Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Studnia [cdn]

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 3 ] ** [100.00%]
Gniot - wyrzucić [ 0 ] ** [0.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 3
Goście nie mogą głosować 
Katon
post 22.03.2006 14:51
Post #1 

YOU WON!!


Grupa: czysta krew..
Postów: 7024
Dołączył: 08.04.2003
Skąd: z króliczej dupy.

Płeć: tata muminka



Oto pierwsza, niezbyt długa część opowiadania osadzonego w realiach "Monastyru". Systemu RPG autorstwa Ignacego Trzewiczka, Marcina Blachy i Michała Oracza. Mam nadzieję, że tekst będzie zrozumiały nawet przy nieznajomości świata (zapoznanie się z nim gorąco polecam, nawet dla niegrających - to jeden z najciekawszych światów dark fantasy), jednak będę zamieszczał przypisy dotyczące pewnych istotnych kwestii. Proszę szczególnie o uwagi z dziedziny interpunkcji, bo słaby w te klocki jestem i piszę intuicyjnie (i bez ogonków).


Gdy Maurice dotarł pod kamienicę barona, był już bardzo zdyszany. Przetarł spoconą twarz dłonią i zakołatał w drzwi. Nie musiał czekać długo, ale i tak przestępował nerwowo z nogi na nogę i na wpół świadomie poprawiał rapier przy boku. Niech ten stary... W drzwiach stanął Edmund – służący Villapaina.
- Witam, panie la Tuerro. W czym mogę...
- Baron jest w swoim gabinecie? – przerwał nerwowo Maurice.
Aby odwiedzić la Villapaina w jego świątyni spokoju należało się zwykle wcześniej zapowiedzieć, ale Maurice należał do grona bliskich przyjaciół, a i wyraz jego twarzy dawał pewność, że nie przyszedł niepokoić barona czymś błahym.
- Proszę wejść – Edmund zrezygnował z dalszych pytań.
La Tuerro wpadł do holu potrącając sługę, który nie zdążył się w porę odsunąć. Wbiegł na szerokie schody prawie zrzucając drogocenny wazon ze stolika i popędził w górę przeskakując po dwa stopnie naraz. Na ostatnim potknął się i boleśnie upadł na lewe kolano. Zaklął cicho. Gnając tu na złamanie karku nie pomyślał nawet jak przekaże tę wieść la Villapainowi. Jak powie mu, że... Im prościej, tym lepiej. Im szybciej, tym lepiej. Puścił się pędem przez korytarz prowadzący do gabinetu gospodarza. Przed drzwiami zatrzymał się, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Znów poprawił rapier. Robił to zawsze, kiedy był zdenerwowany. Zły nawyk. Może kosztować życie. Zdradza emocje. Tyle, że teraz nie potrafiłby ukryć swoich, nawet gdyby zależał od tego los wojny z Valdorem(*1). Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Znajomy zapach starego, matrańskiego dywanu i książek. Baron August la Villapain siedział rozparty w fotelu i czytał. Słysząc ciche skrzypnięcie drzwi podniósł głowę znad lektury i uśmiechnął się do gościa.
- Witaj, panie la Tuerro. Czemu zawdzięczam tę miłą wizytę? – zapytał ciepłym głosem, odkładając książkę na kolana. - Sądząc po kolorze pańskiej twarzy wnioskuję, iż jest to coś pilnego. I ważnego. – dodał już trochę innym tonem, wpatrując się uważnie w twarz Maurice'a.
- Panie baronie, ja... chciałem przekazać... właśnie się dowiedziałem... obawiam się, że to pewne... – la Tuerro poczuł suchość w gardle. Villapain nie był jeszcze człowiekiem starym i potrafił nad sobą panować, ale ta wiadomość mogła nim wstrząsnąć.
- Na Jedynego, mówże-ż pan! Czy...? – w oczach barona dostrzegł przez moment zrozumienie. I strach.
- Perel de Doherten nie żyje.
- Mój Boże...
„Sonety błękitne” upadły na dywan.


***


Z okna salonu Emeralda Hitous roztaczał się wspaniały widok. Biel kamienic, zieleń parków, złoto kościelnych wież i kopuł, wszystko to w blasku popołudniowego słońca zlewało się w przedziwnie splątaną konstrukcję, która wydawała się przeczyć prawom inżynierii, natury i logiki. Dennis nieomal widział, jak budynki rosną na jego oczach. Niedługo zasłonią kopułę Katedry Chwały i będą dalej piąć się w górę. Przesłonią słońce i nie przestaną rosnąć. Dach obok dachu, iglica za iglicą – ciągle wzwyż. Pomnik ludzkiej pychy chcącej wydrzeć Jedynemu (*2) niebiosa. Pomnik, który wreszcie runie do morza strącony jednym ruchem Jego dłoni. La Savrieux miał wrażenie, że to stanie się już nie długo. Kto wie, może za kilka dni... Oparł się dłońmi o parapet i wsłuchał w odgłosy miasta. Stuk kopyt o bruk. Skrzypienie stoczniowych maszyn. Tysiące rozmów prowadzonych na czwartych piętrach kamienic, których przecież nie mógł słyszeć, a jednak słyszał je wszystkie tak bardzo wyraźnie. Kindle tętniło życiem. Nie bacząc na nadciągającą katastrofę żyło życiem najbardziej żywym ze wszystkich miast Dominium (*3). Ciekawe czy wiedziało już o stracie, jaką poniosło. I czy będzie umiało zdać sobie z niej sprawę...
- Wszyscy już wiedzą – Emerald zdawał się czytać w jego myślach. – ‘Och, słyszałeś? Zginął ten poeta, Perel de Doherten...’ –dodał groteskowym barytonem.
La Savrieux odwrócił się gwałtownie i ruszył w kierunku stojącej w rogu salonu biblioteczki. Przez chwilę wodził wzrokiem po grzbietach książek, po czym wyciągnął jedną z nich.
- ‘Och tak, byliśmy na premierze jednej z jego sztuk... Miała tytuł „Korowód”, jeśli mnie pamięć nie myli. Wielka szkoda...’ – ciągnął Hitous z lekkim uśmiechem, tym razem modulując głos w piskliwy sopran.
- Pamiętasz monolog Villaroda? – spytał nagle Dennis, potrząsając trzymaną w dłoni książką – Ten ostatni, na balu. Zaczyna się jak kolejny żart starego błazna, ale stopniowo nabiera mocy i treści. Opada maska, której Villarod nie jest już w stanie dłużej nosić. Sarkastyczna anegdota przemienia się w pełne pasji i bólu oskarżenie i krzyk o sprawiedliwość. Cynik zamienia się w moralistę. Błazen w sędziego. – la Sevrieux mówił coraz głośniej i szybciej - Nerwowe śmiechy. Niektórzy przestają słuchać, niektórzy wzruszają ramionami, niektórzy mają to wszystko za kolejną kpinę Villaroda. Tylko la Brienne rozumie, jak bardzo ten nowy Villarod może być niebezpieczny...
- Do czego zmierzasz, przyjacielu? – po wielkiej twarzy Emeralda wciąż błądził lekki uśmiech.
- Och, doskonale wiesz, do czego zmierzam... - la Sevrieux krążył już po całym salonie. Na jego zapadnięte policzki wystąpił lekki rumieniec. – Doherten rzadko mówił przez swoich bohaterów, ale Villarod był wyjątkiem. Ta mowa na balu, to była jego mowa. I tak samo jak na scenie, tak samo i na widowni – tylko niektórzy pojęli, jak bardzo niewygodny może się okazać Perel de Doherten... Dopóki kpił i delikatnie podszczypywał, dopóty Cynazyjczycy byli zachwyceni, ale kiedy postanowił pokazać im, jacy są naprawdę i zmusić do odpowiedzi na kilka pytań, wszyscy woleli udawać, że ich nie słyszą...
- Znasz moje zdanie na ten temat – przerwał łagodnie Hitous, poprawiając się w fotelu. – Doherten nie padł ofiarą żadnych koteryjnych spisków. Doherten przestał pisać wybitne sztuki. – uniósł dłoń przed siebie widząc otwierające się usta Dennisa. – Tak. Przestał pisać wielkie sztuki. I wielką poezję. „Villarod” przepadł, bo był słabszy od „Saviera”. Dużo słabszy. I to jest jedyny powód. Po genialnych „Sonetach” – „Nim nadejdzie świt”. Wiersze tak trudne i głębokie, że zaiste trudno dopatrzyć się w nich sensu…
- Może tobie jest trudno – syknął la Savrieux, prawie podbiegając do stolika, przy którym siedział Emerald. – Tobie i tym wszystkim salonowym pieskom. O wiele łatwiej było udawać, że się nie rozumie, niż spojrzeć w lustro! W tym mieście każdy ma w nim własnego potwora! Ty też?!? – uderzył z rozmachem książką w stolik i chwilę wpatrywał się w spokojne oczy przyjaciela, jakby chcąc znaleźć tam dowód na potwierdzenie swoich słów. Emerald lekko pokiwał głową a na jego nalanej twarzy znów pojawił się uśmiech. Smutny uśmiech.
- Ja też, przyjacielu. A ty nie?
Dennis wziął głęboki oddech i powoli podszedł do okna.
- Nie szukaj winnych, mój drogi. Jesteś poetą i ja też usiłuję nim być – wiemy, jakie jest Kindle. Przygarnęło Perela i dało mu chwilę sławy i blasku, by potem po prostu się nim znudzić. Twierdzę, że sam trochę przyspieszył to, co i tak było nieuniknione.
- Villapain twierdzi, że jego późniejsze dzieła są genialne.
- Villapain nie jest nieomylny, doskonale o tym wiesz. I wiesz jeszcze lepiej, jaki miał stosunek do Perela...
La Sevrieux przez chwile miał zamiar kłócić się dalej, ale mruknął tylko cicho, że i tak wie swoje, i znowu zaczął wpatrywać się w widok za oknem, jakby to Kindle było winne temu co się stało. Może zresztą było tak w istocie... Miasto, które tak szybko nudzi się i porzuca. Miasto ludzi o wydrążonych duszach... To zwrot z jednego z późnych wierszy Dohertena. Jednego z tych, które Emerald zapewne uznałby za niemożliwy do zrozumienia bełkot. Dennis przymknął lekko powieki usiłując przypomnieć sobie skomplikowany układ wersów i rymów... Miał ochotę podbiec do przyjaciela i wykrzyczeć mu tę strofę prosto w twarz, a potem zbiec po schodach, wypaść na ulice i recytować ją każdemu napotkanemu człowiekowi...
- Niezależnie od tego co sądzimy o ostatnich dramatach Perela, myślę, że powinniśmy wypić za jego duszę – Emerald ciężko podniósł się z fotela i podszedł do zamykanej na kluczyk szafki. Dennis, ciagle zamyślony wrócił do stolika i usiadł na drugim fotelu, podpierając brodę dłonią.
- Wytrawne, kordyjskie. Podobno świetny rocznik. Dostałem je kiedyś od la Villapaina właśnie – gospodarz wrócił z butelką i dwoma kryształowymi kieliszkami. La Savrieux obserwował obojętnym wzrokiem, jak otwiera i rozlewa wino. Ciągle umykało mu, bądź to słowo, bądź rytm...

O miasto!
Dusze twych mieszkańców wydrążone głębiej
Niż tunele i jamy pod twych ulic brukiem
I dusze i skałę te same wszak czerwie
Drążą...


- Za Perela de Doherten! – Emerald stał ze wzniesionym kieliszkiem. Dennis wziął swój i powoli się podniósł. Skinął kieliszkiem w stronę przyjaciela i wypił duszkiem jego zawartość. Przez chwilę stał w milczeniu, a potem podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy Emeralda Hitous.
- Wierzysz w ten pojedynek?


***


- To niemożliwe. On bardzo się zmienił od śmierci la Veresa – baron wpatrywał się w wiszący na scianie gobelin, który przedstawiał statek Proroka przemierzający wzburzone morze w drodze do Valdoru. – Perel de Doherten, przebywający w Matrze, wdaje się w pojedynek i ginie. Wiarygodne, czyż nie? Szczególnie dla tych, którzy pamiętają go z okresu największej popularności i największej klęski. Ale nie dla mnie.
Maurice nie mógł wyjść z podziwu nad umiejętnością panowania nad sobą la Villapaina. Po początkowym szoku był juz zupełnie spokojny i tylko pewna bladość jego twarzy mogłaby zdradzić, że coś go trapi. A przecież był dla Dohertena nie tylko protektorem i mecenasem. Był też jego przyjacielem i w swoisty sposób zastępował mu ojca. Maurice nie mógłby się nawet zaliczyć do grona bliskich znajomych poety, a jednak ciągle był wstrząśnięty i z trudem panował nad drżeniem dłoni. Popatrzył na XIII-wieczny gobelin, a potem na oblicze barona. August la Villapain powoli zbliżał się do swych sześdziesiątych urodzin. Miał szlachetną twarz o lekko orlim profilu i okalającej usta brodzie, jednak największą uwagę przykuwały duże, zielone oczy, które zdawały się patrzeć w głąb duszy rozmówcy. Ludzi zjednywał mu szczery uśmiech. Wcale rzadka cecha. Szczególnie w Kindle. Baron był człowiekiem eleganckim. Tak w ubiorze jak i w zachowaniu. La Tuerro przypomniał sobie wczorajszy bankiet u markizy la Mouries, na którym musiał znosić towarzystwo żałosnej, papuziej młodzieży w pstrokatych strojach, wywołujących tylko uśmiech politowania. Żałował, że nie było tam Villapaina. Może i jego pozycja osłabła, ale dla wielu ludzi ciągle był wyrocznią w dziedzinie smaku. I przede wszystkim w dziedzinie sztuki. Maurice wiedział, że kiedy zabraknie takich ludzi jak baron, cała Cynazja, ba! całe Dominium, będzie nieodwołalnie i ostatecznie skazane na pstrokatą nudę i wypozowaną dekadencję. La Villapain przeniósł wzrok na twarz Maurice'a, którego myśli nagle znów skupiły się na tym, co było w tej chwili ważne.
- Nie wierzę w to, Maurice. On nie dałby się wciągnąć w przypadkową zwadę.
- Ma pan rację, baronie. Zaskakujący jest też fakt, że tym, który zabił Perela był Ragadańczyk, nie sądzi pan?
La Villapain cicho wypuścił powietrze.


(*1) Valdor to nazwa pogańskich terenów pełnych orków, elfów, krasnoludów i podległych magii ludzi. Od wielu wieków trwa z nimi wojna, nie przynosząca żadnych konkretnych rezultatów.

(*2) W tym świecie głównym wyznaniem jest karianizm. Religia monoteistyczna, o strukturze formalnej przypominającej chrześcijaństwo, założona ponad półtora tysiąca lat przed czasem akcji gry przez Proroka - człowieka, który wyrwał ludzkość spod panowania magii i demonów. Można by o tym pisać długo, religia to w świecie Monastyru chyba najciekawszy element.

(*3) Dominium to sojusz kariańskich państw pod przewodnictwem papieża.

Ciąg dalszy wkrótce.

Ten post był edytowany przez estiej: 02.04.2006 17:45
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Katon
post 30.03.2006 11:24
Post #2 

YOU WON!!


Grupa: czysta krew..
Postów: 7024
Dołączył: 08.04.2003
Skąd: z króliczej dupy.

Płeć: tata muminka



- To ma sens - Emerald kiwał powoli głową, bawiąc się koronkami kołnierza. - To dziwne... Gdybyś przedstawił mi taką teorię wydarzeń godzinę temu, obawiam się, że tylko bym się nad nią uśmiechnął. Teraz zaś dochodzimy do niej wspólnie i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to ma sens.
Dennis siedział na końcu fotela i nerwowo poruszał kolanem, wpatrzony w opróżnioną już prawie butelkę. Szybkim ruchem wziął swój kielich ze stolika i wypił znajdującą się na dnie resztkę wina.
- Myśleliśmy, że dał sobie spokój. - ciągnął Emerald. - W końcu nie miał zbyt wielkich szans na drodze sądowej. Zbyt wielu ludzi widziało jak stary la Varese wyzywa Perela. Był sprowokowany, zgoda, ale to niczego nie zmienia. Nawet przy jego wpływach... - Hitous zdawał się dyskutować z samym sobą, coraz bardziej ożywiony. - Podobno chciał się pojedynkować. Jeszcze zanim jego ojciec zmarł. Perel był gotowy przyjąć wyzwanie, ale Villapain postawił sprawę jasno. Obstawił ludźmi kamienicę Dohertena i kilka okolicznych ulic, na wypadek, gdyby coś się miało dziać...
- Może lepiej byłoby, gdyby baron pozwolił na ten pojedynek! - zakrzyknął la Savrieux stawiając z impetem kielich na stół. - Jestem pewien, że...
- A ja nie jestem pewien. La Villapain zrobił to, co uważał za najlepsze. Zresztą, po kilku dniach stary Cyprian umarł. Zdawało się, że paradoksalnie właśnie wtedy Michael dał sobie spokój, A i Perel nie miał już ochoty walczyć. Chciał być daleko. I zrealizowac swoje marzenie - jedyne, co mu zostało. Zabił już ojca Monique, myślę, że nie chciał zabijać jej brata...
Dennis syknął ze złością, wstał z fotela i popatrzył w okno. Słońce schowało się już za kopułą katedry. Niedługo popołudnie przejdzie łagodnie w wieczór. A później noc znów odda Kindle jego prawowitym władcom...
- Był jego przyjacielem! Uwielbiał podkreślać jak bardzo zależy mu na Perelu, lubował się w aluzjach o jego związku z Monique, na Jedynego! przecież stary też doskonale o tym wiedział! - la Savrieux gwałtownie miotał się po salonie, jak gdyby rozpaczliwie szukając wyjścia.
- Romans to jedno, przyjacielu. Dopóki nie było mowy o ślubie, la Varese mógł sobie pozwolić na tolerowanie zabaw córeczki. - Hitous nalał sobie ostatni kielich wina i zanurzył w nim usta. - Ale ślub? Z tym przybłędą? Z poetą?!? Mój drogi, przecież nawet nie wiadomo czy te opowieści o kordyjskim oficerze, to nie wymysły...
- Co ty bredzisz?!? Perel był synem oficera Cesarskiej Armii, Hernanda de Doherten i mógł to udowodnić...
- Ale nigdy nie zadał sobie trudu, żeby udowodnić to Cyprianowi la Varese... Nie zrozum mnie źle. Wierzę oczywiście w to wszystko, co o sobie mówił. Przedstawiam ci tylko pewien tok myślenia. Kilkunastoletni młokos, który ma tylko lutnię i kilka kordinów (*1) w sakiewce, przybywa na handlowym okręcie do Kindle i gra na ulicach swoje ballady, mieszkając w podrzędnej, portowej gospodzie. Kilka lat później ten sam młokos, trochę już starszy, znany, podziwiany i zamożny, pragnie ręki córeczki dumnego la Varesa. - Emerald uśmiechnął się ironicznie i spojrzał na Dennisa.
- Jakie to wszystko ma znaczenie? Był poetą. Wielkim poetą...
- Poeta, poeta, poeta... - gospodarz groteskowo wykrzywił twarz. - Mówisz jakbyś sam nie był poetą, mój drogi. Od kiedy to hrabiowie i markizy traktują nas inaczej, niż jak egzotyczne małpki służące ich krotochwilnym zabawom?
Spojrzenie la Savrieux zdradzało jakąś desperacką rozpacz.
- Oni się kochali! Jak ona mogła... wyprzeć się... przy wszystkich... Upokorzenie przez starego, nawet przez przyjaciela... mógł jakoś znieść... ale nie to. On czuł się poniżony. Oszukany. Wyszydzony! Nie rozumiesz? Nie rozumiesz, jak musiał się czuć tam, na przyjęciu, gdy został publicznie potraktowany jak śmieć?!? Nie rozumiesz?!? - Dennis stał na środku salonu i krzyczał, gwałtownie gestykulując. Był bliski płaczu. Emerald westchnął cicho i spojrzał mu prosto w oczy.
- Rozumiem, la Savrieux - jego głos był chłodny. - Rozumiem znacznie lepiej niż ty, kawalerze. W przeciwieństwie do mnie nie wiesz, jak to jest być synem kupca handlującego tkaninami, czyż nie?
Ręce Dennisa bezładnie opadły wzdłuż ciała. Przez chwile stał na środku w milczącym zdumieniu potem zaś przetarł twarz dłonią i spojrzał na przyjeciela.
- Przepraszam - jego głos był słaby i cichy. - Przepraszam. Zapomniałem.
Przez chwile słychać było tylko stuk kopyt o bruk. Skrzypienie stoczniowych maszyn. Krzyki mew. Emerald Hitous uśmiechnął się lekko.
- No cóż... Trzeba się zastanowić co teraz. Teraz, kiedy już domyślamy się, czyje kordiny w sakiewce nosił nasz Ragadańczyk...


***


Porozrzucane papiery leżały wszędzie. Pokrywały okrągły stolik i sporą część podłogi oraz przynajmniej połowę obitej atłasem sofy. Co chwila sięgał po jeden z nich i czytał. Chłodny wiatr przenika do szpiku kości. Do samego dna duszy. Na horyzoncie kilku jeźdzców z błękitnym proporcem. Mogą zabrać Wędrowca przed oblicze Proroka, ale on nie jest jeszcze gotowy. Żegna się z nimi. Kartka opadła na dywan. Sięgnął po kolejną. Szczyt potężnej góry. W dole widać morze. Szare i ciemne. Złe. Wędrowiec słyszy nadciągającą falami pieśń. Wyciaga ręce ku niebu w geście prośby o ocalenie, ale niebo wygląda jak odbicie morza. Pieśń narasta. Przewodnika nie ma nigdzie w pobliżu. Który to już krąg, Felipecie? Nie mógł czytać dalej. Morze zniknęło. Wzrok padł na pokreśloną stronicę leżącą na skraju stolika. To już ostatni krag Wędrowcze. Wejdziesz tam sam, by poznać największą z Tajemnic. Zdołasz ją opisać? Zimny pot wystąpił na czoło. Jego ręce drżały. Musiał odpocząć, bo studnia zupełnie go wciągnie. Chwiejnym krokiem Michael la Varese wyszedł z gabinetu.



(*1) Najczęściej spotykaną w Dominium walutą są kordiny - monety bite przez Cesarstwo Kordu. Największe imperium świata.

Ten post był edytowany przez estiej: 02.04.2006 17:23
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 03.05.2024 16:20