku.
Draco wyraźnie oklapł, kiedy wręczyła mu ściereczkę i ciężki egzmeplarz Tego, co warzyciel uczony i biegły wiedzieć powinien o roślinach, ziołach i miksturze wszelakiej Bernarda Grubego. Nie był zachwycony.

- Powiesz mi w końcu? - zagaiła, po pół godzinie intensywnej pracy.
- Co? - wyraźnie unikał jej wzroku, przysuwając sobie pod nos Historyję trucizn i innych substyancji codziennej praktyki nieznanego autora. Prawdopodobnie napisał ją jakiś nawiedzony średniowieczny czarodziej, który żył w patologicznej rodzinie. Tak przynajmniej sądziła Iti.
Draco uważał, że to bardzo przydatna książka.
- Już ty, wiesz co - żachnęła się. - O meczu! Chciałeś mi coś powiedzieć o Harrym!
- O Potterze? - udawał zaskoczonego. - Ja?! Nie, skądże. Masz omamy słuchowe. To się leczy.
Ithilina, nie bacząc na konsekwencje, rzuciła w niego Traktatem o mandragorach uczonego Defreniusza z Polis.
- Auć! - jęknął. - Opanuj się! Bo zawołam Snape'a!
- Akurat! - prychnęła. - Wielki panicz Malfoy uderzony przez dziewczynę.
Przez chwilę mierzył ją obrażonym spojrzeniem, a potem rzucił ścierkę w kąt i usiadł na podłodze.
- Wygrałaś - mruknął.
Klasnęła w dłonie z radości i kucnęła przy nim.
- Więc?
- Wydaje mi się, że Potter miał wizję.
- Co?
- Miał wizję - powtórzył. - Właściwie... złapał się za bliznę.
- Złapał się za bliznę?!
- Tak jakby.
- To złapał się, czy nie?
Draco gwałtownie wstał i spojrzał na nią z wyraźną niechęcią.
- Nie wiem dokładnie. Wyobraź sobie, że miałem innne rzeczy, takie jak łapanie złotego znicza, na głowie i nie mogłem się przyglądać twojemu Potterowi, przez cały czas. Zresztą... mnie to nic nie obchodzi! Jesli źle się czuł, mógł nie grać, zamiast próbować zmierzyć się z takim mistrzem jak ja.
- Draco! Posłuchaj sam siebie! Jakim mistrzem! Pokonałeś Harry'ego po raz pierwszy i to jeszcze przez przypadek - dodała ciszej.
Machnął ręką bardzo lekceważąco i skwitował:
- Wy, dziewczyny, nie znacie się na sporcie.
Ithilina zmarszczyła brwi, ale puściła jego uwagę mimo uszu, gdyż nagle coś innego zaprzątnęło jej myśli.
- Twoja drużyna nie wie, prawda? - bardziej stwierdziła, niż spytała. - Teraz rozumiem... Tylko w jaki sposób udało ci się przekonać ich, do twojego trwałego powrotu do drużyny?
Oczy pojaśniały mu z podniecenia. Przybrał pozę triumfatora, patrząc na nią z góry. Oparł się o najbliższą półkę i ze złośliwym uśmieszkiem, zaczął wyjaśnienia, wielce chełpliwym tonem:
- Powiedziałem im, że dzięki mojej chorobie mam szybszy refleks, jestem bardziej wytrzymały fizycznie - wyliczał - ostrzej widzę, lepiej słyszę, wyczuwam charakterystyczny zapach zaklęć, które sterują złotym zniczem z odległości czterdziestu stóp, i znacznie mniej się pocę.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła na niego z niedowierzaniem, a potem wybuchła szaleńczym śmiechem.
- Nie wierzę, że to powiedziałeś.
- A jednak - błysnął białymi zębami w diabolicznym uśmiechu.
- I uwierzyli? - dziwiła się.
- Jasne - był cholernie dumny ze swego geniuszu. - Przecież żaden z nich nie jest wilkołakiem.
Roześmiała się jeszcze raz, ale nim zdążyła zapytać Ślizgona, dlaczego wymyślił, że mniej się poci, do archiwum wpadł rozwścieczony Snape, który zauważył różdżkę Dracona, oprzezywał ich nieźle za obijanie się, zagroził kolejnym szlabanem, zapędził do roboty i stał nad nimi przez następną godzinę, pilnując, czy wypełniają swoje obowiązki. Zapytany, przez Dracona, o to, co robi w tym czasie Potter, odparł, że Wybraniec nie skończy swojej pracy chyba do północy.
- Chyba nie chcesz mu pomóc, Draco? - zagadnął niewinnie Mistrz Eliksirów.
Draco zamilkł i gorliwiej zajął się Almanachem Alchemików, który właśnie czyścił.

****

Szkocja, Hogwart - biblioteka, piętnaście minut po płnocy w niedzielę dziesiątego maja

Nocą wszystko wydaje się inne. Przedmioty tracą kolory, ich kształty gubią się i rozmywają we wszechobecnym mroku. Nocą panuje cisza. Cisza to znak rozpoznawczy nocy. Za dnia, nigdy jej nie słychać, a nocą aż dźwięczy w uszach. Ciemność wciska się do oczu, usypia je, zwodzi. W ciemności wydaje się, jakby czas płynął dużo wolniej. Kiedy nie umiesz zasnąć minuty zmieniają się w godziny, a godziny w lata. Czujesz się zawieszony w próżni, niecierpliwie czekając, aż ciemność wokół ciebie utuli cię do snu, albo zostanie pokonana przez pierwszy promień słońca. Nocą, rodzą się w skołatanym umyśle najdziwniejsze rzeczy.
Ale noc daje też poczucie bezpieczeństwa. Kiedy już przestaniesz próbować z nią walczyć, poddasz się i zostawisz latarkę w szufladzie, pozwoli ci się schować. I zapomnieć...

Pansy ziewnęła cicho i przeciągnęła się. Miała wrażenie, że splaszczyła sobie pupę, siedząc na kamiennej posadzce już ponad godzinę. Odłożyła ze wstrętem opasłe tomiszcze i wstała na chwilę, żeby rozprostować nogi. Jej wzrok z zadziwiającą wprawą omiótł rząd książek stojących na półce na wysokości jej oczu. Przez ostatni tydzień przychodziła do biblioteki każdej nocy, więc nauczyła się czytać i poruszać w prawie zupełnej ciemności, zaledwie przy nikłym świetle różdżki. Musiała być ostrożna.
Pansy nie lubiła czytać, dlatego niechętnie współpracowała z Lucjuszem Malfoy'em. Pewnie w ogóle nie zgodziłaby się na jego sugestie, gdyby nie chodziło o Dracona.
Zrób coś, Pansy - w jej głowie ozwał się głos Lucjusza. - Chcesz czekać do ślubu? Chcesz tylko czekać?
"Przeklęty Malfoy!" - zmarszczyła gniewnie brwi, na samą myśl o nim. Dobrze wiedział, że nie jest bezczynna, że robi to, co polecił jej Mistrz.
Jest nadzieja, Pansy - mówił. - Nie przyszedłbym tutaj, gdyby nie było nadzieji. Ale dowiedziałem się, zanim... - marszczył brwi, zacinał się, krzywił... Dobrze wiedziała, co miał na myśli.
"Zdradę Dracona."
Dowiedziałem się, że nasz Pan ma broń. Broń, która... wszystkich uzdrowi.
"Uzdrwawiająca broń?" - nie wierzyła, nie rozumiała. Nadal nie rozumie.
To jest szansa dla Dracona - te słowa wystarczyły. Już wiedziała, że się zgodzi, nieważne na co.
Jego oczy błyszczały, były rozgorączkowane, kiedy powtarzał:
Ale dopiero po ślubie, Pansy. Dopiero po ślubie. Mój syn musi przeżyć ten dzień!
Dlatego się zgodziła. Nie miała wyboru. Jak wyglądałoby jej życie bez Dracona? Z tego powodu, tamtej nocy wysłuchała jego ojca, przyjęła jego propozycję, a dopiero później zapytała:
- Dlaczego nie powiedział pan tego Czarnemu Panu?
Zaśmiał się krótko, ale nie było w tym, ani odrobiny radości.
- Czy myślisz, że do jego twierdzy można tak łatwo wejść? Czarny Pan nie wzywa mnie. Nie potrzebuje... A to nie są wiadomości, które przekazałbym komukolwiek.
- A Snape'owi? - wymknęło jej się. Ot, zwykła ciekawość. - Jest ojcem chrzestnym Dracona, a słyszałam, że się przyjaźnicie.
- Nie. Jemu tym bardziej nie - pokręcił w zamyśleniu głową, ale nic nie wyjaśnił.
Nadal rozważała te słowa.
Potarła oczy i ponownie ziewnęła.
"Tak niewiele informacji. Wszystkiego muszę dowiedzieć się sama!"
Była zmęczona i zła. I niewyspana.
"Wrócę tu jutro. A jeśli niczego się nie dowiem..."
Pokręciła z politowaniem głową. Dobrze wiedziała, że się nie podda.
Pansy nie znosiła czytać, ale poprzysiągła sobie, że choćby miała przekopać całą szkolną bibliotekę, dowie się jak zdobyć eliksir, który pozwoli jej pokonać Ithilinę Nicks.

****

Anglia, Londyn - dom numer siedemnaście na Śmiertelnym Nokturnie, trzy dni później

Tą ulicę zamieszkiwali dziwni ludzie. Dziwni ludzie, kótrzy trudnili się dziwnymi profesjami, a nieliczni z nich, których zajęcia wydawały się normalne i z pozoru niewinne, dokonywali praktyk oficjalnie zabronionych przez Ministerstwo. Jak wiadomo, oficjalnie zabronione, znaczy najlepiej opłacalne. Dlatego też mieszkanie pod numerem siedemnastym, właściwie słuszniej byłoby nazywać apartamentem. Składały się nań cztery obszerne pokoje i mniejsze pomieszczenie, służące właścicielowi za laboratorium. Wszędzie stały wygodne meble, ozdoby i zbytkowne antyki, a stary właściciel tego lokum czuł się jak udzielny książę. Tak zresztą o nim mówiono, tu na Nokturnie, po ciemnej stornie magicznego Londynu. Książę.
Mężczyzna usłyszał pukanie ptasiego dzioba w szybę i niespiesznie podniósł się z fotela, aby otworzyć sowie okno. Zwyczajna brązowa płomykówka wleciała do pokoju, upuściwszy paczkę na niski stolik, prawie strącając karafkę drogiej whisky i kryształowy kieliszek.
- Uważaj, co robisz! - zawołał za nią. - Ta whisky kosztuje sześćdziesiąt funtów!
Ale sowa tylko fuknęła obrażona i odleciała czym prędzej.
Książę był skąpcem. Każdy o tym wiedział, tu na Nokturnie. Nawet sowa.
Wziął paczkę i wrócił z nią na fotel. Zasapał się torchę. Ostatnio chodzenie mu nie służyło. Książę robił się coraz starszy. Sięgnął po różdżkę i przywołał sobie szklaneczkę cennego alkoholu. Rozwinął szary papier i twarz mu pojaśniała, kiedy zobaczył jego zawartość.
- Widziałeś, Rolf? - zawołał.
Śpiący na kanapie ocelot otworzył jedno zielono - żółte oko i prychnął. Nie lubił gdy z byle powodu przerywano mu drzemkę.
- Przyszły moje zioła - oznajmił mu Książę, który aż zatarł pomarszczone ręce z podniecenia. - Już po obiedzie wezmę się za warzenie eliksiru, a jutro możemy się spodziewać ładnej sumki od Lucjusza Malfoy'a. Naprawdę ładnej sumki, Rolf!
Na świecie była tylko jedna rzecz, którą Książę kochał bardziej od warzenia trucizn, a mianowicie otrzymywanie pieniędzy, za owe trucizny.


****

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Gryfonek, dwudziesta trzecia czterdzieści pięć tego samego dnia

Ithilina Nicks spała spokojnie. Jej rozrzucone po poduszce miodowe włosy, błyszczały w świetle księżyca, które przedarło się, przez uchylone zasłony wokół jej łóżka. Pod powiekami dziewczyny toczyły się losy świata jej dzieciństwa, świata, o którym tu, w tej niegdyś wymarzonej przez niej Anglii, musiała zapomnieć. Była szczęśliwa. Była beztroska i bezpieczna.
Ale gdyby wiedziała, że nadszedł czas żniw, uciekłaby. Uciekłaby, na pewno.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, dwa dni później

- Jak to, uciekła?! Nie udało wam się jej złapać?! Albusie?
- Nie działała w pojedynkę! Ktoś tam na nią czekał. Wymknęła nam się, mała żmija! Ale możesz być pewna, że zmobilizuję oddział i...
- Zamknij się, Tonks! Co ty możesz, teraz? Nikogo nie zmobilizujesz. To zbyt śliska sprawa.
- Nie wtrącaj się, Snape! Powiedz lepiej, dlaczego nic nie wiedziałeś?
- No właśnie, Severusie. Moja uczennica! Jak to się mogło wydarzyć? Trzeba się jeszcze rozmówić z Filchem. Przecież ona nie uwarzyłaby tego eliksiru. Chyba się ze mną zgodzisz, Severusie?
- Z niczym się nie zgodzę, dopóki ty i Tonks nie przestaniecie mnie obwiniać za ten wypadek.
- To nie był wypadek! Jak możesz, Snape?! To był atak! Napaść! To twoja uczennica, a ty nic nie zrobiłeś! I nazywasz to wypadkiem?!
- Jeszcze jedno słowo, Nimfadoro, a zrobię użytek z różdżki.
- Severusie!
- Cisza! - Albus Dumbledore w końcu zdecydował się podnieść głos. McGonagall, Tonks i Snape umilkli.
- Przypuszczam, że Voldemort tego nie planował, co wyjaśnia, dlaczego Severus nic nie wiedział - Tonks otworzyła usta i zaczerpnęła szybko powietrza, ale nie ośmieliła się nic powiedzieć. - Może nawet nie wiedział o bransoletce. Któryś ze Śmierciożerców, obecnych na zaręczynach w Malfoy Manor musiał przypomnieć sobie o atrefakcie. Kiedy Ithilina się obudzi, zapytam ją o to.
- Obudzi? Mój Boże, Albusie! Poppy mówiła, że jej ręka...
- Wiem, co Poppy mówiła, Minerwo - dyrektor położył rękę na ramieniu nauczycielki transmutacji - Widziałem ją.
- I?
- I nic. Nic nie mogę zrobić.
- Jest aż tak źle? Nie umie jej pan pomóc? A ten magomedyk z Munga?
- Przestań objawiać niezdrowe fascynaje cudzym nieszczęściem, Nimfadoro.
- Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Nimfadorą... - cedziła przez zęby.
Na korytarz wyszła madame Pomfrey z wielce niezadowoloną miną.
- I pan tutaj, dyrektorze? Ależ tu leży chora! Potrzebuje spokoju, a nie hałasu urządzanego przez kłócących się nauczycieli.
Dumbledore obdarzył ją przepraszającym spojrzeniem, nim zniknęła za drzwiami sali szpitalnej.
Tonks i Snape nadal patrzyli na siebie jak dwa rozjuszone hipogryfy przed walką o jedyną płodną samicę w promieniu trzystu mil.
- Pójdę do niej - Minerwa posłała zatroskane spojrzenie Dumbledorowi i weszła do sali szpitalnej.
- Czy mógłbyś zbadać plamy, które zostały po eliksirze na drugim piętrze? Tam gdzie, to się stało?
- Oczywiście, dyrektorze - Postrach Hogwartu załopotał peleryną i pospieszył na górę, patrząc jeszcze na Tonks z niechęcią, nim wyszedł.
- A ja, profesorze? Mogę się jeszcze na coś przydać? - zainteresowała się Aurorka.
- Tak, moja droga. Zawiadom pozostałych członków Zakonu. Dom Syriusza przestał być dostatecznie dobrą kryjówką.

****

Hogwart, korytarz przed Wielką Salą, w tym samym czasie

Profesor Sprout nawoływała prefektów, którzy mieli za zadanie wygonić młodszych uczniów z korytarza i przekonać ich do dokończenia kolacji. Jak narazie nauczycielka Zielarstwa nie bardzo mogła liczyć na ich pomoc.
- Edylmio, na litość dobrodusznej Helgi! Nie stój tak, dziewczyno! Nie ma na co patrzeć. Zabierz dzieciaki do sali, tak jak kazałam.
Postawna blondynka kiwnęła głową, ale nie ruszyła się z miejsca. Założyła opadający kosmyk włosów za ucho i wlepiła w nauczycielkę wielkie zielone oczy.
- Ale czy to prawda, pani profesor?
Pomona Sprout uchodziła za spokojną, zrównoważoną osobę. Taką też w istocie była - nudna, zwyczajna i przewidywalna - jeśli nie liczyć jej długoletniego upodobania względem profesora Snape'a. W tej chwili jednak nie wytrzymała. Szarpnęła wściekle za kieszeń buraczkowej szaty roboczej powalanej ziemią, wyrywając stamtąd różdżkę.
- Edylmio do Sali, ale już! To nie był atak Śmierciożerców. Nic wam nie grozi, więc nie wiem, po co to całe zbiegowisko.
- Ale pani profesor, czy...
- Edylmio! - zamachnęła się na nią różdżką, a wyraz jej oczu niebezpiecznie odbiegający od tej codziennej pobłażliwości i życzliwości, przekonał Puchonkę, że najwyzszy czas do odwrotu.
Nadzwyczaj skwapliwie kiwnęła głową i pokrzykując na stadko młodszych wychowanków Huflepuffu, czmyhnęła do Sali, gdzie trafiła w sam środek pospiesznie sformowanego zebranka szkolnych prefektów.
- Co się dzieje, John? - zapytała, klepiąc w ramię chudego szatyna, który rombkiem swetra czyścił nerwowo okulary w zielonych oprawkach.
- Ach, to ty Mia! - uśmiechnął się. - Nie widzisz? Hermiona Granger i Malfoy skaczą sobie do oczu. Granger przed chwilą oskarżyła go o nasłanie Parkinson na tą Gryfonkę. Tylko, kurcze, nie usłyszałem dlaczego.
Edylmia kiwnęła głową i dalej już go nie słuchała. Torując sobie drogę łokciami, próbowała przepchnąć się bliżej środka sali, gdzie pomiędzy stołami Slytherinu, a Gryfindooru toczyła się zażarta kłotnia. Gryfoni, większość Puchonów i Krukonów napadało na mieszkańców Domu Węża stłoczonych przy swoim stole w ciasne półkole. Edylmia, która jako jedna z nielicznych osób, nie zasypiała na każdej Historii Magii, pomyślała, że ten widok bardzo jej przypomina rozmieszczenie wrogich wojsk, na krótko przed decydującym starciem.
- To się musi skończyć! - zawołał właśnie Ernie Mcmillan. - Jesteście niebezpieczni! A to nie był wypadek!
- To może nas ukamieniujecie, co? - zadrwił Malfoy.
Stał w pierwszysm szeregu Ślizgonów, jakby był ich przywódcą, który pomimo mniejszej liczebności swoich ludzi nie daje się zastraszyć.
- Zamknij się, Malfoy, bo tylko ich drażnisz - warknęła gniewnie Milicenta. - A wy wszyscy dajcie nam spokój! - krzyknęła do tłumu, unosząc bezwiednie swoje grube jak kłody ręce. - Parkinson mogła należeć do każdego z pozostałych domów. Nie odpowiadamy za nią. Poza tym, nie zabiła tej dziewczyny i w ogóle...
- Tylko nie mów, że nic się nie stało! - pisnęła ze złością Hermiona. - To była napaść i nie można jej porównywać do wypadku, jak na meczu quidditcha i lepiej powinniśmy się zastanowić na czyje zlecenie działała.
- Ciekawe na czyje zlecenie działał Potter, kiedy... - zaczął Malfoy, ale nie dane mu było skończyć.
- Cisza!!!
Przez Wielką Salę przetoczył się potężny okrzyk dyrektora. Uczniowie poopuszczali wyjęte już różdżki i pozatylkali sobie uszy dłońmi, w popłochu cofając się na swoje miejsca. Środkiem sali przechodził właśnie Dumbledore w asyście profesor Sinistry, Sprout i Flitwicka, a za nimi sunęła, jak duch, Trelawney, wlepiając w uczniów ogromne żabie oczy i powiewając trzema kolorowymi apaszkami, które zwieszały się fikuśnie z jej ramion.
- Moi drodzy - siwowłosy mag stanął przed stołem nauczycielskim i zwrócił się w kierunku swych wychowanków - nie ma sensu się wzajemnie oskarżać, kiedy winowajczyni całego zdarzenia już tutaj nie ma. To co się stało okryło hańbą mury tej szkoły i możecie być pewni, że panna Parkinson zostałaby wyrzucona z Hogwartu, gdyby go sama nie opuściła.
Powiódł oczyma po swych słuchaczach, którzy chłonęli każde jego słowo.
- Jest wojna - powiedział, westchnąwszy głęboko. - Wojna dotarła już do Hogwartu. Ale my przecież znamy naszego wroga. To Voldemort - starsi uczniowie wzdrygali się słysząc to imię, a kilkoro młodszych rozdziawiło ze strachu buzie. - O tak - pokiwał głową ze smutkiem. - Straszny i potężny czarnoksiężnik, z którym walczyli wasi krewni i rodzice. Straszny i potężny czarnoksiężnik - powtórzył - którego możemy jednak pokonać. I jestem pewien, że pokonamy, jeśli tylko będziemy trzymać się razem.
Zszedł na dół, krążąc pomiędzy stołami i uśmiechając się krzepiąco.
- Wszyscy kochacie Hogwart. Wszyscy jesteście uczniami tej szkoły. Pamiętajcie o tym.

****

Szkocja, Hogwart - prawie wszystkie sale lekcyjne, godzinę później

- Ucięła jej rękę!
- Jesteś głupia, Cassie. Nie ucięła tylko podpaliła!
- Podpaliła?! Ale czym? Parkinson zna takie zaklęcia?
- Ja nie podejrzewam, żeby działała sama. Jest za głupia. To na pewno Malfoy.
- Malfoy? Mówisz jak Gryfiak, Su. Co Malfoy miałby do tej dziewczyny? Pewnie wcale jej nie znał.
- Miał z nią lekcje!
- Jak z tobą numerologię! A mogę się założyć, że w ogóle nie wie, że istniejesz. Inaczej już by zauważył jak się do niego ślinisz. Bleeee...
- Josh, daj jej spokój! A Cassie może mieć rację z tym ucięciem. Zaklęcie Noży jest podobno bardzo popularne wśród Śmierciożerców.
- Taak? A ciekawe skąd ty o tym wiesz, Su?
- Pewnie Zabini jej powiedział! Flirtuje z nim ostatnio!
- Blaise nie jest Śmierciożercą!
- Akurat!
- Su, naprawdę? Spotykasz się z tym ślizgońskim wypłoszem w drogich ciuszkach?
- Josh, daj spokój! Wcale się z nim nie spotykam. Poza tym nie muszę ci się tłumaczyć. Nie jesteś moim bratem, czy coś.
- Tere fere...
- Cassie! Zejdźcie już ze mnie! Nie chcecie się dowiedzieć, co udało mi się podsłuchać na przerwie?
- To zależy kogo podsłuchiwałaś. Bo jak Zabiniego...
- Josh!
- No dobra. Wykrztuś to wreszcie.
- Parkinson pozbawiła tą Gryfonkę ręki!
- Eee... tam! To akurat wiemy.
- Skoro tylko ją podpaliła to, dlaczego ta dziewczyna od razu ma tracić rękę? Madam Pomfrey nie umiała tego wyleczyć?
- Mówiłam, że ucięła!
- Zamknij się, Cassie!
- Cicho bądźcie! A wiecie czego ja się dowiedziałem? Że użyła eliksiru!
- Greg, a skąd ty to wiesz? Przychodzisz tu i rzucasz takie rewelacje, i pewnie myślisz, że ci uwierzymy.
- Właśnie! Ja się kumpluję z Thomasem i mówił mi, że Parkinson nie chodziła na eliksiry, bo nie zdała SUMa. Skąd wzięłaby ten eliksir?
- Mówiłam, że to Malfoy jej pomagał.
- Taa... a zaraz wyskoczysz, że jemu Snape. To lipa.
- Żadna lipa, jak mamusię kocham! Podsłuchałem samego Dumbla w Skrzydle Szpitalnym. Przecież dzisiaj wychodziłem.
- No dobra, Greg. Wierzymy ci. I co? Po co to zrobiła?
- No jak to?! Była zazdrosna o Malfoy'a.
- Ha, ha, ha... I uciekała się do takich sposobów? Bzdura.
- Prędzej z polecenia Sami-Wiecie-Kogo.
- Racja! Przecież ta Nicks ma niemagicznych rodziców, co nie?
- I z tego powodu? Eee...
- No i czemu nie? Już raz to przerabialiśmy. Komnata Tajemnic, pamiętacie? Mamy wojnę, więc...
- Taa... Mamy wojnę, Greg, więc wszystko jest możliwe. Ale to by znaczyło...
- Że Parkinson jest Śmierciożercą.
- Jak połowa Ślizgonów.
- Co tam połowa. Większość!
- Josh, nie przesadzaj!


****

Szkocja, Hogsmeade - gospoda Pod Świńskim Łbem, wieczorem jeszcze tego samego dnia

Reg siedział przy najbardziej oddalonym od barowej lady stoliku bezmyślnie stukając palcami w opróżnioną już dawno butelkę piwa. Na krześle, na wprost niego, wiercił się niespokojnie jego przełożony Arctus Barrow, który raz po raz przesuwał dłonią po szpakowatych włosach, po to, aby następnie zagłębić ją w fałdach szaty i ukoić trochę nerwy dotknięciem gładkiego drewna swojej różdżki. Miejsce po prawej ręce Rega zajmował Will, który jak dotąd umilał sobie czas przeglądając najnowszy numer Proroka Codziennego. Wydawał się najspokojniejszy z całej trójki.
Przy stoliku stały jeszcze dwa wolne krzesła. Spojrzenia Rega, Arctusa i Willa prześlizgiwały się po nich co jakiś czas.
Czekali.
Wreszcie ich cierpliwość została nagrodzona i w drzwiach ukazał się pulchny brunet, na którego twarzy malowało się podekscytowanie. Razem z nim do sali weszła zakapturzona postać w powiewnej szmaragdowej szacie. Brunet i nieznajomy skierowali się od razu do stolika aurorów.
- Macie coś, Clark? - Barrow wlepił w nowoprzybyłego wygłodniałe spojrzenie.
- Tak jest - Peter usiadł, a zakapturzona postać spoczęła obok niego.
Pozostali natychmiast pochylili się, aby lepiej słyszeć jego słowa.
- Był atak - zaczął Peter zniżając głos do szeptu.
- Na ucznia - uzupełnił jego tajemniczy towarzysz. - Uczeń na ucznia. A dokładniej dwójka dziewcząt.
- Atak? - zdziwił się szef Biura Aurorów. - Niech Kwatera się tym zajmie. Jaki to ma związek z naszą sprawą?
- Bardzo duży.
- Pozwól, że ja będe mówił. Dobrze?
- Niech będzie, Peter - Rita Skeeter prychnęła i oblizała grube wargi, jakby chciała tym gestem wyrazić swą ogromną dezaprobatę.
Żaden z towarzyszących jej mężczyzn nie obrzucił ją nawet jednym spojrzeniem.
- Do rzeczy, Peter.
- Tak jest - Clark oparł łokcie o blat stołu i zaczął mówić. - Siedzieliśmy z Ritą na parapecie w bocznym korytarzu, na prawo od wejścia do Wielkiej Sali. Wie pan, tam gdzie odbywają się posiłki.
- Wiem, Clark. Chodziłem do Hogwartu.
- Tak, tak. Rzeczywiście - uśmiechnął się głupio. - Więc siedzieliśmy na tym parapecie, kiedy obraz...
- Rycerz z obrazu. Sir Cadogan.
- Rito! Kiedy rycerz z obrazu zaczął wykrzykiwać coś o pojedynku na drugim piętrze. Więc zaraz tam polecieliśmy i...
- Nie zaraz, panie Barrow. Pański człowiek myślał, że to tylko zwykła szkolna bójka, ale ja na szczęście mam nosa do sensacji i namówiłam go, żebyśmy tam polecieli.
- Miałaś mi nie prze...
- Cicho bądź, Clark - Arctus obdarzył dziennikarkę sztucznym uśmiechem. - Świetnie się pani spisała panno Skeeter. Kraj nie zapomni pani zasług.
- Dziękuję - zatrzepotała zalotnie posklejanymi od tuszu rzęsami.
- Tylko czy ja się, do cholery, w końcu dowiem o co w tym wszystkim chodzi!!!
- Szefie, słyszało pana chyba całe Hogsmeade.
- Zamknij się, Kent - najmłodszy Irlandczyk posłusznie wlepił głowę w Proroka. - Oczekuję faktów - dodał ciszej Barrow.
- To ja zacznę jeszcze raz - zdecydował Peter. - I obiecuję być rzeczowy. Więc tak...
- Przejdź może do sedna - podpowiedział Reg.
Peter nie wytrzymał.
- Ja tak nie mogę, do cholery! Niech nikt nie waży mi się przerywać, bo nic nie powiem!
- Słyszało cię chyba całe Hogsmeade - zauważył ponownie Will.
Wszyscy obecni spojrzeli na niego ze złością, a Clark wyglądał tak jakby za chwilę miał rzucić się na niego i udusić go gołymi rękoma.
Wzruszył ramionami i zrobił przepraszającą minę.
- Nie mogłem się powstrzymać - wyjaśnił i ponownie schował się za Prorokiem, udając, że go nie ma.
Peter odsapnął.
- Ithilina Nicks była przyjaciółką Anny Smithson.
- Jaka Nicks? - zainteresował się Reg.
Rita Skeeter nabrała powietrza w płuca, bojąc się, że w tym rozgardiaszu nie dadzą jej znowu dojsć do słowa i wypaliła na jednym wydechu:
- Ta, na którą był atak - i ubiegając dalsze pytania, kontynuowała. - Pansy Parkinson, siódmoroczna Ślizgonka oblała jakimś eliksirem tą drugą dziewczynę, Gryfonkę, wreszcząc przy tym: "To za mojego Dracona!" i jeszcze: "Bransoletka Smithsonów już ci nie pomoże!" Z czego łatwo wydedukować, że panna Nicks przyjaźniła się z zamordowaną.
Na chwilę zapadła cisza, a potem Barrow pokiwał w zamyśleniu głową i powiedział tylko jedno słowo:
- Nareszcie.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, po poludnie dwudziestego drugiego maja

- Chyba odzyskuje przytomność.
- Tak. Tylko na jak długo?
- Trudno powiedzieć, Minerwo. Ostatnim razem próbowała nawet coś mówić.
- Co?
- Tylko majaczyła. Zmierzyłam jej temperaturę. Była bardzo wysoka. Ale to dobrze. Od tamtego czasu nastąpiło przesilenie. Powinno być lepiej. Dziś rano zdawało mi się, że mruga oczami. Może faktycznie się budzi.
- Oby, Poppy. To już tak długo...
- W jej stanie...
Ithilina z wielkim trudem otworzyła oczy.
- Budzi się! Dzięki ci, Godryku!
- Iti! Słyszysz mnie, dziecko? Nie, nie odpowiadaj. Kiwnij głową, jeśli możesz.
Skupiła się w sobie i zmusiła mięśnie twarzy do pracy.
- Co... co się sta... stało? - wychrypiała.
Ale nim Madame Pomfrey zdążyła odpowiedzieć, oczy dziewczyny zajaśniały nagłym zrozumieniem, a okrzyk przerażenia wydarł się z jej gardła. Szarpnęła prawą ręką próbując ją obejrzeć, ale palący ból uniemożliwił jej jakikolwiek ruch. Przechyliła głowę tak daleko w bok, jak tylko mogła i zamiast rękawa szpitalnej koszuli zobaczyła tylko grube bandaże.
- Moja ręka! - zawołała i lewą dłonią zaczęła szarpać opatrunki.
- Zostaw to, kochanie - pielęgniarka przytrzymała jej zdrową dłoń i sięgnęła po fiolkę eliksiru, który stał obok niej na stoliku. - Wypij to.
- Muszę ją zobaczyć! - protestowała.
- Spokojnie, Ithilino - McGonagall starała się mówić krzepiącym głosem, chociaż rozpacz dziewczyny wprawiła ją samą w przygnębienie. - Może dasz jej coś przeciwbólowego, Poppy?
- Najpierw Eliksir Uspokajający - zdecydowała zapytana. - Bardzo cię boli?
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, a potem z rezygnacją opadła na poduszki pozwalając sobie podać specyfik. Zagryzła wargi i starając się nie wybuchnąć płaczem, powiedziała:
- Ja jej w ogóle nie czuję. To źle, prawda?
Osłupiałe kobiety popatrzyły bezradnie po sobie. Żadna z nich nie wiedziała co odpowiedzieć.

****
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363516 · Odpowiedzi: 24 · Wyświetleń: 17946

sareczka Napisane: 01.03.2009 09:46


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Komentarze naprawdę karmią Wena biggrin.gif

Mała czarownica

1.Hermiona machnęła różdżką, nie wypowiadając ani jednego słowa. Czerwona walizka, która jeszcze trzy dni temu stała bezczynnie na sklepowej półce, otworzyła się z donośnym kliknięciem, jakby zadowolona ze zbliżającej się podróży. Jej właścicielka tylko westchnęła cicho i usiadła ciężko na łóżku, zagarniając machinalnie stosik dokumentów leżący obok niej. Powiodła po małym pokoiku zamyślonym wzrokiem, na chwilę przerywając pakowanie.
Jeszcze pół roku temu na sąsiednim łóżku spała Ginny, pierwsza właścicielka tego pomieszczenia. Od tamtego czasu Hermiona odwiedzała przyjaciółkę w Poświęceniu, domu w Dolinie Godryka, który młoda para odnowiła niedługo po ślubie. Nigdy nie rozmawiała z nimi na temat tej osobliwej nazwy, ale była pewna, że Harry chciał w ten sposób uczcić pamięć swoich rodziców, którzy oddali za niego życie.
Poświęcenie...
Hermiona dobrze wiedziała, co to znaczy. Wszyscy ponosili ofiary i narażali własne życie, walcząc z Voldemortem. Ona także. Walczyła nie tylko po to, aby ona, Ron, Harry i ich przyjaciele mogli żyć. Walczyła, aby świat, jaki znała, w którym dorastała, w ogóle mógł dalej istnieć.
Ale musiała, niestety musiała, ich poświęcić!
- A jak się nie uda? - zapytała, drżącym głosem, w którym strach mieszał się z pragnieniem zapewnienia, że jej obawy się nie sprawdzą.
Ron odłożył na biurko stos jej ubrań, który od kilku minut próbował pomniejszyć za pomocą odpowiedniego zaklęcia i usiadł obok niej.
- Przecież jesteś najmądrzejszą czarownicą na świecie - zapewnił i krzepiąco poklepał ją po ramieniu. - Na pewno sobie poradzisz.

- Jesteś najmądrzejsza na świecie.

Dziewczyna zamrugała kilka razy i przeniosła wzrok na paszport, który nadal trzymała w ręku.

Sala wydawała się jej ogromna. Z ciekawością przebiegła wzrokiem wzdłuż suto zastawionych stołów. Niektóre krzesła były już zajęte. Wyciągnęła szyję, próbując dojrzeć tych najmniejszych gości.
- Nie ma dzieci - zauważyła zwracając się z chmurną minką w kierunku pięknej kobiety w zielonej sukience, którą trzymała za rękę.
- Zaraz powinna przyjechać ciocia Betsy z Tomem i Karlą, kochanie - zapewniła matka, ciepło się uśmiechając. - A tym czasem, zobacz, jaki wspaniały tort mają Andre i Francesca.
- Nie widzę - poskarżyła się i spochmurniała na dobre.
A tak się cieszyła, na to wesele! Miała cały wieczór spędzić na zabawie z dalekimi kuzynami i kuzynkami, w dodatku objadając się smakołykami. No i oczywiście chciała zobaczyć Francescę w sukni ślubnej. Musiała się przekonać na własne oczy, czy będzie przypominała strój Królewny Śnieżki, kiedy wychodziła za Królewicza. Hermiona widziała taki obrazek w swojej ulubionej książece z bajkami i w tajemnicy przed rodzicami, przyniosła go teraz, żeby od razu ocenić urodę sukni panny młodej. W swej małej torebce niosła też zachomikowany kieszonkowy egzemplarz "Opowieści z Narni". Teraz pogratulowała sobie przezorności. Jeżeli ciocia Betsy i wujek Rob z dzieciakami się nie zjawią, przynajmniej nie będzie się nudziła. Dziewczynka spróbowała ukradkiem wsunąć wolną rączkę do satynowej torebki, żeby się przekonać, czy jej ukryte skarby na pewno są na miejscu, gdy nagle wydała z siebie przestraszony pisk, kiedy ojciec podniósł ją na ręce i posadził sobie na ramionach.
- A teraz widzisz? - zapytał, jedną ręką na chwilę ja puszczając i wskazując na okazały, czteropiętrowy tort na środkowym stole.
- Widzę, tatusiu! - zapewniła, zaciskając łapki wokół jego brody. - Ale teraz już mnie opuść, dobrze?
- Dobrze, dobrze - sprawnie postawił córeczkę na ziemi. - Wiem, że za tym nie przepadasz, ale chciałem, żebyś wiedziała, że warto poprosić o dokładkę tego specjału - to mówiąc mrugnał do niej łobuzersko.
- Nie jestem łakomczuchem! - zaoponowała, a potem zerknęła na smukłą matkę i przeniosła wzrok na swe okrągłe kolanka. - Czy ja jestem gruba, mamusiu? - zapytała prędko.
- Oczywiscie, że nie, Malutka - Jane Granger posłała na wpół karcące, a na wpół rozbawione spojrzenie swojemu mężowi, który przybrał niewinną minę i wzruszył ramionami. - Henry, nie stresuj nam tu Mionki. Przyjechaliśmy na wesele, żeby się bawić i świętować wraz z młodą parą, a nie...
- I objadać - podsunął żartobliwie, ale zaraz pochylił się nad córeczka i pogłaskał jej kasztanowe loczki, na dzisiejszą uroczystość ściągnięte błękitną tasiemką. - Nie mówię przecież, że jesteś łakomczuchem, kochanie. Ale przyznaj, że szkoda by było, gdyby taka ilość wspaniałych przysmaków się zmarnowała. Paniom kucharkom i panom cukiernikom byłoby przykro gdyby ich praca została niedoceniona, prawda?
Hermiona spojrzała na ojca łaskawszym okiem i kiwając główką, wsunęła małą rączkę w jego silną dłoń.
- Prawda - powiedziała, a potem uśmiechnęła się i z sympatią spojrzała na główny deser wieczoru. - Nie lubię sprawiać przykrości.
- Bo jesteś bardzo grzeczną dziewczynką - pochwaliła ją jeszcze mama.
- I najmądrzejszą na świecie - dodał Henry. - Tylko moja mała Hermiona w całym przedszkolu, umie tak ładnie czytać pełnymi zdaniami. Jesteś najmądrzejsza na świecie!
Oboje rodzice obdarzyli ją spojrzeniami tak radosnymi i pełnymi dumy, że dziewczynka poczuła się dodatkowo najszczęśliwszą osobą pod słońcem.


- Hermiono, Hermiono! Hej, ziemia do Hermiony! Jesteś tu?
Wzdrygnęła się i spróbowała skupić wzrok na rudzielcu, który machał jej dłonią przed oczami.
- Jestem - mruknęła, opierając głowę na jego ramieniu.
- Nie martw się - szepnął. - Po prostu odszukaj ich i porozmawiaj, a potem rzuć zaklęcie. Skup się na działaniu, tak jak to potrafisz najlepiej. Wszyscy w ciebie wierzymy.

- Wierzymy w ciebie.

Dziewczyna wstała z łóżka i wyjęła z szafki tekturowe pudełko. W jej ręku zamigotał błysk światła, który załamywał się na kolorowym kamyku. Rozedrgane cienie padły na sąsiednią ścianę.

Nie mogła tego zrobić. Nie chciała! Przecież... przecież, coś mogło pójść nie tak. Ta drabinka wcale nie wyglądała na solidną. Ciekawe ile lat miało drewno, z którego została zrobiona? Hermiona przeczytała w encyklopedii, że jej podstwówka należy do zabytkowych budynków, była więc przekonana, że również szkolne wyposażenie jest bardzo leciwe. Tym bardziej nie miała zaufania do wysokiej drabinki w sali gimnastycznej, przed którą gromadził się spory tłumek jej rówieśnic. Jedna z nich, Sally, właśnie wspięła się na sam szczyt.
- Bardzo dobrze - pochawliła pani Cuthbert. - A teraz schodź. No następna. Maggie!
Hermiona wzdrygnęła się, gdy ostry głos nauczycielki ze świstem przebił powietrze. Pani Cuthbert wszystkie komendy wydawała takim donośnym, przenikliwym tonem, a na dodatek bardzo nie lubiła gdy jej nie słuchano.
Dziewczynka skuliła się jeszcze bardziej, kiedy Maggie zeskoczyła zwinnie na ziemię, dumna z wykonania ćwiczenia. Hermiona głośno przełknęła ślinę i gestem pokazała Tori, że może stanąć przed nią w kolejce.
- Hermiona! No, no, moja droga, nie ociągaj się.
Nadeszło nieuniknione. Drobna figurka wykonała jeden niezgrabny krok w kierunku ściany, do której przymocowana była wysoka drabinka sięgająca aż sufitu. Wiecha kasztanowych loków smętnie oklapła, związana w kitkę na czubku jej głowy, a przerażone dziecko zatrzymało się nagle, jakby nogi wrosły mu w ziemię.
Wuefistka zaczęła się niecierpliwić:
- O co chodzi? Kazałam ci wejsć na górę. Czy to za trudne?
Dziewczynka milczała, nie odrywając zalęknionych oczu od przeciwległej sciany.
Tego już było dla pani Cuthbert za wiele.
- No, mówże! - ponagliła. - Bo zaraz zaprowadzę cię do wychowawczyni i dostaniesz uwagę za nieposłuszeństwo!
Hermiona rzuciła jedno ukradkowe spojrzenie za siebie, gdzie koleżanki już zaczęły szeptać miedzy sobą i spogladać na nią ze zdziwieniem, albo dezaprobatą.
- Ja się boję! - pisnęła w końcu. - Nie mogę tam wejść! To...
- Ależ tu nie ma się czego bać! - zapewniła nauczycielka, pochylając się nad nią i poklepując ją po ramieniu. - Przecież wszystkie dziewczynki wykonały już to ćwiczenie i nic im się nie stało. Zobacz jak się śmieją - dodała obracając ją lekko do tyłu.
Pozostałe podopieczne wuefistki rzeczywiście się śmiały, ale Hermiona była pewna, że z niej.
Bardzo tego nie lubiła.
Wzięła głęboki oddech i ruszyła do przodu w kierunku swego przeznaczenia, niemal przekonana, że nigdy już nie spróbuje waniliowego budyniu, który jej mama przygotowała na dzisiejszy deser. Była pewna, że drabinka się złamie.
I miała rację.
W sali gimnastycznej rozległ się nagle ogłuszający rumor, a w chwilę później na ziemię zaczęły opadać pokruszone kawałki drewna. Dzieci rzuciły się w tył z głośnym krzykiem, a Hermiona padła na wznak w obłokach pyłu, zasłaniając rękami głowę. Natomiast pani Cuthbert ograniczyła się jedynie do wpatrywania się, z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy, w żałosne resztki jej ulubionego przyrządu do ćwiczeń.
To było nieprawdopodobne, żeby takie życzenie uczennicy się ziściło i gdyby krnąbrna panienka była o kilka lat starsza, nauczycielka gotowa by była pomyśleć, że delikwentka zakradła się w nocy do szkoły, by sprytnie uszkodzić drabinkę. Wuefistka wiele już w swoim życiu widziała, ale czegoś takiego z pewnością nie. Panna Granger była za młoda na takie wybryki.
- To..., to był przypadek - wyjąkała bardziej do siebie, niż do zgromadzonych w sali dzieciaków. - Idźcie zaraz do szatni i przebierzcie się. Na dzisiaj koniec zajęć, ale do następnych na pewno uda nam się sprowadzić nową drabinkę.
- Którą Grangerówna znowu złamie - dodała niezbyt głośno Maggie, obdarzając Hermionę nieprzychylnym spojrzeniem. Dziewczynki stojące najbliżej niej, kiwnęły zgodnie głowami i pogardliwie odwróciły się do obgadywanej koleżanki tyłem.
- Czarownica! - syknęła któraś z nich, gdy mijały ją w drzwiach wejściowych. - Zrobiłaś to specjalnie!
Oczy Hermiony wypełniły się łzami i nie obeschły, dopóki zasmucona nie znalazła się w kojących objeciach matki, która przyjechała samochodem odebrać ją ze szkoły. Wreszcie spokojna i bezpieczna, wtulona w maminy wełniany płaszcz, opowiedziała o wydarzeniach popołudnia i nieprzyjemnościach, które ją spotkały.
- Nie martw się, kochanie - powiedziała Jane Granger, podając córeczce chusteczkę w czerwone groszki. - Porozmawiam z tą panią. Nie będzie cię zmuszała do ćwiczeń, których nie możesz robić. A złośliwymi koleżankami w ogóle się nie przejmuj. Jest mnóstwo rzeczy, które ty robisz lepiej od nich. Na przykład rachowanie. Pamietaj, że ja i tata wierzymy w ciebie.
Przesłała Hermionie zatroskane spojrzenie, a potem schyliła się i zaraz wyprostowała, trzymając coś na otwartej dłoni.
- To mój talizman - wyjaśniła, podając kolorowy kamyk dziewczynce. - Zawsze noszę go w torebce, na szczęście. Tobie też się przyda. Ze wszystkim dasz sobie radę, zobaczysz, jeśli tylko się postarasz i bardzo mocno tego zapragniesz.
- Tak jak z tą drabinką? - zainteresowała się mała, obcierając zaczerwienione oczka i howając podarunek do kieszonki kurtki.
Matka zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc.
- Bo ja bardzo chciałam, żeby ona pękła. Żebym nie musiała na nią wchodzić.
Pani Granger uśmiechnęła się i przekręciła kluczyki w stacyjce.
- Nie, nie tak - powiedziała. - To akurat był przypadek. Chyba muszę sie zgodzić z tą pyskatą pannicą, która nazwała cię czarownicą. Musiałabyś mieć nadnaturalne zdolności.
Hermiona też się uśmiechnęła, ale pomyślała sobie, że takie magiczne moce mogłyby być bardzo przydatne. Szkoda tylko, że nie istniały.


Poczuła tylko dłoń Rona na głowie, nim prawie niezauważenie wyszedł z pokoju. Musiał uznać, że przyda jej się trochę samotności w takiej chwili. I miał słuszność. Musiała przyznać, że z wiekiem jej narzeczony robił się coraz bardziej domyślny, przez co udawało im się unikać większości kłótni. Albo może wyczerpali swoje możliwości w dzieciństwie. Nie była tego pewna.
Spojrzała na kamyk, który zaciskała w pięści. Odłożyła go ostrożnie do walizki, jakby był zrobiony z kruchego szkła i mógł łatwo się zniszczyć. Bardzo nie chciała do tego dopuścić.
Zajrzała znowu do pudełka i zaczęła pakować kolejne skarby.
Łabędzie piórko, które znalazł dla niej tata, nad Morzem Północnym, w czasie pierwszych zagranicznych wakacji.
Lalkę, którą mama kupiła jej "na pocieszenie", w dniu, gdy Maggie i jej przyjaciółki wyśmiewały się z niespotykanego imienia panny Granger.
Swoje pierwsze rysunki, podarowane rodzicom, a przedstawiające całą ich szczęśliwą rodzinę, powiekszoną jednak o małą postać w wózku. Namalowane w okresie, kiedy bardzo chciała mieć rodzeństwo.
I całe mnóstwo zdjęć, przedstawiających różne sceny z ich zwyczajnego, pozbawionego magii życia. Za to przepełnionego szczęściem, spokojem i miłością. Na jednym z nich, widniały Hermiona z mamą, podczas pieczenia ciasteczek. Na innym dziewczyna dostrzegła swą dziecinną buzię, uśmiechającą się sponad ramienia ojca smażącego kiełbaski na grilu.
Miała bardzo wiele takich zdjęć.
Ojciec, w krawacie w Smerfy, udający obrażonego cudacznym prezentem gwiazdkowym od ukochanej jedynaczki.
Matka, jadąca z nią na tandemie, uśmiechnięta, choć okropnie zmęczona pedałowaniem za dwoje, spowodowanym zbyt krótkimi nóżkami Hermiony.
A wreszcie najcenniejszy skarb. Coś, czego żadnemu z mieszkańców Nory nie pokazała. Coś, co zawsze chowała pod poduszką: ich jedyne magiczne zdjęcie.
Dokładnie pamiętała dzień, w którym zostało zrobione przez starego Prewetta, którego Dumbledore poprosił o odwiedzenie ich domu. Wtedy pańswto Granger dowiedzieli się, że ich córka jest czarownicą i złamanie szkolnej drabinki, jak również puszczanie niepękających baniek, czy błyskawiczne nadmuchanie balonów koleżanki z sąsiedztwa, było przejawem jej niezwykłych zdolności. Prewett wszystko im wyjaśnił, a na koniec zrobił pamiątkową fotografię, aby, jak sam powiedział, w ciągu kilku dni, zanim wyruszą na Pokątną po szkolne przybory, nie przestali wierzyc, że magia istnieje.
Hermiona spróbowała wstrzymać łzy cisnące jej się do oczu, gdy rodzice znów zamachali do niej radośnie i objęli jej młodszą wersję, stojącą pomiędzy nimi z oniemiałą miną i listem do Hogwartu w ręce. Po chwili mała Hermiona roześmiała się i zniknęła z obrazka, aby obwieścić swemu króliczkowi, zamkniętemu w klatce na górze, tę cudowną nowinę.
Ale Jane i Henry zostali, jakby wciąż smakowali słowa, które powiedzieli do niej przed chwilą:

- Nasza mała czarownica.

Dziewczyna potrząsnęła głową i złapała różdżkę, porzuconą na komodzie. Rzuciła zaklęcie, które zebrało nieco rozkopany stosik jej ubrań pozostawionych przez Rona i umieściło je w walizce. Zamknęła z trzaskiem wieko, ręcznie, po mugolsku, jakby chciała tym czynem wyrzucić z siebie rozgoryczenie i smutek, które tak długo ją nawiedzały.
Zbyt długo.
Dwa lata. Tyle musiała czekać, zanim wreszcie udało jej się odnaleźć rodziców, którym wymazała przed wojną pamięć i wysłała do Australii, żeby byli bezpieczni. Była pewna, że postąpiła słusznie, że nie miała wyjścia, ale i tak nienawidziła się za to. Odebrała im tyle lat wspomnień. Tyle pięknych dni, które razem przeżyli. Kazała im wierzyć, że nigdy nie mieli córki i to bolało ją najbardziej. Usunęła się z ich życia tak sprawnie, że obawiała się, czy zdoła ich przekonać by poddali się przeciwzaklęciu. By znów zechcieli nie tylko mieć córkę, ale i swe dawne życie.
Kochała ich i wszystko, co im zrobiła, było dyktowane troską i miłością.
Tęskniła za nimi od tak dawna i wytrwale ich szukała, żeby móc ich odzyskać, wyjaśnić im wszystko.
Lubiła wszystkich domowników Nory. Kochała Rona od tak dawna, że czytała w jego twarzy, jak w otwartej księdze i wiedziała, że może na niego liczyc, ale to rodzice dali jej wszystko. Ukształtowali jej osobowość tak, że nie lękała się stanąć do walki z Voldemortem i nie opuściła Harrego w najczarniejszej godzinie. Zawdzięczała im siebie i nie mogła znieść tego, że gdy ta koszmarna wojna, nareszcie się skończyła, rodziców nie było przy niej.
Położyła się na łóżku, obok walizki i przesunęła bezradnie dłońmi po twarzy.
Musiała, musiała wierzyć, że odzyska swoją rodzinę!

2. Ron, aż się wzdrygnął, kiedy wibrujący wysoki dźwięk rozdarł ciszę panującą w poczekalni. Kilkoro mugoli siedzących obok niego przesłało mu natarczywe spojrzenia, gdy ów sygnał się powtórzył. Chłopak wzruszył ramionami i wbił z powrotem wzrok w podręcznik, który spoczywał mu na kolanach. Pomyślał, że ci ludzie muszą być stuknięci, skoro myślą, że to on wydaje takie odgłosy. Przecież zjadł drugie śniadanie, a poza tym jego brzuch nigdy nie osiągał takiej tonacji. Najmłodszy z braci Weasley stwierdził, że zajmie się lepiej lekturą. Hermiona uprzedzała go, że mugloski egzamin zapewniajacy dokument, uprawniajacy do kierowania samochodem jest trudny i niewiele osób go zdaje za pierwszym razem, ale warto by jednak spróbować. Na pewno byłaby z niego dumna.
Wibrujący dźwięk odezwał się raz jeszcze i dopiero teraz Ron spostrzegł, że rozlega się jakby spod jego krzesła. Przemknęło mu przez myśl, że może włączył jeden z tych alarmów, o którym opowiadał mu kiedyś ojciec. Może na niego nadepnął, albo coś...
Hermiona!
Przypomniał sobie nagle o dziwnym, małym przyrządzie, który mu zostawiła. No i uprzedzała, że będzie dzwonił! Musiała zapakować mu go do plecaka.
Gnany zirytowanymi spojrzeniami sąsiadów, zanurkował pod krzesło i wraz z jeszcze głośniej dzwoniącym plecakiem wypadł na podwórze. Otworzył pakunek i drżącymi ze zdenerowwania rękami wyjął ryczącą skrzyneczkę, która w dodatku świeciła zawzięcie, jak mała latarenka. Przyglądał jej się przez chwilę, słysząc, jak któryś z młodych chłopców stojących obok na przystanku, krzyczy coś, o palantach, niepotrafiących odebrać komórki.
Ron pomyślał, że ów młodzieniec ma na myśli napad i odbieranie komórek siłą. Tylko dlaczego akurat komórek, a nie całego domu?
Wtedy doznał kolejnego olśnienia i w jego przypływie wcisnął zielony guziczek na małej klawiaturce, przytykając skrzyneczkę, która zaraz ucichła, do ucha.
- Halo? - powiedział niepewnie na próbę.
- Ron!Ron! - zawołało ze środka głosem Hermony. - Ron, udało się!
Zamrugał kilka razy, ale zaraz się rozchmurzył i uśmiechnął szeroko.
- Przecież mówiłem, że się uda - stwierdził nonszalancko.
Był pewny, że jego narzeczona usłyszy dumę w jego głosie. No chyba, że z tą całą komórką coś jest nie tak.
- Zawsze byłaś świetna z zaklęć. Jak z wszystkiego właściwie.
- Nie zawsze - zdziwił się, gdy zaraz po tych słowach napłynęła do niego salwa śmiechu. - Właśnie nie zawsze, Ron. Na szczęście, wiesz?!
- Nie... - nie dokończył, bo Hermiona, niezwykle podniecona, wołała dalej:
- To Oblivate dwa lata temu było niedokładne, rozumiesz? Coś poszło nie tak. Ręka mi zadrżała, albo niedostatecznie się skupiałam. Zapytam o to kiedyś profesora Flitwicka. Ale Ron!
Ron pomyślał, że jeśli jeszcze raz wykrzyknie ogłuszająco jego imię, poprosi o nazywanie się "misiaczkiem" przez resztę życia. Był pewny, że tak długiego słowa nawet jego cudowna Hermiona nie będzie w stanie wykrzyczeć równie piskliwie.
- Słucham, słucham... - udało mu się wtrącić.
Zaczynał podejrzewać, co zaraz usłyszy.
- Pamiętali mnie! Mieli trochę przebłysków. Wiesz, takie strzępki obrazów, rozmów, zdarzeń. Pamiętali! Czy to nie cudowne?! Nazwali mnie małą czarownicą!
- Cudowne - przyznał skwapliwie, czując jednocześnie ogromną ulgę.
Mimo swoich zapewnień, martwił się, że to jego ojciec będzie musiał poprowadzić Hermionę do ołtarza za trzy miesiące.
- Cudowne - powtórzył, nie zdając sobie sprawy, że w budynku, który niedawno opuścił właśnie rozpoczął się egzamin teoretyczny na prawo jazdy.
Wiedział tylko, że jego przyjaciółka i narzeczona nigdy nie była tak szczęśliwa z żadnego ze swoich poprawnie wykonanych zaklęć, jak z tego Oblivate, które częściowo jej nie wyszło.

EDIT:Dziękuję Hazel za komentarz. I może nie powinnam tego robić, ale...
Cóż, ja też wiem, że Ron zrobił prawo jazdy dużo później. Ale czy nie napisałam, że nie zdążył na egzamin, bo rozmawiał z Hermioną?
Wydaje mi sie, że napisałam biggrin.gif Mógł przystępować do niego kilka razy, albo zdecydować się na drugą próbę, dopiero po wielu latach, czyli tuż przed czasami z epilogu.
A założenie, że nie wiedział, co to komórka... No cóż, piszę o mężczyźnie, którego matka miała problem z naklejeniem prawidłowej ilości znaczków poczotwych na list do Harrego. I owszem, pan Weasley interesował się mugolską techniką, ale wygląda na to, że zbyt pobieżnie.
Do błędów wszelakich się przyznaję - mea culpa. Przecinki mnie gryzą, zdaje się, że podstawówka się kłania biggrin.gif
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363515 · Odpowiedzi: 1 · Wyświetleń: 4527

sareczka Napisane: 27.02.2009 01:23


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Dziękuję za komentarze, bo nakarmiły Wena. Tyle, że skubaniec, najadł się i zwiał. Chociaż, moze to i dobrze, bo przez ten czas byłam w miaarę normalna biggrin.gif No, ale dziś znów mnie nawiedził i wysmażyłam toto, co wklejam. Przepraszam za błędy i przydługie zdania. Muszę popracować nad tymi węzłami gordyjskimi i na stęonym razem postaram się jakoś je porozcinać. Narazie są i w razie czego służę mapą, gdyby sie ktoś po drodze pogubił. Się już nie rozgaduję, tylko wklejam. Voila, trzeci rozdział bzdurek wszelakich! tongue.gif Czytajcie, a nie bądźcie zdziwieni, skad to się wzięło. Ja sama nie wiem laugh.gif

ROZDZIAŁ III, w którym poznajemy wreszcie przedmiot szlachetnej sztuki gry, zwanej przez naszych bohaterów zakładem i objawia nam się z głośnym pyknięciem, fanfarami oraz błyskami magicznych, tudzież niemagicznych fleszy, Geniusz panny Granger

Pomińmy milczeniem przeszkody, trudności, ilość krętych korytarzy i wielce złośliwych stopni, które Draco Malfoy, młodzieniec, którego uroda była odwrotnie proporcjonalna do jego inteligencji, musiał pokonać zanim ulokował swe boskie i jeszcze na długo stanowiące jedną całość (nie tak jak u biednego św Stasia Kostki) członki w bibliotece. Pomińmy takze milczeniem ilość godzin przekładających się, dla odmiany, wprost proporcjonalnie na ilość sińców na krągłych i powabnych pośladkach Hermiony, czekającej na rozwój wypadków na schodach, prowadzących do zamku. Przygody naszych bohaterów w tym czasie, kiedy znosili trudne godziny samotności (Hermiona - ucząc się na pamięć wszystkich siedemset pięćdziesięciu synonimów zaklęcia czyszczącego zęby) i niepokoju (Draco - wydeptując w bibliotece podziemny korytarz, którym dokopał się aż do lochów), nadawałyby się bowiem na osobną opowieść. Oczywiście niezmiernie fascynującą, pasjonującą, och, ach i absolutnie kul. Ograniczymy się więc, do prostego faktu, że w ciągu trzech dni, w czasie których Hermiona uczęszczała na lekcje, jadła, spała, rozmawiała z przyjaciółmi, a nawet oddawała mocz i zdążyła się trzy razy wykąpać w łazience prefektów, kiedy to odkryła, że znów zrobił jej się odcisk na pięcie, Draco czuwał bezustannie, z poświęceniem godnym lepszej sprawy, a nawet narażeniem własnego życia (Wszak nie jadł i nie pił! - choć to głównie z winy Crabbe'a i Goyla, którzy zjadali za każdym razem jego porcje, które wysyłał do niego troskliwy ojciec chcrzestny znany szerszej publice jako Zły-Seksowny-Przerażajacy-Naczelny-Nietoperz-Hogwartu.), w bibliotece, oczekując swej przeciwniczki. No więc, po owych trzech dniach wreszcie los pozwolił spotkać się naszej dwójce. A było to zdarzenie wielce wiekopomne i godne własnego miejsca w znajomości historii przez przeciętnego czytelnika (dla pomocy dodamy, że należy je umieścić stanowczo PO chrzcie Polski, a nawet bitwie pod Grunwaldem, ale PRZED wybudowaniem pierwszego hotelu na Księżycu). Jakoż postaramy się teraz opisać je jak najdokładniej z niepominięciem tak istotnych szczegółów, jak położenie pająków, ich nastrój, czy stan opróżnionych beczek wina z centaurowej piwnicy.
Draco znajdował się właśnie w dole, który sam wydeptał, gdzieś na wysokości parteru i podglądał przez wyczarowane przez siebie w murze okienko (ha!jakiż on zmyślny!) puchońskie pałkarki, przebierające się w szatni, gdy, dobiegł go odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Serce jego zadrżało. Chętnie wykonałoby fikołka, ale jako że było zawieszone w osierdziu dosć mocno, na takie harce nie mogło sobie pozwolić. No ewentualnie na małą huśtaweczkę, od tak, dla rozrywki. Krwinki zapulsowały radośnie i z podnieceniem, a gdyby odznaczały się wyższą inteligencją zapewne zaczęłyby podskakiwać i klaskać w wyimaginowane ręce. Naczynia również nie pozostały obojętne i samoistnie zaczęły zwijać się w rozkoszne sprężynki.
Słowem Draco całym sobą poczuł i zrozumiał, że oto ta której nienawidził, z którą zamierzał się założyć, aby ją upokorzyć, weszła właśnie do komnaty, w której i on się znajdował. Nareszcie, po trzech dniach pełnych wyrzeczeń! A wkażdym razie znajdowałby się tam, gdyby nie utknął w dole, który sam wydeptał.
Młody Malfoy nie poddał się jednak, gdyż serce jego (a dodajmy, że w tej chwili nie tylko serce) było twardsze niż najtwrdszy granit, którego faraonowie, albo raczej ich niewiele posiadający niewolnicy, używali do wznoszenia piramid. Czym prędzej sięgnął za pazuchę i wydobył swą różdżkę (DREWNIANĄ różdżkę!) wypowiadając zaklęcie, które wystrzeliło go z owego podziemnego przejścia na skróty do lochów, własnej roboty, wprost pod nogi pewnej Gryfonki, o włosach splątanych wielce malowniczo, jakoby krzaki jeżyn wiosną. A właściwie krzaki jeżyn, o każdej porze roku. Dokładniej zaś, jeśli mamy być szczerzy, nasz dzielny Adonis - Ulisses rozpłaszczył się na kolanach i dla utrzymania równowagi złapał za bluzkę owo dziewczę. Tak się zaś złożyło, że bluzeczki Hermiony nadal znajdowały się stanowczo gdzieś poniżej rozmiaru XS, toteż guziki onej szatki naprężyły się, zmieniły kolor z białego na czerwony, a potem nawet na purpurowy. Zaiste, bolesne to było dla nich doświadczenie! I oto nastąpił smutny koniec hermionowych guziczków, któy powinniśmy uczcić minutą ciszy, gdyż były to dobre guziki (nigdy nie myślały się urywać) i na to zasłużyły. A nastąpił on w ten prosty sposób, iż okrąglutkie i purpurowe już z wysiłku guziczki, zwyczajnie nie wytrzymały siły stalowego ramienia cudnego Dracona (możliwe zresztą, że zadziałał tu jego nieodparty, iście malfoyowski urok zimnego drania, wobec którego nawet rzeczy pozornie martwe nie pozostawały obojętne). Wszystkie odpadły rozsypując się po posadzce, a tym samym uwalniając obiecujący biust panny Granger ze swej niewoli.
Draco zaś znalazł się twarzą dokładnie na przeciw niego. Biedaczek! Miał utrudnione oddychanie w wyniku zderzenia z tą, jakże interesujacą częścią ciała swego wroga. Mimo to, jak na herosa przystało, zdołał zawołać o pomoc:
- O mamuniu! - wyrwało się z jego piersi, w odpowiedzi na gabaryty innych piersi, które miał okazje właśnie podziwiać.
Zaraz jednak podjął desperacką próbę zebrania z podłogi swego pokruszonego i częściowo przygniecionego imidża, więc krzyknął rozdzierająco:
- Goyle! Natychmiast przypomnij mi, co miałem robić w sytuacjach kryzysowych!
- Eee... A dlaczego?
- Bo to jest sytuacja kryzysowa!
- Aha... - mruknął bezmyślnie Greg i odłożył na stolik udko kurczaka (oczywiście przeznaczone dla Draco), a siegnął tłustą łapą do kieszeni, zawzięcie w niej grzebiąc.
- A który numer? - zapytał, po chwili mnąc w rękach gruby pliczek kolorowych karteczek.
Malfoy przymknął oczy, próbując się ratować za wszelką cenę i pisnął nienaturalnie wysokim głosem, mającym niewiele wspólnego ze słowiczym trelem, a zdecydowanie więcej z piłą mechaniczną tracą o metal:
- Trzynasty! Zdecydowanie trzynasty!
- Aha... - gruby chłopak w niezwykłym jak na niego skupieniu, zaczął ponownie przypatrywać się świstkom, studiując znaczki na nich zapisane i zastanawiając się, które z nich są liczbami. Do mugolskiej podstawówki chodził bowiem baaaaardzo dawno i nie mógł sobie przypomnieć jak ta przeklęta trzynastka wyglądała.
- Pospiesz się! -głos Dracona podniósł się o kilka oktaw i niebezpiecznie zbliżał się w kierunku zakresu fal ultradźwiękowych.
Perspektywa porozumiewania się wyłącznie z delfinami na dalekim lądzie za oceanem, gdzie namietnie wcinają gorące psy i inne świństwa (Tak przynajmniej utrzymywał Lucjusz Malfoy, który odwiedził to paskudne miejsce raz w życiu i wypił po zjedzeniu tego czegoś skrzaci eliksir do czyszczenia muszli klozetowych - Mago-Domestos. Po tym doświadczeniu lekarze w Mungo musieli za pomocą magii przeszczepić mu rurę odpływową, zamiast wypalonego przełyku, którą oczywiście w tenże przełyk zamienili. I niestety nie było to ani kul, ani przyjemne.) stawała się dla Dracona co raz bardziej realna.
- Mam, mam! - zawołał jego pomagier, wymachując grubą ręką, z której ściekał tłuszcz. -

Sytuacja numer trzynaście:
Powtarzać bardzo głośno, cały czas nie otwierając oczu:
"To tylko piersi Granger, której nienawidzę, bo jest szlamą, uczy się lepiej ode mnie, może bezkarnie przytulać się do Pottera, nosi różowe stringi, i nie urodziła się zimą w kapuście! Nienawidzę, jej, nienawidzę jej, nienawidzę jej! I nie, ona WCALE nie jest sexy!!!"
Po tym należy odwrócić się za siebie, trzy razy splunąć na ziemię, podskakując na jednej nodze i trzymając się za prawe ucho.

Uwaga!
Urok nie zostanie odczyniony jeżeli Mars nie był w trzeciej kwadrze, a plamy na Słońcu nie przypominały kształtem bezzębnego gumochłona jedzącego w trzech czwartych zgniłą marchewkę.


Goyle skończył i odetchnął z ulgą. Był bardzo z siebie dumny. Szczerze bowiem wątpił, czy pamięta jeszcze te wszystkie literki i te no... czytanie, jak to się robi, i w ogóle. A tu proszę, taka niespodzianka! Wreszcie będzie mógł się pochwlić czymś matce, w liście. No, jak tylko przypomni sobie jak się... ten tego... no... pisało.
Draco tym czasem już zerwał się na nogi i podskakując zawzięcie, spluwał obficie śliną.
- Kwadra! - ryknął. - Wyłaź stąd natychmiast i pędź do profesor Sinistry. Niech ci powie, czy zgadza się kwadra i plamy na Słońcu. Ale szybko!
Goyle posłusznie opuścił biblioteczną scenerię, a nasi pierwszoplanowi bohaterzy zostali sam na sam. Hermiona zaś wreszcie doszła do głosu, który w czasie całego tego zamieszania z wylatującym z baaaardzo głębokigo dołu, ziejącego na środku królestwa Madame Pince, Malfoyem, uciekł powiewając w popłochu ogonem. A kiedy do niego doszła, lub raczej, gdy on ośmielił się w końcu powrócić z krainy zwanej w przysłowiach malowniczo, miejscem gdzie pieprz rośnie, wyrzekła tylko jedno słowo:
- Malfoy!
A zawarła w nim wszystko, gdyż było to słowo tak pojemne, jak największe kombi, najszersza trzydrzwoiwa szafa, czy porządna lodówko-zamrażarka marki Whirpool. Następnie zaś przywołała jednym machnięciem różdżki guziczki i przymocowała je na powrót do białej bluzeczki, kryjąc przed podstępnym i mhrocznym Ślizgonem swe wdzięki.
Dodajmy zaś, oczywiście najzupełniej na marginesie, że ów Ślizgon uważnie śledził lot każdego z guziczków panny Granger, nieświadomie ignorując zalecenia z karteczki numer trzynaście.
- Ha! Granger! - odparł na to Draco, udowadniając jej tym samym, że w ciągu tych pełnych bólu i niebezpieczeństw dni, nie zapomniał jej nazwiska.
- Co ty wyprawiasz?! - zbulwersowała się Hermiona, chociaż rzecz jasna, dobrze zdawała sobie sprawę z poczynań przeciwnika. W przeciwieństwie do niego, znała bowiem scenariusz tej sztuki, występującej pod powszechnie przyjętą nazwą: "życie". Ponadto zaś, przeniknęła swym rzutkim umysłem (a przenikalność miał on równą promieniowaniu X) motywy jego działań i w ekspresowo szybkim tempie je zrozumiała.
- Ja? - Draco, jako iż był nie tylko piękny, bogaty, mhroczny, złośliwy, podstępny, ale jeszcze miał pewne talenty dyplomatyczne, postanowił grać na zwłokę. Tej rozmowy bał się bowiem tak, że sfrustrowane mięśnie stroszyciele stawały mu dęba ile razy o niej pomyślał. - Ja nic nie wyprawiam. Ja się tylko wydobywałem z tego, no... małego i... eee... zupełnie niewinnego dołka. Tak jakoś się klepki obsunęły w podłodze.
- Kamiennej podłodze - mruknęła sceptycznie Hermiona, która wśród swych ogromnych rozmiarów przymiotów, posiadała niestety drażniący zwyczaj poprawiania nawet najmniejszych nieścisłości.
- Ty za to się obnażałaś! - zakrzyknął pełną piersią, wytaczając armatę średniego kalibru.
Hermiona odpowiedziała salwą z cekaemu:
- Bo rozdarłeś mi bluzkę!
Malfoy nie miał zamiar wycofać się do okopów. Ta bitwa zmierzała w złym kierunku, co zmuszałoby go do przyjęcia niekorzystnego położenia. A on przecież nigdy nie przegrywał! Zdecydował się na czołgi:
- Milcz, szlamo! - może i była to broń mająca już swoje lata, co jednak nie znaczyło, że utraciła swoją skuteczność.
Atena Gryffindoru spurpurowiała i odpowiedziała podobnie:
- Żaden Śmierciojad nie będzie mi rozkazywał!
- Hej! - Draco na chwilę stracił wątek. - Nie jem żadnych trupów!
Hermiona tylko prychnęła, czując dobitnie, że musi zakończyć tę kłótnię, gdyż Malfoy nie rozumie kiedy się go obraża, a to odbiera połowę przyjemnosci z dowalania mu.
- Zejdź mi z drogi - powiedziała twardo. - Przyszłam tu po książki, a nie, żeby oglądać twoją szczurzą twarzyczkę!
Draco aż cały spiął się w sobie. Jego wewnętrzny (a nader często bardzo uzewnętrzniający się) Narcyz, załkał z bólu i zwinął się do pozycji płodowej.
Ta zniewaga krwi wymaga!
- Przy okazji... ciekawe czy Granger jest dziewicą - zastanowił się Draco. Głosno zaś odezwał się do potencjalnej dziewicy w te słowy:
- A ja przyszedłem tu, aby się z tobą założyć, jak już raz rzekłem. Albowiem wymyśliłem już, jak wypada mi postąpić. Otóż ja, cyniczny, bogaty, przystojny i... skromny Draco Malfoy, w przebiegłości swojej, założę się z tobą, czy tego chcesz, czy nie. I wychędożę cię takoż, czy tego chcesz... etcetera, etcetera, gdyż przegrasz, albowiem ja jestem... etcetera, etcetera, a ty jesteś tylko... etcetera, etcetera. Azaliż ty, jako pomiot bezrozumnych mugoli i wychowanek domu tego skończonego głupca i i nieudacznika, zwącego się prześmiewczo Gryffindoorem, domagasz się nonsensownego dla prawdziwgo czarodzieja, którym w tej izbie jestem tylko tu stojący ja, przedmiotu zakładu, toteż zmuszę cię, abyś sama go wybrała.
To powiedziawszy spojrzał na nią z błyskiem w oku, który dawał więcej światła niż dwie energooszczędne dwudziestki, a nic nie kosztował. Wyraz triumfu na jego twarzy był tak widoczny, że dałoby się mu nawet zrobić zdjęcie w ciemności i to bez flesza, a jeszcze byłoby przedniej jakości! Tak, bohater nasz całą swą postawą wyrażał właśnie dumę i radość ze swego chytrego planu. Wyjął nawet różdżkę (nie, nie... w dalszym ciągu DREWNIANĄ różdżkę!), by pokazać, że nie żartuje i jest w jego mocy zmuszenie Hermiony do uległości.
Atoli niewiasta, która stała przed nim, zamyśliła się głęboko, ale na szczęście nie myślała tak długo jak on, toteż czytelników uprasza się o nieprzewijanie tekstu o dwanaście stron dalej. Potem zaś łypnęła na niego jednym okiem, długo i przeciągle (drugie w tym czasie strzeliło sobie krótką drzemkę) i rzekła:
- Wobec ogromu twoich argumentów - jeden z nich właśnie niepokojąco sterczał wymierzony prosto w jej... serce - muszę się zgodzić. Ale ostrzegam, nie poddam się łatwo!
Draco zaś uśmiechnał się drwiąco, ironicznie i w ogóle urzekająco.
- Na to liczyłem. Nie lubię łatwych kobiet. Ile czasu do namysłu potrzebujesz? - zainteresował się rzeczowo, wyciągając kieszonkowy kalendarz.
Musiał sprawdzić, czy wygrywanie zakładu i chędożenie Granger nie będzie kolidowało z jego cudownymi zabiegami upiększającymi w niedawno otwartym salonie zdrowia i urody, w podziemiach Stonehange.
- Ja już się namyśliłam - oświadczyła z wyższością hipermądra Hermiona. - Wykonasz dwanaście zadań i oto się założymy. Ja uważam, że nie zrobisz ich wszystkich, a ty oczywiście wierzysz w swoje siły i twierdzisz, ze podołasz. Jak przegram, wychędożysz mnie jak, kiedy i gdzie zechcesz. Jeśli jednak wygram, nigdy więcej nie nazwiesz mnie szlamą, ani nie obrazisz moich przyjaciół, a ponadto pozwolisz mi transmutować się we fretkę na jeden dzień, który spędzisz ze mną. Jakieś pytania, czy wszystko jasne przeciwniku?
- Mam dwa - przyznał szczerze Draco, robiąc skruszona minkę. Widać bowiem było, że Herr Hermiona nie pragnie niczego powtarzać, ani wyjaśniać. Ignorując jednak jej groźnie zmarszczone brwi, pociągane przez dwa wielce wzburzone mięśnie marszczące brwi, ciagnął: - Po pierwsze, dlaczego zakładamy, że ja wierzę w swoje siły?
- Ty zgadziały gryzoniu! Ponieważ na tym polega zakład, że jedna ze stron twierdzi coś, a druga twierdzi inne coś! Zupełnie przeciwne coś! - ryknęła Herr Hermiona.
- Ale, ale...! - zaprotestował gorąco Malfoy. - Nie możemy się zamienić tymi stronami? Ja będę twierdził, że tego nie zrobię, a ty będziesz myślała, że zrobię, co?
- Nie, to niemożliwe!
- No, proszę cię, Granger! Szlamuniu ty, moja! Brudna krewko, hm? A mówiłem ci już, że jesteś moją ulubioną... Ha! Co ja mówię?!... Moją najulubieńszą szlamcią w Hogwarcie? A nawet na całym świecie! - zapewnił gorąco.
- Nie! Nieeeee! Nie, znaczy nie, Malfoy!
Chłopak westchnął cierpiętniczo, gdy nagle przypomniało mu się coś jeszcze:
- Hej! A dlaczego mam być twoją... - tu wzdrygnął się, gdyż miał na to słowo alergię, i tak samo, jak po szpinaku, wyskakiwały mu paskudne krosty na arystokratycznych czterech literach - ...fretka?
Jego rozmówczyni, o dziwo!, zarumieniła się mocno i mruknęła niewyraźnie:
- Bo...mmm...eee...ja bardzo...yh, yh....ty bardzo...uf, uf...misiępodobałeśjakofretka.
Draco zdębiał. Tym razem w całości.

Ach! No i aby nie zawieść naszych drogich czytelników, donoszę uprzejmie, że nasz znajomy pająk jest już w stanie separacji z żoną i właśnie zbiera codzienny przydział much z sieci pod sufitem biblioteki. W tej bowiem walucie (normalnej dla tej rodziny) spłaca swoje alimenty. Zaś sławne wino centaurów ma się świetnie. Dojrzewa sobie swoim tempem, ale już niedługo będzie cieszyło się beztroską wolnością i wygodnym mieszkaniem w beczkach, albowiem doszły mnie słuchy, że w sobotę ma się odbyć w Zakazanym Lesie wielka impreza.

Tyle. Do następnej głópafki laugh.gif
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363474 · Odpowiedzi: 13 · Wyświetleń: 17474

sareczka Napisane: 22.02.2009 18:11


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Mhm...to znowu ja. Tekst, przyznaję bez bicia, stworzony dosłownie pod wpływem chwili (rozciagniętej mniej wiecej do połowy godziny) i tekstu "Odrodzić się z popiołów". Mam nadzieję, że nie wyszedł gniot blush.gif

Niewypowiedziane słowa

I nie mogę ci powiedzieć nic więcej. Nie mogę zrobić, tego, co powinnienem był zrobić. Bo ty jesteś słońcem, a ja księżycem. Bo jesteśmy dla siebie nawzajem labiryntem bez wyjścia. Bo, na dobrą sprawę, nie ma świata, nie ma innych gwiazd, porócz twoich oczu. Ale to ja i ty nie potrafimy pójść do przodu. Nie potrafimy odetchnąć tym samym powietrzem.
Wmówiłaś sobie historię, która nie miała szans spełnienia. A kiedy dostałaś swój wymarzony prezent, odkryłaś, że jesteś już nim znurzona. Odkryłaś, że marząc tak długo i tak zawzięcie, zapomniałaś żyć. Zapomniałaś poczuć wiatru we włosach.
A ja? Dostałem życie z przydziału. Włożyłem je jak ubranie, chętnie i bez zastanowienia, bo zrobili to szybko. Bo ubrali mnie jeszcze wtedy, kiedy sam nie potrafiłem tego zrobić.
Oczekiwałabyś ode mnie wyjścia przed szereg. Oczekiwałabyś rzucenia się w przepaść. Oczekiwałabyś, że zamienię to co kocham, na to, czego nie rozumiem. I twierdziłabyś, że w tym się objawia moja siła. Ale powiedz sama, czy ufałabyś mi? Czy naprawdę ufałabyś komuś, kto zdradził całe swoje życie?
Chciałbym, żebyś odeszła. Żebyś weszła do mojego domu z deszczem we włosach. Żebyś wbiegła jak desperat i, z szeroko rozwartymi oczyma, rzuciła się w moje objęcia. Żebyś pierwszy raz nie marzyła, tylko doświadczała. Żebyś pozwoliła sobie decydować o tym, co jest jawą, a co snem. Widzisz? Chciałbym dać ci możliwość wyboru. Chciałbym dać ci wolność. Czy to nie nonsens? Ja, który sam, nigdy nie podjąłem żadnej decyzji, chciałbym nauczyć tego ciebie.
Ale tak się nie stanie. Jesteśmy zbyt podobni do siebie. Jesteśmy więźniami. Ty i ja będziemy się mijać setki razy. Będziemy zabijać się wzrokiem. Będziemy cierpieć uwięzieni w wyborach, które nie pozwalają nam nic zmienić.
A wiesz dlaczego? Bo jesteśmy egoistami. Wolimy trwać, zamiast żyć. Wolimy być bezpieczni, niż szczęśliwi. To prawda. Do końca moich dni, będę zasypiał w zimnej sypialni z kobietą, której skóra nie płonie pod moim dotykiem. Do końca swoich dni będziesz czekała, aż on wróci z pracy ze swoim: "Nic nowego" na ustach. Ale przecież wszystko jest dobrze. Czyż nie tak odpowiadamy, gdy jakiś idiota ośmieli się zapytać? I wszystko będzie dobrze. Będą mi się kłaniać aksamitne peleryny i jedwabne suknie. Będą cię całować na powitanie rozczochrane włosy i piegate policzki.
Jesteśmy tchórzami. Jesteśmy niepewni. Tak nas wychowano. Nie umiemy żyć poza nawiasem. Nie umiemy obejść się bez innych. Jestem niczym bez swojej widowni. Nie ma we mnie chęci działania. Jesteś niczym bez swoich przyjaciół. Nie ma w tobie siły.
Ale jesteśmy też lojalni i praworządni. Tak bardzo i z upodobaniem trwamy w swoich błędach, że powinniśmy być dumni, ze swojej wierności. Jesteśmy zabójczo doskonali w udawaniu, że to, co robimy, robimy naprawdę.
Więc sama rozumiesz, że nie mogę wyważyć tych drzwi. Że nie mogę przeskoczyć tego muru. Nie mogę tak poprostu szarpnąć cię za rękę, gdy mnie mijasz i odejść z tobą. Bo nie ma żadnego tam. Bo nie ma miejsca, gdzie moglibyśmy żyć. Nie obok siebie, ale razem.
Wokół mnie leżą grudy ziemi. Widzę je czasem, jak piętrzą się czarnymi zwałami, gotowe do użytku. Ale przecież ja nie brudzę sobie rąk. Nie umiałbym. Ty też je widzisz. Ty zrobiłabyś to chętnie. Zasypałabyś ziemią przepaść między nami. Ale jesteś honorowa. Twój honor nie pozwala ci po nie sięgnąć. Nie dla mnie. Musieliby mi wybaczyć. Ale oni nie umieją wybaczać, a my nie umiemy przepraszać.
Wytrwamy tak do końca. Będziemy tak długo powtarzać, że wszystko jest w porządku, aż uwierzymy iż na nic więcej nie zasługujemy. Aż zrozumiemy, że to się nie mogło skończyć inaczej. Będziemy się mijać setki razy i nigdy nie wykonamy ani jednego kroku, żeby się spotkać w połowie ścieżki. Żeby zasypać tę ogromną przepaść.
Bo to nie jest nasz czas. Bo nie mamy nikogo do pomocy. Bo zabrakło nam odwagi, by nawzajem pokaleczyć się o swoje mury. Ten wielki dół został wykopany na długo przed nami i to zadanie jest ponad nasze siły.
Ale przyjdą następni. Przez dziesiątki lat znajdą się tacy, którzy drobnymi kroczkami wydeptają sobie wspólną ścieżkę. Przez dziesiątki lat znajdą się tacy, którzy małymi garściami zaczną zasypywać tę ziejącą wyrwę między naszymi światami.
Ale to nie będziemy my. Ty jesteś słońcem, a ja księżycem i nigdy się nie spotkamy.
I dlatego nic więcej nie mogę ci powiedzieć, ponad rzucane z niechęcią:
- Dzień dobry, pani Potter.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363402 · Odpowiedzi: 1 · Wyświetleń: 5250

sareczka Napisane: 09.02.2009 00:48


Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007
Nr użytkownika: 7425


Witam znowu!
Tym razem napadło mnie i nie chciało puścić przez jakiś czas, co zaowocowało absurdalnie absurdalną parodyjką fików, z których tylko pierwszy przeczytałam do konca, a reszte juz jedynie do momentu, gdy fabuła mnie przerosła i zaczęła się dublować. Czyli do pierwszego dialogu mniej więcej biggrin.gif
W każdym razie poniższy tekst nie ma zamiaru nikogo obrażać, a jedynie dostarczyć chwilę rozrywki skołatanym umysłom czytelników tego forum. Ostrzegam, że steżeni absurdu może być nieco ciężkostrawne.
Scen erotycznych na razie nie przewiduję, a najwyżej, gdyby takowe się przydarzyły, poproszę o przeklejenie do Kwiatu Lotosu. Póki co, wisi tu.
Nie wiem nawet, czy odważę się kontynuować. Albowiem tak obsesyjny i groteskowy Wen nawiedza mnie dość rzadko. Zwykle jego poziom normalności nie odbiega szczególnie od średniej krajowej. Dla fana fanfiction oczywiście biggrin.gif
W każdym razie, miłego czytania!


Wyobraźnia panny Granger -
parodyjka "przeciwzakładowa"


ROZDZIAŁ I, w którym dowiadujemy się słów kilka o foremności głównej bohaterki, jej antagonisty, przyjaciół, pajaków, centaurów, przyrody i foremności jako takiej, a także poznajemy przyczynę wszechrzeczy w tym o to utworze na chwałę światu spisanym

Panna Granger, bladolice, szopowłose dziewczę o oczach koloru pałki wodnej siedziało właśnie w przybytku nieśmiertelności, twierdzy czarodziejskiej wiedzy i ostoji erotycznych uniesień hogwarckiej braci (nic bowiem nie tworzy tak romanticznej atmosfery jak dział Ksiąg Zakazanych) i wzdychało. Wzdychało, gdyż życie jest trudne, a gumochłony głupie, a Czarny Pan brzydki. Jednym słowem, wzdychało, gdyż miało problem. Wzdychało zaś z trudem, albowiem skrzaty uprały bluzeczki Hermiony w proszku, który spowodował ich skrócenie o dwa numery. I wzdychałaby tak może cudna dziewica do końca rozdziału nie zdradziwszy nikomu przyczyny swojej zadumy, gdyby nie to, że rozwiązanie jej problemu właśnie weszło do biblioteki w osobie bladolicego, śniegowłosego Dracona Malfoy'a, o oczach koloru mugolskiego asfaltu.
Hermiona, jako że była nie tylko nieustraszenie odważna, ale i jeszcze inteligentna przez wielkie "i", wyciagnęła w górę brodę, tak, że znalazła się ona prawie w lini prostej z szyją i uniósłszy ręce z opasłym tomiszczem nad głowę poczęła się z lubością zagłębiać w jego tekst. W geniuszu swoim panna Granger odgadła bowiem, iż w tej wdzięcznej pozie nie będzie zmuszona patrzeć na potomka szlachetnego, niezywciężonego i nieprzyzwoicie bogatego rodu Malfoy'ów (nie mylić z brazylijską linią, której przedstawiciele trudnili się hodowlą gumochłonów).
Zaiste miałaż ona rację.
"Oby tylko książka nie spadła mi na twarz i nie zniszczyła mi makijażu!" - o takich niezmiernie ważnych sprawach dumała właśnie owa dziewica.
- Ty! - wrzasnął tym czasem potomek tegoż rodu, głosem twardszym niźli ze śpiżu.
Gryfonka, jako że (jak już wcześniej zostało wspomniane) odznaczała się IQ godnym Einsteina odgadła z tonu i treści wypowiedzi Dracona, iz mówi on właśnie do niej. Jako, że wśród cnót wszelakich, które posiadała nie zabrakło i dobrych manier, odłożyła księgę (makijaż został ocalony!) i zapytała uprzejmie:
- Mówisz do mnie?
Jako Panna-Wiem-To-Wszystko lubiła wiedzieć do konca i mieć pewność.
- A tak, szlamo! - zawołał nieustraszenie. - Przybyłem, zobaczyłem i... mówię do ciebie!
Hermiona zamrugała rzęsami posklejanymi od czarodziejskiego tuszu marki Hexen ("Wyschnął! Muszę pamiętać, żeby wysłać sowę ze skargą do tego pożal się Merlinie, zakładu magokosmetycznego!") i łypnęła na niego spokojnie (prędkość normalna - dwieście sześćdziesiąt trzy setne sekundy) acz podejrzliwie. Z jej ust karminowych i wykrojonych powabnie z precyzją mugolskiego skalpela jakoby idelanie równe połówki wiśni nie spłynęło ani jedno słowo, bowiem zacna niewiasta kontynuowała jeszcze w swym przepastnym mózgowiu tentegowanie. Tym czasem Draco Malfoy kontynuował wielkim głosem:
- Przybyłem, aby się z tobą założyć, szlamo! - a widząc jej brak reakcji, który stał przed nim i machał do niego przyjaźnie czerwonym gryfońskim szaliczkiem w złote prążki, dodał: - Zakładaj mi się tu, natychmiast!
- Ale o co? - zapytała Najmądrzejsza Gryfonka. - I dlaczego?
- A dlatego - przedrzeźniał ją - bo ja jestem bogaty, a ty nie. Bo jestem Ślizgonem, a ty Gryfonką. Bo jestem zły, okrutny, denerwujący i wredny, a ty jesteś śliczną, delikantą i niewinną masochistką, którą moja seksowna osoba pociąga. Bo Voldemort jest łysy, a bociany zimują w Afryce zamiast zostać tutaj, pieprzone gnidy i ludzie urodzeni w grudniu, muszą się wygrzebywać ze szklarniowej kapusty!
Panna Granger, o Ateno Gryffindooru!, nie musiała używać legilimencji by wyczuć w jego głosie wibrującą wariacko nutkę frustracji, która to odebrana przez jej uszy i przetworzona na impuls nerwowy, obiegła jej neurony owocując w nerwowym centrum dowodzenia jasnym obrazem Dracona, który właśnie w czasie feralnych zim był urodzon. Zadrżało jej serce z rozpaczy i spojrzała na swego odwiecznego wroga przychylniejszym okiem, albowiem namiętnie nienawidziła kapusty.
- A o co się założymy? - zapytała rozważnie.
W duszy Dracona zagrały złote trąby obsługiwane przez stadko czerwonych diabełków. Zgodziła się!!!
- Rozdziewaj się! - rzucił hardo, a włos śniegowy rozwiał mu się malowniczo, bowiem okno było uchylone i wietrzyk wiosenny zaigrał z jego puklami. - Rozdziewaj się szlamo i milcz. Azaliż wy, lwy, nie ze słow, lecz z czynów przecie słyniecie!
- Czy zakładamy się o to, kto pozbędzie się swego kulturowego pancerzyka przyzwoitości szybciej? - zainteresowało się logicznie wdzięczne dziewczę, którego poskręcane włosy napawały wietrzyk wiosenny i rześki odrazą, więc z nimi sobie beztrosko niefolgował. - Bo inaczej ostatnie twoje słowa, o zły Malfoyu, który mnie pociągasz, muszę uznać za nie mające sensu. A tego bym nie chciała - dodała współczująco, bo była przecież cnotliwą dziewicą i zawsze starała się zachowywać zasady savoir-vivru. Nawet przy konsumpcji pizzy.
- Yyyy... - i nadobny panicz Malfoy pogrążył się w myśleniu.
Pająk sunący mu po bucie i w pocie czoła tkający swoją sieć, zasapał się, przetarł przednim odnóżem umęczone oczy i przysiadł na sznurówce Dziedzica Fortuny Malfoyów. Podumał chwilkę nad marnością życia i zakrzywieniem czasoprzestrzeni, oraz głupotą mugoli, którzy myślą, że magia nie istnieje, po czym wrócił do swej pracy. Musiał upolować jakąś muchę na kolację, bo inaczej żona wyrzuci go z domu i będzie musiał płacić alimenty na to stadko rozwydrzonych bachorów, które co gorsza, sam spłodził.
Centaury w lesie obalały kolejna beczkę ognistej wspominając jak pięknie pofolgowały swoim żądzom naprostowując Umbrigide, słońce poczęło się chylić ku zachodowi poziewując, Hermiona zakuła całe trzy podręczniki na pamięć, a jej przyszły przeciwnik zakładowy nadal deliberował nad przedmiotem owego zakładu.
- Mam! - zawołał, a szyby w oknach zadrżały od siły jego głosu. - Toć to nie jest ważne, albowiem ty i tak przegrasz szlamo, a ja wygram i w nagrodę dla mnie, a karę dla ciebie cię wychędożę!
- ...?
- Rozdziewaj się, szlamo, ale już. Czyż nie dotarł do twego, rzekomo, błyskotliwego umysłu geniusz mojego działania? Otóż znając zawczasu wynik rozgrywek, oszczędzimy sobie ich przeprowadzanie, a przejdziemy od razu do kwesti wynagradzania. Patrzymy na to z mojego punktu widzenia, albowiem ty jesteś szlamą, szlamo, i z zasady twój punkt widzenia, słyszenia, leżenia, tudzież istnienia w ogóle, jest dla mnie nieistotny i tak jakby niebyły.
Kończąc tę pełną mądrości przemowę młodzieniec stanął nad niewiastą w pozycji ukazującej jej jak bardzo jest gotowy spełnić natychmiast swoją propozycję.
A pająk złowieszczo zwisał mu z ramienia.
Ponieważ zaś Hermiona tak jakby, a nawet dosłownie jeszcze milczała, Draco był wykorzystał okazję i dodał ku przestrodze:
- Śpieszmy się śpieszno, albowiem mam umówioną wieczorną wizytę u fryzjera.
Hermiona, której opór tlił się jeszcze w czystym sercu, na tę uwagę została rozłożona na łopatki, a wszelkie wątpliwości uciekły z krzykiem z jej myśli. Jakoże była pragmatyczna w każdym calu spojrzała na zegarek i fachowo oceniła, ile jeszcze mają czasu i jak ten czas powinni najowocniej spędzić.
Po czym zegar zadzwonił, pająk spadł z ramienia Dracona, jeden z centaurów zakrztusił się ognistą, błyskawica przecieła niebo wrzeszcząc: "Muhahaha!" w wielce wyrazistym gromie, a zacna bohaterka tej opowieści przypomniała sobie, że nie skończyła jeszcze wypracowania z Eliksirów i ulotniła się z biblioteki z szybkoscią bliską 3,14 km na s.
- Ożesz...

ROZDZIAŁ II, w którym główny bohater, nadobny Adonis Hogwartu ma nie lada problem z umiejscowieniem się w czasie i przestrzeni, które byłoby zgodne z odpowiednimi parametrami tej natury głównej bohaterki zwanej tutaj (co by nastrój podniosły iście homerowski utrzymać) Ateną Gryffindooru

Słońce świeciło, ptaki latały z godnością umieszczając swe fekalia lotem parabolicznym spadające (ze względu na prędkość owych podniebnych harcerzy i kierunek łagodnego zefirka) tuż pod nosem nabzydczonego i do sepleniącej harpii z przykurczem skrzydeł podobnego, etatowego charłaka Hogwartu alias Mr. Filch. W tej sielankowej atmosferze powszechnego dobrobytu i wysokiego PKB Draco Malfoy miał problem. A ponieważ w przebiegłości swojej nie zamierzał odpuścić chwalebnego pojedynku rozgrzanych ciał i rozbuchanych żądzy Hermionie Granger, postanowił dzielnie i mężnie (ale bez zbytniego narażania na niewygody swej nowej fryzury) rozwiązać ów kłopot.
I tak siadł pod splątanymi gałęziami dębu, w którego wnętrzu toczyła się właśnie wojna dwóch kalnów korników, przypominająca rozmiarami i stopniem trwałego uszkodzenia najbliższej okolicy bitwę pod Hastings. Siadł i westchnął, wysyłając w powietrze regulaminową porcję dwutlenku węgla, który posiadawszy własną wyższą inteligencję, był wniebowzięty zarówno faktem przebywania tak blisko ciała cudownego meżczyzny, jak i odzyskaną na nowo wolnością. A ponieważ były to uczucia zgoła przeciwstawne (a bynajmniej na przeciwnych biegunach elektrycznego dipola leżały przyczyny tychże uczuć), toteż CO2 zawisł nieruchomo w powietrzu bezbarwną chmurka i począł rozmyślać. Powiększając swe rozmiary o kolejne zamyślone cząsteczki wydychane wraz z kolejnymi westchnieniami panicza Malfoya.
Ale zostawmy już jakże interesujące rozterki i autoanalizę dokonywaną właśnie przez jeden z ważniejszych zwiazków chemicznych na tym łez padole i powróćmy do naszego boskiego Adonisa, sprawcy wszechrzeczy.
Otóż Draco Malfoy zakończył właśnie proces myślowy. A poczuł się po nim tak zmęczony, że postanowił natychmiast umyć włosy. Nic nie działało bowiem tak odprężająco na jego boskie ciało jak ścieranie łoju z mieszków włosowych, tudzież całego platynowego włosa, szamponem marki Sexy Wizard. O zapachu feromonów samców karaczana wschodniego. Ach, ten zwierzęcy magnetyzm!

Tymczasem perfekcyjna Prefektka, największy (i dodajmy jedyny w pełni funkcjonalny, oraz używany często, a mianowicie ZAWSZE) Mózg Wielkiej Trójcy, aktywnie działająca członkini - prezeska-sekretarka-aktywistka-przewodnicząca-reprezentantka międzynarodowa (i miedzyrasowa)-robotnica majestatycznie i groźnie brzmiącej organizacji W.E.S.Z, a także samozwańczy palec boży na dobry humor wypływający z nieprzyznawania Gryfonom żadnych (absolutnie żadnych) punktów na Eliksirach, Severusa Snape'a, siedziała na schodach prowadzących do zamku. Siedziała bowiem i czekała. W sercu swoim przepastnym, dziewiczym i czystym, odkryła bowiem iże rola jej w tej historii jest już z góry określona, przeznaczona i zaklepana. A nawet opłacona niezłą gażą (Te ksiażki są wszak takie drogie! I tusz Hexen także...). Toteż musiała ją odegrać.
Siedziała i czekała, czytając po raz siedemdziesiąty czwarty Historię Hogwartu. Jak dobrze wiemy, była najlepszą uczennicą od pietnastu pokoleń i postawiła sobie za życiowy cel znać na pamięć całą tę księgę. A nie znała jeszcze położenia wszystkich przecinków!

Zostawmy na chwilę Hermionę. Niech sobie poodgniata pośladki w spokoju. Wszechwiedzące oko autora zwraca się teraz ku głównemu bohaterowi, który szybkim krokiem i z zdeterminowaną miną zmierza właśnie ku bibliotece, wykoncypowawszy sobie, że Hermiona tam właśnie się znajduje.

- - - - - - - - -
No i tyle na razie. W następnym odcinku być może nasi jakże romantyczni kochankowie wreszcie sie spotkaja. Nie jest to jednakże pewne. Ale bądźmy dobrej myśli!

Pozdrawiam,
sars.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #363009 · Odpowiedzi: 13 · Wyświetleń: 17474

4 Strony  1 2 3 > » 

New Posts  Nowe odpowiedzi
No New Posts  Brak nowych odpowiedzi
Hot topic  Gorący temat (Nowe odpowiedzi)
No new  Gorący temat (Brak nowych odpowiedzi)
Poll  Sonda (Nowe odpowiedzi)
No new votes  Sonda (Brak nowych odpowiedzi)
Closed  Zamknięty temat
Moved  Przeniesiony temat
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 19.04.2024 05:30