Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )


Medea Napisane: 20.07.2006 22:06


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Tłumaczenie.

"Pocałunek bezdusznego"
autor — Silver Sailor Ganymede
oryginał — http://www.fanfiction.net/s/2988995/1/

Nienawidzisz ciemności. Kiedyś była twoim domem, twoim azylem, teraz jest niczym więcej jak otaczającym cię zewsząd bezdennym cierpieniem, w którym zostałeś uwięziony. Ciemność przesłania ci oczy, więc nic nie widzisz; w podobny sposób robił to on, pan ciemności, kiedy byłeś jeszcze wolny.
Czujesz w kościach przejmujące zimno, ale nie zwracasz na to uwagi; gorszy chłód krąży w powietrzu, chłód demonów w czerni, tych bezdusznych, twoich strażników — dementorów.
Zamykasz oczy; nawet to zdaje się światłem w porównaniu do ciemności, którą widzisz, gdy pozostają otwarte. Dopiero teraz przejrzałeś, dopiero teraz dostrzegasz, co zrobiłeś źle, choć nie możesz zobaczyć niczego innego. Nie powinieneś był za nim podążać, teraz to wiesz. Pokazali ci wszystko, co zrobiłeś źle, oczywiście, że pokazali; przywrócili ci wszystkie najgorsze wspomnienia. To jest właśnie kara dla uwięzionych w Azkabanie.
Wytknęli ci każdy twój błąd, ale Ministerstwo i tak cię nie uwolni. Nienawidzisz ich nawet bardziej, niż nienawidziłeś wcześniej, nawet gdy grozi ci utrata resztek poczytalności. Nienawidzisz ich polityki, ideałów zagrażających każdej istocie twojego świata, ale przede wszystkim nienawidzisz ich hipokryzji. Oczywiście on też był hipokrytą — ale nie w takim stopniu jak Ministerstwo. Twierdzili, że on jest zły i że wszyscy inni są źli tylko ze względu na ich poglądy. Nie zaprzeczasz, że źle postąpiłeś i że jego intencje nie były dobre, ale od kiedy to Ministerstwo ma prawo głosić takie moralitety? W końcu czy zamykanie ludzi pod strażą najbardziej przerażających ze wszystkich ciemnych istot i doprowadzanie ich do szaleństwa za przekonania nie jest zbrodnią w takim samym stopniu jak te, które oni popełnili? Oczywiście, że jest, ale Ministerstwo nie widzi tego w ten sposób, o ile w ogóle cokolwiek widzi.
Ciemność twoich oczu przechodzi od zwykłej, nieciekawej szarości do natarczywego odcienia krwi. Światło zostało wpuszczone do Azkabanu, do twojej celi; to może oznaczać tylko jedno… Wkrótce spotka cię coś gorszego od śmierci. Zrogowaciałe dłonie chwytają twoje kruche kości, siniaczą twoje słabe ciało, rozrywają i tak już zniszczone szaty. Stawiają cię na nogi, otwierasz oczy. Wciąż są istotami ludzkimi, choć w rzeczywistości raczej potworami o ludzkich kształtach; ci sługusi Ministerstwa przybyli, by zapewnić ci los, na który najwidoczniej zasługujesz.
Zatrzaskują za tobą drzwi celi i wloką cię na spotkanie z przeznaczeniem. Słyszysz mrożący krew w żyłach krzyk i zwierzęce jęki, zastanawiasz się, skąd dochodzą. Nagle zdajesz sobie sprawę, że twoje gardło drze się i krwawi, i że to swój własny głos słyszysz. Jeden z twoich katów uderza cię w twarz, by cię uciszyć, ale nie czujesz tego. Już niczego nie czujesz; niczego oprócz chłodu, który osadzili w twojej duszy.
Wchodzisz do pokoju, jesteś oślepiony. Pomieszczenie wypełnia światło i nie ma znaczenia, jak mdłe im się wydaje — dla ciebie jest to światło zarówno raju, jak i piekła. To ostatnie światło, jakie widzisz. Popychają cię na krzesło na środku pokoju i zauważasz, jak zdziwieni są, że prawie nie stawiasz im oporu. Łańcuchy owijają się wokół twoich rąk, podobnie jak niegdyś wąż, któremu służyłeś. Nie możesz się poruszyć i wiesz, że nigdy już nie będziesz mógł poruszyć się świadomie, ale nie obchodzi cię to; być może jednak zasłużyłeś na ten los, być może takie było twoje przeznaczenie i nieważne, kto wygrał.
Dostrzegasz go, dementora w ciemnych szatach i o zniszczonej skórze podobnej do skóry trupa. Jego zniekształcona dłoń sięga w twoją stronę i dotyka cię; powinno cię to odrzucić, ale nie odrzuca — przecież nic już nie czujesz. Pochyla nad tobą swoją zakapturzoną twarz i po raz pierwszy, a zarazem ostatni widzisz dokładnie, jak wygląda. Zbliża się do twojej głowy i zamyka twoje usta w swoich własnych. Spodziewałeś się, że poczujesz smak rozkładającego się mięsa i rozdzierający ból, gdy będzie odbierał ci duszę, ale nie poczułeś; przed oczami widzisz po prostu każdy swój zły uczynek, każdy błąd, który urósł do rangi katastrofy. Wtedy to sobie uświadamiasz; mylili się, dementorzy nie pozbawiają ludzi dusz. Mącą im we wspomnieniach i uczuciach tak bardzo, że ci zamykają się w sobie, w swoim własnym wnętrzu. Stamtąd nie ma ucieczki…
Opadasz na krzesło. Nie widzisz już niczego, tylko swoje własne, powtarzające się w kółko wspomnienia. Z oddali słyszysz głos, tak słaby, że nie wydaje ci się rzeczywisty.
— Więzień otrzymał pocałunek dementora, sprawa zostaje w końcu zamknięta.
— Severus Snape mógł się wydawać zobojętniały, ale nigdy nie przypuszczałem, że będzie w stanie podnieść głowę przed dementorem — odezwał się inny głos. — Zupełnie jakby nigdy niczego nie czuł.
— Cóż, wiem tylko, że na pewno już nigdy niczego nie poczuje.
Wiedziałeś, że ktokolwiek to powiedział, miał rację; już nigdy niczego nie poczujesz, nigdy. Ale kim był Severus Snape?
W szaleństwie nawet twoje własne imię cię opuściło.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #272240 · Odpowiedzi: 1 · Wyświetleń: 4019

Medea Napisane: 12.07.2006 11:17


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Broń Merlinie, żeby to "wgłodnie" było literówką! Hermiona po prostu "wybąkała" coś, co miało brzmieć "wygodnie", ale wyszło jej "wgłodnie", jako że wtualała się w Rona. W oryginale było "comf'ble" zamiast "comfortable".
Za wskazówkę o krawędzi noża dziękuję.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #270392 · Odpowiedzi: 8 · Wyświetleń: 6195

Medea Napisane: 11.07.2006 23:49


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Tłumaczenie. Z dedykacją dla AtY.

Mnemosyne “Świętość”
oryginał — tutaj
zgoda — niestety, brak odpowiedzi

Rozdział 1: Małżeństwo

Fragment “Przewodnika po ustawach i ceremoniach małżeńskich dla ras magicznych” Sir Ichaboda Sisslestocka, A.D. 1857:
„Wielu spośród szanowanych czarodziejów i czarownic zauważyło już, że prawa rządzące małżeństwem w naszym społeczeństwie są przestarzałe, nielogiczne i w wielu przypadkach wydają się być napisane przez czarodziejów zbyt pijanych, by zdawać sobie sprawę, czym dokładnie jest małżeństwo. Szczególnie kwestionowany jest fakt, że wiele barbarzyńskich praktyk naszej wczesnej historii zostało dopuszczonych do publikacji jako równe tym nowoczesnym, mniej krwawym ceremoniom. Zamiast otwarcie sprzeciwiać się takim prymitywizmom jak związki krwi czy Małżeństwo Księżycowe, pozwolono im trwać. Nie dlatego, że ktoś ich jeszcze używa, ale dlatego, że nikt nigdy nie zadał sobie trudu powiedzenia wprost ‘Nie róbcie tego!’.
Oczywiście czarodzieje i czarownice wciąż mogą zechcieć skorzystać z tych zdezaktualizowanych obrzędów, ale jest parę innych, bardziej niepokojących kwestii istotnych w dzisiejszych czasach. Dysydenci narzekają, że czternaście lat to zbyt niska granica wieku na zawarcie legalnego małżeństwa. Nie zgadzają się również z faktem, iż niewymagane jest przyzwolenie rodziców. Wrzeszczą niczym szyszymora, gdy przypomina im się, że niepotrzebni są żadni świadkowie. Wskazują także na fakt, że w wielu przypadkach prawa rządzące magicznymi małżeństwami wydają się być przepisane wprost z regulaminu gry w Quidditcha, z terminem ‘Quidditch’ w odpowiednich miejscach zamienionym na „małżeństwo”.
Zwolennicy tych zasad utrzymują, że czternaście lat jest wręcz idealnym wiekiem na legalne małżeństwo, ponieważ jest to dwukrotność szczęśliwej liczby siedem. Jeśli chodzi o pozwolenie rodziców czy obecność świadków, przyznają, że to może być miłe, jednak wobec łatwości fałszowania podpisów, warzenia eliksirów (patrz: Eliksir Wielosokowy) i innych form oszukiwania, wymaganie tych rzeczy przysparza więcej problemów niż korzyści.
‘Poza tym to zdrowy rozsądek od wieków kieruje sposobem, w jaki czarodzieje i czarownice biorą ślub’ — stwierdził Lord Alberforce Widdershin podczas zebrania w 1850 roku. ‘Wszyscy jesteśmy już dużymi dziewczynkami i chłopcami i doskonale znamy właściwy na to sposób. Nie trzeba nam o tym mówić.’
Poproszony o sprecyzowanie, jak dużymi chłopcami i dziewczynkami mogą być czternastoletnie dzieci, Lord Widdershin odpowiada:
‘Po prostu nie mówcie im, że mogą brać ślub, a nie sądzę, byście mieli się czym martwić. Czego oni nie wiedzą, to was nie zaboli.’
Jeśli chodzi o związek z Quidditchem, zwolennicy aktualnego systemu prawnego twierdzą, że większość meczy Quidditcha i tak działa lepiej niż przeciętne małżeństwo, będąc jednocześnie bardziej ekscytującymi.
Debata nad prawami małżeńskimi trwa od wieków i zapewne potrwa jeszcze dłużej, zanim dokona się jakikolwiek postęp w którąkolwiek stronę. Dotąd większość zgadza się, że kwestia wieku jest najbłahszym punktem spornym, bo, powiedzmy to sobie szczerze, niewielu młodych ludzi zawraca sobie głowę czytaniem i prawdopodobnie nigdy nie dowie się o tego typu możliwościach zawierania małżeństwa.”

Rozdział 2: Krew i woda

Było ciemno. Wiatr hulał między krokwiami Nory, sprawiając, że stary dom skrzypiał i jęczał. Wąskie, kłębiaste chmury prześlizgiwały się na tle księżyca, przyozdabiając ziemię kalejdoskopem światła i cienia. Długa, nieskoszona trawa falowała jak woda, a Wydrza Rzeka wydawała się płynąć szybciej w swoim krętym korycie, poganiana przez dziki wiatr.
— Co to było? — wyszeptała Hermiona, oglądając się przez ramię, gdy szczególnie głośne skrzypnięcie przeszyło dom.
— Nic takiego — powiedział Ron, chwytając jej rękę i ściskając ją lekko.
Uwaga Hermiony znów skupiła się na młodym mężczyźnie, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na łóżku naprzeciw niej. Przyglądał się ich splecionym palcom. Gdy pogłaskał kciukiem jej dłoń, poczuła, że wszystkie obawy zaczynają topnieć.
— Stare domy hałasują. Przyzwyczajasz się do tego, gdy mieszkasz w nich wystarczająco długo.
Milczeli przez kilka długich minut. Nie była to miła cisza, ale nie była też niezręczna. Hermiona przyglądała się Ronowi, gdy podnosił jej rękę do ust, całował ją, a potem kładł znów na łóżku.
— Nigdy nie zrozumieją, jeśli nas na tym przyłapią — mruknął, gładząc palcem linię życia na jej dłoni.
— Sądzę, że źle ich oceniasz — szepnęła Hermiona, dotykając jego podbródka i podnosząc jego głowę. Ich oczy spotkały się. — Uważam, że rozumieją więcej, niż myślisz.
— Ale nie to. — Pokręcił głową i szarpnął za jej rękę, przyciągając ją do siebie tak blisko, że ich czoła zetknęły się. — Fundują mi piekło, kiedy rano nie uczeszę włosów. A to jest znacznie większa sprawa.
— Znacznie.
— Hermiono, ja… Nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz.
Zakryła jego usta dłonią, zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, i posłała mu srogie spojrzenie.
— Ronaldzie Weasley! Ile razy mam ci powtarzać?! Do niczego mnie nie zmuszasz. Ja to zasugerowałam, pamiętasz?
— Ale jeśli wolisz poczekać… Ktoś inny…
— Dość!
Zamilkł, a ona cofnęła się, by móc objąć dłońmi jego twarz.
— Spójrz na mnie.
Podniósł wzrok. Podążając kciukiem wzdłuż linii jego kości policzkowych, Hermiona wyszeptała:
— Czasami zastanawiam się, czy naprawdę jesteś taki tępy, czy tylko tak dobrze udajesz.
Na widok jego urażonej miny, pochyliła się, by pocałować go w czoło, po czym otoczyła jego szyję ramionami, przyciskając swój policzek do jego.
— Chcę tego tak bardzo jak ty — wyszeptała, masując mu kark.
Chwilę potem objął ją — jak zawsze — miażdżąc jej żebra z niesamowitą siłą. Urósł w ciągu miesiąca, który minął od strasznych wydarzeń w Departamencie Tajemnic. Umysł Hermiony uciekał od tych wspomnień, ale nie potrafił wymazać obrazu pustych oczu Harry’ego, gdy mówił jej o Syriuszu. Zaciskając powieki, przylgnęła ciasno do Rona. Pozwoliła, by jego długie ramiona zasłoniły ją całkowicie, pragnęła, by jego ciepło ją wchłonęło.
— Jesteś pewna, że Ginny się nie obudzi i nie zacznie cię szukać? — wyszeptał w jej włosy.
Hermiona spędziła z Weasleyami większość lata. Powiedziała rodzicom, że chce, by pokazali jej różne magiczne zakątki Wielkiej Brytanii, ale w rzeczywistości nie potrafiłaby znieść faktu pozostawania tak daleko od Zakonu.
Oczywiście były też inne powody.
Hermiona potrząsnęła głową.
— Dosypałam sproszkowanej białej lilii do jej mleka — uspokoiła go cicho, drżąc na myśl o tym, co zamierzali zrobić. — Będzie spała jak zabita aż do rana.
— Dobrze.
Dla nich nie było snu tej nocy. Krew huczała Hermionie w uszach znacznie głośniej niż drzewa za oknem ciasnej sypialni Rona. Jej serce biło tak szybko, że była pewna, iż pogruchota klatkę piersiową.
— Jesteś gotowa? — usłyszała szept Rona, który wplótł palce w jej włosy.
Ściśnięte gardło nie pozwoliło jej odpowiedzieć, więc tylko pokiwała głową.

* * *

Wszystko zaczęło się miesiąc wcześniej, w skrzydle szpitalnym Hogwartu.
Nie, to nie była prawda. A przynajmniej nie całkiem. Tak właściwie wszystko zaczęło się lata temu — dokładnie pięć — w ekspresie do Hogwartu. Dopiero co wyrwała się z Londynu i poszukiwała ropuchy. Teodora mogłaby być z siebie dumna — gdyby tylko jakakolwiek ropucha zainteresowana była ludzkimi sprawami — dowiadując się, że jej bezcelowy spacer wywarł tak silny wpływ na dwie zupełnie różne drogi życiowe.
Hermiona nie mogła powiedzieć z pełnym przekonaniem, że pokochała Rona od razu, choć wiedziała, że ziarno zostało posiane już przy pierwszym spotkaniu. Ron z kolei wiedział doskonale i bez żadnych wątpliwości, że w ogóle jej NIE LUBIŁ. Bez wątpienia!
Co w języku młodych chłopców znaczy, że pokochał ją do szaleństwa od pierwszego wejrzenia i nie wiedział, co ma z tym począć.
Oczywiście najlepiej byłoby po prostu się odkochać, jednak okazało się to o tyle trudne, że wówczas nie rozumiał, że to właśnie miłość jest problemem. Dokuczał jej, stroił sobie żarty z obsesji na punkcie książek, dawał wyraźnie do zrozumienia, że jest zarozumiała. Nic, oczywiście, nie skutkowało, bo wystarczyło, że Hermiona pociągnęła nosem albo spojrzała na niego ze smutkiem, a już czuł się jak najgorsze bydlę.
Następną linią obrony było sprzeczanie się z nią przy każdej okazji, w czym zresztą był doskonały. Tu dopiero naprawdę mógł rozwinąć skrzydła. Kłótnie były rodzinną tradycją Weasleyów. Gdy mieszka się z siedmiorgiem rodzeństwa, nawet takie drobiazgi jak trzaśnięcie drzwiami mogą wywołać olbrzymie awantury. To była jedyna rzecz, w której Ron był lepszy od Hermiony-jedynaczki, więc był zadowolony z możliwości konkurowania na tym polu.
Jednak było coś jeszcze w tym wykłócaniu się. Wreszcie to, co mówił, naprawdę miało znaczenie. Ale bolało go też to, co mówiła ona. Dla najmłodszego męskiego potomka Weasleyów była to niepojęta sprawa — zwykle jego opinia nie miała żadnego znaczenia, co najwyżej zostawała wysłuchana i puszczana w niepamięć. Mógł sprzeczać się z braćmi czy z siostrą, ale zawsze wiedział, że następnego dnia znów będzie po staremu. Jeśli zaś chodziło o Hermionę — nie miał takiej gwarancji.
Powiedział jej o tym wszystkim miesiąc wcześniej, podczas kolejnego dnia spędzonego w skrzydle szpitalnym. Obudził się z krzykiem i dostrzegł ją siedzącą tuż obok, patrzącą na niego z troską w szeroko otwartych oczach. Zapytała, co może zrobić, by mu pomóc. I powiedział jej, powiedział wszystko. Jak uwielbia jej włosy, sposób, w jaki okalają jej twarz i komponują się z jej oczami. Jak kocha słuchać jej głosu, nawet wtedy, gdy mówi mu, że jest idiotą. Jak bardzo się o nią martwi i jak bardzo nienawidzi być wiecznie tym, który wydaje się najbardziej potrzebować opieki. Jak bardzo chce być tym, który będzie ją chronił. Jak przerażony był, gdy obudził się pierwszego dnia i zobaczył ją śpiącą na sąsiednim, szpitalnym łóżku, wciąż bladą i sztywną niczym duch, i jak bardzo pragnie nigdy więcej się tak nie czuć.
Hermiona nawet nie mrugnęła, gdy zwierzał jej się, wylewając z siebie wszystkie emocje niczym przeciekająca Myślodsiewnia. Jej oczy były szeroko otwarte, oddech kilka razy przyspieszył, ale ani na chwilę nie puściła jego dłoni, a uścisk był tym mocniejszy, im dłużej Ron mówił. Więzione przez pięć lat uczucia w końcu osiągnęły masę krytyczną.
Gdy skończył, Ron zamknął oczy i czekał na najgorsze. Właśnie wypaplał jej wszystko, co utrzymywał w sekrecie od pierwszego roku, a to za dużo, by móc przejść nad tym do porządku dziennego. Był przygotowany, że Hermiona go spoliczkuje albo odejdzie od łóżka zniesmaczona.
Nigdy nie spodziewałby się pocałunku.
I NIGDY nie spodziewałaby się tego, co potem zaproponowała.

* * *

Wymknęli się z Nory najciszej, jak potrafili. Jęki domu skutecznie zagłuszyły skrzypienie schodów. Na zewnątrz było wyjątkowo zimno — pogoda bardziej przypominała październik niż późny czerwiec. Hermiona zadrżała i wcisnęła się w ramię Rona, gdy ten prowadził ją w stronę rzeki.
Falująca niespokojnie powierzchnia wody nadawała odbiciu księżyca schizofreniczny wygląd rozbitego znicza. Para podążała przez trzciny i chwasty w kierunku rzędu powykrzywianych drzew stanowiących dla rzeki naturalny baldachim. W wolnej ręce Hermiona trzymała książkę tak grubą jak szeroką, podczas gdy Ron niósł jej najgłębszy kociołek. Za pasek miał wetknięty, niczym miecz zdrajcy, nóż.
Znaleźli osłonę przed wiatrem, gdy zanurkowali między drzewa. Gałęzie wierzb płaczących smagały twarz Hermiony, kiedy szła za Ronem aż do równego skrawka ziemi tuż nad rzeką. Był taki czas, w którym Hermiona panicznie bała się wody. Na chwilę wszystkie jej obawy powróciły, gdy tak patrzyła na spienioną, czarną rzekę, która przepływała korytem. Jednak wtedy poczuła dłoń Rona w swojej własnej — silną i ciepłą — która odgoniła wszystkie lęki, koncentrując jej myśli na teraźniejszości.
— Dziwaczne jest robienie tego, gdy dookoła nikogo nie ma — zauważył Ron, kiedy uklękli nad brzegiem rzeki. — Jakby to nie działo się naprawdę.
Hermiona położyła książkę na ziemi i otworzyła ją na odpowiedniej stronie, przyciskając kartki kamieniem.
— To dzieje się naprawdę — zapewniła, obserwując go napełniającego kociołek wodą z rzeki. — Może nieco to przestarzałe, ale równie legalne jak każda inna metoda. Czarodzieje są, niestety, przerażająco leniwi, jeśli chodzi o unowocześnianie praw i ustaw. Sądzę, że wolą zapomnieć o istnieniu pewnych zasad, niż trudzić się ich unieważnianiem. Oni po prostu pozwalają przyrodzie iść swoją własną drogą. Taka jest ich natura.
— Co masz na myśli mówiąc „ich”? — zapytał Ron, stawiając kociołek na ziemi pomiędzy nimi. — Ty także do nich należysz, zapomniałaś?
Roześmiała się.
— Oczywiście, że nie zapomniałam — stwierdziła, klepiąc go w ramię. — Czasami jednak wciąż trudno mi w to uwierzyć.
Ich uśmiechy zbladły, zapadła cisza. Wiatr wichrzył Hermionie włosy. Miała ochotę przygładzić dłonią zmierzwioną, rudą czuprynę Rona. Bała się jednak, że jakikolwiek ruch zniszczy tę chwilę, a nie wiedziała, co się wtedy stanie.
— Jesteś tego pewien? — wyszeptała w końcu ledwo dosłyszalnie pośród wiatru.
Ron westchnął i kiwnął głową.
— Tak.
— Pamiętaj, że potem nie będzie odwrotu.
— Wiem.
— Zrozumiem, jeśli…
Dotknął jej policzka. Jego palce były tak zimne od wody i wiatru, że Hermiona aż podskoczyła.
— Obudziłem się miesiąc temu i myślałem, że nie żyjesz — powiedział z powagą, patrząc na nią swoimi brązowymi oczyma. — Wtedy też zapragnąłem umrzeć. Być może jutro obudzę się i odkryję, że Sama-Wiesz-Kto zniszczył świat, który nas otacza, i zabił wszystkich, na których mi zależy. Mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale to jest możliwe. — Potrząsnął głową, wciąż utrzymując z Hermioną kontakt wzrokowy. — A jeśli tak się jednak stanie, chcę mieć pewność, że zrobiłem wszystko, by być z tobą, kiedy miałem na to szansę. Nie obchodzi mnie, co inni mówią i myślą. Obchodzisz mnie tylko i wyłącznie ty.
Pochylił się nad kociołkiem i pocałował ją — ciepło, namiętnie, z pożądaniem.
— Jesteś gotowa? — zapytał, odrywając się od jej ust.
Pokiwała głową.
— Ożeń się ze mną — wyszeptała te same słowa, co miesiąc wcześniej w skrzydle szpitalnym.
Kiwając głową, Ron odsunął się, sięgnął do paska i wyciągnął zza niego nóż.

* * *

Krew jest gęstsza niż woda. Ta prawda wydaje się istnieć od początku czasu. Takie są zwykle uniwersalne prawdy. Krew i woda są kuzynami, tak jak jabłko jest kuzynem gruszki. Woda oczyszcza, podczas gdy krew uświęca. Obie są święte, obie czczone i obie często wzbudzają lęk.
Rytuały krwi są stare jak sama historia. Przelewanie cudzej krwi jest tak osobiste jak sypianie z kochankiem, ale o wiele żywiej zapadające w pamięć. Krew jest czymś, co wszyscy dzielimy — jest tak samo czerwona w dziecku jak w starcu czy młodej matce. Więzy krwi — krew rozlana, krew rozdzielona — są potężne i okrutne. Gdy przysięga się na krew bliźniego, jest to przysięga, którą trzeba wypełnić.
I jest jeszcze woda. Spada z nieba i do nieba powraca w nieprzerwanym kole — nigdy nie umiera i nigdy się nie rodzi. Może być równie delikatna jak łza albo przerażająca jak sztorm. Może rozerwać człowieka na strzępy, może też wynieść go na bezpieczny brzeg portu. Woda jest piękna, ale też brutalna. Jednoczy nas tak jak krew. Deszcz, który spada na nas dzisiaj, może spaść jutro na kogoś zupełnie obcego i w pewien sposób nas powiązać.
Hermiona tylko po części miała rację, obwiniając czarodziejów o pozostawienie w książkach przestarzałych praw aż do dzisiejszych czasów. Prawda jest taka, że nawet gdyby wykreślili całą sekcję o prawach małżeńskich i uznali ją za nieważną, nie mogliby unieważnić świętości tego aktu. To stara magia, pochodząca jeszcze z początków historii i tak niemożliwa do usunięcia jak fale morskie. Być może wielu czarodziejów zapomniało o potędze dawnych sposobów, ale wystarczająca ilość wciąż o nich pamięta, by pozostawić tę sekcję nietkniętą w niemym wyrazie szacunku dla zmarłej starszyzny.
Życie i śmierć. Woda daje i zabiera życie, tak jak krew. Kiedy się je połączy, nie ma granic dla tego, co można za ich pomocą dokonać.

* * *

Hermiona pierwsza podniosła nóż. Zaczęła cicho odczytywać z kart leżącej na jej kolanach księgi słowa:
— W imię krwi, która nas łączy, oddaję ci siebie.
Sięgnęła po jego dłoń i przysunęła ją do siebie wnętrzem do góry. Zatrzymała się na chwilę, patrząc mu w oczy znad książki. Ron obserwował ją ze spokojem. Na jego twarzy nie było ani śladu wahania. To dodało jej odwagi.
Nie patrząc w dół, kontynuowała, recytując formułkę z pamięci.
— W imię słów, które nas określają, oddaję ci siebie.
— Zrób to — szepnął.
Pokiwała delikatnie głową i pochyliła się nad jego dłonią.
Przyłożyła ostrze do skóry. Przycisnęła, starając się być szybką i stanowczą. Jego ciało stawiało ostrzu opór, jednak po chwili usłyszała, jak wciąga ze świstem powietrze, gdy przecięła jego skórę. Spojrzała na niego — oczy miał zamknięte, a usta zaciśnięte, jednak nie cofnął dłoni.
— Przepraszam — wyszeptała, po czym wróciła do rytuału.
Starając się robić to na tyle szybko, na ile pozwalały jej zdrętwiałe palce i drżące ręce, wyryła na jego dłoni literę. Krew spływała z noża, gdy nakreślała nim dwie równoległe linie połączone jedną prostopadłą do nich.
H
Hermiona położyła jego rękę na trawie, szybko chwyciła drugą i położyła ją sobie na kolanie.
— W imię mojego ojca, mojej matki i całej mojej rodziny aż od pierwszego wschodu słońca, oddaję ci siebie.
Głos drżał jej nieco, ale nie była pewna, czy z zimna, czy z jakichś innych powodów. Starając się to zignorować, ponownie przyłożyła nóż do jego skóry, nacinając ją na kształt półkola zakończonego krótką kreską.
G
Palcami śliskimi od krwi podniosła jego dłonie i przysunęła je do twarzy. Całując każdą z nich, wyszeptała:
— Co skalałam, oczyść. Co zraniłam, uzdrów. Amora Sempremus.
Zanurzyła jego ręce w kociołku zimnej wody z rzeki.
Ronowi wyrwał się krótki okrzyk bólu i zaskoczenia. Hermiona poczuła, że łzy napływają jej do oczu.
Nagle rozbłysło oślepiające, srebrne światło.
Po chwili nastała ciemność.
Hermiona zamrugała, starając się dostrzec coś zza tańczących pod jej powiekami bezkształtnych obrazów i skupić na twarzy Rona.
— Ron? — spytała, nerwowo sięgając w jego stronę. — Ron, wszystko w porządku?
Chwycił jej dłoń, a ona aż podskoczyła, gdy poczuła jego zimne palce.
— Udało się — wysapał.
Wzrok Hermiony wrócił do normalnego stanu, mogła więc dostrzec jego triumfujący uśmiech. Chwyciła jego dłonie i odwróciła je, badając dokładnie każdy centymetr ich wewnętrznej strony. Rany, które mu zadała, całkowicie się zagoiły. Pozostały jedynie blade, różowe blizny — delikatne, cienkie pręgi wplecione między linie życia i miłości.
Podniosła głowę. Czuła, że narasta w niej radość.
— Udało się — powtórzyła, po czym pisnęła z radości i objęła ramionami jego szyję. — Udało się!
Przytulali się przez parę minut, ciesząc wzajemnym ciepłem i bliskością. Hermiona pozwoliła sobie odpłynąć do świata marzeń, gdy Ron gładził jej rozwichrzone włosy. Nawet zimny wiatr i szum rzeki nie mogły zakłócić błogiego stanu, w jakim się znajdowała.
W końcu Ron szepnął jej do ucha:
— To jeszcze nie koniec.
Przygryzła wargę. Oczywiście wiedziała, że to jeszcze nie wszystko. Małżeństwo obejmuje dwoje ludzi, a jak dotąd tylko jedna osoba przeszła przez ceremonię.
Siadając na piętach, ale jednocześnie wciąż trzymając ręce na jego ramionach, pokiwała głową.
— Jestem gotowa.

* * *

Hermiona nigdy nie lubiła noży. Nie, nie bała się ich — co to, to nie. Nikt nie potrafił trzymać skalpela tak pewnie jak Hermiona Granger. To, czego nie lubiła w ostrzach to sposób, w jaki ich brzegi zdawały się zanikać w nicości. Kiedy była dzieckiem, zapytała tatę, gdzie znajduje się brzeg noża, gdy ten jest NAPRAWDĘ ostry. On zachichotał tylko i opowiedział jej o molekułach, brusach i innych faktach, na których można się było opierać, ale które nie odpowiadały na jej pytanie. W naprawdę ostrym nożu gdzie kończy się ostrze, a zaczyna powietrze?
Pierwsze cięcie Rona dało jej odpowiedź. Brzeg kończy się tam, gdzie zaczyna ciało.
Łzy stanęły jej w oczach, gdy uważnie wycinał na jej dłoni R. Nie mogła nie zauważyć, jak niesprawiedliwym było, że on musiał przecierpieć tylko proste H i G, podczas gdy ona zmuszona była wytrzymać wszystkie zawijasy i linie R oraz niekończące się kąty W. Te myśli zostały szybko zagłuszone przez sumienie. Ron nie mógł przecież zmienić swoich inicjałów tylko po to, by się do niej przypasować, nawet, jeśli chciałby. Imię było równie ważne jak krew. A poza tym to właśnie o wytrzymałość chodziło — ból był testem.
Oczywiście były też inne możliwości. Mogli przecież pójść do rodziców i poprosić o zgodę. I może nawet by ją otrzymali. Może wydrukowanoby specjalne zaproszenia, ustalono miejsca przy stole i menu. Może tańczyliby wolno pod papierowymi latarenkami, a Ginny narzekałaby na swoją sukienkę druhny. Może Harry wygłosiłby przemówienie drużby, podczas gdy Fred i Goerge dokuczaliby Ronowi na temat nocy poślubnej, a pani Weasley płakała w chusteczkę, że jej chłopcy tak bardzo wyrośli.
Może jednak nic takiego by się nie zdarzyło, a tymczasem oni zginęliby. Mieli już dość poddawania się zdarzeniom. Nadszedł czas, by wzięli sprawy w swoje ręce.
Dłonie paliły ją, a chłodne powietrze wywoływało dreszcze. Czy Ron czuł się tak samo? Czy też czuł żar i zimno w tym samym czasie?
Włosy smagały jej twarz, targane zimnym wiatrem, wciąż wchodząc jej do ust.
Dłoń pulsowała bólem, gdy Ron kończył wycinać ostatnie ramię W. Wydawało jej się, że słyszy, jak ze świstem wypuszcza powietrze. Szybko podsunął sobie jej dłonie pod twarz i złożył na chłodnych nadgarstkach ciepły pocałunek — najpierw na lewym, potem na prawym.
— Co skalałem, oczyść. Co zraniłem, uzdrów. Amora Sempremus — wymamrotał ochryple.
Nie słyszała reszty rytuału. Następnym, co poczuła, był rozdzierający ból, gdy opuścił jej ręce do kociołka lodowatej wody. Oczy miała szeroko otwarte i nie mogła powstrzymać się od zduszonego płaczu. Tylko to pozwalało jej zachować siłę, by nie wyciągnąć dłoni z zimnej wody.
— Przepraszam — wyszeptał Ron żałośnie. — Tak bardzo cię przepraszam! Wszystko zepsułem, prawda? Wszystko zrobiłem źle. Wiedziałem, że tak będzie. O Boże, przepraszam!
Chciała mu powiedzieć, że jest w porządku, że tak ma być, ale nie potrafiła.
Wtedy zalała ich fala jasnego, srebrnego światła.
I znów nastała ciemność.
Ból minął. Jej ciało wypełniło uczucie spokoju i przyjemnego omdlenia. To było zbyt wspaniałe, by mogło być pomyłką.
Wyciągnęła ręce z wody i wystawiła je do przodu, upuszczając krople na jego kolana.
— Udało się — oświadczyła radośnie. Żeby go o tym przekonać, wygięła palce i klepnęła go po nosie. — Widzisz? Udało ci się.
Ron przez parę sekund z niedowierzaniem patrzył na jej dłonie, przesuwając wzrokiem to po jednej, to po drugiej. Po chwili na jego twarz wpełzł szeroki uśmiech.
— Dziwne — wysapał.
Hermiona zachichotała i uwiesiła się na nim.
— Może pan pocałować pannę młodą, panie Weasley — wymruczała. — Tak właściwie to ona nalega, żeby pan to zrobił.
Oczy Rona zabłyszczały.
— Nalega? Nie możemy więc pozwolić jej czekać, prawda?
— Mogę cię przekląć szybciej, niż powiesz „Krzywołap”, więc myślę, że powinieneś się z tym pośpieszyć.
Zaśmiał się i pocałował ją, zupełnie jak mężczyzna dający żonie całusa na rodzinnym pikniku. To dało jej do myślenia, ponieważ po raz pierwszy tak naprawdę pomyślała o Ronie jako o mężczyźnie. Czy to czyniło z niej kobietę?
W milczeniu przytulali się, siedząc na brzegu rzeki. Hermiona wcisnęła się pod jego ramię i położyła mu głowę na klatce piersiowej, gładząc palcem delikatną, różową linię litery H na jego lewej ręce. Gdyby nie wiedziała, że jest inaczej, mogłaby przysiąc, że miał ją już od dawna.
— Myślę, że teraz będę musiał rzucić wróżbiarstwo — stwierdził Ron, przerywając ciszę. — Czytanie z ręki mogłoby doprowadzić do wielu niewygodnych pytań. Chociaż z drugiej strony… — W zadumie potarł policzek. — Czy centaury czytają z rąk? Myślę, że to by było dla nich nieco uwłaczające. Poza tym jeśli chcieliby czytać z rąk, musieliby także czytać z kopyt, a to już jest głupie…
Hermiona zaśmiała się i podniosła, żeby schwycić jego usta w szybkim pocałunku.
— Kocham cię, Ronaldzie Weasley — powiedziała z uśmiechem, głaszcząc delikatnie jego policzek. — Proszę cię, nigdy się nie zmieniaj.
Poczuła, że jego twarz rumieni się pod jej dotykiem.
— Czy naprawdę jesteśmy małżeństwem? — zapytał.
Pokiwała głową.
— Zgodnie ze starożytnymi tradycjami czarodziejów.
— Czy to znaczy, że możemy robić… małżeńskie rzeczy?
Tym razem to Hermiona się zaczerwieniła.
— Masz na myśli wykłócanie się w miejscach publicznych? — zażartowała. Wiedziała, że nie o tym mówił. — Robiliśmy to przecież przez lata.
Ron przygryzł dolną wargę.
— Mam na myśli… inne rzeczy — powiedział łagodnie.
Hermiona przez parę chwil leżała nieruchomo w jego ramionach, po czym przysunęła się jeszcze bliżej i wtuliła twarz w jego szyję.
— Tak, Ron — szepnęła mu do ucha. Poczuła, że jego puls przyspieszył. — Te rzeczy też możemy robić.
Jego jabłko Adama wznosiło się i opadało, co Hermiona dostrzegła kątem oka, gdy oplótł jej talię ramionami.
— Czy ty…? — Pozwolił pytaniu zawisnąć.
To było pytanie, prawda? Czy jest gotowa? A czy ON jest? Na Boga, mają dopiero szesnaście lat! Parę miesięcy wcześniej powiedziałaby zdecydowane „nie”.
Ale wtedy było wtedy, a teraz jest teraz i ona jest już mężatką, a on jest jej mężem i jest taki ciepły, i tak wspaniale pachnie…
Usiadła na piętach i ujęła jego twarz w dłonie.
— Mamy trzy opcje, jak sądzę. Pierwsza — możemy wrócić do domu. Ja pójdę do swojego pokoju, ty do swojego. Nadejdzie ranek, a my zatrzymamy nasz mały sekret dla siebie i będziemy się zachowywać jakby nigdy nic. — Dotknęła kciukiem jego warg i kontynuowała. — Numer dwa — czekamy do wschodu słońca, wślizgujemy się do domu, żeby przebrać się w piżamy, czekamy na dole, aż reszta się obudzi i udajemy, że sami dopiero co wstaliśmy. — Wzięła głęboki oddech. — I trzy. — Nerwowo zwilżyła językiem wargi. — Wracamy do domu. Ty idziesz do swojego pokoju, a ja… Ja idę z tobą. I… wtedy wszystko się dzieje.
Ron masował rękami jej biodra, co sprawiało jej przyjemność.
— Co byś wolała? — zapytał niepewnie.
Gorące policzki uświadomiły jej, że gdyby nie było tak ciemno, Ron widziałby ją tak czerwoną jak burak.
— Optuję raczej za numerem trzecim — przyznała i spuściła wzrok.
Uniósł palcami jej podbródek tak, że teraz patrzyli sobie w oczy.
— Ja też — wyszeptał.
To niesamowite, jak te dwa słowa odgoniły wszystkie jej obawy.
Oczywiście nie mogli jeszcze tak po prostu sobie pójść. Kwestia rytuału pozostawała wciąż niezamknięta. Ron obserwował, jak Hermiona podniosła kociołek i wylała jego zawartość do wzburzonej rzeki. Pozwoliła, by woda wymyła dokładnie całe naczynie, a prąd zabrał ze sobą magię, której byli twórcami. Następnym razem, gdy na trasie Wydrzej Rzeki spadnie deszcz, jego krople rozjaśnią serca tym, których dotkną.
Starożytna magia uznaje świadków nawet, jeśli ci o tym nie wiedzą.

Rozdział 3: Nareszcie

Potarł bliznę na jej klatce piersiowej, czym wywołał lekkie mrowienie. Westchnęła.
— Wybacz — wyszeptał Ron, odsuwając rękę.
— Nie! — zaprotestowała Hermiona, chwytając jego dłoń i przyciskając ją do swojej piersi. — To przyjemne.
— Naprawdę?
— Yhyyym…
Odpowiedź przyjął jakimś niezrozumiałym pomrukiem. Poczuła, że rozluźnił się, leżąc za nią. Właściwie ich ręce i nogi były tak splątane, że należałoby powiedzieć, że rozluźnił się nad i pod nią, wokół i obok niej. Hermiona nie była jednak w stanie zauważyć tej subtelności — jej mózg nie działał wówczas normalnie. Niewiele części jej ciała działało wówczas normalnie. Nie mogła się poruszyć, a oczy same jej się zamykały, choć bardzo tego nie chciała. Jedynie serce działało na pełnych obrotach, bijąc tak silnie jak młot pneumatyczny. Jej płuca z kolei walczyły o powietrze — oddychała ciężko, choć już nie sapała jak jeszcze przed chwilą.
Fala przyjemności zaczęła rozlewać się po jej ciele, poczynając od stóp, sunąc wzdłuż nóg, zataczając kręgi wokół bioder i brzucha, aż w końcu rozlewając się po całym tułowiu i rękach jak ciepłe promienie słoneczne. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, co to było. Nie, to na pewno nie było TO! Samo myślenie o TYM wywoływało u niej chichot. Nie, to było coś innego. Mniej fizycznego, ale wciąż silnego.
Zrozumienie spadło na nią jak grom z jasnego nieba.
Po prostu była szczęśliwa.
Właściwie nie, to niewystarczające słowo, by opisać, co czuła. To było bardziej intensywne i wyraźne. Zaczęła się zastanawiać nad odpowiednim określeniem dla tego uczucia, ale jej umysł wciąż gdzieś błądził i nie mogła się skupić. Musiała więc pozostać przy liście przymiotników.
Była radosna, uszczęśliwiona, odprężona, bezpieczna, podekscytowana, wolna, wrażliwa, szalona, namiętna, romantyczna, nerwowa, rozmarzona, niecierpliwa i pełna nadziei. Innymi słowy — szczęśliwa.
Nie.
BARDZO szczęśliwa!
— Cudownie — mruknęła ospale, przyciskając policzek do poduszki i wtulając się w Rona. Jego skóra była gorąca, a w pokoju dawała się wyczuć wilgoć, chociaż noc była chłodna. Drzewo za oknem kołysało się na wietrze, przepuszczając przez swoje gałęzie blask księżyca, który lśnił nierównomiernie na spoconych plecach Rona. Powoli przesunęła palcem wskazującym wzdłuż jego kręgosłupa, nakreślając pełne zawijasów literki układające się w jej imię. Zachichotała, gdy potrząsnął ramieniem, broniąc się przed łaskotkami. Nigdy wcześniej tyle nie chichotała, ale teraz mogła z siebie wykrzesać tylko tyle.
Była tak szczęśliwa jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Wreszcie miała wszystko, czego pragnęła. Jakaś część jej samej zawsze obawiała się, że jest zbyt tuzinkowa, niezgrabna i rozczochrana, żeby ktokolwiek zwrócił na nią uwagę. Przekonywała siebie, że to nie ma dla niej znaczenia i była pewna, że może sobie doskonale poradzić bez miłości. Ale teraz, kiedy już ją znalazła, musiała przyznać, że to było dużo lepsze, niż przypuszczała.
Tylko jedna rzecz wciąż zaprzątała jej myśli. Co zrobi, jeśli go straci? Jeśli Voldemort rzuci na niego śmiertelną klątwę i zabije go tymi kilkoma słowami? To były bolesne myśli, a więc, oczywiście, wciąż powracały. Co zrobi bez Rona?
Głupie pytanie… Będzie żyła dalej. Będzie go opłakiwać, poprzysięgnie zemstę i prawdopodobnie dokona jej na pochwyconych śmierciożercach. Będzie odwiedzać jego grób i zostawiać kwiaty w każde urodziny, każdą rocznicę i każde święta. Nie będzie zanosić się płaczem, krzyczeć i zgrzytać zębami. Będzie żyła dalej.
Po prostu nigdy już nie będzie pełna.
Utrata Rona byłaby jak utrata ręki albo — co bardziej prawdopodobne — serca. Inicjały wyryte na jej dłoni nie były tylko ładną ozdobą. One coś znaczyły. Symbolizowały związek. Związek krwi. Już widziała siebie ubraną w czerń, krążącą wokół jego grobu, z zaciśniętymi ustami i oczami jak dwie bliźniacze jaskinie — pustymi, ciemnymi, kontrastującymi z jej bladą cerą. Najbardziej przerażało ją, że już to widziała, ale nie na swojej twarzy. Tę samą pustkę.
Jak sobie radzi Harry?
Zadrżała i otrząsnęła się z tych mrocznych myśli. Przysunęła się bliżej Rona. Przez sen nieświadomie oplótł ją rękami w pasie, po czym przewrócił się na plecy, przyciskając Hermionę do swojej klatki piersiowej. Nie broniła się, tylko cieszyła jego bliskością. Teraz chciała po prostu być szczęśliwa. Niech świat wali się za drzwiami jego sypialni — ona ten jeden raz miała zamiar to przespać.
Zamknęła oczy i zaczęła konfigurować w myślach swoje nazwisko, starając się zdecydować, które podoba jej się najbardziej. Hermiona Weasley. Hermiona Granger-Weasley. “Witam, jestem Hermiona Granger-Weasley”. “Witam, jestem pani Hermiona Weasley”. “Witaj, jestem Hermiona. Hermiona Weasley. Żona Rona, pamiętasz?”.
Nawet sen nie był wstanie zmazać delikatnego uśmiechu z jej twarzy. Mógł go co najwyżej poszerzyć.

* trzy godziny później *

Ronowi ścierpło ramię, ale nie śmiał się poruszyć, by nie zbudzić Hermiony. Nie był jeszcze na to gotowy. Wiedział, że wkrótce będzie musiał to zrobić, żeby mogła wrócić do pokoju Ginny zanim reszta wstanie, ale uznał, że to „wkrótce” może jeszcze poczekać.
Hermiona nie wyglądała jak anioł, kiedy spała. Wyglądała jak Hermiona i według Rona tak było lepiej. Sypianie obok anioła byłoby zbyt onieśmielające. Kiedy Hermiona spała, mógł wreszcie zobaczyć ją taką, jaką była — bez żadnych masek. PRAWDZIWĄ Hermionę, która chrapała cicho i której ręka zamykała się i otwierała rytmicznie, jakby zachęcała kogoś, by podszedł bliżej. Okryta kocami aż pod podbródek, tuliła się do Rona, jakby był wielkim, rudowłosym pluszakiem, a on ledwie zauważał fakt, że jego ręka zdrętwiała pod ciężarem jej drobnego ciała.
Jakaś część jego świadomości wciąż nie mogła uwierzyć, że to nie był sen. Jak to możliwe, że Hermiona Granger wyszła za niego, i to podczas sekretnego rytuału nad brzegiem rzeki w środku nocy? Jak to możliwe, że leżała obok niego, łaskocząc go w brodę swoimi puszystymi włosami? Takie rzeczy nie zdarzały się Ronowi Weasleyowi! Może jego bratu Billowi, może Charliemu, może nawet Fredowi czy George’owi, ale nie jemu. On był królem rzeczy używanych — nic, co miał, nigdy nie było tak naprawdę jego. Ale na jego dłoniach nadal widniały jej inicjały. Widmo bólu, jaki wciąż odczuwał po zaślubinach, świadczyło o tym, że to nie był sen.
Podniósł dłoń i przyjrzał się wydrążonej na niej literce. G. Granger. Czy wciąż nazywała się Granger? Czy chciałaby używać jego nazwiska? A może wolałaby połączyć oba? Czy to w ogóle miało jakieś znaczenie, skoro postanowili zachować całą sprawę w sekrecie?
Zaśmiał się. Jasne, w sekrecie. Jeśli Ginny nie odkryje, co się stało, to Harry na pewno. Wystarczy, że zapyta Rona, dlaczego ten przez cały czas szczerzy się jak idiota, a na pewno się wygada. Wtedy Hermiona pośle mu pełne wściekłości spojrzenie i trzepnie go w ramię, może nawet na kilka dni się na niego obrazi, ale Ron wiedział, że w głębi duszy ucieszy się, że sprawa wyszła na jaw, choćby nawet ta jawność obejmowała tylko jedną osobę.
Westchnął i opuścił rękę na jej krzyż, gładząc go delikatnie. W odpowiedzi skulona przy nim dziewczyna zaczęła się wiercić i pomrukiwać cicho. Doprawdy, tej nocy Hermiona wydawała dźwięki, których nigdy wcześniej u niej nie słyszał. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek mruczała. Zwłaszcza z powodu zwykłego dotyku.
Och, kogo on chciał oszukać? Jeszcze parę chwil temu mruczeli oboje. Hermiona miała niesamowicie delikatną skórę, pachniała morelami i przeczytała wystarczająco dużo książek, by wiedzieć DOKŁADNIE, co mają robić…
Na jego policzkach pojawił się rumieniec. Zakaszlał, by odgonić myśli o zdarzeniach tej nocy. Tak, właśnie w ten sposób chcesz ją obudzić, Ron. Zacznij się wiercić jak kot na gorącym, blaszanym dachu…
Nagle poczuł w sobie opiekuńczość wobec dziewczyny, więc otoczył ją ciasno ramionami, zmuszając przy tym swoją odrętwiałą rękę do ruchu. Po raz pierwszy czuł coś takiego. Owszem, bywało, że durzył się w kimś lub nawet przeżywał szczeniacką miłość, ale nigdy tak naprawdę nie kochał. Zadurzenia topiły się jak lody, a szczeniackie miłostki bledły z wiekiem. Właściwie Ron nie był w stanie sobie wyobrazić, by mógł kochać kogoś innego niż Hermiona. Teraz rozumiał swoich rodziców. Rozumiał, dlaczego jego matka ciągle zerkała na kuchenny zegar, gdy ojciec był poza domem.
— Zawsze tylko ty, Hermiono — wymamrotał, przesuwając rękę po jej kości ogonowej. Poczuł nienaturalnie gładką bliznę na jej klatce piersiowej, gdy przytulił ją do siebie. Zamknął oczy. Gdyby Dołohowowi się udało… Gdyby coś poszło nie tak…
— Ale nie poszło — pomyślał. — Hermiona jest tu ze mną.
O mały włos nie byłaby.
Z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że pod jego powiekami zebrały się łzy. Zamrugał, po czym przetarł oczy ręką. Mazanie się jak dziecko nie zmieniało faktu, że byli w niebezpieczeństwie; DUŻYM niebezpieczeństwie. Już nie byli tylko przyjaciółmi Harry’ego. Byli członkami Zakonu Feniksa, choć wciąż ograniczała ich bariera wiekowa. Dumbledore, McGonagall i najstarsi Weasleyowie mogli sobie mówić, co chcieli, przekonywać ich, żeby nie mieszali się w walkę z Sam-Wiesz-Kim, ale było za późno. Oni już byli w to zamieszani, od pierwszego dnia, kiedy to chłopiec o imieniu Ron poprosił chłopca o imieniu Harry, by ten pokazał mu swoją bliznę.
Jak się miewa Harry?
Zegar na ścianie wskazywał trzecią trzydzieści nad ranem. Wkrótce będzie musiał obudzić Hermionę. Nie sądził, by była zachwycona, gdyby pozwolił jej zaspać tylko dlatego, że wspominał ich akrobacje sprzed kilku godzin. Ból w plecach i ścierpnięta ręka domagały się uwagi, ale Ron uznał, że to nie było w tej chwili najważniejsze.
Co dziwne, tak właściwie nie mógł się już doczekać, kiedy obudzi śpiącą dziewczynę. Nie po to, żeby wyszła — co to, to nie — ale po to, by pomóc jej się ubrać. Wcześniej tej nocy weszli do sypialni w takim pośpiechu, że nie miał okazji nacieszyć się pozbawianiem jej kolejnych części garderoby. Tym razem chciał, by było inaczej. Chciał niespiesznie rozkoszować się tymi chwilami.
Może ona też pomogłaby mu się ubrać? Może całowałaby blizny na jego ramionach i litery na dłoniach, mówiąc mu, jak bardzo go kocha — zupełnie jak kilka godzin wcześniej? Może zaproponowałaby podzielenie się z innymi ich sekretem? „Powiedzmy wszystkim przy śniadaniu. Zrozumieją. A teraz cicho, wracaj do łóżka.”
Hermiona przekręciła się na drugi bok i wymamrotała coś pod nosem. Powoli budziła się ze snu. Jej wewnętrzny zegar prawdopodobnie mówił to samo, co zegar na ścianie — pora wstawać. Ron obserwował ją uważnie. To był pierwszy raz, gdy widział ją budzącą się. Kolejny pierwszy raz tej nocy pełnej nowych początków.
Ukrył twarz w burzy jej włosów. Wcześniej powiedział jej, że jest gotowy zrobić wszystko, by byli razem, gdy mają na to szansę. I faktycznie zrobił wszystko. Gdyby Sam-Wiesz-Kto cokolwiek jej zrobił… Cóż, Chłopiec, Który Przeżył byłby wtedy jego najmniejszym zmartwieniem.
Tak jak Zaklęcia Niewybaczalne, tak starożytna magia działa tylko wtedy, gdy korzystający z niej ludzie naprawdę wierzą w to, co robią. Znaczyło to, że Ron naprawdę kochał Hermionę, gdy się z nią żenił. A ona kochała jego. To nie była żadna młodzieńcza miłość, przelotne uczucie. To była MIŁOŚĆ, głęboka i trwała. Zastanawiał się, czy była czymś niezwykłym.
— Ron?
— Dzień dobry — odpowiedział, otrząsając się ze swoich myśli.
— Już jest dzień? — Podniosła głowę. — Naprawdę?
Spojrzał za okno.
— Tak — potwierdził, kiwając głową. — Ale bardzo wczesny.
Jej twarz wykrzywiła się w szerokim ziewnięciu, po czym dziewczyna opadła na jego klatkę piersiową.
— Nie chcę wstawać. Tu mi wgłodnie… — wybąkała.
Nie będę się śmiał, cenię sobie moje życie, nie będę się śmiał…
— Mój tata za chwilę wstanie do pracy — powiedział. — Musisz wstać.
Zajęczała.
— Przykro mi. Ale ja też wstanę. Odprowadzę cię do pokoju. A potem oboje będziemy musieli jakoś to przecierpieć.
Zamyśliła się na chwilę, po czym wtuliła się w Rona i wymruczała:
— Dobrze.
— Grzeczna dziewczynka — zaśmiał się Ron.
Przez kilka minut leżeli w ciszy.
— Ron? — wyszeptała Hermiona.
— Mmm?
— Żałujesz czegoś?
Tak, pomyślał. Kilku rzeczy. Przede wszystkim żałuję, że żyjemy w takich czasach, bo gdybym kiedykolwiek cię stracił, zacząłbym powoli umierać, aż w końcu dołączyłbym do ciebie. Gdyby kiedykolwiek ktoś cię zranił, zabiłbym go. Nigdy do nikogo nie czułem czegoś takiego i to mnie trochę przeraża. I sądzę, że ty czujesz to samo.
— Niczego — odpowiedział w końcu. — Zupełnie niczego.

KONIEC
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #270374 · Odpowiedzi: 8 · Wyświetleń: 6195

Medea Napisane: 01.06.2006 00:37


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Cognosce te ipsum*

Kenneth Brown był życiowym nieudacznikiem i wiedział o tym. Zanim go zostawiła, żona niejednokrotnie mu wypominała, że praca jest całym jego życiem. W końcu uznał, że miała rację. Praca sprawiała mu największą satysfakcję. Nie umiał sobie wyobrazić swojej emerytury, choć często o niej myślał. Nie, nie był jeszcze stary. Był po prostu człowiekiem doświadczonym, a doświadczenie przysparza lat. Zresztą w jego zawodzie wszyscy czują się starszymi niż wskazuje metryka.
Do jego gabinetu wszedł William – Młody, jak go Kenneth nazywał, od kiedy ten dołączył do nich dwa tygodnie wcześniej.
– Mamy trupa. W Little Whinging. Zajmiesz się tym?
Kenneth poruszył się niespokojnie w fotelu.
– Little Whinging?
– Przecież mówię. Zastrzelono jakąś babcię, pewnie na tle rabunkowym. Bierzesz tę sprawę czy nie? Bo ja na razie nie dam rady się tym zająć.
– Dobra, biorę.

* * *

– Cześć. – Wysoki policjant wyciągnął do niego dłoń.
– Co tu mamy? – zapytał Kenneth, potrząsając ręką kolegi.
– Arabella Figg, lat sześćdziesiąt osiem. Zastrzelona. Z domu nic nie znikło.
Skierowali się do sporego, zagraconego salonu. Ciało starszej, drobnej kobiety trzymającej w zaciśniętej dłoni chusteczkę do nosa leżało na dywanie. Kenneth pochylił się nad nią. Miała dwie dziury po kuli w klatce piersiowej.
– Zginęła na miejscu – poinformował go policjant. – Strzelec miał dobre oko. Trafił od razu w serce, ale jeszcze poprawił w płuco.
– Niewiele krwi – zauważył Kenneth. – O której to się stało?
– Nad ranem. Znalazł ją listonosz. Drzwi były otwarte.
Detektyw podniósł się. W salonie oprócz nich był jeszcze jeden policjant, który ściągał odciski palców z kominka.
– Czemu was tak mało?
– Ach, szkoda gadać. – Policjant machnął ręką. – Cała moja ekipa rozpierzchła się po domu i wyłapuje koty. Ta staruszka miała ich chyba z dwadzieścia, a jak się pałętają po salonie, to zacierają ślady.
– Jasne. Rozmawiał ktoś z sąsiadami?
– Jeszcze nie mieliśmy czasu, zaraz się tym zajmiemy.
– Dobra, to ja wyjdę do tych, co stoją przed domem i popytam, czy ktoś czegoś nie słyszał.
Nie lubił gapiów. Denerwowali go ludzie, którzy wystawali na miejscu tragedii z nadzieją, że uda im się zobaczyć trupa. Inna sprawa, że czasami okazywali się przydatni, bo stanowili bogate źródło informacji.
– Co się tam stało, panie władzo? – zapytał wysoki, potężny mężczyzna o sumiastych wąsach.
– Czy jest pan kimś z rodziny?
– Nie, ale dobrze znam panią Figg.
Kenneth gestem ręki przywołał mężczyznę do siebie. Za nim podreptała koścista kobieta o końskiej twarzy.
– Panie…
– Dursley, Vernon Dursley. A to moja żona Petunia.
– Państwo Dursley, czy pani Figg miała jakichś wrogów? A może miała jakieś oszczędności czy biżuterię?
– Ta starowinka nie jest bogata, nam przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Czy coś jej się stało?
– Proszę pana, pańska sąsiadka została zastrzelona.
Petunia Dursley pobladła i wydała z siebie zduszony krzyk.
– Ależ co pan opowiada?! Przecież ta okolica jest nadzwyczaj spokojna! – oburzył się mężczyzna, a jego wielka głowa poczerwieniała.
– Jak widać nie zawsze – powiedział spokojnie Kenneth. – Czy mają państwo jakiekolwiek podejrzenia?
– MY MAMY MIEĆ PODEJRZENIA?! PRZECIEŻ TO WY TU OD TEGO JESTEŚCIE!
– Proszę nie podnosić głosu, dopóki grzecznie pytam. Mam rozumieć, że nic państwo nie wiedzą, tak?
– Tak.
– W takim razie dziękuję.
Szybkim krokiem przedarł się przez wciąż zagęszczający się tłum i wsiadł do samochodu. Nie miał cierpliwości do takich rozmów. Uznał, że inni lepiej się tym zajmą.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki telefon i wykręcił numer.
– Mamo, usiądź. Mam złą wiadomość. Ciotka Arabella nie żyje.

* * *

– Cześć, Kenneth. Przyszły wyniki z laboratorium. Doktorki się tym razem pospieszyły, ale w sprawie starego Lloyda to się ich doprosić nie da, psia ich mać.
– Gdzie je masz?
– Leżą na twoim biurku.
Kiwnął głową i wszedł do gabinetu. Było to niewielkie kwadratowe pomieszczenie z ustawionym centralnie biurkiem i kilkoma potężnymi szafkami. Każda szuflada miała przyporządkowaną literę alfabetu. Pedantyczność Kennetha obejmowała nie tylko sprawy, które prowadził.
Usiadł w fotelu i zaczął przeglądać dostarczone mu papiery.
Narzędzie zbrodni – pistolet dziewięć milimetrów. Żadne odkrycie. Potrafił to ocenić na oko. Zresztą, ten kaliber był tak powszechny, że mordercą mogłaby być połowa Brytyjczyków. Sam posiadał dwie dziewiątki – jedną służbową i jedną do bliżej nieokreślonych celów prywatnych, którą ukrył w kieszeni swojej ślubnej marynarki.
Żadnych śladów DNA – ofiara nie broniła się, prawdopodobnie znała napastnika. Zawsze wiedział, że ciotka Arabella była zbyt ufna w stosunku do ludzi.
Żadnych odcisków palców – prócz jego własnych. Cholera, dostanie mi się za brak rękawiczek. Jak mogłem o nich zapomnieć?!
Dotarł do końca raportu i wrzucił go do szuflady.
Jak zwykle na nic się zdają te ich wszystkie cuda na kiju!
Był tradycjonalistą – uważał, że praca detektywa nie powinna polegać na odbieraniu wyników badań laboratoryjnych i czekaniu na identyfikację odcisków palców. Brakowało mu tych wszystkich dni i nocy spędzanych na dopasowywaniu elementów układanki, która bardzo nie chciała być ułożona. Nigdy nie należał do tych, co to wciskają na siłę sześcienny klocek do walcowatego otworu – nie mogło być żadnych wątpliwości ani demagogii. Potrafił ciągnąć jedną sprawę miesiącami, dopóki nie przekonał się, że wszystko idealnie do siebie pasuje. Ucieszył się więc, że znów nadarzyła mu się okazja do poprowadzenia śledztwa w starym, dobrym stylu.

* * *

– JAK TO ODBIERAJĄ MI SPRAWĘ?! – wrzasnął Kenneth.
– Stary, nie wkurzaj się tak.
Wkurzał się? Nie, on był wściekły. Do szpiku kości. Był tak wściekły, że jego palce same zaciskały się w pięści. Jeszcze nigdy nie czuł się tak upokorzony. Oddano JEGO śledztwo Williamowi – młokosowi, który dopiero co oderwał się od maminego cycka!
– Trzeba było im od razu powiedzieć, że to twoja ciotka i nie byłoby tych wszystkich cyrków – powiedział Eddie, ze znudzeniem przeglądając gazetę. – Nie dziw się, że teraz robią z tego wielkie halo. Ci u góry, sukinkoty, lubią wiedzieć wszystko.
Wyszedł z biura, trzaskając drzwiami. Musiał się uspokoić, a najlepiej uspokajała go szklaneczka whisky w barze Greenwooda.

* * *

– Jeszcze jedną – mruknął pod nosem, podsuwając barmanowi szklankę.
– Ale to już ostatnia – powiedział Steven, nalewając mu whisky. – Nie pozwolę porządnemu gliniarzowi stoczyć się pod ladę już trzeciego dnia mojej pracy.
– Jasne…
Wpatrywał się smętnie w bursztynowy trunek i starał się uspokoić. Zwykle słuszna dawka alkoholu koiła jego skołatane nerwy, tym razem jednak okazała się zupełnie bezradna. Sam nie wiedział, co go bardziej denerwowało – to, że oddano jego sprawę, czy to, komu ją oddano. Kiedy w drzwiach zobaczył Williama, uznał, że jednak to drugie.
– Tu jesteś. Chłopcy się martwili – powitał go młody detektyw.
– Spokojnie, nie rzucę się do Tamizy z kamieniem na szyi. Na twoje nieszczęście.
– Kenneth, słuchaj… – zaczął William, siadając przy barze. – Ja się wcale nie prosiłem o tę sprawę. To nie jest żadna afera tysiąclecia, żeby o nią zabiegać.
– Wiesz co, Młody?! – Kenneth podniósł się nagle. – Goń się!
Wyszedł z baru szybkim, zadziwiająco sprężystym krokiem, choć w głowie już lekko mu szumiało. W takich chwilach czuł się szczęściarzem, że należał do pokolenia, które darzyło ludzkie życie należytym szacunkiem. Przerażało go, że młodzi policjanci każdą śmierć, każdą ludzką tragedię traktowali jak wspaniałą okazję do awansu, albo przynajmniej jakiejś premii za nadgodziny.

* * *

Chciał dowiedzieć się, kto i dlaczego zabił jego ciotkę. Coś mu podpowiadało, że była w jakiś sposób wyjątkowa. Czuł, że musi odkryć prawdę i że jest tej prawdy bardzo blisko.
Postanowił rozejrzeć się po domu Arabelli. Był pewien, że śledczy coś przeoczyli.
Little Whinging w nocy wydawało się całkiem opustoszałe, jakby wymarłe. Nawet muchy znikały gdzieś w mroku, którego nie było w stanie rozjaśnić mdłe światło okalających ulicę latarni.
Kenneth przemknął uliczką najszybciej, jak potrafił. Zamek na szczęście łatwo puścił. Wszedł do środka i włączył latarkę. Skierował się najpierw do salonu. Włączył małą lampkę stojącą przy kanapie. Na dywanie wciąż widniała brunatna plama krwi. Usłyszał jakieś chrobotanie na schodach, więc szybko wyciągnął pistolet, ale okazało się, że to jakiś samotny kot wybrał się na nocny spacer. Odetchnął z ulgą, po czym odwrócił się do kominka. Stał na nim rząd starych fotografii. Nie miał pojęcia, kim byli ludzie, którzy na nich widnieli, choć miał wrażenie, że gdzieś wcześniej widział wysokiego, szczupłego mężczyznę z długą, siwą brodą, której mógłby mu pozazdrościć sam Święty Mikołaj. Przyglądał mu się, gdy nagle mężczyzna na zdjęciu mrugnął do niego. Odskoczył w tył i wtedy zobaczył w progu Williama, który mierzył do niego z broni.
– Nie ruszaj się, Kenneth – powiedział powoli.
– Co ty tu robisz?! – zapytał zaskoczony mężczyzna.
– Kenneth, rzuć broń i podnieś ręce do góry. Nie stawiaj oporu.
– William, oszalałeś?!
– Nie zmuszaj mnie, żebym użył siły.
– Jak chcesz się wygłupiać, Młody, to znajdź sobie kogoś z poczuciem humoru.
– Detektywie Brown, jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa Arabelli Figg.
– Mówiłem ci…
Usłyszał za plecami głuchy huk. Pomyślał, że William oddał strzał ostrzegawczy, ale w tej samej chwili poczuł za sobą czyjąś obecność. Chciał się obrócić, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Młody detektyw także wyglądał na całkowicie zdezorientowanego.
– Ty… – wyjąkał William.
Kenneth nie wiedział nawet, kiedy wymierzył w jego pierś; kiedy pistolet wystrzelił, choć jego palec nie dotknął spustu. Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym osunął się na kolana.
– Widzisz, co zrobiłeś? – odezwał się męski głos za nim.
William upadł na twarz.
Głos uwiązł mu w gardle. Chciał zaprzeczyć, powiedzieć cokolwiek, ale mógł tylko stać i patrzeć przed siebie.
– Jesteś mordercą. Zabiłeś ciotkę, a potem swojego biednego kolegę, który cię zdemaskował.
Poznał ten głos. Steven? Ten sympatyczny barman?
– To… nie… ja… – wydusił z trudem.
– Owszem, ty. Tylko twoje odciski palców znaleziono na miejscu zbrodni, nieprawdaż?
– Kim… jesteś?
– A uwierzysz mi, jeśli powiem, że czarodziejem? Zresztą tak jak ten tutaj, twój koleżka po fachu. Pieprzony rudzielec… Nadszedł ten moment, w którym wszyscy przestępcy są na tyle pewni swego, że opowiadają temu dobremu całą historię, prawda? Problem jednak w tym, że tutaj nie ma żadnego dobrego. A przynajmniej żadnego żywego dobrego.
Steven zaśmiał się. Kenneth kątem oka dostrzegł, że mężczyzna usiadł w fotelu po jego lewej stronie i zapalił papierosa.
– Piękna mistyfikacja, nie uważasz? Zabiłeś dwie osoby, na których śmierci zależało mojemu panu, a w dodatku za każdym razem miałeś motyw. Mówią, że morderstwo doskonałe nie istnieje, a przecież wystarczy tylko jeden porządnie rzucony Imperius i odrobina wyobraźni. Pozwolisz, że przez chwilę ponapawam się swoim geniuszem?
Zaciągnął się dymem, po czym rozgniótł peta obcasem.
– Wybacz, że cię teraz opuszczę, ale muszę zdać raport mojemu panu. Jak myślisz, wynagrodzi mnie za zlikwidowanie dwóch członków Zakonu w tak malowniczy sposób?
Steven stanął za plecami Kennetha.
– Dziękuję za pomoc, panie Brown, i dobranoc.
Detektyw poczuł silne uderzenie w tył głowy, a potem ogarnęła go całkowita ciemność.

* * *

– Przysięgam, że to nie ja! To był Steven, ten barman od Greenwooda!
– Kenneth, tam nigdy nie pracował żaden Steven…
Milczenie.
– Papieros! W domu mojej ciotki jest papieros, który palił! Zbadajcie DNA!
Eddie pokręcił głową i podniósł się z krzesła.
– Przykro mi, że tak się stało, Kenneth… – Odwrócił się do niego plecami. – Strażnik, możesz odprowadzić więźnia.


* „cognosce te ipsum” – poznaj samego siebie
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #264755 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 2376

Medea Napisane: 24.05.2006 22:09


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


RÓŻDŻKA NIE CZYNI BOHATEREM

Julie nie była nastawiona do tego wyjazdu pozytywnie. Tak właściwie, miała do niego bardzo negatywny stosunek. Wprawdzie od dawna chciała polecieć do Stanów i bardzo lubiła ciocię Amy i kuzyna Tobiasa, jednak nie chciała spędzać wakacji z dala od rodziców, kiedy w magicznej części Londynu działy się coraz okropniejsze rzeczy. Znacznie bardziej wolałaby zostać w domu, choć było to, jak twierdzili rodzice, niebezpieczne. Mówili, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać powrócił i chce doprowadzić do wojny, więc będzie lepiej dla wszystkich, jeśli Julie wyjedzie.
I może nawet nie wzbraniałaby się tak usilnie przed tą podróżą, gdyby nie jej starszy kuzyn Chris. Nie widziała się z nim od paru dobrych lat, ale była pewna, że chętnie utrzymałaby ten stan rzeczy przez kilka następnych dekad. Chris jakiego znała był potworkiem z przerośniętym gruczołem wredoty, który zawsze robił jej złośliwe kawały. Wciąż pamiętała, jaka wściekłość ją ogarnęła, gdy zauważyła, że Chris ogolił jej brwi. Właśnie wtedy dowiedziała się, że jest czarownicą. Kiedy stłukła wszystkie szklane przedmioty w swoim pokoju, nawet ich nie dotykając, rodzice musieli jej powiedzieć prawdę.
To była najwspanialsza wiadomość w jej życiu. Tata, naprawiając jednym machnięciem różdżki wszystkie szkody, jakie wyrządziła, opowiedział jej o istnieniu świata czarodziejów. O tym, że jej dziadkowie też posiadali ten, jak to określił, dar; o tym, że nie byli zachwyceni, kiedy ożenił się z mugolką – jej mamą; o magicznej szkole, do której uczęszczał. I o tym, jak bardzo się cieszy, że jego mała córeczka odziedziczyła po nim moc.
Pierwszym, co wpadło Julie do głowy, gdy już wszystkiego się dowiedziała, było pochwalenie się Chrisowi. To by mu dopiero utarło nosa! Jednak ojciec szybko ochłodził jej zapał.
– Pamiętaj, Julie, że nie wolno ci nikomu o tym mówić! – powiedział ze stanowczością, jakiej dziewczynka nigdy wcześniej u niego nie dostrzegła. – To tajemnica i musimy jej strzec przed mugolami, rozumiesz?
Julie pokiwała głową.
– Tak, tatusiu.
Z początku ciążył jej sekret, którego musiała dochowywać, ale z czasem ukrywanie wyjątkowych umiejętności stało się dla niej czymś naturalnym. Nauczyła się płynnie przechodzić z „trybu czarodziejskiego” na „mugolski” i odwrotnie. Jednak od kiedy dostała swoją różdżkę, nigdy nie musiała się z nią rozstawać na dwa miesiące.
Gdyby ktoś zajrzał tego poranka do kuchni niewielkiego, londyńskiego domu o charakterystycznym, fioletowym dachu, miałby okazję za jednym zamachem poznać wszystkich członków rodziny, która w nim mieszkała. Przy okrągłym, nakrytym kraciastym obrusem stole siedział wysoki mężczyzna o ciemnych włosach, kwadratowej szczęce i pedantycznie przystrzyżonej bródce. Obok niego na kuchennym stołku huśtała się szczupła dziewczyna o jasnoblond włosach i w okularach na nosie. Po całym pomieszczeniu krzątała się zaś niska, filigranowa blondynka w średnim wieku, która przygotowywała śniadanie.
– Jak ja mam wytrzymać bez magii przez całe wakacje? – zapytała nagle Julie, a nóżki stołka uderzyły o podłogę. – To nieludzkie!
Tata dziewczyny roześmiał się znad Proroka Codziennego i wziął łyk kawy z kolorowego kubka, który postawiła przed nim żona.
– Moja krew, moja krew! – stwierdził z uznaniem. – No właśnie, kochanie. Jak ona ma wytrzymać bez magii całe wakacje?
Mama, smażąca właśnie jajecznicę, odwróciła się do nich i oparła ręce na biodrach.
– Jak widzisz, ja jakoś sobie radzę, więc nie jest to wcale takie trudne.
– Ty musisz sobie radzić, bo jesteś niemagiczna! Ale ja? Co ja mam powiedzieć? – jęknęła Julie.
– Najlepiej „dziękuję za śniadanie, było pyszne”. A potem, jeśli łaska, dokończ się pakować.
Dojadła swojego tosta, po czym wstała od stołu i ruszyła schodami na piętro. Jej ostatnia, rozpaczliwa próba odwiedzenia rodziców od pomysłu wysłania jej do Stanów spaliła na panewce.

* * *

Nigdy wcześniej nie leciała samolotem. I wcale tego nie żałowała.
– Będę miała uraz psychiczny do końca życia i wiecie o tym, prawda?
Czekali już na lotnisku i obserwowali samoloty kołujące na pasie startowym.
– Julie, nie rób z siebie ofiary. Wielu dałoby sobie rękę uciąć za taką podróż – stwierdziła jej mama, przeglądając oferty biura podróży.
– A ja bym sobie dała rękę uciąć, żeby zostać. No dobra, może nie rękę, ale paznokieć na pewno.
– Cóż za poświęcenie! Cały paznokieć! – roześmiał się tata.
Trąciła ojca łokciem.
Wiedziała, że to będą najtrudniejsze wakacje w jej życiu.
– Pasażerowie lotu numer szesnaście do Connecticut w USA proszeni są do wyjścia numer trzy! – zakomunikował donośnie megafon.
Julie pożegnała się z rodzicami i z ciężkim sercem ruszyła do wskazanego wyjścia, usilnie powtarzając sobie, że to TYLKO dwa, a nie AŻ dwa miesiące.

* * *

Była zdenerwowana. Cholernie. W dodatku stewardessa z każdą przyniesioną paczką fistaszków posyłała jej coraz bardziej nienawistne spojrzenia. Nic dziwnego – Julie wzywała ją średnio co piętnaście minut. Myślała, że jeśli skupi się na jedzeniu, łatwiej zniesie lot. Po szóstej porcji orzeszków zrozumiała, że się myliła.

* * *

Kleryk Adam siedział w swoim gabinecie i z niepokojem przeglądał dopiero co dostarczone mu papiery. Zdawał sobie sprawę, że musi się spieszyć, więc starał się czytać tylko najważniejsze fragmenty długiego raportu, na który czekał już od paru dni.
Stwierdzono wysoką aktywność… spore zagrożenie… sugerowana natychmiastowa reakcja…
Jego największe obawy potwierdziły się. Zaklął pod nosem i podniósł słuchawkę telefonu.
– Proszę księdza, przyjeżdżam.

* * *

Postarała się, by być pierwszą wysiadającą pasażerką. Może i lot nie był taki straszny, jak przypuszczała, ale stały grunt pod nogami dawał jej większe poczucie bezpieczeństwa.
Rozejrzała się po lotnisku. Przy filarze podtrzymującym strop dostrzegła swoją ciocię i Tobiasa. Z ulgą stwierdziła, że najwyraźniej nie mają zamiaru wywijać olbrzymim, jaskrawym transparentem z napisem „Witamy w USA, Julie!”, choć tata przekonywał ją, że bez tego się nie obędzie.
– Ciociu! – wykrzyknęła, machając ręką.
– Julie! – Kobieta podbiegła do swojej siostrzenicy i uścisnęła ją. Jej długie, falujące włosy wcisnęły się dziewczynie do ust. – Julie, kochanie, ależ ty wyrosłaś! Tylko spójrz, Toby, jaką masz dużą kuzynkę!
– Cześć – przywitał się Tobias. – Fajnie znów cię widzieć.
– Ciebie też, maluchu. – Przytuliła kuzyna. – Mam coś dla ciebie w torbie, ale najpierw muszę się dowiedzieć, jak ją odzyskać.
Chłopiec uśmiechnął się, ale Julie zauważyła, że nie był to dość radosny uśmiech jak na dwunastolatka, który właśnie miał otrzymać prezent.
– To ja przyniosę twój bagaż – zaoferowała ciocia i ruszyła w stronę terminalu bagażowego.
– Miałam ciekawą podróż, wiesz? Jakiś facet dwa rzędy przede mną schlał się pokładową brandy i zaczął udawać Elvisa Presleya. Jego „Love me tender” będzie mi się śniło po nocach.
Julie liczyła na coś więcej niż blady uśmiech.
– Co jest, Toby? – spytała.
– A co ma być?
Nie lubiła, gdy ktoś odpowiadał jej pytaniem na pytanie.
– Przecież widzę, że coś jest nie tak. Poza tym gdzie jest Chris? – Rozejrzała się wokół, jakby spodziewała się, że jej starszy kuzyn wyskoczy nagle spod ławki z pistoletem na wodę. – Nie żebym za nim tęskniła, ale zwykle nie przepuszczał żadnej okazji, żeby się na mnie wyżyć.
– Chris został w domu. Ostatnio spędza tam bardzo dużo czasu.
Toby mówił o tym z takim smutkiem, że od razu było widać, w czym tkwi problem.
– Co, przeżywa trudne, męskie chwile i ci dokucza?
Chłopiec pokręcił szybko głową.
– Sama zobaczysz. Zrobił się strasznie dziwny.
Nie mogła dowiedzieć się niczego więcej, bo wróciła ciocia z jej bagażami, a Julie wiedziała, że takie sprawy lepiej załatwiać na osobności.

* * *

Hartford było dużym i bardzo różnorodnym miastem. Julie już kiedyś je odwiedziła, ale miała wówczas zaledwie cztery lata, więc niewiele pamiętała. Jej ciocia mieszkała w jego wschodniej, bardziej przedmiejskiej części. Dwa lata wcześniej przeprowadziła się tam do dużego domu, który udało jej się kupić za wyjątkowo korzystną cenę. Co prawda budynek wymagał generalnej renowacji, ale to nie stanowiło problemu, ponieważ jej mąż był projektantem wnętrz. Niestety, po pół roku rozwiódł się z nią i zostawił samą z niedokończonym remontem. Jakież więc było zdziwienie Julie, gdy dojechawszy na miejsce, ujrzała całkowicie odremontowany, dwupiętrowy dom o białej elewacji i czerwonym dachu.
– Jak ty to zrobiłaś, ciociu? – zapytała, wysiadając z samochodu i rozglądając się wokół.
– Ten dom to moja miłość – odpowiedziała kobieta, po czym otworzyła bagażnik i zaczęła wyciągać z niego torby.
Tobias poprowadził kuzynkę jasną, wyłożoną różnokształtnymi kamieniami drogą, która wiła się wśród kwiatów i krzewów, wprost na przytulny ganek.
– Trzymaj się blisko mnie – powiedział nagle z taką miną, jakby wkraczali na pole minowe, które sam obsadzał i tylko on był w stanie ich przez nie przeprowadzić.
Zanim zdążyła zapytać, o co mu chodzi, drzwi stanęły przed nimi otworem, ale nikt się w nich nie pojawił.
– Chodź.
Kuzyn pociągnął ją za rękę i wprowadził do ciemnego przedpokoju. Julie obmacywała właśnie ścianę w poszukiwaniu włącznika światła, gdy te zapaliło się.
– Och! – wyrwało jej się, kiedy zobaczyła swojego starszego kuzyna. – Cześć – dodała szybko, by zamaskować zaskoczenie.
Trudno było się dziwić jej reakcji. Ostatnim razem gdy go widziała, Chris był zielonookim blondynem, który wprost uwielbiał dawać wyraz swoim zainteresowaniom, nosząc różnokolorowe koszulki z nadrukami. Teraz jego wygląd wykonał zwrot o równe sto osiemdziesiąt stopni. Chłopak miał długie, czarne włosy, które zebrał w kucyk, postrzępione dżinsy i czarną koszulkę z logo jakiegoś mugolskiego, heavymetalowego zespołu.
– Cześć, kuzyneczko – odrzekł, opierając się o framugę drzwi, które, jak zauważyła Julie, prowadziły do piwnicy. – Miło cię gościć w naszych skromnych progach.
– Chris, posprzątałeś u siebie, jak cię prosiłam? – spytała ciocia, która właśnie weszła do domu.
Chłopak nie odpowiedział, tylko wycofał się do piwnicy.
– Chłopcy i ten ich okres buntu…
– Zaprowadzę cię do twojego pokoju – zaproponował Toby.
Weszli po rzeźbionych schodach na pierwsze piętro, po czym doszli długim korytarzem do niewielkiego pokoju dla gości. W środku stało duże łóżko nakryte haftowaną narzutą z różowej satyny, w oknach wisiały zaś białe, muślinowe firanki, a na ścianach antyramy ze zdjęciami różowych i żółtych tulipanów.
– Ładnie tu – stwierdziła krótko Julie, choć nie przepadała za cukierkowymi wystrojami. – Toby, kiedy Chris zrobił się taki… satanistyczny?
– Usiądźmy. – Chłopiec wskazał łóżko, po czym zamknął za sobą drzwi. – To się zaczęło jakiś rok temu, kiedy tata odszedł. Właśnie wtedy Chris zaczął się tak ubierać i zamieszkał w piwnicy. Właściwie – oblał się nagle rumieńcem – pomyślałem, że jeśli przyjedziesz, to jakoś go wyciągniesz z tej mroczności. Wiesz, trochę mi go brakuje – dodał na swoją obronę.
– Więc to był twój pomysł, żeby mnie tu zaprosić?
Wiedziała, że bezinteresowność nie istnieje.
– Yhym – przytaknął niechętnie. – Nie myśl tylko, że chcę cię wykorzystać czy coś, bo naprawdę bardzo cię lubię. Ale fajnie by było, gdybyś jakoś wpłynęła na Chrisa. – Chłopiec wstał z zamiarem wyjścia, ale w drzwiach odwrócił się jeszcze. – Bo z nim naprawdę jest coś nie tak i to coś jest bardzo złe.
To coś? Jakie coś?!
Julie westchnęła i położyła się na łóżku. Nie była zła na Tobiasa, że miał wobec niej plany, o których ona dowiedziała się jako ostatnia, jednak nie podobało jej się to wszystko. Miała niedobre przeczucia. Coś wisiało w powietrzu i była pewna, że to coś wywoła nie byle jakie kłopoty. Czyżby to było to coś, o którym mówił jej kuzyn?
Przesadzasz, Julie – pomyślała. Uznała, że cztery lata wróżbiarstwa ze zbzikowaną nauczycielką cierpiącą na manię prześladowczą nie były najlepszym pomysłem. Najwyraźniej była to zaraźliwa przypadłość.

* * *

Wysiadł z samochodu i szybkim, sprężystym krokiem ruszył w stronę zakrystii. Wpadł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi.
– Adamie, co się dzieje? – zapytał niewysoki, szczupły mężczyzna w habicie.
– Księże, mamy problem.
Adam opadł na krzesło i wziął parę głębokich wdechów. Poczuł się tak, jakby właśnie przebiegł maraton. Ksiądz usiadł przed nim i spoglądał na niego z niepokojem w swoich głębokich, niebieskich oczach.
– Czy stało się to, co przewidywaliśmy?
Kleryk powoli pokiwał głową.

* * *

Dzień był bardzo nieprzyjemny. Julie od rana bolała głowa i schodząc na śniadanie do kuchni, myślała tylko o tym, jak zbędna w takiej chwili jest jej ta część ciała.
– Dzień dobry – mruknęła od progu, drapiąc się po ramieniu, na którym odcisnął się guzik poduszki.
– Dzień dobry, kochanie! – zaszczebiotała ciocia i podała jej kubek kakao. – Jak minęła noc?
– Dobrze, dziękuję.
Dziewczyna usiadła przy stole obok Tobiasa, który właśnie męczył się z sałatką warzywną.
– Mama każe nam ją jeść codziennie rano, a ja nie lubię warzyw – wyszeptał, nachylając się do kuzynki.
– A gdzie Chris?
– Chris je śniadania w swoim pokoju. Odwiedź go! – zawołała ciocia, wyraźnie zachwycona tym pomysłem. – Na pewno ucieszy się z twojego towarzystwa.
Julie miała inne zdanie na ten temat, ale nie śmiała odrzucić propozycji cioci. Co miałaby powiedzieć? „Nie, dziękuję, odrobina Chrisa o poranku może zepsuć nawet już spartolony dzień”?
Dopiła kakao i niechętnie powlokła się do drzwi piwnicy, odprowadzana wzrokiem przez Toby’ego.
No nic, słowo się rzekło, sklątka u płota – pomyślała i nacisnęła klamkę. W piwnicy panowała ciemność. Zeszła po schodach na sam dół.
– Puk, puk! Jesteś tu, Chris? – Próbowała przebić wzrokiem mrok pomieszczenia. – Halo!
Już miała zamiar wyjść, gdy zapaliła się mała lampka nocna.
– Czego?!
Chris leżał na łóżku z rękami splecionymi za głową i patrzył na nią groźnie.
– Aleś ty gościnny, naprawdę… – westchnęła. – Pomyślałam, że warto by się było przywitać.
– Witaj.
– A witam, witam.
Nastała nieznośna cisza.
– To może zaproponujesz mi krzesło?
– Z mojego pokoju niczego się nie wynosi, a już krzeseł zwłaszcza. Mają dla mnie ogromną wartość sentymentalną. Przepierdziałem na nich całą podstawówkę.
Julie uśmiechnęła się sztucznie i mimo wszystko usiadła.
– Co ciekawego powiesz? – zaczęła niezobowiązująco.
Chłopak podniósł się na łokciach.
– Dobra, nie udawaj słodkiej idiotki.
Poprawiła okulary na nosie, udając, że nie rozumie, o co mu chodzi.
– Pewnie chcesz wiedzieć, dlaczego tak się zmieniłem. Zapewne mój pieprzony braciszek naopowiadał ci bzdur o tym, jaki jestem straszny, co nie?
– Jesteś największym egocentrykiem, jakiego znam! Myślisz, że nie mamy innych tematów do rozmowy? Otóż wiedz, że nawet nie wspomnieliśmy o tobie – skłamała bez mrugnięcia okiem. Była w tym dobra.
Chris posłał jej jeszcze jedno groźne spojrzenie, po czym usiadł.
– To… jak minęła podróż?
– Dobrze, dziękuję. A jak tam… w szkole?
– W porządku, studiuję malarstwo na akademii sztuk pięknych.
Zamienili jeszcze parę zdań, ale rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Kiedyś, choć się nie lubili, potrafili ze sobą rozmawiać.
– To może ja już nie będę ci przeszkadzała – powiedziała i weszła na schody.
– Julie!
Odwróciła się gwałtownie.
– Co?
Jej kuzyn wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien, jak to zrobić.
– Nie, nic.
– Na pewno?
– Tak, idź już sobie.
Wzruszyła ramionami i wyszła z piwnicy. W przedpokoju natknęła się na Toby’ego. Udawał, że zajęty był naprawianiem błotnika swojego roweru, ale dziewczyna wiedziała, że tak naprawdę czekał na nią.
– I co? – zapytał z obawą w głosie, odkładając śrubokręt.
– Nic – odpowiedziała.
– Był miły?
– A czy o nim kiedykolwiek można było to powiedzieć? Nie, nie był zbyt miły, ale nie był też niegrzeczny.
– To dobrze, dobrze…
Wydawało się, że chłopiec poczuł ulgę.
– Toby, musimy poważnie porozmawiać. Chodź, wyjdźmy do ogrodu.
Usiedli w małej altance na tyłach domu. Zbudowana była z jasnego drewna, w którym wyciosano misterne, kwiatowe wzory. Przez parę minut milczeli, spoglądając przez szklany dach w niebo.
– Dobra, mały. Masz mi powiedzieć, co ci się tak naprawdę nie podoba w zachowaniu Chrisa. Fakt, jest trochę ekscentryczny, ale…
– Ty nic nie rozumiesz. – Chłopiec pokręcił głową. – Ale ja nie mogę ci tego powiedzieć.
– Dlaczego?
– Bo to coś mnie usłyszy – wyszeptał konspiracyjnie.
– Cholera jasna! Jakie coś?! – Julie była już porządnie poirytowana. Miała dość słuchania bzdurnych historii o dziwnym zachowaniu Chrisa i jakimś „czymś”, o którym cały czas mówił Toby. – Chodzi ci o duchy? – zapytała, bo nagle przyszło jej do głowy, że w domu może mieszkać jakiś nie–do–końca–umarły.
Kuzyn spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Duchy?
– No, takie półprzezroczyste skupiska ektoplazmy. Duchy.
– Nie wiem, czy to jest duch. Nie wydaje mi się. To coś jest zbyt złe na ducha.
– Zbyt złe, powiadasz? Ale to coś w rodzaju ducha?
Toby poderwał się nagle na równe nogi.
– Nie, nie! Nie mogę ci nic powiedzieć!
Wybiegł szybko z altanki, zanim Julie zdążyła go zatrzymać i uspokoić.
Wszystko jasne. Proszę państwa, mamy tu nawiedzony dom – pomyślała.

* * *

– Musisz porozmawiać z tamtejszym proboszczem, wypytać o tę rodzinę. Wiesz, że nie mamy czasu do stracenia, prawda?
Adam doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Nasz informator twierdzi, że mają gościa. Najprawdopodobniej z Anglii.
– Niedobrze. – Ksiądz wstał i zaczął się przechadzać po pomieszczeniu.
– Wiem, księże. To podobno młoda dziewczyna.
– Tym gorzej. Może nie wykazać odporności na takie zjawiska.
Kleryk pokiwał w zamyśleniu głową. Młodzi ludzie z reguły nie byli odporni na aktywność tak zwanych „istot paranormalnych”. Ich rozchwiana hormonami psychika stanowiła więc łatwy cel. Adam sam był młodym, zaledwie dwudziestokilkuletnim człowiekiem, ale miał za sobą siedem lat przygotowań, które obejmowały nie tylko ciało, ale przede wszystkim umysł.
Wysoki kapłan podniósł słuchawkę telefonu.
– Dzwonię na lotnisko. Wylatujesz natychmiast.

* * *

Julie niewiele wiedziała o duchach. W jej szkole ich nie było, choć słyszała, że w Hogwarcie jeden był nawet nauczycielem. Nie sądziła, że nadejdzie chwila, w której będzie żałowała, że nie uczęszczała do tej szkoły. Przydałoby się jej doświadczenie z takimi „paranormalnymi” istotami. Pomyślała, że warto by było skontaktować się z tatą. On, dumny absolwent Hogwartu, powinien wiedzieć coś więcej na temat duchów i obchodzenia się z nimi.
Weszła do domu i zadzwoniła do rodziców, ale natknęła się tylko na automatyczną sekretarkę, która głosem jej mamy oznajmiała, że „chwilowo nas nie ma, wiesz, co robić po sygnale, prawda?”.
– Mamo, tato, jeśli tam jesteście, odbierzcie! – Jej rodzice często nie odbierali telefonów, kiedy bardzo im się nie chciało. – A jeżeli was nie ma, to tym bardziej odbierzcie! To sprawa życia i śmierci, choć ja bym się bardziej skłaniała ku temu drugiemu. Oddzwońcie, gdy wrócicie!

* * *

Następnego dnia ciocia Amy wyjechała w podróż służbową. Na początku Julie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Ustaliła z ciocią, że dostanie pieniądze za zajmowanie się domem przez najbliższe trzy dni. Zapowiadało się sielankowo.
Aż do momentu, w którym Chris włączył muzykę. Choć prawdę mówiąc dźwięki, które wydobywały się z głośników w piwnicy, nijak nie zasługiwały na to miano. Dom drżał w posadach, rozsadzany od środka setkami decybeli, a Julie drżała na całym ciele, próbując nie myśleć o tym, jak bardzo gwałcone było jej poczucie estetyki.
– Czy on zawsze słucha tego potwornego jazgotu?! – zapytała Toby’ego, starając się przekrzyczeć hałas.
– No, często. Ale tylko jak mamy nie ma, bo ona strasznie tego nie lubi.
Chłopiec wydawał się nie zwracać uwagi na muzykę i ze spokojem przeglądał komiks.
– Dość tego! – stwierdziła nagle Julie. Jej cierpliwość się wyczerpała. Wstała z kanapy i ruszyła do piwnicy.
Gdy tylko weszła na schody, poczuła nagły chłód, jakby wchodziła do lodówki, z której na dodatek uciekł chochlik włączający światło.
– Chris, do jasnej ciasnej, ścisz to! Chris, słyszysz mnie?!
Dostrzegła w ciemności podskakujące wskaźniki na wyświetlaczu wieży stereo i wyłączyła ją. Wtedy zapaliło się światło.
– Czego?!
Chris wyrósł przed nią jak spod ziemi i z ogromną siłą popchnął ją na łóżko. Po chwili doskoczył do niej, chwycił za szyję i przycisnął do ściany.
– Co ty robisz?! – wykrzyknęła. – Oszalałeś?!
– Nie wchodzi się do mojego pokoju bez pozwolenia!
Chłopak wyglądał tak, jakby z trudem powstrzymywał się przed uduszeniem jej. Żyła na jego czole pulsowała niebezpiecznie. Przestraszyła się. Jeszcze nigdy nie był tak brutalny.
– Nigdy… nie dotykaj… mojego sprzętu… – wycharczał przez zaciśnięte zęby.
– CHRIS! Zostaw ją!
W piwnicy pojawił się Toby. Starszy chłopak odskoczył gwałtownie w bok i spojrzał z wściekłością na swojego brata.
– Nie wtrącaj się, mały – powiedział groźnie, choć do jego głosu wkradła się jakaś obawa. Toby chyba wyczuł tę przewagę.
– Zadzwonię do mamy! – zagroził.
– Ty mały gnojku!
Chris był rozjuszony. Przypominał byka, który szykuje się do ataku.
– Nie mów tak do mnie – wyszeptał nerwowo Toby, jakby chciał się postawić bratu, ale nie miał wystarczającej odwagi.
Nagle Chris poderwał się do biegu i pognał za przerażonym Tobiasem po schodach. Julie pędem ruszyła za nimi. Prawie przewróciła w przedpokoju lampę. Wpadli do ogrodu.
– Puść mnie! – wrzeszczał chłopiec, szamocząc się z o wiele od niego silniejszym bratem. Julie wiedziała, że sama nie da kuzynowi rady. Mimo to rzuciła mu się na szyję, starając się go odciągnąć. Odepchnął ją mocno. Uderzyła plecami o murawę.
– Dość tego! EXPELLIARMUS!

* * *

– EXPELLIARMUS! – wykrzyknął Adam zza ogrodzenia. Dwa jasne promienie wystrzeliły z różdżek. Trafiły chłopaka w plecy i w klatkę piersiową. Osunął się na trawę i stracił przytomność.
Kleryk ze zdziwieniem rozejrzał się po ogrodzie. Dostrzegł młodą dziewczynę, która trzymała w ręku różdżkę i teraz kierowała ją wprost na niego. W geście obrony podniósł ręce do góry.
– Spokojnie, nic ci nie zrobię. Chciałem pomóc.
Mały chłopiec podniósł się z trudem z ziemi.
– Chodź tu, Toby – zawołała dziewczyna i zasłoniła go swoim ciałem. – Czego tu chcesz?!
– Pozwól, że najpierw schowam różdżkę. Nie chcę, żeby jakiś mugol mnie z tym zobaczył.
– Pamiętaj, że w każdej chwili mogę rzucić zaklęcie! – ostrzegła go niska blondynka. Nie wyglądała groźnie, ale lepiej było nie wdawać się w niepotrzebną wymianę ognia.
– O, już – powiedział, gdy wsunął różdżkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Nazywam się Adam. I naprawdę chciałem ci tylko pomóc.
– Jestem Julie. – Opuściła różdżkę. – I wiem o tym… – Odwróciła się do chłopca i przytuliła go. – Nic ci nie jest, mały?
– Chyba nic.
Starszy chłopak powoli zaczynał odzyskiwać świadomość.
– Wybacz, że przeszkadzam, Julie, ale on chyba zaraz się obudzi.
Blondynka spojrzała najpierw na chłopaka, a potem na kleryka.
– No dobra, panie Adamie. Najpierw pomożesz mi z nim, a potem powiesz, skąd się tu wziąłeś.

* * *

Jej kuzyn okazał się znacznie cięższy, niż przypuszczała. Kiedy zawlekli go do garażu i zamknęli od zewnątrz, zaczął wrzeszczeć i wykrzykiwać w ich stronę obelgi. Gdyby wzięła sobie do serca choć połowę z tego, czego się wtedy o sobie dowiedziała, musiałaby chyba od razu skoczyć z Empire State Building.
Weszli do kuchni i usiedli na krzesłach. Toby zaoferował, że zrobi im kawę, więc nalał do niewielkiego rondla wodę, a potem ruszył na poszukiwanie zapałek.
– Wydaje się, że coś wiesz – stwierdziła Julie, zwracając się do siedzącego przed nią Adama. – Nie zadajesz żadnych pytań, a więc jasne jest, że znasz odpowiedzi.
Mężczyzna przekrzywił głowę.
– Nie spodziewałem się tu czarownicy – stwierdził.
– A ja nie spodziewałam się tu ani czarodzieja, ani księdza, a mam dwa w jednym – odrzekła, wskazując podbródkiem koloratkę pod jego szyją.
– Jestem jeszcze klerykiem – poprawił ją uprzejmie.
– Nieważne. Skąd się tu wziąłeś?
Adam milczał. Najwyraźniej zastanawiał się, ile może jej powiedzieć. Westchnęła ciężko.
– Jeśli właśnie układasz jakąś bajeczkę dla dzieci, to daruj, ale nie idę na to. Masz mówić prawdę. W końcu jesteś prawie księdzem – dodała chytrze.
Teraz mężczyzna westchnął.
– Od pewnego czasu obserwuję ten dom. Poprzedni właściciele, a było ich sporo, donosili o niepokojącej aktywności sił nieczystych w jego murach.
– Znaczy się duchów?
– Nie, nie duchów. Sił nieczystych.
To coś jest zbyt złe na ducha – przypomniały jej się słowa Toby’ego.
– Myślisz, że… że ten dom jest opętany?
– Sądzę, że tu nie chodzi o dom, ale o ludzi, którzy w nim mieszkają. Przypuszczam, że ta siła znajduje sobie coś w rodzaju „nosiciela”, nad którym powoli przejmuje kontrolę. Zwykle wybiera najsłabszego w rodzinie, tego, który wykazuje najmniejszą odporność.
Julie miała wrażenie, że ktoś opowiada jej fabułę jakiegoś kiepskiego horroru. Opętani ludzie, siły nieczyste. Stek bredni, które nagle zaczęły jej się wydawać bardzo realne. Zbyt realne, by przejść nad nimi do porządku dziennego.
– Czy da się coś z tym zrobić?
– Po to tu jestem.
– A czy to jest niebezpieczne? Dla nas albo dla Chrisa?
Adam spojrzał na nią ze spokojem.
– Jeśli twoja wiara będzie silna, wszystko jakoś się ułoży.

* * *

Nie wierzyła w Boga. Na wiarę nie miała więc co liczyć. Mimo to podniosło ją na duchu głębokie zawierzenie Boskiej Mocy, które wyraził Adam. Autosugestia. Im mocniej będzie wierzył, że da się wypędzić tę siłę z Chrisa, tym większe jest tego prawdopodobieństwo.
Powiedział, że potrzebuje wsparcia i obiecał wrócić tu następnego dnia. Julie miała jedynie nie zbliżać się do garażu, a resztą zajmie się on. Nie lubiła siedzieć z założonymi rękami, jednak wiedziała, że sama nic nie poradzi.
Kiedy Adam wyszedł z domu, żegnając ją krótkim „z Panem Bogiem”, Julie nagle zdała sobie z czegoś sprawę.
– TOBY! – zawołała, zatrzaskując drzwi. Chłopiec przybiegł z salonu.
– Co się stało? – zapytał przestraszony.
– Tobiasie, masz mi natychmiast wytłumaczyć, dlaczego o nic nie pytasz!
Chłopiec wyglądał na zdezorientowanego, ale chwilę potem zreflektował się.
– Bo nie muszę.
– Co masz na myśli?
– Zdziwiłem się, ale nie ma sprawy. Fajnie, że jest nas więcej w rodzinie.
– Nas? – Była bardzo zaskoczona.
– No, czarodziejów.
– Chcesz powiedzieć, że ty…
– Yhy, ja też jestem czarodziejem.
– Ale Chris…
– Nie, on nie.
Julie opadła ciężko na kwiecisty fotel stojący w przedpokoju.
Za dużo rewelacji jak na jeden dzień – pomyślała.

* * *

Była zmęczona. Dzień dostarczył jej tylu emocji i niespodziewanych przeżyć, że miała do tego święte prawo. W dodatku nie udało jej się skontaktować z rodzicami, a bardzo potrzebowała ich wsparcia. Nic nie układało się tak, jak powinno. Była pewna, że nie zaśnie, przytłoczona ogromem wydarzeń, ale pomyliła się. Sen spłynął na nią tak szybko, że nawet nie zdążyła dostrzec, jak bardzo go potrzebowała.
Śniła o czymś. Nie pamiętała dokładnie o czym, ale obudziła się nagle w środku nocy zlana zimnym potem. Początkowo nie docierało do niej, co wyrwało ją ze snu, ale szybko zdała sobie z tego sprawę.
– Toby! – zawołała, wyskakując z łóżka.
Pobiegła do pokoju chłopca. Był pusty. Przeskakując po dwa stopnie, pokonała schody. Stanęła w przedpokoju i nasłuchiwała. Nie miała pojęcia, gdzie Tobias mógł pójść o tej porze. Po chwili dotarło do niej, że jedyną możliwością był garaż.
Z wyciągniętą przed siebie różdżką wyszła z domu. W ciemności nocy nie był już tak atrakcyjny jak za dnia. Słabe światło pobliskich latarń nadawało mu wręcz upiorny wygląd. Starała się zignorować to wrażenie i ruszyła do garażu. Gdy zauważyła, że jest otwarty, serce stanęło jej w gardle.
Niech nic mu się nie stanie, proszę! – myślała gorączkowo, wchodząc do środka.
Zamarła, gdy okazało się, że nikogo tam nie było.
Co się stało?! Jak on się wydostał?! Gdzie jest Toby?!
Miała ochotę płakać. Poczuła się tak, jakby nagle opadła z sił, jakby zawiodła i nie było już żadnej szansy, żadnej nadziei.
– Adam! – wykrzyknęła nagle.
Nie miała pojęcia, gdzie kleryk mógł się zatrzymać, ale pamiętała, jak mówił, że mieszka w pobliskim hotelu. W domu przejrzała książkę telefoniczną i dowiedziała się, że w okolicy są trzy hotele. Do dwóch zadzwoniła. Nie było w nich żadnego Adama, a w trzecim nikt nie odbierał. Postanowiła jak najszybciej się do niego dostać.

* * *

Kleryk siedział w fotelu i przeglądał stare księgi o opętaniach. Dawno nie uczestniczył w wypędzeniu, a instynkt podpowiadał mu, że w przypadku Chrisa nie pójdzie łatwo. Chłopak pozostawał pod działaniem sił przez długi czas, a z każdą godziną szanse na jego ocalenie malały.
Przypomniał mu się pierwszy raz, kiedy zetknął się z opętaniem. Był wtedy piętnastolatkiem i uczęszczał do dobrej szkoły magii. Duchy nigdy go szczególnie nie interesowały. Znał kilka i wiedział, że nie są groźne. Jednak pewnego dnia jego współlokator zaczął się dziwnie zachowywać. Najpierw mówił o niepokojących snach, w których otaczały go szare postacie. Potem zrobił się bardzo nerwowy, nie umiał się na niczym skupić, zaczął spędzać czas samotnie. W końcu stał się też agresywny. Kiedy zaatakował nauczycielkę eliksirów, dyrektor szkoły zorientował się, w czym tkwi problem. Dla Adama ta wiadomość była tak zaskakująca, że przez długi czas w nią nie wierzył. Nie potrafił tak od razu przyjąć do wiadomości, że oprócz tych ektoplazmatycznych duchów istnieje też szereg sił, nie zawsze dobrych, potrafiących kumulować się w jednym miejscu, najczęściej w takim, które ma związek z jakimiś negatywnymi emocjami. Jego kolega stał się właśnie ich nośnikiem, bez którego nie mogłyby przetrwać.
– Panie dyrektorze, czy to się często zdarza? Czemu słyszę o tym po raz pierwszy? – zapytał wtedy.
– Nie, to nie zdarza się często. Można wręcz uznać, że to bardzo rzadkie – odpowiedział wysoki, barczysty mężczyzna, przechadzając się po swoim gabinecie.
– A kto się zajmuje ich likwidacją?
– Czarodzieje, których niektórzy nazywają egzorcystami.
– Pierwsze słyszę.
– A czy wierzysz w Boga, Adamie?
Nie wierzył. W jego rodzinie nie było katolików. Postanowił jednak dowiedzieć się czegoś więcej o czarodziejach, którzy pozbywali się sił nieczystych w imieniu Boga. Nigdy nie spodziewał się, że ta chęć wiedzy wywrze taki wpływ na jego dalsze życie.

* * *

Biegła przez miasto. Była zmęczona, ale zdeterminowana. Czuła ciążące jej na sumieniu poczucie winy, że doprowadziła Chrisa do takiego stanu. Że nie zaopiekowała się należycie Tobym, za którego była przecież odpowiedzialna.
Wbiegła do niewielkiego, skromnego budynku hotelu. Wnętrze było dość obskurne. W recepcji stały stare, zupełnie niepasujące do siebie krzesła, a przy drzwiach postawiono wysokie, usychające powoli juki. Za ladą siedział chudy, niski recepcjonista o rzadkich, przetykanych siwizną włosach.
– W czym mogę pomóc? – zapytał, uśmiechając się. Miał krzywy zgryz i małe, okrągłe oczy.
– Chcę wiedzieć, czy w ostatnich dniach meldował się tu jakiś Adam.
– Pani wybaczy, ale nie udzielamy takich informacji. Dbamy o prywatność naszych gości.
– Ma mi to pan powiedzieć, natychmiast! – wykrzyknęła, uderzając pięściami o ladę z taką siłą, że aż ją zapiekły. Cierpliwość była dla niej towarem deficytowym.
Mężczyzna aż podskoczył, a potem nerwowo przygładził włosy.
– Spokojnie, myślę, że możemy zrobić mały wyjątek – powiedział szybko. – Adam, Adam… Przykro mi, ale nikt taki nie mieszka teraz w hotelu.
Spojrzała krzywo na recepcjonistę.
– Mam nadzieję, że nie próbuje mnie pan okłamać.
– Naprawdę, nie mieszka tu żaden Adam!
Uwierzyła mu. Nie wyglądał na kogoś, komu zależy na anonimowości swoich klientów tak bardzo, by ryzykować z tego powodu jakiekolwiek straty.
Wyszła z hotelu i poczuła się zupełnie bezradna. Gdzie miała szukać kleryka o tej porze? Nagle ją olśniło.
Przecież Adam jest czarodziejem!

* * *

– Cholera, to miasto musi mieć jakąś magiczną część!
Nie wiedziała, gdzie szukać. Żaden przewodnik turystyczny nie mówił o takich rzeczach, a ona nie zdążyła się jeszcze zorientować w terenie. Pozostało jej tylko liczyć na ślepy traf. Może dostrzeże kogoś w czarodziejskich szatach? Albo ktoś zauważy różdżkę w jej ręce?
– To nie ma sensu…
Usiadła na ławce i w przypływie rozpaczy wystrzeliła z różdżki czerwone iskry.
Nagle poczuła, że ktoś chwyta ją za kurtkę, a potem zasłania ręką usta i wciąga w ciemny zaułek między budynkami.
Przestraszyła się. Zaczęła wierzgać nogami. Próbowała krzyczeć. Jeśli ktoś chciał ją porwać albo obrabować, nie miała zamiaru mu tego ułatwiać.
Została przyciśnięta do muru.
– Uspokój się, dziewczyno! Lumos!
W jasnym świetle różdżki dostrzegła młodego blondyna o zaskakująco niebieskich oczach. Przeszła jej ochota do krzyku.
– Wywołujesz okropne zamieszanie, wiesz? – powiedział, wypuszczając ją. – I w dodatku jesteś mało rozsądna. Machasz różdżką przy mugolach…
Zrozumiała, że chłopak nie miał złych zamiarów.
– Nie mam czasu na rozsądek – odrzekła, poprawiając przekrzywione okulary. – Muszę się dostać do magicznej części miasta. Szukam hotelu, w którym zatrzymał się mój znajomy.
– I dlatego odstawiasz takie przedstawienie na środku ruchliwej, mugolskiej ulicy?
– Wiesz co? Odwal się, okej? Mam poważne kłopoty i naprawdę nie chce mi się słuchać reprymend!
– Rozumiem, że to była prośba o pomoc…

* * *

Z zamyślenia wyrwało go głośne walenie w drzwi.
– Adam! Otwórz, to ja!
– Julie? – spytał z zaskoczeniem, otwierając.
Dziewczyna wyglądała dziwnie w dżinsowej kurtce narzuconej na niebieską piżamę.
– Chris i Toby zniknęli…
Rozpłakała się. Kleryk nie wiedział, co zrobić, więc objął ją.
– Nie martw się. Znajdziemy ich – powiedział łagodnie.
– Jak? – załkała, pociągając nosem.
Adam podszedł do biurka i wyciągnął z szuflady elektroniczne urządzenie.
– Podrzuciłem Chrisowi pluskwę.
– Odkąd to czarodzieje używają mugolskich metod szpiegowania? – zdziwiła się, przecierając mokre oczy.
– A odkąd to czarownice wiedzą, co to jest pluskwa?
Uśmiechnęła się słabo.
– No nic, spójrzmy.
Wszedł do menu i wpisał numer pluskwy, którą wsadził Chrisowi do kieszeni dżinsów, gdy zamykali go w garażu.
– Chris jest wciąż w domu!
– Ale… garaż był pusty!
Powiększył obraz i na wyświetlaczu pojawił się dokładny plan domu.
– Bo jest w piwnicy…

* * *

Jechali samochodem Adama z powrotem. Julie nie potrafiła sobie darować, że nie sprawdziła wszystkich pomieszczeń. Jak mogła być tak głupia?!
– To nie twoja wina – powiedział nagle kleryk, jakby wiedział, o czym dziewczyna myśli. – Sama byś sobie nie poradziła, a tak może zyskaliśmy trochę czasu.
– Jak to?
– Gdybyś od razu ich znalazła, zapewne tylko pogorszyłabyś sytuację.
Wjechali na podjazd. Julie wyskoczyła z auta i pobiegła w stronę domu.
– Czekaj! – Adam chwycił ją za rękę. – Ja pójdę przodem.
Zdjął z szyi niewielki krzyż na łańcuszku, ucałował go i wyciągnął przed siebie razem z różdżką.
Powoli weszli do domu i od razu zauważyli, że w piwnicy paliło się światło. Ostrożnie weszli na schody.
To, co zobaczyli, całkowicie zbiło ich z tropu. Toby siedział na łóżku, trzymając w ręku swoją różdżkę i patrząc z niepokojem na starszego brata, który leżał związany i zakneblowany pod ścianą.
– Julie, nareszcie! – Chłopiec podbiegł do kuzynki i przytulił ją mocno.
– Co tu się stało?
Tobias milczał przez parę chwil.
– Ja… chciałem mu dać pić, bo było mi go żal.
– I?
– I on złapał mnie i zaciągnął do piwnicy. Kazał mi siedzieć cicho, bo inaczej cię zabije. Więc siedziałem cicho. Ale potem nagle powiedział, że mam go szybko związać. Związałem go, a on siedział spokojnie, tylko potem zaczął się szarpać. A teraz chyba śpi.
Julie spojrzała zdezorientowana na Adama.
– On walczył! – powiedział kleryk z nieukrywanym podziwem. – Udało mu się stanąć do walki z tymi siłami!
– Ale chyba przegrał – stwierdziła Julie i cofnęła się o kilka kroków. Chris odzyskał przytomność i znów zaczął siłować się ze sznurem, którym był nieporadnie owinięty. Robił to tak gwałtownie, że raz po raz uderzał głową o twardą posadzkę.
– Pomóż mu! – zawołała Julie do Adama.
– Nie umiem!
– Przecież jesteś księdzem!
– Klerykiem! I sam nigdy nie odprawiałem egzorcyzmów!
– W takim razie to będzie twój debiut! Dalej! – Popchnęła go do przodu.
Wiedziała, że jest tak samo przerażony jak ona. Ale wiedziała też, że tylko on mógł pomóc Chrisowi. Bała się, że kuzyn zrobi sobie krzywdę, zanim wrócą ze wsparciem.
– Trzymaj – powiedział, podając jej swoją różdżkę.
– Nie będzie ci potrzebna? – zdziwiła się.
– To nie różdżka czyni bohatera.
Uklęknął przed Chrisem i wyciągnął mu knebel z ust. Przeżegnał się. Zaczął wymawiać jakieś łacińskie formułki, czyniąc nad chłopakiem znak krzyża.
Julie, pamiętając stare horrory, spodziewała się, że Chris zacznie wykrzywiać twarz, wrzeszczeć, szarpać się. Ale nic takiego się nie stało. Jej kuzyn znieruchomiał nagle, zaciskając mocno powieki i usta. Wyglądało to tak, jakby starał się wszystkimi siłami zatrzymać to, co nim zawładnęło wewnątrz siebie.
– Módlcie się ze mną! – zawołał Adam. Był blady i wyglądał na zmęczonego.
– Nie umiem!
– Każdy umie!
Julie zaczęła myśleć gorączkowo.
Kimkolwiek jesteś, Boże, pomóż Chrisowi. Jeśli mnie słyszysz, jeśli tam jesteś, nie pozwól, żeby coś mu się stało!
Nagle chłopak otworzył szeroko oczy i wziął głęboki wdech, po czym zakrztusił się i zaczął kaszleć. Adam usiadł ciężko na podłodze.
– Chyba po wszystkim – oznajmił cicho, ocierając pot z czoła. – Chyba się udało.
Toby nie potrzebował czasu, by się upewniać. Podbiegł do brata i zaczął go rozwiązywać. Rozsądek podpowiadał, by się tak nie spieszyć, ale Julie nie miała już siły, by go słuchać. Czuła, że gęsta aura w piwnicy nagle się przerzedziła, jakby ktoś pootwierał wszystkie okna w dusznym pokoju, i to wystarczyło jej za argument.
– Co się stało? – zapytał zdezorientowany Chris. – Dlaczego mnie związaliście?
– Zanik pamięci jest częsty w takich przypadkach. Ale wkrótce wszystko sobie przypomnisz – powiedział Adam, podnosząc się.
– Czy to znaczy, że teraz z Chrisem będzie wszystko w porządku? – Julie wciąż miała obawy.
– Myślę, że tak…
Podała Adamowi różdżkę.
– Jeśli nie różdżka czyni bohatera, to co?
– Wiara.

* * *

Julie nie była pewna, czy Chrisa uratował Bóg, w którego tak wierzył Adam, czy może raczej autosugestia, mocna wiara wyrażana w postaci modlitwy do kogoś, kogo uznajemy za zwierzchnika. Nie robiło jej to zresztą żadnej różnicy. Nie musiała wierzyć we wszystkie chrześcijańskie historie, które mówiły o Jezusie, apostołach i tym podobnych, ale musiała uwierzyć w moc, jaką otrzymała od Boga, kiedy zwróciła się do niego o pomoc. Nieważne, czym tak naprawdę był ten Bóg – kimś, kto naprawdę istniał i czuwał nad ludźmi, czy jej własną mocą, skondensowaną dzięki modlitwie.

* * *

Odprowadziła Adama do drzwi.
– Co masz teraz w planach? – spytała.
– Najpierw porządnie się wyśpię. A potem wrócę do Nowego Jorku. Muszę zdać raport moim przełożonym.
– Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze spotkać – powiedziała, ściskając kleryka. – I że zaprosisz mnie na swoje święcenia.
– Na pewno.
Podszedł do samochodu i otworzył drzwi.
– A ty co masz w planach? – zapytał, wsiadając do środka.
– Najpierw porządnie się wyśpię. A potem ruszę w miasto na poszukiwanie pewnego zabójczo przystojnego blondyna o niebieskich oczach…
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #264220 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 2654

Medea Napisane: 29.01.2006 13:51


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Nie widzę sensu w takich manifestach. Wg mnie jeśli twórca utalentowany, to nawet z tak wyeksploatowanych materiałów jak Huncwoci czy Wielka Trójca jest w stanie coś wyciągnąć. Owszem, lepiej byłoby się zająć czymś, co jeszcze nie doczekało się porządnego ficta, ale czemu od razu wrzucać historie o panu Potterze czy kolejnej uczennicy Hogwartu do worka pt. "Ale to już było"?
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #249674 · Odpowiedzi: 22 · Wyświetleń: 6157

Medea Napisane: 27.11.2005 13:36


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Tekst powstał na potrzeby klubu pojedynków im. Kałamarnicy i Wierzby Bijącej (uwaga, lekki erotyk!).
Szczególne podziękowania należą się:
:: Nash - za to, że cały czas jest ze mną;
:: Skye i Narlome - za wsparcie;
:: Semele - za wspaniały pojedynek.


Bill uwielbiał Egipt.
Uwielbiał tajemnicę, którą kryło tu w sobie każde ziarenko piasku, każdy promień słońca i każdy powiew wiatru.
Uwielbiał starożytną magię, którą nasiąkły wszystkie budynki, drzewa i ulice.
Uwielbiał adrenalinę, jaką wzbudzały wyprawy w głąb piramid. Klątwy, które trzeba było łamać. Pułapki, które na niego czyhały.
I każdy dotyk jej chłodnych dłoni.

„Była to owa dziewczyna z Beauxbatons, która zaśmiała się kpiąco podczas mowy Dumbledore’a. Nie miała już szalika na głowie. Długie, srebrnoblond włosy spływały jej prawie do pasa. Miała duże, ciemnoniebieskie oczy i bardzo białe, równe zęby.”

Była niewysoką brunetką o ciemnej, gładkiej cerze. Nie była ładna – miała pucołowate policzki, nieproporcjonalny nos i krzywy zgryz. Wszystko, co mogło się w niej podobać, koncentrowało się w oczach – dużych, szarych, o hipnotyzującym spojrzeniu. To właśnie one zwróciły uwagę Billa... Wiedział, że chce poznać ich właścicielkę, żeby przekonać się, czy zasługuje na taki skarb.
I przekonał się.
Była mugolką. Pochodziła ze Szkocji, ale pracowała w Egipcie jako przewodniczka. Wydawała się zafascynowana swoją pracą – potrafiła przez wiele godzin z wielkim zapałem opowiadać o wszystkich, nawet najdrobniejszych szczegółach malowideł naściennych czy posągów. Bill zawsze z zainteresowaniem słuchał jej opowieści – nawet, jeśli już wcześniej je słyszał. W jej ustach brzmiały zupełnie inaczej, jakby wszystko, o czym mówiła, widziała przed oczami i prowadziła go jak ślepca za rękę przez ciemne korytarze staroegipskich świątyń i pałaców.
Nigdy się nie powtarzała i za każdym razem miała coś innego do opowiedzenia. Nazywał ją swoją Szeherezadą.

„– Ja mam nadzieję, my znowu sie spotkami – powiedziała Fleur, podchodząc do niego z wyciagniętą ręką. – Ja by chciala tu mieci pracę, poprawici swoi angielski.”

Uwielbiał jej charakterystyczny, szkocki akcent, który idealnie komponował się z ciepłym altem. Wciąż zresztą potrafił przywołać jej głos w pamięci, choć minęło wiele lat, od kiedy słyszał go po raz ostatni. Ale nie da się zapomnieć głosu, który godzinami bawi opowieściami, który towarzyszy przez miesiąc – tylko jeden albo aż jeden.
Nie da się zapomnieć głosu, który szeptami i westchnieniami przypomina o rozkoszy dla uszu, prawie równej tej cielesnej.

„– Okropni ciężki te potrawi z ’Ogwart – usłyszeli, jak mówi, wychodząc z Wielkiej Sali pewnego wieczoru (Ron schował się za Harrym, nie chcąc, by go zauważyła). – Suknia nie będzi mi pasować!”

Na widok jej ubrań niejednej elegantce zrobiłoby się słabo. Ani ją, ani też jego nie interesowało, co miała na sobie. Choć może jego bardziej. Bill najchętniej zabroniłby jej nosić cokolwiek. Nagość zdzierała z niej wszystkie maski, była wtedy tym, kim była, a nie tym, na kogo wskazywały ubrania.
Nie, nie miała wcale ciała modelki i właśnie to się Billowi podobało. Mógł objąć ją, nie obawiając się, że zmiażdży jej kości. Mógł zasnąć z głową na jej miękkim brzuchu, a nie leżeć nieruchomo w niewygodnej dolinie między żebrami. Mógł pieścić jej pełne biodra i okrągłe piersi, a nie dotykać deskę obciągniętą skórą, przypominającą bardziej okładkę książki niż kobietę.

„– Pamiętasz starą Fleur Delacour? – spytał George. – Dostała pracę u Gringotta "zieby poprawici śfuj angilśki".
– I Bill udziela jej mnóstwo prywatnych lekcji – zachichotał Fred.”


Na początku musiał się starać. Ona nigdy nie dawała mu żadnych znaków, jakoby była nim zainteresowana. To nie zdarzało mu się często – zwykle właśnie dziewczyny się starały, robiły pierwszy krok. Bill nie zastanawiał się, czy jej niedostępność była przemyślaną sztuczką czy też nie, jednak działała – obudził się w nim instynkt łowcy. Wiedział, że musi ją poznać, zdobyć. Dopiero potem zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie był zwierzyną, której tylko wydawało się, że jest myśliwym…
Kiedyś zapytał ją, dlaczego wreszcie się nim zainteresowała. Roześmiała się i odpowiedziała, że spodobały jej się jego rude, długie włosy. Cenił sobie tę rozbrajającą szczerość.

„Harry zauważył, że Fleur Delacour zerka na Billa z ciekawością ponad ramieniem matki. Mógłby się założyć, że nie ma nic przeciwko jego długim włosom i kolczykom z kłów.”

Często kładł jej głowę na kolanach, a ona gładziła go po włosach i opowiadała jedną ze swoich niezliczonych historii. W takich chwilach nic się dla niego nie liczyło, prócz zimnych palców wplecionych w jego kosmyki i jej ciepłego głosu, który niósł ze sobą większą magię niż ta, którą posiadał jako czarodziej.
Któregoś dnia przyniosła mu w prezencie naszyjnik z kłów. Powiedziała, że to na szczęście. Nie wierzył w moc tanich pamiątek, ale podarunek przyjął z wdzięcznością, którą na swój sposób postarał się jej okazać chwilę potem w nagrzanym słońcem namiocie.
Oni.
Ona i on.
Dawali sobie tyle przyjemności, ile tylko byli w stanie.
Każde wyciągało dla siebie tyle przyjemności, ile mogło.
Namiętność, fascynacja.
Przywiązanie, szacunek.
Seks.
Związek.

***

Nie zalewała się łzami, nie wygłaszała patetycznych przemówień o wiecznej przyjaźni, jak to robiły inne. Po prostu odeszła. Był rozczarowany, choć nie bardzo wiedział, dlaczego. Przecież od początku zdawał sobie sprawę, że to zwykły, przelotny romans – bez zobowiązań.
Nie zostawiła po sobie wiele – zaledwie kilka wspomnień i naszyjnik z kłów. Ale było coś jeszcze, coś cennego – lekcja, która przekonała, Billa, że kobiety, którymi się interesował nie są tymi, z którymi mógłby się związać.
Kochanka została zastąpiona partnerką.
Szeherezada ustąpiła miejsca Fleur.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #243572 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 5076

Medea Napisane: 27.11.2005 13:35


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Tekst powstał na potrzeby pojedynku na forum Mirriel. Przegrał z opowiadaniem Toroj.
Specjalne podziękowania należą się Niebieskiemu Migdałowi, Skye i Nash, które dzielnie podtrzymywały mnie na duchu, gdy zaczynałam się nad sobą użalać.


– Pani Grindstone, telefon do pani!
Niechętnie podniosła głowę. Sekretarka stała w drzwiach i niepewnie przestępowała z nogi na nogę. Przez chwilę zrobiło jej się żal dziewczyny, ale bycie szefem miało swoje ciemne strony. Musiała utrzymać autorytet, na przykład.
– Mówiłam, żeby z nikim mnie nie łączyć! Chyba widać, że jestem zajęta, prawda?! – Nie była, ale to wcale nie znaczyło, że miała ochotę z kimkolwiek rozmawiać.
– To pani mama. Mówi, że to pilne.
Westchnęła i gestem ręki odesłała sekretarkę. Matka nie lubiła używać telefonu – ostatnio rozmawiała z nią w święta, żeby zaprosić ją na wigilijną kolację. Wtedy nie przyjęła zaproszenia, a i teraz wcale jej nie interesowało, z jakiej to okazji powinna pokazać się w domu rodzinnym. W odświętnej szacie, rzecz jasna.
Z wyraźnym grymasem niechęci podniosła słuchawkę.
– Tak? – zapytała szorstko.
– Salomeo, przyjedź. – Kobieta po drugiej stronie linii była wyraźnie roztrzęsiona. – Proszę...
– Po co? – przerwała jej obcesowo.
– Córeczko, nie mam teraz czasu na tłumaczenie! Musisz przyjechać.
Córeczko... Nigdy tak do niej nie mówiła, ale to jeszcze przecież nie powód, żeby rozwalać sobie cały dzień!
– Zobaczę, czy uda mi się wyrwać z pracy. – Wiedziała, że nie. Aktualnie co prawda jej głównym zajęciem było planowanie wczasów na farmie piękności, gdzie mogłaby poddać się intensywnej odnowie biologicznej, ale stan takiego nieróbstwa nie mógł trwać przez całe popołudnie. W każdym razie, nie miała wyrzutów sumienia, że kłamie.
– Sally, to naprawdę ważne! Przyjedź! – Głos po drugiej stronie załamał się nagle i nastąpiła seria bardzo kobiecych i bardzo nieeleganckich łkań.
Cholera! Wyglądało na to, że to faktycznie poważna sprawa. Jej matka nigdy nie zwracała się do niej per „Sally”. A przynajmniej nie odkąd osiągnęła pełnoletność.
– Dobrze – powiedziała krótko i odłożyła słuchawkę.
Wstała i spakowała do teczki kilka dokumentów.
– Wychodzę – rzuciła, mijając sekretarkę.
– Kiedy pani wróci?
– Jutro, o ile dobrze pójdzie. Jeśli zadzwoni McKinley, powiedz mu, żeby przygotował mi dokumenty w sprawie Seduxu. Na wczoraj!

***

Wsiadając do samochodu i przekręcając kluczyk w stacyjce, zastanawiała się, co takiego mogło się stać. Nie, nie martwiła się. Od dawna już nie martwiła się o swoją rodzinę. Po prostu, ciekawiło ją, co mogło doprowadzić jej opanowaną matkę do stanu takiego roztrzęsienia; jak czasami ciekawi człowieka wynik meczu drużyn, którym nie kibicuje czy relacja z koncertu zespołu, którego nie słucha.
Tak, była egoistyczna, despotyczna i cyniczna.
Te trzy przymiotniki, te trzydzieści znaków – to ona.
Nie, nie udawała, że jest z siebie dumna. Miała świadomość swoich wad, ale z drugiej strony – to były jej tarcza i miecz, jej oręż. A walczyć musiała jak każdy. Może nawet bardziej niż każdy.
Nikt nie mówił, że życie będzie proste, ale egzystencja charłaków naprawdę była nie do pozazdroszczenia.
A przecież nie żądała od świata niewiadomo czego. Nie chciała być Bogiem, który tworzy coś z niczego. Merlinie, nie chciała być nawet artystką! Wystarczyłoby jej, żeby była czarownicą. Albo mugolką, żyjącą w słodkiej nieświadomości istnienia magii. Ale nie. Właśnie ona musiała urodzić się charłakiem. Ironia losu. Czarna owca. Tragiczna pomyłka.
Nienawidziła bycia tą inną. Nie, nie miała czułków na głowie ani trzeciego oka, była jednak plamą na honorze swojej rodziny, przez wiele pokoleń czysto czarodziejskiej. Czasami zastanawiała się, czy krewni nie zaakceptowaliby jej szybciej, gdyby wypadła z latającego talerza na pole kapusty. Wtedy przynajmniej matka nie winiłaby siebie i „wybrakowanych” genów ojca, które jakoś nie przeszkodziły mu spłodzić dwóch czarodziejów...
Zahamowała gwałtownie.
– Pieprzone korki – syknęła przez zaciśnięte zęby. Kiedy decydowała się na życie wśród niemagicznych, nie myślała, że będzie musiała borykać się z takimi problemami.
Mugole zawsze wszystko utrudniają – sobie i innym. A szczególnie innym. Szaleńczy wyścig szczurów do celu, którego nikt nie zna – oto i proza mugolskiego świata, którego stała się częścią. Nie, nie przeszkadzało jej to. Lubiła tę niekończącą się, bezcelową rywalizację, smak zwycięstwa, a nawet gorycz porażki. Nazywała to życiowym masochizmem. Dodawało jej to sił do większych starań za każdym razem, gdy sukces mijał ją z szyderczym uśmiechem wymalowanym na twarzach jej przeciwników.
A przeciwnikami byli dla niej wszyscy – zarówno prawnicy stron, przeciw którym prowadziła sprawy, jak i kobieta w sklepie, która kupiła ostatnią butelkę jej ulubionego wina. Towarzyszy broni nie miała. Nigdy nie chciała mieć. Oznaczali podział łupów. Wymagali zaufania. A ona nie lubiła się dzielić ani nikomu nie ufała. Nawet sobie. A może przede wszystkim sobie? Tak było najbezpieczniej.
Dojechała.

***

Wysiadła z samochodu przed sporym domem otoczonym wysokim płotem. Furtka była uchylona. Gdy tylko przez nią przeszła, dostrzegła biegnącą w jej kierunku matkę. Dopiero wtedy tak naprawdę się przeraziła. Starsza pani Grindstone zawsze była elegancką, dystyngowaną kobietą – starannie uczesaną i umalowaną, z drobnymi, wypielęgnowanymi dłońmi.
Teraz jej włosy były rozwichrzone, na paznokciach widać było jedynie pozostałości po lakierze, a tusz do rzęs rozmazał się aż na policzki.
– Sally! Ratuj! Oni się pozabijają! – wykrzyczała jej matka, chwytając ją za ramiona.
– Kto? – zapytała osłupiała. Nie mogła uwierzyć w to, co się działo dookoła niej.
– Twoi bracia! Oni… To znaczy on chce… Patrick... – Czarownica rozłożyła bezradnie ręce i zaniosła się łkaniem.
Salomea nie wiedziała, co robić.
– Tylko spokojnie. Spokojnie – powtarzała. – Zaraz wszystko mi opowiesz, wejdźmy tylko do środka.
Doprowadziła matkę do domu. W przedpokoju stał już ojciec. Wydawał się wzburzony.
– Ojcze…
– Salomeo, musisz przemówić mu do rozsądku!
Usadziła kobietę na kanapie.
– Komu? O co tu chodzi? – Była kompletnie zdezorientowana, a wszyscy mówili do niej półsłówkami. Do totalnego niezrozumienia i strachu powoli zaczęła dołączać się irytacja.
– Patrick… Patrick zabił żonę Christophera.
Zamarła. To przecież niemożliwe! Patrick? Jej brat Patrick? Jak to? Jak to?!
– Jak to?! – zapytała na głos.
– On… został śmierciożercą. – Głos ojca załamał się. Ten stary, doświadczony przez życie człowiek nagle skurczył się w sobie. Przyjrzała mu się dokładniej. Na jego twarzy pojawiły się nowe, głębokie zmarszczki, a ręce mu drżały. – Nie mogę w to uwierzyć…
Ona też nie mogła. Patrick nigdy nie wydawał się być… taki. Zawsze razem z Christopherem przeciwstawiali się poglądom Voldemorta; jego choremu podejściu do szlam i charłaków. W pierwszą wojnę nie byli co prawda zaangażowani bezpośrednio, ale dobrze znała ich przekonania. A teraz, gdy przyszedł czas na kolejną…
– Gdzie jest Chris?
– Na piętrze.
Pobiegła w górę po schodach i otworzyła drzwi do pokoju brata. Stał przed lustrem, wyprostowany i nieruchomy. Płakał. Jej straszy brat płakał. Dopiero wtedy do końca zrozumiała, co się wydarzyło w tym miejscu. Kiedyś – jej domu, teraz – zimnej kostnicy.
– Zabiję go – wyszeptał. – Zabiję. Wiesz o tym? – zapytał, spoglądając na swoje dłonie, jakby już splamione były krwią. – Wiesz?
– Chris…
Szukała słów w pustej głowie. Rzadko zdarzała jej się taka zupełna pustka – była w końcu prawnikiem. Szkoda, że na studiach nie nauczyli jej, jak się zachowywać w takich sytuacjach. Tyle chciała się dowiedzieć! Ale jak budować w takiej sytuacji pytania, by nie były jak sól na otwartą ranę?
– Test…
– Słucham? – jego szept wyrwał ją z zamyślenia.
– To był test. Patrick zabił ją, żeby udowodnić Voldemortowi swoje oddanie.
Nigdy nie mówił „Voldemort”. To imię było dla niego, jak dla większości, zakazane.
– Tak, ja też tego nie rozumiem, Sally. – Odwrócił się do niej. – Nie wiem nawet, kiedy wstąpił w ich szeregi.
– Chris, co Ty planujesz? Co chcesz robić? Przecież to twój brat! – krzyknęła z przerażeniem. Zupełnie przestała nad sobą panować. Co kazało jej wypowiadać te puste, moralizatorskie słowa? Doskonale wiedziała, że gdyby ją samą coś takiego spotkało, nie wahałaby się ani chwili.
A może? Może jednak?
Zaśmiał się, gorzko i głośno. Histerycznie.
– To on się wyparł naszego pokrewieństwa. Już nie jest moim bratem. Nie mam skrupułów. Nic już nie mam. Aimie… – urwał.
Czuła, że zaczynają drżeć jej usta.
– Sally, czy pomożesz mi go odnaleźć? – zapytał po chwili.
Nie wiedziała, że słowa mogą mieć moc obucha. Te uderzyły ją z taką siłą, że świat zawirował jej przed oczami. Żądał od niej deklaracji. Chciał, żeby określiła swoje stanowisko.
Nie miał prawa! Nie miał żadnego prawa, na Boga! Obaj byli jej braćmi!
Pamiętała o tym, pamiętała cały cholerny czas, gdy zapewniała Chrisa o swojej gotowości do pomocy. Swoim oddaniu. Patrick to morderca, powtarzała sobie w myślach. Pieprzony morderca. Rodzina przestała się dla niego liczyć.
Nagle uświadomiła sobie, że wkrótce sama mogła stać się jego celem.
Zawsze zdawała sobie sprawę, że w jej kręgosłupie moralnym brakowało kilku kręgów, ale nigdy nie musiała tego ujawniać światu tak ostentacyjnie, jak w chwili, w której poczuła, że naprawdę, w środku siebie, zgadza się pomóc Christopherowi.
Nie, nie miała zamiaru zabić Patricka.
Chyba.
Właściwie nie wiedziała, jaki miała zamiar i ta niewiedza doprowadzała ją do szaleństwa.

***

Patrick mógł być wszędzie. Niemożliwym było ot tak po prostu go znaleźć. Musieli czekać. Czas okazał się jednak najgorszym katem, który ze skrupulatnością psychopaty znęcał się nad jej umysłem.
Po raz pierwszy w życiu czuła się tak bezradna. Zawsze miała ustabilizowany światopogląd, a teraz nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić. Nie umiała znaleźć swojego miejsca w całej tej historii. Historii, której fabuła przypominała niskiej klasy dramat w jednym z podmiejskich teatrów. Historii, która popędzała jej myśli do szaleńczego galopu, nie pozwalając im się zatrzymać nawet na krótką chwilę... Więc umykały jak ziarenka piasku z rozbitej klepsydry, jak krople wody przez niedokładnie złączone dłonie. Żadnej nie mogła pochwycić.
Cały jej mugolski świat zawalił się w jednej chwili. Patrick go zawalił, dokładniej rzecz ujmując. Kiedyś była przekonana, że nic nie jest w stanie zachwiać równowagi, jaką sobie wypracowała. Każdy dzień mieścił się w ramach, które wcześniej ustalała i te ramy pozwalały jej radzić sobie na tym pokręconym świecie. Teraz niczego nie mogła ustalić, mogła jedynie mieć nadzieję, że to wszystko okaże się wielką pomyłką, że wszystko znów wróci do normy.
Szkoda, że nigdy nie umiała okłamywać samej siebie.
Żałowała, że była tym, kim była. Gdyby urodziła się mugolką, ta sprawa by jej nie dotyczyła; gdyby czarownicą – mogłaby coś zrobić. Decyzja należałaby do niej.
A tak – mogła tylko czekać. Czekać na ruch któregoś z braci.

***

Doczekała się.

***

Siedziała w swoim mieszkaniu, bezmyślnie głaszcząc kota i oglądając jakiś bezsensowny program w telewizji. Miała już dość myślenia, chciała się wyłączyć, skupić na czymś innym. Szkoda, że okazało się to takie trudne.
Ktoś zapukał do drzwi.
Niewiele wiedziała o przepowiadaniu przyszłości, jej rodzina niespecjalnie ceniła tę dziedzinę magii, nie rozumiała więc, jak to się stało, że w chwili, gdy usłyszała pukanie, wiedziała, że to on. Patrick.
Dalej, kobieto – myślała gorączkowo, próbując zmusić ścierpnięte nogi do ruchu – chciałaś działać. Teraz masz okazję. Udowodnij sobie, że potrafisz.
Że nie jesteś od nich gorsza!
Udowodnij!
Doczłapała w końcu do drzwi i, nie zdejmując łańcucha, uchyliła je na kilka centymetrów.
Wyglądał strasznie. Oczy miał podkrążone, włosy posklejane potem, twarz umorusaną sadzą. Nie poznałaby go, gdyby nie charakterystyczna, czarna kurtka, którą miał na sobie. Prezent od niej, na któreś urodziny, dawno temu. Nie myślała, że ciągle jeszcze w niej chodzi. Mugol na pewno zdążyłby zniszczyć ją dziesięć razy, ale czarodziej... Magia mogła utrzymać w jednym kawałku nie tylko kilka skrawków skóry.
– Patrick, co ty tu robisz?! – zapytała gorączkowo.
– Pomóż mi! – krzyknął, wpychając stopę między drzwi a framugę.
– Nigdy! – Zaparła się całym ciałem. Nie chciała go wpuścić. Bała się go wpuścić. Nie mogła go wpuścić.
– Błagam cię. Gonią mnie. Oni...
– Ciesz się, że nie wzywam aurorów. Spieprzaj stąd. Natychmiast. – Mimo ostrych słów, głos jej drżał i załamywał się co kilka sylab. Na policzkach czuła łzy.
Wyjął różdżkę i przytknął ją do łańcucha. Cofnęła się odruchowo.
– Sally, zrozum...
Usłyszeli jakiś hałas na korytarzu. Patrick wypowiedział zaklęcie i wdarł się do środka, zaraz jednak się odwrócił i ostrożnie zamknął drzwi, dokładając jakąś barierę ochronną dla pewności. Uporawszy się z tym, zrobił krok w jej kierunku, ale wtedy uniosła przedmiot, który trzymała w dłoni, i musiał się zatrzymać. Mocniej ujęła pistolet, kupiony nie wiadomo kiedy, nie wiadomo po co...
– Sally, co ty? – nie skończył.
Ktoś próbował wyważyć drzwi.
Jak przez mgłę słyszała harmider na zewnątrz, a zaraz potem jakaś kolorowa smuga o kilka cali minęła jej twarz, wypalając dziurę w obrazie na ścianie za nią. Mimowolnie się wzdrygnęła, palec sam zacisnął się na spuście... Huk był ogłuszający. Zamknęła oczy.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #243571 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 5445

Medea Napisane: 05.10.2005 14:26


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Dedykuję mojej ukochanej Wiedźmie Wielkopolskiej - Nasi.
Tekst pochodzi z pojedynku, który wygrałam walkowerem Roonila.



THE FROGFATHER: PROHIBICJA

— Tu panuje, oględnie mówiąc, skubana prohibicja — wyjaśnił konspiracyjnym szeptem Harry, mijając w pociągu do Hogwartu jakiegoś pierwszorocznego, który właśnie zjadał czekoladową żabę.
— Prohibicja?
Harry pokiwał głową.
— Od kiedy Dumbledore’a usunęli z kart w czekoladowych żabach, kategorycznie zakazał ich posiadania. Uważaj, żeby cię jakiś prefekt nie złapał, bo będzie źle.
— A dlaczego go usunęli?
— Marketing. — Chłopiec, Który Przeżył wzruszył obojętnie ramionami. — Zażądał wysokiej stawki za prawa do swojego wizerunku, a ostatnie badania OBOCu* wykazały, że karta z nim nie cieszy się już takim zainteresowaniem, jak kiedyś. Rynek przesycony.
Pierwszoroczniak pokiwał gorliwie głową na znak, że zrozumiał i rozglądając się podejrzliwie wokół, schował do kieszeni kartę z Paracelsusem.
— No nic, mały, idę. Miłego!


— Dość uciskania! Mamy swoje prawa! Musimy się bronić, walczyć o to, co ukochaliśmy! Tak, moi drodzy towarzysze, musimy być wierni naszym przekonaniom. Nie pozwólmy się tłamsić! Wytoczmy wojnę reżimowi, który nas objął! Bądźmy silni i zjednoczeni! Niech nas prowadzi nasza odwaga, nasza godność! Do boju!
Draco przechadzał się po dormitorium i z natchnieniem wygłaszał swoją przemowę. Co z tego, że za publiczność miał jedynie Crabbe’a i Goyle’a, do których docierało jedynie co trzecie słowo?
— Eee…
Po Goyle’u nie można było się spodziewać bardziej błyskotliwego komentarza.
— Co konkretnie masz na myśli? — zapytał Crabbe, drapiąc się po głowie. Jego mina nie była inna niż zwykle, ale z pewnością nie wyrażała zrozumienia. A przecież kto jak kto, ale oni dwaj uwielbiali czekoladowe żaby!
Draco opadł z rezygnacją na fotel. Otaczanie się idiotami miało pewne dobre strony, których jednak w tej chwili nie potrafił dostrzec.


— Ile to będzie w takim razie?
— Policzmy… Dziś cztery i ostatnio dwie…
— Ale tamte miały być gratis!
— Gratis, mój drogi, to były w zeszłym tygodniu. Teraz przyszła pora na płacenie. To będzie… galeon i siedem sykli.
— No dobrze, niech będzie.
Bycie dilerem czekoladowych żab w Hogwarcie to bardzo intratne zajęcie.


Młody, wysoki mężczyzna wszedł do ciemnego gabinetu, którego jedynym umeblowaniem było ogromnych rozmiarów mahoniowe biurko oraz wysoki fotel zwrócony w stronę okna. Pomieszczenie wypełnione było dymem o zapachu charakterystycznym dla drogich, przemycanych z Nibylandii cygar.
— Z czym przychodzisz? — Zza oparcia dobiegł go męski, nieco bełkotliwy głos.
— Przynoszę raport.
— Doskonale. Czekałem na niego.
Obrotowy fotel zaskrzypiał przeraźliwie.
— Don Filch. — Młodzieniec ukłonił się nisko.
Mężczyzna siedzący za biurkiem jedną ręką gładził burą sierść swojej chudej kotki o wypukłych, płonących oczach, w drugiej zaś trzymał cygaro.
— Mów, synu, jak idzie sprzedaż?


— Ty, mały. Chcesz kupić żabę? — Cichy szept dobiegł go nieopodal schodów.
— Żabę? Czekoladową?
— To coś równie dobrego, ale za rozsądną cenę. Podejdź, spójrz.
Kupił. Wyglądała całkiem smakowicie, a cena faktycznie była wyjątkowo niska. Może promocja?
Przyjrzał się drobnemu napisowi na opakowaniu. Wyrób czekoladopodobny.


— Jestem bardzo niezadowolony.
Don Filch na pierwszy rzut oka nie wydawał się szczególnie zły. Nigdy nie okazywał emocji, lecz gdyby spojrzenie mogło zabijać, posada dilera czekoladowych żab w Hogwarcie byłaby od paru minut wolna.
— Nadrobimy te czterdzieści procent. Nasi ludzie są już na tropie przemytnika tych tanich podróbek. Na pewno w ciągu paru dni ich dorwiemy i odpowiednio się z nimi policzymy.
Młody mężczyzna starał się mówić spokojnie, ale tak naprawdę był bardzo zdenerwowany. Don Filch nie lubił, gdy coś szło nie po jego myśli.
— Dobrze. Idź, Percy, rób, co do ciebie należy. I pamiętaj – nie zawiedź mnie, bo jeszcze nikt na tym dobrze nie wyszedł.
Percy skinął głową i wyszedł z gabinetu z mocnym postanowieniem, że najwyższy czas działać.


— Proszę, ja naprawdę nie mam tych pieniędzy, przysięgam!
— Problem w tym, że ci wierzę. A powinieneś je mieć.
— Ja… Ja zdobędę! Tak, zdobędę!
— Mam nadzieję. Masz trzy dni. A potem…
Niewidoczna szrama wykonana palcem dilera na jego własnej szyi była wystarczająco sugestywna.


Potrzebował tego. Czuł, że już dłużej nie wytrzyma. Coś rozsadzało go od środka. Nie mógł się na niczym skupić, ręce mu się trzęsły, wciąż było mu zimno. Ratunek przyszedł nagle i niespodziewanie, choć nie miał pieniędzy.
— Pierwsza na koszt firmy.
Wiedział, że narobi sobie tym kłopotów, ale w tamtej chwili mało go to obchodziło.


Trzy dni minęły szybko. Za szybko.
Za szybko, by zdobyć pieniądze.
Za szybko, by uwarzyć Eliksir Wielosokowy.
Za szybko, by uciec przed Percym.
Za szybko, by uniknąć spotkania z samym Don Filchem.
— Nie lubię, gdy się mnie oszukuje. Zwłaszcza, jeśli robi to stały klient, którego obdarzałem wyjątkowym zaufaniem. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Posłużysz jako przykład dla innych, którzy nie tylko nie płacą, ale też mnie zdradzają.
Wiedział, o czym mówią. Niepotrzebnie zgodził się przyjąć tę czekoladopodobną żabę. I kolejne dwie. Ale przecież był na głodzie!
— Tacy, jak ty nie rozumieją, ile wysiłku kosztowało mnie stworzenie kanałów przerzutowych od producentów czekoladowych żab do Hogwartu, ile musiałem poświęcić, żeby osiągnąć to, co osiągnąłem. Nie macie poszanowania dla pracy moich rąk. Nie po to budowałem całe to imperium, żebyś teraz ze mnie drwił. Albowiem pamiętaj, że zaatakowane imperium zawsze kontratakuje! Percy, pokaż koledze, co mam na myśli.
— Nie.
— Słucham?
— Dość tego! Już nie będę uczestniczył w tej farsie! Wszyscy dowiedzą się o twoim nielegalnym procederze!
— I ty, prefekcie, przeciwko mnie?
— Tak, jestem prefektem. — Percy dumnie wypiął pierś. — Nie pozwolę, żeby za czasów mojej służby działy się tu takie rzeczy!
— No i kto ci uwierzy, biedny głupcze, że ja, charłak i zwykły woźny, byłbym w stanie prowadzić nielegalny handel w czasach prohibicji!
— Nie martw się, wszystko nagrałem na różdżkę! Już nie umkniesz sprawiedliwości!


Przyjęcie z okazji powrotu kart z Dumbledorem, a co za tym idzie zniesienia prohibicji, było huczne i opływało w czekoladowe wyroby różnej maści.
— Nareszcie, nareszcie! — Podchmielony już nieco Malfoy obtańcowywał fontannę tryskającą zimnym kakao, trzymając za ręce Crabbe’a i Goyle’a.
— Cieszę się, że ta cała głupia sprawa z kartami i czekoladowymi żabami się skończyła — powiedziała Hermiona, przyglądając się krytycznie wyczynom Dracona. — Przynajmniej nie będziesz już musiał odwalać czarnej roboty dla Dumbledore’a.
— Czy ja wiem, czy była taka czarna? — stwierdził w zamyśleniu Harry. — Bycie dilerem czekoladopodobnych było całkiem fajne.


Tymczasem, pozbawiony przydomka „Don” i zamknięty w lochach Snape’a, Filch rozmyślał nad swoim marnym losem. Jak mógł tak dać się zwieść temu staremu egocentrykowi, który śmie się nazywać jego pracodawcą?! Jak mógł nie zauważyć, że konkurencja żab czekoladopodobnych była tylko zmyślną intrygą, która doprowadziła do upadku jego przemytniczego imperium?!
— A miało być tak pięknie… — westchnął, głaszcząc swoją ukochaną kotkę.


— Panie dyrektorze, jestem z firmy Czekoladowe Żaby i Spółka. Przyszedłem uregulować należność.
— Ach, tak, proszę, proszę dalej.
— Jak się panu podoba karta z pana wizerunkiem?
— Z tego, co widzę nie zmieniła się. No ale nic, najważniejsze, że znów wprowadzicie ją w obieg.
— Oczywiście, dla pana… pieniędzy wszystko.
— To ile się należy?


Nareszcie wszystko wróciło do normy.



* Ośrodek Badania Opinii Czarodziejskiej
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #239575 · Odpowiedzi: 23 · Wyświetleń: 11467

Medea Napisane: 19.09.2005 18:40


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Jest to tekst zaprawiony w bojach, gdyż został wystawiony do pojedynku na pióra na moim macierzystym forum Mirriel. Przegrał zaledwie siedmioma punktami z fanfikiem Semele, postanowiłam więc umieścić go tutaj - niech mu się dobrze wisi. Miłej lektury!

PERSPEKTYWA HORYZONTALNA
czyli dzień z życia Merlina

Znów pod kołdrą. Dlaczego ten tępak zawsze musi zabierać mnie ze sobą do łóżka?! Nie znoszę tego! Jest tam ciemno, duszno i generalnie klimat nie sprzyja mojej cerze.
Tak, to prawda, lata świetności mam już dawno za sobą, ale wciąż muszę o siebie dbać, czyż nie?
Pamiętam, jakby to było dziś. Byłem piękny, młody i długi. Teraz niewiele już ze mnie zostało. Krótki, nieciekawy patyczek, w dodatku w rękach największego na świecie kretyna. Mój pierwotny właściciel zapewne dostałby zawału, gdyby dowiedział się, do kogo trafiłem. Na szczęście jednak już dawno gdzieś mu się znikło, więc perspektywa zawału raczej go nie przeraża.
Tak, jestem różdżką. A właściwie różdżkiem. Chcą mnie sfeminizować, a ja im takiego! W końcu kiedyś byłem cedrem, pięknym i wysokim cedrem… A poza tym mewa to też nie zawsze samica, prawda? No.
Byłem różdżkiem Wielkiego Merlina. To był dopiero prestiż! Uczestniczyłem w kształtowaniu się świata czarodziejów. Zaszczyt, prawdziwy zaszczyt.
Merlin – to był ktoś! Jego wiedza była tak rozległa, że przyćmiewał nią wszystkich mędrców, których spotykał na swojej drodze. Był dobrym właścicielem – regularnie czyścił mnie i polerował.
Ech, na starość robię się sentymentalny. Cóż jednak poradzić, skoro nikt już o mnie nie pamięta. A przecież kształtowałem wizerunek dzisiejszego świata!
Teraz znów jestem tylko kawałkiem drewna i nie mogę nawet wykorzystać całego swojego potencjału, bo mój właściciel ma do magii, ujmując to wyjątkowo delikatnie, dwie lewe ręce.
Ach, c'est la vie!
Oho! Chyba wstaje…
Cholercia! Znów mnie upuścił. Nie no, ja piszę wymówienie. W takich warunkach nie da się pracować!
— Oj, wybacz. Nie chciałem.
I co mi z tego, że nie chciał?! Och, jak ja go nie znoszę! NIENAWIDZĘ!
— Merlin, wstawaj wreszcie. Zaraz będzie śniadanie!
Merlin… Phi! Jest niegodny tego imienia! Gdybym tylko dorwał jego matkę, zrobiłbym jej niemałe kuku! Co z tego, że jest jakąś tam prapraprawnuczką prawdziwego Merlina?! Mogłaby chociaż nie kalać czci tak wielkiego czarodzieja!
Ach, gdyby tylko wiedział, co z jego potomstwa wyjdzie! Fakt, za dużo balował, a ten jego substytut viagry…
Cii! O tym się nie mówi!
A powiadają, że różdżki nie mają sumienia, o lojalności już nie wspominając…
W każdym razie powinien lepiej dobierać partnerki. Tak swoją drogą – przez jedną taką skończył uwięziony w pniu drzewa. Tak przynajmniej głosi legenda, ale ja z reguły nie wierzę w legendy, bo według legend Merlin jest postacią legendarną, a przecież nie jest… A zresztą nieważne…
— No i jak, różdżko? Kolejny piękny dzień! — stwierdza Merlin, przeciągając się.
Czemu on do mnie rozmawia?! Toż to imbecyl patentowany, gada z kawałkiem drewna! Mamusiu, wariat! Ja się go boję!
A propos – ciekawe, gdzie teraz jest mamusia. Słyszałem, że dostała niezłą fuchę i wykłada… podłogę gabinetu Ministra Magii.
— Chodźmy lepiej na śniadanie. Głodny jestem.
Jakby chcąc udowodnić słowa właściciela, jego żołądek wydaje z siebie głośny warkot. To nie jest nawet burczenie. To warkot, jakby żołądek rogogona węgierskiego próbował przetrawić nafaszerowaną siarką owieczkę, a szło mu to bardzo opornie, bo w międzyczasie byłby łechtany klingą miecza przez dzielnego rycerza, który to chciałby uwolnić piękną księżniczkę, którą to ów smok uwięził w jaskini, która to… A zresztą nieważne.
Kładzie mnie na szafce i zaczyna krzątać się po dormitorium w poszukiwaniu względnie czystych ubrań.
O raju! On się rozbiera! Odwrócić mnie! Odwrócić! No to chociaż zamknąć oczy! Cholercia! Ja nie mam oczu! To w jaki sposób widzę? Hm… Kwestia do rozpatrzenia przy najbliższej okazji…
Nie, odejdź, wyjdź!
NIEEE!
Przeżyłem szok. Za każdym razem tak samo szokujący. Może to dlatego, że za każdym razem ma więcej kilogramów… Już i tak wygląda jak słoń, boję się, że wkrótce mnie połamie w czasie snu. To zresztą nie jest wcale taka straszna perspektywa. Należy mi się emerytura…
Ty, stary! Jeszcze krawat! Tak, tak, ten żółto-czarny. Grzeczny chłopczyk.
— Uch, czy ja jestem gruby? — pyta swojego odbicia w lustrze.
Nie, nie jesteś. Tylko proszę, ściągnij sweter z łóżka, bo skrzaty nie zauważą pościeli, a ponoć mają dziś zmieniać…
Idziemy do Wielkiej Sali. Tam zje śniadanie. Mam nadzieję, że przywieźli to wzmocnione tytanem krzesło, bo znów będzie musiał siedzieć na podłodze, a wtedy czasami zdarza mi się nieprzyjemnie wbić w jego sadełko.
Cóż to tak gwarno dzisiaj? Co się tu dzieje? Na Merlina!
Nie do ciebie mówię, kretynie.
To jest róż! RÓŻ! Moje oczy!
No dobra, naprawdę muszę pomyśleć, jak to z tymi moimi oczami jest. Ale na takie rozmyślania natury egzystencjalnej trzeba czasu, a ja go chwilowo nie mam, bo moje wyimaginowane oczy wbijają mi się do wyimaginowanego mózgu porażone różem i czerwienią błyskającymi obficie ze wszystkich stron.
— WALENTYNKI! — wykrzykuje jakiś Puchon, zresztą jeden z niewielu, który nie uważa Merlina za abstrakcyjną rzeźbę artysty inspirowanego kulą.
Uch, te amorki są kiczowate, ale cóż poradzić, skoro dyrektorem jest tu Dumbledore, który ma szaty w serduszka.
Nie lubię Walentynek. Chociaż może to całkiem niezła okazja, żeby wysłać liścik tej ślicznej mahoniowej różdżce jednej z Gryfonek? Wiem, mam już swoje lata, ale zgadnijcie, czym Merlin Właściwy mieszał składniki tej swojej viagry...
— Ojej, jakie ładne!
Merlin rozpływa się właśnie nad brokatem, którym został hojnie obrzucony przez jednego z amorków. No cóż, teraz wygląda jak brokatowa locha w ciąży.
— Co mamy pierwsze? — pyta Merlin siedzącego obok (choć to zależy, czy liczyć od głowy, czy od ciała, bo jeśli od tego pierwszego, to nie tak całkiem obok) Fearghala. Rajusiu, co za imię! No dobra, przyznajmy to sobie — Merlin też nie jest wybitne, ale Fearghal?!
— Chyba eliksiry.
— Aha.
Ależ on jest szalenie elokwentny!
Lubię lekcje eliksirów. Leżę sobie spokojnie na ławce i nie muszę być częścią jego niepowodzeń. Poza tym bywa śmiesznie, zwłaszcza, że Snape uwielbia się nad nim pastwić.
Powinienem się kajać za to, jak jestem wobec niego nielojalny, ale co mi tam!
Uwaga, toczymy się! Znaczy, on się toczy do lochów, a ja siedzę sobie w jego kieszeni. Dzięki Merlinowi, przynajmniej trzyma mnie zawsze tak, że wszystko widzę.
Oho, Snape coś dziś nie w humorze. Chyba dobija go róż i cała ta atmosfera. To pewnie dlatego nie był na śniadaniu.
— Będziemy dziś warzyć Eliksir Zauroczenia — mówi przez zaciśnięte zęby. — Na specjalne polecenie dyrektora Dumbledore’a — dodaje po chwili z niesmakiem. — Czy ktoś wie cokolwiek na ten temat?
Na temat eliksiru czy Dumbledore’a?
Rękę podnosi jakaś blondwłosa Krukonka. Czy to nie jest przypadkiem oksymoron?
— Tak, Smith?
— Eliksir Zauroczenia to taki eliksir, który powoduje kilkuminutowe uczucie miłości wobec osoby, którą zobaczy się zaraz po jego wypiciu. Nie jest to jednak uczucie bezwarunkowe, to znaczy nie można zakochać się w osobie, której na co dzień w ogóle się nie lubi.
Aha. Jednak chodziło o eliksir…
— Dobrze. Ravenclaw otrzymuje trzy punkty.
Jakiż on hojny! Krukonka wygląda jednak na zadowoloną, co jednoznacznie świadczy o tym, że z reguły nie bywa bardziej szczodry.
— Składniki są na tablicy. — Machnięcie różdżką. — Macie czterdzieści minut.
Co tam jest? Starte płatki róży, jakieś larwy, owady, krew gryzka rudego… Czego?!
Dobra, nieważne.
Merlin na razie zdołał rozetrzeć płatki róży, które notabene już były roztarte. Widocznie uznał, że jak będą miały konsystencję mąki, to lepiej zadziałają. O! Udało mu się nawet oddzielić pancerzyk żuka koralowego bez rozgniecenia go! No jestem dumny!
Czekajcie, coś tu jest nie tak. To mu chyba wychodzi!
Ej, co on tak mruga? Wpadło mu coś? Na kogo on patrzy?
Merlin, na Merlina! Tyś się zakochał! Mordo ty moja, niech cię uściskam!
Coś jednak czuję, że nici z eliksiru, bo ta cała Smith nie zwraca na ciebie żadnej uwagi. A poza tym ciekawe, jak jej go podasz. „Przepraszam, ale chciałbym, żebyś się we mnie zakochała. To może chlapniemy sobie bruderszafta?”.
Wybacz stary, ale to chyba nie przejdzie.
Powoli kończą. Co prawda eliksir Merlina jest trochę bardziej fioletowy niż różowy, ale przynajmniej nie dymi, ani też nie wybuchł, jak to zwykle bywa. Musi mu naprawdę zależeć…
— Walentynka dla profesora Snape’a!
Co ten amorek robi w lochach?! Toż to samobójca jakiś!
Rzuciłem okiem (Wiecie, chyba zaczynam mieć kompleksy w kwestii oczu…) na Snape’a. Jego twarz jest tak wykrzywiona ze złości, że całkowicie zniekształciły mu się rysy twarzy. Wygląda jak dziewięćdziesięcioletni staruszek, który oblał się wrzątkiem, wobec czego ma porażony nerw twarzowy. Jednym słowem — makabrycznie.
— Wynocha — cedzi przez zaciśnięte zęby. Znowu. Facet ma chyba szczękościsk!
Amorek niewiele sobie robi z jego słów. Pląsa w powietrzu wokół ławek, wyśpiewując jakąś serenadę na cześć Mistrza Eliksirów, podczas gdy sam zainteresowany robi się purpurowy na twarzy.
— Incendio!
Skrzydełka kupidynka uroczo sobie płoną.
— Ratunku, ja się palę, ja się palę!
— Już cię ratuję! — wrzeszczy bohatersko Merlin i chwyta za swój kociołek.
Chlust!
Amorek pada na ziemię oszołomiony, po chwili jednak wstaje i otrzepuje się.
— Mój wybawco! Jestem ci dozgonnie wdzięczny!
Merlin wygląda na przerażonego, gdy amorek podbiega do niego i zaczyna go obściskiwać. Cała klasa wybucha śmiechem, ja zresztą też, choć jako różdżek tego także niby nie potrafię.
— Widzę, że znów nie masz czego oddać do oceny. — Twarz Snape’a wykrzywia szyderczy uśmiech. — Jednakże biorąc pod uwagę fakt, że twój nowy kolega wydaje się szczególnie tobą zauroczony, dostajesz P.
Merlin uśmiecha się szeroko na wieść o ocenie, ale kupidynek szybko przypomina mu o sobie, gładząc namiętnie jego łydkę, więc żałosna mina powraca.
Przez większość dnia Merlin stara się uciec od amorka, który wyśpiewuje pieśni na jego cześć pod drzwiami klasy do transmutacji albo pod oknem jego dormitorium. Na szczęście mój właściciel jest już przyzwyczajony, że wszyscy się z niego wyśmiewają, więc to jedno nie sprawia mu żadnej różnicy.
Obiad. Powoli zaczynam się irytować tym małym stworem. Chyba będę musiał przejąć sprawy w swoje ręce (niech nikt nawet się nie odzywa, sam doskonale wiem, że nie mam rąk!) i gdzieś toto zamknąć. Problem w tym, że Merlin jest zbyt dobroduszny, żeby mnie użyć przeciw czemukolwiek, co ma oczy.
O kurczaki, znów brokat! Merlin, co żeś za eliksir przygotował?! To miało potrwać chwilkę, a ten już za tobą łazi od paru godzin!
Wychodzimy z Wielkiej Sali. Oczywiście z obstawą w osobie kupidynka.
O! Zbroja! Może jeśli się bardzo skupię, uda mi się ją przewrócić na to małe, co się kręci między nogami Merlina.
Skupiam się, skupiam, skupiam…
— Cześć, Merlin.
— Cz… cz…
No cześć, tępaku, cześć!
— Cześć! — wykrzykuje.
Uch, na szczęście. Lepsze to, niż żeby nic nie powiedział.
— Wiesz, uważam, że to, co zrobiłeś na eliksirach było słodkie.
Trzeba przyznać, że niezła ta jego Smith, choć Krukonka.
No dalej Merlin, odpowiedz!
— S… serio?
— Taak.
O rany, czy ja mam jakieś omamy, czy ta mała zarywa do niego?!
Różdżek! Myśl rozsądnie! Jaka normalna dziewczyna zarywałaby do Merlina?!
No dobra… Trzeba jednak wziąć poprawkę na żądne nowych doświadczeń Krukonki…
— Wiesz, może byśmy się tak przeszli po szkole?
— Ty? Ty ze mną?
Nie, ona i ten amorek albo ona i zbroja. No jasne, że ty z nią!
— Uhm.
Rany, naprawdę porażasz elokwencją…
BUM!
— AŁA!
Juhu! Skupiłem się! Teraz przynajmniej nie będzie nam przeszkadzał…
— A więc chodźmy!
Idziemy korytarzem.
Ach, zakochani! Jakże ćwierkają, jacy są szczęśliwi! Trzymają się za rączkę – czyż to nie słodkie? Aż łezka się w oku kręci! Nawet się Merlin rozmowny zrobił! Co prawda dyskusja na temat ulubionego sosu do hamburgerów nie jest zbyt błyskotliwa, ale na razie jest nienajgorzej…
— Może wejdziemy?
Smith, ty niegrzeczna dziewczynko! Gdzie ty mojego biednego, dziewiczego Merlina zaciągasz?! Do pustej klasy?! A fe! Wstydziłabyś się!
MERLIN! Przywołuję cię do porządku! Jak tak można, dopiero co się poznaliście! Gdyby tylko twoja matka się dowiedziała!
Ej! Nie rzucaj mną!
O rany, nie patrzę, nie patrzę! Odwrócić mnie! Odwrócić się!
Hej, Smith, uważaj! Jak to tak?! Drewnem w drewno rzucać?!
O!
Witaj, ślicznotko. Co taka piękna różdżka jak ty robi o tej porze sama…?
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #238335 · Odpowiedzi: 1 · Wyświetleń: 3298

Medea Napisane: 19.09.2005 18:37


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Dziękuję Nash za betę.


Wysoki mężczyzna o rudych włosach szedł powoli przez miasto, rozglądając się bacznie. Wyraźnie czegoś szukał. Czegoś, a raczej kogoś, bowiem jego zmęczona twarz rozpromieniła się nieco, gdy dostrzegł w tłumie młodą kobietę ze strzechą brązowych, rozwichrzonych włosów. Podszedł do niej i uśmiechnął się lekko.
Oboje ruszyli w najwyraźniej doskonale sobie znanym kierunku.
Oboje wyglądali na młodych, ale doświadczonych przez życie na tyle dotkliwie, że odcisnęło to piętno na ich twarzach.
Oboje otuleni byli czerwono-żółtymi szalami charakterystycznymi dla należących do Gryffindoru uczniów Hogwartu, choć był środek lata, a oni sami ukończyli już szkołę.
Oboje wymownie milczeli.
Niespiesznym krokiem przemierzali miasto. Mijali pędzących przed siebie ludzi, którzy nawet ich nie zauważali.
W końcu mężczyzna i kobieta dotarli do starego, zdewastowanego domu handlowego. Zatrzymali się przed jego wystawą, na której stał podniszczony manekin reklamujący zieloną, nylonową sukienkę.
O ile dotąd postronnemu obserwatorowi wydawali się zupełnie normalnymi ludźmi, o tyle w momencie, gdy odezwali się do manekina i przeszli przez wystawową szybę, każdy, nawet największy mugol, zorientowałby się, że nie są wcale tacy zwykli.
Oboje byli przecież czarodziejami.
Znaleźli się w ogromnej i zatłoczonej recepcji szpitala świętego Munga. Ominęli siedzącą za biurkiem czarownicę, która znudzonym głosem udzielała pacjentom instrukcji, gdzie mają się udać. Weszli schodami na czwartą kondygnację budynku.
URAZY POZAKLECIOWE — głosił napis nad podwójnymi drzwiami. Mężczyzna nacisnął klamkę i przepuścił kobietę przodem.
— Od razu widać, do kogo państwo idą — rzucił przechodzący obok uzdrowiciel, spoglądając na ich szale.
— Jak on się czuje? — zapytała szybko kobieta.
Uzdrowiciel przystanął.
— Fizycznie całkiem dobrze. Coraz częściej spaceruje po swoim pokoju.
— A co z… — zaczął rudy mężczyzna.
Uzdrowiciel pokręcił głową.
— Bez zmian. Wczoraj rzucił dzbankiem w uzdrowicielkę dyżurną, bo zapomniała szalika.
— Dziękujemy — powiedział mężczyzna i uścisnął dłoń uzdrowicielowi.
W oczach kobiety pojawiło się rozgoryczenie, które po raz kolejny zdusiło w niej wszelką nadzieję.
— Trzeba czasu — szepnął rudzielec, przytulając ją.
— Chodźmy już…
Ruszyli w głąb korytarza, a na jego końcu skręcili w lewo. Zatrzymali się przed nieoznaczonym żadnym numerem czy nazwą pokojem. Kobieta wyciągnęła różdżkę, mruknęła Alohomora i otworzyła drzwi.
Drobny, czarnowłosy mężczyzna siedział nieruchomo na łóżku w sterylnie czystym pokoju. Jego wzrok utkwiony był w suficie, jednak po chwili przeniósł się na stojącą w drzwiach parę. Mężczyzna nabrał w płuca powietrza, zupełnie, jakby się czegoś przestraszył, jednak gdy spojrzał w okolice ich szyj, wypuścił je ze świstem.
— Cześć — odezwała się kobieta tonem, który tylko jej wydawał się beztroski.
Czarnowłosy wrócił do obserwowania sufitu.
— Jak się czujesz, stary? — zapytał rudy, przysuwając sobie i swojej towarzyszce krzesła.
— Przynieśliśmy ci owoce — powiedziała kobieta, wyciągając z torby banany, jabłka i pomarańcze.
Czarnowłosy spojrzał na nich swoimi zielonymi oczyma, w których kryło się uprzejme zdziwienie.
— Owoce — powtórzyła, wskazując je palcem.
Mężczyzna kiwnął z wdzięcznością głową i kontynuował oglądanie sufitu.
— Wiesz, Neville oświadczył się Lunie — zaczął rudzielec.
— Tak! Planują ślub za dwa miesiące — podchwyciła kobieta. — Luna jest naprawdę szczęśliwa.
— A Ginny rzuciła swoją posadę w Ministerstwie Magii, żeby móc pomagać Fredowi z jego interesem. My jeszcze jakoś się trzymamy, ale on, biedaczek, wciąż nie może się pogodzić ze śmiercią George’a, choć minęło już tyle czasu…
— Ron! Nie mów przy nim o takich rzeczach!
— A czemu nie?
— Bo… Bo nie! Jeszcze przypomni sobie coś niemiłego!
— Och, daj spokój! Przecież on i tak nas nie słucha!
Rudy mężczyzna wstał gwałtownie z krzesła i zaczął przechadzać się po pokoju.
— Hermiono, spójrz na niego! To warzywo!
— Nie mów tak! Harry, nie przejmuj się nim.
Czarnowłosy nazwany Harrym nie zwracał na parę najmniejszej uwagi.
Zza drzwi wyłonił się uzdrowiciel z niedbale przerzuconym przez szyję czerwono-żółtym szalem.
— Wybaczcie, ale muszę zabrać pana Pottera na badania. Chodź, Harry.
Uzdrowiciel podszedł do czarnowłosego mężczyzny i chwytając go pod ramię, postawił na równe nogi. Ten nie opierał się, tylko grzecznie, jak pięciolatek podążający z mamą za rękę do przedszkola, dał się poprowadzić do wyjścia.
Drzwi zamknęły się.
Kobieta wybuchła płaczem.
Mężczyzna podszedł do niej.
Przytulił.
— Ron, nie mogę patrzeć na niego w takim stanie!
— Spokojnie, Hermiono. Chodźmy do herbaciarni. Porozmawiamy.
Wyszli z pokoju i udali się do herbaciarni na piątym piętrze.
Usiedli przy okrągłym stoliku w niewielkim, dusznym pomieszczeniu. Zamówili herbatę. Milczeli.
— Nienawidzę tego szalika! — wykrzyknęła nagle kobieta, zrywając go z szyi i ciskając nim w podłogę.
— Ja też go nie lubię — powiedział cicho rudzielec.
— Ron, powiedz szczerze. Czy myślisz, że on kiedykolwiek wyzdrowieje?
— Nie wiem, Hermiono.
— Ale jak myślisz?
Mężczyzna milczał.
— No, odpowiedz mi wreszcie!
Spuścił głowę, uporczywie wpatrując się w kostkę cukru leżącą na spodeczku.
— Nie sądzę — mruknął w końcu.

***

Miesiąc później Hermiona przygotowywała się w swoim wynajmowanym mieszkaniu do odwiedzenia Harry’ego w szpitalu. Przeczesała przed lustrem brązowe włosy i uśmiechnęła się blado do swojego oblicza. Słyszała, że Harry’emu nieco się polepszyło. Chwyciła jeszcze czerwono-żółty szal i już miała wychodzić, gdy przez otwarte okno wleciała niewielka sowa i zrzuciła na stół kopertę, po czym odleciała.
Kobieta sięgnęła po list i otworzyła go.

Do Sz.P. Hermiony Granger
Ponieważ figuruje Pani w naszej kartotece jako osoba, z którą należy się kontaktować w sprawie pana Harry’ego Pottera, który od czerwca 1998 roku przebywa na oddziale zamkniętym szpitala św. Munga, z przykrością zawiadamiamy, że dnia 12 września 2000 roku wyżej wymieniony pacjent zmarł wskutek szoku po użyciu zaklęcia Drętwota. Zaklęcie to zostało użyte, gdy pan Harry Potter zaatakował dyżurną uzdrowicielkę.
Przesłuchanie świadków w sprawie formalnego ustalenia przyczyny zgonu odbędzie się dnia 25 września 2000 roku w Ministerstwie Magii.
Z najszczerszymi kondolencjami,
dyrektor szpitala — Hipokrates Smethwyk.


Pasiasty szalik wysunął się Hermionie z rąk…
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #238334 · Odpowiedzi: 9 · Wyświetleń: 5706

Medea Napisane: 19.09.2005 18:33


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 12
Dołączył: 19.09.2005
Nr użytkownika: 3717


Opowiadanie pojedynkowe z Mirriel.
Tekst dedykuję Wiedźmom Wielkopolskim i jednej Wiedźmie Mentalnie Wielkopolskiej za to, że przez całą dobę dzielnie mnie wspierały i stawiały czoło mojemu ględzeniu.



Tam dom twój, gdzie serce twoje

Uśpione Glasgow, wtulone w mleczną pierzynę mgły, wydawało się być miejscem cichym i spokojnym. Ciemne i mętne wody rzeki Clyde powoli, ale nieuchronnie sunęły na spotkanie nieznanego im morza, chwytając się po drodze brzegów w ostatnim geście ratunku. Ostre, morskie powietrze przesycone było zapachem rumu i wilgotnego drewna. Wysokie maszty przycumowanych w porcie statków złowieszczo łypały na pobliskie puby, w których z takim upodobaniem przesiadywała ich załoga. Niecierpliwie wyczekiwały, aż żeglarze oderwą się od butelek wina i wiecznie roześmianych barmanek, wsiądą na pokład i wyruszą w kolejny rejs. Ci jednak, zmęczeni poprzednimi wyprawami lub słuszną ilością procentowego napitku, spali tu i ówdzie kamiennym snem.
Glasgow nigdy nie było bezpieczne. Setki obcych z różnymi zwyczajami i o różnej objętości sakwy przypływało tu z miejsc, o których często większość tutejszych oprychów nawet nie słyszała. Nie przeszkadzało im to jednak obrabować ich, ewentualnie pozbyć się, jeśli stwarzali za dużo problemów. Nikt, kto poruszał się tu samotnie, nie mógł czuć się pewnie.

***

Woda. Matka i morderczyni. Daje życie, ale bardzo łatwo może je odebrać śmiałkom, którzy odważą się z nią zmierzyć. Bywa łaskawa — może wynieść cię na suchy ląd, gdy nie widzisz już dla siebie żadnej szansy na przetrwanie. Ale bywa też okrutna — niszczy nawet ogromne fregaty, jakby zbudowane były z patyczków. Potrafi też być podstępna — całe lata obchodzi się z załogą łagodnie, by zesłać na nią sztorm, gdy ta zaczyna już wierzyć we własne szczęście i nietykalność.
Potrzeba nie lada odwagi i stałej gotowości do zmierzenia się ze śmiercią, by zostać żeglarzem.

***

— John, cholera, łap tę linę!
Woda wlewała się na pokład hektolitrami. Niewielka fluita kołysała się w obie strony, zmagając z silnym wiatrem i wysokimi falami. Przerażona załoga biegała w popłochu, starając się ujarzmić porwane żagle.
— Holenderski wynalazek, psia mać! Tego się nie da opanować! — wrzeszczał sternik, który robił wszystko, co w jego mocy, by utrzymywać statek dziobem do fali.
John wiedział, że to nie wina statku holenderskiej konstrukcji. Sztorm coraz bardziej się wzmagał, o ile to tylko możliwe, a statek był przeładowany. Od początku przekonywał, że część towarów powinni zostawić. Nie chciał nim płynąć, ale nie miał wyboru, bo kolejny wyruszał dopiero za miesiąc. A teraz zginie tylko dlatego, dlatego, bo ktoś był na tyle chciwy, że robiło mu różnicę kilka kilogramów cukru.
— John, ruszże się! — wykrzyknął szyper i popchnął młodzieńca tak mocno, że ten się przewrócił. — Pomóż Wilkinsonowi utrzymać ster!
— UWAGA! MASZT!
Trzask łamiącego się drewna zlał się z hukiem pioruna.
— John! JOHN!

***

— John? John?
— Hym?
— Czy coś się stało?
— Nie. Nic, zamyśliłem się tylko.
Młoda, wysoka blondynka w jasnej sukni i słomkowym kapeluszu z szerokim rondem, ozdobionym niebieską wstążką, spojrzała badawczo na swojego narzeczonego.
— Nie płyń.
— Przecież wiesz, że muszę. Inaczej twój ojciec nie zezwoli na nasz ślub.
— Zezwoli, już ja się o to postaram.
— I co? I będę żyć z twojego posagu? Nie, moja droga, nie zgadzam się na to. Tylko ten jeden rejs i ubiję interes do końca. Będę uczciwie zarabiał na naszą rodzinę.
Oczywiście. Nie miał zamiaru zmienić swojej decyzji — koniecznie chciał wszystko załatwić po swojemu, by kiedyś powiedzieć swoim wnukom: "spójrzcie, co wasz dziadek osiągnął swoimi własnymi rękoma". A przecież gdyby poprosiła swojego ojca, na pewno zapewniłby mu zyski z handlu tytoniem, nie musiałby się nawet ruszać.
Rozumiała jego chęć niezależności, ale jej krukońska natura podpowiadała jasne i prostsze sposoby zapewnienia im dostatniej przyszłości, bez zbędnego narażania się na niebezpieczeństwo.
— Jak wrócę — kontynuował — poślubię cię, a potem popłyniemy razem dokądkolwiek zechcesz. Obiecuję.

***

Siedziała w bibliotece i przeglądała mapy. Nie lubiła Glasgow i wiedziała, że nigdy nie polubi. Ani jego mugolskiej, ani magicznej części. Obie były tak bardzo przesiąknięte żeglarstwem, którego nienawidziła odkąd straciła na morzu brata, że czuła się tu uwięziona jak szczur na tonącym statku.
John obiecał jej, że wyjadą. Chciała wyjechać. Dokądkolwiek. Najlepiej gdzieś w głąb Europy. Może do Francji? Podobno populacja czarodziejów jest tam spora.
Wielokrotnie zastanawiała się, jak powie Johnowi, że jest czarownicą. Jak on to przyjmie? Czy zrozumie? Czy nie zostawi jej, gdy się dowie?
Bycie czarodziejem wśród mugoli jest i zawsze było trudne. Tolerancja nigdy nie będzie powszechna. Doskonale pamiętała, jak ogromnym szokiem był dla jej ojca fakt, że jego córka jest czarownicą, tak jak matka, która zmarła kilka lat wcześniej. Żona nigdy nie wyjawiła mu swojego sekretu.
Dacjusz Kentigern, czarodziej, który przyszedł ją zawiadomić o możliwości uczenia się w Hogwarcie, był wysokim i postawnym mężczyzną o ciemnych, głęboko osadzonych oczach i długim, zakrzywionym nosie. Ubrany był według najnowszej mody, elegancki i kulturalny. Jej ojcu aż zaświeciły się oczy na myśl, że może to być jakiś handlowiec, który chce z nim ubić interes. Kiedy jednak ten zaczął mówić, co miał do powiedzenia, nadzieję na interes zastąpiło najpierw niedowierzanie, a potem furia. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziała ojca tak wściekłego. Wrzeszczał, wymachiwał nabitym pistoletem i choć był niewysoki i korpulentny, gotów był pobić Kentigerna za te oczywiste herezje. Nie wiedział wówczas, że czarodziej mówił prawdę, ale przekonał się o tym wkrótce po tym, jak Kentigern obezwładnił go jednym sprawnym zaklęciem. Z niechęcią wysłał ją na naukę do Hogwartu. Dużo czasu zabrało mu pogodzenie się z tym, kim była. Ale to przecież jego córka, krew z krwi. Czy John będzie równie wyrozumiały?

***

Zawsze lubiła czytać. Książki miały dla niej ogromną wartość. Potrafiła spędzać godziny nad potężnymi tomiszczami, których większości jej rówieśników nie chciałoby się nawet otworzyć. Nie zdziwiła się, gdy została przydzielona do Ravenclawu. Uwielbiała swój dom, choć niejednokrotnie wysuwała radykalne tezy, że taki podział nie służy niczemu dobremu. Niepotrzebnie przysparza konfliktów i prowadzi do utrudnienia kontaktów z osobami znacznie różniącymi się od nas samych. Wiedziała, że nie zrewolucjonizuje Hogwartu i szanowała jego wielowiekową tradycję, ale to nie zmieniało jej poglądów, które zawsze jasno wyrażała.
Tęskniła za szkołą. Za przyjaciółmi, nauczycielami, za ogromną i bogatą biblioteką, w której spędzała dużo czasu. Brakowało jej magii, do której się przyzwyczaiła.
Czasami wyciągała schowaną na dnie komody różdżkę i dla wprawy wypowiadała parę prostych zaklęć. Żałowała, że żyje wśród mugoli, ale musiała się z tym pogodzić, bo ci, których kochała byli niemagiczni.
Jedyną przyjemnością, jaka pozostała jej z czasów szkoły, były właśnie książki. W domu miała sporą bibliotekę, którą wciąż kompletowała. Nigdy nie szczędziła pieniędzy na pięknie oprawione powieści czy zbiory poezji zagranicznych autorów. Teraz jednak bardziej interesowały ją mapy, które przejrzała już tyle razy, że doskonale znała położenie każdego państwa. Jej marzenia o wyjeździe na razie kończyły się na podróżach szlakiem wyznaczanym przez jej palec, ale miała nadzieję, że to się wkrótce zmieni.
Wystarczy poczekać jeszcze trochę na Johna, który szczęśliwy wróci z podróży i przypieczętuje swoją obietnicę małżeństwem. Wystarczy poczekać.

***

— Dziecko, zostaw już te mapy, zajmij się czymś pożytecznym...

***

Minęło parę miesięcy, ale była pewna, że zatrzymało go coś naprawdę ważnego, że właśnie ubija jakiś lukratywny interes, a kiedy wszystko będzie już załatwione, wsiądzie na pokład pierwszego statku do Szkocji.
Tak naprawdę czuła się jak żałosna księżniczka czekająca w zamku na księcia, który ma już nigdy nie powrócić z wyprawy wojennej. I po raz pierwszy w życiu zdała sobie sprawę, że zapewne właśnie tak jest postrzegana — jako chora z miłości kobieta, która cały dzień spędza przed mapami, oczekując na powrót ukochanego.

***

Była Krukonką. Ambitną racjonalistką, marnującą potencjał, wodząc palcem po płachtach papieru.
Czarny dym gryzł ją w oczy, gdy ogień szybko trawił mapy.

***

Z samego rana ubrała się w najskromniejszą suknię, jaką miała i samotnie wyszła z domu. Idąc brudnymi ulicami Glasgow, mijała handlarzy, którzy zaczepiali ją, próbując sprzedać wszystko to, co wcześniej ukradli. Brzydziła się tym miastem i tymi ludźmi. Wszędzie widziała fałsz i pijaństwo. Nawet małe dzieci wydawały jej się spoglądać na nią tylko pod kątem tego, co mogłyby jej ukraść. Zdawała sobie sprawę, że jest przewrażliwiona, ale nic nie mogła na to poradzić. Z każdą chwilą nienawidziła Glasgow coraz bardziej i z każdą chwilą czuła się tu coraz bardziej obco. To nie był jej świat.
Już dawno nie była w magicznej części miasta, ale wciąż doskonale pamiętała, jak się tam dostać. Ukrycie przejścia w mieście, przez które codziennie przewijają się setki mniej lub bardziej zagubionych ludzi, nie było zadaniem łatwym. Czytała, że wcześniej wiele metod zawiodło i trzeba było modyfikować mugolom pamięć.
Idąc w stronę portu, minęła kilka pubów. Nerwowo przygładziła sukienkę, starając się nie zwracać uwagi na przyglądających się jej mężczyzn.
— Taka ładna panienka, może kupi pani sznur pereł? Śliczne, prosto z Włoch. Panienka spojrzy.
— Nie, dziękuję.
Odepchnęła rękę sprzedawcy, który podsuwał jej pod nos białe perły i przyspieszyła kroku.
Znalazła się w samym porcie. Rozejrzała się wokół. Ogromne statki handlowe zwoziły do Glasgow cukier i tytoń. Minęła je obojętnie i skierowała się do małej, drewnianej chatki, która, jak myśleli mugole, należała do zarządcy portu. Niepostrzeżenie wślizgnęła się do środka i wyciągnęła różdżkę. Stuknęła nią w jedną z desek na ścianie, a po chwili wszystko wokół niej zaczęło wirować. Zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, znów wszystko było na swoim miejscu. Wyszła z chatki wprost na zatłoczoną ulicę magicznego Glasgow. Setki czarodziejów przemierzały ją, miotając się między typowo magicznymi sklepami i knajpami o oryginalnych nazwach.
Kiedy była tu ostatnim razem, chciała tylko kupić książkę. Teraz chciała się dostać do Hogwartu.

***

Hogwarcka biblioteka miała swoją atmosferę. Tu, w otoczeniu starych ksiąg i pergaminów, wiecznie unoszącego się w powietrzu kurzu, regałów z ciemnego drewna, czuła się jak w domu. Godzinami mogła wertować księgi, prowadzić zapiski, porządkować książki, pomagać uczniom. Nie brakowało jej czasu na spełnianie własnych ambicji. Prowadziła całą hogwarcką dokumentację, powoli odtwarzając stare kroniki, porządkując archiwa.
Biblioteka różniła się od zatłoczonego Glasgow. Tu panował spokój, nie było kłębiących się mas ludzi, portowego chaosu.
Uczniowie rzadko widywali ją za biurkiem. Częściej krążyła między regałami, odstawiając książki na półki, naprawiała stare woluminy.
Omijała tylko stół zarzucony mapami.
Niedługo potem, gdy tamtej mroźnej zimy zachorowała i magomedycy nie potrafili jej pomóc, pomyślała, że chce tu zostać.

***

Mówiono na nią Szara Dama, może z powodu niegdysiejszego koloru jej sukni, może dlatego, że wciąż krążyła smętnie między regałami.
— Dlaczego zostałaś? — zapytał Dacjusz Kentigern, przysiadając na jednym z krzeseł, tuż obok sterty ksiąg pozostawionych przez jakiegoś nadgorliwego Krukona.
— Tu jest mój dom. Tu jest moje miejsce na świecie — odparła, wyłaniając się zza kolejnego regału.
— Nie wolałaś iść tam?
— Nie.

***

— John, obiad! — zawołała kobieta, wyłaniając się z domu. Dwójka dzieciaków ominęła ją i wbiegła do środka, ścigając się do stołu.
— Znów patrzysz w morze? Chyba nie chcesz wypłynąć?
— Nie. — Mężczyzna pokręcił głową. — Przecież wiesz, że już nie wejdę na pokład statku. Nie chcę drugi raz przeżywać tego samego. Tym razem mogę nie mieć tyle szczęścia.
— Chodź, bo zupa wystygnie — mruknęła i skierowała kroki w stronę domu.
— A po obiedzie zabiorę dzieciaki na ryby...
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #238333 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3671


New Posts  Nowe odpowiedzi
No New Posts  Brak nowych odpowiedzi
Hot topic  Gorący temat (Nowe odpowiedzi)
No new  Gorący temat (Brak nowych odpowiedzi)
Poll  Sonda (Nowe odpowiedzi)
No new votes  Sonda (Brak nowych odpowiedzi)
Closed  Zamknięty temat
Moved  Przeniesiony temat
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 15.05.2024 00:16