Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

3 Strony  1 2 3 > 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Dalia Slytherinu [zak], Czyli Erotyk Kulturystyczny

Dalia Slytherinu [zak]
 
Dobre - zostawić [ 8 ] ** [80.00%]
Słabe - wyrzucić [ 2 ] ** [20.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 10
Goście nie mogą głosować 
Toroj
post 29.07.2004 23:23
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Ostrzega się, że treści zawarte w ff mogą urazić osoby noszące bieliznę.

„Dalia Slytherinu czyli erotyk kulturystyczny.”

Millicenta Bulstrode rzuciła spojrzenie pełne nienawiści w stronę tej Granger. Co za pech! Że też musiało jej przypaść takie miejsce przy stole, z którego ma doskonały, odbierający apetyt widok na tę paskudną, małą, cherlawą, kudłatą szlamę. Szlamę z biustem nędzna czwórka...
Millicenta siąknęła ponuro nosem i szturchnęła widelcem leżący na talerzu kawałek gotowanego selera. Nienawidziła selera, zwłaszcza gotowanego. Otworzyła ukradkiem podręcznik do Transmutacji i ukrytą w nim broszurkę pod tytułem „Dieta selerowa – jak schudnąć dziesięć funtów w pięć dni”. Wyobrażona na fotografii czarownica była obłędnie smukła i machała do Millicenty ręką, szczerząc się jak optymistyczny rekin. Millicenta chętnie dziabnęłaby ją w oko widelcem. Jak na razie wynikiem diety był jedynie ocierający się już o granice obłędu wstręt do jarzynek, oraz stan permanentnego napięcia nerwowego.
- Co czytasz? – zainteresowała się jej sąsiadka, Phoebe Ray, usiłując zapuścić żurawia przez potężne ramię Millicenty.
- Nic – warknęła Millicenta, zatrzaskując podręcznik. – McGonagall zapowiedziała klasówkę.
- Na kiedy? – spytała dziewczyna, grzebiąc widelcem w zielonym groszku i najwyraźniej już błądząc myślami gdzie indziej. Sądząc po linii jej wzroku, były to okolice Blaise Zabiniego.
- Na jutro – skłamała Millicenta z satysfakcją. – Z całego semestru.
Phoebe kwiknęła rozpaczliwie, gwałtownie zaczynając przeszukiwać torbę szkolną.
- Chwila... z całego semestru? – ocknęła się raptem. – To powinno być zapowiedziane na dwa tygodnie z góry! I dlaczego reszta się nie uczy?!
Rzeczywiście, stół Slytherinu był dość wyluzowany, choć zwykle przed takimi pogromami atmosfera była nerwowa, a zagrożona zwierzyna szkolna zakuwała szaleńczo, nie odrywając oczu od podręczników i na oślep poszukując czegoś jadalnego na talerzach.
- O, pewno się pomyliłam – mruknęła Millicenta niedbale, z sadystyczną przyjemnością krojąc selera na ćwiartki. Zjadła kawałeczek. Bleee... Wielka Morgano, ileż to trzeba się nacierpieć, żeby poprawić sobie urodę.
Uniosła głowę, tocząc wzrokiem po obżerających się bezwstydnie Ślizgonach. Parkinson jedną ręką dziobie dystyngowanie groszek jak przerośnięta gołębica (rozumu ma tyleż samo co gołąb). Drugą trzyma pod stołem i, sądząc z rumieńców Malfoya, oboje są dość zaabsorbowani czymś innym niż jedzenie. Toran i Moon szepcą sobie coś nawzajem na ucho i co chwila parskają śmiechem. Obok Lestrange – co ta mała gnomka robi na prestiżowym miejscu zarezerwowanym dla piątoklasistów? – rzeźbi w ziemniakach puree koślawego kota, dorabiając mu uszy z plasterków ogórka oraz wąsy z zielonej pietruszki. Natomiast w dalszej perspektywie Millicenta zobaczyła męski profil siódmoklasisty Montague’a i raptem gwałtownie przełknęła ślinę.
Montague jadł kotleta. Wielki Hall i całe otoczenie przestało się liczyć. Montague kroił mięso... o Merlinie, mięso... na niewielkie fragmenty. Kawałki cielęciny jeden za drugim z gracją windowały się w górę na czubku widelca i znikały w ustach ścigającego Slytherinu. Millicenta z bolesną ostrością widziała każdy ruch jego szczęk i różowy czubek języka oblizujący zaokrągloną dolną wargę z aromatycznego sosu. Nad stołem unosiły się ekstatyczne zapachy pieczeni cielęcej i ryżowego puddingu z malinami, wprawiając biedną Millicentę w stan niemal narkotycznego upojenia. Osłabła Millicenta oczami wyobraźni nagle ujrzała samą siebie, jak z bojowym okrzykiem rzuca się poprzez stół – półnaga, wymalowana na niebiesko niczym Piktyjska wojowniczka – i przywiera ustami do ust Montague’a, wydzierając mu przemocą spomiędzy zębów kęs soczystej cielęciny. Chwyciła go obiema rękami za kark, czując pod palcami potężne mięśnie, a pod wargami słony smak jego krwi, sosu i szorstki dotyk zarostu. Wepchnęła mu do ust resztę kotleta i jadła wprost z niego, smakując w ekstatycznym uniesieniu imbir, kardamon i chrupiące skwareczki z bekonu, spocona z podniecenia, napięta, chwiejąca się na granicy spełnienia...
*
Renaud Apollon Montague pożywiał się w błogim spokoju kotletem cielęcym bez kości, nie mając pojęcia, że jest obiektem czyichś marzeń natury kulinarno-erotycznej. W głowie pojawiały się i znikały kolejne wykresy taktyczne przyszłego meczu z Krukonami. Niedawno przeszedł z drużyny rezerwowej do składu głównego i chciał wypaść jak najlepiej. Wokoło trwał codzienny rozgwar obiadowy, równie naturalny i powszedni jak otaczające go powietrze. Chłopak z roztargnieniem uniósł wzrok i bezmyślnie przesunął nim po stole Slytherinu, aż do momentu w którym jego spojrzenie zatrzymało się na dużej, krótko ostrzyżonej dziewczynie, wpatrzonej w niego łapczywie. Jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak... wystawiony na cel. Dreszcz przeszedł całe ciało Montague’a – stado niewidzialnych mrówek przegalopowało po nim od czubka głowy, poprzez pierś, plecy i rejony rzadko omawiane publicznie, aż po czubki palców u nóg. Jak zahipnotyzowany królik, wystraszony Renaud nie mógł oderwać oczu od chłodnych, niebieskich oczu obserwatorki, która właśnie w niesłychanie seksowny sposób oblizała górną wargę. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak ta... (Na Merlina, jak ona się nazywa? Prawda, Bulstrode.) Bulstrode zrywa z niego ubranie i gwałci go tu na stole, publicznie... wśród półmisków z puree ziemniaczanym i groszkiem z marchewką.
Bulstrode przymknęła powieki i przesunęła palcem po uchylonych wargach.
Montague ogromnym wysiłkiem woli spróbował przełknąć to co miał w ustach. Zdradziecki kawałek cielęciny zmylił drogę i wpadł nie tam gdzie trzeba, a bohaterski ścigający zaniósł się okropnym, rozdzierającym kaszlem.
- No, no... Uważaj, koleś, bo się udławisz – rzucił jowialnie Vincent Crabbe, waląc kolegę między łopatki. Montague wypluł przeżuty kęs na obrus, złapał dech i otarł załzawione oczy. W stronę tej Bulstrode postanowił już na wszelki wypadek nie patrzeć.
*
Millicenta oprzytomniała, kiedy Montague się zadławił. Poczuła jak oblewa ją zdradliwe gorąco rumieńca zażenowania. Na miecz Slytherina, dobrze, że nikt tu nie umie czytać w myślach, bo musiałaby chyba utopić się w jeziorze. Co za wstyd, co za kompromitacja, co za... przyjemne wizje...
Od dalszych mąk psychicznych wybawiło ją przybycie spóźnionej, zmęczonej sowy pocztowej, która wylądowała przed nią z łomotem, przewracając solniczkę i dzbanek z sokiem porzeczkowym. Był to wielki puszczyk wirginijski, dźwigający niezbyt dużą, lecz widocznie ciężką paczkę. Millicenta osuszyła obrus zaklęciem, po czym odebrała od sowy przesyłkę. Ptak wyciągnął znacząco nóżkę, do której przywiązana była skórzana sakiewka. Millicenta spojrzała na rachunek i z westchnieniem włożyła do sakiewki dwanaście galeonów. Uj, drogo... Zadowolony puszczyk zabrał się do wybierania z półmiska resztek cielęciny, ku skrywanej zazdrości Millicenty.
- Co dostałaś? Co to jest? - zaciekawiły się natychmiast sąsiadki.
- Hantle – odparła Millicenta, dokładając sobie marchewki do selera. Serce biło jej tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Dziewczyny błyskawicznie straciły zainteresowanie. Cóż ciekawego mogło być w hantlach?
*
Wieczory w Domu Slytherin tradycyjnie spędzano w pokoju wspólnym, na odrabianiu lekcji i rozmaitych grach towarzyskich. Severus Snape patrzył krzywym okiem na uczniów włóczących się po mrocznych korytarzach, nawet jeśli byli to jego właśni wychowankowie. Czasem jednak udzielał dyspensy w szczególnych okolicznościach. Takimi okolicznościami była na przykład niemiłosiernie długa kolejka do urządzonej w lochach komnaty ćwiczeń, a sytuację dodatkowo komplikowało purytańskie zarządzenie wicedyrektorki, nakazujące rozdzielać ćwiczących chłopców od dziewcząt. (Jakby to mogło czemukolwiek zapobiec.) Na szczęście dziewczyn uprawiających ostre sporty w Slytherinie było jak na lekarstwo, więc Millicenta miała co drugi dzień między dziewiątą a dziesiątą błogosławioną samotną godzinkę, którą spędzała w oparach chłopięcego potu i skarpetek, waląc w worek treningowy i podnosząc sztangę, otrzymaną w prezencie gwiazdkowym. Tym razem, ledwo zamknęła za sobą drzwi, Millicenta z mocno bijącym sercem zabrała się za rozpakowywanie tajemniczej przesyłki. Uporała się z licznymi sznurkami i zaklęciem klejącym, po czym okazało się, że omyłkowo otworzyła dno. Na samym wierzchu leżały eleganckie hantle z uchwytem owiniętym skórą. Millicenta wyciągnęła je niecierpliwie i z łoskotem zrzuciła na podłogę. Pod spodem leżał periodyk traktujący o kickboxingu, który podzielił los hantli. Millicenta znacznie delikatniej wyjęła z pudełka żurnal mody, z zazdrością patrząc na okładkę, gdzie wydekoltowana wiedźma machała subtelnie różdżką, wyświetlając raz za razem napis: Co będzie modne wiosną? Nie czekaj do ostatniej chwili. Bądź piękna już teraz. Spojrzała na Millicentę krytycznie, wydymając z dezaprobatą usta. Dziewczyna pokazała jej język i rzuciła czasopismo na ławę do robienia „brzuszków”. Z samego dna, ostrożnie, z zapartym tchem wydobyła najbardziej oczekiwaną i wytęsknioną część swego zamówienia.
Czarne koronki zalśniły w świetle pochodni, subtelny, przejrzysty jedwab miękko przesunął się po dłoni zachwyconej dziewczyny. Czując rozkoszny zawrót głowy przytuliła chłodną tkaninę do policzka, napawając się jej elegancją i delikatnością. Potem odłożyła ostrożnie koszulkę i znów sięgnęła do kartonika wyciągając parę koronkowych fig. Były bezwstydnie skąpe – właściwie kawałek jedwabnej szmatki ze sznureczkami. Starsza pani Bulstrode wolałaby umrzeć niż włożyć coś takiego. Młodsza zgodziłaby się umrzeć po przymiarce. Gorset stanowił godny dodatek do majtek. Czarny, połyskliwy, z czarnej koronki i jedwabiu w małe różowe motylki. Zapłoniona Millicenta błyskawicznie pozbyła się przyodziewku i włożyła wyzywającą bieliznę.
Na jednej ze ścian lochu od niepamiętnych czasów tkwiło duże lustro. Nie było nawet magiczne, co skrupulatnie sprawdzały kolejne pokolenia Ślizgonów. Po prostu kiedyś zostało wmurowane w ścianę i nikomu nie chciało się go usuwać, choć pomieszczenie służyło już rozmaitym celom, dopóki nie zrobiono w nim siłowni. Millicenta nieśmiało zerknęła na połyskliwą taflę. No cóż nie wyglądała może jak modelka z żurnala „Delicious Dessous” ale efekt był całkiem zadowalający. Millicenta nie była żadnym cudem, zdawała sobie z tego sprawę z bolesną trzeźwością. Po ojcu odziedziczyła grube kości i masywną budowę, po matce natomiast gęste, sztywne włosy nieokreślonego burego koloru, z którymi nie można było zrobić niczego sensownego. Kiedy miała dwanaście lat, w akcie buntu ostrzygła się po męsku i od tamtej pory konsekwentnie kreowała się na twardą chłopczycę, choć w głębi ducha bolała nad tym i piekielnie zazdrościła koleżankom mającym wzięcie. Natomiast w powiewnym kompleciku po raz pierwszy poczuła się lekko, powabnie i kobieco. Zerknęła na pergamin, dołączony do bielizny i przeczytała głośno: Charpente. Natychmiast potem straciła oddech, gdyż gorset zacisnął się bezlitośnie wokół niej, niemal zgniatając jej żebra. Na bezdechu znów popatrzyła w lustro i oniemiała. Koronkowa machina tortur ukształtowała jej figurę w formę nader seksownej klepsydry. Różowe motylki figlarnie przeświecały przez powiewną jedwabną szmatkę wierzchnią.
Millicenta Bulstrode w tejże chwili poprzysięgła sobie w duchu, że już nigdy nie założy tych okropnych barchanowych majtek, w które z upodobaniem zaopatrywała ją matka, nawet gdyby miała na nową bieliznę wydać całe kieszonkowe.
*
- Zapomniałem w siłowni swetra – zorientował się Montague, wychodząc spod prysznica i patrząc na stosik swoich ubrań.
- Jutro zabierzesz – powiedział Marcus Flint, wycierając włosy. – Już prawie cisza nocna.
- Coś ty, to markowy sweter, jak mi go ktoś rąbnie, to matka łeb mi upitoli przy samym tyłku.
- No chyba że tak. Leć. To w końcu na tym samym korytarzu, jakby coś to się Severowi wyłgasz.
Montague machnął różdżką nad swoją odzieżą, mamrocąc zaklęcie czyszczące. Ubrał się i już go nie było. Dystans między siedzibą Slytherinu a Komnatą Potrzeb Fizycznych, jak ją z przekąsem nazywali starsi uczniowie, przebiegł kłusem i na palcach, rozglądając się, czy gdzieś przypadkiem nie zalśnią złowróżbnie zielone ślepia Pani Norris. Pamiętał, że właśnie trwa pora przeznaczona na treningi dziewczyn, więc przezornie przyłożył ucho do drzwi, lecz panowała za nimi głucha cisza. Nie przeczuwając niczego złego, wszedł do środka.
*
Ściśnięta gorsetem Millicenta mogła zdobyć się jedynie na słabe „yyyyyyyyiiiiiiiiiii”, co zabrzmiało jak mysz przeciągana przez wyżymaczkę. Natychmiast zresztą zagłuszyło ją basowe „yaaaaaaaaah!!!” zaskoczonego Montague’a.
- Prze-prze-praaszam... – wybełkotał zbaraniały chłopak.
Millicenta znów kwiknęła cienko, usiłując się zasłonić rękami, co było z góry skazane na niepowodzenie. Renaud w panice rozejrzał się po sali. Jego sweter zwisał sobie najspokojniej z drążka. Wiedział, że powinien teraz jak najszybciej zniknąć, nim hałasy zwabią tu Snape’a, lub co gorsza Filcha, ale jednocześnie miał w pamięci długie kazanie matki na temat tego, jak luksusowa jest wełna mirbilonga i jaka była cena tego przeklętego ciucha. Rozpaczliwym szczupakiem rzucił się w stronę swojej własności, a następnie, już ze zdobyczą w garści, wypadł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi, w które sekundę później coś potężnie huknęło. Wstrząśnięty chłopak pogalopował z powrotem do dormitorium, tuląc do piersi odzyskany sweter.
*
Millicenta, dysząc ciężko, wpatrywała się w drzwi, na których ciężkie hantle zostawiły całkiem wyraźne wgłębienie.
„Na Merlina, szkoda że nie trafiłam tego kretyna” – pomyślała, ale natychmiast się poprawiła. – „Kurczę, dobrze ze nie trafiłam, bo bym go zabiła.”
- Deficeler – mruknęła.
- Deficeler! – powtórzyła głośniej, lekko zaniepokojona i znów sprawdziła metkę.
- Déficeler... – W końcu wymówiła słowo z odpowiednim akcentem. Gorset puścił i nareszcie mogła normalnie oddychać. Cholerna francuska firma.
Przez resztę przydziałowej godziny boksowała i kopała worek treningowy, wyobrażając sobie, że jest to Montague. Mogła założyć się o cokolwiek, że ten palant rozpaplał natychmiast wszystko w pokoju wspólnym i właśnie zarykuje się wraz z kumplami, wyśmiewając się z niej. Rąbnęła w worek z takim impetem, że omal nie urwał się ze sznura. Jednocześnie była wściekła na siebie. Idiotka! Bezmyślna kretynka! Na mózg jej padło chyba jakieś zaćmienie, że nie zamknęła porządnie drzwi zaklęciem blokady.
*
Kiedy Montague wrócił, był czerwony jak piwonia i kurczowo przyciskał do piersi swój święty sweter, co Flint zauważył z niejakim rozbawieniem.
- Co jest? Zgwałcił cię kto, Rennie?
- Y-y... – wymamrotał Rennie przecząco. – Wi-widziałem tą... no... tę...
- McGonagall?
- Nie... No, tę... dziewczynę...
Flint uniósł brwi.
- Gołą? – upewnił się. Sądząc po stanie kumpla, wrażenie musiało być potężne. Biedny Ren. Muszą coś zrobić z tą jego nieśmiałością, bo w tych warunkach chłopak do końca życia zostanie dziewicą.
- W bieliźnie – sprostował Montague, w końcu przestając tulić sweter.
Z kąta ozwał się złośliwy chichot Pansy Parkinson.
- To dopiero musiał być wstrząsający widok. Bulstrode w biustonoszu. Jesteś pewien, że to nie była dojna krowa w staniku?
- Pansy... – odezwała się Toran, nie podnosząc nawet wzroku znad książki. – Masz coś do kobiet o pełnych kształtach? Ona przynajmniej ma na czym nosić stanik, w przeciwieństwie do niektórych obecnych tu osób. A propos, przysłali ci już ten eliksir na powiększenie atrybutów, który onegdaj zamówiłaś?
- Czego? – nadęła się Parkinson.
- Cycków, Pansy, cycków – rzuciła Toran niedbale, przewracając stronę. – Przepraszam, powinnam pamiętać, żeby się do ciebie zwracać twoim językiem. Każdemu według potrzeb jego.
Towarzystwo w salonie zarechotało radośnie. Większość pamiętała katastrofalne wyniki eksperymentu Pansy, która w trzeciej klasie próbowała sobie powiększyć biust zaklęciem i wylądowała w Ambulatorium z piersiami długości dwóch metrów, a do tego pokrytymi łuską. Do końca roku nazywali ją wtedy Flądrą, co doprowadzało ją do łez wściekłości. Wkrótce większość zebranych robiła ustami „rybkę”, mimo protestów Malfoya, który niezbyt entuzjastycznie próbował bronić swej mopsowatej bogdanki. W rezultacie obrażona Parkinson wyniosła się do sypialni, a reszta już w zasadzie nie pamiętała, od czego zaczęła się cała sprawa. Oprócz Renauda Apollona Montague, rzecz jasna.
*
Pośrodku zastawionego wszelakim jadłem stołu siedziała posągowa dziewczyna w kusej koronkowej bieliźnie. Zanurzała dłonie w stojącym obok torcie, a potem oblizywała kolejno każdy palec z bitej śmietany, patrząc na Renauda oczami niebieskimi i chłodnymi jak dwa jeziora.
- Chodź do mnie – powiedziała, wyciągając ramiona. – Chodź, pocałuj mnie mocno. Pragnę cię.
Jej usta były czerwone od lukru. Powoli, zmysłowo rozsmarowywała biały krem po nagich ramionach i piersiach ledwo przysłoniętych koronkami.
- Jestem taka słodka... chcesz tego. Chcesz, prawda?
Montague westchnął przez sen, uszczęśliwiony i oblizał się ze smakiem. Jego nozdrza drgały, łowiąc wyimaginowaną woń kremu śmietankowego i czekolady. Słodkie usta dziewczyny były coraz bliżej.
*
Millicenta błądziła w lustrzanym labiryncie. Ku swemu potwornemu zawstydzeniu, miała na sobie wyłącznie majtki. Na dodatek były to te potworne, barchanowe majtasy z gumką. Millicenta zasłaniała piersi rękami, szukając wyjścia spomiędzy luster, wściekła i nieszczęśliwa. Raptem w jednym z luster pojawiła się postać wysokiego, muskularnego chłopaka.
- Przepraszam – powiedział, patrząc na nią.
- Przepraszam – rozległo się z drugiej strony. Ten sam chłopak spoglądał z drugiego lustra.
- Przepraszam...
- Przepraszam...
- Przepraszam...
Postacie Montague’a mnożyły się w dziesiątki i setki, otaczając Millicentę nieprzebranym tłumem. A potem niespodziane poczuła ramiona otaczające ją od tyłu, czyjś – jego! – oddech na uchu i usta pożądliwie przywierające do jej szyi, a potem wilgoć języka, przesuwającego się po wrażliwej skórze.
- Co ty ro... – jęknęła słabo.
- Mrrrrrrrrrrrr... – odpowiedział Montague.
Millicenta poczuła, że sen rozwiewa się, ale mruczenie i wilgoć na szyi należały do świata jawy. Na pół śpiąca, sięgnęła ręką i natrafiła na coś miękkiego.
- Anette! Do diabła, pilnuj tego swojego kocura, bo nie ręczę za siebie!
c.d.n.

Ten post był edytowany przez Toroj: 29.07.2004 23:24


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
nadzieja
post 30.07.2004 11:04
Post #2 

Uczeń Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 217
Dołączył: 31.08.2003
Skąd: Nibylandia




Powtórzenia to tak chyba z zamierzenia wystąpiły smile.gif .
Ja mam tylko jedno zażalenie. Czemu tak rzadko piszesz biggrin.gif ?
Świetna robota, tak zresztą jak zawsze.
3 literki: C,D i N natchnęły mnie wiarą, ze może tym razem nie będzie trzeba czekać kilku miesięcy na kolejną dawkę twoich możliwości wink.gif .
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
silme
post 30.07.2004 12:47
Post #3 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 33
Dołączył: 22.12.2003
Skąd: zza siódmej rzeki ;-)




pod którymś wcześniejszym opowiadaniem toroj była już taka uwaga, ale pozwolę sobie powtórzyć - trza założyć fanklub biggrin.gif
opowiadanie jak zwykle świetne. Co do powteń - proponuję się nie denerwować i zostawić bez komentarza.


--------------------

...I can teach you how to bewitch the mind and ensnare the senses. I can tell you how to bottle fame, brew glory, and even put a stopper in death...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Empire
post 30.07.2004 13:06
Post #4 

Chemik Anarchista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 352
Dołączył: 02.04.2003
Skąd: Koko wa 3Miasto desu! ^^

Płeć: Mężczyzna



ekhm... ja tylko powiem, że fick zachacza nieco o Kwiat Lotosu, nie, żebym miał go zamiar przenosić w tej chwili.
ale pisząc next party zastanów sie nad tym czy chcesz tam przenieść opowiadanie czy nie.


--------------------
Ryboforyna I i II jest markerem RER i dokuje w nim rybosomy za dużą podjednostkę. A tkanka łączna wyspecjalizowana tłuszczowa brunatna ma w wewnętrznej błonie mitochondrialnej białko rozprzęgające UPC-1, które zużywa elektrochemiczny gradient protonowy, produkowany przez kompleksy I, II, III i IV łańcucha oddechowego, nie syntetyzując ATP z ADP i Pi, przez co produkuje duże ilości energii cieplnej. ... ....... ....................
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Ludwisarz
post 30.07.2004 13:09
Post #5 

Roland Deschain


Grupa: czysta krew..
Postów: 2509
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: wastelands

Płeć: Mężczyzna



Hm, opowiadanie conajmniej niecodzienne.
Jesli chodzi o styl i samo pisanie - nie mam zadnych zastrzezen, razacych bledow nie zauwazylem.
Co do tresci.. hm hm, mimowolny usmiech wpelzl na me usta kiedy czytalem o gwlacie posrod groszku z marchewka... Ale to jest Twoj styl, i chwala Ci za to.


--------------------
CODE
srimi (20:20)
ale jestem pacan.. kto normalny trzyma dezodorant obok myszki ze wskazaniem na upadek na talerz niezjedzonego zimnego budyniu?

Gryffindor

Let's shake some dust, people.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Toroj
post 30.07.2004 13:29
Post #6 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Nie wiem co to jest Kwiat Lotosu, przypuszczam, że jakiś dział na obłapianki. Nic gorszego już nie będzie, gwarantuję. Piszę lekki erotyk, a nie pornografię. Myślę, że jeszcze będzie się to mieściło w kategorii romansu.


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Child
post 30.07.2004 13:44
Post #7 

leżący rybak


Grupa: czysta krew..
Postów: 7043
Dołączył: 26.11.2003

Płeć: Mężczyzna



Panowie z Monty Pythona udowodnili że granicę dobrego smaku można przesuwać niemal w nieskończoność, co tez udało się i Tobie =)
Gwałt pośrodku stołu, sceny z "pakerni" - mniam.
A wszystko czasami opisane az zbyt dosłownie, np. przedostatni akapit - paskudne, a jednocześnie - na swój sposób - "urocze"

zbędnych powtórzeń, a tym bardziej tych... no... jak im tam - powtużeń nie zauważono

EDIT// terz XPPPP

Ten post był edytowany przez Child of Bodom: 30.07.2004 16:57


--------------------
user posted image
His power level... It's over ni-- oh, wait. It's only over seven thousand.

User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Majka
post 31.07.2004 20:39
Post #8 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 70
Dołączył: 10.06.2004
Skąd: Finlandia (Lahti)




no i jak zwykle coool smile.gif kiedy bedziemy mogli przeczytać dalej??


--------------------


***

Naprawdę myślałam, że miłość jest tylko w filmach. Dałam się nabrać.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
fumsek
post 01.08.2004 10:18
Post #9 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 156
Dołączył: 09.05.2004
Skąd: z chlewa

Płeć: Kobieta



Ani śladu niedosytu...
Skupienie odciągnęło moją uwagę od jakichkolwiek błędów, jeśli takowe były...
To co mnie w pewien sposób „urzekło” to humor zręcznie wpleciony w rozwalające opisy...
cholera nie ma sie do czego przyczepić biggrin.gif
Jestem pod wrażeniem co bywa niezwykle rzadkim u równie wybrednych istot...
Jednym a raczej dwoma słowami: świetna robota... smile.gif
Jedyne co mnie teraz męczy to apetyt na więcej...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Psychopatka
post 01.08.2004 12:20
Post #10 

Prefekt Naczelny


Grupa: czysta krew..
Postów: 518
Dołączył: 05.04.2003
Skąd: Glajwic

Płeć: Kobieta



No wiec.... Profesionalnie napisane =)


--------------------
Hey you little Jesus bride why have you smiled to me ?
Hey you little Jesus bride why have you sang to me ?
They say that God is inside us all, and sometimes
He is not in the way that I have preached for to wish to
but God is my lover and I love him too

//F.Ribeiro//
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Bieta
post 02.08.2004 17:57
Post #11 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 17
Dołączył: 15.08.2003




Co tu dużo mówić. Cudowne w kazdym szczególe. Ciekawe jest to, że piszesz o tych drugoplanowych mniej znaczących postaciach. Cóż...trzeba znac sie na rzeczy zeby z wlasnie takich hmm... nienajciekawszych bohaterów (przynajmniej tak je przedstawila Rowling) tworzyć takie cudeńka jak np ten fick laugh.gif Chyle czoła.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Toroj
post 02.08.2004 23:02
Post #12 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



*
Brokuł na talerzu Millicenty otworzył parę zielonych ślepek i zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. Millicenta zawahała się, niezdecydowanie machając widelcem nad oczastym warzywem. Zerknęła szybko na boki, kontrolując współbiesiadników, ale nikt na nią nie patrzył. Czuła się dość dziwnie. W głowie jej huczało i, o dziwo, nie miała apetytu. Na widok Malfoya, opychającego się jajecznicą na bekonie, robiło jej się mdło. Parkinson dystyngowanie spożywała tosta z marmoladą pomarańczową, wytwornie odginając paluszek.
„Kretynka” – pomyślała Millicenta, ponownie kierując wzrok na własny talerz.
- Co chcesz zrobić? – spytał brokuł surowo.
- Zjeść, oczywiście! – syknęła. – Głupie żarty.
- Morderczyni!! Kanibalka!!! – wrzasnął brokuł gromko, aż dziewczyna się wdrygnęła. Wyciągnęła różdżkę i skierowała ją na krnąbrne warzywo.
- Finite incantatem.
- Ho fy hofif? – zdziwiła się Phoebe z pełnymi ustami.
- Nic... – bąknęła Millicenta, gapiąc się tępo w brokuła, który wyglądał już całkiem normalnie. (Oczywiście pomijając to, że brokuły na ogół mają lekko podejrzaną aparycję ufarbowanego kalafiora.)
„Ciekawe czy to był czyjś kawał, czy ja już wariuję z głodu?” – pomyślała z rezygnacją i odsunęła talerz. Zupełnie już straciła apetyt na cokolwiek.
Żołądek Millicenty Bulstrode przespał całą Transmutację i pół Wróżbiarstwa, a obudził się dopiero wtedy, gdy jego właścicielka na polecenie Sybilli Trelawney wypiła filiżankę Earl Greya i popatrzyła na fusy.
- A teraz, kochani, skupcie się i otwórzcie swoje wewnętrzne oko na sprawy nadprzyrodzone – zaintonowała profesorka, łypiąc nawiedzonym spojrzeniem zza wielkich okularów. Wokół unosił się duszący zapach sandałowego kadzidła, co przyprawiało Millicentę (i nie tylko ją) o lekki somnambulizm typu dziennego. Millicenta zajrzała do filiżanki, usiłując wysilić wewnętrzne oko, po czym ujrzała na jej dnie pieczonego kurczaka.
Zbladła i upuściła naczynie, co natychmiast zwróciło uwagę Trelawney, która przyfrunęła do jej stolika z miną ważki, która właśnie zobaczyła wyjątkowo smakowitą muchę.
- Niezbadane są wyroki, losu, moja droga – jęknęła, podnosząc filiżankę i niemal wsadzając do niej nos. – Ooooch... och, jej...
Niektórzy uczniowie przewracali teatralnie oczami, a Teddy Nott przyłożył sobie do twarzy dwa spodeczki i złożył usta w dziobek, parodiując nauczycielkę wróżbiarstwa. W innych okolicznościach Millicenta może nawet by się uśmiechnęła.
- Widzę zagrożenie zdrowia, a może nawet życia – ciągnęła Trelawney grobowym głosem.
„Jasne, po prostu zaraz umrę z głodu” – pomyślała Millicenta z sarkazmem.
- I... strzeż się jasnowłosego mężczyzny... – zakończyła profesorka uroczyście.
Cała klasa zgodnie ryknęła śmiechem. Sugestia, że Millicencie w jakikolwiek sposób mógłby zagrażać jakiś mężczyzna, wszystkim wydała się wyjątkowo śmieszna. Wschodząca gwiazda magicznego kickboxingu zrobiła dobrą minę do złej gry i przywołała z wysiłkiem na twarz ironiczno-drapieżny uśmiech, choć jej serce łkało dramatycznie.
Dzień ciągnął się niemiłosiernie, a półobłąkana z głodu dziewczyna snuła się z lekcji na lekcję, automatycznie wykonując polecenia nauczycieli, i partoląc jedno ćwiczenie po drugim. Ignorowała pytania ze strony koleżanek, albo odpowiadała coś ni w pięć ni w dziewięć, marząc tylko o tym, by już była cisza nocna i mogła się położyć. Kiedy spała, zapominała, że jest głodna.
Ostateczna katastrofa – a przynajmniej Millicenta uznała ją za kulminacyjną – nadciągnęła tuż po obiedzie, na który nie poszła, gdyż stwierdziła, że nie będzie w stanie znieść widoku współplemieńców obżerających się jak stado błotoryjów. Zamiast tego ukradkiem spożyła sucharek i małą marchewkę w zaciszu biblioteki. Wybrała dział arabski, gdyż pismo robaczkowe na grzbietach książek było ostatnią rzeczą, która mogła skojarzyć się z jedzeniem.
*
Gregory Goyle stał sobie spokojnie przed pracownią Snape’a i czekał na lekcję Eliksirów, konsumując ze smakiem małe babeczki kokosowe z papierowej torebki, gdyż zostało mu jeszcze parę luk w brzuchu, które miał szczery zamiar wypełnić. Nagle jego spokój został zmącony przez zjawisko tyleż niespodziane co przerażające: krok od niego stała Millicenta Bulstrode i patrzyła na niego nawiedzonym wzrokiem, śliniąc się jak wilkołak. Gregory’emu kęs babeczki nagle urósł w ustach.
- N-no co...? Co ty?! – wyjąkał, cofając się mały kroczek i przyklejając plecami do kamiennej ściany.
Oszalała Bulstrode wyrwała mu z ręki połówkę ciastka i pożarła jednym chapnięciem, jak wilk połykający Czerwonego Kapturka. Goyle wzdrygnął się nerwowo, kiedy wydarła mu z drugiej ręki torebkę, po czym w błyskawicznym tempie pochłonęła pozostałe trzy babeczki, dławiąc się z pośpiechu i brudząc kremem. Uczniowie w milczeniu obserwowali ze zdumieniem ten niespodziany pokaz. Goyle odruchowo schował ręce za siebie, jednocześnie usiłując wniknąć w ścianę, gdyż nie miał pewności, czy dziewczynie starczą słodycze i czy nie zacznie następnie odgryzać mu palców.
- Ją zupełnie pogięło! – odezwał się Malfoy tonem, w którym pobrzmiewała fascynacja.
Millicenta oblizała skrupulatnie palce z kremu, po czym jakby się ocknęła. Potoczyła wzrokiem dokoła, spojrzała na pustą torebkę po ciastkach i nagle zaczęła szlochać. Rzuciła papier na posadzkę i pobiegła kłusem do damskiej toalety, zanosząc się płaczem.
- No, mówię wam, normalnie jej odbiło – powtórzył Draco swe oświadczenie.
- Zamknij się – burknął Renaud Montague, odprowadzając Millicentę zatroskanym spojrzeniem.
*
Zanim Millicenta umyła się i doszła do siebie po wymuszonych wymiotach, minęło dobre piętnaście minut. Spóźniła się na Eliksiry, co dało Snape’owi okazję do wygłoszenia zgryźliwego komentarza i wlepienia jej szlabanu. Dalsza część lekcji przebiegała normalnie, przynajmniej jeśli chodzi o część teoretyczną. Millicenta słuchała jednym uchem wykładu, robiąc niemrawo notatki, doskonale świadoma tego, że trzy czwarte klasy gapi się na nią z ciekawością, a zagorzałe plotkary wymieniają liściki pod ławkami, obgadując ją zawzięcie. Pieprzony Goyle z jego pieprzonymi ciasteczkami... Mają nowy temat i będą go wałkować w te i we wte. Właściwie powinna już się przyzwyczaić. W drugiej klasie ktoś wymyślił historyjkę, że tak naprawdę urodziła się jako chłopak, ale rodzice ją transmutowali, bo woleli dziewczynkę. W trzeciej zaczęła uprawiać boks i z tego powodu niemal jednogłośnie uznano ją za lesbijkę. W czwartej na lekcji Opieki nie chciał do niej podejść jednorożec, co wywołało nową falę plotek. Jeśli teraz otrzyma etykietkę wariatki, nie będzie to szczególnie oryginalna teoria.
- Składniki macie na tablicy, przepis w podręczniku na stronie. Co należy zrobić z piołunem, panie Weasley?
- Pokroić, panie profesorze.
- Czy dowiem się jakiej długości mają być odcinki, czy to przekracza pańskie możliwości?
- Eeee... pół cala?
- Od zadawania pytań jestem ja, Weasley.
Millicenta wzruszyła lekko ramionami, rozpalając pod kociołkiem. Nic nowego, Gryfiaki jak zwykle podpadają. Zaczęła kroić piołun na półcalowe kawałki. Rdest, piołun, wrzucać w odstępach dwuminutowych... Zamieszać... w lewo czy w prawo? Była nieco otępiała. Przebijała się przez treść przepisu, czytając jedno zdanie po trzy razy i zapominając je po chwili. Pajęcza nóżka... jedna czy dwie? Niebawem ciecz w kociołku przybrała błotnistą barwę i zaczęła wydzielać paskudny zapach. Millicenta zajrzała do kociołka sąsiadki, gdzie buzujący eliksir miał kolor smoliście czarny, nie miała jednak pewności, czy było to prawidłowe. „Eliksir w końcowej fazie warzenia powinien przybrać kolor pomarańczowy – patrz wzornik, próbka nr 6” – przeczytała końcowe zdanie. To, że Longbottomowi znów nie wyszło i Sever go tradycyjnie ochrzaniał, jakoś Millicenty zupełnie nie pocieszało. Eliksir śmierdział szatańsko. Przed oczami zaczęły jej pływać drobne srebrne gwiazdki. Było jej coraz bardziej duszno i mdło, a w dodatku uwierał ją gorset. W końcu cała sala lekcyjna przechyliła się na bok. Zanim wszystko pogrążyło się w mroku, Millicenta usłyszała jeszcze:
- O, gruba się wykopyrtnęła...!
*
Obudziła się w znajomej sali w skrzydle szpitalnym, w momencie gdy Madam Pomfrey podsunęła jej pod nos sole trzeźwiące. Leżała w łóżku, odziana w niegustowną szpitalną koszulę nocną.
- Niedotlenienie i zagłodzenie – rzekła surowo pielęgniarka. – Coś ty sobie myślała, moja panno? Że można żyć powietrzem? A te siniaki na żebrach od fiszbinów? Ach te dzisiejsze nastolatki, nic tylko diety i umartwienia. Zupełnie jakby to było coś warte – gderała.
Pod czujnym okiem hogwarckiej służby zdrowia, Millicenta wypiła esencjonalny rosół z wołowiny i stwierdziła z rezygnacją, że skoro już zawaliła dietę, to równie dobrze może zacząć jeść normalnie. Rosół jej smakował. Bez oporu pozwoliła wepchnąć w siebie nową porcję eliksiru wzmacniającego i puree z zielonego groszku, a potem spytała, czy jest coś na deser. Jej żołądek, katowany od tygodnia selerem oraz brokułami, krzyczał wielkim głosem „wolność, wolność!!” i żądał nadrobienia zaległości.
- A tak nawiasem, śliczna bielizna, kochanie – zauważyła sztucznie niedbałym tonem pielęgniarka. – Spróbuj się przespać z godzinkę, zanim cię wypuszczę. Albo po prostu odpocznij. Tu masz coś do poczytania.
Położyła na kołdrze jakąś cienką broszurkę, po czym wyszła, rzucając dziewczynie na odchodnym znaczące spojrzenie.
Millicenta nieufnie zerknęła na bladoróżową okładkę i przeczytała tytuł: „Co czynić by nasiono owocu nie wydało, czyli o nowoczesnej antykoncepcji.”


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
fumsek
post 02.08.2004 23:16
Post #13 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 156
Dołączył: 09.05.2004
Skąd: z chlewa

Płeć: Kobieta



ha pierwsza tongue.gif
do cholery nie będę się powtarzać... nic dodać nic ująć... piękna robota Toroj...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Child
post 02.08.2004 23:17
Post #14 

leżący rybak


Grupa: czysta krew..
Postów: 7043
Dołączył: 26.11.2003

Płeć: Mężczyzna



Toroj - za tą część duża babeczka kokosowa dla Ciebie =)
tym razem może mniej do śmiechu, ale trzyma poziom

- O, gruba się wykopyrtnęła...! :rotfl


--------------------
user posted image
His power level... It's over ni-- oh, wait. It's only over seven thousand.

User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Chauve-Souris
post 04.08.2004 12:10
Post #15 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 11
Dołączył: 04.08.2004
Skąd: Chorzów/Kraków

Płeć: Kobieta



Ach... ach... ach... przeczytałam to po raz drugi i wydało mi się to jeszcze lepsze, niż za pierwszym razem smile.gif Toroj... jestes już sławna na cały polski fakfiktowy internet smile.gif A to o czyms świadczy (zwykle w tym momencie dodaję: ale o czym?, jednakowoż teraz z oczywistych powodów tego nie zrobię smile.gif). Uwielbiam Twoje opowiadania... tak pełnych humoru i ciepłych równocześnie, tak żywych, realnych i prawdopodobnych fafików nie czytałam u nikogo innego... łączysz humor ze smutkiem, absurd z prawdopodobieństwem... Twoi bohaterowie sa żywi i tacy... ludzcy. Nawet Sever (a może w szczególności)...
Ah. Czy ja już Ci dziękowałam za te opowiadania? Nawet jesli tak to powtórze. Dziękuję.
Bises:*
Nietoperek
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Lousie
post 04.08.2004 14:46
Post #16 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 165
Dołączył: 29.11.2003
Skąd: Z daleka XD




jeju, jak ja lubię twoją twórczość, Toroj. Chyba komentowałam to juz na DK. Ale skomentuję i tutaj. bardzo mi się podoba, jest łądnie napisane ( jak każde twoje opowiadanie). W pierwszej części istotnie więcej humoru było, ale druga też niczego sobie. Cóż, zostaje tylko powiedzieć, że czekam na następną część =)


--------------------
One day you will ask
me what's more
important, your life or
mine? And I will say,
my life, then you will
walk away, never
knowing that you are
my life.

----------------------------

User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
daigb
post 04.08.2004 15:00
Post #17 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 92
Dołączył: 25.05.2004

Płeć: Mężczyzna



po prostu swietne! tak sie polewalam z tych dwoch czesci ze omalo co a bym spadla z krzesla.....popieram poprzednikow.....oraz tez czekam na nastepna czesc smile.gif pozdrowka, dai
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
loonatyk
post 07.08.2004 21:30
Post #18 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 146
Dołączył: 14.05.2003
Skąd: z manhattanu




Ciekawe, znasz się na rzeczy. Będzie coś jeszcze?


--------------------
yesterday i woke up sucking a lemon
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Lav
post 10.08.2004 11:16
Post #19 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 9
Dołączył: 24.04.2003
Skąd: Wrocław




dawno nie czytałam tak dobrego opowiadania. gratuluję pomyslu na rozbudowaną i tak wciągającą fabułę. nie trzymaj nas długo w niepewności i dawaj kolejny part


--------------------
-= I WILL DIE FOR YOU =-
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Empire
post 10.08.2004 13:47
Post #20 

Chemik Anarchista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 352
Dołączył: 02.04.2003
Skąd: Koko wa 3Miasto desu! ^^

Płeć: Mężczyzna



QUOTE (Toroj @ 30.07.2004 13:29)
Nie wiem co to jest Kwiat Lotosu, przypuszczam, że jakiś dział na obłapianki. Nic gorszego już nie będzie, gwarantuję. Piszę lekki erotyk, a nie pornografię. Myślę, że jeszcze będzie się to mieściło w kategorii romansu.

sugeruję więc obejście dokładnie forum i zorientowanie się co jest jak i gdzie zanim zaczniesz się udzielać...
ehh, ludzie ludzie!


--------------------
Ryboforyna I i II jest markerem RER i dokuje w nim rybosomy za dużą podjednostkę. A tkanka łączna wyspecjalizowana tłuszczowa brunatna ma w wewnętrznej błonie mitochondrialnej białko rozprzęgające UPC-1, które zużywa elektrochemiczny gradient protonowy, produkowany przez kompleksy I, II, III i IV łańcucha oddechowego, nie syntetyzując ATP z ADP i Pi, przez co produkuje duże ilości energii cieplnej. ... ....... ....................
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Zanthia
post 11.08.2004 17:40
Post #21 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 130
Dołączył: 07.04.2003




A ja i tak wolę "Hepi Nju Jer" =DDD

Niemniej jednak podziwiam wysoki poziom Twoich fficków =) Brawa dla tej pani ! ^^


--------------------
;D
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Toroj
post 14.08.2004 19:36
Post #22 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Między erotykiem a pornografią są pewne różnice. Na przykład taka, że erotyk pozostawia wiele wyobraźni, natomiast pornografia wali między oczy dosłownością.

Był wtorek, więc Millicenta miała swoją wolną godzinkę w sali ćwiczeń i postanowiła ją wykorzystać, mimo że jako rekonwalescentka mogła sobie z czystym sumieniem odpuścić trening. Jednakże stwierdziła, że skoro nie może być urodziwa, będzie przynajmniej wysportowana i godna szacunku – nawet jeśli będzie to szacunek bardzo nikłego grona osób. Z samozaparciem wykonywała więc ćwiczenie siłowe, w jednej ręce dzierżąc hantle, a drugą przewracając kartki pisemka „Magicienne Esthétique”.
- W sezonie jesienno-zimowym nadal modne są suknie o nieco obniżonej talii – przeczytała Millicenta półgłosem i skrzywiła się kwaśno. – Trzeba jeszcze mieć talię...
Modelka na fotografii zdecydowanie posiadała talię i bezwstydnie ją eksponowała, ku frustracji Millicenty. Zapewne w pojęciu projektantów z „Esthétique” przymiotami kobiety eleganckiej powinien być makijaż grubości solidnego średniowiecznego muru i biust, który robił wrażenie, że żyje na własny rachunek. W wyobraźni Millicenty mignął smakowity obrazek, jak sprężone do granic możliwości atrybuty kobiecości katapultują się z satynowego więzienia, z głośnym „pong”. Dziewczyna zachichotała złośliwie.
- Dwadzieścia cztery... dwadzieścia pięć... – wymamrotała i przełożyła hantle do drugiej ręki. – Jeden... dwa...
Z lustra spojrzało na nią odbicie tęgiej dziewczyny w szarym podkoszulku i czarnych szarawarach. Millicenta obejrzała się krytycznie z profilu, wciągnęła brzuch, wypięła pierś, po czym westchnęła ciężko i wróciła do postawy „spocznij”. Zniechęcona, porzuciła ciężarki i zaczęła ćwiczenia rozciągające. Ale co z tego, że będzie się gimnastykować, skoro i tak od tego nie schudnie ani nie zmaleje? W końcu włożyła rękawice i z lekkim rozrzewnieniem przeczytała napis na mankiecie: „Mojej kochanej Milli na urodziny, Tatuś.” Tatko był kochany. Powtarzał przy każdej okazji, że dla niego Millicenta była i zawsze pozostanie słodką małą dziewczynką. Widać do taty nie do końca docierało, że jego mała dziewczynka ma już około metra siedemdziesiąt pięć wzrostu i waży siedemdziesiąt sześć kilo. Millicenta przymknęła na chwilę oczy i wyobraziła sobie, że worek treningowy jest tą obrzydliwą, wymuskaną żabojadką, Fleur Delacour, po czym wyprowadziła elegancki prawy prosty. Worek-Delacour odpowiedział głuchym „dumd”, które odbiło się lubym echem w sercu ambitnej Ślizgonki. Przez dobre dziesięć minut Millicenta masakrowała worek. Odgłosy ciosów odbijały się lekkim echem od gotyckiego sklepienia i niemal zagłuszyły pukanie do drzwi. Millicenta nastawiła uszu. Na Morganę, któż to mógł być o tej porze? I na dodatek puka? Każdy z uczniów wlazłby tu jak do stodoły, nie zawracając sobie głowy takimi niuansami towarzyskimi jak pukanie. Snape pukał wyłącznie wtedy, gdy musiał z jakiegoś powodu wejść do dziewczęcego dormitorium. Ktoś z nauczycieli? Millicenta błyskawicznie ściągnęła rękawice, w panice rozglądając się po siłowni. „Magicienne Esthétique” wylądowało za kufrem ze sprzętem sportowym, a porozrzucane na ławce fotografie co ładniej zbudowanych zawodników z Kickboxing Society czym prędzej zakryła szatą szkolną. W końcu drżącymi rękami pochwyciła różdżkę i zdjęła z drzwi blokadę.
- Proooszę!
Drzwi uchyliły się powoli, a w szparze ukazało się oblicze (a właściwie jego połowa) Renauda Montague. Montague niepewnie zerknął na Millicentę spod jasnej, zmierzwionej grzywki. Z jakichś powodów czesał się a’la Potter, tak że niesforne kosmyki właziły mu niemal do oczu, zamiast elegancko zaczesywać włosy do tyłu, jak to robiła większość siódmorocznych.
- Cz-cześć – zająknął się chłopak. – Mogę?
- Cześć, Montague. Znów czegoś zapomniałeś?
- Nie... tak. Yyy... no tak, zapomniałem.
Wszedł, rozglądając się niepewnie po ścianach i suficie, jakby pierwszy raz widział tę komnatę na oczy. Millicenta postanowiła go zignorować i zajęła się powtórnym zakładaniem rękawic, mrucząc pod nosem zaklęcie wiążące.
- Eee... dobrze się czujesz? – wydukał Montague.
- Montague, co cię to obchodzi?
- Eee... No bo... zemdlałaś na Eliksirach i w ogóle...
Millicenta konsekwentnie starała się nie patrzeć na chłopaka. Ku swej złości i zawstydzeniu czuła, że pali ją twarz. Z pewnością była czerwona jak burak. Głupi palant, czego się czepia? Wystarczy, że musiała znosić badawcze spojrzenia, rzucane jej w pokoju wspólnym i wysłuchiwać szeptanych za plecami komentarzy.
- Świetnie, Montague, świetnie – warknęła. – A teraz bądź łaskaw wziąć to, po co przyszedłeś i spłynąć.
Ale Montague jakoś nie spływał. Stał jak kołek przy drzwiach, miętosił w łapach jakiś skrypt i gapił się na nią. Millicenta z furią rąbnęła lewym sierpowym, poprawiła prawym prostym, a potem wyprowadziła tylne kopnięcie okrężne. Ze złości całkiem nieźle jej wyszło, uznała. Usłyszała, że Montague znów coś ględzi.
- Nie wiedziałem, że trenujesz boks.
- Kickboxing – sprostowała.
- Brzmi jakoś... mugolsko.
- To jest technika walki stworzona na Dalekim Wschodzie! I nie jest mugolska, tylko magiczna! – zaprotestowała.
Montague obserwował Millicentę przez kilka minut, jak na zmianę ćwiczy rozmaite rodzaje ciosów i kopnięć.
- Wiesz, ja... – wymamrotał. – Ja sobie tak myślę, że może byśmy mogli...
Millicenta zrobiła głęboki wdech i ustawiła się w pozycji do kopnięcia z obrotem.
- ...się umówić – dokończył Montague, uparcie wpatrując się w czubki swoich butów.
„TAK!” – wrzasnęła Millicenta w duchu, czując jak jej serce robi szalone salto.
- Nie – rzuciła sucho na głos, odwracając się do chłopaka. – Montague, odwaliło ci?
- Y-y, nie. Nie, nie. Eee... bo wiesz, no... – zaczął się jąkać nerwowo. – Bo ja trochę boksuję z bratem... eee... w każde wakacje, no nie. A tutaj, to tego... brakuje mi sparringpartnera, no nie. Nikt się nie nadaje. Wszyscy mają odpał na quidditcha, no nie. A jak się raz Flint zgodził, to mu mało nosa nie przestawiłem, bo się, kurde, nie umiał zasłonić, młotek...
Millicenta obrzuciła Montague’a taksującym spojrzeniem. Był zbudowany jak niedźwiedź grizzly. Wyższy od niej o dobre pół głowy, szerszy i cięższy o jakieś dziesięć kilo. No, ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Ostatecznie miała ten sam problem co on. Jedyną dziewczyną, która dorównywała jej wzrostem i siłą była Alexa Toran, ale Toran była pałkarką w drużynie quidditcha i miała dwa tłuczki zamiast oczu. Na proponowanie jej sesji boxingu szkoda było tracić ślinę.
- Nam nie wolno ćwiczyć razem – powiedziała z wahaniem. – Wiesz co zarządziła McGonagall.
- No wiem – zgodził się Montague i zarumienił się lekko. – Ale to przecież nic złego. Nic takiego nie będziemy robić.
„Szkoda” – pomyślała Millicenta i natychmiast za karę postanowiła zrobić dodatkowe dwadzieścia pompek.
- Dobra, jak jesteś taki macho, to zakładaj ochraniacze i zobaczymy na co cię stać.
Montague chętnie pozbył się szaty wierzchniej i swetra, pozostając tylko w brązowych bryczesach i białym podkoszulku.
- Co ja widzę, mugolskie trepy? – zakpiła Millicenta, kiedy zakładał ochraniacze.
- Wcale że nie!
- Wcale że tak – drażniła Millicenta. - Jak dla mnie to są mugolskie glany.
- To są buty smokerów – zaoponował Montague z oburzeniem. – Brat mi dał na Gwiazdkę. Na pewno by mi nie kupił jakichś parszywych mugolskich łapci!
Dla Millicenty co prawda te smokerskie buty wyglądały kubek w kubek jak wojskowe trapery, widziane kiedyś na witrynie sklepu obuwniczego w Londynie, ale postanowiła się nie kłócić.
Montague miał pięściarskie odruchy i z początku nie umiał się bronić przed kopnięciami, więc dziewczynie udało się kilka razy trafić go dość mocno w udo. Potem jednak złapał rytm i blokował wszystkie jej ciosy.
*
Renaud Apollon Montague usiłował ustalić położenie swoich organów wewnętrznych i stwierdził w końcu, że prawdopodobnie znajdują się gdzieś w okolicach jego kolan, w formie szczątkowej. Czuł się jak po zderzeniu czołowym z Hogwart Expressem. Po ćwiczeniu bloków Bulstrode kazała mu założyć drugą parę rękawic i zaczęli walkę próbną. Po raz pierwszy w życiu walczył z kobietą i był kompletnie wytrącony z równowagi widokiem jej mięśni przesuwających się gładko pod skórą na ramionach, oraz kołyszącym się w zasięgu wzroku biustem. Na dodatek głęboko zaszczepiony szacunek dla płci pięknej nie pozwalał mu pokazać pełni swych umiejętności. Bulstrode za to nie miała takich obiekcji i prała go bezlitośnie. Piekielna McGonagall miała rację! Wspólne ćwiczenia gimnastyczne chłopaków i dziewczyn powinny być zakazane ustawowo i obłożone klątwą jako wysoce niebezpieczne dla zdrowia (głównie psychicznego).
Bulstrode wyglądała jak... jak Valkiria. Brakowało jej tylko hełmu z rogami i blaszanego biustonosza. Zwłaszcza biustonosza. Przepocona koszulka przykleiła się jej do ciała, ujawniając to i owo. Zapach potu, męskich i żeńskich feromonów wisiał w powietrzu gęstą chmurą, a chemia M i chemia B obwąchiwały się nawzajem, zawierając pierwszą znajomość na poziomie cząsteczkowym. Renaud czuł mrowienie skóry i lekkie zawroty głowy, i modlił się do nieokreślonych bliżej bóstw, by dziewczyna nie spojrzała dokładniej w niższe rejony, gdyż wtedy byłby skompromitowany do końca życia. Co mu strzeliło do głowy, by proponować jej sparring? Chyba upadł na głowę. Powinien teraz siedzieć w pokoju wspólnym i grzecznie zakuwać Starożytne Runy, a nie... ŁUP!
- Montague – odezwała się Bulstrode z przekąsem. – Czy ty chciałeś się ze mną bić, czy obmacywać? Bo na razie ruszasz się jak mucha w miodzie.
„Obmacywać” – pomyślał Renaud, leżąc na podłodze i licząc gwiazdy. Tfu! Co mu chodzi po głowie? Kretyn...
- Mam cię zebrać szufelką?
Nad Renaudem tkwiło surowe oblicze Millicenty Bulstrode i para jej... jej... tych...
- Masz... masz piękne... – usłyszał sam siebie i z ogromnym wysiłkiem usiłował wtłoczyć uciekające mu z ust słowa z powrotem.
- Piękne tricepsy – jęknął. Millicenta spłonęła rumieńcem jak polna różyczka.
W tejże chwili skrzypnęły cicho drzwi i rozległ się sarkastyczny, aksamitny bas Mistrza Eliksirów.
- Co tu się dzieje?
- Ćwiczyliśmy, panie profesorze – odpowiedziała Millicenta ugrzecznionym tonem.
- Łamiąc przy tym zarządzenie wicedyrektorki Hogwartu. Pięknie, pięknie. Gratuluję odwagi.
- Kickboxing jest sportem kontaktowym, proszę pana – odezwał się Montague z poziomu podłogi. – Tego nie można trenować w pojedynkę, proszę pana.
- Kolega Montague był tak miły, że zaproponował mi wspólne treningi – uzupełniła Millicenta, na próżno starając się wyglądać niewinnie.
- Czy „kolega Montague” wstanie, czy mam posłać po madam Pomfrey? – spytał Snape.
- Nic mi nie jest – zapewnił szybko Renaud, zbierając się z podłogi. – To był wypadek. Ona jest... eee... naprawdę delikatna.
Snape popatrzył w niemym zdumieniu na delikatną pannę Bulstrode. Mimo że starał się być obiektywny (wobec własnych podopiecznych), ta dziewczyna zawsze niejasno kojarzyła mu się z czymś dużym, masywnym, bynajmniej nie delikatnym... szarym i wachlującym się uszami. Nie uszło też jego uwagi, że Montague wpatruje się w nią cielęcym wzrokiem. „Przeklęte hormony” – pomyślał, a głośno powiedział:
- Zwracam uwagę szanownych sportowców, że jest już godzina jedenasta. Od godziny powinniście być w pokoju wspólnym, o ile nie wręcz w łóżku. Każde w swoim – zajadowicił.
Zaniepokojone spojrzenia.
- Skoro tak uwielbiacie to miejsce, jutro poświęcicie godzinkę na umycie podłogi i okien. Osobno.
- Ale jutro Walentynki – wyrwało się Montague’owi.
- Masz jakieś plany na jutro, panie Montague? Jaka szkoda, że muszę je popsuć – zadrwił Opiekun. Jeżeli jakiegoś święta nie znosił bardziej niż Halloween, był to właśnie Dzień Świętego Walentego.
*
Dziesięć minut później Millicenta tkwiła pod prysznicem, w kłębach ciepłej pary, mydląc się obficie. Jej ręce błądziły po ciele, rozprowadzając pachnącą pianę, natomiast umysł zajęty był bez reszty nowym sparringpartnerem. Montague... Na Morganę, jak on właściwie ma na imię? Niemal pięć lat spotyka go w szkole i nadal tego nie wie. Koledzy mówią mu chyba Ren. To zdrobnienie od czegoś. Od czego? Millicenta uśmiechnęła się. Był po prostu rozbrajający. Wielki, umięśniony, a bał się ją mocniej puknąć. Taki duży, poczciwy pluszowy niedźwiedź. Misio... misiulek... I te mięśnie... W szatach nie widać, jak ładnie jest zbudowany. Dłonie dziewczyny zatrzymały się na szczytach piersi, po czym podjęły na nowo swą wędrówkę po śliskiej od mydła skórze. Powoli. Bardzo powoli. Millicenta westchnęła głęboko, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy.
*
Dokładnie trzy metry od Millicenty znajdował się Renaud, choć równie dobrze mógł być na Biegunie Południowym, gdyż rozdzielała ich gruba kamienna ściana pomiędzy łazienką męską i damską. Usiłował obedrzeć się ze skóry za pomocą szczotki i mydła firmy „Skrzacik”. Bulstrode... Nie, Millicenta. A najlepiej Milly!
Właściwie to był kompletnym baranem. „Masz piękne tricepsy!” Powinna go wyśmiać jak stąd do Nowego Jorku i z powrotem. Nigdy nie był dobry w komplementowaniu dziewczyn (po prawdzie nawet nigdy nie próbował ich komplementować) ale tym razem pobił własny rekord głupoty. Jeszcze dziś rano Renaud nie miał żadnych planów dotyczących jutrzejszych Walentynek, ale teraz owszem, miał je. Czuł, że narasta w nim bunt. Dlaczego Snape zakładał, że on, Renaud Montague, nie ma na ten dzień żadnego damskiego towarzystwa? Dlaczego właśnie nie miałby spędzić Walentynek z kimś sympatycznym? I czemu nie miałaby to być właśnie Millicenta Bulstrode? Co prawda ta fałszywa wydra, Parkinson, nazywała ją za plecami „pasztetem”, ale sama była chuderlawym wypłoszem, którego Renaud nie mógłby dotknąć w obawie, że złamie jej jakąś kość. Milly była solidnym kawałkiem kobiecości. Jej nie bałby się wziąć za rękę pod czas spaceru. Albo nawet objąć i spojrzeć w te błękitne oczy. I może nawet... pocałować?
Renaud wstrząsnął się i spojrzał z konsternacją w dół. Do licha... Osiemnaście lat to naprawdę kłopotliwy wiek. Zdecydowanym ruchem sięgnął do kranu i zmienił prysznic z ciepłego na lodowaty.
c.d.n.


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Lav
post 14.08.2004 20:48
Post #23 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 9
Dołączył: 24.04.2003
Skąd: Wrocław




Toroj, wzruszyłaś mnie cry.gif Jako nielicza z innych nie zapomniałas o nas i zamiesciłas kolejny part. Stara trzymaj tak dalej a lud pokochA Cię na dobre tongue.gif

Ten post był edytowany przez Lav: 15.08.2004 11:57


--------------------
-= I WILL DIE FOR YOU =-
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Toroj
post 14.08.2004 23:28
Post #24 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Przepraszam, ale jeszcze nie zmieniłam płci na męską i w najbliższym czasie nie zamierzam. Czy ten tekst wygląda na pisanego przez faceta? Toroj - Zdecydowanie - Żeńska


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Lav
post 15.08.2004 11:57
Post #25 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 9
Dołączył: 24.04.2003
Skąd: Wrocław




Wybacz, bład juz został naprawiony..


--------------------
-= I WILL DIE FOR YOU =-
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

3 Strony  1 2 3 >
Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 19.04.2024 03:15