Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

2 Strony  1 2 >

Nelusia Napisane: 07.11.2007 18:15


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


kopia z mirriel

Mnóstwo fików z angielskiego fandomu przedstawia Malfoyów pozytywnie, więc ja nie jestem zaskoczona, kiedy czytam o takiej Narcyzie. Dla mnie nie ma w tym nic dziwnego, dla mnie to normalne (no prawie xD).

Miniaturka bez wątpienia ładna i zgrabna, choć momentami miałam wrażenie zbyt dużej słodyczy, co do opisywania Narcyzy przyjętego w polskim fandomie nie bardzo pasuje. Dobrze opisane jej relacje z matką, choć nie wydaje mi się, żeby kanoniczna Druella była taka, jak Twoja, ale jak sama czasem mówię - precz z kanonem! Otóż to. Ale podoba mi się ta Narcyza kochająca matkę i wpatrzona w nią. Narcyza, która chciała być taka jak ona.

Choć przyznam, że na początku nie pomyślałam o Druelli, tylko o Andromedzie. Może zmyliły mnie te szesnaste urodziny Narcyzy i fakt, że szukała jej po całym domu i nie mogła jej znaleźć. Tu od razu skojarzyłam tę osobę z Andromedą, bo mogło jej już nie być w domu Blacków, kiedy Narcyza kończyła szesnaście lat. Tylko nie wiadomo, jak wyglądały ich relacje, ale miło byłoby poczytać taki fik smile.gif.

Opisanie ślubu ładne i takie tradycyjne, pasujące do Malfoyów, tylko myślę nad tym, skąd oni wzięli pięciuset czarodziei z jednego miasta? Malfoyowie nie mieszkali w Londynie, mieszkali w Wiltshire ( ale to hrabstwo, konkretne miasto nie jest znane, chyba...).

Narcyza jest tu bliska mojej wersji, choć brakuje jej pewnego Blackowego pazurka, ale i tak tę wersję zaliczam na plus.

A sam fik czyta się gładko i miło, jest napisany w taki kobiecy sposób. Uczuciowy.

Podoba mi się, chociaż (wróć do moich uwag na górze).

Nel
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #324914 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 4734

Nelusia Napisane: 03.07.2007 13:57


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Kocham to robić (tłumaczyć oczywiście). I kocham ten fik, bo w polskim fandomie nie ma porządnych fikach o tych postaciach. Przynajmniej ja się z nimi nie spotkałam.

tytuł oryginału - El refugio
autorka - Phoenix.G.Fawkes
link - klik
beta - Blacky
zgoda - jest smile.gif

Powtórzenia są celowe.

Miłej lektury

Dla Blacky


Schronienie


- Nie chcę wracać do domu.

Padma oderwała roztargniony wzrok od ciężkiej księgi zaklęć, którą chciała naprawić dla swojej siostry bliźniaczki .Parvati siedziała na parapecie, z podbródkiem opartym na kolanach, które objęła szczupłymi ramionami. Padma zauważyła złote błyski na swoich nadgarstkach i rozpoznała bransoletki, które babcia podarowała jej na ostatnie urodziny. McGonagall dałaby jej szlaban, gdyby ją w nich zobaczyła. Jasne, pomyślała Padma ze smutkiem, dziś MacGonagall miała na głowie poważniejsze sprawy niż przejmowanie się mundurkiem.

Sprawy takie, jak możliwość, że wszyscy zostaną zabici, na przykład.

Parvati potrząsnęła głową, jej piękne włosy zafalowały jak czarna chmura.

- To nie ma sensu. Jak mogą chcieć, żebyśmy wróciły do domu, skoro nasze miejsce jest tutaj, w Hogwarcie?
- Mama i tata będą się tylko martwić – odpowiedziała Padma. – I to nie dziwne, po tym, co się stało Katie Bell, Ronowi Weasleyowi...


Parvati zacisnęła wargi.

- Ron miał wypadek – był w gabinecie profesora Eliksirów i wziął ten eliksir przez pomyłkę. To mogło się zdarzyć każdemu, w każdym innym momencie. A Katie została zaatakowana w Hogsmeade, daleko od Hogwartu. Zresztą, wszystkie wyjścia do wioski zostały odwołane. Nic więcej nie może się stać.

Padma chciałaby być tak pewna jak swoja siostra, ale nie była. Ciężko było wierzyć w cokolwiek w tych dniach, kiedy wszystkie poranki przynosiły do ich uszu nowe horrory, kiedy strony Proroka były wypełnione epitafiami, kiedy rodziny ich przyjaciół chciały uciec przed śmiercią z rąk sług i sprzymierzeńców Czarnego Pana. Czasy były zbyt mroczne, żeby mieć wiarę.


- Po prostu trzeba wybić im z głowy ten niepoważny pomysł zabrania nas do domu. Tu musimy zostać, to jest nasze miejsce! – krzyknęła Parvati. – Co będziemy robić zamknięte w domu? Dziergać pończochy, póki wojna się nie skończy?

Padma zaśmiała się, choć nigdy nie miała mniejszej ochoty na śmiech. Jej też nie pociągała perspektywa życia w zamkniętym domu ze strachu przed porwaniem przez bandę Czarnego Pana, bez możliwości widzenia kogokolwiek prócz rodziny przez miesiące albo lata. Co to było za życie, jeśli nie życie?

- W każdym razie ani myślę iść – potwierdziła Parvati, unosząc stanowczo brodę. – Nie zmuszą mnie, żebym poszła.

Padma westchnęła. Parvati była taka pewna, że zostaną razem. Nie była próżna, czy źle wychowana, po prostu była uparta. Tak naprawdę obie były uparte, ale Padma jako starsza, choćby o te kilka minut, i jako wrażliwa Krukonka w przeciwieństwie do impulsywnej Gryfonki, zawsze była bardziej dojrzała, bardziej rozsądna. I również trochę bardziej zimna i realistyczna. Chciała zwyczajnie przypomnieć Parvati, bez pewności starszej siostry, jak rzeczywiście sprawy wyglądają. Bez wątpienia Padmie tym razem wcale nie podobała się rola starszej siostry, bo oznaczała porzucenie jej własnych nadziei.

- Jeśli sprawy nadal będą miały się źle, nie będą się starać, żeby cię przekonać... Zabiorą cię wbrew twej woli.– Padma westchnęła ponownie. – I mów, co chcesz, ale sprawy nadal będą się komplikować.

Słysząc te słowa, Parvati odwróciła twarz od okna; na jej czole uformowały się dwie równoległe linie. W zasadzie Padma mogła czytać z twarzy siostry jak z książki, ale w tej chwili wyraz jej twarzy nie mógł być bardziej nieodgadniony.

Parvati z nagłym błyskiem w ciemnych oczach zeskoczyła z parapetu i stanęła na podłodze.

- To niesprawiedliwe. To niesprawiedliwe, że musimy odejść z Hogwartu, to niesprawiedliwe, że nie możemy chodzić do szkoły, jak każdy normalny człowiek, to niesprawiedliwe, że ta straszna wojna tak rujnuje nam życie. – Oczy Parvati błyszczały, ale Padma nie wiedziała czy z oburzenia, czy dlatego, że powstrzymywała łzy. – To niesprawiedliwe, że musimy martwić się tą wojną i tym, że giną ci, których kochamy, to niesprawiedliwe, że musimy żyć w strachu. Mamy po szesnaście lat, na Merlina! – W pełnym gniewu głosie Parvati można było usłyszeć błaganie. – Zdaję sobie sprawę z tego, że właśnie mijają najlepsze lata w naszym życiu. Zdaję sobie sprawę z tego, że teraz powinniśmy martwić się głównie profesorami, chłopcami, tańcami...

Parvati przygryzła drżące wargi.

- Wiem, że to egoistyczne, wiem, że to głupie, ale chcę normalnej młodości. Chcę wychodzić z chłopcami, chcę się malować w ukryciu przed McGonagall, chcę aż do świtu gadać o bzdurach z moimi przyjaciółkami. Chcę, kiedy otworzę Serce czarownicy poczytać o Fatalnych Jędzach, zamiast o tej biednej rodzinie, która została zamordowana przez olbrzymy. Chcę być impulsywna i niepoukładana i radosna, i chcę cieszyć się ze wszystkiego bez zamartwiania się, czemu tyle ludzi umiera każdego tygodnia. – Padma wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w siostrę, która trzęsła się z wściekłości, bezsilności... a także z rozpaczy. - Chcę budzić się każdego ranka bez pytania, czy będzie on ostatnim. Chcę żyć, rozumiesz? Żyć naprawdę.


Błaganie Parvati było jak płacz małej dziewczynki, która zobaczyła, że bezpieczny świat kruszy się wokół niej, która nie rozumiała, dlaczego pewne rzeczy znikają jedna po drugiej, dziewczynki, którą okrucieństwo świata zmusiło do tego, by szybko dorosła. To był idiotyczny i dziecinny protest - wojna nie mogła się skończyć tylko dlatego, że one tak chciały. Padma jako starsza siostra powinna wygłosić Parvati chłodne i rozsądne przemówienie o tym, co jest naprawdę ważne i o tym, że nie powinna się zamartwiać takimi błahostkami jak makijaż czy tańce.

Ale nie potrafiła, bo w głębi Padma też była tą małą dziewczynką, która płakała w ukryciu i która z wściekłości na niesprawiedliwość na świecie kopała podłogę. Bo Padma też chciałaby, żeby rzeczy miały drugą stronę, bo ona też miała marzenia i aspiracje. Padma chciałaby zostać w Hogwarcie, chciałaby, żeby jej najlepsza przyjaciółka Mandy nie odeszła ze szkoły, gdyż jej brat został zabity, chciałaby, żeby pewnego dnia chłopiec znów zaprosił ją na randkę i żeby jeszcze raz, jeszcze raz całować się z nim u pani Puddifoot, chciała się oddać swojej ekstazie, chciała mieć normalne życie.

Jednak rzeczą, której pragnęła najbardziej na świecie było to, żeby przez te wszystkie poranki nie czuć strachu i żeby nocami nie mieć koszmarów. Chciałaby oddychać wolno, bez strachu. Bo Padma umierała ze strachu, strachu, który ją paraliżował i ściskał w piersiach.

Padma odpowiedziała drżącym głosem:

- Ja.. ja chciałabym się znaleźć w bezpiecznym miejscu. Chciałabym być w jakimiś miejscu, daleko od tej wojny, gdzie śmierć nie dojdzie... – W tym momencie przerwała, łzy zaczęły płynąć jej po policzkach - gdzie nie musiałabym żyć w strachu przed tym, co może się stać. Chciałabym, że Hogwart nadal był bezpiecznym miejscem... ale nie jest... żadne miejsce nie jest.

Jej głos był załamany od szlochów, oddech uwiązł w jej gardle. Padma zamknęła oczy, pragnąc, żeby te wszystkie zimne rzeczy zniknęły i żeby znalazła schronienie, gdzie mogłaby uciec. Ale nic takiego nie istniało i Padma nie mogła przestać płakać.

Ramiona Parvati otoczyły ją, Padmę, która błagała, żeby ktoś ją objął, bo była jak mała dziewczynka, która potrzebuje pocieszenia. Padma pozwoliła się objąć, bo w tej chwili czuła się bardzo malutka i krucha. I potrzebowała pocieszenia, pocieszenia, którego nikt nie mógł jej dać.

Parvati głaskała ją po włosach, z tą samą słodyczą, z jaką robiła to ich matka, kiedy dziewczynka miała koszmary.

- Ciii, nie płacz, Padmo. Wiem, że teraz wszystko jest bardzo złe, ale...

Głos Parvati zniżył się do szeptu i Padma nie musiała znać legilimencji, żeby zrozumieć dlaczego. Parvati po prostu nie potrafiła kłamać, a prawda była zbyt mroczna, by mówić o niej głośno. Padma zaszlochała ponownie. Nie miała nadziei, żadnej nadziei.

Więc Parvati przemówiła ponownie ze stanowczością i pewnością w głosie, jakich Padma nie słyszała nigdy wcześniej.

- Spójrz na mnie, Padmo. Spójrz mi w oczy.

Padma, zmieszana, zrobiła to.

- Wiem, że sprawy teraz mają się bardzo źle. Wiem, że Hogwart już nie jest tym bezpiecznym miejscem, jakim był, wiem, że żadne miejsce, w którym się znajdziemy, nie będzie wystarczająco bezpieczne.

Na twarzy Parvati błyszczało światło, światło wiary, pewności. Padma spojrzała na nią zdumiona. Jej siostra nagle wydawała się o wiele bardziej dojrzała.

- Wiem, że nie istnieje żadne bezpieczne miejsce. Wiem, że nie istnieje żadne schronienie. – Oczy Parvati błyszczały, ale tym razem nie z gniewu, lecz z determinacji. – Więc same zbudujemy schronienie, Padmo. Ty i ja i wszyscy, którzy chcą żyć na świecie bez strachu. Oni nie zwyciężą, nie mogą zwyciężyć. Wcześniej czy później, wszystko się odmieni.

I kiedy to się stanie... Kiedy to się stanie, świat znowu będzie bezpiecznym miejscem i już nie będziemy potrzebować żadnego schronienia.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #308583 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 4648

Nelusia Napisane: 03.07.2007 12:55


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


M miało znaczyć, że to miniaturka, ale już zaraz zmienię na to zak smile.gif.

A Sra. to skrót od Seńora. I mnie też zabija, a co!


N.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #308580 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 5259

Nelusia Napisane: 16.06.2007 21:17


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


To było moje pierwsze publikowane tłumaczenie z hiszpańskiego. Daję też tutaj. Fik jest przeciwieństwem szkoły polskiej, ale jest to wizja bliższa memu sercu.

tytuł oryginału - Miradas
autorka - Smootzie
link - http://www.fanfiction.net/s/3344760/1/
beta - Idril

Spojrzenia

Wszystkim postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że Narcyza Malfoy tylko patrzy na Lucjusza Malfoya, a on patrzy na nią. Od chwili przyjścia mówiła chłodno o szkole Dracona, o stanie rezydencji, o postępach, jakie są czynione, żeby go uwolnić. Dla strażników było pewne, że tych dwoje zostało zrobionych z lodu.

Ale dla tych, którzy byli w celi, sprawy wyglądały nieco inaczej. Narcyza i Lucjusz wiedzieli, że muszą zachować pozory.

I dlatego szukali w swoich oczach słów, których nie mogli wypowiadać na głos.

W oczach Lucjusza był strach przed spędzeniem tu nocy, strach o to, że już nie zobaczy żony, strach przed terrorem i utratą zmysłów w oceanie ciemności i szaleństwa, jakie panowały w Azkabanie. Ale teraz szare oczy rozbłysły jasno. Narcyza zachowała to wspomnienie w swojej pamięci. Przebiegła spojrzeniem po jego ciele i zobaczyła, że lekko zadrżał, a na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. Jednak najbardziej skrywanym uczuciem w tych zwykle zimnych oczach, oczywistym tylko dla niej, była wielka miłość, którą do niej czuł. Pragnienie, aby z nią zostać.

W oczach Narcyzy, błękitnych jak morze, był strach. Strach o to, że już go nie zobaczy, strach przed samotnością, strach o syna, strach przed utratą męża w tym strasznym więzieniu. Była też radość z tego, że znów go zobaczyła, że żył, że ją pamiętał, że jeszcze go tu nie zniszczyli. Poczuła na sobie jego spojrzenie – to było jak długa pieszczota i sprawiło jej przyjemność.
Tak bardzo pragnęła objąć go i schronić się za tarczą bezpieczeństwa i ciepła, którą był Lucjusz. W jej oczach płonęła miłość, pożądanie i uwielbienie, dokładnie tak, jak w dniu ich ślubu i przez następne lata.

- Czas się skończył, pani Malfoy.
Narcyza skinęła głową, a Lucjusz ukłonił się uprzejmie. Nie mógł się podnieść, gdyż był przykuty do krzesła. Odwzajemniła gest.

- Mój panie.

Ich spojrzenia spotkały się po raz ostatni.

- Kocham cię – powiedziały błękitne oczy do szarych.
- Kocham cię – powiedziały szare do błękitnych.

Chwilę później Lucjusz Malfoy znowu był sam w swojej celi. Tej nocy śnił tylko o Narcyzie.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #306979 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 5259

Nelusia Napisane: 14.04.2007 18:30


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Gratuluję słusznie wygranego pojedynku, wiećmo!
Tekst oczywiście mi się podoba, z tego względu, że jest mocno Idrilowaty i ma przesłanie. No i jest w nim Luna, którą ja uwielbiam, nawet jeśli nie gada o chrapakach krętorogich. Bo Luna jest Krukonką i tu to zostało ładnie pokazane. Moim zdaniem w tym fiku nie traci nic ze swojej zwykłej luniastości, ot mamy dziewczynę pokazaną z innego punktu widzenia niż w kanonie. Ale nie znaczy, że jest niekanoniczna xD.
Za to Neville kanoniczny od początku do końca, ten Neville, który boi się eliksirów, który nie wierzy we własne siły, który martwi się tym, że babcia nieustannie porównuje go do ojca. I takie porównania wydają mi się krzywdzące, bo przecież Neville to nie Frank, choć Augusta pewnie by chciała, żeby tak było.
Podobały mi się te wstawki o boginach - mądre i jednocześnie mocne. Dające do myślenia. Zapadające w pamięć. Bo to prawda, że każdy ma swoje boginy. I że ciężko jest się ich pozbyć. I że przyjaciele są bardzo ważni.
Luna się starała, ale ostatecznie Neville'owi nie udało się pokonać bogina...
A szkoda.
Choć może i nie szkoda, bo tak fick bardziej w pamięć zapada.

Dziękuję i gratuluję

Nel
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #301647 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 6025

Nelusia Napisane: 19.03.2007 12:37


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


kopia...

Skajuś, śliczny prezent dostałaś!
A teraz do rzeczy.
Idril, mi naprawdę ciężko się komentuje Twoje teksty, z tego względu, że jestem nimi zauroczona i sama nie wiem, co mam pisać. Nawet w tak krótkim opowiadaniu potrafiłaś przedstawić charakter bohaterów, targające nimi emocje. Jesteś wielka, tyle Ci powiem.
A przedstawione relacje między dwoma braćmi są bardzo gorzkie i prawdziwe. Biedny Janos, którego ojciec się wstydzi, bo chłopczyk jest charłakiem, a przecież takie coś jest nie do pomyślenia w rodzie czystokrwistym. I Laszlo, który próbuje bronić swojego bratanka, który jest inny niż brat. Nie taki obsesyjny, tak to nazwijmy. Widać to zwłaszcza po scenie w bibliotece, która jest ulubionym miejscem Laszla w tym ponurym zamczysku.
Końcówka bardzo przygnębiająca, ale cholernie prawdziwa. Ile razy jest tak, że powiemy komuś w gniewie, że go nienawidzimy, choć tak wcale nie jest? My czasem mamy jeszcze szansę, żeby to naprawić, żeby przeprosić.
Laszlo jej nie miał.

Wiećma, gratulacje!

Nel
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #298150 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 4082

Nelusia Napisane: 14.03.2007 13:14


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Zaczęłam czytać odcinek piaty i tak utknęłam z nosem w ekranie. Podoba mi się niezmiernie i niezmiennie, zwłaszcza że dotyczy Alice. Alice, która wie, że jest w Egipcie intruzem, która wie, że magia egipska jest niebezpieczna, starożytna i obezwładniająca. Wie, że pustynia nie lubi obcych, ale mimo to nadal jest w Kairze...
Opisy Starego Kairu przepiękne, aż poczułam ten klimat, zapachy, usłyszałam śpiew kobiet w czadorach. Masz wielki talent do czarowania słowem, potrafisz przenieść czytelnika w zupełnie inny świat. Brawa za to.
Ten odcinek trzyma w napięciu od początku. Przez koszmarny sen Alice aż po fruwające kartki w pokoju. Obezwładnia i odurza jak ciężkie perfumy. I pochłania jak ruchome piaski.
Jestem pod wielkim wrażeniem i czekam na resztę.

Nel
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #297953 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8335

Nelusia Napisane: 29.01.2007 13:50


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Fanfik konkursowy z aurora. Miłej lektury!
N.

Gwiazdka z nieba

Luna westchnęła i naciągnęła na siebie puchową kołdrę. Że też musiała się rozchorować właśnie teraz! Zbliżało się Boże Narodzenie, niektórzy już śpiewali kolędy, domy wypełniał zapach świątecznych potraw, a ona leżała w łóżku.
Dziewczynka przeziębiła się, kiedy przemoczyła nogi, brodząc w szarej, rozdeptanej brei. Tata podał jej dużą dawkę eliksiru pieprzowego, która, nie wiedzieć czemu, nie zadziałała. I Luna, z rozpalonymi policzkami i zimnymi jak płatki śniegu dłońmi, musiała leżeć w łóżku. Być może dopadła ją jakaś paskudna mugolska infekcja. Miała nadzieję, że do świąt wyzdrowieje.
Spojrzała w okno – nocą chwycił mróz i teraz padał śnieg, sypki niczym cukier puder, pokrywając drogi i dachy domów w wiosce. Z parapetu zwisały błyszczące sople lodu.
Luna postanowiła, że nie będzie dłużej leżeć; odrzuciła kołdrę, wstała z łóżka i wsunęła stopy w futrzane bambosze - niuchacze. Przypomniała sobie, że ten prezent dostała od mamy w poprzednie święta. I nagle zrobiło jej się bardzo smutno. W tym roku będzie zupełnie inaczej.
– Mamusiu, gdzie teraz jesteś? - spytała i oparła łokcie o parapet. - Źle nam bez ciebie. Tata jest tak zabiegany, że chyba zapomniał o świętach. Gdzie jesteś? Bardzo bym chciała, żebyś tu była.
Okno otworzyło się i wiatr poruszył firanką. Luna spojrzała ze zdziwieniem na falujący materiał. Czyżby to był jakiś znak? A może...
Dziewczynka narzuciła na ramiona sweter i zeszła do kuchni. Chciała pomóc tacie w przygotowaniach, zwłaszcza, że nie był zbyt dobrym kucharzem. I nawet zwykłe upieczenie indyka mogło się skończyć katastrofą.
Kuchnia w domu Luny była przestronna i jasna. Stół przykrywała cerata z namalowanymi gałązkami ostrokrzewu, ściany Luna pomalowała kiedyś z mamą na jasnożółty kolor, kiedy obie stwierdziły, że białe ściany odstraszają. Wzięły kubełki z farbami, wyciągnęły drabinę z piwnicy, zrobiły sobie śmieszne czapeczki ze starych wydań Proroka Codziennego i zabrały się do malowania. Pomagały sobie czarami – pędzel mamy przesuwał się po ścianie, pokrywając ją równą warstewką koloru, natomiast mała Luna nie umiała zapanować nad swoim narzędziem pracy. Podłoga pokryła się cytrynowymi plamkami.
– Tata nas zabije – powiedziała Luna, spuszczając oczy.
– Zaraz to naprawimy, Luneczko. - Mama machnęła różdżką i plamy zniknęły. Potem machnęła
drugi raz i linoleum pokryła warstwa lodu. Wyczarować lodowisko w kuchni, to było coś. Tylko jej mama mogła wpaść na taki pomysł. Mama, w lekko zabrudzonej czarnej szacie, ciepła i nawet teraz pachnąca konwaliami. Ta, która nauczyła ją, żeby nie przejmowała się tym, co mówią ludzie. Bo odmienność czasem może odpychać, ale nie warto o tym myśleć, kochana Luno.
Potem chwyciły się za ręce i ślizgały po podłodze, udając, że jeżdżą na prawdziwym lodowisku. I śmiały się trochę szalonym, zaraźliwym śmiechem. Luna i jej mama, nierozłączne.
Dziewczynka, wyjmując mąkę i cukier z szafki, przypomniała sobie, że kiedy tata wrócił tamtego dnia do domu, bardzo się zdziwił. Zamiast ciepłego obiadu w kuchni, czekała na niego roześmiana córka, z zarumienionymi policzkami i żona w szacie ubrudzonej farbą. Wiedział, że obie mają swój własny, zwariowany świat. Wiedział, jaka jest Mabel. Żyła oderwana od rzeczywistości, stąpała po pierzastych chmurkach i za bardzo lubiła eksperymentować z zaklęciami, ale pokochał ją. Pokochał i był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, kiedy przyjęła jego oświadczyny i potem, kiedy w księżycową, majową noc, przyszła na świat ich córeczka, Luna.
Luna była jak jasna strona księżyca, radosna, ciekawska i bardzo podobna do mamy. Obie miały długie, blond włosy, spływające na ramiona i to samo zdziwienie w oczach. Obie czasem patrzyły tak, jakby widziały rzeczy, które są zakryte przed oczami innych. Nawet przed jego oczami.
- Teraz będę robić pierniczki, mamusiu – powiedziała Luna w przestrzeń. - Pamiętam, jak mnie uczyłaś kilka lat temu. Oby mi się udało. A nawet jak się nie uda, to nieważne. Tata pewnie nie będzie zadowolony, że wstałam z łóżka, kiedy jestem chora i powinnam leżeć pod ciepłą kołdrą, ale nie chcę. Tam nawet nie czuję świątecznej atmosfery. Tutaj to co innego. Smutno mi, bo ciebie nie ma. Smutno. –Dziewczynka otarła oczy rękawem i wzięła się do pracy. Brakowało jej mamy, która dałaby jej jakieś wskazówki, przytuliła, powiedziała, co robi źle. Brakowało jej tej atmosfery sprzed roku, pachnącej choinki z kolorowymi światełkami, śpiewania kolęd do późnej nocy i zapachu czekolady z cynamonem. Brakowało jej tego, ale życie musiało toczyć się dalej, a czuła, że mama nie chciałaby, żeby córka smuciła się w Boże Narodzenie. No i tata powinien być zadowolony, widząc uśmiech na twarzy swojej Luneczki. Uśmiech, który przez ostatnie miesiące pojawiał się bardzo rzadko.
Szybko zagniotła ciasto, sypiąc może zbyt wiele przyprawy korzennej, a później wyjęła z szuflady foremki i zaczęła wykrawać pierniczki. Serduszka, gwiazdki, czapki świętego Mikołaja, prosiaczki, ptaszki i inne figurki wkrótce przykryły blachę, którą wstawiła do pieca. Może kiedy tata wróci z redakcji, dom będą wypełniać świąteczne zapachy, tak jak dawniej.
Luna zakaszlała. Chyba niepotrzebnie wyszła z łóżka. Wiedziała, że zrobiła źle, ale nie mogła tam leżeć. Za dużo było rzeczy do zrobienia, a tata na pewno nie będzie miał do tego głowy.
Poczekała, aż ciasteczka się upieką, wyjęła blachę z piekarnika, postawiła ją na stole i wyszła z kuchni.
Idąc do piwnicy, myślała o świątecznych ozdobach, którymi niedługo przystroi choinkę, o ile będzie jakaś choinka. W zeszłym roku siedziała z mamą przy stoliku w jej gabinecie i obie kleiły długie łańcuchy z kolorowego papieru. Potem powiesiły je na choince, na której już znajdowały się lśniące bombki i kaskady anielskich włosów.
Dziewczynka odgarnęła do tyłu włosy i schyliła się, żeby wyjąć te łańcuchy. Pudło, w którym leżały, było mocno zakurzone; kichnęła raz i drugi, wyciągnęła poplątane, różnobarwne, połączone ze sobą oczka i zawiesiła je sobie na szyi.
Luna miała upodobanie do dziwnej biżuterii od momentu, kiedy mama jej powiedziała, że pierścionki z brylantami są nudne i pokazała, jak zrobić coś oryginalnego. Kiedy dziewczynka miała pięć lat, mama przekuła jej uszy i wsadziła w dziurki czerwone kolczyki w kształcie marchewek. Inne dzieci z wioski przyglądały się jej, jakby była jakimś nieznanym okazem, ale Luna uśmiechała się tylko z pobłażaniem i szła dalej, a kolczyki kołysały się w takt jej kroków.
Podniosła karton z podłogi i wchodziła z nim po schodach, kiedy usłyszała zgrzyt klucza w zamku.
– Że też musieli mi wcisnąć taką choinkę – syknął pan Lovegood pod nosem, usiłując przepchnąć drzewko przez drzwi.
– Tatusiu, pomóc ci? - zapytała Luna.
– Co ty tutaj robisz? Chcesz się kompletnie rozchorować na święta? Wracaj mi do łóżka, ale już.
– Ale tato – jęknęła dziewczynka. - Chciałam pomóc.
– Wracaj do łóżka, chyba że chcesz na święta leżeć w Mungu – powiedział surowo ojciec i wniósł choinkę do środka.
Drzewko pachniało lasem, świętami Bożego Narodzenia i zapowiedzą cudu kolejnych narodzin. Tak jak kiedyś, tak jak zawsze.
Tata bardzo się zdziwił, widząc blachę z pierniczkami, która stała na stole. Chciał dać Lunie burę za to, że wyszła z łóżka, ale nie zrobił tego. Córeczka naprawdę się postarała – w tym roku zamiast tradycyjnego puddingu, za którym oboje nie przepadali, będą jeść te ciastka, słodko-gorzkie i aromatyczne.
Postanowili, że choinka będzie stała w pokoju Luny. Tata wsadził świerk w stojak, a później powiesił na gałązkach bombki, łańcuchy i migotliwe światełka, które miały się zapalić dopiero w dzień Bożego Narodzenia.
– Podoba ci się? - zapytał córkę, bo chciał znać jej opinię.
– Oczywiście – odpowiedziała, zdejmując sweter i kapcie i kładąc się do łóżka. - Śliczna jest. I tak się cieszę, że stoi właśnie tutaj. Tylko szkoda, że mama tego nie widzi.
– Widzi na pewno – przekonał ją tata, pochylając się nad łóżkiem i dotykając rozpalonego czoła dziewczynki. - No, moja panno, chyba znowu masz gorączkę. A przecież mówiłem wyraźnie, żebyś leżała w łóżku i nie chodziła po domu.
– Nie chciało mi się leżeć, nie lubię tego – przyznała Luna szczerze. - Chciałam pomóc.
– Ty mój mały, dobry duszku. - Tata uśmiechnął się i żartobliwie uszczypnął córeczkę w policzek. - Jestem ci wdzięczny, ale nie musiałaś tego robić. Trzeba było zostać w łóżku i poczytać książkę.
– „Opowieść wigilijną”? Już skończyłam – powiedziała. - Bardzo mi się podobała. To dobrze, że my nie jesteśmy tacy samotni jak Scrooge, prawda, tatusiu? Mamy jeszcze siebie.
W oczach jej ojca pojawiły się łzy. Mała miała rację. Mieli siebie i chociaż obojgu bardzo brakowało Mabel, wiedzieli, że nie mogą być teraz smutni.
Dzień Bożego Narodzenia rozpoczął się dźwiękiem dzwonów, który dobiegał z pobliskiego kościoła. Tata przyszedł do pokoju Luny z tacą ze śniadaniem i podał je córce do łóżka. Na tacy leżało również pudełko z wielką złotą kokardą. Luna spojrzała na nie z tęsknotą.
– Mogę otworzyć? Mogę? Mogę? - zapytała błagalnie. Tata tylko kiwnął głową i dziewczynka natychmiast rozerwała papier i otworzyła pudełko – w środku była szkatułka z nowymi kolczykami, w kształcie wisienek oraz tabliczka jej ulubionej czekolady z orzechami z Miodowego Królestwa.
– Nie wiedziałem, co kupić. Jesteś zadowolona?
– Zadowolona? - powtórzyła - Jestem przeszczęśliwa. Dziękuję, tatusiu – odstawiła tacę z jedzeniem na nocny stolik i wyciągnęła ręce, obejmując tatę za szyję. Pochylił się i mocno ją przytulił. Czuła zapach lawendowej wody i dotyk jego palców na swoim policzku.
Odsunął się od dziewczynki z dziwnym, tajemniczym uśmiechem. Luna przed chwilą szepnęła mu do ucha, gdzie ma szukać swojego prezentu. Przyjrzał się kartce, którą córeczka wcisnęła mu w ręce. Napisała na niej jakiś dziwny szyfr i teraz zastanawiał się, co on mógł oznaczać.
– 1 k, 2 sz – przeczytał. 'K' mogło oznaczać komodę, a 'sz' szufladę. Podszedł do komody, otworzył drugą szufladę i wyjął z niej kwadracik z zielonego kartonu z literką 'K'.
Kierując się dalej wskazówkami, wypisanymi przez Lunę, zebrał wszystkie literki, które ułożyły się w zdanie - Kocham Cię, tatusiu. Wesołych Świąt!
– Luneczko, skąd ty? Skąd taki pomysł? - zapytał ze wzruszeniem w głosie.
– Mama mi podpowiedziała – odparła Luna. - Przyśniła mi się i powiedziała, że tata nie potrzebuje jakiegoś wymyślnego prezentu, jak gwiazdka z nieba. Bo proste pomysły zawsze są najlepsze.
– Ty jesteś moją gwiazdeczką.– Tata usiadł na łóżku. - Jak dobrze, że mam ciebie.
Wieczorem na niebie rozbłysły te prawdziwe gwiazdy, a śnieg błyszczał w ich świetle. Luna i jej tata cały dzień siedzieli w pokoju, jedli świąteczne potrawy, rozmawiali, żartowali i opowiadali wszystko Mabel.
Mabel, której nie było przy nich, ale której obecność oboje wyczuwali.
– Mamusiu, daj znak, że tu jesteś – powiedziała Luna i okno natychmiast samo się otworzyło, a wiatr poruszył firanką.
Bo Mabel tak naprawdę nie odeszła. Była z nimi.
Oboje chcieli w to wierzyć.

Koniec
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #292265 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3138

Nelusia Napisane: 23.01.2007 10:05


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Kolejna część! Dziękuję za wszystkie komentarze i proszę o jeszcze xD. Będzie lekko perwersyjnie tutaj, ale chyba przejdzie. Oby!
Nelka

2

Andromeda, zamykając pokój na klucz, zastanawiała się, jakie to sekrety może on kryć. Raczej nie będzie to nic przyjemnego.
- Mam wrażenie, jakby kogoś tutaj zabili – wzdrygnęła się. Mimo że na korytarzu było dosyć ciepło, ją ogarnął zimny dreszcz. Nie, nie może teraz o tym myśleć. To bez sensu, było, minęło.
Zeszła ze schodów, na dole już czekał na nią Ted, który był zajęty rozmową z Ingeborgą. Staruszka - - przypięła smycz do obroży Bazylego i powiedziała, że mogą już wyjść.
- Idziemy zwiedzać magiczny Wiedeń? - zapytała Andromeda, kiedy skręcili w pierwszą boczną uliczkę za hotelem. Po obu jej stronach rosły stare klony, przez których liście przebijało się wiosenne słońce. Domy tutaj były dosyć nowoczesne, wszystkie z dachami pokrytymi ciemnoczerwoną dachówką i ze starannie wypielęgnowanymi ogrodami. Nie przypominały tych uroczych secesyjnych kamieniczek w centrum, a jeśli chodzi o ogrody, to Andromeda wolała swój mały ogródek przy domku pod Londynem, tam była jakaś - dzikość i swoboda, a tutaj, mimo że ogrody były śliczne, sprawiały wrażenie zbyt sztywnych.
- Nie podobają się pani te ogrody? - Ingeborga zauważyła, że Andra krytycznym wzrokiem przypatruje - się równo przyciętym iglakom i starannie skoszonym trawnikom. - No cóż, mi też nie. Nie mają swojej magii, ale czego można wymagać po bogatych mugolach? Każdy z nich chyba ma tutaj swojego ogrodnika, a już na pewno większość. Ja tam wolałam swój ogród przy domku w Yorkshire, gdzie się przeprowadziliśmy, uciekając przed wojną. Choć tam też była, były nawet dwie, bo prócz tej rozpętanej przez Hitlera, była przecież też ta czarodziejska.
- I jak pani sobie poradziła? - spytał Ted. - Co się działo z dziećmi?
- Dzieci poszły do Hogwartu, dyrektor zgodził się je przyjąć, pomimo tego że był marzec i było już dawno po przydziale, ale dla nich zrobił wyjątek. Nie było nas stać, żeby zatrudniać prywatnych nauczycieli, jak to niektórzy mieli w zwyczaju. Poza tym zawsze byłam zdania, że lepiej żeby dzieci chodziły do szkoły i przebywały wśród rówieśników, niż żeby tylko ślęczały z nauczycielem nad książkami i kociołkami w domu.
- To się nazywa zdrowe podejście do życia – przyznała Andromeda. - A w jakim domu byli?
- Oboje w Ravenclawie. Teraz musimy przejść przez ulicę – powiedziała Ingeborga, zmieniając temat. - Mamy jeszcze trochę drogi przed sobą.
- Dużo? - chciała wiedzieć Andromeda, która co prawda była przyzwyczajona do chodzenia, ale którą trochę cisnęły nowe buty.
- Ponad pół godziny takim dosyć szybkim krokiem – odparła staruszka. - Czyli dla nas więcej, bo ja już nie mam tych lat, co kiedyś i nie mogę szybko chodzić. Ale Bazyli pewnie chciałby sobie pobiegać, prawda piesku?- Pudel stanął na tylnych łapkach i spojrzał błagalnie w oczy swojej pani. Ingeborga odpięła smycz i pupilek natychmiast przebiegł na drugą stronę ulicy i czekał tam na resztę wycieczki.
- Zna drogę?
- Oczywiście, a bo my to pierwszy raz tędy przechodzimy? - Ingeborga udała zdziwioną. - No dobrze, dobrze. Teraz opowiem państwu tę historię pokoju numer czternaście. Usiądźmy na tej ławeczce. Dobrze, że ta część Wiednia jest w miarę spokojna, w magicznej zawsze jest za duży ruch. Tam nie mogłabym spokojnie z państwem porozmawiać i sami się przekonacie dlaczego.
- Sprawa konspiracji? - zapytał Ted.
- A nie – Ingeborga uśmiechnęła się figlarnie i usiadła na ławeczce; obok jej butów położył się Bazyli. - Żadna konspiracja, ja nie mam przed nimi tajemnic.
Andromedzie babcia wydawała się coraz bardziej podejrzana, ale nie powiedziała tego Tedowi. Nawet nie było jak, bo nie usiadła obok męża, a rozmowa, kiedy Ingeborga miała opowiadać, była wykluczona.
- Ten hotel został przebudowany po wojnie – zaczęła – mam na myśli drugą wojnę, rzecz jasna. Przedtem nie było tam hotelu, budynek był zwykłym domem, w którym mieszkała pewna mugolska rodzina, nazwiska nie będę podawać, bo to jest nieistotne w tym momencie. Ważne jest to, że mieli dwóch synów i dwie córki. Synowie, kiedy Hitler zajął Austrię, zostali siłą wcieleni do Wermachtu, a dziewczyny, cóż. Trzeba przyznać, że nigdy nie przepadał za sobą. Miały siedemnaście i dziewiętnaście lat, ładne buzie i przykro mi to mówić, ale siano w głowie. Rodzice próbowali je wykształcić w jakiejś pensji dla panien, ale skończyło się na tym, że ta młodsza uciekła, bo nie mogła wytrzymać dyscypliny, jaka tam panowała. Starsza kształciła się dalej, ale po pewnych wakacjach, kiedy zdała wszystkie egzaminy, oświadczyła rodzicom, że nie pójdzie na studia. Wymarzyli sobie, żeby córeczki zostały lekarzami, ale nie udało się to, niestety. To, że zrezygnowały ze studiów, rodzice musieli jakoś przeboleć. Najgorsze miało dopiero nadejść.
Andromeda poruszyła się na ławeczce. Coś jej mówiło, że ta historia nie skończy się dobrze. Spojrzała na Teda, mąż siedział spokojnie, najwidoczniej zachwycony historią. Jak to on. Uśmiechnęła się do siebie, a Ingeborga tymczasem kontynuowała opowieść.
- Do dziewczyn zaczął przychodzić pewien żołnierz. Głupotą było przyjmować w domu żołnierzy z wojsk okupanta, ale jak już mówiłam, one nie były zbyt mądre, mimo tych paru lat na pensji, ale były na tyle sprytne, że robiły to zawsze, kiedy rodzice byli w pracy. Przychodził do nich tak często jak mógł i z tego, co wiem, zakochał się w tej starszej, ale ta młodsza miała na niego chrapkę. Teraz to zabrzmi jak tekst z powieści dla kucharek, ale tak było – postanowiła się pozbyć rywalki. Wyobrażają to sobie państwo? Pewnie nie, bo dziś ludzie już nie uciekają się do takich sposobów. Kiedy żołnierz przychodził, zamykała siostrę w pokoju na piętrze i zabierała klucz. A jemu wmawiała, że siostra musiała wyjechać do sanatorium do Szwajcarii, co oczywiście było bzdurą, ale on jej uwierzył. Nie przepadał za nią, a ona się do niego przyczepiła. Nie wiem, co nią kierowała, może chciała zrobić na złość siostrze. W każdym razie, kiedy pewnego dnia on do nich przyszedł z zamiarem znalezienia swojej ukochanej, młodsza z sióstr pobiegła na górę i zrobiła to, co od dawna chciała zrobić. Starsza ponoć wcale nie krzyczała, nie była zdziwiona. Zawsze sprawiała wrażenie zbyt biernej i nie umiejącej się bronić i tak było i w tym przypadku. Potem jak gdyby nigdy nic, młodsza zeszła do swojego gościa, który zauważył dziwny uśmieszek na jej ustach. Nie przepadał za nim, bo czuł, że będą z tego kłopoty, ale ona nie pozwoliła mu iść na górę. Zatrzymała go w salonie na dole, dopiero później dowiedział się, co zrobiła z tą, którą pokochał. I tej młodej, złej nie chciał znać. Więcej do niej nie przyszedł. Możecie sobie wyobrazić reakcję rodziców, kiedy otworzyli drzwi od tamtego pokoju i znaleźli ciało starszej córki.
- Okropne – wzdrygnęła się Andromeda. - Historia jak z jakiegoś horroru, tylko co to ma wspólnego z naszym pokojem?
- To się stało w tym pokoju, co prawda jeszcze przed przebudowaniem budynku, ale pokój był dokładnie w tym samym miejscu, co obecnie hotelowy pokój numer czternaście. Budynek został przebudowany dopiero po wojnie, ale o tym morderstwie gazety pisały wcześniej i dlatego mugole niechętnie go odwiedzali, a jak już to rzadko który decydował się na wzięcie tego pokoju. Niektórzy mówili, że tam straszy, że duch tej dziewczyny wraca na miejsce i czeka na swego żołnierza, a oni ponoć nie wierzą w duchy.
- Matko święta – jęknęła Andromeda i poczuła, że robi jej się słabo. Chwyciła się ławeczki, kręciło jej się w głowie. Ted wstał i podszedł do niej.
- Andra, kochana, nic ci nie jest? - chwycił jej zimne dłonie i przytrzymał w swoich przez dłuższą chwilę. - Spokojnie, teraz nic nam się tam nie stanie. To było dawno temu. Nie bój się.
Andromeda jakoś wstała z ławki i przytuliła się do męża. Jak to dobrze, że mogła na niego liczyć, jak dobrze, że wiedział, jak ją uspokoić. I co ważne, ona nie musiała się o niego kłócić ze swoimi siostrami.
- Dobrze się już pani czuje? - zapytała Ingeborga, wstając. - Nie opowiadałabym tego, gdybym wiedziała, że tak pani zareaguje.
- Nic mi nie jest – powiedziała Andra pewnym głosem. - Będę żyć, nie zamierzam tu umierać.
Ted odetchnął z ulgą, wróciła ta normalna, dziarska i pełna życia Andra.
- W tak razie możemy iść dalej – zarządziła staruszka. - Niedługo dojdziemy do magicznej części miasta i gwarantuję, że tam nie będziemy mieli czasu na rozmyślania o dawnych morderstwach. Bazyli, piesku, chodź tutaj, pani przypnie ci smyczkę.

~*~

Szli bocznymi, ocienionymi uliczkami, mijali rzędy takich samych ładnych i nudnych domków w bogatych dzielnicach miasta. Zbliżało się południe, Andromeda zaczęła myśleć, gdzie zjedzą obiad. Czy tamta magiczna część miasta ma jakieś restauracje lub chociaż kawiarnie? Pewnie tak.
Ingeborga zaprowadziła ich przed jakieś kamienice nad Dunajem. Nie były takie ładne, jak te w starej części miasta. Ta przed którą stali, sprawiała nieciekawe wrażenie. Wyglądała tak, jakby zaraz miała się zawalić, w niektórych oknach brakowało szyb, a o mur oparty był jakiś stary rower.
- Jesteśmy prawie na miejscu – powiedziała Ingeborga, z rozbawieniem przyglądając się zdziwionej minie Andromedy. - No, niechże pani nie zachowuje się jak mugolka. Ważne jest to, co jest za, niż to, co jest przed – dodała tajemniczo.
Babcia miała rację, otworzyła drzwi wejściowe do kamienicy i wszyscy natychmiast znaleźli się w innym świecie.
Korytarz był słabo oświetlony, ale widzieli rzędy ręcznie malowanych w kwiatowe wzory kafli i drewniane schody prowadzące na górę.
- Witam w dawnej rezydencji Meyerów, o ile można to nazwać rezydencją – powiedziała Ingeborga, krytycznie patrząc na zakurzone poręcze. - Zanim przeprowadziliśmy się na Wyspy, mieszkaliśmy tutaj. To jest kamienica przechodnia, między światem mugoli a naszym. I kiedyś wyglądała zupełnie inaczej.
- Zachowały się jeszcze ślady secesji – rzekła Andra, wskazując na błękitne irysy o giętkich łodyżkach, wymalowane na białych kaflach.
- Tak, zachowały sie – przyznała staruszka. - I co z tego? Ech, kiedyś to był budynek. Dziś miasto chyba o niego nie dba, ale na mugoli liczyć nie można.
- Nikt tu nie mieszka? - zapytał Ted, wpatrując się w schody tak, jakby zaraz ktoś miał z nich zejść.
- Nie mam pojęcia. - Ingeborga spojrzała w górę. - Może i kiedyś ktoś tu mieszkał, to znaczy po tym, jak mnie już tu nie było. Ale dziś? Raczej nie. Ten budynek i z punktu widzenia magii nadaje się do generalnego remontu.
- Można by się tym zająć – powiedział Ted. - Nie pomyślała o tym pani?
- Nie mam pieniędzy na remonty, poza tym teraz mieszkam w tym hoteliku. Tam jest mi dobrze, do magicznej części przychodzę, kiedy mam ochotę spotkać się z dawnymi przyjaciółmi. A zatem chodźmy.
Magiczny Wiedeń, który znajdował się za tylnym wejściem do dawnej kamienicy Meyerów, był bardzo głośny, w przeciwieństwie do tych dzielnic, które mijali po drodze. Zauważyli rzędy ładnych, secesyjnych kamieniczek, z których niektóre miały witrażowe okna, a w każdej był jakiś sklep, a to księgarnia, a to menażeria, sklep z szatami. W jednej, do której doszli dopiero po paru minutach znajdowała się restauracja, w której postanowili zjeść obiad. Oczywiście zaprosili na niego Ingeborgę, ale nawet jeśli nie zrobiliby tego, na pewno uczyniłby to kto inny. Wydawało się, że tutaj znają ją wszyscy. Podchodzili do niej i starsi czarodzieje, którzy podpierali się laskami i małe dzieci, które drapały pudla za uszami. Wiedeńscy czarodzieje dobrze znali Ingeborgę Meyer, mimo że staruszka ostatnio rzadko ich odwiedzała.
Zjedli obiad, popijając czerwonym winem i wpatrując się w ciemnozieloną tapetę na ścianie. Potem poszli sami na spacer tą uliczką, zostawiając Ingeborgę pogrążoną w rozmowie z właścicielem restauracji i obiecując jej, że niedługo wrócą.
- Nareszcie sami – powiedział Ted, mrugając do żony.
- Myślałam, że lubisz babcię. - Andra zatrzymała się przed wystawą, na której wisiały kolorowe szaty. - Tak jej broniłeś.
- I sama widzisz, że nic złego nam nie zrobiła, a ta historia, cóż, okropna, ale było, minęło. Pamiętaj, kochana, co było, a nie jest...
- ... nie pisze się w rejestr – dokończyła Andromeda.
- Otóż to. Widzę, że patrzysz na te szaty wzrokiem wygłodniałego bazyliszka. Chcesz coś kupić?
Andromeda pokiwała głową i kiedy objęła Teda, by go pocałować, mąż zauważył figlarne iskierki w jej błękitnych oczach.
Weszli do środka i Andromeda natychmiast pobiegła do wieszaków z szatami, a Ted stał ze znudzoną miną, dopóki nie podeszła do niego właścicielka i nie zaproponowała mu herbatki. Zgodził się i usiadł z nią przy stoliku, a tymczasem Andra z miną prawdziwego zdobywcy poszła do przymierzalni z całym naręczem kolorowych sukni i szat. Ted dawał jej znaki na migi, żeby nie brała tego wszystkiego, bo przecież nie mają całego dnia, żeby siedzieć w tym sklepie, ale Andra tylko wzruszyła ramionami, zrobiła śmieszną minę i zamknęła za sobą drzwi do przymierzalni.
Siedziała tam bardzo długo, Ted miał wrażenie, że minęły całe wieki, choć zegar na ścianie twierdził, że to tylko pół godziny. Nie rozmawiał już z właścicielką tym swoim łamanym niemieckim, bo kobieta musiała obsłużyć klientkę, która przyszła skrócić swoją szafirową szatę.
Andromeda wyszła z przymierzalni, ubrana w czerwoną suknię z głębokim dekoltem. Rozpuściła włosy i stała oparta o framugę, patrząc uwodzicielsko na Teda.
- Kobieto, nie kuś mnie – powiedział błagalnie, ale nie bronił się, kiedy go pocałowała. Jej skóra pachniała tymi waniliowymi perfumami, które kupiła na Pokątnej. Zaczęła rozpinać mu koszulę, nie przestając całować.
- Andra, nie tutaj – wyszeptał Ted, odsuwając się od niej. - Wrócimy do hotelu.
- Niech ci będzie – powiedziała, nieco rozczarowanym tonem. A już myślała, że uda jej się namówić męża ma małe szaleństwo... Choć może miał i rację, tu w końcu kręciło się tyle ludzi, lepiej nie ryzykować.
Kupiła tę suknię, a także dwie szaty, a później przeszli się do końca uliczką, podziwiając architekturę i wystawy. To znaczy, architekturę podziwiał Ted, a wystawy Andra. Weszli do sklepu ze zwierzętami, w którym Ted chciał kupić żonie małego, białego kociaczka, który ocierał się o ich nogi.
- I co my zrobimy z tym kotem? Nie jesteśmy w Anglii, jak będziemy z nim podróżować? Kotka możemy kupić na Pokątnej.
- Dobrze, dobrze, tylko on tak na ciebie patrzy.
- Znajdzie sobie innych właścicieli – powiedziała Andra, spoglądając na klatkę, wiszącą na haku przy ścianie. W klatce siedziała zielona papuga, która raz po raz powtarzała skrzekliwym głosem – 'Pani, daj pinionżka. Pani, daj pinionżka'.
- Zwariowała czy co? - Andra przyjrzała się krytycznie ptaszysku. - Ciekawe, czemu mówi po angielsku? - zastanawiała się głośno.
- To papuga angielskiego kapitana, kochanieńka – usłyszała za plecami czyjś głos, odwróciła się do tyłu i zobaczyła, że stoi za nią jakiś facet z trzydniowym zarostem, w pogniecionej szacie, który chyba był pracownikiem sklepu. A podobno mieszkańcy Wiednia ubierają się elegancko, pomyślała w duchu Andromeda, ale może nie dotyczy to mieszkańców tej części miasta.
- Przyniosła tu ją jego żonka, kiedy biedak zamknął oczy, świeć Panie nad jego duszą. To był wspaniały czarodziej, kiedy nie był w rejsie, ani nie siedział w Anglii, odwiedzał nas. Tak, złociutka, to były czasy – westchnął i poprawił wygnieciony kołnierzyk. - A czym ja mogę służyć takiej ślicznotce, co?
Rozejrzała się po sklepie, nieco zdenerwowana. Teda nie było, a ten sprzedawca wcale jej się nie podobał, był trochę podejrzany.
- Nie jestem pańską ślicznotką – odparła ostro. - Niczego nie potrzebuję, żegnam.
- Patrzcie, patrzcie, co za paniusia – sprzedawca zagwizdał cicho, kiedy Andra wyszła ze sklepu, trzaskając drzwiami.
Teda znalazła w restauracji; jadł sernik i w najlepsze gawędził z Ingeborgą.
- Czemu mnie tam zostawiłeś? - spytała podniesionym głosem. - Masz być zawsze ze mną, rozumiesz? Nigdy nie możesz mnie zostawić. Tamten facet w sklepie dziwnie się zachowywał, a ty sobie poszedłeś. Nie rób tego nigdy więcej! Masz być ze mną w dzień i w nocy.
- Andra – jęknął Ted. - Jestem twoim mężem, nie Aniołem Stróżem. Nie mogę być zawsze przy tobie.
- Nie wykręcaj mi się tutaj – pogroziła mu palcem. - Nie zostawisz mnie, nigdy.
- Nawet nie mam zamiaru. Nie lubię takich sklepów, za dużo hałasu, dlatego wyszedłem.
- Jakiś problem? - zapytała Ingeborga, która przysłuchiwała się rozmowie. - Jak nie, to niech państwo zjedzą i potem wracamy do hotelu. Recepcjonista miał mi zostawić gazety, trzeba być na bieżąco z ich mugolskimi wiadomościami, prawda piesku?

~*~

Ted i Andromeda byli wyjątkowo zgodnym małżeństwem i kłócili się bardzo rzadko. żeby nie powiedzieć wcale. Jednak po powrocie do hotelu, kiedy pożegnali się ze staruszką i z Bazylim i poszli do siebie, Andra dalej robiła wyrzuty mężowi. O to, że zostawił ją w tamtym sklepie, a gdyby ten sprzedawca okazał się jakimś zboczeńcem albo kimś gorszym? O to, że jego rzeczy są porozrzucane po całym pokoju, co ją doprowadzało do pasji. O to, że za długo rozmawiał z tamtą kobietą w sklepie z szatami. I o inne mało istotne sprawy.
- Wykrzyczałaś się już? - zapytał. Leżał na łóżku, z rękami założonymi na kark, miał rozpiętą koszulę pod szyją i buty na nogach. - Jak tak, to uspokój się. I nie zachowuj się tak jak one.
- Jakie one?! - krzyknęła wściekle. - Jakie one? Są jakieś one?
- Nie zachowuj się jak te twoje siostrunie. Czasem wychodzą z ciebie cechy tych Blacków, pedantyczna furiatko.
- Nigdy więcej tak do mnie nie mów! - Andromeda otworzyła drzwi do łazienki i trzymając klamkę w dłoni, warknęła – Zdjąłbyś buty chociaż, a nie, nawet tutaj robisz bajzel.
Trzaśnięcie drzwiami.
Nigdy przedtem nie widział żony tak zdenerwowanej. Andra zwykle była spokojna, a przed chwilą zachowywała się tak, jakby wstąpił w nią diabeł. Może on powiedział to, czego nie powinien mówić? Wiedział, że wszelkie wspomnienia z rodzinnego domu sprawiają, że żona natychmiast się najeża i kłuje cienkimi igiełkami.
Andromeda stała pod prysznicem, czując, jak woda zmywa z niej ten paskudny nastrój. Wściekłość już jej przeszła, ale postanowiła potrzymać Teda w niepewności przez jakiś czas. Niech wie, że z nią nie ma tak łatwo.
- Andra, otwórz. - Ted zapukał w drzwi łazienki. - Siedzisz tam nie wiadomo ile. Utopisz mi się jeszcze. I co ja bez ciebie pocznę?
Po drugiej stronie drzwi panowała wymowna cisza, ale Andromeda wyszła po paru minutach, ubrana w szlafroczek frotte. Wilgotne włosy upięła klamerką na czubku głowy.
- Trucizno ty moja. - Ted podszedł do niej i spojrzał prosto w jej błękitne oczy. - Nie bądź na mnie zła, nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nie gniewaj się.
Andromedzie trudno było się gniewać, kiedy stała tak blisko Teda, że czuła jego oddech na skórze, ale postanowiła jeszcze trochę poudawać.
- Masz mi coś do powiedzenia? - zapytała. - Będziesz musiał się bardziej postarać z tymi swoimi przeprosinami.
Chwycił jej twarz w dłonie i zaczął delikatnie całować. Andromedzie nagle zrobiło się bardzo przyjemnie, ale mimo tego odsunęła się nieco od męża.
- Nie, Ted, nie całuj mnie.
- Ale czemu, królowo? - Pocałunek w usta, od którego zakręciło jej się w głowie. Ted rozpiął klamerkę i włosy Andromedy opadły, mocząc jej ramiona.
- Ted, nie. – Próbowała odsunąć się od niego, bezskutecznie.
- Nic nie mów, kochana. Spodoba ci się, zobaczysz. Będziesz jęczeć.
- Ehe. Z rozpaczy chyba.
- Oj, Andra, Andra. Z zachwytu będziesz jęczeć – powiedział, a jego ręce powędrowały w kierunku paska od szlafroczka żony.
Andromeda z westchnieniem 'Ted, jesteś niemożliwy' zaczęła rozpinać koszulę męża, która potem wylądowała gdzieś za łóżkiem, ale to było w tym momencie nieważne. Nieważne było też to, że parę chwil później ich garderoba była rozrzucona po całym pokoju i to, że łóżko trochę skrzypi. Nie myśleli o tym, co się stało tu kiedyś, najważniejsze było to, co się dzieło teraz. Dłonie Teda przesuwały się po jej ciele, a jego oddech parzył jej skórę. I było jej cudownie. Później Andromeda, patrząc na niego półprzytomnym spojrzeniem, oderwała nogi od ziemi i poszybowała między gwiazdami. Wspaniałe uczucie.
Miał rację, jak zwykle.
Leżała przytulona do niego, mokre kosmyki lepiły jej się do czoła, a serce zaczynało bić zwykłym rytmem. Pomyślała, że może lepiej, że się pokłócili, bo to godzenie się sprawiło, że cały czas czuła przyjemne dreszcze. Ted wiedział, jak ją do tego doprowadzić.
Tej nocy Andromeda spała spokojnie, śniąc o jakiejś dziewczynce, która miała całą kolekcję peruk we wszystkich możliwych długościach i kolorach.


~*~

Reszta ich pobytu w Wiedniu upłynęła w miarę spokojnie. Czasem chodzili po starych uliczkach razem z Ingeborgą, ale najczęściej robili to sami. Chcieli jak najlepiej wykorzystać ten czas, bo potem, jak wrócą do Anglii, będą go mieli dla siebie mniej.
Poszli do opery, jednak okazało się, że nie ma żadnego spektaklu, który by ich interesował. Andromeda poczuła się nieco rozczarowana z tego powodu, ale Ted po powrocie do hotelu, powiedział, żeby się nie martwiła, i że sami mogą sobie zrobić operę.
- Ciekawe z czego? - spytała cierpko, wpatrując się w oświetloną ulicę.
- Sami możemy pośpiewać arie operowe, moja piękna Andromedo. Nawet mogę zacząć, pamiętasz to:

Usta milczą, dusza śpiewa
Kochaj mnie...
Bez miłości świat nic nie wart
Kochaj mnie...*

Andromeda czuła, że trudno jest nie kochać Teda, zwłaszcza że robił dla niej wszystko. Potrafił ją pocieszyć, kiedy była smutna, zorganizował ten wyjazd do Wiednia, o którym od dawna marzyła no i śpiewał dla niej arie operowe. Z kim innym na pewno nie byłoby jej tak dobrze.
Rzadko się ze sobą spierali, a Andromeda dopiero po paru latach przyzwyczaiła się do bałaganiarstwa męża i przestała na niego krzyczeć, kiedy widziała rzeczy, które latały po całym pokoju. Ted miał trochę racji, mówiąc, że nawyki do pedanterii wyniosła z domu rodzinnego. I chociaż nie chciała mieć nic wspólnego z Blackami, to tych przyzwyczajeń nie mogła z siebie wykorzenić, niestety.
Różnice charakterów wpływały pozytywnie na ich związek i nawet te kłótnie dawały im energię do wspólnego działania.
Andromeda do końca pobytu w Wiedniu miała ten sen o dziewczynce, zmieniającej co chwilę peruki. Postanowiła, że nie powie o tym mężowi, dopóki się nie dowie, co ten sen może oznaczać.

~*~

- I jesteśmy w domu – rzekł Ted, kiedy postawili walizki na korytarzu w swoim domku pod Londynem.
- Teraz się zacznie – westchnęła Andromeda, schylając się, żeby zdjąć buty. - Praca, praca, kolejne delegacje z jakichś Niemiec czy innych Holandii. A mogło być tak pięknie...
- Nie narzekaj, Andra. Pamiętaj, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tu nie myślisz o żadnych morderstwach albo innych koszmarach. Tu masz normalne sny.
- Tam też miałam – zaczęła, ale złapała się za usta. Na razie nie może nic mu powiedzieć.
Ponoć sen, który śni się trzy razy pod rząd, spełnia się, a Andromeda miała ten sen o dziewczynce z kolorowymi perukami przez cały pobyt w Wiedniu.
Pierwszy tydzień w pracy był dosyć spokojny, zwłaszcza że część obowiązków Andromedy przejęła Catherin, która dużo lepiej radziła sobie z niemieckim i jak opowiadała koleżance, nie miała problemu z przedstawieniem im tego, co należało przedstawić.
- Bardzo mnie cieszy, że są tu osoby bardziej kompetentne ode mnie – powiedziała Andromeda, kiedy postanowiła zrobić sobie z Catherin przerwę śniadaniową. Przyniosły herbatę i kanapki z bufetu, ale Andromeda wypiła tylko trochę nieposłodzonej herbaty, a chleba w ogóle nie mogła przełknąć. Wyszła szybko z pokoju, czując, że jest jej coraz bardziej niedobrze. Łazienka na szczęście była niedaleko.
- Andra, czy wszystko jest ok? - zapytała Catherin, kiedy koleżanka, blada i z mokrymi włosami, lepiącymi się do skroni, wróciła do pokoju. - Może ty się czymś zatrułaś? Mam ci pomóc usiąść? - pytała dalej Andromedę, bo zauważyła, że ta ledwie stoi na nogach, a potem chwyciła ją za rękę i posadziła na najbliższym krześle.
- Dziękuję – powiedziała Andra słabym głosem. - Nie wiem, co się dzieję. Od paru dni czuję się fatalnie. To nie może być zatrucie, w końcu tu jem, to samo co ty, a w domu to samo, co Ted, a wam nic nie jest.
- Hmm. - Catherin podrapała się po ręce. - A może to co innego, co? - mrugnęła Andromedy.
Że też ja wcześniej o tym nie pomyślałam, powiedziała Andra do siebie, kiedy wróciła do domu i zabrała się za robienie obiadu. Jednak wkrótce mięso przeznaczone na befsztyki zostało w kuchni samo, bo pani domu poszła do salonu i wrzucając proszek Fiuu do kominka powiedziała:
Salthouse Street 14, Ipswich. Belinda, mogę cię prosić na słówko?
Po chwili w kominku pojawiła się jasna głowa jej najlepszej przyjaciółki i uzdrowicielki w jednym.
- Andra? - zdziwiła się Belinda. - A skąd cię przywiało? Przypomniałaś sobie o mnie?
- Nie o to chodzi, Beli – machnęła ręką. - Mam do ciebie ważną sprawę, musimy się spotkać, jak najszybciej.
- Chora jesteś? - spytała z troską, widząc bladą twarz Andromedy w zielonych płomieniach. - Jak tak, to chyba muszę lecieć do ciebie z misją ratunkową.
- Ale nie na miotle.
- Jasne, będę u ciebie za jakieś pół godzinki, tylko skończę przeglądać tę książkę o antidotach na najsilniejsze trucizny. Zrób mi coś dobrego do jedzenia – powiedziała i zniknęła z zasięgu wzroku Andromedy.
Płomienie przybrały swój zwykły kolor, a Andromeda z zamiarem zrobienia dobrego obiadu dla trzech osób, z których tylko dwie będą jeść normalnie, udała się do kuchni. Tam, na zewnętrznym parapecie siedziała brązowa sówka i stukała dzióbkiem w szybę.
- A to co znowu? - zapytała Andromeda, otwierając okno i odczepiając list od nóżki ptaka.
Kochana, będę później. Nie czekaj na mnie z obiadem. Mamy problem z jednym obrazem. Do wieczora, Ted.
- Tym lepiej dla mnie – powiedziała do siebie, wkładając list do kieszeni szaty. - Przynajmniej nie dowie się o tym, tak wcześnie jak ja.
Bo to ona pierwsza musi wiedzieć, czy to jest, o czym myśli.

cdn

*Franz Lehar ' Wesoła wdówka', nie mogłam się powstrzymać xD.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #291437 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 6019

Nelusia Napisane: 13.12.2006 18:32


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Opowiadanko powstało z okazji urodzin Idril. Wklejam też tutaj i życzę miłej lektury.
Nel


Iskierki


Czasami zastanawiała się, jakby to było, gdyby wtedy posłuchała rodziców. Gdyby wtedy, kiedy się dowiedziała, że niebawem pozna swojego przyszłego męża, nie uciekła z domu. Jej życie na pewno byłoby zupełnie inne, pewnie gorsze.
Andromeda była o tym święcie przekonana.
Może rodzice wybrali jej jakiegoś nudnego, obrzydliwie bogatego czarodzieja, pomiędzy którym a nią nic nie mogłoby zaiskrzyć. No tak, ale w rodach czystokrwistych, nie liczyło się to, czy przyszli małżonkowie będą się kochać. Niestety.
Andromeda już jako mała dziewczynka różniła się od swoich sióstr, ale nikt nie przypuszczał, że może uciec z domu. Była tą najbardziej posłuszną z córek państwa Black i kiedy matka powtarzała jej: „Pamiętaj, Andromedo,rodzina to potęga. Zwłaszcza taka rodzina, jak nasza”, grzecznie potakiwała, kiwając głową i odrzucając do tyłu swoje ciemne loki.
Problemy z Andromedą zaczęły się, kiedy zaczęła dorastać i spotykać się z Tedem Tonksem, który pochodził z rodziny mugolskiej. A to na nie podobało się jej rodzicom.
Czasem zastanawiała się, jakby to było, gdyby wtedy nie uciekła z domu i nie zamieszkała u swojej najlepszej przyjaciółki, która też nie była czystej krwi. Rodzice Belindy traktowali Andromedę jak własną córkę, a na wspomnienia dziewczyny o zachowaniu się i poglądach Blacków wznosili oczy ku niebu.
Gdyby wtedy posłuchała rodziców, straciłaby szansę na normalne i trochę zwariowane życie.
Bo Ted ją cały czas zaskakiwał.
I za to go kochała.

~*~

Mały domek z ogrodem na przedmieściach Londynu, w którym zamieszkali po ślubie, różnił się od rezydencji Blacków, gdzie Andra spędzała większość swego dotychczasowego życia. W tamtym domu zawsze się gubiła, tam było wszystkiego za dużo. Za dużo drzwi, za dużo okien, za dużo niepotrzebnych mebli, za dużo bibelotów, portretów przodków wiszących na ścianach. Miała wrażenie, że te rzeczy ją przygniatają, jednak jej rodzina uwielbiała kolekcjonować zbędne przedmioty.
Andromeda, ponieważ nie była taka, jak reszta Blacków, powiedziała Tedowi, że nie będą robić z domu muzeum i aż do narodzin ich córki urządzili tylko salon, ich sypialnię i pracownię Teda. Oraz oczywiście kuchnię i łazienkę.
Andromeda zrozumiała, że mniej to więcej i cieszyła się każdym dniem. Rano Ted, który wychodził do pracy przed nią, zostawiał karteczki z życzeniami miłego dnia, oparte o cukierniczkę na stole w kuchni. I przed swoim wyjściem zawsze parzył jej herbatę. Była jeszcze ciepła, kiedy Andromeda wstawała i szła do kuchni, by ją wypić.
Wiedziała, że nie potrzebuje drogich prezentów od niego, bo to nie było ważne. Liczyła się pamięć i to miłe uczucie, które pojawiało się zawsze, gdy czytała te karteczki, albo kiedy Ted zabierał ją do teatru. Wtedy zakładali bardzo eleganckie ubrania i udawali parę trochę ekscentrycznych mugoli, głośno komentując spektakl w foyer, w czasie przerw. I nieważne było to, że inni dziwnie się na nich gapili. Ted i Andromeda zdążyli do tego przywyknąć. Nie przejmowali się tym, co inni powiedzą.
Zupełnie inaczej niż ci Blackowie, pomyślała Andromeda, kiedy pewnego dnia wieczorem wracała razem z Tedem ze „Snu nocy letniej”.
- O czym tak myślisz, Andra? - spytał. - Od paru minut wcale się nie odzywasz.
- Myślałam o Blackach - przyznała szczerze. - Oni zawsze przejmowali się tym, co inni powiedzą.
- Rety. - Ted wzniósł oczy ku niebu. - Nie przejmuj się nimi. Najlepiej wcale o nich nie myśl. My nie robimy nic złego, czego niestety nie można powiedzieć o reszcie Blacków. Nie jesteśmy przestępcami, nie mamy żadnych groźnych obsesji. Jesteśmy jak najbardziej normalni.
- Tak. - Mrugnęła do niego. - Jesteśmy normalni. Oby tylko nasza normalność nas nie wykończyła.
Wracali do domu piechotą, mimo odległości i tak później pory. Oboje lubili spacery i taki niewątpliwie przyda im się teraz. Nie rozmawiali już o Blackach, o tym, że na ulicach jest niebezpiecznie ze względu kręcących się podejrzanych typków.
Ted kiedyś powiedział, że ją obroni i dodał: „Znam judo, karate, kung fu, taekwondo, aikido oraz parę innych chińskich i japońskich słów”, na co Andra dostała ataku niekontrolowanego śmiechu.
Niebo zasnuwała delikatna mgiełka. Na chodnikach były jeszcze kałuże po niedawnym deszczu. I zanim Andra się zdążyła się zorientować, mąż chwycił ją na ręce i przeniósł przez jedną.
- Ted, wariacie, co ty robisz? - spytała roześmiana, kiedy ją postawił na ziemi.
- Wszystko dla ciebie, moja królowo – powiedział i pocałował ją, a potem odsunął się od siebie i zupełnie niespodziewanie dla Andry zaczął śpiewać:

Słychać ziębę i skowronka
I kukułka wróży w głos,
Ile razy jeszcze żonka
Będzie wodzić mnie za nos.


Andromeda spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale odpowiedziała kwestią Tytanii:

Ach, śpiewaj jeszcze, piękny śmiertelniku,
Bo ucho moje kocha się w twym głosie;
Oko zniewolił zaś czar twej postaci.
Twoja cudowność do wyznań mnie zmusza:
O Tobie tylko marzy moja dusza.*


Jakaś pani w podniszczonym płaszczu przeszła obok nich i popatrzyła jak na parę dziwaków. Kto to recytuje na środku ulicy i to o takiej godzinie?
Andromeda spojrzała na Teda, Ted spojrzał na Andromedę i oboje się zaśmiali. Na szczęście Andra nie została zaczarowana jak Tytania, a Ted wcale nie był taki jak Podszewka.
Byli normalni i to się liczyło.
I nie przejmowali się tym, co inni pomyślą.

~*~

Andromeda siedziała w salonie przy stole, na którym porozkładała pergaminy z Ministerstwa, przyniesione do domu. Czekało ją mnóstwo pracy, za kilka dni mieli przyjechać czarodzieje z Niemiec i ona była główną organizatorką ich spotkania z przedstawicielami brytyjskich czarodziejów.
Trzeba było iść do innego wydziału, pomyślała Andra w duchu. Praca w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów jest ciekawa, ale teraz mam za dużo roboty. I jeszcze marzę o urlopie, ale szef mi go nie da.
- Accio ciasteczka i kawa – machnęła różdżką w stronę kuchni, skąd przyleciał talerzyk z kruchymi ciasteczkami i filiżanka z kawą. Andra postawiła obie rzeczy na stole, przesuwając papiery na drugi brzeg stołu i wzięła jedno ciastko.
Migdałowe, pyszne, muszę poprosić mamę Teda o przepis. Może kiedyś zrobię mu niespodziankę i sama takie upiekę? – zastanawiała się.
W korytarzu rozległy się czyjeś kroki, szuranie butów po wycieraczce i po chwili do pokoju wszedł Ted z bardzo osobliwą miną. Andromeda doskonale znała to spojrzenie; szykowała się jakaś wielka niespodzianka. Tylko czemu teraz, kiedy ona jest tak zajęta. Musi do jutra uporać się z tymi papierami, bo inaczej szef da jej urlop chyba do końca życia.
- Andra, odłóż te papiery – poprosił mąż. - Prawie nie widać cię zza tego stosu.
- Nie mogę – westchnęła i wzięła do ręki jakiś arkusz pergaminu. - Za kilka dni przyjeżdża delegacja z Niemiec, niby mam być za nich odpowiedzialna. A ja przecież słabo znam niemiecki.
- Andra, nie jęcz. - Ted usiadł obok niej. - Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Uważaj: jedziemy do Wiednia!
- Co, gdzie, kiedy? - Andromeda wstała z kanapy i spojrzała nieprzytomnie na męża. Od dawna marzyła o takim wyjeździe, ale obecnie był mało możliwy, ze względu na te zlecenie od szefa.
- Siadaj. Jedziemy pojutrze.
- Tak szybko? - zdenerwowała się. - Ale wiesz, że ja nie mogę. Szef mnie zabije. Czemu musimy jechać teraz? Nie można tego przesunąć? U mnie nawał pracy, urlopu nikt mi nie da. Nie, Ted, przesuńmy to.
- Niczego nie będziemy przesuwać – powiedział stanowczo i spojrzał prosto w jej oczy. - Jedziemy pojutrze. Rozmawiałem z twoim szefem, da ci urlop, a twoje obowiązki przejmie ta Catherin. Ten wyjazd jest nam potrzebny.
- A więc to było ukartowane? - spytała, patrząc na niego groźnie. - Ted, zapamiętaj sobie, że takie rzeczy trzeba wcześniej ze mną uzgadniać.
- Ale wtedy nie byłoby niespodzianki. I wreszcie zobaczysz pomnik złotego Straussa i rezydencje Habsburgów. I może pójdziemy do opery...
- Naprawdę? - ucieszyła się. - Ted, to wspaniale. Wiesz, nie mogę się doczekać tego wyjazdu. Chyba już pójdę pakować walizki.
- Andra, spokojnie, nie nerwowo, mamy czas.
Zawsze podziwiała to podejście do życia swojego męża. Spokojne, niespieszne, mamy czas, czego nie zrobimy dziś, zrobimy jutro. Nikt nas nie goni. Zupełnie tak, jakby żył gdzieś w Ameryce Południowej lub chociaż na południu Europy, a nie w Wielkiej Brytanii. Podziwiała to, bo ona kiedyś robiła dziesięć rzeczy na raz, ale później postanowiła trochę zwolnić. Ta cała pogoń za nie wiadomo czym - pieniądzem, awansami była dla niej bez sensu.
To Ted nauczył ją, żeby nie brać wszystkiego tak poważnie i żeby na niektóre sprawy patrzeć z dystansem. Andra już nie martwiła się, jak to bywało u Blacków, że powie coś nieodpowiedniego, albo że źle się zachowa. Przy Tedzie to nie było istotne. Bo dla niego nie liczyło się to, że Andromeda, uciekając z domu, została pozbawiona swoich pieniędzy i że rodzina nie chce jej znać.
Dla niego ważna była jego Andra, wesoła i spontaniczna, Andra z ciemnymi lokami, które czasem upinała do góry, Andra, która niekiedy rozmawiała z nim wierszem.
Nie była już panienką Black, ani czarną owcą, z którą rodzina nie chce utrzymywać kontaktów. Przy nim była sobą.
Po prostu Andromedą.
Idąc na górę, do sypialni, pomyślała, że wypadałoby zetrzeć kurze z poręczy, ale na razie nie miała ochoty na porządki. Skoro jadą dopiero pojutrze, zdąży jeszcze wszystko ogarnąć.
Otworzyła drzwi, weszła do pokoju i podeszła do wysokiej drewnianej szafy, w której trzymała swoje szaty i ubrania.
Ted nie powiedział jej, czy będę zwiedzać tylko ten mugolski Wiedeń. Bo jeśli tak, to nie ma co brać szat. Doskonale wiedziała, jak mugole reagują, gdy zobaczą kogoś w takim stroju. Pewnie myślą sobie, że urwał się z choinki. Ona nie przejmowała się opinią innych, ale wolała nie wzbudzać sensacji.
Wyjęła z szafy kilka zwykłych swetrów i bluzek, wszystkie bardzo kolorowe – bo Andromeda nie znosiła czarnego koloru, tak samo jak nie znosiła swojego panieńskiego nazwiska – dwie pary dżinsów i suknię wieczorową, srebrną, z głębokim dekoltem na plecach. Ted uwielbiał Andrę w tej sukni, to przez nią zaczął nazywać żonę swoją królową. I Andromedzie bardzo to odpowiadało.
Bo czy ktoś inny tak dobrze znałby jej myśli, przyzwyczajania i dziwactwa jak on? Czy tamten niedoszły mąż wiedziałaby, że Andra lubi podróżować i chodzić do opery?
Pewnie nie, podróże uznałby za stratę czasu, skoro porządna czarownica czystej krwi powinna siedzieć w domu i być posłuszna swemu mężowi. A opera według niego byłaby czymś, na co czarodzieje chodzić nie powinni, bo to przecież takie mugolskie...
Z Tedem było zupełnie inaczej.

~*~

Wiedeń powitał ich piękną pogodą, w powietrzu już czuło się wiosnę. Drzewa na placach i w parkach zaczęły się zielenić, słońce grzało coraz mocniej, a w kawiarnianych ogródkach można było spotkać mieszkańców miasta, którzy przychodzili tam, żeby ze sobą poplotkować.
Ted porozmawiał z taksówkarzem, który odwiózł ich do hotelu, zapłacił mu i wyjął walizki z bagażnika samochodu.
Andromeda westchnęła i spojrzała na budynek. Nie był to jeden z tych bardzo drogich i snobistycznych hoteli wiedeńskich, w których ceny przyprawiały człowieka o ból głowy. Hotelik był raczej mały, skromny, z fasadą pomalowaną na kremowo i granatowymi okiennicami, z których niektóre nadal pozostawały zamknięte.
- Ted, podoba mi się – przyznała. - Czy możemy wejść do środka?
- Już idziemy.
Podniósł z chodnika ich walizki i skierował się w stronę szklanych drzwi hotelu.
- Panie przodem – powiedział i przepuścił Andrę.
W holu było bardzo jasno, stała tam błękitna pluszowa kanapa, na której siedziała jakaś staruszka. Na parkiecie leżał starannie ostrzyżony czarny pudel. Naprzeciw kanapy znajdował się niski, ciemnobrązowy stolik, a na ścianach wisiały grafiki, przedstawiające stary Wiedeń. Starsza pani czytała gazetę, ale oderwała na chwilę wzrok od artykułu o podwyżce cen mięsa, kiedy usłyszała, że drzwi się otwierają i do holu wchodzą dwie osoby.
Ciekawe na ile tu przyjechali? – zastanawiała się, patrząc na ich walizki.
Mężczyzna właśnie podszedł do recepcji i zameldował się, a tymczasem kobieta zaczęła się rozglądać po holu. Andromeda od razu zauważyła staruszkę i jej psa. Przypatrywała się im przez dłuższą chwilę – babcia poprawiła okulary na nosie i udawała, że wróciła do czytania, jednak kątem oka cały czas spoglądała na nowoprzybyłą parę. Jak wywnioskowała ze strzępków rozmowy, którą przeprowadził mężczyzna, chyba mąż tej pani o włosach upiętych wysoko, prawie na czubku głowy, musieli pochodzić z Wielkiej Brytanii. Pewnie jacyś turyści. Tyle tylko, że turyści woleli te hotele bliżej centrum. a nie takie małe, oddalone. Najwidoczniej ta para była jakaś inna. Starsza pani wygładziła fałdy na swojej spódnicy i wstała z kanapy.
- Andra, idziemy – oznajmił Ted. Andromeda odwróciła wzrok od ryciny, mającej przedstawiać Hofburg. - Mamy pokój numer czternaście, na końcu korytarza na pierwszym piętrze.
Wzięli swoje bagaże i poszli na górę po schodach.
- Pokój czternasty, pokój czternasty – staruszka usiłowała sobie coś przypomnieć. - To przecież ten pokój, którego od lat nikt nie brał. Nawet sprzątaczki boją się tam wchodzić. I ja wiem dlaczego, ale nie, nie powiem im. Może nie zostaną tu długo?
Chwyciła smycz, która leżała na kanapie, przypięła ją do obroży i wyszła z psem z na dwór.
- Pani Meyer, pani Meyer! - zawołał za nią recepcjonista. - Nie wzięła pani płaszcza.
Staruszka już tego nie usłyszała, bo zdążyła wyjść z hotelu i znaleźć się na chodniku zalanym ciepłym, słonecznym światłem. Piesek raźno dreptał przy niej, lekko ocierając się o jej nogi.
- Będziemy musieli jakoś ostrzec tych ludzi przed tym pokojem – powiedziała do pudla. - Oni nie wiedzą, co wybrali. Dlaczego akurat ten pokój, skoro jest tyle innych? Dobrze, że mieszkamy obok. Powiemy im to jutro, jeśli jakoś uda im się przespać dzisiejszą noc.
Ruszyła raźnym krokiem do przodu, mijając dwie dziewczynki w zielonych mundurkach, które wracały ze szkoły i pana w średnim wieku, który szedł ze wzrokiem utkwionym w chodniku.
- Niedługo im powiemy, Bazyli. Już niedługo.

~*~

Andromeda rozejrzała się po hotelowym pokoju. Wyglądał całkiem zwyczajnie: biała tapeta na ścianie ze wzrokiem przedstawiającym srebrne gałęzie sosny, łóżko pościelone i przykryte niebieską, haftowaną kapą, szafka na ubrania, stolik, krzesła i półeczka na książki, która wisiała na ścianie naprzeciw łóżka. Dobrą rzeczą było to, że pokój miał łazienkę, przynajmniej nie musieli korzystać z tej zbiorczej na drugim końcu korytarza.
Zastanawiała się, ilu gości jest obecnie w tym hotelu. Na pewno niewielu, biorąc pod uwagę to, że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął, a poza tym ludzie woleli mieć zakwaterowanie bliżej centrum. Zastanawiała ją ta staruszka. Miała wrażenie, że babcia o czymś wie. Tylko o czym?
- Ted, pamiętasz tę panią, która siedziała na dole? Nie wydaje ci się dziwna?
- Andra, czy ty w każdym widzisz swego potencjalnego wroga, albo jakiegoś dziwaka? Normalna starsza pani. Nie zauważyłem, żeby się czymś wyróżniała.
- Nie to mam na myśli. Ona gapiła się na ciebie, kiedy usłyszała, że bierzesz ten pokój. Tak jakby coś o nim wiedziała.
- Wydaje ci się, Andra – powiedział spokojnie Ted. - Niby co ma o nim wiedzieć? To jak wygląda? Może kiedyś w nim mieszkała, i co z tego? Takie to straszne? Pokój jak pokój, nie widzę w nim nic dziwnego, ani niepokojącego.
- Chyba masz rację – przyznała Andromeda. - Pójdę teraz pod prysznic, a później...
- Później ja pójdę.
- Otóż to – potwierdziła. - I potem pojedziemy do centrum, pozwiedzać. Nie mogę się doczekać.
- Spokojnie, Andra, zostajemy tu cały tydzień. Będziemy mieć czasu a czasu na zwiedzanie.
Andromeda uśmiechnęła się, podeszła do męża i pocałowała go.
Zawsze wiedział, jak ją uspokoić. Postanowiła nie myśleć o tej staruszce. Wyjęła ręcznik z walizki, nacisnęła klamkę i weszła do łazienki.
Łazienka też wyglądała normalnie, nie było w niej niczego, co mogłoby budzić niepokój. Poza tym w Andromedzie zawsze większy niepokój budziły zaklęcia czarnomagiczne czy rzeczy, do których była zdolna Bellatrix, niż hotelowe łazienki.
Rozebrała się i weszła pod prysznic, czując jak woda zmywa z niej zmęczenie po podróży i te niedorzeczne myśli.
Nie będzie już rozmawiać z Tedem o tej babci, tak sobie postanowiła.
Jednak następne dni miały pokazać, że nie będzie to takie proste.

~*~

Dojechali autobusem do centrum i stamtąd wybrali się na zwiedzanie starego Wiednia, który zawsze tak fascynował Andromedę. Chodzili po parku; Andra mogła zobaczyć pomnik złotego Straussa. Ted nawet zrobił jej przy nim zdjęcie. Udało im się kupić bilety do Hofburgu i dołączyli do jakiejś grupy, którą przewodniczka oprowadzała po pałacu. Ted kiedyś coś jej o tym wspomniał, ale nie przypuszczała, że budynek może być tak ogromny. Przypomniała sobie rezydencję Blacków i to, że zawsze czuła się w niej przytłoczona.
Różnica między Habsburgami a Blackami była taka, że ci pierwsi mieli wpływ na dzieje Europy, choćby te mugolskie, a kto wie, czy na te magiczne też.
Przechodziła z Tedem z jednej sali do drugiej, słuchając przewodniczki, która bardzo ciekawie opowiadała. Andromeda nigdy była przekonana do historii w przeciwieństwie do Teda, ale ta niska, szczupła kobieta potrafiłaby ją zainteresować dawnymi dziejami Wiednia.
Po wyjściu z pałacu Ted zabrał ją do jednej z tych wiedeńskich kawiarenek, gdzie zamówił po kawałku tortu Sachera i dwie Wiener Melange. Usiedli przy stoliku pod ścianą, na której wisiał portret Franciszka Józefa w mundurze.
- Ted, ja wolę nie myśleć, ile to ciasto ma kalorii – jęknęła Andromeda, spoglądając na kawałek czekoladowego tortu, który spoczywał na talerzu. - Jak ja potem będę wyglądać? Zjedz go za mnie. Wypiję tylko kawę.
- Andra, nie wygłupiaj się – powiedział mąż. - Od kiedy przejmujesz się swoją figurą? Przecież jesteś szczupła.
- Jeszcze jestem. Ale po zjedzeniu tego nie będę.
- Nie będę, nie będę – powtórzył Ted. - Będziesz, jedz.
Coś w głosie męża sprawiło, że Andra wzięła widelczyk do ręki i zjadła pierwszy kęs ciasta. Tort był przepyszny, rozpływał się w ustach, a ona powoli przestawała myśleć o tym, czy zmieści się w swoją suknię.
Do hotelu wrócili późnym wieczorem. Powietrze było chłodne, liście klonów rosnących koło budynku wyglądały jak posrebrzane, a na ciemnym niebie błyskały złote gwiazdki.
- Jestem zmęczona – oznajmiła Andromeda. - Chodźmy do naszego pokoju, położymy się. Jutro czeka nas bardzo, że tak powiem, pracowity dzień.
W holu na kanapie siedziała ta sama staruszka z pieskiem. Nie czytała gazety, tylko piła herbatę z filiżanki w herbaciane róże. Andromeda przypomniała sobie, że jedna z jej ciotek miała niemal identyczny serwis u siebie w domu, ale używała go tylko na specjalne okazje.
Starsza pani zlustrowała Andromedę, po czym wstała z kanapy i udała się w stronę schodów.

~*~

Pierwsza noc w hotelowym pokoju numer czternaście miała na długo pozostać Andromedzie i Tedowi w pamięci. Nie przypuszczali nawet, co ich czeka. Andromeda, po przeczytaniu paru stron książki, powiedziała „dobranoc” Tedowi, po czym zgasiła światło i oboje zasnęli. A raczej usiłowali zasnąć, bo przeszkadzały im hałasy, dobiegające nie wiadomo skąd. Przecież w hotelu prawie nie było gości, a okolica wyglądała na spokojną.
Andromeda przekręciła się na lewy bok; nie mogła spać. Było cicho, może za cicho, Ted na pewno już spał, ale ona jeszcze nie. Miała wrażenie, że ktoś chodzi po pokoju, skrobie paznokciami w tapetę, wydawało jej się, że słyszy płacz jakiegoś dziecka.
Andra, nie wpadaj w paranoję! – skarciła siebie w duchu. Tu przecież nikogo nie ma, a ty chyba masz omamy słuchowe. Śpij, bo jutro czeka cię dużo chodzenia po mieście.
Z tymi myślami jakoś udało jej się zasnąć. Śnił jej się dom Blacków, który z wielką satysfakcją opuściła. I Bellatrix, która zabrała jej ulubioną lalkę i wrzuciła do kominka. Mała Andromeda w turkusowej szacie, z włosami splecionymi w dwa warkocze, z przerażeniem patrzyła jak lalka wpada do ognia.
- Czemu to zrobiłaś? - załkała dziewczynka. - Oddaj mi moją lalkę!
- Nie ma żadnej lalki, nieużyteczna idiotko – odparła wyniośle Bella. - Głupia jesteś, rodzice mówią, że nie pasujesz do naszej rodziny. Nie jesteś taka jak my. Wynoś się stąd!
- Nigdzie nie idę. – Mała Andra próbowała się bronić, ale bezskutecznie. Bellatrix zamieniła się w dorosłą kobietę. Jej włosy były potargane, a w oczach czaił się obłęd. Wymierzyła swą różdżkę w stronę dziewczynki.
- Nie rób mi nic złego – powiedziała mała błagalnym tonem. - Proszę, nie rób mi nic złego.
Bellatrix spojrzała na nią z odrazą i zamachnęła różdżką.
- Crucio! - Andromeda padła na dywan.
- Nie! Nie rób tego, nie rób, przestań!
Andromeda obudziła się i usiadła na łóżku. Czuła, że cała się trzęsie, po skroniach spływał jej zimny pot.
- Andra? - zapytał Ted. - Nic ci nie jest? Strasznie się rzucałaś przez sen.
- Ona, ona... Ona chciała – mówiła, patrząc ze strachem na Teda.
- Jaka ona? Co chciała? Miałaś po prostu koszmarny sen, to wszystko.
- Ona chciała mnie torturować.
- Kto znowu?
- Ona, Bellatrix – rzekła Andromeda łamiącym się głosem.
- Andra, kochanie, spokojnie. Jestem przy tobie. - Ted mocno przytulił żonę. - To był tylko sen. Jej tu nie ma. Spokojnie.
Andromeda, wtulona w ramiona męża, powoli się uspokajała. Czuła, że przestaje drżeć, a myśli o Belli odpływają gdzieś daleko. Pozostawała tylko jedna kwestia. Tych tajemniczych głosów w pokoju i skrobania po tapecie.
- Ted? - spytała, odsunąwszy się nieco od niego. - Słyszałeś te hałasy? Jakby ktoś chodził po pokoju i skrobał po tapetach? Boję się, może zmienimy pokój... I jeszcze ta babcia z dołu. Nie podoba mi się, ona coś wie. Na pewno wie coś, co jest związane z tym pokojem...
- Andra, połóż się, śpij, nie myśl o tym – powiedział Ted zmęczonym głosem. - Jest środek nocy. Pewnie ktoś chodzi po ulicy, a tobie się wydaje, że tutaj. Zamknę okno, żebyśmy mogli spokojnie spać do rana, bo jutro czeka nas mnóstwo chodzenia. Śpijmy, dobranoc.
- Dobranoc – wyszeptała, położyła się i nakryła kołdrą.
Zanim zasnęła ponownie, pomyślała, że jutro będzie musiała wybadać, kim jest ta staruszka. Bo ta pani z czarnym pudlem nie dawała jej spokoju.

~*~

Następnego dnia przy śniadaniu Andromeda czuła, że jest obserwowana przez staruszkę. Siedzieli z Tedem przy stoliku w hotelowej jadalni i jedli tosty z dżemem, popijając je kawą.
Siwa pani usiadła przy jednym ze stołów pod oknem i zamówiła herbatę z rumem, którą teraz mieszała łyżeczką. Nie miała ze sobą pieska.
- Ted? - Andromeda wskazała brodą na babcię. - Ta kobieta chyba nas prześladuje. Cały czas za nami chodzi.
- Gdzie chodzi? - zapytał Ted, patrząc ze zdziwieniem na żonę. - Babcia jest spokojna, nie wadzi nikomu, a ty szukasz dziury w całym. Lepiej jedz szybciej, bo za pół godziny mamy autobus, a musimy iść jeszcze na górę po pieniądze i aparat.
- Już kończę. - Zjadła tost, popiła kawą i zamierzała wstać z krzesła, kiedy podeszła do niej ta tajemnicza staruszka.
- Dzień dobry – przywitała się. W jej angielskim było słychać obcy akcent. - Jak się państwu spało w tym pokoju?
Skąd ta kobieta zna angielski? - zastanawiała się Andromeda. Przecież wygląda na miejscową, no ale nigdy nic nie wiadomo.
- Dzień dobry – odparł Ted, gestem zapraszając staruszkę, by usiadła i odsunął jej jedno krzesło.
- Dziękuję panu bardzo – powiedziała, siadając. - I jak się państwu spało? Nie mogłam wczoraj tego powiedzieć, ale tego pokoju od wielu lat nie brał.
- Prawdę mówiąc, nie za dobrze – przyznała szczerze Andromeda. - Ale to pewnie wina tego, że zawsze źle sypiam w nowych miejscach. Poza tym miałam wrażenie, że ktoś chodzi po pokoju, ale może to objaw zmęczenia, w końcu wczoraj sporo chodziliśmy po mieście, prawda, Ted? - zwróciła się do męża. Nie wspomniała ani słowem o nocnym koszmarze. Merlin raczy wiedzieć, kim jest ta babcia, a takie rzeczy lepiej zachować dla siebie.
- Prawda, Andra – zgodził się Ted . - Nie spaliśmy zbyt dobrze, ale myślę, że dzisiaj będzie lepiej.
- Nie wydaje mi się – powiedziała tajemniczo babcia. - W tym pokoju nikt jeszcze spokojnie nie spał.
- Pani coś wie? Jak w ogóle się pani nazywa? Kim pani jest?
- Jestem Ingeborga Meyer – przedstawiła się. - Kim jestem? Nie mogę powiedzieć. Nie wam, bo wy pewnie jesteście z tych, co nas nie rozumieją. Tak samo było w trzydziestym ósmym, kiedy musieliśmy stąd uciekać. Zamieszkałam z mężem i dziećmi na Wyspach Brytyjskich. Gertie i Peter poszli do Hog… – urwała i spojrzała na obrus. - Poszli do pewnej szkoły w Szkocji. Chciałam zostać tutaj, ale baliśmy się o swoje życie. Oni myśleli, że o niczym nie wiemy, ale wiedzieliśmy aż za nadto. Wiedzieliśmy, że Hitler już włączył Austrię do Rzeszy. Nie chcieliśmy, żeby dzieciom coś się stało. Nie wiem, czy któryś z hitlerowców wiedział w ogóle, czy istnieje ktoś taki jak my... Ale wtedy wszyscy byli zagrożeni, a poza tym zawsze wasze wojny dotyczyły również nas. A to, że wojna wisi w powietrzu było pewne jak dwa razy dwa. Na Wyspach byliśmy bardziej bezpieczni, a przynajmniej tak nam się wydawało. - Ingeborga skończyła, nieświadoma tego, że opowiedziała obcym połowę swojego życiorysu. Ale oni wyglądali na takich, którym można chyba zaufać. W swoim ponad siedemdziesięcioletnim życiu spotykała różnych ludzi, ale ci akurat wyglądali na porządnych. Jednak pozory zawsze mogą mylić.
Andromeda tymczasem wymieniła z Tedem porozumiewawcze spojrzenie nad stołem. Skoro staruszka tak niepochlebnie wyrażała się o mugolach, musiało to świadczyć tylko o jednym.
- Pani dzieci też chodziły do Hogwartu? - spytała Andromeda.
Ingeborga popatrzyła na nią ze zdziwieniem. Przy stole zapadła niezręczna cisza. To niemożliwe, aby mogła się aż tak pomylić co do tych ludzi.
- Znają państwo tę szkołę? - zaczęła wolno. - Ale przecież... Myślałam, że jesteście mugolskimi turystami.
- Może tak wyglądamy, ale zapewniam panią, nie jesteśmy – odparł Ted.
- Nie możemy tutaj rozmawiać – powiedziała Ingeborga. - Oni nas nie rozumieją. Lepiej wyjdźmy na dwór, opowiem państwu o tym pokoju.
Andromeda poszła na górę po pieniądze i aparat. Oboje z Tedem wiedzieli, że dziś będą musieli zrezygnować ze zwiedzania miasta na rzecz spaceru z tą sympatyczną babcią, ale nie żałowali tego.
Dowiedzą się, jakie to tajemnice kryje w sobie hotelowy pokój z numerem czternastym.

cdn


* „Sen nocy letniej”, Szekspir, przekład - S. Barańczak.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #287770 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 6019

Nelusia Napisane: 26.11.2006 23:25


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Nie dawałam tu tego? Już to naprawiam!

Wymyślone w lipcu 2005 r w trakcie podążania na przystanek tramwajowy. Wracałam od swojej ortodontki...
Kompletnie niekanonicze z założenia i związane jednym istotnym szczegółem z "Bukieciem fiołków", więc radzę najpierw przeczytać tamto opowiadanie. Pisane po piwie ;p.

Miłej lektury

Nel


Dla siebie samej

Dwaj panowie i przeznaczenie

Wszelkie podobieństwo do (nie)prawdziwych osób i zdarzeń jest zamierzone!

Przyszli do mnie pewnego ponurego lipcowego popołudnia. Ponurego dlatego, że od samego rana w mojej dzielnicy padał deszcz i chyba nie zamierzał przestać. Przemokłam do suchej nitki, kiedy rano wyszłam po zakupy. Uczyłam się na geografii, że lipiec to najbardziej deszczowy miesiąc w Polsce, ale ja lubię deszcz jesienią. Latem ma świecić słońce. Z drugiej strony mieliśmy straszną suszę i trochę się cieszyłam, że w końcu odpocznę sobie od tych upałów.
Sami widzicie, że trudno jest mi dogodzić.
Atmosfera w mieszkaniu była cicha i senna. Krople deszczu spływające po szybach zawsze działały na mnie usypiająco. W dużym pokoju na kanapie siedziała moja babcia, a obok niej drzemał kot Kicjusz.
Oprócz nich i mnie w domu nikogo nie było.
Zrobiłam sobie herbatki, wyłożyłam parę kruchych ciasteczek na talerz i postanowiłam trochę popisać, kiedy usłyszałam, że ktoś dzwoni do drzwi.
Nie otworzyłam. Mama mówiła, żeby nie otwierać obcym. Chociaż… Może to sąsiadka, albo listonosz…
Uchyliłam drzwi.
- Jesteś pewny, że to tutaj? – usłyszałam czyjś głos. Z całą pewnością nie był to listonosz. Listonosz zwykle przychodził sam, a ten facet mówił do kogoś, kto niewątpliwie stał koło niego.
- Tak, Lucjuszu, to tutaj.
- Ale przecież… To osiedle… Takie mugolskie. Czy my dobrze trafiliśmy? A może jej tu wcale nie ma?
- O kogo panu chodzi? – spytałam uprzejmie i otworzyłam szerzej drzwi. – Zapraszam do środka.
Weszli, zostawiając mokre ślady na dywanie w przedpokoju.
- Pani Anna, tak? – zapytał pan Malfoy. - Przyszliśmy tutaj, żeby…
- Jestem panną – przerwałam mu. Zamrugałam oczami.
To nie może być prawda. To nie może być… Co oni tu robią?
Czyżbym miała jakieś halucynacje?
Uszczypnęłam się, zabolało.
Niedobrze.
Co robi dwójka śmierciożerców w tym mieszkaniu? Ciekawe, co pomyślą rodzice, gdy się dowiedzą, kogo ja wpuszczam? Może nic nie pomyślą? Nie wiedzą, kim są śmierciożercy. Na ich szczęście. Ja wiedziałam, ale wpuściłam ich do środka. Nie bałam się ich ani trochę, więcej, wydali mi się dosyć spokojni i chyba trochę zmęczeni.
- Panno Anno – zaczął Rudolf – przyszliśmy tutaj, bo mamy pewną misję do spełnienia.
- Na mugolskim osiedlu? – zdziwiłam się. - Wymordować wszystkich?
- Nie. - Lucjusz machnął ręką. - Nie będziemy nikogo zabijać.
- Cieszę się – odrzekłam. - A teraz zapraszam do pokoju.
Weszli i jednocześnie spojrzeli na duży telewizor, który stał na segmencie.
Okaz mugolskiej techniki, czyli coś zupełnie dla nich niepojętego.
Musiałam wyprowadzić babcię z pokoju, a biorąc pod uwagę jej lata i moje siły, zajęło mi to trochę czasu. Posadziłam babcię na łóżku w moim pokoju, a sama poszłam do kuchni.
Po nóż. Tak na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, co tym śmierciojadom do głowy strzeli.
- Niepotrzebnie chowasz ten nóż za plecami – powiedział rozbawiony Rudolf. - Naprawdę, nie mamy zamiaru nic ci zrobić.
- Skąd mam mieć taką pewność? – zapytałam. – Przecież w książce…
- Nie jesteśmy w książce – odezwał się Lucjusz. - Nie macie tu żadnego skrzata?
- Nie mamy, w końcu to jest mieszkanie mugolskie – odparłam. - A coś zrobić? Kawy, herbaty, czegoś do picia?
- A kawę i herbatę to ty jesz nożem i widelcem, tak? – roześmiał się Rudo.
- Miałam na myśli jakieś alkohole – powiedziałam cicho, zerkając w stronę kanapy, za którą stała Whisky taty.
Tego im raczej nie dam.
- Kawy, jeśli łaska – powiedział Lucjusz.
- Dla mnie to samo.
Nalałam wody do czajnika, postawiłam go na gaz, wsypałam kawę do filiżanek i poszłam do moich gości.
- Babcia was widzi? - spytałam z ciekawością. Moja babcia jest przyślepawa, ale jak chce, to niektóre rzeczy widzi i to dobrze.
- Nie. Tylko ty nas widzisz – wyjaśnił krótko pan Lestrange.
- A czemuż to?
- Bo czytałaś książkę.
- Przecież nie jesteśmy w żadnej książce – powiedziałam. – Ja jestem w swoim mieszkaniu.
- I my też tu jesteśmy.
- Skąd mam mieć pewność – zaczęłam, ale nie skończyłam, bo gwizd czajnika mi to uniemożliwił.
Pobiegłam do kuchni, nalałam wrzątku do filiżanek i zamieszałam. Filiżanki postawiłam na tacy razem z talerzykiem z kruchym ciasteczkami.
- Proszę bardzo – powiedziałam, stawiając tacę na stole, przy którym siedzieli moi goście.
- Dziękujemy – odparli jednocześnie.
- A teraz – powiedziałam i usiadłam przy stole – czy możecie mi wyjaśnić, dlaczego was widzę?
- Możecie! - prychnął Lucjusz. - Od kiedy jesteśmy ze sobą na ty? Czy mogą mi panowie wyjaśnić, jeśli już.
Prawie spadłam z krzesła. Z trudem powstrzymując falę nadchodzących chichotów, zaczęłam jeszcze raz:
- Czy mogą mi panowie wyjaśnić, czemu panów widzę?
Brzmiało to durnie, ale nic nie mogłam na to poradzić.
- Oj, panna chyba nie słucha tego, co się do panny mówi. Już wyjaśniałem – widzi nas panna, bo czytała książkę.
Wypowiedź Rudolfa była równie idiotyczna jak moje pytanie.
„Widzi nas panna”.
Nikt mnie nigdy panną nie tytułował. Wszyscy zwracali się do mnie po imieniu.
- Może będą panowie mówić do mnie „Aniu”? – zaproponowałam nieśmiało. - Do panny nie jestem przyzwyczajona.
- Wiesz już, czemu nas widzisz. Chcesz wiedzieć coś jeszcze?
- Owszem – powiedziałam grzecznie. - Chcę wiedzieć, czy jesteście prawdziwi.
- Co masz na myśli?
- Ano to, czy istniejecie naprawdę? Ludzki mózg potrafi oszukać oko. Możecie być tylko złudzeniem.
- A to ciekawe – odezwał się Rudolf. - A rozmawiałabyś ze złudzeniem?
- Może – powiedziałam tajemniczo. - Jak mi udowodnicie, że jesteście prawdziwi, co?
- Rudo – zwrócił się Lucjusz do przyjaciela. - Pokaż jej, że istniejemy naprawdę, skoro nie wierzy własnym oczom.
Wyciągnęli różdżki.
- Macie zakaz czarowania wśród mugoli – powiedziałam szybko.
Co też oni kombinują? Oby to nie było to, o czym myślę…
- A widzisz tu jakichś mugoli? – zapytał Rudolf, rozglądając się dookoła. – Bo ja nie.
- A ja? – spytałam.
- Ty się nie liczysz – powiedział Luc. - Nie jesteś do końca mugolką. Z tego co wiemy, twoja prababcia była słynną wschodnią czarownicą.
- Nic mi o tym nie wiadomo – odparłam. Chociaż może… Tata rzadko wspominał o rodzinie z Grodna. Zresztą, obecnie nie było tam już żadnej naszej rodziny. Wszyscy się stamtąd wynieśli jeszcze przed wojną. Czyli bardzo dawno temu.
Skąd oni wiedzą, że prababcia była słynną czarownicą?
- To może mi udowodnicie, że jesteście prawdziwi? – zniecierpliwiłam się. Siedzieli tu i siedzieli i nie zamierzali wstawać. A jeśli rodzice wrócą wcześniej? Chyba posiekaliby mnie na drobne kawałeczki, gdyby zobaczyli, kogo ja do domu sprowadzam…
Ale zaraz... Chwileczkę. Nie sprowadziłam ich do mieszkania. Sami się wprosili. A jak zwykle byłam taka miła i uprzejma, że nie mogłam odmówić, tylko najzwyczajniej w świecie zaprosiłam ich do środka.
Działo się ze mną coś bardzo złego.
- Pokażmy Ani, że jesteśmy prawdziwi – powiedział Lucjusz i wymierzył różdżką w moją stronę. - Może mały Cruciatus na początek, co?
- Ależ pan uprzejmy, panie Malfoy – parsknęłam śmiechem. - Niech pana ruski czołg przejedzie! Mały Cruciatus, to dobre! Wolę nie myśleć, jak wygląda duży.
Roześmiałam się głośno. Spojrzeli na mnie z zaskoczeniem. Nie spodziewali się takiego obrotu sprawy.
Wygładziłam przód swojej kremowej sukienki w różyczki, poprawiłam kolczyki i odchyliłam się do tyłu na krześle.
- Nic mi nie zrobicie – powiedziałam z triumfem. - Jestem odporna.
- Jesteś Mary Sue? – zapytał Rudolf na poły z zaskoczeniem i na poły z zaciekawieniem.
- Ależ skąd! – oburzyłam się. - Proszę mnie nie obrażać. Nie jestem żadną Mary Sue. Jestem Anna Weronika.
- Też ładnie – stwierdził Lucjusz, biorąc ciasteczko z talerzyka.
- Wiem. I na pewno lepsze to niż Mary Sue.
- Nie zbaczaj z tematu – ostrzegł mnie pan Malfoy. - Mieliśmy ci udowodnić, że istniejemy naprawdę.
- Nie istniejecie – powiedziałam spokojnie. - Widzę was, ale nie istniejecie. Jesteście tylko postaciami z książki. Nie ma was. Jesteście papierowi, ha ha.
- A ty jesteś plastikowa - stwierdził Rudo.
- Nie jestem plastikowa! – krzyknęłam. - Jestem prawdziwa.
- Skoro ty nie jesteś plastikowa, to my nie jesteśmy papierowi – powiedział Luc spokojnie.
- Może i nie, ale mam nad wami władzę.
Obaj zaczęli się śmiać równocześnie nad swoimi filiżankami ze stygnącą kawą.
- Oj, dziewczynko – Rudo pokiwał głową. - A wyglądałaś na bardziej inteligentną. Nie masz nad nami żadnej władzy. Władzę nad nami ma jedynie Czarny Pan.
- I nad panem dodatkowo pańska żona Bellatrix, panie Lestrange – stwierdziłam ze słodkim uśmiechem. - Poza tym mam władzę, bo piszę o was i mogę pokierować wami jak mi się będzie chciało.
- Nic nie możesz! – warknął Lucjusz wściekle. - Tylko ci się tak wydaje, że możesz. Nie jesteśmy kukiełkami z teatrzyku dla dzieci. Nie możesz nami sterować.
- Ale ja przecież to robię – ciągnęłam dalej spokojnie, ku wściekłości pana Malfoya. Pamięta to pan - Nari, jak będzie? Zgoda, czy nie?
- Aleś ty jesteś sentymentalna, dziewczyno – powiedział Lucjusz.- Niech cię Avada trzaśnie. Wciskać komuś takie słowa…
- A kto przynosił Narcyzie fiołki? – spytałam. - No i kto tu jest sentymentalny?
- A kto mi kazał? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie.
- A widzi pan, jednak mam nad panem władzę.
- Nic nie masz – stwierdził Rudolf. - Jeśli zechcemy, rzucimy tego Crucia. Podwójnego raczej byś nie wytrzymała…
- Z tego, co mi wiadomo, żeby go rzucić, trzeba się cieszyć z tego, że ktoś będzie darł się w niebogłosy i zwijał na dywanie z bólu. Wybaczcie, ale mimo wszystko nie wyglądacie mi na takich, którzy mogliby to zrobić. Nie boję się was. Poza tym Europejska Konwencja Praw Człowieka z 1950 roku mówi o całkowitym zakazie tortur – zakończyłam z szerokim uśmiechem.
- Nas nie obowiązują te wasze mugolskie konwencje – powiedział Rudolf i przejechał palcami po swojej różdżce.
- O ile wiem, Wielka Brytania podpisała tę konwencję – odparłam spokojnie. - Tak się składa, że te zasady obowiązują wszystkich obywateli.
- Czy masz nas za mugoli? Czytałaś książkę parę razy. I to dokładnie. Wiesz doskonale, kim jesteśmy. Jesteśmy źli, okrutni, podli. Mordujemy w sumie niewinnych ludzi i zagrabiamy cały ich dobytek. No i podpalamy ich domy.
- Nie jesteście – powiedziałam cicho.
- Co nie jesteśmy? – zapytał Lucjusz, wyraźnie zdziwiony.
- Nie jesteście źli, tak do końca. Nikt nie jest. W każdym człowieku siedzi coś dobrego. Trzeba tylko umieć to dostrzec.
Próbuję ich nawracać… Chyba zwariowałam!
- Ależ jesteśmy – odparł pan Malfoy. - Jesteśmy, prawda, Rudo? – zwrócił się do kolegi po fachu. - Jesteśmy mordercami, nasze dłonie są splamione krwią niewinnych ludzi…
Rudolf pokiwał twierdząco głową.
- Jak na mój gust są zupełnie czyste – stwierdziłam, chwytając dłoń Lucjusza i podciągając ją do moich oczu. – Nie widzę tu żadnej krwi.
- Mówiłem to w przenośni – powiedział i puścił moją rękę.
- Taak – przeciągnęłam się na krześle. - Coś mi się przypomniało. Moje dłonie też były splamione krwią. Pocięłam się nożem, gdy obierałam ziemniaki. Miałam wtedy sześć lat.
Pan Lestrange nieprzyjemnie się roześmiał.
- Ależ my tu nie mówimy o ziemniakach! My tu mówimy o tych mugolach, których zabijaliśmy…
- … na rozkaz Czarnego Pana – dokończył Lucjusz.
- To się nazywa ślepy fanatyzm – rzekłam spokojnie. - Ktoś każe i już lecicie…
- To jest wyższa idea! – W oczach Rudolfa pojawił się dziwny blask. - A nie żaden fanatyzm. Ty naprawdę chcesz oberwać tym Cruciatusem…
- Nie. Nie. Nie. I jeszcze raz nie. Poza tym i tak nic mi nie zrobicie. Wiem, że nie możecie.
- Masz rację – powiedział Lucjusz niechętnie. - Nie wolno nam cię tykać. Przyszliśmy do ciebie w innej sprawie.
- Mianowicie, w jakiej? – zaciekawiłam się.
Ze stołu, nakrytego białym obrusem, znikły wszystkie ciasteczka. Kawę dwaj uroczy panowie również wypili.
Wstałam z krzesła i podeszłam do kredensu. Wyjęłam szklane lichtarze mamy i umieściłam w nich świeczki, które zapaliłam.
Niech chociaż atmosfera będzie przytulna.
- Tęsknię za tymi kolacjami przy świecach, które czasem urządzała Narcyza – rozmarzył się Lucjusz. - Ach, to były czasy. Inne niż teraz, spokojniejsze. Narcyza była taka… taka… Szukał jakiegoś określenia. – Zresztą nieważne jaka… Miałem ją tylko dla siebie…
No proszę. Jednak Ania miała trochę racji, jak pisała „Bukiecik fiołków”.
- Ulalala – zaśpiewałam. - I pan mówi, że jest pan zły? Nawet jeśli, to jest przecież Nari, którą pan…
- W moim życiu nie ma miejsca na sentymenty – powiedział Lucjusz zupełnie innym tonem niż poprzednio. Mniej rozmarzonym i bardziej pogardliwym.
- W moim też nie ma – odparłam. - Niech pan tak na mnie nie patrzy. Jestem zajęta studiami, opieką nad babcią, pomaganiem w domu…
- Teraz masz wakacje – wtrącił się Rudolf. - Nie jesteś zajęta studiami…
- No, nie jestem – zgodziłam się. - Ale i tak w moim życiu nie ma miejsca na sentymentalizm.
- Za to jest w twoich opowiadaniach – powiedział pan Malfoy bardzo nieprzyjemnym tonem.
- Już nie ma – odparłam. - Walczę z tym. Kiedyś się tego pozbędę na pewno.
- A co planujesz w następnym opowiadaniu? – spytał pan Lestrange. Czyżby przeczuwał, że wezmę go na warsztat w moim kolejnym fanfiku?
- Okrutne morderstwo – powiedziałam spokojnie. - I to nie jedno. Trup będzie padał gęsto, a ci, co przeżyją, będą zazdrościć umarłym…
- Przestań! – krzyknęli jednocześnie. - Ty tu sobie żarty stroisz, a u nas naprawdę jest wojna.
- A czy obchodzą was ci ludzie, których zabijacie dla tego waszego fanatyzmu?
- Żadnego fanatyzmu! Czystość krwi musi być zachowana!
- Ciekawe – powiedziałam cierpko. - Czemu mnie nie zabijecie? Ja nie jestem czystej krwi!
- Ty się nie liczysz, bo nie jesteś z naszego świata. Ty tylko piszesz. Masz nad nami kontrolę, ale nie całkowitą. Za to tamci to co innego. Trzeba ich wytępić.
- Okropne - wzdrygnęłam się. - Obaj jesteście oszołomami. Wytępić, też coś! Muchy się tępi!
- A ty jesteś małą, niedouczoną, sentymentalną pannicą – odpalił pan Malfoy. - Trochę przypominasz tę nieznośną Gaylę.
- To miał być komplement? – ucieszyłam się. Gayla jak dotąd jest moją ulubioną bohaterką, którą sama stworzyłam.
- Nie, to miała być obelga – stwierdził Lucjusz zimno. - Rudo, wychodzimy. Z nią się nie da normalnie rozmawiać… Ale zanim wyjdziemy, pooglądamy sobie trochę jej mieszkanie…
Wprosili się, pili ze mną herbatkę, nawet żartowali, a teraz mieli wyjść? Tak bez pożegnania? Co jak co, ale dobre maniery powinni znać!
Chciałam ich zatrzymać, ale zobaczyłam, że wyszli z pokoju.
- Co… to… ma... Auuu! - zawył któryś z moich gości, ale który?
Krzyki dochodziły z kuchni. Poszłam tam, po drodze omal nie rozdeptując Kicjusza, który postanowił urządzić sobie biegi po całym mieszkaniu.
- Co to za mała bestia! – wściekał się pan Malfoy.
Stał pochylony w kuchni i trzymał się za nogę.
- Coś się stało? – spytałam. - Leci krew?
- Nie leci – odpowiedział za Luca Rudolf. - Nie poleci, bo w końcu jesteśmy papierowi. Czy ty widziałaś kiedyś, żeby z papieru leciała krew?
- Nie – zachichotałam. - A na pewno nic się nie stało, panie Malfoy? Kicjusz przeważnie nie atakuje obcych, raczej chowa się przed nimi.
- Podrapał mnie – warknął Luc.
- Brzydki kot – roześmiałam się. - Rozprawię się z nim później.
Lucjusz usiadł na taborecie, a Rudolf w tym czasie bawił się zapalniczką i próbował podpalić firanki.
- Panie, niech pan to zostawi! – krzyknęłam przerażona i wyrwałam mu zapalniczkę z rąk. - To jest do zapalania gazu, a nie do podpalania firanek!
- Mugolska technologia – mruknął Lucjusz pod nosem.
- Hmm – schyliłam się i otworzyłam zamrażalnik. - Mam lody! – powiedziałam wesoło. - Może podać?
- Zaklęcie zamrażające? – zapytał Rudo, przyglądając się, jak wyciągam lody.
- Nie, lodówka firmy Amica – odparłam. - W końcu mieszkam w rodzinie mugolskiej.
- Nie pasujesz tutaj – powiedział Luc. - Może chciałabyś przyłączyć się do nas?
Omal nie wypuściłam tych lodów z rąk.
- Słucham?
- Nie słuchaj go – powiedział Rudolf. - Ostatnio coś mu zaczęło odbijać…
- Nic mi nie zaczęło odbijać! Trzeba jakoś zwerbować nowych członków.
- Nie w ten sposób!
Panowie kłócili się, a ja w tym czasie nałożyłam lodów do pucharków i polałam sosem toffi.
- Idziemy do pokoju – rozkazałam. - I ciszej trochę, bo to jest mieszkanie w bloku. Ściany mają uszy, wszystko słychać.
- Twoi sąsiedzi nas nie słyszą.
- Nie widzą, nie słyszą. Fajnie mają – powiedziałam.
Spojrzeli na mnie groźnie. Nie przestraszyłam się. Zrobiłam śmieszną minę i od razu wyraz twarzy dwóch śmierciożerców się zmienił. Był bardziej ludzki, jeśli mogę tak to określić.
Poszli ze mną do pokoju.
- Całkiem dobre te lody – stwierdził Lucjusz, po zjedzeniu paru łyżeczek.
- Powiem wytwórcy – odparłam. - Też je lubię.
- Nikomu nic nie mów – powiedział Rudo szybko. - Nikt nie może się dowiedzieć, że tu byliśmy.
- Będziecie mieć jakieś nieprzyjemności u siebie?
- Nie, ale ty możesz mieć nieprzyjemności u siebie. Jeszcze wylądujesz w tym, no domu wariatów.
- Że niby gdzie wyląduję? – wydusiłam z siebie. Bardzo chciało mi się śmiać.
- W domu wariatów. Rozmawiasz ze złudzeniem. Sama powiedz, czy to jest normalne?
- Nie wiem, czy jesteście złudzeniem, ale ta próba podpalenia firanek była raczej prawdziwa, panie Lestrange.
- Mamy informacje, że pojawiasz się na jakichś nielegalnych zjazdach czarownic – pan Malfoy zmienił temat.
- Co takiego? – spytałam, krztusząc się swoim lodem. - Gdzie się pojawiam?
- Na nielegalnych zjazdach. Głucha jesteś, czy co? I występujesz tam pod kryptonimem „Wesoła Śmierciożerczyni”. I nosisz jeszcze różową kurteczkę. Kompletny brak gustu…
Skąd oni wiedzą? Ale ta kurtka różowa nie jest!
- Panie – roześmiałam się. - Panie Malfoy. Są zjazdy, ale spotykam się na nich z koleżankami. Mam przezwisko Wesoła Śmierciożerczyni, ale nie chodzę w różowych kurtkach!
- Koleżanki też są śmierciożerczyniami – powiedział Rudolf. - Mamy swoje informacje. Jesteśmy lepiej poinformowani, niż ci się wydaje. A kurteczka niestety jest różowa.
- Kurteczka niestety jest ciemnoczerwona, a nie różowa – poprawiłam. - Różowe to są różyczki na tej sukience, ale nie tamta kurtka! Poza tym, co to za określenie – pojawiasz się w różowej kurteczce? Tylko raz w niej byłam i ona różowa nie jest!
- Nie będziemy się z tobą spierać – oświadczył Lucjusz. - W końcu jesteśmy czarodziejskim arystokratami i znamy dobre maniery.
- Aha. – Wyszczerzyłam zęby. - Arystokracja, jasne. Chyba tylko z nazwy. Tacy z was arystokraci, jak ze mnie pracownik NASA. Arystokracja nie przychodzi do obcego mieszkania bez zaproszenia i nie próbuje podpalać firanek! No i nie nazywa małego kotka „bestią”.
- Zaproszenie nie było nam potrzebne, poza tym twój kot mnie podrapał.
- To trzeba było go nie drażnić – powiedziałam. - Jak się Kicjusza zostawi w spokoju, będzie dobrze.
- Obyś miała rację – odrzekł Lucjusz.
- Kto to? – zapytał Rudolf, wskazując na portret wiszący nad stołem.
- Moja mama – wyjaśniłam krótko.
- A ojciec, to gdzie jest?
- Nie wisi tutaj – odparłam.- Jest gdzie indziej. A mojego portretu nie ma, bo pani, która malowała te dwa, zmarła i mojego nie zdążyła namalować.
- Jakie to przykre – powiedział Luc sztucznie.- A wiesz chociaż, jaki eliksir jest potrzebny do tego, żeby postacie na obrazach się ruszały? Albo jak zrobić Wywar Wiecznej Śmierci?
- Nie mam pojęcia. A pan wie, kto jest sekretarzem generalnym ONZ, albo jak wygląda proces uchwalania budżetu Unii Europejskiej?
Otworzył szeroko oczy, najwidoczniej bardzo zdziwiony moim pytaniem.
- Sekretarz generalny czego? Jaki proces? A co mnie obchodzą te wasze mugolskie sprawy?
- A widzi pan. Niech więc nie mówi mi pan o waszym świecie, znam go tylko z książek – powiedziałam rezolutnie. - Też mogę powiedzieć, że wasze czarodziejskie sprawy mnie nie obchodzą.
- A powinny – odparł Rudolf. - W końcu piszesz opowiadania.
- To są moje opowiadania i ode mnie zależy, jak je będę pisać.
- A właśnie, że nie. Co z Gaylą?
- Jak to co z Gaylą? – zapytałam, szczerze zaskoczona tym pytaniem. - Jest i będzie. Nie zamierzam jej uśmiercać.
- Nasz świat jest bardzo niebezpieczny – powiedział Luc takim tonem, jakby przemawiał do małego dziecka. - Niewiele potrzeba i tragedia gotowa.
- Myślę, że mój świat jest tak samo niebezpieczny jak ten wasz – rzekłam wolno, w zamyśleniu. - Kto wie, czy nie bardziej? Może dlatego nie oglądam dzienników telewizyjnych? Jeszcze trochę, a będę bała się wyjść na ulicę. Ale co was obchodzą sprawy mugoli? Nic.
Nie odpowiedzieli mi. Patrzyli na siebie w milczeniu. Może powiedziałam za dużo…
Oni przecież nie istnieją. Tak naprawdę wcale ich nie ma!
Skoro tak, to z kim ja rozmawiam?

- Myślę, że niedługo zacznę pisać następne opowiadanie – zmieniłam temat. – Tylko pogoda musi się zmienić.
- Przeszkadza ci? - Lucjusz popatrzył w stronę okna, za którym cały czas padał deszcz.
- Jest za gorąco. Nie mogę się skupić.
- Gorąco? – powtórzył Rudo. - Przecież leje. Przemokliśmy, gdy szukaliśmy twojego bloku.
- To nie jest mój blok – sprostowałam. – Nie jestem jego właścicielką.
- Nie łap mnie za słówka!
- Niech się pan uspokoi – powiedziałam łagodnie. - Może zaparzyć panu melisy?
- Niczego nie chcę. Co masz zamiar zrobić w tym opowiadaniu?
- To jest moja mała tajemnica i nie mogę jej zdradzić – odrzekłam. - Ale myślę, że powinno być dobre. Dobrze, że są wakacje, to mam więcej czasu na zastanawianie się nad tym. A myślę chyba od marca, o ile mnie pamięć nie myli…
- Żadnych romansów – ostrzegł mnie pan Malfoy.
- Tak jest! – zasalutowałam.
- Żadnego łzawego zakończenia – dopowiedział pan Lestrange.
- Oczywiście. Możecie być spokojni.
- A jak będzie z Gaylą?
- A od kiedy to pana Gayla interesuje, co?
- Odkąd ją wymyśliłaś.
- Ale… To mi przyszło tak nagle. A nie podoba się panu ona? Ja osobiście bardzo ją lubię.
- Okropna dziewczyna – wymruczał Luc pod nosem.
- Okropna czy nie, ale was kocha…
Zatkałam sobie usta dłonią, ale było już za późno. Miałam nic nie mówić, a tu masz. I co oni sobie teraz o mnie pomyślą?
- Jak to?
- Tak to, zwyczajnie. To, że wy zostaliście przez autorkę książki wyprani z pozytywnych uczuć, nie znaczy to, że moja bohaterka też taka będzie. Abigail należy do mnie i będę z nią robić, co będę chciała.
- Tylko nie przesadzaj!
- Niech pan będzie spokojny – uśmiechnęłam się szeroko. - Nie mam zamiaru niczego przesadzać. Nie hoduję żadnych roślinek.
- Masz dziwaczne poczucie humoru – skwitował Rudolf. – Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się po tobie spodziewać, gdy tu szliśmy…
- Ale teraz widzimy, że jesteś w porządku – dokończył Luc.
- Wy w sumie też – powiedziałam wesoło. – Muszę przyznać, że trochę się was obawiałam, ale chyba niepotrzebnie.
- I tak nie mogliśmy nic ci zrobić, a szkoda…
- Panie Malfoy! – pogroziłam mu żartobliwie palcem. - Bo tak pana urządzę w następnym opowiadaniu, że się panu wszystkiego odechce!
- O nie! – udał, że strasznie jęczy. - Nie rób tego.
- Żartowałam.
- Ja też.
- To jak będzie? – zapytał Rudolf. - Bez zbędnych łez i romansów, ok.?
- Ok. – powiedziałam. – I bez patosu.
- No jasne.
- Dobra. A teraz niech pan przybije piątkę!
Popatrzył z zaskoczeniem, ale zrobił to. Z pewnym wahaniem, a jednak zrobił.
Mogłam świętować. Chyba mi zupełnie odbiło…
- I pan też, panie Malfoy – zwróciłam się do drugiego śmierciożercy.- Mam w końcu tę wesołą, śmierciożerczą krew.
Prawie spadł z krzesła, ale zrobił to!
- Musimy już iść – powiedział, wstając. - Miło było cię poznać. Masz coś w sobie.
- Marysuizm? – zapytałam, szczerząc zęby.
- Nie, zwykły urok osobisty. Coś, co chyba posiada Gayla Lestrange.
- Ha! W końcu to ja ją wymyśliłam! A ona mnie nie odwiedzi?
- Nie wiemy – powiedział Rudolf. - Może kiedyś tak… Musimy już iść, bo obowiązki wzywają.
- W takim razie, do zobaczenia.
Poszli do przedpokoju, gdzie założyli swoje czarne peleryny. Odprowadziłam ich pod same drzwi i nawet pomachałam ręką na pożegnanie.
W moim mieszkanku byli śmierciożercy. Nie bardzo mogłam w to uwierzyć, mimo, że ich widziałam.
Ciekawe, co ich tu sprowadziło?
Mogłam się tylko domyślać. Chyba nigdy się tego nie dowiem…
Umyłam talerze, łyżki, szklanki i pucharki, przebrałam się w spodnie i koszulę i włączyłam komputer.
Postanowiłam trochę popisać.
Muszę być jakoś przygotowana na kolejne spotkanie z tymi dwoma uroczymi panami.

Koniec

i pamiętajcie - kocham komentarze!

Nel
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #285586 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3074

Nelusia Napisane: 17.11.2006 14:06


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Opowiadanie ma swój niewątpliwy urok, widać, że fascynujesz się tym, co piszesz. I zastanawiam się, co Egipt ma w sobie, że ludzie tak się nim interesują? To pewnie zasługa tej starożytnej magii.
Podobają mi się opisy, bardzo plastyczne, takie jak lubię. Czytając ma się wrażenie, że jest się tam naprawdę, aż się czuje ten upal i piasek pustyni.
Twoi bohaterowie są wiarygodni i prawdziwi – Bill kanoniczny, praca łamacza uroków dobrze przedstawiona. Alice również świetna, naturalna, wesoła, a przy zakupie chusty zachowywała się prawdziwa zakupoholiczka . Biedny Bill, he he.
Intryguje mnie ten list do Alice i pojawienie się Laszla.
Chociaż chyba bardziej od intryg i akcji cenię sobie tutaj tę plastyczność opisów smile.gif.
Z niecierpliwością czekam na dalsze odcinki. Bo ten fik wciąga jak ruchome piaski. Nie można się od niego oderwać.
Gratulacje
Nel
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #284692 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8335

Nelusia Napisane: 29.10.2006 21:33


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Fik eskperymentalny. Nie bić. Nie czuję się za mocna w tej materii, ale musiałam to napisać. Wymyślone w trakcie praktyk (kserowanie szkodzi), tudzież podczas dojazdów do centrum (jazda w korkach szkodzi jeszcze bardziej).
Powiązane z 'Bukiecikiem fiołków' i z 'Zapachem deszczu', więc radzę najpierw tamte fiki przeczytać.
A teraz - enjoy yourself! <claro>
Miłej lektury

N.



Zdejmij maskę

Wiem o tobie bardzo dużo. Więcej niż ci się zdaje. Wysłuchiwałam różnych rzeczy na twój temat od babci. I od Lucjusza, kiedy jeszcze był z nami. Kiedy jeszcze było normalnie.
Normalnie?
Normalnie nie było tam chyba nigdy. Słyszałam tylko – ‘Abigail, zachowuj się’ , ‘Abigail, nie skacz po łóżku’, ‘Abigail nie słuchaj tak głośno tego radia’, ‘Abigail szanuj swoją krew’. I tak do znudzenia.
Dzieliła nas wielka przepaść: oni byli sztywni, arystokratyczni, powkładani w ramki konwenansów, nie umieli się śmiać, nie umieli się cieszyć.
Ja byłam inna.
Różniłam się od nich, ale i tak ich lubiłam. Cieszyłam się każdym dniem, chodziłam po lasach, rzucałam na żaby zaklęcia usypiające, przynosiłam zaskrońce do sypialni Narcyzy i Lucjusza i kładłam im je do łóżka.
Chciałam zwrócić na siebie uwagę, chciałam, żeby spojrzeli na mnie inaczej.
Nie jak na dziewczynkę, którą z niechęcią wzięli z sierocińca.
Nie jak na kogoś, kto im zawadza.
Chciałam, żeby spojrzeli na mnie, jak na członka rodziny, bo byłam nim, jakby nie patrzeć.
Wiem o tobie wiele, ale tak naprawdę nie wiem nic.
Nie wiem, dlaczego stało się tak, a nie inaczej?
Kto zawinił?
Ty?
Bellatrix?
Wasza straszna obsesja na punkcie Czarnego Pana, która zaprowadziła was do więzienia?
A przecież mogło być inaczej...
Zresztą, co ja będę gadać. I tak nie zrozumiesz. Chyba nigdy byś nie zrozumiał.
Mogło być inaczej.
Mogło...
Niech to wszystko szlag!

Abigail.
Gayla.
Córeczka.
Abigail, radość ojca.
Jaka radość? Tu nie było żadnej radości, była tylko pustka i cisza przerywana krzykami innych więźniów. Byli dementorzy, przez których powoli wszyscy tracili wiarę w to, że będzie inaczej.
Nie będzie.
Stracił swojego Pana, stracił żonę, która może kiedyś go kochała.
Kiedyś, wiele lat temu.
I stracił córeczkę, której tak bardzo pragnął. A ona jej nie chciała. Mówiła, że będzie im przeszkadzać.
W czym? W tej ich śmierciożerczej karierze?
Chyba tak.
Mógł odejść, kiedy jeszcze był czas, mógł odejść od żony, od Czarnego Pana z malutką Abigail. Zamieszkaliby razem gdzieś na wsi i życie dla niego zaczęłoby się od nowa.
Inne życie, nie takie jak to w ciągłym strachu. W obawie przed śmiercią, która wisiała nad nimi wszystkimi.
Mogliby mieszkać razem, on uczyłby ją zaklęć, zanim poszłaby do szkoły, a ona na pewno wniosłaby trochę radości w jego życie.
Wniosłaby...
Nie stało się tak. I nie mogło się stać, bo doskonale wiedział, czym takie odejście mogło się skończyć. Parę dni po narodzinach Abigail, w mroźny styczniowy wieczór, zabrał ją z domu. Na niebie świeciły gwiazdy, a on szedł przez zaśnieżone ulice Londynu z małą Gaylą na rękach.
W uszach cały czas dźwięczały mu słowa Bellatrix – ‘pozbądź się jej!’
Pozbądź się... Jakby była niepotrzebną rzeczą...
Rudolf przytulił mocniej córeczkę. Była taka mała, taka bezbronna. Gdyby przyjrzał się jej uważniej, pewnie zauważyłby w jej rysach podobieństwo do rodu Lestrenge’ów.
Ale nie uczynił tego. Szedł wolno, nie patrząc na śpiącą Abigail.
Chciał odwlec moment rozstania, który był nieunikniony.
‘Pozbądź się jej!’
Stanął przed jakimś mugolskim domem. On, który nienawidził wszystkiego, co niemagiczne.
Stanął i wyciągnął różdżkę. Załatwi to teraz, szybko, bezboleśnie.
Tylko te dwa słowa i zielone, oślepiające światło.
Tyle razy przecież to robił.
Ale teraz nie mógł. Drżały mu ręce i wolno dochodziło do niego to, co chciał zrobić.
To był jakiś horror. Różdżka upadła na ziemię.
Dziewczynka otworzyła oczy, zupełnie nieświadoma tego, co mogło się stać, i spojrzała na niego.
W Rudolfie odezwały się chyba resztki człowieczeństwa, bo pochylił się nad córeczką i pocałował ją.
A potem napisał coś na pergaminie, wsadził go w kocyk i położył zawiniątko na schodach tamtego domu.
Nawet nie chciał myśleć, kto w nim mieszka. Chciał tylko, żeby ktoś się zaopiekował Abigail.
Bo on nie mógł.
Na niebie świecił gwiazdy, było zimno i bardzo cicho.
Rudolf spojrzał w górę, a potem na schody, na których leżała Abigail.
- Wybacz mi – pomyślał. – Nie tak miało być.
Nie tak miało być.
Ale inaczej nie będzie.
Oddalił się szybko sprzed tamtego domu, na schodach którego zostawił córeczkę.
Teraz wróci do swojej żony, do swojego Pana.
Teraz wszystko będzie po staremu. Bez Abigail, którą pokochał, kiedy się dowiedział, że Bella spodziewa się dziecka. Wiedział, że to będzie dziewczynka.
Mała, radosna, uśmiechnięta, urocza.
Jego utracona radość.
Gayla Lestrange.
Teraz wróci do domu i będzie czekał z Bellą na kolejne wezwanie swojego Pana. Będzie spełniał ich rozkazy.
Jak zwykle.
Wszystko będzie po staremu.
Zapomni o Abigail. Zapomni, choć będzie mu bardzo ciężko.
Dla Belli i Czarnego Pana był w stanie zrobić wszystko.
Nawet wymazać z pamięci i z serca małą córeczkę, którą pokochał dawno temu.
Którą zawsze będzie kochać...


Nie było mi łatwo w sierocińcu, zresztą, tam nikomu nie było łatwo. Zazdrościłam tym dzieciom, do których przychodziła rodzina w odwiedziny. Co z tego, że nie mogli ich zabrać do siebie? Ważne było to, że w ogóle przychodzili. Że przynosili im tabliczki czekolady z orzechami i lalki zapakowane jeszcze w sklepowe pudełka.
Do mnie nie przychodził nikt, ale czekałam na kogoś.
Może na ciebie, może na Bellę?
Nie wiem.
Pamiętam tylko, że siadałam na parapecie i wypatrywałam kogoś przez okno, wychodzące na plac przed budynkiem. I tak czekałam i czekałam. Chyba prędzej śmierci bym się doczekała, niż tego, że któreś z was przyjdzie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tacy jesteście. Wytworzyłam w swojej wyobraźni obraz innych rodziców. Rodziców, którzy musieli mnie zostawić, ale którzy kiedyś po mnie wrócą. I zamieszkamy razem, w domku gdzieś na wsi. I będziemy razem jeździć na wycieczki i jeść lody czekoladowe.
Koleżanki z pokoju mówiły, że jestem naiwna, bo nikt mnie nie zabierze. Gadały, że wszyscy o mnie zapomnieli, ale ja ich nie słuchałam. Gdzieś w głębi serca wierzyłam, że nadejdzie taki dzień, w którym zabierzecie mnie z sierocińca.
Mała, głupia, naiwna Gayla, która wierzyła w rzeczy niemożliwe.
Przestałam wierzyć dopiero w dniu swoich szóstych urodzin, kiedy dotarło do mnie to, że nikt po mnie nie przyjdzie.
I było mi z tym bardzo ciężko, ale musiałam się przyzwyczaić do tej myśli. Co innego mi pozostawało?
Mijały kolejne miesiące w sierocińcu, chodziłam do szkoły, nawet nieźle się uczyłam i z każdym dniem traciłam szansę na adopcję. Ludzie woleli małe dzieci, najlepiej niemowlaki. Takim dziećmi łatwiej było pokierować, niż starszymi. Ich charakter można było ułożyć praktycznie od początku, mojego już się nie dało.
Ja byłam chłopczycą – a takich dziewczynek rodzice adopcyjni raczej nie chcieli, która dokuczała koleżankom z pokoju i chodziła na wagary z kolegami. Graliśmy w piłkę na rozmokłym boisku za sierocińcem i łaziliśmy razem po drzewach.
Nie znosiłam tych wszystkich pań, które przychodziły do innych, młodszych dziewczynek i obiecywały im, że na pewno zabiorą je do siebie.
Śliczne, słodkie dziewczynki z blond loczkami i błękitnymi oczami.
Takie słodkie, że aż się robiło mdło.
Nie to co ja – chuda, z prostymi włosami, które wymykały się spod gumki, z piegami na twarzy i ze strupami na nogach.
Do mnie nie przychodził nikt.
Dlatego zdziwiłam się, kiedy pewnego dnia – a miałam wtedy dziesięć lat – pani Tifany przyszła do naszego pokoju i powiedziała mi, że ktoś przyszedł mnie odwiedzić.
Poszłam z nią do gabinetu, a tam czekała na mnie Narcyza - oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak ma na imię. Wiedziałam tylko, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką widziałam. Też chciałam wyglądać tak jak ona.
Nie wyszło, no cóż.
Narcyza zabrała mnie do siebie zaledwie w tydzień po jej przyjściu do sierocińca. Zdziwiło mnie to bardzo, bo procedury adopcyjne trwały o wiele, wiele dłużej. No, ale wtedy nie wiedziałam jeszcze, że ona jest czarownicą.
Ba, nie wiedziałam nawet, że ja nią jestem. Owszem, różniłam się od koleżanek, ale chyba tylko tym, że trzymałam się z chłopcami i nie plotkowałam z dziewczynkami z pokoju.
Byłam całkiem zwyczajna – a przynajmniej tak mi się wydawało.
Podobało mi się w domu u Malfoyów – nareszcie miałam pokój tylko dla siebie, mogłam robić co chciałam, a raczej to, czego nie zakazał mi Lucjusz. I po raz pierwszy czułam, że mam rodzinę.
Dziwną, bo dziwną, czasem zbyt sztywną i wyniosłą, ale ją miałam.
I potem dowiedziałam się o was. Nie chciałam nic wiedzieć, ale ciocia powiedziała mi bardzo dużo. Może nie wszystko, ale dowiedziałam się, kim byliście.
Nie będę teraz pytać: po co i dlaczego? To bez sensu, bo i tak mi nie odpowiesz.
Zupełnie jakbym mówiła do ściany.
Co ty zrobiłeś?
Co oni z tobą zrobili?

Wszystko poszło nie tak jak trzeba. Po powrocie do domu nie odezwał się do Bellatrix.
Cisza. Ciemna noc. Biel śniegu na parapecie. I to dziwne uczucie pustki.
Teraz było mu wszystko jedno, co się z nim stanie.
Z Bellą nie rozmawiał o dziewczynce – ten temat był już zamknięty. Zachowywali się tak, jakby ona nigdy nie istniała – ale przecież była. Była tam, gdzie ją zostawił, o ile nikt jej nie wziął.
Biedna mała, ale nic innego nie mógł zrobić.
Później, kiedy po upadku Czarnego Pana został schwytany razem z Bellą i Rabastanem, nie obchodziło go to, co się dalej stanie.
Cela w więzieniu, daleko od Belli. Od Belli, która podczas procesu mówiła z błyszczącymi oczami, że Czarny Pan na pewno wróci i wtedy wynagrodzi ich ponad wszystko. Od Belli, której skóra pachniała deszczem, gdy kochali się tamtej kwietniowej nocy.
Wtedy, przez krótką chwilę czuł, że ona należy tylko do niego...
Chociaż chyba tak naprawdę nigdy nie należała.
Słyszał, że z Azkabanu nikt nie wyszedł. I, że to miejsce bardzo zmieniało ludzi.
Ale nie obchodziło go to.
Nie miał przy sobie córeczki; dziwił się, że przez pierwsze dni pobytu w więzieniu myślał o niej.
Bella nie byłaby tym zachwycona.
Nie miał pojęcia, co się działo z Abigail, nie wiedział, czy malutka w ogóle żyje.
Mijały kolejne miesiące, takie same, jednostajne i monotonne. Woda przepływała przez szczelinę w murze, a on coraz bardziej zatracał się w myślach o córce.
Bo to obcy ludzie będą patrzeć, jak stawia pierwsze kroki, a nie on.
Obcy ludzie będą słuchać jak wymawia pierwsze słowa, a nie on.
Jeśli Abigail dowie się, że jest czarownicą, to z kim innym pójdzie na Pokątną po zakupy i komu innemu pokaże list z Hogwartu, nie jemu.
A potem, po latach – nie wiedział ilu – do Azkabanu przyszedł Lucjusz i powiedział, że dziewczynka mieszka u nich.
Rudolf wtedy z nim nie rozmawiał, robiła to Bella, która oczywiście mówiła o odrodzeniu się Czarnego Pana.
Na temat Abigail mówiono niewiele, ale Bellatrix nie chciała, żeby dziewczynka poszła do Hogwartu i wspomniała o tym Lucjuszowi.
Może tak byłoby dla niej lepiej.
Rudolf nie wiedział.


U Malfoyów było bardzo fajnie, naprawdę. Może kto inny powiedziałby inaczej, ale mi się podobało. Polubiłam magię, bo wcześniej myślałam, że czarownice są tylko w bajkach dla dzieci, nie miałam pojęcia, że obok zwykłego świata istnieje świat magiczny.
Do Hogwartu nie poszłam i teraz myślę, że może to i lepiej. W końcu oni tam musieliby się w końcu dowiedzieć, czyją jestem córką. A wysłuchiwanie – ‘patrz, idzie ta córka kryminalistów’ – nie byłoby przyjemne.
Lucjusz załatwił mi prywatnych nauczycieli i uczyłam się w domu. Lubiłam to bardzo, ale brakowało mi towarzystwa rówieśników. Miałam Dracona, ale tylko przez wakacje. Nie przepadaliśmy za sobą. On był sztywny jak ojciec, a Lucjusz czasem miał mnie dosyć. Chyba za bardzo rozrabiałam.
Nie mogłam długo usiedzieć w jednym miejscu, robiłam dziesięć rzeczy na raz. Interesowało mnie wszystko – zielarstwo, latanie na miotle, zakazane trucizny, skrzaty domowe i wiele innych rzeczy. To wszystko było dla mnie nowe, wcześniej nie wiedziałam, że to istnieje.
O was nie rozmawialiśmy. Bo i po co? Miałam spokój, staraliśmy się żyć normalnie, zwłaszcza, że wtedy jeszcze nie było Czarnego Pana.
Wszystko się zmieniło, kiedy on się odrodził.
Lucjusz oczywiście musiał przy tym być.
Ja wiedziałam, że on nie jest takim oszołomem jak wy, ale to ukrywał, niestety. Pierwsza zauważyłam, że na swój sposób kocha Narcyzę. Wiedziałam, że przynosił jej fiołki, ale nie powiedziałam jej tego.
Dowiedziała się dopiero na parę miesięcy przed wtrąceniem go do więzienia.
Niby wiedziałam tyle rzeczy, ale nikt mi nic nie powiedział o tym, że Draco też będzie wciągnięty w szeregi śmierciożerców.
To było do przewidzenia, nie wiem, czemu trzymali to w tajemnicy przede mną.
No nie wiem.
Teraz mieszkam tylko z Narcyzą, która jest za bardzo przygnębiona. Tęskni za Lucjuszem. A ja nie wiem, jak mam ją pocieszyć. Może przyniosę jej kwiatki? Jak myślisz, czy to dobry pomysł?
Nie wiesz. No tak, po co ja pytam?
Może po twojej drugiej ucieczce zaczęłam wierzyć, że nie jesteś taki?
I widzisz, znowu. Znowu to samo.
Chyba odzywa się we mnie ta mała dziewczynka, która w sierocińcu siedziała na parapecie i czekała na ciebie. Dziwne, nie?
Tak chyba być nie powinno. Ale jakoś nie wierzę, że jesteś taki naprawdę.
Nie możesz taki być! Rozmawiałam z babcią – przyjechałam tu do niej, żeby się tego dowiedzieć - i ona mówiła, że kiedyś byłeś zupełnie inny.
Zobacz, mogło być inaczej. Bardziej normalnie.
Nie, nie mogłoby być. I tak byś od nich nie odszedł.
Zrób coś dla mnie. Zdejmij swoją maskę kryminalisty. Chyba nie przyrosła ci ona do twarzy! Pokaż, jaki jesteś naprawdę.
Zrób to dla mnie, chociaż na chwilę, na parę minut, na tyle, ile tu zostaniesz.
Potem wrócisz do nich, a ja wrócę do Narcyzy. I będziemy żyć tak jak dawniej.
Ale teraz zrób to dla mnie.
Zdejmij maskę, tato.

Rudolf już sam nie wiedział, jaki jest naprawdę. Więzienie za dużo mu odebrało. Może kiedyś rzeczywiście był inny. Może.
A ona wierzyła, że każdy ma jakieś dobre strony. Ale nie mogła mu pomóc. Nikt nie mógł.
Patrzy, jak Abigail chodzi po pokoju, nerwowo zaciskając szczupłe, opalone dłonie. Jak bierze jego maskę z nocnego stolika i patrzy na nią tak, jakby chciała ją zniszczyć, ale nie robi tego.
Odkłada ją na miejsce.
Odrzuca do tyłu długie, brązowe włosy i uśmiecha się do niego.
Uśmiecha? To chyba niemożliwe, a jednak robi to.
W Rudolfie odzywają się jakieś pozytywne uczucia, bo ma ochotę podejść do córki i ją przytulić. Tak po prostu.
Ale nie jest w stanie tego zrobić.
Abigail, zrezygnowana, siada obok niego na łóżku, opiera łokcie na kolanach i chowa twarz w dłoniach. Nie płacze, ale Rudolf wie, że jest jej smutno.
Wie, albo może tak mu się tylko wydaje...
Jego kochana Gayla, która wierzyła w rzeczy niemożliwe.
Już nie jego, bardziej należała do Lucjusza i Narcyzy, zwłaszcza do Narcyzy.
Nie tak miało być.
Rudolf postanawia, że to zrobi. Zdejmie dla niej maskę i pokaże jej, jaki jest naprawdę. Chociaż tego już nie wiedział, jego dobre cechy były tak głęboko ukryte, że nawet on o nich zapomniał.
Zdejmie maskę kryminalisty dla swojej córki. Tylko na ten czas, na jaki z nią zostanie.
Potem wróci do Bellatrix i Czarnego Pana.
Wróci, bo wie, że nie może od nich odejść.
Nigdy od nich nie odejdzie.



Koniec
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #282587 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 6214

Nelusia Napisane: 18.10.2006 21:23


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Ciąg dalszy... uśmiecham się o komentarze ;>



6.

Wystawa sklepowa była zastawiona pudełkami z mahoniu, a za szybami wisiały sznury szklanych koralików. W środku panował półmrok, dostrzegało się tylko zarysy przedmiotów i Nim zaczęła się zastanawiać, czego one tu szukają.
- Chciałabym sobie kupić takie korale – rozmarzyła się Amanda, biorąc do ręki sznur z pobrzękującymi fioletowymi i czarnymi paciorkami. – Są takie ładne, prawda Luci?
- Aha – powiedziała Lucrecia machinalnie. Nie patrzyła na Amandę; jej wzrok był utkwiony w drewnianym pudełeczku. Tonks podeszła, by przyjrzeć mu się z bliska.
Pudełko wykonane z ciemnego drewna wyglądało na bardzo stare. Rysunek przedstawiający feniksa i jakiś napis w nieznanym jej języku, były mocno zamazane. Dostrzegła jeszcze mały kluczyk z boku skrzynki. To musiała być jedna z tych czarodziejskich pozytywek, o których kiedyś wspominała mama.
Andromeda miała pozytywkę, zanim poznała Teda. Zanim uciekła z domu... Nimfadora słyszała kiedyś, jak jej mama o niej wspominała. Pewnie za nią tęskniła. Dziewczyna intuicyjnie czuła, że to jedyna rzecz z domu Blacków, której bardzo brakuje mamie. Nie wiedziała, co się stało z tamtym grającym pudełeczkiem, ale przecież mogła kupić to. W Anglii takich nie widziała, może nie szukała zbyt dokładnie, za to w tym hiszpańskim sklepiku było ich całkiem sporo. To chyba prawdziwy cud. Nim postanowiła, że zrobi mamie niespodziankę. Przeszukała kieszenie – ma jeszcze trochę pieniędzy. Może uda jej się utargować cenę ze sprzedawcą? Na razie nie chciała myśleć, ile taka pozytywka może kosztować.
- Amanda, chodź tu szybko – odezwała się Lucrecia. Dziewczynka odeszła od wielkiego, owalnego lustra, przed którym mierzyła kolczyki z rubinów. – Zobacz, co tu jest – wskazała na jedną z pozytywek.
- Magiczna pozytywka! – wykrzyknęła Amanda. - Podobna do waszej. Ale one są przecież bardzo rzadkie. Co ona tu robi? I zobacz, Luci – odwróciła kuzynkę w drugą stronę – tu jest ich trochę więcej. Są cztery. To bardzo dużo. Czy ktoś je sprzedał?
- Idę porozmawiać ze sprzedawcą – oznajmiła Lucrecia. - Może dowiem się czegoś na ten temat.
Poszła w stronę lady, nucąc coś pod nosem.
- Chyba kupię tę – powiedziała Nimfadora. – Mama kiedyś miała taką i sądzę, że brakuje jej tego.
- Na razie Luci rozmawia ze sprzedawcą – oznajmiła Amanda. - Nie wiemy, czy te pozytywki są w ogóle na sprzedaż. Wiesz, może ktoś chciał się ich pozbyć, bo przynosiły mu pecha?
- Bzdury gadasz – prychnęła Tonks. - Nie wierzę w takie rzeczy, zresztą mama też nie. Jak tylko twoja kuzynka wróci, spytam, ile to cudo kosztuje. Nie ma na niej ceny.
- Chyba sobie kupię te koraliki – stwierdziła Amanda. - Mama nie powinna mieć nic przeciw temu.
Zdjęła jeden z wiszących sznurów korali – ten czarno-fioletowy i poszła z nim do lady. Lucrecia właśnie skończyła rozmowę ze sprzedawcą na temat czarodziejskich pozytywek. Amanda zapłaciła za korale i spytała kuzynkę o cenę pozytywki.
- Powiedział, że jest do uzgodnienia – powiedziała Lucrecia. – To są bardzo stare pozytywki, nie wiem dokładnie, z którego wieku, a takie coś to musi kosztować. Ja i tak żadnej nie kupię. Poza tym mamy już jedną w domu.
- I często jej słuchacie?
- Wiesz, Ami, ta muzyka jest cudowna, ale nie na dłuższą metę. Szybko można o wszystkim zapomnieć. Kiedyś tak się wsłuchałam w tę pozytywkę, że zapomniałam podlać kwiaty na moim tarasie. Można tego słuchać, ale nie na okrągło.
- Wezmę jedną – zdecydowała Tonks, biorąc do ręki ciemne pudełeczko z rysunkiem feniksa na wieczku i podeszła z nim do sprzedawcy.
Tu zaczęły się kłopoty, bo ze sprzedawcą nie dało się porozumieć po angielsku. Musiała porosić o pomoc którąś z dziewczynek.
Podbiegła do niej rozradowana Amanda i zaczęła tłumaczyć to, co mówił sklepikarz.
- Mówi, że tę pozytywkę sprzedała mu jakaś samotna czarownica. Nie wie, skąd była. I nie pamięta, żeby jeszcze kiedyś pojawiła się w sklepie. Prawdopodobnie nie pochodziła z Madrytu, bo słyszał w jej głosie obcy akcent. Nie hiszpański w każdym razie. Myślę, że mogła być z Anglii. Przyszła tutaj pewnego zimowego dnia i sprzedała tę pozytywkę i kilka par kolczyków. Sprzedawca mówi, że podobno powiedziała, iż jej dom spłonął i tylko to się uratowało, ale mi to się wydaje podejrzane, nie sądzicie? Bo skąd by miała pieniądze na podróż? I czemu była tak elegancko ubrana? Nie wiadomo, co później się z nią działo. Już więcej się tu nie pojawiła. Do sklepu przychodzili różni ludzie, ale nikt nie kupował puzderka z rysunkiem feniksa. Myślę, że mogło czekać tak długo na nowego właściciela. To chyba jeden z tych przedmiotów, który sam sobie wybiera człowieka. I potem ciężko się od niego uwolnić. To taka inna magia, ale bardzo przyjemna. Mi tam pozytywka Lucrecii w każdym razie nie przeszkadza. Przymierzałam za to jedne kolczyki, te z rubinami. Cena nie na moją kieszeń.
- Chcesz, to ci pożyczę – zaproponowała Lucrecia, podrzucając do góry czarną sakiewkę wyszywaną cekinami, w której pobrzękiwały monety.
- Dzięki, obejdę się bez nich. Wolę koraliki. Poza tym mama chyba by stwierdziła, że obrabowałam bank, gdybym pokazała jej się w tych kolczykach. Wolę nie ryzykować.
Po długich negocjacjach ze sprzedawcą, Nimfadorze udało się ustalić jakąś rozsądną cenę. Kupiła pozytywkę za pięć galeonów, chociaż wiedziała, że jest warta o wiele więcej.
Dobrze, że ma to już za sobą. Mama na pewno się ucieszy z tego prezentu.
Andra bardzo lubiła muzykę i czasem dźwięki z CRR jej nie wystarczały. Wolałaby posłuchać czegoś innego i teraz będzie mieć okazję.
- Wracamy – oznajmiła Nim.
Dziewczynki pożegnały się ze sprzedawcą, dygnęły grzecznie i podreptały za Tonks.

7.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, wiał miły wiaterek, a na bocznej uliczce było więcej tancerek niż po południu, kiedy wracały na Via de milagros. Amanda szła bardzo tanecznym krokiem, głośno śpiewając jakąś piosenkę. Lucrecia też śpiewała, ale nie tańczyła. Tonks przysłuchała się piosence – nie rozumiała słów i jakoś jej to nie przeszkadzało. Obie dziewczynki miały bardzo ładne głosy. Szkoda, że ona takiego nie ma.
- Posłuchajmy tej pozytywki, co? – zaproponowała Amanda.
Stanęły przy kamiennym murku niedaleko wylotu bocznej uliczki. Drobinki ulicznego pyłu wirowały w promieniach zachodzącego słońca. Tonks pokręciła kluczykiem i otworzyła wieko pozytywki.
Takiej muzyki nigdy nie słyszała. Była tak piękna, że dziewczyna zapragnęła tylko jednego: aby pozytywka nigdy nie przestała grać. Przywodziła jej na myśl wszystkie dobre chwile, jakie przeżyła. Dla mamy taki prezent będzie idealny. Tak się cieszyła, że kupiła czarodziejską pozytywkę. A ulica na początku wydawała jej się taka biedna i sklepik taki ciasny. Okazało się, że w tym małym sklepie odkryła prawdziwy skarb.
Zamknęła oczy i wsłuchała się w melodię.
Szum morza.
Dźwięk dzwonów.
Dziecięca grzechotka.
- Lucrecia, chodź tu! – krzyknęła Amanda i to sprawiło, że Nim otworzyła oczy. Pozytywka nadal wygrywała swoją melodię, ale Tonks już nie zwracała na to uwagi.
- O co chodzi? – spytała. - Chyba trochę pospałam na stojąco. Gdzie jest Lucrecia? Wracamy?
- Chyba nie, bo Lucrecii coś odbiło – powiedziała Ami i wskazała na kuzynkę. Blondyneczka, zwykle spokojna i ułożona, teraz stała przy jakimś kataryniarzu, na którego ramieniu siedziała zielona papuga.
- Nie wiem, co jej się stało – ciągnęła dalej Amanda. - Zwykle nie zaczepia obcych ludzi na ulicy. Częściej ja to robię. Ona jest nieśmiała z natury. Nie widać tego po niej, no nie? Ale jest, możesz mi wierzyć.
- Lucrecia – powiedziała głośno Nimfadora. Może dziewczyna posłucha kogoś starszego? – Chodź tu szybko. Wracamy. Twoja mama czeka.
- Mamie nic się nie stanie – powiedziała Lucrecia i z niechęcią podeszła do Tonks. - A ten pan był taki miły.
- Uważaj na miłych panów, moja droga – odezwała się Amanda. – Mogą czegoś od ciebie chcieć.
- Ten niczego ode mnie nie chciał.
- Hmm, może to jakiś wyjątek. Ale nie zaczepiaj obcych ludzi na ulicy.
- Nie gadaj, co mam robić! Jestem od ciebie starsza!
- Tak, o pięć miesięcy. No i co z tego?
- Czy wy możecie być trochę ciszej? – poprosiła Tonks. Sama zwracała na siebie uwagę, ale te małe zdecydowanie zbyt głośno się kłóciły.
- No dobra – westchnęła Amanda. – Idziemy. I już jesteśmy cicho jak myszy kościelne.
- Jak myszy pod miotłą! – syknęła Lucrecia.
- Racja, Luci, racja. Chodźmy.
Do końca nie tak znowu długiej drogi nie odzywały się do siebie. Nareszcie się uspokoiły. Do momentu, w którym znalazły się przed Angulo magico.



8.

Przed restauracją Amanda stwierdziła, że Tonks musi natychmiast otworzyć pozytywkę, bo ona chce potańczyć. Lucrecia gorąco poparła jej prośbę. Nim nie miała wyjścia. Chciała zrobić niespodziankę mamie, ale jak te dwie zaczną tańczyć do muzyki z pozytywki, z niespodzianki będą nici.
Mówi się trudno.
Z pewnym ociąganiem podniosła wieczko pozytywki. Oczywiście ludzie, przechodzący obok, musieli się zatrzymać i pooglądać to widowisko.
Amanda tańczyła na brukowanej ulicy, a Lucrecia stała przed nią i dyrygowała ręką. Obie wyglądały bardzo ładnie; Nim zauważyła nawet, jak ktoś im pstryka zdjęcia. Do czego to dochodzi! Na Pokątnej takie coś byłoby nie do pomyślenia. Ale też nie była w Londynie – może na Via de milagros takie rzeczy były na porządku dziennym.
Amanda chwyciła Lucrecię za rękę i przyciągnęła do siebie. Zaczęły tańczyć obie, bardzo żywiołowo.
- Moja Luci kochana – Amanda objęła kuzynkę i pocałowała ją w policzek. - Jesteś cudowna. Jak dostaniesz się do Estrige, będę protestować. Musimy być razem w Duende. Rozumiesz, Luci? Rozumiesz?
Bez wątpienia Lucrecia rozumiała, lecz miała dosyć czułości kuzynki. Wyrwała się z objęć Ami i pobiegła w stronę stolika, przy którym jej matka gawędziła z rodzicami Nimfadory.

9.

Andromeda ucieszyła się, gdy zobaczyła, że dziewczynki są całe i zdrowe. Nimfadora miała trochę pomiętą bluzkę i włosy w nieładzie, ale poza tym wszystko było w porządku. Tylko jedna rzecz przykuła uwagę Andromedy – mianowicie taka, że jej córka chowała coś za plecami. Amanda i Lucrecia musiały wiedzieć, co to takiego, bo uśmiechały się tajemniczo. Zachowywały się zupełnie inaczej niż przy obiedzie. Obie były cichsze, spokojniejsze i przestały się kłócić. Amanda usiadła obok Lucrecii i głaskała ją po jasnych włosach. Lucrecia miała zamknięte oczy. Nic nie mówiła, ale po minie było widać, że Amanda zupełnie jej nie przeszkadza, wręcz przeciwnie.
- Czy możesz mi wyjaśnić, co tam chowasz za plecami? – spytała Andromeda surowo. - We wrześniu zaczynasz ostatni rok w Hogwarcie, a czasem zachowujesz się gorzej od pierwszoklasistek. Pokaż, co tam masz.
Wypowiedź matki absolutnie nie zbiła Nimfadory z tropu. Spokojnie do niej podeszła i wręczyła jej pudełeczko.
- To miała być niespodzianka, ale skoro kazałaś mi pokazywać, to pokazuję. To prezent dla ciebie, mamo. Z pewnego małego sklepiku mieszczącego się w bocznej uliczce.
- Dziękuję bardzo – powiedziała zaskoczona Andromeda, odłożyła pudełeczko na stół i wstała z krzesła, żeby przytulić córkę. – Nie musiałaś tego kupować. Mamy wystarczająco dużo pamiątek z mugolskiego Madrytu. Wiesz, że tata ma bzika na punkcie ich kupowania.
- Ależ mamo! – oburzyła się Nim. – To nie jest zwykła pamiątka z mugolskiego sklepu i to taka, którą każdy może kupić. To coś o wiele lepszego. Zobacz, co to jest. Na pewno ci się spodoba.
Andromeda z powrotem usiadła na krześle. Estera przyglądała się jej z pewnym zainteresowaniem; ona już poznała czarodziejską pozytywkę. Ciekawe, czy Andra też ją rozpozna?
- Pozytywka! Mówiłam ci kiedyś, że miałam w domu podobną. Ale skąd wiedziałaś, że mi jej brakowało? Tak – westchnęła Andromeda – to była chyba jedyna dobra rzecz w domu Blacków. W każdym razie przywiązałam się do tamtej i przez wiele lat, żałowałam, że nie wzięłam jej ze sobą, ale kto by wtedy o tym myślał? Za to teraz mam nową. Dziękuję raz jeszcze.
- Mamy podobną w domu – powiedziała Estera. – Pamiątka po mojej praprababce. Lucrecia często słucha muzyki płynącej z pozytywki…
- Bo ją lubię, mamo – odezwała się Luci. - Uspokaja mnie. Szczególnie po spotkaniach z Amandą.
Amanda do tej pory spokojna, rzuciła na kuzynkę mordercze spojrzenie.
- Jeszcze raz powiesz coś takiego, a znajdziesz się poza Academią. Mogę ci to zapewnić.
- Amanda, czy ja naprawdę mam powiedzieć twoim rodzicom, jak ty się zachowujesz? – spytała ciotka. – Na pewno nie będą zadowoleni.
- Przepraszam – powiedziała Ami i spuściła wzrok. Od dziecka czuła respekt przed ciocią Esterą. Wiedziała, że lepiej nie wchodzić jej w drogę.
- Nic się nie stało – Lucrecia uściskała kuzynkę. – Ja tylko żartowałam.
- Wiem, Luci – powiedziała Amanda. - A tak swoją drogą magiczne pozytywki, to fajna rzecz, prawda? Sama chciałabym mieć taką.
- Mogłaś kupić u tego pana – odezwała się Nimfadora. – Jakby nie patrzeć, trochę ich miał.
- Tak, ale nie wiadomo jak długo jeszcze będzie je mieć. Może jak przyjdę następnym razem okaże się, że wszystkie sprzedał. Poza tym zawsze mogę posłuchać pozytywki Luci.
- No pewnie – przyznała Lucrecia. - Jak do mnie przyjedziesz, będziemy jej słuchać razem. Na tarasie, wśród moich roślinek.
- Posłuchamy jej jeszcze dzisiaj – powiedziała Amanda z uśmiechem. - Nocuję u ciebie, mama już wszystko załatwiła.
Lucrecia nic nie powiedziała, tylko mrugnęła do kuzynki.
Andromeda miała takie wrażenie, jakby małe coś knuły. Na pewno będą robić wiele innych rzeczy prócz słuchania czarodziejskiej pozytywki.
Zawsze o niej marzyła. A raczej od momentu, w którym rozstała się ze swoją własną na dobre. Po prostu nie myślała o pozytywce podczas ucieczki i przez te wszystkie lata brakowało jej tej pięknej muzyki. Być może przedmiot sam sobie wybierał właściciela, ale Andromeda nie miała pojęcia, co się stało z pozytywką po jej zniknięciu. Czy matka ją wyrzuciła? A może przywłaszczyła ją sobie któraś z sióstr? To chyba Narcyza słuchała jej kiedyś w nocy...
Nie lubiła wspominać przeszłości, ale musiała to zrobić. Prezent od córki sprawił, że przypomniała sobie swoją młodość bardzo dokładnie. Chyba dokładniej niż by chciała... Odkąd pamiętała, zawsze różniła się od swoich sióstr. Rodzice nawet twierdzili, że odstaje od rodziny. Czyżby dlatego, że nie wariowała na punkcie czystości krwi, tak jak reszta Blacków? (Z wyjątkiem kuzyna Syriusza). Czy rodzice mogli przypuszczać, że ich na pozór grzeczna i posłuszna córeczka ucieknie kiedyś z domu? I to przez kogo! Andra wiedziała, że matka nigdy nie zaakceptowałaby Teda, a nie chciała być żoną jakiegoś zbzikowanego czarodzieja czystej krwi. I dlatego uciekła. Nie żałowała swojej decyzji i gdyby mogła cofnąć czas, na pewno postąpiłaby tak samo.
Matka miała rację, ona zdecydowanie nie pasowała do reszty Blacków.
Istniały jednak normalne rody arystokratyczne. Andromeda patrząc na hiszpańską czarownicę, siedzącą przy stoliku w Angulo magico zaczęła się zastanawiać, czego brakowało w jej rodzie. Pewnie normalnego traktowania „nieczystych” czarodziejów. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego tak jest, nawet tego nie chciała. Po ślubie zerwała stosunki ze swoją rodziną. Tylko przez pewien czas spotykała się z Syriuszem, a raz zaprosiła ją Narcyza. Pamiętała, że już wtedy nie mogły się dogadać. Rozmowa była sztywna niczym kij od jej ulubionej miotły. Nigdy nie zastanawiała się, czyja to była wina, bo to było bez sensu. Żyła spokojnie z mężem i córką i nie chciała tego zmieniać.
Andromeda przeciągnęła się na krześle – ta mała retrospekcja dobrze jej zrobiła. Nimfadora znalazła dla niej prezent idealny. Pozytywka nie tylko wygrywała piękne melodie, o czym Andra wiedziała, ale także przypomniała jej przeszłość, która na dobrą sprawę nie była taka zła.
Postanowiła, że kiedyś znowu przyjedzie do Hiszpanii i sama pójdzie do tego sklepu, w którym Nim kupiła prezent. Może zamiast domu Blacków przypomni sobie któreś z rodzinnych wakacji? I wspomnienia będą o wiele przyjemniejsze. Bardzo chciała, żeby tak było.
Estera i dziewczynki musiały wracać do siebie, więc się z nimi pożegnała. Hiszpańska czarownica dała jej nawet adres swojej posiadłości w Sewilli. Na wypadek, gdyby Andra chciała ją kiedyś odwiedzić.
Andromeda wzięła pergamin z lekkim wahaniem. Praktycznie nie znała tej kobiety. Wydawała się być przyjazna, ale takie zachowanie? Chyba było zbyt bezpośrednie. Inaczej nie potrafiła tego określić.
Ted i Nim również się pożegnali i poszli razem z Andromedą w stronę murku, który stanowił przejście pomiędzy magiczną a mugolską częścią miasta.

10.

Był ciepły wieczór. Jeden z takich, jakie Andromeda lubiła najbardziej. Nie było parno ani duszno. Przez okno hotelowego pokoju widziała ulicę oświetloną latarniami i ciemne niebo. Siedziała w pokoju sama, bo Ted i Nimfadora poszli do restauracji na kolację. Ona została - na razie nie chciało jej się jeść.
To był ostatni wieczór w Madrycie. Jutro o tej porze będzie już w Londynie.
Cieszyła się z tego. Lubiła podróżować – zwłaszcza z Tedem – ale najlepiej i tak się czuła we własnym mieszkaniu.
Andromeda odeszła od okna, pod którym grupka turystów dyskutowała po francusku. Usiadła na łóżku. Ze swojej, już spakowanej, walizki wyciągnęła pozytywkę od Nim. Niby takie zwykłe drewniane pudełeczko z zamazanym rysunkiem feniksa. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Jednak magiczne pozytywki były niezmiernie rzadkie. I przez to takie cenne. Andromeda nie wiedziała, ile za tę zapłaciła Nimfadora. Na pewno nie mało.
Pokręciła kluczykiem, podniosła wieko pozytywki i położyła się na łóżku.
Tak, ta muzyka to coś, czego jej akurat teraz trzeba. Taka spokojna i relaksująca. Trochę odpocznie przed jutrzejszymi przeprawami z mugolską obsługą lotniska.
Dobrze, że Ted pochodził z mugolskiej rodziny. Lepiej się z nimi dogadywał.
Zamknęła oczy i wsłuchała się w melodię z pozytywki. Taką ciepłą i przyjemną, jak ten wieczór.
Chyba musiała przysnąć, bo nie usłyszała jak mąż i córka weszli do pokoju.
- Mamo, wstawaj – Nimfadora szarpała ją za ramię. – Już jesteśmy.
- Cześć – otworzyła oczy i wolno usiadła na łóżku. - Musiałam zasnąć przy tej pozytywce. Która jest godzina?
- Dopiero dwudziesta – powiedział Ted. - Mugolski kelner stwierdził, że Nimfadora powinna wyjść, bo psuje mu estetykę swoim wyglądem.
- On sam też nie wyglądał jak Apollo – prychnęła Nim, która bez wątpienia przykuwała uwagę swoimi kręconymi, niebieskimi włosami. - Co za obsługa! A już myśleliśmy, że to będzie dobra restauracja.
- I była dobra. Tylko obsługa pewnie nie jest przyzwyczajona do takich osób.
- Tam obsługa jest przyzwyczajona tylko do pań w wieczorowych sukniach i panów w smokingach – westchnęła Nim. - Odechciało mi się jeść.
Andromeda pokiwała głową z dezaprobatą. Nim była kochana, ale do mugoli nie miała odpowiedniego podejścia. Nie mogła zrozumieć, że przy nich lepiej nie chodzić z włosami w barwach tęczy. Zwłaszcza, gdy się idzie do eleganckiej restauracji.
Nim powiedziała, że ma dosyć jedzenia na dziś, mimo że Ted proponował poszukanie innej i poszła do swojego pokoju.
- Może my gdzieś wyjdziemy? – zaproponował Ted. – Jest jeszcze wcześnie. Powinniśmy znaleźć jakąś restaurację, w której kelner nie dostanie apopleksji na nasz widok.
- Dobrze, ale muszę się przebrać.
Andromeda wyjęła wieczorową suknię z walizki i poszła do łazienki. Z zasady nie lubiła się stroić, ale czasem trzeba było. Zwłaszcza, jak nie chciało mieć się do czynienia z mugolskim kelnerem.
Poprawiła ramiączka, spryskała się perfumami, wyszła z łazienki i założyła buty na obcasie.
Mogą teraz z Tedem poudawać parę bogatych mugoli.
- Ślicznie wyglądasz – powiedział Ted na jej widok. Nie ma to jak miły komplemencik wieczorową porą.
- Dziękuję, ty też. Jak zwykle zresztą. Możemy udawać, że jesteśmy tu po prostu zwykłymi turystami.
- Chodź. – Chwycił ją za rękę. - Może potem pójdziemy na jakieś tańce… Co tak pięknie gra? Zupełnie jak ta orkiestra na naszym weselu…
- A, to. To pozytywka od Nimfadory. Poczekaj, wyłączę ją.
Puściła dłoń Teda i podeszła, by zamknąć wieko pozytywki.
Muzyka, która dziwnie jej się skojarzyła z początkami małżeństwa, i która musiała się tak samo skojarzyć Tedowi, umilkła. Tej nocy będą się bawić przy innych dźwiękach. Zdjęła torebkę z oparcia krzesła i wyszła z mężem z pokoju.
Pozytywka została na stole. Jej melodia będzie przypominać właścicielom o wszystkich szczęśliwych chwilach, które przeżyli.
Andromeda szła z Tedem jasno oświetlonym chodnikiem w stronę eleganckiej restauracji. To był ich ostatni wieczór w Hiszpanii.
Chcieli go spędzić, dobrze się bawiąc. Tak, aby zachować miłe wspomnienia o tym magicznym kraju.
Jutro, w swoim mieszkaniu w Londynie, będą słuchać tej jedynej i magicznej melodii, wydobywającej się z czarodziejskiej pozytywki.

Koniec





  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #281223 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 4391

Nelusia Napisane: 10.10.2006 22:46


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Tekst konkursowy z aurora. Ludziom chyba o co innego chodziło...
Cóż, miłego czytania

Nela



Va pensiero

Kropla miłości znaczy więcej niż ocean rozumu
B. Pascal


Pogoda za oknem nie zachęcała do tego, żeby wyjść z domu. Było zimno, wietrznie i siąpił drobny deszczyk. Marzec w Mediolanie zdecydowanie nie należał do przyjemnych miesięcy i Allegra tęskniła za latem.
Dziewczyna wsunęła we włosy wsuwkę z małymi brylancikami i zarzuciła na ramiona czarną narzutkę. Z jednej strony nie chciało jej się wychodzić z domu, gdzie ogień przyjemnie trzaskał w kominku, a młodszy brat znowu eksperymentował z zaklęciami, a z drugiej wiedziała, że musi wyjść, bo zdobyła bilet na nową operę, której premiera miała się odbyć za dwie godziny w La Scali.
Rodzice nie rozumieli jej fascynacji tymi śpiewami, ale pozwolili pójść córce na ‘Nabucco’ pod warunkiem, że wróci zaraz po skończeniu spektaklu i nie będzie sama chodzić po mugolskim Mediolanie.
Dziewczyna wzięła parasolkę ze stolika i zeszła na dół. Zdawała sobie sprawę z tego, że rodzice się o nią martwią, zwłaszcza, że w mieście cały czas można było spotkać żołnierzy austriackich, którzy od Kongresu Wiedeńskiego okupywali Mediolan i inne północnowłoskie miasta.
Allegra była czarownicą, ale marzyła o tym, by Włochy wreszcie były jednym państwem, a nie szeregiem małych państewek, księstewek, które są nieudolnie rządzone przez obcą władzę.
Otworzyła drzwi i zeszła po schodach, unosząc suknię, żeby nie zmoczyć sobie dołu.
Jednak było to nieuniknione, bo zaczynało padać coraz mocniej.
Rozłożyła parasolkę i pobiegła w kierunku La Scali.

~*~

Państwo Mancini, rodzice Allegry, byli czarodziejami i nie rozumieli tego, że córka tak chętnie przebywa w towarzystwie mugoli, zwłaszcza od czerwca ubiegłego roku, kiedy skończyła szkołę i na stałe wróciła do domu.
Matka martwiła się tym, że córka nie ma na oku żadnego potencjalnego kandydata na męża. Ani nawet cienia nadziei na takiego kandydata.
W czasach, w których większości dziewcząt z szanujących się magicznych rodzin narzeczonych wybierali rodzice w asyście reszty familii, Allegra jeszcze w szkole sama przebierała w chłopakach, ale żaden z nich jej nie odpowiadał. Albo byli zbyt dumni, albo nie traktowali jej tak, jak tego pragnęła, albo zwyczajnie ją nudzili.
A ona potrzebowała kogoś z kim mogłaby się pośmiać i poważnie porozmawiać, kogoś odpowiedzialnego, ale nie śmiertelnie poważnego, kogoś kto byłby dobrym mężem dla niej i ojcem dla jej dzieci.
Nie spotkała jeszcze takiego człowieka, ale nie traciła nadziei, że kiedyś go pozna.
Allegra zawsze wierzyła, że kiedyś będzie lepiej.

~*~

Alessio Vidotti, który nie znał Allegry, był jej zupełnym przeciwieństwem. Nie wierzył ani w dobro ludzkie, ani w lepszą przyszłość.
Pracował w jednym z mediolańskich banków i nie w głowie były mu romantyczne spotkania, zwłaszcza, że nie dawno rozstał się z narzeczoną. Już był pewien, że to ta, a okazało się, że dziewczyna poznała jakiegoś austriackiego żołnierza i oświadczyła, że chce być z nim.
Alessio nigdy przedtem nie czuł się tak, jak w tamtej chwili.
Odechciało mu się spotkań, pomimo tego, że rodzina namawiała go, by w końcu się ustatkował.
Po rozstaniu rzucił się w wir pracy, by zapomnieć o byłej narzeczonej. Większość czasu spędzał w banku, a wolne chwile przeznaczał na zapoznawanie się z ideami Giuseppe Mazziniego, którego niektórzy z mieszkańców Włoch ochrzcili już mianem „ojca Ojczyzny”.
Oczywiście Alessio nie mógł pójść w ślady Mazziniego, ale jego poglądy były mu bliskie.
Spojrzał na zegarek, musiał wyjść z domu. Matce udało się kupić dla niego bilet na operę i choć nie przepadał za muzyką, postanowił pójść na ‘Nabucco’. Sprawdził, czy ma bilet, założył płaszcz i wyszedł na deszczową ulicę.

~*~

Allegra siedziała w loży, na fotelu obitym czerwonym aksamitem; lubiła spoglądać na scenę z wysoka. Podniosła lornetkę do oczu i przyjrzała się uważnie temu, co się działo na dole.
Tego dnia w La Scali było mnóstwo osób, słyszała nawet, że na premierze jest obecny twórca opery, ale i tak nie wiedziała jak wygląda, i poza tym ciężko byłoby go dostrzec w takim tłumie.
Orkiestra grała, śpiewaczka grająca rolę Abigail właśnie wyśpiewywała swoją część tekstu, a Allegra czuła, że jest w swoim żywiole. Kochała śpiew i była w stanie zapamiętać większość usłyszanych melodii. Wiedziała, że po wyjściu z sali, będzie nucić arie z ‘Nabucco’.
Na razie poprawiła suknię, usiadła wygodnie w fotelu i wsłuchała się w tekst opery.
Zdawała sobie sprawę z tego, że przedstawienie losów Żydów w czasie niewoli babilońskiej jest odniesieniem do sytuacji, jaka panuje obecnie we Włoszech. I miała niemiłe wrażenie, że wojska austriackie zabronią wystawiać operę, zwłaszcza, że ze swojego miejsca widziała, co się działo na widowni.
Ludzie byli rozemocjonowani, tak jakby muzyka podnosiła ich na duchu i dodawała skrzydeł.
Wiedziała, że chór niewolników żydowskich śpiewających ‘Va, pensiero, sull'ali dorate’* to tak naprawdę mieszkańcy Italii, który mają już dosyć obcych na swoim terenie.
Zaczarowana melodią, przeniosła wzrok na widownię i wtedy dostrzegła Alessia. A raczej, dostrzegła tylko jego plecy w ciemnym garniturze. Ze swojego miejsca nie widziała go zbyt dokładnie i nie mogła spojrzeć na jego twarz, ale czuła, że coś go martwi.
Planowała, w jaki sposób podejdzie do niego i rozpocznie rozmowę, a było to niespotykane, a wręcz tępione u młodych panienek, ale dziewczynę coś popychało w stronę tamtego mężczyzny.
Pochłonięta rozmyślaniem, dopiero po paru chwilach zauważyła, że w sali rozległy się gromkie oklaski. Mieszkańcy Mediolanu byli oczarowani nową operą.
Sukces ‘Nabucco’ stał się faktem.

~*~

Alessio, chyba jako ostatni z tych, którzy przyszli na premierę, odebrał płaszcz z szatni i szedł w stronę wyjścia z La Scali. On również pomimo nastroju, w którym był, dostrzegł piękno melodii i przesłania tekstów opery .
Już wychodził, gdy ktoś stanął w drzwiach i zagrodził mu drogę.
- Przepraszam panią bardzo – odezwał się. – Chciałbym wyjść.
- Proszę bardzo – powiedziała Allegra i odwróciła się w jego stronę.
Pierwszą rzeczą, jaka zdziwiła Alessia, kiedy na nią spojrzał, był bez wątpienia jej młody wiek. Drugą był fakt, że przyszła do opery sama, a takie coś było zupełnie niespotykane. Jej suknia również różniła się od tych wytwornych toalet mediolańskich arystokratek. Ciemnośliwkowa jedwabna suknia z falbanami u dołu i czarną różą przypiętą przy dekolcie, dodawała jej aury tajemniczości. I jej fryzura – długie, rozpuszczone ciemne loki, z powpinanymi brylantowymi spinkami także sprawiała, że dziewczyna odróżniała się od tych, które Alessio dotychczas spotykał.
Nie znał jej i w pierwszej chwili nawet nie chciał nawiązywać bliższej znajomości, ale postanowił rozpocząć rozmowę.
- Jak się pani podobała opera? – zapytał. – Ja nie przepadam za muzyką, ale to było piękne. I wyraźnie widać nawiązania do idei Mazziniego.
- Po pierwsze nie jestem żadną panią. Mam na imię Allegra i tak proszę się do mnie zwracać – powiedziała. Bezpośredniość dziewczyny trochę zaskoczyła Alessia, ale nie dał tego po sobie poznać. – Ja z kolei bardzo lubię muzykę, a operę w szczególności, więc przyszłam tu z przyjemnością. Widzę, że interesuje się pan polityką, ja również próbuję, ale rodzice... – urwała i złapała się za usta. Nie może na razie zdradzić, że jest czarownicą, na wszystko przyjdzie pora.
Jeśli przyjdzie.
- Czy coś się stało? – zapytał. Nie wiedziała, czy dobrze myśli, ale wydawało się, że usłyszała cień troski w jego głosie.
Dziwne. Przecież nawet jej nie znał.
- Nie, nic.
- Jest pani za bardzo przygaszona. Może odprowadzić panią do domu?
- Mam na imię Allegra – przypomniała mu. – I może przejdziemy na ty? Po co mamy się tytułować tymi panami i paniami?
- Skoro pani... skoro nalegasz – poprawił się. – Jestem Alessio.

~*~

Czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego, kiedy szła przez Mediolan z Alessiem. Przypomniała sobie słowa rodziców – ‘Nie chodź sama po mugolskim Mediolanie i po skończeniu opery wracaj prosto do domu’.
Wracała do domu, co prawda nie prosto, bo wybrała dłuższą drogę, i nie szła sama.
Właśnie robiła coś znacznie gorszego. Szła przez miasto w towarzystwie mężczyzny, który był jej obcy, ale wcale nie czuła strachu.
Prawdę mówiąc nie czułaby go nawet wtedy, gdyby się okazało, że Alessio to szpieg wystawiony przez Austriaków. Coś jej mówiło, że jest rodowitym Włochem, tak samo jak ona.
Niewiele rozmawiali podczas spaceru, głównie ze względu na obecność żołnierzy na ulicach, ale milczenie wcale nie przeszkadzało dziewczynie.
Pierwszy raz w życiu nie korzystała ze swojego daru przemowy, czy raczej gadulstwa i wcale jej to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, podziwiała swoje miasto nocą i nuciła pod nosem arie z ‘Nabucco’.
Była spokojna i lekko rozmarzona. Nigdy nie była w takim stanie. W towarzystwie poprzednich chłopców, mimo że znała ich znacznie dłużej, czuła się osaczona, albo znudzona.
Wiedziała, że jej samopoczucie w obecnej chwili musi oznaczać tylko jedno.
- To będzie on – pomyślała. – On i nikt inny, a jeśli nie, to niech mnie Drętwota trzaśnie.
Spojrzała na zachmurzone niebo, jakby tam szukała potwierdzenia swoich słów.
- Mieszkam niedaleko – powiedziała głośno, przerywając ciszę, panującą wśród nich. – Dalej pójdę sama. Dziękuję za odprowadzenie.
- Na pewno nie chcesz, żebym poszedł z tobą dalej? – spytał. – Ta okolica nie wygląda na bezpieczną.
- Ta okolica jest bardzo bezpieczna.
- Czy kiedyś jeszcze powtórzymy ten spacer?
- Z La Scali tutaj? – upewniła się. – Być może – dodała tajemniczo. – Dobranoc.
- Dobranoc.
Alessio stał, obserwując, jak dziewczyna znika w ciemnej uliczce.
Odwrócił się i poszedł przed siebie.

~*~

Wrócił do domu, zdjął płaszcz i buty i zrobił sobie herbaty. Matka już spała, tym lepiej dla niego. Mógł posiedzieć w ciszy i przypomnieć sobie operę.
Nie lubił muzyki, ale ‘Nabbuco’ przypadło mu do gustu, pewnie dlatego, że tak naprawdę przedstawiało losy jego rodaków.
No i ta dziewczyna, Allegra. Nie znał jej, ale przeczuwał, że musi się różnić od innych. O tych różnicach świadczył chociażby fakt, że przyszła do opery sama, na co rodzice innych mediolańskich dziewcząt nigdy by nie pozwolili.
Podczas spaceru prawie ze sobą nie rozmawiali; nie znał nawet jej nazwiska, ani nie wiedział, gdzie mieszka. Nie pozwoliła odprowadzić się pod drzwi domu.
Alessio miał niemiłe przeczucia, że Allegra coś przed nim ukrywa. Była za bardzo milcząca i tajemnicza.
A może tylko udawała?
Niewiadomo.
Otworzył okno, wiatr poruszył firanką, i spojrzał na ciemną ulicę. Było cicho i spokojnie, a raczej byłoby cicho, gdyby nie przeraźliwe miauczenie jakiegoś kota.
Alessio spostrzegł się, że cały czas myśli o tej dziewczynie. Dziewczynie, której nie zna i której być może nigdy więcej nie spotka.
Tak chyba będzie lepiej, nie chciał angażować się w żadne związki.
Podszedł do stolika, wziął z niego gazetę i zaczął czytać.
Lepiej zająć się tym, co się dzieje w ojczyźnie i tam w Wiedniu, u tych Austriaków, niż rozmyślaniem o Allegrze.
Wierzył, i niesłusznie, że więcej jej nie zobaczy.

~*~

Od ich spotkania minęło już kilka miesięcy. Nadeszło lato, powietrze wypełniał zapach kwitnących magnolii, a Allegra planowała wakacyjną wyprawę nad jezioro.
Ludność Mediolanu nie zaprzestała manifestacji i zgodnie z tym, co Allegra przeczuła już w marcu, Austriacy zamierzali zdjąć ‘Nabucco’ z repertuaru La Scali.
Ona nie musiała go oglądać drugi raz, jeden wystarczył. I tak znała prawie cały tekst libretta na pamięć.
Przechodziła właśnie obok katedry Duomo, kiedy zauważyła, że z bocznej uliczki wychodzi tłum, żądający przywrócenia prawowitej władzy w północnych Włoszech.
Ona też mogłaby się przyłączyć, ale większość w tym tłumie stanowili mężczyźni, bo kobiety, nawet jeśli interesowały się polityką, raczej mówiły o tym w zaciszu swoich mieszkań i nie wychodziły demonstrować na ulice.
Stanęła na schodach przed katedrą i dostrzegła w tłumie Alessia.
Niewiarygodne.
Nigdy by nie przypuszczała, że on może brać udział w takiej manifestacji. Fakt faktem, że niewiele o nim wiedziała, ale wyglądał raczej na spokojnego intelektualistę niż na kogoś, komu w głowie rewolucyjne poglądy.
Przypomniała sobie, że Alessio popierał idee Mazziniego. A przynajmniej tak twierdził w marcu.
Na placu przed katedrą oprócz tłumów zaczęło się również gromadzić wojsko austriackie. Allegra marzyła o tym, żeby czasy okupacji wreszcie się skończyły i żeby Mediolan znów należał do Włoch. Bo póki co był pod panowaniem Austrii, i o ile wśród mugoli nikogo nie dziwiły małżeństwa włosko austriackie, tak wśród magicznej społeczności Mediolanu takie coś było nie do pomyślenia.
Wiedziała, że ojciec prędzej zgodziłby się na jej małżeństwo z włoskim mugolem niż z czarodziejem austriackim.
Tłum był rozgorączkowany i Allegrze wcale się to nie podobało. Wiedziała, że trzeba walczyć o swoje prawa, i jednocześnie przeczuwała, że takie manifestacje nie spodobają się żołnierzom austriackim.
I nie pomyliła się, bo wojsko zaczęło rozpędzać demonstrantów. Część z nich opuściła plac bardzo szybko, ale po ich twarzach było widać, że na tym na pewno nie skończą swojej walki o wolność.
Allegra chętnie by się do nich przyłączyła, ale chyba nie wypadało jej jako młodej panience... Uśmiechnęła się, w końcu w marcu sama poszła do opery i nikogo to nie zbulwersowało, ani tych mediolańskich arystokratek, ani tego pana, który sprawdzał bilety.
Nie wiedziała tylko, że jej postawa trochę zdziwiła Alessia, ale o tym wiedzieć nie mogła.
Dziewczyna zauważyła, że Alessio jest wśród tych ludzi, którzy zostali na placu i że jest jednym z tych, którzy krzyczą najgłośniej.
Robiło się coraz bardziej gorąco, czuła na twarzy ciepłe promienie słońca, a na plecach chłodny powiew, dochodzący zza otwartych drzwi katedry.
W kościele właśnie odbywała się msza pogrzebowa i, odwróciwszy się do tyłu, widziała z daleka żałobników i czyjeś zwłoki przykryte ciemnym całunem.
Postanowiła wejść do środka.
Nie bała się żołnierzy, ale nie przepadała za nimi i nie chciała mieć z nimi do czynienia.
Niewiadomo czemu nagle zrobiło się cicho; Allegra nie słyszała ani manifestantów, ani żołnierzy, chociaż stała w przedsionku katedry.
Coś jej mówiło, że za chwilę stanie się coś nieprzyjemnego, ale w najgorszych koszmarach nie przypuszczała, że żołnierze mogą otworzyć ogień do ludności cywilnej, a z tego co usłyszała, chyba to musiało się stać.
W powietrze wyleciały pierwsze wystrzały. Allegra splotła ręce i zacisnęła oczy.
- Żeby tylko nic mu się nie stało, żeby tylko... – powtarzała w myślach jak mantrę.
Wyszła z katedry, na placu nie było już żołnierzy, manifestanci w popłochu opuszczali to miejsce. Zauważyła, że parę osób jest rannych, ale nie mogła im pomóc. Jak długo jeszcze potrwa ta nieszczęsna okupacja?
Allegra spostrzegła, że ktoś wolno idzie w stronę opery. Osoba ta wyglądała na osłabioną i trzymała się za ramię,.
Podeszła w jego stronę, z sercem mocno bijącym w piersi. Modliła się w duchu, żeby ta rana nie była poważna.
- Mogę jakoś pomóc? – zapytała, stając naprzeciw niego.
- To ty? – zdziwił się. – Nie przypuszczałem nawet, że cię tu spotkam. Nic mi nie jest – dodał szybko.
- Ależ oczywiście, że jest – powiedziała Allegra, spoglądając prosto w jego ciemne oczy.
Zakręciło jej się w głowie.
Wdech i wydech, spokojnie.
- Jesteś ranny – ciągnęła dalej. – Nie mogę cię tak zostawić, pójdziesz ze mną.
- Nigdzie nie pójdę – próbował się bronić, bezskutecznie, bo dziewczyna chwyciła go za zdrową rękę i pociągnęła w stronę swojego domu.

~*~

Allegra posadziła swojego gościa na fotelu, dała mu herbaty i poszła do drugiego pokoju po eliksir.
Ani słowa o tym, że jest czarownicą, na razie nie może mu tego wyjawić.
Dowie się wszystkiego w swoim czasie.
Dziwiła się trochę, że Alessio udaje takiego twardego, przecież ten postrzał musiał boleć. Nie chciała myśleć, jak bardzo.
Podwinęła rękaw jego koszuli i przemyła mu ranę. Na szczęście nie była zbyt poważna. Kula nie utkwiła w ciele. Wolała sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby musiała ją wyciągać. Na taką ewentualność nie była przygotowana, od dzieciństwa mdlała na widok krwi.
A dzisiaj nic jej nie było, nawet nie kręciło jej się w głowie.
To też mogło świadczyć o jednym, ale nie była tego pewna.
Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiedziała, jak zwrócić na siebie jego uwagę. Było to trudniejsze niż myślała.
Owszem, podziękował jej, było widać, że jest wdzięczny, ale nic ponad to.
Tak naprawdę wyglądało to trochę inaczej, bo Alessio też zaczynał do niej coś czuć.
I to coś więcej niż zwykłą wdzięczność czy sympatię, ale nie powiedział jej tego. Wolał nie mówić, nie wiadomo, jaka ona jest naprawdę...
Pomogła mu, racja, a to dobrze o niej świadczyło.
Ale Alessio na razie nie chciał angażować się w żadne związki, zwłaszcza w związki tak nietypowe, bo przecież nawet nie wiedział, kim są rodzice tej dziewczyny.
Spytał ją o to, ale sprytnie wykręciła się od odpowiedzi, pytając jego, czym się zajmuje.
Tajemniczość Allegry była intrygująca do tego stopnia, że Alessio postanowił poznać dziewczynę bliżej, choć parę miesięcy temu taka myśl nie przyszłaby mu do głowy.
Allegra przysunęła krzesło i usiadła obok Alessia. Dowiedziała się przed chwilą, że pracuje w banku, co trochę do niego nie pasowało, zwłaszcza ze względu na udział w tej manifestacji.
Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła jego ramienia.
- Boli cię jeszcze? – zapytała. – Prawdę mówiąc wystraszyłam się, kiedy zaczęli strzelać, ale nic się nie stało. Dzięki Bogu.
- Już nic nie czuję – powiedział i przyjrzał się uważnie swemu ramieniu i zobaczył, że nie ma na nim nawet najmniejszego zadrapania. To było niemożliwe, żeby rana zagoiła się tak szybko. Siedział u niej w salonie zaledwie pół godziny.
Czyżby dziewczyna była cudotwórczynią?
- Jak to zrobiłaś? – spytał, wskazując na miejsce, w którym nie tak dawno znajdowało się zadraśnięcie.
- Czy to takie ważne? – odpowiedziała mu pytaniem, po czym uśmiechnęła się i ujęła jego twarz w swoje dłonie. Widział dokładnie jej roziskrzone zielone oczy. Cały czas się uśmiechała.
Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Ta cisza, która nagle zaległa wśród nich, nie była wcale ciężka.
Alessio chwycił jej dłonie, odciągnął od swojej twarzy i przez chwilę przytrzymał w swoich.
Cisza nadal trwała i chyba coś zaiskrzyło, bo oboje poczuli ten przyjemny dreszczyk, rozchodzący się po całym ciele.
A to musiało oznaczać tylko jedno...

~*~

Nawet nie przypuszczał, że wszystko tak się potoczy. A raczej, że potoczy się tak szybko. Od tamtego dnia, w którym Allegra zaciągnęła go do swojego domu, żeby go opatrzyć, spotykali się prawie codziennie.
Alessio poczuł, że wstępuje w niego nowe życie, chyba nawet zapomniał o poprzedniej narzeczonej.
Przedstawił matce Allegrę; obie od razu znalazły wspólny język.
Czasem zastanawiał się, dlaczego Allegra jest taka tajemnicza. Zgodnie ze znaczeniem swojego imienia powinna być radosna.
I była.
Alessio miał jednak wrażenie, że dziewczyna ma jakiś sekret, ukryty, którego nie chce na razie wyjawić.
Modlił się, żeby nie było to nic strasznego.

~*~

Nie wiedziała, że jej uczucia mogą wybuchnąć tak jak Etna. Nie spodziewała się tego. Czuła się wspaniale w jego towarzystwie; on zarażał ją ideami rewolucyjnymi Mazziniego, ona mówiła, co zrobi, kiedy skończy się okupacja austriacka.
Zaprosiła go do letniego domku swoich rodziców nad jeziorem Como, przy okazji przedstawiła im Alessia, którego już w myślach nazywała swoim narzeczonym, chociaż nie było jeszcze oficjalnych zaręczyn.
Nadal nic nie mówiła o tym, że jest czarownicą, a rodzicom i bratu również kazała ukryć ich magiczne zdolności.
W domku nie używali różdżek, gotowali zwyczajnie, jak mugole, przez co Allegra omal nie spaliła garnków.
Nie wyjawiła mu jeszcze prawdy, ale jak mawiała – ‘na wszystko przyjdzie czas’.

~*~

Alessio rozbudził w Allegrze większe zainteresowanie polityką i tym, co się dzieje w kraju, a ona wniosła w jego życie radość i przekonała go do muzyki, a zwłaszcza do opery. Bo w tamtym czasie arię ‘Va pensiero’, mimo tego, że władze austriackie zdjęły operę z repertuaru La Scali, można było usłyszeć w całym Mediolanie, a nawet poza nim.
Pewnego słonecznego dnia, podczas pobytu w letnim domku, postanowili i popływać łódką po jeziorze.
Wiatr marszczył powierzchnię wody w drobne fale, ptaki śpiewały nad ich głowami i w tej scenerii pocałowali się po raz pierwszy. Allegra potem jeszcze długo to wspomniała, zwłaszcza, że chwilę po tym omal nie wpadła do wody. Alessio patrzył przerażony, jak wychyla się za burtę, żeby po chwili ze śmiechem powrócić do normalnej pozycji i usiąść w łodzi.
- Wykończysz mnie kiedyś – powiedział. – Nie rób tak więcej.
- Nie będę – odpowiedziała z uśmiechem i przysunęła się do niego. Była tak blisko, że poczuł zapach jej skóry; przesunął dłonią po materiale jej sukni na plecach.
Dziewczyna zamknęła oczy, prosząc niebiosa, żeby ta chwila się nie kończyła. Odsunęła się od niego dopiero po paru minutach.
Do powrotu do domu nie rozmawiali ze sobą, a w drewnianym domku rodzice Allegry podejrzliwie patrzyli na chłopaka.
Drażniło ich to, że muszą udawać mugoli i to, że córka jeszcze nie powiedziała mu prawdy o sobie.
Chociaż, może włoski mugol jest lepszy niż austriacki czarodziej?

~*~

Dostała od niego srebrny pierścionek z szafirem – nie lubiła złota, ale skąd Alessio mógł o tym wiedzieć? Przecież nigdy nic nie mówiła na ten temat.
Chyba czytał w jej myślach. Allegra nie znajdywała innego wyjaśnienia.
Dziewczyna przekręciła pierścionek na palcu – oczko wysyłało niebieskie błyski na ścianę. Patrzyła na nią przez chwilę, a potem wróciła do szykowania się na ślub, który miał się odbyć za dwa tygodnie.
Wiedziała, że pójście do opery tamtego dnia było czymś więcej niż tylko obejrzeniem pięknego spektaklu. Można powiedzieć, że było początkiem ich miłości.
I pomyśleć, że Alessio nie przepadał za operą. Jakie to szczęście, że wtedy jego matka kupiła bilet dla niego.
Delia Vidotti troszczyła się o syna, zwłaszcza, że Alessio po śmierci ojca jako najmłodszy z rodzeństwa został z matką. Reszta braci i sióstr dawno rozjechała się po całych Włoszech.
Delia pragnęła, żeby jej syn znalazł spokój i szczęście przy Allegrze. Dziewczynę polubiła od razu, przypominała dawną Delię. Była tak samo rozmowna i wesoła, a jednocześnie bardzo taktowna.
Oprócz zalet Allegra miała wady, ale jej największą przywarą, według Delii, była jej tajemniczość.
Bała się, że dziewczyna ukrywa coś strasznego.
A Allegra już wiedziała, kiedy Alessio dowie się, że ona jest czarownicą.
Miała nadzieję, że jakoś przeżyje ten fakt.
Musi.
I kropka.

~*~

Podczas ich ślubu padał deszcz, ale kiedy Allegra wypowiadała słowa przysięgi, na niebie pojawiła się tęcza. Potem brali to za dobrą monetę. Byli przekonani, że wszystko im się uda.
Młodzi i pełni zapału.
Allegra uśmiechała się, kiedy tańczyli razem walca. Cieszyła się z tego, że to jej szkolna koleżanka, którą w ostatniej chwili zaprosiła na ślub, złapała wiązankę.
Niech inni też mają coś z życia.
Ona kiedyś nie mogła znaleźć odpowiedniego kandydata na męża, wiec teraz, kiedy była już panią Vidotti, czuła się niezmiernie szczęśliwa. I rodzice chyba też go zaakceptowali. Nie mówili nic złego na temat Alessia w każdym razie.
Allegra miała nadzieję, że matka Alessia również pogodzi się z tym, że jej synowa jest czarownicą.
Przodkowie Delii mogli przecież zasiadać w Świętym Oficjum i przeprowadzać widowiskowe procesy i autos da fe. Ostatnio o Inkwizycji słyszało się jakby mniej. Natomiast sama Delia wyglądała na osobę spokojną, a nawet jeśli przerazi ją prawda o Allegrze (mugole nadal nie rozumieli czarodziejów), to dziewczyna wiedziała, że żadna krzywda jej się nie stanie.
Nareszcie jest panią Vidotti.
Tylko to się liczyło.

~*~

- W końcu sami – powiedział Alessio, kiedy ostatni goście odjechali. Allegra spojrzała na stół, na którym były resztki z uczty weselnej. Nie chciało jej się tego sprzątać, poza tym nie mogła jeszcze użyć czarów.
Wszystko w swoim czasie.
Podeszła do męża, nieco zdenerwowana, bo w końcu miała to być ich pierwsza wspólna noc.
Matka kiedyś jej mówiła, że noc poślubna jest najpiękniejszą nocą w życiu każdej kobiety i Allegra pragnęła, żeby tak było.
Westchnęła cichutko, kiedy rozpiął haftki od jej sukni i rozwiązał gorset. Jego pocałunki były spokojne, jakby melancholijne, a dłonie na nagich plecach żony delikatne, niczym muśnięcia skrzydeł motyla.
Wyczuwał pod palcami gładkość jej skóry, wdychał woń brzoskwiń i wsłuchiwał się w urywany oddech Allegry.
Prawie nie czuła bólu, cała była przepełniona niesamowitym szczęściem. I uczuciem spełnienia.
Tak, matka miała rację. To było piękne.
Leżała obok niego, nie mogła spać. Była zbyt podekscytowana, zbyt przepełniona tym cudownym uczuciem, aby zasnąć. Ale mąż spał; widziała jego twarz, oświetloną padającymi promieniami gwiazd. Pogładziła go po policzku, a potem pochyliła się i pocałowała.
Kładąc się na swoje miejsce, myślała o tym, co jutro mu powie...

~*~

- Jak się pani czuje, pani Vidotti? – spytał Alessio rano, kiedy oboje się obudzili. Słońce świecące za oknem obiecywało kolejny piękny dzień, ale ktoś kiedyś powiedział – ‘nie chwal dnia przed wieczorem’, więc Allegra wiedziała, że wiele rzeczy może się wydarzyć do zmroku.
Przeciągnęła się i uśmiechnęła do męża.
- Wspaniale – odpowiedziała. Taka była prawda: czuła się wspaniale. Na razie.
Wzięła głęboki oddech; zastanawiała się, jak ma mu to powiedzieć? A może nic nie mówić?
Nie, to byłoby nieuczciwe wobec niego. Teraz i tak nie może jej zostawić.
- Muszę ci coś powiedzieć – zaczęła wolno, a słowa ledwie przechodziły jej przez usta. – Nie jestem taka jak ty.
- Zdążyłem zauważyć. – Alessio złapał ją za rękę. – Ale nie przeszkadza mi to, towarzystwo osób wesołych jest lepsze od towarzystwa ponuraków. Naprawdę.
Uśmiech Allegry zgasł i siedziała milcząco z dłonią w jego dłoni, lekko drżąc z przerażenia.
Powie mu to, teraz.
- Nie jestem taka jak ty. Widzisz, nie powiedziałam ci tego wcześniej, bo czekałam na odpowiedni moment i on chyba nadszedł. Jestem czarownicą, ale nie bój się. Nie jestem groźna.
Mąż puścił jej dłoń i Allegra, z głośno bijącym sercem, czekała na rozwój wypadków. Spodziewała się najgorszego, jednak...
- Dobry Boże! – Alessio poczuł jednocześnie zdziwienie i ulgę. Zdziwienie dlatego, że Allegrze tak długo udawało się ukrywać przed nim ten fakt, a ulgę dlatego, że nie okazała się jakąś Austriaczką, wysłaną na przeszpiegi.
- Czemu mi wcześniej o tym nie powiedziałaś? Po co te tajemnice?
- Kobieta musi mieć swoje sekrety – odparła swobodnie. – Teraz mogę ci powiedzieć, że pochodzę ze starego magicznego rodu i że czarodzieje również mają dosyć tej okupacji.
- Wydawało mi się, że czarownice powinny latać na miotłach i mieszać wywary w żelaznych kotłach.
- Oraz być stare, brzydkie, z brodawkami na nosie – roześmiała się. – Latamy na miotłach i przyrządzamy eliksiry, to prawda. Nie każdy czarodziej to lubi, ale ja uwielbiam. Wtedy, kiedy postrzelił cię ten żołnierz, przemyłam ci ranę eliksirem. Po to, żeby nie było po niej śladu.
- A ja myślałem, że to jakiś cud. Dobrze, że mi to wyjaśniłaś. Nie wiem tylko, czy kiedykolwiek zdołam zrozumieć działanie tych mikstur, pod warunkiem, że mi je będziesz przedstawiać.
- Może kiedyś pokażę ci, jak przyrządzam jakiś eliksir – powiedziała tajemniczo. – Na razie nie. Poza tym nie próbuj tego zrozumieć, bo i po co? Ja też nie rozumiem tych kont bankowych. Kochajmy się i tyle. To jest ważne, a nie to, że jestem czarownicą.
Miała rację, fakt, że była czarownicą był ważny, ale nie najważniejszy.
Zastanawiał się tylko, jakie będą ich dzieci. Czy też odziedziczą magiczną moc po matce i jej zainteresowanie operą, czy też będą racjonalne jak on?

~*~

Ich pierwsza córka urodziła się podczas rewolucji 1848 roku, kiedy to ludzie ponownie uwierzyli w to, że państwa włoskie mogą się zjednoczyć.
Powstania wybuchały na całym półwyspie, nawet w Królestwie Lombardii, które należało do Austrii – tam prym wiodło dwóch Giuseppów – Mazziniego i Garibaldiego, ale ostatecznie przegrana wojsk włoskich przyczyniła się do tego, że z powrotem przywrócono władzę z Wiednia na tamtych terenach. W pozostałej części kraju, proces jednoczenia był wolny, ale nie ustawał.
Allegra bała się tylko tego, że może dojść do sytuacji znanej z osiemnastowiecznej Francji. Nie chciała rozlewu krwi, zwłaszcza teraz, kiedy urodziła się jej córeczka.
Pokłóciła się z Alessiem o jej imię, on upierał się przy Vittori, bo wierzył w zwycięstwo rewolucji, ale dla Allegry dziewczynka od początku wyglądała na Fabiolę, a nie na żadną Vittorię.
Rodzice doszli do porozumienia i córka na chrzcie otrzymała imiona Fabiola Vittoria, co satysfakcjonowało zarówno matkę jak i ojca.
Mieszkali na przedmieściach Mediolanu. Alessio miał dalej do pracy, ale nie narzekał. Centrum miasta było głośne, a on tak lubił ciszę. Praca w banku nie absorbowała go tak jak dawniej, ale nie zrezygnował z niej.
Allegra siedziała w domu i zajmowała się córeczką, nie miała nikogo do pomocy i pewnie dlatego pomiędzy nimi utworzyła się magiczna więź. Bardzo wcześnie zauważyła, że Fabiola ma zadatki na czarownicę, i że raczej nie będzie charłakiem.
Dzięki Merlinowi.
Kiedy dziewczynka zaczęła wypowiadać pierwsze zdania, matka podała jej różdżkę. Fabiola przez chwilę przypatrywała się kawałkowi drewna, a potem nim machnęła. W powietrze wyleciały bladozielone iskierki, a Allegra podeszła do niej i mocno ją przytuliła.
- Udało się kochanie! – zawołała zachwycona. – Jesteś taka jak ja. Taka sama.
Oby tatuś się ucieszył. Powiemy mu to, kiedy wróci z pracy.
Fabiola tego nie skomentowała, jej słownik był jeszcze zbyt ubogi. Uśmiechnęła się tylko do matki i wtuliła główkę w zagłębienie jej szyi.
- Nasza córka jest czarownicą – oznajmiła Allegra, kiedy Alessio wrócił z pracy i zjadł obiad. Siedziała obok niego na fotelu, a na jej kolanach spoczywała Fabiola, zmęczona i senna. Allegra wstała i położyła ją do łóżeczka.
- Ona też? – zdziwił się. – Zastanawiałem się kiedyś, czy nasze dzieci będą takie jak ja, czy takie jak ty? Jak to jej czarodziejstwo się objawiło?
- Nie było żadnych niebezpiecznych wybuchów ognia, ani początków kolejnych rewolucji. Mała po prostu wyczarowała deszcz iskierek z mojej różdżki. Fabiola na razie jest za młoda na to, by się uczyć zaklęć, ale w przyszłości pójdzie do szkoły, a tam już ją odpowiednio wyedukują. Tak jak mnie.
- A co z lataniem na miotle? – zapytał Alessio, pochylając się nad łóżkiem córeczki.
- Na razie jest za mała – odparła Allegra. – Będzie się uczyć, jak trochę podrośnie. Poza tym nie każdemu to latanie odpowiada, znam takich, którzy mają lęk wysokości i na miotłę nie wsiądą za nic w świecie.
- Ty oczywiście wsiadałaś. – Alessio odwrócił się w stronę żony.
- No pewnie – uśmiechnęła się. – I to jak miałam zaledwie pięć lat. Tyle tylko, że ja zawsze robiłam to, co było zabronione i wchodziłam tam, gdzie nie było mi wolno. Ale chyba wyszłam na ludzi, czyż nie?
- Nie tylko na ludzi, nawet na czarownice. – Złapał ją w talii, przyciągnął do siebie i pocałował.
- Nie tutaj – powiedziała, odsunąwszy się nieco od niego, a potem chwyciła go za rękę. Cicho zamknęła drzwi i skierowała męża do innego pokoju.


~*~

Fabiola ślizgała się po oblodzonych płytkach chodnika. Z ciemnego nieba zaczęły się sypać płatki śniegu; dawno w Mediolanie nie było takiej zimy. Może to jakiś znak z nieba?
Dziewczynka naciągnęła czapkę na uszy i wsunęła ręce w kieszenie płaszcza. Matka zabraniała chodzić jej samej po Mediolanie, ale Fabiola nie posłuchała. Musiała się udać do magicznej części miasta, żeby kupić prezent na siódme urodziny swojej młodszej siostry.
- Gdyby Flavia wiedziała, że wybrałam się do sklepu, pewnie mówiłaby, że sprzedawca mnie oszuka – powiedziała do siebie i wyjęła z kieszeni złotego galeona. Podrzuciła go do góry, złapała, a potem dla pewności wsunęła z powrotem w kieszeń. Nie może go zgubić.
Fabiola pomimo licznych uzdolnień magicznych i nawet muzycznych – matka zabierała ją do opery i dziewczynka bardzo szybko przyswajała większość arii, nie miała głowy do matematyki. Co innego Flavia, ta liczyła zanim nauczyła się mówić, z czego tata był bardzo dumny.
U Flavii zdolności magiczne objawiły się nieco później niż u jej starszej siostry, ale Allegra cieszyła się, że w ogóle się pokazały. Obie córeczki czarownicami, nie mogło być lepiej.
Alessio radował się razem z nią, zwłaszcza, że dziewczynki były czarujące i niekiedy bardzo psotne. Jednak jego oczkiem w głowie była Flavia, która od małego nie dawała się oszukiwać sprzedawcom i czasem tak długo wpatrywała się w nich swoimi ciemnymi oczami, że w końcu wydawali jej całą resztę. Znała się na pieniądzach magicznych i na mugolskich lirach, co znacznie jej ułatwiało życie. A raczej ułatwiałoby, gdyby mogła sama chodzić do sklepu, ale mama nie zgadzała się na to i Flavia zawsze musiała dreptać w czyimś towarzystwie, ale pieniążki na ladę kładła sama.
Fabiola, zbliżając się do miejsca, w którym według matki powinien się zaczynać magiczny Mediolan, czuła zdenerwowanie. Miała wyrzuty sumienia, że nie posłuchała rodziców i wyszła sama z domu. I to tak daleko. Mieszkanie na przedmieściach miało swoje wady i zalety. Do wad zaliczała przede wszystkim tak koszmarną odległość do centrum. Tata gdzieś pojechał dorożką, a Fabiola nie chciała mu mówić o tym, że wybiera się po prezent. Pewnie zabrałby ją ze sobą, ale nie mógłby przejść do magicznej części miasta. Fabiola postanowiła udać się do centrum piechotą.
Dziewczynka ostatecznie mogłaby polecieć na miotle, ale po pierwsze mama by się na to nie zgodziła, a po drugie miała Fabiola lęk wysokości i wolała pewnie stąpać po ziemi.
Przejście tych kilometrów w takim mrozie i po tak oblodzonej powierzchni nie należało do przyjemności, ale dziewczynka, pytając ludzi i kierując się zmysłem orientacji, w końcu dotarła do centrum miasta. A stąd do jego magicznej części było bardzo blisko. Skręciła w ulicę, na której powinien być sklep widoczny tylko dla czarodziejów. I był – na wystawie wisiały szaty z jedwabiu i paliły się świece. Dziewczynka pchnęła drzwi i weszła do środka.
Tam miły, siwy czarodziej poinstruował ją, jak ma przejść dalej. Zapytał czy ma różdżkę i chyba był trochę zdziwiony tym, że dziewczynka przyszła tu sama. Pierwszy raz widział małą czarownicę bez opieki dorosłych. Pocieszał się myślą, że jej rodzice są w pobliżu. Dopiero słowa Fabioli, która głośno oznajmiła, że przyszła tu sama, sprawiły, że dał jej spokój.
Dziewczynka z ulgą poszła dalej i stukając różdżką w mur, otworzyła przejście do czarodziejskiej części Mediolanu.
Ulica na pierwszy rzut oka nie różniła się od innych mediolańskich ulic, może było tu więcej ludzi ubranych w różnobarwne szaty, które wystawały spod kurtek i płaszczy. Fabiola postanowiła poszukać sklepu, w którym kupi prezent dla Flavii.
Przechodziła od wystawy do wystawy: większość z nich była udekorowana gałęziami choiny i kolorowymi bombkami, a na niektórych zauważyła nawet żywe elfy.
- Szkoda, że nie możemy mieć takich w domu – westchnęła i poszła dalej.
Postanowiła wejść do sklepu, w którym była spora kolejka i po długiej rozmowie z panią, która stała przed nią, zdecydowała się na podręcznik do numerologii dla początkujących i blaszane pudełeczko z wymalowanymi ptaszkami, w którym były kruche ciasteczka.
Zadowolona, trzymając paczkę za sznurek, wracała do domu.
Miała prezent dla Flavii i nie dała się oszukać. Tata powinien być z niej dumny. I młodsza siostra również.

~*~

W domu u Vidottich tradycją stało się huczne obchodzenie Bożego Narodzenia, zwłaszcza, że w Święta Flavia miała swoje urodziny.
Dziewczynka z wielką kokardą w czarnych włosach, ubrana w bladoróżową sukienkę zjechała z poręczy. Matka nie zabraniała jej tego; Flavia była mała i miała prawo do zabawy. Natomiast siostra twierdziła, że w tej sukience Flavia wygląda jak lalka z porcelany; Fabiola nigdy nie ubrałaby czegoś takiego. Allegra próbowała ją stroić, ale doszła do wniosku, że nie ma to sensu. Starsza córka zdecydowanie lepiej wyglądała w prostych sukienkach.
Fabiola, która parę dni wcześniej była w mieście po prezenty, teraz pomagała nakryć mamie do stołu. Rozstawiała talerze, nie mogła się ich doliczyć, ale wiedziała, że dziś będzie dużo gości na świątecznym obiedzie. Przyjeżdżali do nich dziadkowie z Mediolanu i siostra Alessia z Rzymu.
Niespodziewanym gościem, który przybył, kiedy Allegra zdążyła już zaparzyć kawę dla gości i herbatę dla córeczek, była Delia Vidotti, która po ślubie syna przeprowadziła się do Wenecji.
Fabiola wstała od stołu i poszła po krzesło dla babci, a Allegra w tym czasie pokroiła pannetone** .
Babcia najpierw podeszła do Flavii, uściskała ją i wręczyła prezent. Dziewczynka rozpakowała paczkę – no tak, kolejna lalka do kolekcji. I nowy kapelusz. Babcia była naprawdę kochana.
Flavię najbardziej ucieszył podarunek od Fabioli, ale Allegra nie kryła zdziwienia, widząc podręcznik do numerologii; pamiętała, że ten przedmiot miała dopiero w trzeciej klasie. Wydawało jej się, że Flavia jest za mała, żeby zrozumieć sens tej magii, ale dziewczynka była bardzo pojętna i wkrótce każdemu z domowników wyliczyła liczbę, która rządziła jego życiem. Kiedy była starsza, na podstawie dat, przepowiadała różne nieszczęścia – ‘dziś złamiesz sobie nogę na ulicy, nie wychodź z domu’, albo – ‘dziś ukochana cię zdradzi’, ale robiła to dla zabawy.
Podręcznik może budził zastrzeżenia matki, ale blaszane pudełeczko już nie. Allegra nie była zbyt zadowolona z tego, że dziewczynki zjadły ciasteczka w łóżku Fabioli. Okruszków nie dało się usunąć za pomocą czarów, więc Allegra musiała wytrzepać prześcieradło, ale nie pogniewała się na dziewczynki.
Prawdę mówiąc, nigdy nie gniewała się na swoje córki.

~*~

Flavia wysiadła z gondoli i odetchnęła z ulgą – nie lubiła tego kołysania na wodzie i zawsze dziwiła się, że Fabiola to uwielbia. Jej starsza siostra mogłaby dalej podziwiać Wenecję z perspektywy kanałów, gdyby nie to, że ich opiekunka, którą była starsza siostra taty (ta z Rzymu) nie oświadczyła, że muszą wracać do domu babci Delii, bo rodzice będą się denerwować. Zapłaciła gondolierowi i wysiadła. Dziewczynki, rade nie rade, uczyniły to samo i podreptały za nią.
Doszły do Placu Świętego Marka, na którym tłumnie zgromadziły się gołębie, i który tonął w promieniach zachodzącego słońca.
Fabiola zatrzymała się przed jednym z budynków, obok katedry.
- Zobacz, Flavia, pałac dożów, dawnych panów Wenecji – powiedziała, pokazując go siostrze.
- Nie pokazuj jej tego ręką – pouczyła ją ciocia.
- Oj ciociu. – Fabiola uśmiechnęła się tym zawadiackim uśmiechem swojej matki i przekrzywiła kapelusz. – Tylko jej pokazałam, niech się uczy. Historia to bardzo ważna rzecz.
- Nie przeczę – odparła kobieta chłodno; Flavię lubiła, ale do Fabioli jakoś nie miała przekonania, zwłaszcza, że w dziewczynce siedziała przemożna ochota do psot, która nie podobała się ciotce.
- Ciekawe, jak to by było być dożem? – zastanawiała się głośno Flavia. – Z tego, co widać po tym budynku musieli prowadzić wystawne życie, prawda, Fabia?
Fabiola dostała ataku niekontrolowanego śmiechu.
- Dożem! – krzyknęła. – A może nożem, Flavio Vidotti? Chciałabyś być nożem? – Otarła z oczu łzy, które zawsze się pojawiały, kiedy śmiała się zbyt gwałtownie. – Mówi się dożą, moja droga, zapamiętaj to sobie.
- Zapamiętam to sobie, moja droga – odparła wyniośle Flavia i odwróciła się na pięcie.
- Flavia! Stój! – Fabiola krzyczała, ale siostra już oddalała się w stronę jakiejś bocznej uliczki. Jeśli zgubi się w ich plątaninie, chyba nigdy nie wrócą do domu...
Fabiola postawiła parę kroków do tyłu, ciotka nic nie zauważyła, bo była zajęta kontemplowaniem rzeźb na fasadzie katedry. Kiedy dziewczynka poczuła, że może bezpiecznie się odwrócić, zrobiła to i pobiegła za Flavią.
Dogoniła ją w pierwszej wąskiej uliczce, złapała za rękę i spojrzała prosto w oczy.
- Flavia, nie gniewaj się – powiedziała. – Chciałam tylko, żebyś mówiła poprawnie, nie bądź na mnie zła. Oczywiście nie wyobrażam sobie ciebie jako noża, magia tak daleko jeszcze nie zaszła.
- Nie gniewam się, ale nie mów tak więcej. I obiecaj mi, że będziesz pisać do mnie listy ze szkoły.
- Oczywiście, że będę. – Fabiola pochyliła się i przytuliła siostrzyczkę.
Kochała Flavię, nawet jeśli ta wyrażała się niepoprawnie.
Dziewczynki wiedziały, że muszą wracać na plac, ale postanowiły przejść się tą uliczką do końca. Trafiły na sklep z truciznami, z których najbardziej przerażającą zawsze wydawała się im venin de crapaud’, czyli odwar z ropuch karmionych arszenikiem. Flavia wzdrygnęła się na samą myśl, że ktoś mógłby dodać to do obiadu, który by jadła, a Fabiola wpadła na pomysł, żeby kupić jakąś truciznę, ale sklep był zamknięty.
Dziewczynki, nieco rozczarowane, wróciły na plac, na którym czekała ciotka i ich rodzice. Pewnie się zdenerwowali i sami postanowili przyjść po córeczki.
W domu babci Delii siostry Vidotti umyły się, a potem siedziały z rodzicami i ciocią przy stole i długo rozmawiały.
Delia obserwowała scenkę zza uchylonych drzwi. Oderwała się na chwilę od szykowania kolacji dla swoich gości. Widziała, że jej syn jest szczęśliwy. Allegrę już dawno pokochała jak własną córkę, a Fabiola i Flavia były naprawdę urocze.
- Tak miało być – pomyślała Delia, odwróciła się od drzwi salonu i poszła do kuchni.
Postanowiła sprawdzić, czy ma jeszcze ulubiony dżem truskawkowy swoich wnuczek.

Koniec


* wł. – ‘Leć myśli na złotych skrzydłach’, początek arii Va pensiero
** – rodzaj ciasta drożdżowego, podawanego w Mediolanie na Boże Narodzenie

  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #280339 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 13833

Nelusia Napisane: 22.09.2006 22:19


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Fanfik muzyczno-turystyczny, lekki łatwy i przyjemny. Moja obsesja.
Miłej lektury

Nela



Pozytywka - wakacje Andromedy

Sierpień 1990 r, Madryt, Hiszpania



1.

O tej porze plac Puerta del Sol, ulubione miejsce spotkań wszystkich mieszkańców Madrytu, był mocno zatłoczony. Właśnie skończyła się sjesta i ludzie wreszcie mogli powychodzić ze swoich mieszkań i z hoteli.
Od rana powietrze było gorące i nieruchome; nie czuło się nawet najlżejszego wiatru. Nie przeszkadzało to jednak grupie mugolskich turystów w podeszłym wieku, którzy robili zdjęcia, słuchając niemieckiego przewodnika.
Andromeda oderwała swój wzrok od ratusza i poprawiła kapelusz. Nie miała ochoty słuchać niemieckiego trajkotania jakiegoś mugola. Nie lubiła tego języka. Nie miała jednak nic przeciw mugolom - w końcu jej mąż nie pochodził z czarodziejskiego rodu. Po prostu denerwowały ją te tłumy turystów, przechodzące tam i z powrotem, hałasujące i zaśmiecające ulice. Jakby ludzie nie mogli się zachowywać bardziej kulturalnie!
Do Madrytu wyciągnął ją Ted, którego manią było zwiedzanie. W Hiszpanii jeszcze nie byli i wspólnie postanowili, że nadszedł czas, by ją pozwiedzać. Jej mąż przed podróżą przeczytał całe mnóstwo przewodników turystycznych i potem męczył ją opowieściami o zabytkach Hiszpanii. Dobrze, że nie mówił jej o inkwizycji, bo tego by nie zniosła.
Chodzili razem po wąskich tajemniczych uliczkach i podziwiali mugolską sztukę w najróżniejszych muzeach. Wieczorami wstępowali do madryckich kościołów, aby chwilę odpocząć w chłodnych murach i zapalić świeczki. A potem szli do opery albo teatru. Ted był wielkim miłośnikiem mugolskiej sztuki.
Po zwiedzeniu większości muzeów, kościołów, zrobieniu zdjęć w różnych miejscach miasta i zgubieniu się Nimfadory w plątaninie wąskich uliczek, postanowili zajrzeć do magicznej części Madrytu. Na Via de milagros.


2.

– Ciociu, powiedz jej coś. – Czarnowłosa dziewczynka szarpała wysoką kobietę w szkarłatnej szacie. - Mówi, że nie znajdę żadnej różdżki.
- Lucrecia, nie dokuczaj Amandzie – matka zwróciła jej uwagę. - Uspokójcie się obie. W końcu nie po to zgodziłam się na te zakupy, żeby teraz wysłuchiwać waszych kłótni. Spokój i opanowanie, moje małe. Jak będziecie grzeczne, pójdziemy na lody.
- Naprawdę? – wykrzyknęła uradowana Lucrecia. - Super! Tak się cieszę!
Amanda i Lucrecia szły parę metrów za swoją opiekunką - mamą Luci. Dziewczynki miały po jedenaście lat i były kuzynkami. We wrześniu miały zacząć naukę w Academii de magia y brujerias i musiały zrobić duże zakupy. Obie niosły siatki pełne składników do podstawowych eliksirów oraz komplety podręczników dla pierwszego roku.
Nie były do siebie podobne; Amanda była wysoka jak na swój wiek, szczupła i ciemnowłosa. Rodzice i bracia mówili, że ma temperament, rzadko się widziało, jak spokojnie siedzi i coś czyta. Z zasady nie płakała, śmiała się głośno i umiała się dogadać z każdym, kogo spotkała, bez względu na to, czy był czarodziejem, czy mugolem. Lubiła latać na miotle i chciała w przyszłości grać w quidditcha, ale jej prawdziwą obsesją było wróżenie z kart cygańskich i tarota.
Lucrecia była inna, spokojna i bardziej subtelna. Niższa od kuzynki, o blond włosach z ciemnymi pasemkami i czarnych oczach, miała w sobie coś z arystokratki. Zresztą, pochodziła z rodu czystej krwi. Interesowała się, ku zdumieniu rodziców, mugolską historią: lubiła czytać książki o dawnych wiekach i świetności swojego kraju. Poza tym, zajmowała się hodowlą magicznych roślin na tarasach rezydencji Altamirano w Sewilli.
Dziewczynki mieszkały dość blisko siebie, jeśli mierzyć odległość siecią Fiuu, a nie kilometrami. Często się odwiedzały, zwłaszcza, że tata Lucrecii i mama Amandy byli rodzeństwem i nie mogli wytrzymać bez siebie nawet jednego weekendu.
W końcu doszły do sklepu pana Muńoz, który sprzedawał różdżki na Via de milagros.
Estera, mama Lucrecii, weszła z nimi do środka. Pomieszczenie było ciasne i skromnie urządzone. Na drewnianych półkach za ladą leżały różdżki w schludnie ułożonych pudełkach i czekały na nowych właścicieli. Sprzedawca właśnie wyciągał coś spod lady. Gdy się wyprostował się, obrzucił uważnym spojrzeniem trójkę klientek i zaczął rozmowę:
- O, pani Altamirano, miło panią widzieć. Przyszła tu pani z tymi dwiema uroczymi dziewczynkami? Pierwszy rok, tak? – zwrócił się w stronę kuzynek. - Zaraz coś wybierzemy. Która chce być pierwsza?
- Idź ty. – Amanda lekko popchnęła Lucrecię do przodu. - Ja sobie poczekam.
Oparła się o szybę i zaczęła wystukiwać jakiś rytm stopą. Lucrecia nieśmiało podeszła do sprzedawcy, który wygładzał swoją kozią bródkę.
- Proszę się nie denerwować, panienko. Nie gryzę. Zaraz będzie po wszystkim. Proszę spróbować tę – jesion i włos jednorożca, siedem cali.
Lucrecia wzięła różdżkę do ręki i zamachnęła.
Amanda nadal tkwiła przy szybie.

3.

– Tu gdzieś musi być przejście – mruczała do siebie Andromeda, stukając różdżką w mur znajdujący się w jednej z bocznych uliczek Madrytu. Ted i Nimfadora już są na Via de milagros, tylko ona stoi tu jak ostatnia sierota. I jeszcze ci mugole tak się na nią gapią. A może są potomkami wielkich inkwizytorów? Andromeda lubiła straszyć samą siebie, ale ci ludzie wyglądali na normalnych. Odczekała, aż przejdzie grupka chłopaków ze swoimi dziewczynami i od nowa zaczęła liczyć cegły.
- Dwie w górę, cztery na prawo, znów dwie w górę – stuknęła w jedną cegłę. Chyba odpowiednią, bo mur się rozsunął tak, że mogła przejść.
Dobrze, że nikt tego nie zauważył.
Znalazła się na długiej, brukowanej ulicy, którą przemieszczały się tłumy czarownic i czarodziejów w kolorowych szatach. Ulica przypominała jej Pokątną, ale tu dodatkowo słyszało się ulicznych grajków. Całą Via de milagros wypełniała muzyka, która sprawiała, że Andromedzie od razu zachciało się śpiewać i tańczyć. Nawet upał był tu mniej dokuczliwy. Na magicznej ulicy było chłodniej, niż w centrum mugolskiego Madrytu. Prawdę mówiąc, upał stawał się tam nie do wytrzymania. Dlatego ucieszyła się, gdy Ted zaproponował zwiedzanie Via de milagros.
Poszła w dół ulicy, uważnie przyglądając się ludziom, którzy siedzieli w ogródkach czarodziejskich restauracji. Nawet słyszała ich rozmowy. Czy jej się zdawało, czy też nie było tu nikogo, kto mówiłby po angielsku?
Ted i Nimfadora prawdopodobnie jedzą teraz obiad. Ale mogli pójść do jakiegoś sklepu.
- Mamo, mamo, tu jesteśmy! – Usłyszała głos córki. No nareszcie!
Nimfadora siedziała przy stole w ogródku jakiejś restauracji. Andromeda spojrzała na szyld – owalna, zielona tabliczka z nazwą wypisaną ozdobnymi, srebrnymi literami. Sama nie wiedziała dlaczego, ale ta wizytówka skojarzyła się jej ze Slytherinem. Myślała, że odpocznie sobie od Anglii, a tu masz. Spojrzała na szyld jeszcze raz; nie było na nim żadnych węży, nic z tych rzeczy. Przeczytała napis - Angulo magico.
Hiszpańska nazwa nic jej nie mówiła. I tak nie mogła sprawdzić, co ona znaczy, bo zostawiła swoje rozmówki w hotelu.
I teraz zastanawiała się, czemu mąż i córka siedzą nad kartą z menu i nad czymś dumają.
Przeszła pomiędzy ładnymi drewnianymi stolikami i usiadła na krześle obok Teda.
- O co chodzi? - spytała. – Czemu jeszcze nic nie zamówiliście?
- Czekaliśmy na ciebie, mamo – powiedziała Nimfadora z uśmiechem. - Poza tym, nazwy tych dań niewiele nam mówią. W mugolskich restauracjach przynajmniej można było dogadać się po angielsku, a tu ni w ząb.
Andromeda spojrzała pytająco na Teda. W końcu nie po to przyszli do tej restauracji, żeby teraz czekać i zastanawiać się, co mają zjeść. Niech wezmą pierwsze dania z brzegu. Skoro tyle osób to je, to czy oni nie mogą?
Podszedł do nich jakiś młody czarodziej w jasnozielonej szacie i zapasce na biodrach. Pewnie chce, żeby w końcu złożyli zamówienie.
A tymczasem oni zastanawiali się, co mają mu powiedzieć. Może uda się sklecić parę sensownych zdań po hiszpańsku?
- Gdzie są rozmówki? – spytał Ted.
- Zostawiłam w pokoju hotelowym – przyznała Andromeda. - Z mugolami przynajmniej szło się dogadać po angielsku, ale ci tutaj… Trudno, trzeba będzie zamawiać w ślepo. Jak to szło – un vaso de agua, por favor?
Mogłaby w prawdzie rzucić Converto na tego kelnera, ale nigdy nie była zbyt wyspecjalizowana w tego typu zaklęciach. Chłopina zacząłby gadać po rosyjsku i dopiero mieliby problem. Wolała nie ryzykować. Ted też nie wyglądał na takiego, który rzuca uroki na każdego przygodnie spotkanego kelnera tylko dlatego, że nie rozumie języka. Pozostało im czekanie na pomoc z zewnątrz.
- Czy mogę w czymś pomóc? – odezwała się jakaś kobieta z sąsiedniego stolika, która bez wątpienia słyszała rozmowę Andromedy z mężem.
- Pani mówi po angielsku? – ucieszyła się Andromeda. – Może będzie w stanie pani nam pomóc. Jesteśmy tu na wakacjach, zostawiliśmy rozmówki w hotelu i nie możemy się porozumieć z kelnerem. A chcielibyśmy coś zjeść.
- ¡Tranquilidad, muchachas! – zwróciła się w stronę dwóch kłócących się dziewczynek, które siedziały z nią przy stoliku. Dlaczego mówiła do nich po hiszpańsku?
- Pani jest stąd? – zapytała Nimfadora z ciekawością.
- Nie jestem z Madrytu, jeśli o to ci chodzi – wyjaśniła. – Jestem tu tylko na zakupach z tymi dwiema psotnicami. – Wskazała ręką na Amandę i Lucrecię.
- To pani córeczki? – Andromeda była tego ciekawa. Obie dziewczynki miały na oko po jedenaście lat, ubrane były w podobne, kwieciste sukienki. Ta ciemnowłosa wydawała się być bardziej wesoła i spontaniczna, ale z kolei blondyneczka miała w sobie jakiś urok. I to ona pierwsza uśmiechnęła się, gdy Andromeda na nią spojrzała.
- Tylko Lucrecia – czarownica wskazała na blondynkę. - Ta druga to jej kuzynka, Amanda. Są tu pod moją opieką. We wrześniu idą do pierwszej klasy hiszpańskiej szkoły magii. Mam nadzieję, że jej nie rozniosą na drobne kawałeczki, ale po nich to wszystkiego można się spodziewać.
Dziewczynki siedziały cicho z minami najprawdziwszych aniołków, ale ta wyższa zabrała różdżkę swojej kuzynce. Lucrecia niczego nie zauważyła.
- Zapomniałam się przedstawić. Estera Altamirano – rzekła matka Lucrecii, po czym uścisnęła rękę Andromedzie.
- Andromeda Tonks – przedstawiła się anglojęzyczna czarownica. - A to mój mąż Ted i moja córka Nimfadora. – Wskazała na nich ręką.
- Tonks, mamo, Tonks – syknęła dziewczyna.
Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy, był wygląd Nimfadory. Na Via de milagros sporo było różnych dziwaków, ale taką dziewczynę Estera widziała po raz pierwszy.
Nimfadora ubrana była w postrzępioną, dżinsową spódniczkę i fioletową koszulkę. Jej drobną, trójkątną twarz otaczały różowe włosy sięgające do ramion. Kosmyki wyglądały tak, jakby ktoś je pociął żyletką. Dziewczyna pewnie była z takich, które lubią zwracać na siebie uwagę.
- Czy ten imidż to tak na stałe? – spytała Estera. Nie mieściło jej się to w głowie. Rodzice wyglądali jak cywilizowani ludzie, ale córeczka… Estera chyba dostałaby zawału, gdyby zobaczyła Lucrecię tak wyglądającą.
- To? Nie, to tak tylko na dzisiaj. Wie pani – Nim zniżyła glos do szeptu. – Jestem metamorfomagiem.
Zacisnęła powieki i jej włosy z różowych i postrzępionych stały się długie i czarne.
W końcu wyglądała w miarę normalnie.
- Czy ten chłopaczek o nas zapomniał? – zapytała Andromeda, rozglądając się za czarodziejem w jasnozielonej szacie.
- Zaraz przyjdzie – oznajmiła Estera. – Może usiądziecie z nami? - zaproponowała.
Andromeda zgodziła się, ale trochę ją dziwiło to, że obca kobieta jest taka bezpośrednia. Na Pokątnej nigdy jej się nie zdarzyło, żeby nieznajome osoby proponowały jej wspólny obiad. Widać, ludzie w Hiszpanii byli bardziej otwarci. I Andromeda nie miała nic przeciw temu.
- ¡Tía, gelados! – powiedziała Amanda z wyrzutem.
Estera spojrzała na nią i wyciągnęła różdżkę z kieszeni szaty.
- Zapomniałabym o czymś, te dwie nie znają za dobrze angielskiego. Converto! – machnęła różdżką w stronę kuzynek. – Teraz będziemy się rozumieć.
- ¿Qué va a tomar? - Do stolika podszedł młody czarodziej z podkładką do notowania.

4.
Po długim – jak dla Andromedy zbyt długim - i smacznym obiedzie, nadszedł czas na rozmowę.
Kobieta na początku była trochę zaskoczona bezpośredniością dziewczynek i Estery. Ale szybko się do tego przyzwyczaiła. Wszystkie trzy były bardzo rozmowne, ale najwięcej mówiła Amanda. Opowiedziała chyba cały swój życiorys, nawet chciała jej powróżyć z tarota. Andromeda nigdy nie przepadała za wróżbiarstwem i dlatego nie zgodziła się na to. Po prostu nie wierzyła w takie rzeczy.
- Szkoda – powiedziała Amanda i przerzuciła warkocz na plecy. – Wróżyłam Lucrecii i jestem pewna, że to się sprawdzi. Pójdzie do Strzyg.
Andromeda nie miała pojęcia, o czym ta mała mówi. Do jakich znowu strzyg, na Merlina?
- Sama tam pójdziesz, małpo! – krzyknęła Lucrecia. – Ja pójdę do Duende. Jestem arystokratką, nie to co ty – spojrzała krzywo na kuzynkę.
Czarodziejska arystokratka. Czy Andromedzie się tak tylko wydawało, czy Lucrecia patrzyła na Amandę tak, jak na nią patrzyła Bellatrix, kiedy się dowiedziała, że wychodzi za Teda?
To było raczej mało prawdopodobne. W końcu ta dziewczynka ma tylko jedenaście lat. Nie powinna jej posądzać o takie rzeczy; może po prostu chciała dokuczyć Amandzie.
- Gdzie są te strzygi? – zapytała Andromeda dziewczynek.
Lucrecia przeciągnęła się na krześle i odpowiedziała:
- Estrige, jeden z domów w Academii. To taka hiszpańska szkoła magii, wie pani? Idziemy tam we wrześniu.
- Ciekawe, gdzie będziemy? – zastanawiała się głośno Amanda. - Ja pewnie w Duende, a ty…
- Raczej nie w Estrige – powiedziała Lucrecia ze słodkim uśmiechem. – Od nas nikogo tam jeszcze nie było.
- Nie martw się, Luci – Amanda poklepała ją po ramieniu. – Ktoś musi być pierwszy.
Później Andromeda dowiedziała się wielu ciekawych rzeczy o Academii de magia y brujerias oraz o rodzinach dziewczynek. Jak się okazało, ojciec Lucrecii był hiszpańskim wiceministrem magii. I Luci rzeczywiście była czystej krwi, ale nie miała obsesji na tym punkcie.
- No tak – pomyślała Andromeda. – Altamirano to nie Black. Nie znam ich, ale Estera wygląda na normalną. W każdym bądź razie nie jest taką fanatyczką jak Bella.
Czemu akurat teraz musi wspominać siostrę? Przecież zerwała wszelkie stosunki z Blackami wiele lat temu. Jest tu na wakacjach i ma wypocząć, a nie myśleć o Bellatrix.
Z ulicy doleciały do niej jakieś śpiewy.
- Mamo, idziemy się przejść – oznajmiła Nimfadora.
Po chwili córka Andromedy opuściła ogródek Angulo magico w towarzystwie dwóch rozgadanych dziewczynek.

5.
Na Via de milagros były tłumy. Nimfadorze z trudem udało się uniknąć zderzenia z podstarzałym i otyłym czarodziejem. Całą ulicę wypełniała kolorowa i hałaśliwa rzeka ludzi. Dziewczyna myślała, że sobie odpocznie po tłumach turystów w mugolskiej części Madrytu, a tu nic z tego.
Mamrocząc pod nosem, poszła za dziewczynkami, które coś do siebie szeptały.
- Czy możemy iść do takiego jednego sklepu? – zapytała Amanda. - Tylko on jest w bocznej uliczce.
- Idziemy – powiedziała Nim. Zawsze lubiła boczne uliczki; miała tylko nadzieję, że nie będzie to jakaś ulica podobna do londyńskiego Nokturnu. Po tych dwóch kuzyneczkach to wszystkiego można się spodziewać.
Ruszyły w dół brukowanej ulicy, mijając po drodze sklep z szatami, menażerię, aptekę, wystawy ze złotymi kociołkami i fiolkami z kryształu. Za małym skupem mioteł był zakręt. Minęły sklepik i znalazły się na innej ulicy.
Była krótsza od głównej, nie miała nazwy, albo Tonks nie dostrzegła jeszcze odpowiedniej tabliczki. Nokturnu nie przypominała, dziewczyna nie czuła tu czarnomagicznej atmosfery.
Prawdę mówiąc, słońce świeciło tu tak samo mocno i ptaki ćwierkały tak samo głośno. Jedyną rzeczą, jaka rzucała się w oczy było to, że tu było więcej biedoty. Ulica bardziej przypomniała zakurzoną, polną drogę. Mijały ją żebraczki w łachmanach i dzieci, chodzące boso i proszące przechodniów o pieniądze.
Wyjęła sykla z kieszeni i wrzuciła do kapelusza jakiegoś chłopca.
- Czy tu jest jakiś sklep z ciekawymi rzeczami? – zapytała. – Mi ta ulica wydaje się strasznie biedna.
- Jest – powiedziała raźno Amanda. – Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.
Nimfadora westchnęła. Skoro ta mała tak twierdzi, a na pewno zna to miejsce lepiej od niej, to czemu miałaby jej nie wierzyć?
- Czy jesteście po raz pierwszy na tej ulicy? – spytała.
- Tak, ale byli tu wcześniej moi bracia, więc powiedzieli mi, jak mam tu dojść – wyjaśniła Amanda. - Tak w ogóle to jestem w Madrycie po raz pierwszy. Mieszkam w Kadyksie, na południu. Kiedyś tam rządzili arabscy czarodzieje, wiesz? Ale było to bardzo dawno temu. Już tego nie pamiętam, prawdę mówiąc.
- No, trudno, żebyś to pamiętała – wtrąciła się Lucrecia. – Przecież wtedy jeszcze nie było cię na świecie. To się działo w ósmym wieku naszej ery!
Nimfadora spojrzała na blondyneczkę z osłupieniem. Ona nigdy nie lubiła historii magii, bo ta zawsze wydawała jej się nudna i mało zajmująca. Szybko przekonała się jednak, że może być inaczej.
Lucrecia trajkotała jak najęta, streszczając mugolską historię Hiszpanii, kiedy szukały sklepu. Opowiadała ciekawiej od mugolskiego przewodnika, który ich oprowadzał po Eskurialu. Układ pałacu znała lepiej, od mugola. A podobno nigdy tam nie była...
- Nie zapominaj o tym, że to Filip II lubił łapać czarownice – przypomniała jej Amanda, kiedy kuzynka omawiała władców Hiszpanii. – Wtedy kwitła inkwizycja, ale nasi przodkowie i tak się tym nie przejmowali. W końcu, od czego mamy różdżki?
- Ty swoją chyba od parady – stwierdziła Lucrecia. – Nawet najprostszego zaklęcia nią nie rzucisz, ja ci to mówię…
- Co? Nie rzucę? No to zobaczymy w szkole, mądralo. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
Wreszcie dotarły do tego sklepu, co Nimfadora przyjęła z niemałą ulgą. W Hogwarcie codziennie mijała kłócące się dzieciaki, ale żadne nie zachowywały się tak jak te dwie tutaj. I to miała być arystokracja…


CDN


słowniczek

1. Via de milagros – Aleja cudów
2. Angulo magico – Magiczny kąt
3. Un vaso de agua, por favor – Poproszę szklankę wody.
4. ¡Tranquilidad, muchachas ! - Uspokójcie się, dziewczynki.
5 ¡Tía, gelados ! - Ciociu, lody!
6. ¿Qué va a tomar?- Co państwo zamówią?
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #278871 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 4391

Nelusia Napisane: 15.09.2006 09:41


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Idril, dziękuję.
Wiedziałam już w czerwcu, że to opowiadanie powstało i od czerwca z niecierpliwością na nie oczekiwałam. Jak wszyscy wiedzą <albo i nie wiedzą, ale teraz już wiedzą xD> mam obsesję na punkcie Belli i Rudolfa. Nie wiem, skąd ani kiedy się wzięła, ale przyczepiła się do mnie bardzo skutecznie.
Niestety, w polskim fandomie było tak, że większość piszących przedstawia tę parę jako super mhrocznych śmierciojadów, którzy cały czas rzucają Cruciatusy i inne Niewybaczalne...
A tu Id pokazała ich inaczej. Jako normalnych ludzi, którzy się kochają. I jednocześnie muszą pamiętać o tym, od kogo zależy ich życie. Tu najgorsze jest to, że nie ma żadnej ucieczki. Odejście od LV równałoby się śmierci, ale może śmierć byłaby lepsza niż takie życie? Życie w ciągłym strachu...
Scena erotyczna jest ślicznie opisana, tak jak lubię. Trochę mi się skojarzyła z twórczością I. Allende, a ja ją wielbię, więc jeśli Iduś będzie pisać podobnie, też będę ją wielbić smile.gif.
Dobrze, że w tym opowiadaniu nie ma mhroku, który zazwyczaj w takich opowiadaniach <moje wykluczone> bywa. Jest chęć zwyczajnego życia, która bardzo kontarstuje z dwiema ostatnimi scenkami. Może nawet chęć tego, żeby zdjąć maskę i przestać udawać, ale po Azkabanie jest to niemożliwe. I to boli. Bardzo boli.
Końcówka jest świetna, miałam łzy w oczach.
Biedna Bella.
Biedny Rudolf.
Zasłużyli sobie na to, wiadomo z kanonu, ale i tak są biedni... Choć i tak bardziej żal mi Rudolfa, gdyby miał inną żonę, może byłoby lepiej?...
Id, podobało mi się tu jeszcze przedstawienie Belli. Pokazałaś ją nie od tej złej, szalonej, fanatycznej strony, tylko od tej drugiej, spokojnej i delikatnej. Nawet namiętnej smile.gif.
I za tę Bellę dziękuję Ci bardzo. Bo różni się od mojej, która trzyma Rudolfa pod pantoflem. Widać, że Twoja go kocha. Na swój sposób na pewno.

Iduś, prezent był wspaniały. Bardzo Ci dziękuję, bo nie spodziewałam się, że fik będzie aż tak dobry. I cieszę się, że są ludzie, którzy wyznają moje poglądy.

Besitos

Nela
  Forum: Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #278164 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 6302

Nelusia Napisane: 08.09.2006 20:33


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Kocham komentarze! ;>

Niech się dzieje, co chce! Część ostatnia, w której się wszystko wyjaśnia.
Tym oto sposobem doprowadziłam bohaterów do końca. Nieważne jakiego, ważne, że do końca.
Uff, ciężko było, ale się udało.
Miłego czytania

Nel


*~*~*


Strumyk, nad który tak często chodzili Gayla z Draconem, błyszczał w słońcu. Drzewa w dzikim sadzie, który został zasadzony przed lasem przez jakiegoś farmera wiele lat temu, pokrywały się białymi i bladoróżowymi pączkami. W słodko pachnącym powietrzu krążyły kolorowe motyle. Gayla uwielbiała chodzić do opuszczonego sadu, wspinać się na drzewa i wdychać zapach kwitnących jabłoni.
Lucjuszowi nie uśmiechało się to, że został wyciągnięty z domu i zmuszony do pójścia na piknik. Nie mógł tego ścierpieć, ale w końcu się zgodził - i szedł obok Gayli ze strasznie ponurą miną. Szkoda, że tego nie widziałaś!
- Abigail, czemu ty musiałaś nas wyciągać nad ten strumień? Nie mam przyjemności siedzieć na pikniku jak pierwszy lepszy mugol. Skoro tak bardzo ci się tu podoba, to chodź, ale nie zmuszaj innych do tego. Zrozum wreszcie, że nie wszyscy lubią się babrać w ziemi jak ty - spojrzał na nią z ukosa.
- Ja lubię chodzić po lasach, jakby pan nie zauważył, panie Malfoy. Niby w ogrodzie też jesteśmy na świeżym powietrzu, ale to nie jest to samo. Zdecydowanie nie jest! Raz na rok można iść, prawda? Jakoś jeszcze nic mi się nie stało. I często się zastanawiam, czemu. W końcu ciocia mi mówiła, że te bagna są bardzo zdradliwe. Może mam szczęście, jak pan myśli? I chciałam, żeby ten piknik był nad strumieniem... Tylko ten jeden, jedyny raz, proszę!
Abigail była dojrzała jak na swoje dwanaście lat, lubiła przebywać w samotności, ale też przepadała za moim towarzystwem. Latem włóczyła się po lasach z Draconem, a przez pozostałą część roku uczyła się zaklęć. Nauczyciele mówili, że jest bardzo zdolna, ale bardzo często popadała w zamyślenie i robiła komiczne błędy. Dwunastoletnia Abigail nie przypominała tej małej, nieśmiałej dziewczynki, którą zabrałam z sierocińca. Chodziła teraz w czarnych i zielonych szatach, na długich rozpuszczonych włosach nosiła wianki z kwiatów, a w uszy wpinała srebrne kolczyki, które dostała ode mnie na urodziny.
To ona wpadła na pomysł zorganizowania tego pikniku. Przekonanie Lucjusza, żeby się zgodził, zajęły jej całe dwa tygodnie, ale w końcu udało się jej to. Draco akurat miał ferie wielkanocne i wrócił z Hogwartu na parę dni do domu. Nauczyciele Gayli również postanowili odpocząć od szalonych wybryków dziewczyny i zrobili sobie wolne.
Nad strumieniem rozstawiliśmy stół i krzesła. Abigail chciała co prawda, żebyśmy po prostu usiedli na kocu, jak to zwykle się robi na piknikach, ale mój mąż nie zgodził się na to.
- Jak to wygląda, panie Malfoy – powiedziała dziewczynka, z powątpiewaniem wpatrując się w ratanowe meble stojące na trawie. – Równie dobrze moglibyśmy je rozstawić w naszym ogrodzie. Na to samo by wyszło. Ja chciałam, żeby to był prawdziwy piknik.
- Zdaje mi się, że to ja mam głos decydujący w tej rodzinie, a nie ty, moja panno – powiedział Lucjusz surowo. - Przestań się odzywać, gdy nie jesteś pytana. Jeszcze jeden taki wybryk, a odeślę cię z powrotem do sierocińca i Narcyza nie będzie mieć nic do gadania.
- Nie ma mowy o żadnym sierocińcu! - krzyknęła dziewczynka histerycznie. - Ja już tam nie wrócę i poza tym sierotą nie jestem. Wiem, że rodzice są kryminalistami, ale jeszcze żyją. Tylko szkoda, że za to codziennie muszę patrzeć na pana, panie Malfoy! Przecież pan nawet nie wie, jak było w tym cholernym sierocińcu!
- Lucjuszu – odezwałam się do niego i położyłam mu rękę na ramieniu – daj jej spokój, proszę. Przecież nie zrobiła nic złego. Mógłbyś na nią nie krzyczeć chociaż ten jeden raz.
Tym razem mój urok okazał się nieskuteczny. Poczułam, jak ciągnie mnie za rękę i zrozumiałam, że muszę iść za nim. Zdążyłam tylko powiedzieć dzieciom, aby na nas poczekały, zanim oddaliliśmy się ku ciemnej ścianie lasu. Lucjusz zatrzymał się pod jakąś sosną, przez cały czas nie wypuszczając mojej dłoni, która powoli zaczynała mi drętwieć.
- Puść mnie, to boli – syknęłam ze złością. Nic nie powiedział, tylko mocniej wykręcił mi rękę.
- To miało boleć – warknął. - Tę dziewczynę trzeba będzie odesłać tam, skąd przyszła. Taka smarkata, a wtrąca się do wszystkiego. Dziwię się, że jej na to pozwalasz. Ja tu jestem panem domu, a nie ona ani nie ty. Ta twoja wspaniała Abigail zupełnie nie liczy się z moim zdaniem. We wszystko wtyka ten swój piegowaty nos. Nie pozwoliłem jej znosić tego zielska do dworu, a ona i tak to robi. Nie miała słuchać głośno radia, a słucha. I jeszcze ma czelność zwracać uwagę starszym od siebie. Dawno nie widziałem tak impertynenckiej dziewczyny. Aż się dziwię, że jej na to wszystko pozwalasz, ale to się skończy...
- Przestań o niej mówić, że jest bezczelna - przerwałam mu. - Sam nie jesteś lepszy. Ona przynajmniej jest grzeczna i posłuszna, czego niestety nie można powiedzieć o naszym synu. Przez cały czas przychodzą na niego skargi ze szkoły. Trzeba było go też wychować, skoro tak się na tym znasz. Ale nie, jego lepiej rozpieszczać, prawda?
Wiedziałam, że trochę przesadziłam, ale musiałam to powiedzieć. Poczułam, jak popycha mnie na drzewo i wolno osunęłam się po pniu. W tej chwili nie obchodziło mnie to, że pobrudzę sobie szatę siedząc na ziemi pod tą sosną. Lucjusz odsunął się ode mnie. Przynajmniej mogłam rozmasować zdrętwiałą rękę. Siedziałam pod drzewem, wściekła na Luca jak rzadko kiedy, Jak on śmiał tak mnie potraktować? Co on sobie wyobraża, na węże Salazara? Myśli, że mu wszystko wolno. O nie! Nie mogłam przecież pozwolić, żeby mnie obrażał. I żeby tak traktował Gaylę - w końcu dziewczynka nic mu nie zrobiła. Mogłam zrozumieć, że może być wściekły i rozdrażniony, ale żeby zaraz wyładowywać się na innych? No tak, to było do niego podobne. Postanowiłam, że na razie nie wrócę nad strumyk.
Podniosłam się z ziemi i ruszyłam w głąb lasu. Lucjusz nawet nie zauważył mojego odejścia. Świetnie to świadczyło o jego stosunku do mnie! Nawet nie próbował mnie zatrzymywać, nie powiedział, żebym została. Po prostu nie zrobił nic.
"Skoro tak, świetnie! On też mnie nie obchodzi!" – pomyślałam, gdy szłam jedną z leśnych ścieżek, pewnie dobrze znaną Gayli.
Sosny rosnące na początku lasu wkrótce się skończyły i weszłam pomiędzy szumiące dęby i buki. Tu ziemia była bardziej bagnista, miejsce było mocno zacienione. Promyki słońca nie przebijały się przez gęste korony drzew liściastych. Rosło tu całe mnóstwo paproci bardzo podobnych do tych, które Gayla zasadziła w naszym ogrodzie, ale tamte bardzo szybko zwiędły - nie tak jak te tutaj, w lesie.
Podeszłam do jakiegoś zwalonego przez wichurę pnia i usiadłam na nim. Wpatrywałam się w korony drzew i w błękitne niebo nad moją głową. Zrozumiałam, czemu Abigail tak lubi chodzić po lasach. Tu było tak cicho i spokojnie. Nareszcie mogłam wszystko przemyśleć.
Nie chciałam na razie do nich wracać. Potrzebowałam chwili spokoju i wyciszenia. A las mógł mi to dać. Pragnęłam odpocząć od Gayli i Luca. Choćby przez moment. Mój gniew zaczął powoli mijać, chyba nikt nie mógłby być długo zdenerwowany w tak słoneczny dzień. Wstałam z pnia i poszłam dalej, w głąb lasu...
W miejscu, gdzie rosły młode dęby i brzozy, a leśna trawa była wyjątkowo wysoka i gęsta, dostrzegłam jakieś ukryte przed wzrokiem przypadkowych przechodniów kwiatki. Podeszłam, by przyjrzeć im się z bliska. To były fiołki, takie same jak te, które stały w wazoniku w mojej sypialni. Zaczęłam się zastanawiać, komu chce się chodzić aż tutaj, żeby przynosić mi te kwiatki. Miałam pewne podejrzenia co do mojego syna i Abigail, ale oboje zaprzeczali i twierdzili, że to nie oni. Zerwałam kilka fiołków i zaczęłam wdychać ich słodki zapach. Pomyślałam o tej osobie, która mi je przynosi. Nie wiedziałam, kim ona jest, nie widziałam jej twarzy, ale wydawała mi się ona bliska.
Czemu Lucjusz nie może być taki? Czemu nie może być czuły i kochający? Dlaczego traktuje mnie w ten sposób?
Z rozmyślań wyrwały mnie głosy jakichś osób zbliżających się w moją stronę.
- Z ciebie to już żadnego pożytku nie będzie – rozpoznałam głos Luca. – Nawet nie wiesz, dokąd poszła.
- Nie mam pojęcia, gdzie mogła pójść, panie Malfoy - usłyszałam znajome prychnięcie Gayli. - Ostatni raz, kiedy ją widziałam, była z panem. Siedziałam sobie cały czas nad strumykiem, skąd miałabym wiedzieć, gdzie ona jest?
- Lubi cię. Jesteście do siebie podobne. Pomyśl, gdzie byś poszła, gdybyś była na jej miejscu?
- Nie wiem - odpowiedziała Abigail. - Ja znam takie miejsce. Często tam chodzę. Ale nie wiem, czy ciocia też je zna. Chyba nie... Możemy tam iść, panie Malfoy.
- Idziemy – rozkazał Lucjusz. - Że ty też możesz chodzić po tych lasach...
Słyszałam, jak zbliżają się w moją stronę, słyszałam ich kroki na dróżce i trzask łamanych gałęzi. Odnaleźli mnie wyjątkowo szybko. Stałam pod dębem z rękami skrzyżowanymi na piersiach i z całą pewnością nie przypominałam tej arystokratki, którą byłam zazwyczaj. Miałam pobrudzoną szatę, a we włosy wpięłam te fiołki. Abigail pierwsza podbiegła do mnie i rzuciła mi się na szyję.
- Ciociu – powiedziała dziewczynka z wyrzutem. – Gdzie ty chodzisz? Poszłaś gdzieś, nic nam nie powiedziałaś. A mi się zaczęło nudzić bez ciebie. Chciałam ci coś pokazać. Koniecznie musisz to zobaczyć! – Gayla zaczęła mnie szarpać za rękaw szaty. - Chodź, to jest świetne!
- Narcyza nigdzie nie pójdzie – odezwał się Luc. - Nie będziesz jej mówić, co ma robić.
- A pan to niby może jej mówić, co ma robić, tak?
- Gayla! Ostrzegam cię! Ciągnęłaś mnie przez te chaszcze i zostawiłaś tam Dracona samego. Niech tylko nam coś zginie, to będziesz miała za swoje.
- Czemu ja? – zdziwiła się dziewczynka. - Ja przecież już tego nie pilnuję! A co pan mi zrobi, jak coś zginie? Wrzuci mnie pan do kwasu?
- Nie – powiedział Lucjusz chłodno. - Przećwiczę na tobie zaklęcie Cruciatus, panno impertynencka.
Wiedziałam, że żartują, ale nie podobało mi się to. Zresztą nic nie mogłam powiedzieć, bo Luc jakoś nie kwapił się do tego, by się ze mną pogodzić. Może gdybym jeszcze była zdenerwowana, nie zależałoby mi na tym. Ale teraz, kiedy już się uspokoiłam, wyglądało to trochę inaczej.
Myślałam nad tym, co Gayla chce mi pokazać. Oby nie kolejną owadożerną roślinę.
- Gayla, wracaj nad strumień.
- Nie chce mi się – dziewczynka usiadła na pniu i nie zamierzała z niego wstawać. - Tu jest tak ładnie. Nie chcę wracać do Dracona, on rozwalił moje żaby.
- Co zrobił? – zdziwiłam się. Co też nasza siostrzenica robiła z żabami? I po co?
- Rozwalił moje żaby – to była jedyna odpowiedź Gayli, jaką udało mi się usłyszeć.
Dziewczynka westchnęła, zerwała pojedynczą trawkę i wstała z pnia.
- Idę do Dracona – oświadczyła. – Zgłodniałam. Mam nadzieję, że zostawił mi coś do jedzenia. A, panie Malfoy, czy mogę dokończyć ćwiczenie tego zaklęcia?
Spodziewałam się, że Luc się nie zgodzi, choć nie miałam pojęcie, o jakie zaklęcie chodzi, ale on powiedział coś innego. I to mnie trochę zaskoczyło.
- Możesz – machnął ręką. - Tylko nie szalej. I nie używaj różdżki Dracona.
- Naprawdę mogę? – spytała Gayla, której różdżka wystawała z kieszeni szaty. - Nie żartuje pan?
- Nie, mówię poważnie. Idź i nie zawracaj mi głowy.
- Rety! Ale fajnie! – ucieszyła się Abigail, i zanim Luc zdążył ją powstrzymać, podbiegła do niego i pocałowała go w policzek. - Lecę do niego i zostawiam was samych! – krzyknęła i pobiegła w stronę strumienia.
Dziewczynka reagowała z entuzjazmem, ale żeby zdobyć się na coś takiego? Chyba nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia. Lucjuszowi to zachowanie niezbyt się spodobało. Kiedy Gayla odeszła wystarczająco daleko, wytarł sobie policzek dłonią.
- Smarkata nieznośna – skwitował.
- Coś mówiłeś? – spytałam. To były moje pierwsze słowa do niego od czasu tej nieszczęsnej kłótni.
- Nic – odwrócił się ode mnie i przeszedł się po polanie. Mruczał coś do siebie. Nie wiedziałam, co. Nawet nie chciałam wiedzieć.
Drzewa szumiały, słońce mocno grzało i dookoła panowała niesamowita cisza. Tylko atmosfera na leśnej polanie była sztywna i napięta. Czułam, że słowo „przepraszam” nie przejdzie mu przez usta. To nie jest ten typ człowieka. Zawsze był taki chłodny i zamknięty w sobie. Nigdy nie wiedziałam, co tak naprawdę myśli.
- Musimy porozmawiać – przerwałam w końcu tę pełną napięcia ciszę, która stawała się nie do wytrzymania.
- Chyba nie mamy o czym – powiedział Luc, podchodząc do zwalonego pnia. – Jak tak lubisz Pannę Impertynencką, to zamieszkaj z nią.
- Nie – przerwałam mu.- Nie będę mieszkać tylko z nią, bo mam rodzinę. Ona jest tylko pod moją opieką. Fakt, przyzwyczaiłam się do niej, ale nie zasłania mi przecież całego świata!
- Trochę inaczej to wygląda, jak się na to patrzy z boku – stwierdził Lucjusz i usiadł na pniu. - Jesteś zachwycona tą dziewczyną! Nic tylko Gayla to, Gayla tamto! Mam tego dosyć.
Ciekawe, czyżby był zazdrosny? O dwunastoletnią dziewczynkę? Nonsens. To czemu tak reaguje?
- To jest córka mojej siostry – przypomniałam mu. - Chyba mam prawo traktować ją, tak jak uważam? Czy tego też mi zabronisz?
Nie odezwał się do mnie. Wyraźnie wiedziałam, że chcę mi coś powiedzieć, ale nie mógł. Coś go powstrzymywało. No tak, nie był tak spontaniczny, jak Gayla, która przeważnie reagowała bardzo żywiołowo. Luc był raczej typem introwertyka. Proste słowa zazwyczaj z trudem przechodziły mu przez usta. Taki był i nie mogłam go zmienić. Nawet nie bardzo chciałam.
- Masz mi coś do powiedzenia? – zapytałam.- Może coś na temat tego, co się stało dobrą godzinę temu?
- A jak miałam się zachować? Gayla wyprowadziła mnie z równowagi.
- Jasne, ciebie to tak łatwo z równowagi wyprowadzić – powiedziałam cicho.- A potem odbijasz sobie na osobach, które nic ci nie zawiniły. Musiałam się tu przejść, bo po prostu potrzebowałam chwili spokoju. I chyba go znalazłam.
- Z Panny Impertynenckiej chyba będą ludzie – odezwał się Luc po chwili milczenia. - Jest co prawda trochę, hm, zdziczała, ale to jej z wiekiem minie. I ma w sobie coś z młodej damy – pamiętasz, jak jadła obiad w niedzielę? Prawdziwe arystokratyczne maniery. Dziś ćwiczyła zaklęcia usypiające na żabach. Szkoda, że tego nie widziałaś. Usypiała je i układała w rządku. Był już całkiem pokaźny, ale Draco go zniszczył. Zdenerwowało go to, że na nim też chce ćwiczyć.
- Ona to ma pomysły – roześmiałam się. - Najpierw zioła, potem węże, teraz żaby. Ciekawe, co będzie potem? Nietoperze wampiry? Zwodnice?
Mówiłam o Gayli i nagle do mnie dotarło, że Luc zaczął się o niej inaczej wypowiadać. Czyżby to znaczyło, że…
- Nie odeślesz jej do sierocińca? – spytałam z pewnym wahaniem. Bałam się odpowiedzi.
- Nie ma mowy. Jest denerwująca, ale bez niej byłoby nudno. A tak, coś się dzieje. Nie zawsze mi się to podoba, ale chyba do niej przywykłem.
- Tak?
- Tak.
Nie bardzo wiedziałam, co chce przez to powiedzieć; może próbował mnie przeprosić?
- Nari, jak będzie? Zgoda, czy nie? – z trudem wymawiał każde słowo. Tak, nie był przyzwyczajony do tego, by kogoś przepraszać. Zawsze uważał się za pana i władcę, a tu raptem coś takiego. Widać było, że ze sobą walczy. Może nie bardzo tego chciał, ale w końcu się zdobył.
- Zgoda – powiedziałam i podałam mu rękę. - A teraz chodźmy do dzieci. Mam nadzieję, że Gayla nie zniszczyła tam wszystkiego, tylko dlatego, że Draco zniszczył jej ułożony rządek uśpionych żab.
- Jeśli to zrobiła, dostanie Cruciatusa, zamiast lodów czekoladowych, które jej obiecałem. - Lucjusz wstał z pnia i otrzepał szatę. – Idziemy?
- Idziemy – odparłam. - Tylko bez Cruciatusów, bardzo cię proszę.
Zostawiliśmy polankę i wróciliśmy do Gayli i Dracona.


*~*~*

Dzień, w którym odrodził się Czarny Pan był jednym z najgorszych w moim życiu. Już wcześniej wiedzieliśmy, że kiedyś to bez wątpienia nastąpi. W czasie tych wakacji, gdy odbywały się Mistrzostwa Świata w Quidditchu śmierciożercy zaczęli się masowo ujawniać. Mój mąż również ucieszył się na widok Mrocznego Znaku pobłyskującego na nocnym niebie. To oznaczało, że jakiś śmierciożerca pokazał, że kogoś zabił. Zawsze tak robili, jednak od wielu lat nikt nie widział symbolu Sama Wiesz Kogo. Nic dziwnego, że ludzie zaczęli panikować...
Parę miesięcy później Lucjusza zaczął piec znak na jego ramieniu. Jak sama wiesz, znaczyło to tyle, że Czarny Pan niedługo się odrodzi, i że wzywa go do siebie. Miała się skończyć moja sielanka. Tyle lat przeżyliśmy w spokoju, a teraz to miało się skończyć. Zdawałam sobie sprawę z tego, że Lucjusz ponownie wstąpi w szeregi śmierciożerców. Nic nie mogłam na to poradzić, bo jak wiesz, nie liczył się z moim zdaniem. Po tym, jak wtedy pogodziliśmy się w lesie, bardzo rzadko był dla mnie czuły. Może w tamtym dniu, ktoś rzucił na niego jakiś urok? Bo jego zachowanie, wtedy, wydawało mi się, co najmniej nienaturalne. Taki perfidny śmierciożerca tak zdumiewająco miły dla swojej żony? To było nie do pomyślenia...
Abigail miała silny dar przekonywania, ale nawet ona nie potrafiła nawrócić mojego męża. Lucjusz po prostu robił to, co mu się podobało i moją opinię miał za nic.
Nadszedł ten czerwcowy dzień, kiedy na mugolskim cmentarzu Czarny Pan powrócił do życia. Mój mąż natychmiast się tam teleportował, jak tylko dostał wezwanie. Próbowałam go zatrzymywać, bez skutku. Musiał się tam pojawić, przecież nie mogło być inaczej!
Przesiedziałam cały wieczór w swoim pokoju, do którego nie wpuściłam Gayli, pomimo jej błagań. Mój syn był jeszcze w szkole, ale nawet gdyby przebywał w domu i tak nie pozwoliłabym mu tam wejść. W tym dniu chciałam być sama.
Abigail wyszła z dworu, zabierając ze sobą swego świergotnika, który został jej podarowany przez nauczycielkę Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami. Za parę dni miała zdawać egzaminy końcowe i powinna była się uczyć, a ona wolała wybrać się na wieczorną przechadzkę. Z jednej strony było to dobre dla mnie, bo zostałam sama, tak jak chciałam. Z drugiej natomiast martwiłam się o Gaylę, która miała już ukończone czternaście lat i była zdumiewająco samodzielna jak na swój wiek. Jednak cienko się ubierała i to przeważnie skutkowało u niej silnym przeziębieniem. Tym razem też niczego nie narzuciła na szatę, a przecież te noce czerwcowe były takie chłodne!
Wyjęłam z mojego sekretarzyka pudełko ze starymi zdjęciami. Na nich wyglądaliśmy na szczęśliwą rodzinę. Zaczęłam się zastanawiać, czy celowo nie robiliśmy takich min do obiektywu? Może chcieliśmy pokazać innym, że jesteśmy normalną rodzinką, która cieszy się każdym przeżytym wspólnie dniem? Jak wiemy było to kłamstwem, bo my już przestaliśmy ze sobą poważnie rozmawiać. Wymienialiśmy jedynie krótkie zdania podczas szybkich śniadań, ale o normalnych zwierzeniach nie było nawet mowy.
Przeglądając te fotografie, zaczęłam się poważnie zastanawiać nad swoim małżeństwem z Lucjuszem. Czy to miało jeszcze jakiś sens? Lucjusz raz traktował mnie z szacunkiem, a kiedy indziej wyładowywał się na mnie za wszystkie swoje niepowodzenia. Tak jakbym to ja była ich przyczyną!
Mój mąż skrzętnie ukrywał swoją prawdziwą naturę przede mną. Jednak ja w tym dniu zdałam sobie sprawę z tego, kim on jest naprawdę. Wiedziałam, ale mimo tego nie odeszłam. Trzymał mnie przy nim Draco, którego nie mogłabym zostawić i Abigail, nielubiana, lecz akceptowana przez Lucjusza. Jak sama widzisz, nie mogłam go opuścić, pomimo najszczerszych chęci. Za mocno byłam z nim związana, by to teraz zerwać.
Ściągnęłam z palca swój pierścionek zaręczynowy, przypominając sobie ten dzień, w którym Lucjusz mi się oświadczył. I choć od początku wiedzieliśmy, że nasz związek był z góry ukartowany, byliśmy wtedy tacy szczęśliwi... Nie mogło to wszak trwać w nieskończoność i w tamtym dniu zaczęło się psuć. Bałam się, że dawne lata już do nas nie wrócą. Będziemy żyć nadal obok siebie, jak zupełnie obcy ludzie. Niedługo wszystko się rozsypie w drobny pył. Starałam się zachować o nim te dobre wspomnienia, nawet, jeśli było ich tak niewiele...
Lucjusz wrócił do dworu dopiero nad ranem i zasnął na fotelu w swoim gabinecie. Nie miałam zamiaru podchodzić do niego i pytać, jak było na tym spotkaniu. Sama doskonale to wiedziałam. Znów się zaczną te spotkania przeznaczone dla elity, te morderstwa i tortury na zupełnie niewinnych ludziach, a po tym, jak otworzą bramy Azkabanu i wypuszczą wszystkich zamkniętych popleczników Sama Wiesz Kogo z Lestrange’ami na czele, dni mugoli będą policzone. Zastanawiałam się nad tym, czy Bella będzie chciała odwiedzić swoją córkę?

*~*~*

Wbrew moim obawom, nikt nie otworzył Azkabanu i nie wypuścił stamtąd wszystkich skazańców i dementorów. Prorok Codzienny pewnego dnia podał do publicznej wiadomości fakt, że ze strzeżonego więzienia uciekli śmierciożercy. Jak znam naszą siostrę, to ona była inicjatorką tego przedsięwzięcia. Bella uwielbiała dyrygować innymi, sama o tym wiesz najlepiej. Nie zjawiła się u nas i nie odwiedziła Gayli. Własna córka obchodziła ją tyle, co zeszłoroczny śnieg, albo jeszcze mniej. Fakt pozostawał faktem, Bellatrix nie chciała mieć z brązowowłosą i szarooką nastolatką nic wspólnego. Bycie okrutną śmierciożerczynią bardziej leżało w jej naturze, niż troska o własne dziecko. Czasem się zastanawiam, czemu kazała mi zajmować się Gaylą, skoro nigdy nie widziała jej na oczy, prócz tego momentu, gdy córeczka była zupełnie mała? Rudolf był pod jej pantoflem i nawet, jeśli przez chwilę pomyślał o odwiedzeniu córki, to Bella z pewnością szybko wybiła mu ten pomysł z głowy.
Dziewczyna wcale nie była zawiedziona tym, że rodzice nie chcą jej odwiedzić. Parę lat temu wyrobiła sobie zdanie na ich temat na postawie tego, co jej powiedziałam. Nie interesowała się nimi i żyła w spokoju. Nikt jej nie przeszkadzał, nikt nie zmuszał do bycia śmierciożerczynią, mogła w spokoju się uczyć i zajmować swoimi roślinami. Bellę bardziej interesował los Czarnego Pana, niż własne dziecko, ale nasza siostra taka już była.
Wkrótce zaczął się dla mnie okres samotnych dni spędzonych na wsłuchiwaniu się w śpiew świergotnika Abigail. Draco był w Hogwarcie, Lucjusz całymi dniami przebywał poza domem, a nauczycielka zielarstwa zabrała Gaylę na dwa miesiące do Francji, gdzie dziewczyna zajmowała się badaniem tamtejszej flory i fauny. Miały wrócić dopiero w czerwcu, na czas egzaminów naszej siostrzenicy.
Zielono upierzony ptaszek Abigail pięknie śpiewał i jego pieśni w początkowym okresie były prawdziwą przyjemnością dla ucha, ale potem słuchając go można było dostać obłędu. Należało rzucić na ptaszka zaklęcie uciszające. Ja jednak tego nie uczyniłam. Wolałam wsłuchiwać się w jego śpiew. Przynajmniej nie myślałam o tym, że moje małżeństwo wisi na włosku.
Wiosną znów dostałam swoje fiołki i zmieniłam podejrzenia, co do osoby, która mi je przynosiła. Nie mogli tego robić ani Gayla, ani Draco, niż nie było ich w domu. Myślałam o pewnym samotnym czarodzieju, który od lat mieszkał w Wiltshire. Co prawda niewiele o nim wiedziałam: nie miał żony i przebywał w domu tylko z wielkim, pręgowanym kotem. Gayla była z nim w dobrej komitywie, pewnie dlatego, że Lucjusz zabronił jej przyjaźnić się z mugolami z hrabstwa. Edward, bo tak miał na imię nigdy nas nie odwiedził, ale Abigail mawiała, iż to jest całkiem możliwe, że to on przynosi mi te fiołki. Nie spytała go jednak o to i ja też tego nie zrobiłam. Przez cały czas to pozostawało dla mnie tajemnicą, którą w końcu sama odkryłam.
Oderwijmy się od kwiatków i mojego wielbiciela i wróćmy do mojego męża. Nadszedł czerwiec, wraz, z którym Abigail wróciła do domu, a Lucjusz dostał wezwanie do Departamentu Tajemnic, by tam odebrać przepowiednię związaną z Harrym Potterem i Czarnym Panem. Chłopak też został tam zwabiony i z tego, co było mi wiadomo, zaciągnął do Departamentu swoich przyjaciół. Wywiązała się z tego prawdziwa bitwa pomiędzy śmierciożercami, aurorami, a tymi dzieciakami.
Resztę już znasz. Źle to się skończyło dla Lucjusza i pozostałych przebywających tam śmierciożerców. Zostali aresztowani i wtrąceni do tego Azkabanu. Pamiętam tę chwilę, gdy się o tym dowiedziałam, zupełnie tak, jakby to było wczoraj. Wiadomość o zamknięciu Lucjusza wybiła mnie z rytmu. Wiedziałam, że to skończy się dla niego źle, ale nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko.
I pomyśleć, że zaledwie dzień wcześniej siedział tu ze mną i rozmawiał tak, jak nie robił tego od bardzo dawna. Patrzyłam na jego zmęczoną twarz i wtedy coś zrozumiałam. Wiedziałam, że nigdy go nie opuszczę. Bez względu na wszystko.
Tak się kończy moja opowieść, droga Andromedo. A nie, przepraszam, wcale się nie kończy. Nie powiedziałam ci przecież najważniejszego; tego, kto przynosił mi te fiołki. Jak myślisz, kto to mógł być? Abigail? Można było ją o to podejrzewać, jednak to nie ona. Draco również nie... Edward? On nigdy nie przestąpił progu naszej rezydencji. Skończyły ci się pomysły? Dobrze, nie będę cię dłużej trzymać w niepewności.
O tym, od kogo dostawałam kwiatki, dowiedziałam się przez przypadek. Tamtego dnia wstałam wcześnie, a Lucjusza już nie było w pokoju. Słońce zaglądało przez szybę, a trawa dopiero zaczynała wyrastać. Nie było jeszcze wiosny w pełni, ale Abigail powiedziała mi, że w lesie już rosną fiołki. Myśląc, o tym, kiedy dostanę pierwszy wiosenny bukiecik kwiatków, wyszłam z sypialni i zeszłam na dół. Za drzwiami do ogrodu powietrze było przyjemnie chłodne. Za drzwiami do ogrodu czekał na mnie on. Byłam zdziwiona, pewnie nie bardziej od niego. Nie spodziewałam się, że tajemnica za chwile się wyjaśni. Spojrzałam na niego, nieco zdenerwowana. A on podszedł do mnie, uśmiechnął się, co nie było u niego częste i wręczył mi kwiatki. Pomyśleć, że tyle lat żyłam z nim pod jednym dachem i nie wiedziałam, że to on jest moim tajemniczym wielbicielem. Zresztą, nic na to nie wskazywało. Trzymając bukiecik w jednej ręce, drugą objęłam go za szyję i pocałowałam go.
Bo to on mi przynosił te fiołki.
Ten okrutny śmierciożerca.
Mój mąż, Lucjusz Malfoy.

*~*~*

Andromeda Tonks, pożegnawszy się z siostrą, wracała do domu pod osłoną nocy. Wiatr szarpał gałęziami drzew i rozwiewał jej włosy, ale kobiecie było aż gorąco z emocji. Musiała ochłonąć. To było wprost nie do uwierzenia, ale było prawdą. Wiedziała, że Narcyza nie wymyśliła tego na poczekaniu. Pamiętała wyraz jej oczu, gdy mówiła o tych wszystkich szczęśliwych chwilach przeżytych ze swoim mężem. Dostrzegała to, jak bardzo za nim tęskniła.
Starsza siostra Narcyzy miała wyrobione zdanie na temat Lucjusza. Było one równoznaczne z opinią porządnej części czarodziejskiego społeczeństwa. Zwyczajny śmierciojad i sadystyczny człowiek, który miał innych za nic.
I to on przynosił Narcyzie te kwiaty? Gdyby Andromeda dowiedziała się tego od kogoś innego, zapewne uznałaby tę osobę za niespełna rozumu. Swojej siostrze jednak wierzyła.
Kochający Lucjusz Malfoy... No, no, kto by pomyślał?

*~*~*

Narcyza stała przy oknie i patrzyła na ogród tonący w mroku. Wpatrywała się w bezlistne dęby i czarną ziemię, na której wiosną wyrośnie zielona trawa.
Ile czeka ją godzin spędzonych w samotności? Bez syna, Abigail, która przebywała w Kanadzie i miała wrócić dopiero na Boże Narodzenie i bez Lucjusza?
Dni będą płynęły tak monotonnie, bez żadnych niespodzianek. Czekało na nią wiele spędzonych samotnie minut. Wątpiła w to, że Lucjuszowi uda się opuścić Azkaban. Chociaż, już słyszało się o przypadkach ucieczek. Najpierw Syriusz, potem śmierciożercy pod przewodnictwem Belli. Wolała jednak, żeby nie uciekał – jeszcze będzie poszukiwany i wsadzą go z powrotem do Azkabanu … Sama zacznie interweniować o to, by zwolnili go przedterminowo. A nuż jej się uda? Byłaby wtedy taka szczęśliwa... Znów wróciłby do nich minione dni i poznaliby siebie od nowa.
Ogień w kominku zgasł, a Narcyza nawet tego nie dostrzegła. Wiedziała, że musi zrobić wszystko, żeby wydostać męża z więzienia. Nie będzie tu siedzieć z założonymi rękami. Jutro tam pójdzie i poprosi o widzenie się z nim. Musi mu pomóc, dla jego dobra. Lucjusz był taki, jaki był, ale cały czas pozostawał jej mężem. On był tym, któremu oddała swoje serce, on poprowadził ją po poplątanych ścieżkach losu. W jego oczach potrafiła ujrzeć to, czego nie dostrzegali inni. Drugą stronę jego mrocznej natury. Tak mocno ukrywaną przed światem...
Wyjęła pergamin, kałamarz i pióro, i zapaliła świeczki w ozdobnych lichtarzach, po czym zaczęła pisać list do pracowników Azkabanu. Musi uzyskać zgodę na odwiedzenie Lucjusza! Wkrótce potem na nocnym, zachmurzonym niebie widać było sowę uszatą lecącą na północ z kopertą w dziobie.
Narcyza zdmuchnęła świeczki i położyła się do łóżka. Długo leżała w satynowej pościeli, wsłuch..ąc się w wiatr za oknem. Na jej łóżko padało blade światło księżyca. Nie mogła zasnąć. Kiedy w końcu jej się udało, śniła o swoim mężu i o tym, że być może kiedyś znów się zobaczą i nie będą sobie obcy. Marzyła o tym, by wiosną znów jej przyniósł ten bukiecik fiołków.

Koniec

Kocham komentarze! ;>
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #277749 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 5451

Nelusia Napisane: 18.08.2006 16:41


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Kocham komentarze! :>


*~*~*

Lucjusz pracował w Ministerstwie Magii, ja zajmowałam się Draconem. Nasze życie upływało w miarę spokojnie, dopóki nie pojawiła się Abigail. Stało się to wtedy, gdy Draco dostał list zawiadamiający o przyjęciu go do Hogwartu. Luc nie był z tego zbyt zadowolony, bo nie mógł znieść tego, że dyrektorem tak poważnej szkoły był taki człowiek jak Albus Dumbledore. Draco miał iść do Durmstrangu, gdzie przyjmowali tylko uczniów z rodów czystej krwi. Wtedy po raz pierwszy przeciwstawiłam się mężowi. Durmstrang był zdecydowanie za daleko, w kraju, w którym jest o wiele zimniej niż tutaj. Wolałam mieć świadomość, że mój syn jest bliżej mnie. Ostatecznie Draco znalazł się w Hogwarcie. Dziś jest na szóstym roku w Slytherinie. Tam, gdzie jego rodzice.
Wraz z listem do Dracona przyszedł jeszcze jeden do mnie. Czytając go, miałam wrażenie, że ktoś robi mi głupi kawał, lecz list miał pieczęć samego Dumbledore’a. Pisał on, że mamy się zająć dziewczynką z mugolskiego sierocińca, która w styczniu skończyła dziesięć lat. Tego było za wiele. Jak my, czarodzieje czystej krwi, mogliśmy wychowywać małą mugolkę? Nawet, jeśli ta dziewczynka miała zadatki na czarownicę, to i tak nie była to nasza sprawa.
- Tym razem przesadził - warknął Lucjusz, mnąc list w dłoni. Znałam ten niebezpieczny błysk w jego oku, przypomniał mi o latach, które mąż spędził w służbie Czarnego Pana. - Oszalał. Co on sobie, do licha, wyobraża? Że my, arystokraci, będziemy się opiekować pierwszą lepszą żebraczką z ulicy? Skoro on taki miłosierny, to niech ją sam przygarnie, ale od nas wara!
Mimo wszystko w tajemnicy przed Lucjuszem wymknęłam się z domu, żeby porozmawiać z Albusem i przekazać mu decyzję męża - oczywiście, w odpowiednio złagodzonej formie. Sama nie chciałam zresztą, żeby mała z nami zamieszkała, ale nieszczególnie zależało mi na otwartym konflikcie ze starym czarodziejem. Dumbledore był osobą bardziej ugodową od Luca, istniał cień nadziei, że zrozumie moje wyjaśnienia.
Ze starym profesorem spotkałam się w Dziurawym Kotle w Londynie. Ciasny i ciemny pub być może nie był najlepszym miejscem na tego typu spotkania, lecz nie znaleźliśmy lepszego lokalu.
Bardzo szybko dowiedziałam się tego i owego o Abigail.
- Będziesz musiała to zrobić, Narcyzo – odezwał się Albus. – Widzisz, ona nie jest zwykłą mugolką. Jest czarownicą pochodzącą z twojego rodu.
Nie miałam pojęcia, o czym on mówi. Jaka czarownica? Nie słyszałam, by w naszej rodzinie była jakaś dziesięcioletnia czarownica, która wychowuje się w domu dziecka.
Postanowiłam, że zobaczę się z dziewczynką.
Poszłam do tego sierocińca. Budynek z czerwonej cegły, z pęknięciami w murze wywarł na mnie przygnębiające wrażenie. Drzwi były pomalowane złuszczoną, zieloną farbą, a mosiężna gałka była mocno zaśniedziała. Zadzwoniłam do drzwi, otworzyła mi mugolska kobieta w średnim wieku. Spojrzała na mnie z dziwnym wyrazem w oczach. Ja zdecydowanie nie pasowałam do tego miejsca. Musiałam się ubrać w jakąś mugolską suknię, w której starałam wyglądać się naturalnie, ale nie za bardzo mi to wychodziło. Wąski hol był oświetlony bladym światłem elektrycznych lamp. Kobieta zaprowadziła mnie do swojego gabinetu. Rozejrzałam się po pomieszczeniu – odrapane biurko, przy nim dwa fotele, niski stolik, na którym piętrzyły się jakieś papiery, suszone kwiaty w wazonie na parapecie, tynk odpadający ze ścian. I w takich warunkach ona może pracować? Dla mnie takie coś byłoby nie do pomyślenia. Powiedziałam jej, w jakiej sprawie przyszłam i o tym, że zabieram Abigail do siebie. Dyrektorka tego przytułku kazała mi poczekać. Wyszła z gabinetu i po chwili wróciła razem z małą dziewczynką, która uśmiechała się do mnie nieśmiało zza jej pleców.
Abigail miała gęste, proste brązowe włosy do ramion, zadarty, piegowaty nosek, wąskie, szare oczy i szerokie usta. Ubrana była w mugolskie dżinsy, wytarte na kolanach i sweterek z bałwankiem. Wiedziałam, że nie mogę ujawnić swojej prawdziwej tożsamości przy tej mugolce. Powiedziałam Abigail, że zabieram ją do siebie i że od dziś jej życie się zmieni.
- Pani żartuje, prawda? – zdziwiła się dziewczynka. - Nie wierzę, że ktoś zechciałby mnie jeszcze adoptować. Za duża jestem na to, mam już dziesięć lat. Pani Tifany powtarza mi, że powinnam zacząć zachowywać się jak na dziewczynkę przystało. Wszyscy mają mnie za chłopczycę. Nie przepadam za innym dziewczynkami z sierocińca. Cały czas plotkują. Wolę chłopców, zdecydowanie wolę chłopców. Można z nimi połazić po drzewach i pokopać piłkę na boisku. A pani ma syna?
Widać było, że mała cierpi na straszliwy słowotok. Lucjuszowi na pewno to się nie spodoba, ale przyjęcie dziewczynki w nasze progi było tylko i wyłącznie moją decyzją.
- Owszem, mam syna – potwierdziłam. - Jest o rok starszy od ciebie.
Nie powiedziałam jej, że z Draconem nie będzie mogła kopać piłki. Lucjusz nie uznawał niemagicznych sportów.
Kierowniczkę sierocińca na moją prośbę potraktowano porządnym Obliviate. Stało się to tydzień po tym, jak spotkałam małą po raz pierwszy. Podpisanie wszystkich niezbędnych dokumentów poszło nadzwyczaj szybko.
Kierowniczka przytułku musiała zapomnieć o tym, że kiedykolwiek znała dziewczynkę o imieniu Abigail.
Mała nie miała zaufania do obcych, ale było widać, że cieszy się z opuszczenia sierocińca. Wcale się jej nie dziwiłam. Po krótkiej podróży przez kominki - dziewczynka nie wiedziała, co się dzieje, przecież robiła to pierwszy raz w życiu - znalazłyśmy się w salonie dworu Malfoyów. W ten sposób Abigail zjawiła się w naszych progach.
O Abigail można było powiedzieć wiele rzeczy, że biega szybciej niż wszyscy chłopcy z Wiltshire, że doskonale trafia do celu - kiedyś mieliśmy wybite wszystkie szyby w oknach salonu - że znakomicie chodzi po drzewach i że interesuje się starożytnymi runami.
Nie dało się o niej powiedzieć tylko jednej rzeczy. Mianowicie tego, że jest podobna do swoich rodziców.
Abigail była córką Bellatrix i Rudolfa. Nie wierzysz mi? Cóż, ja też nie mogłam w to uwierzyć. To było takie zupełnie niespodziewane. Oni i dziecko...
Nie wierzyłam w to, nawet wtedy, gdy poznałam Abigail. Rodzice oddali ją do sierocińca. Uważali pewnie, że mała będzie im przeszkadzać w karierze śmierciożerców. Dziewczynka urodziła się w styczniu, a parę miesięcy później Bellę i Rudolfa uwięziono w Azkabanie.
Opowiedziałam Abigail o naszym świecie, ale dziewczynka przez długi czas nie mogła uwierzyć w to, że jest czarownicą. Po prostu wcześniej nie miała pojęcia, kim jest, a i nikt jej tego nie raczył powiedzieć.
Lucjusz zgodził się na to, by mała została u nas, kiedy się dowiedział, kim ona jest. Ciężko nam było się przyzwyczaić do myśli, ze nic nie wiedzieliśmy o córce Belli i Rudolfa.
Abigail nie wiedziała, że u nas posiłki podaje Zgredek, nasz skrzat domowy. Skrzat zachował się w stosunku do niej co najmniej dziwnie. Najpierw padł przed zaskoczoną dziewczynką plackiem, potem zaczął przeklinać Lucjusza i jednocześnie walić głową w blat stołu. Abigail przypatrywała się temu z niemałym zdziwieniem. To było jej pierwsze w życiu spotkanie z domowym skrzatem.
Podczas kolacji siedzieliśmy wszyscy czworo w salonie, a Luc co chwilę poganiał Zgredka, by ten przynosił nam różne potrawy. Zauważyłam, że mała je tak, jakby od dawna nic nie miała w ustach. Czyżby tam, w sierocińcu ją głodzili?
Siedziała sztywno wyprostowana i patrzyła to na mnie, to na Lucjusza swoimi szarymi oczami. Draco spoglądał na nią krzywo. Ani on, ani Lucjusz nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Mój mąż nie wiedział, kim jest Abigail. Pomimo tego odnosił się do niej z rezerwą. Nie było w niej niczego z jej rodziców. Może była zbyt młoda, żeby być taka sama jak oni?
- To jest porządny dom czarodziejskiej arystokracji – zaczął Lucjusz po skończonej kolacji. – Dlatego musimy sobie wyjaśnić parę spraw, młoda damo. Po pierwsze masz się do mnie zwracać „panie Malfoy”, a do mojej żony „pani Malfoy”. Do Dracona możesz mówić po imieniu, jeśli to mu nie będzie przeszkadzać - mój syn pokazał na migi, że nie będzie. - Nie wolno ci chodzić samej nocami po domu. Żadnych zakazanych eliksirów warzonych w łazience, żadnego latania na miotle w pokojach, czytania książek z biblioteki, prócz tych, które ci polecimy. Żadnego zadawania się z mugolami. Musisz szanować swoją krew. Żadnych samotnych wypraw do pobliskich lasów, żadnego…
Dziewczynka słuchała tego wszystkiego z szeroko otwartymi ustami.
- Przepraszam, czy będę mogła iść spać, panie Malfoy? – spytała swoim miłym głosem. – Jestem bardzo zmęczona.
Lucjusz zaprowadził ją do pokoju, w którym miała spać. Dziewczynka chłonęła każdy szczegół swoimi szeroko otwartymi oczami. Puszysty, czerwony dywan, ogromne łóżko z ozdobną kapą i mnóstwem porozrzucanych na nim poduszek, rzeźbioną szafę, stolik pod oknem.
Usiadła na łóżku i odezwała się do mojego męża.
- Przepraszam, panie Malfoy. Gdzie są moje rzeczy?
Lucjusz machnął różdżką i otworzył szafę. Oczom Abigail ukazało się wnętrze szafy wypełnione jej starymi ubraniami i nowymi szatami, które kupiłam na Pokątnej. I tu tyrada Lucjusza zaczęła się od początku.
- Żadnego wyskakiwania przez okno, żadnego przynoszenia zwierząt, lub nieznanych ci roślin do domu, żadnego słuchania radia na cały regulator, gdy jestem zmęczony, żadnego dokuczania Draconowi, zrozumiano?
Abigail nic nie odpowiedziała, bo zasnęła. Zwinęła się na nieposłanym łóżku jak kot, wsunęła prawą dłoń pod policzek, a lewa dyndała gdzieś na krawędzi lóżka.
Przypatrywałam się całemu zajściu zza uchylonych drzwi i czyniłam to z pewnym rozbawieniem. Skinęłam na Lucjusza dłonią, by podszedł do mnie. Musieliśmy omówić kwestię dalszego pobytu Abigail u nas. No i sprawę jej edukacji. Chciałam, żeby mała poszła w przyszłym roku do Hogwartu. Lucjusz postanowił bez mojej wiedzy załatwić sobie możliwość wizyty w Azkabanie. Chciał wypytać Bellę, co ma zrobić z jej córką.
Lucjusz z trudem otrzymał w Ministerstwie Magii zgodę na widzenie się z Bellą i Rudolfem w Azkabanie. Szedł tam w wyjątkowo paskudnym humorze, który znacznie mu się pogorszył po powrocie. Od progu zaczął krzyczeć, że Bella do reszty zwariowała, bo przez cały czas jego wizyty mówiła tylko o Czarnym Panu. Zapytana o córkę, zamilkła na moment, ale potem powiedziała, że musiała się jej pozbyć. Ponoć była pewna, że Gayla nie żyje, ale gdy dowiedziała się prawdy od Luca, powiedziała mu, że mamy się zająć jej córką. Nie powiedziała jasno, co mamy robić, ale wspomniała, że nie chce, aby dziewczynka uczyła się w szkole Albusa Dumbledore’a. Rudolf wcale się nie odzywał i Luc nie wiedział czemu. Czy dlatego, że córka nic go nie obchodziła, czy dlatego, że nie chciał wszczynać kłótni z Bellą pod okiem strażników Azkabanu. Fakt, Rudo zawsze był pantoflarzem. To Bella grała pierwsze skrzypce w ich związku. Rudolf miał niewiele do powiedzenia. I pewnie dlatego nie przerywał, jak Bellatrix rozmawiała z Lucjuszem. Luc po wizycie w Azkabanie przez parę dni nie mógł dojść do siebie. To pewne z powodu atmosfery panującej w tamtym miejscu. Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej robić z córką Lestrange’ów, bo jej rodzice nie dali żadnych konkretnych wskazówek. Lucjusz postanowił, że załatwi jej prywatnych nauczycieli.
Abigail ostatecznie nie poszła do Hogwartu.


*~*~*

Obowiązek powiedzenia Abigail prawdy o jej rodzicach spadł na moje barki. Lucjusz z jakiś nieznanych mi wtedy powodów wolał nie podejmować tego tematu. Dziewczynka przebywała u nas już kilka miesięcy – był lipiec, w dodatku wyjątkowo upalny - w powietrzu bzykały setki pszczół, kwiaty w naszym ogrodzie więdły, a ziemia była popękana z gorąca.
Abigail również źle się czuła podczas upału, bolała ją głowa. Nie mogłam jej tego powiedzieć, kiedy się tak czuła. Postanowiłam poczekać, aż pogoda się zmieni, chociaż raczej się na to nie zanosiło. Aura zupełnie nie zwracała uwagi na nasze usilne błagania.
Pewnego dnia pod koniec lipca powietrze było tak duszne, że nawet ja zostałam w domu. Było czuć, że zbliża się burza. Wiatr targał gałęziami drzew, które rosły wokół naszego dworu, a niebo pociemniało. Zaczęła się gwałtowna ulewa, ciężkie krople deszczu rozbijały się o dach i blaszane parapety.
Abigail siedziała w fotelu przed kominkiem i czytała Transmutację dla początkujących.
- Kiedy będę mogła zmieniać ptaki w kryształowe puchary, pani Malfoy? – spytała, kiedy weszłam do salonu.
- Nie mów do mnie pani Malfoy – poprosiłam. - Czuję się wtedy bardzo staro, a przecież jestem dość młoda. Co do zmieniania, będziesz musiała poczekać. Od razu ci to nie wyjdzie.
Lucjusz początkowo obawiał się, że dziewczynka może nie mieć żadnych zdolności magicznych, a wtedy musielibyśmy ją odesłać z powrotem do sierocińca. Okazało się jednak, że podstawowe zaklęcia opanowała nadzwyczaj szybko, jak na osobę, która przez dziesięć lat swego życia nie miała do czynienia z czarami.
Draco również szybko się z nią zaprzyjaźnił, ale zawsze patrzył na nią trochę z góry. Z pozycji szanującego się czarodziejskiego arystokraty. Abigail też była arystokratką i oczywiście nie miała o tym pojęcia. Dopóki jej nie powiedziałam.
Stwierdziłam, że historię swojej rodziny powinna zacząć poznawać od naszego rodowego gobelinu. Zaprowadziłam małą do pokoju na górze, gdzie wisiał ten gobelin. Na białej ścianie prócz niego znajdował się jeszcze obraz przedstawiający bladą, widmową dziewczynę włócząca się nocą po bagnach. Wzrok Abigail po wejściu do pokoju nie padł na tkaninę pełną wyhaftowanych imion i nazwisk i plączących się złotych nici, tylko na to malowidło. Obraz działał na mnie bardzo przygnębiająco, ale Lucjusz nie pozwolił zdejmować go ze ściany. Była to jakaś rodzinna pamiątka. Podobno po jego prababce.
Zauważyłam, że Abigail wykazuje dziwne zainteresowanie bagiennymi stworami i roślinami. Wiosną potrafiła całe długie godziny spędzać na samotnych wędrówkach po okolicznych lasach i bagnach. Sama dobrze wiesz, że jest to niebezpieczne zajęcie i wiele osób, które zapuściły się w tamte rejony, już stamtąd nie wracały. Tymczasem ona, nie dość że się po nich włóczyła, to jeszcze przynosiła stamtąd mnóstwo zielska, z którego plotła wianki i które zaśmiecało nasze pokoje. Skrzaty miały co sprzątać. Zdarzało jej się również, mimo że jej zabroniliśmy, przynosić do domu węże i jaszczurki. Uwierz mi, że widok zaskrońca w twoim łóżku to nic przyjemnego. Do dziś nie mogę się otrząsnąć po tym, jak Draco jednego o mało nie rozdeptał. Myślałam, że Luc odeśle Gaylę do sierocińca, na szczęście do tego nie doszło. Dziewczynka lubiła przyrodę i wędrówki po lasach bardziej od przebywania z nami.
Miała zresztą sporo szczęścia, bo zawsze wracała cała ze swoich wypraw. Zdarzały się jej wprawdzie zadrapania na rękach czy przemoczone nogi, ale najważniejsze, że była zadowolona. Lucjusz w końcu pogodził się z jej wyprawami, ale zastrzegł, że od września będzie miała zakaz.
- Przecież ja mam dopiero dziesięć lat, panie Malfoy – powiedziała, a jej szare oczy błyszczały. - Draco mi powiedział, że do Hogwartu idzie się dopiero, jak ma się jedenaście lat. I przedtem dostaje się jakiś list. Nawet pokazał mi swój. Ja jeszcze żadnego nie dostałam, a też tam pójdę, prawda?
Pamiętam, że wtedy Lucjusz odpowiedział jej wymijająco i kazał sobie nie przeszkadzać. Już wtedy wiedzieliśmy, że dziewczynka nie pójdzie do Hogwartu. Słowo Belli było dla mojego męża świętością. No i dla mnie też. Cieszyłam się, że będę mogła mieć ją tylko dla siebie. Nienawidziłam przebywać w domu samotnie. Do dziś za tym nie przepadam.
- Kim jest ta dziewczyna? - zapytała nieoczekiwanie, wskazując ręką na obraz.
- Nie wiem – odparłam – to obraz, który Lucjusz odziedziczył po swojej prababce. Wisi tu od wielu lat. Nie znamy jej imienia. Bardziej przypomina jakąś zjawę z przeszłości…
- … albo ducha – wpadła mi w słowo Abigail. - Wygląda tak, jakby do końca świata miała się włóczyć po tym bagnie.
Wzdrygnęła się.
- Podoba mi się, ale wygląda upiornie. Czy nie została na niego przypadkiem rzucona klątwa?
- Co? – zdziwiłam się. - O czym ty mówisz? Skąd o tym wiesz?
- Cóż – odparła dziewczynka z tajemniczym uśmiechem – z książek można wyczytać różne ciekawe rzeczy. Zwłaszcza z tych, które poleca mi pan Malfoy. Po ich pierwszym przeczytaniu nie mogłam spać przez trzy noce z rzędu, bo przestraszyłam się, że ktoś może mi wsypać wolno działającą truciznę do herbaty - albo że rzuci na mnie urok, a ja nie będę o tym wiedzieć. Teraz uważam, że jest to bardzo interesujące, prawda, pani Malfoy?
Postanowiłam porozmawiać z mężem przy najbliższej stosownej ku temu okazji. Był zupełnie nieodpowiedzialny dając jej do czytania takie książki. Wystraszył ją i nie zdawał sobie z tego sprawy. To takie do niego podobne… Musiałam coś z tym zrobić.
- Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie tytułowała mnie panią Malfoy. Siadaj.
Nadeszła chwila prawdy dla Abigail. I ciężka próba dla mnie. Wyobraź sobie, że masz powiedzieć miłej dziewczynce coś bardzo nieprzyjemnego jej rodzicach. Czy dałabyś radę? A ja musiałam to zrobić. Musiałam jej powiedzieć, że jej rodzice byli tacy, jacy byli, i że siedzieli tam, gdzie siedzieli.
Abigail usiadła w fotelu obitym czerwonym aksamitem i oparła łokcie na drewnianych, rzeźbionych poręczach. Jej wzrok akurat padał na nasz gobelin wiszący na ścianie. Pozwoliłam, by popatrzyła na niego przez chwilę, a potem rozpoczęłam rozmowę.
- Czy wiesz, kim są twoi rodzice? - spytałam najostrożniej jak umiałam.
- A co mnie obchodzą moi rodzice? - odpowiedziała mi ostro pytaniem na pytanie. - Pewnie to jacyś pijacy, albo nie daj Boże złodzieje. Pani Tifany mi powiedziała, że zostałam znaleziona przed schodami sierocińca, z którego mnie pani zabrała, pani Malfoy. Był styczeń i podobno w tamtym roku spadło mnóstwo śniegu… Ciężko zachorowałam na zapalenie płuc. Pani Tifany powiedziała mi, że ledwie mnie odratowano. Byłam jedną nogą na tamtym świecie. Wolę nie myśleć o tym, jaką podłą żmiją musi być moja matka. Zostawić własne dziecko na mrozie! Przecież mogłam przez nią zginąć! – W oczach Abigail pojawiły się łzy. - Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Ani z matką, ani z ojcem.
- Posłuchaj mnie, Abigail - powiedziałam. - Znałam twoją matkę.
- Słucham? - dziewczynka szybko przetarła oczy i spojrzała w moją stronę. - O czym pani mówi?
- Popatrz na ten gobelin - pokazałam jej tkaninę wiszącą na ścianie. - To ci powinno wiele wyjaśnić.
Abigail wstała z fotela i podeszła do ściany. W milczeniu przypatrywała się drzewu genealogicznemu rodziny Blacków. Na samym dole byłyśmy my. To znaczy ja i Bella, bez ciebie.
- Bellatrix Black Lestrange – przeczytała napis wyhaftowany złotą nicią, po czym odwróciła się w moją stronę. - Lestrange. Ma takie samo nazwisko jak ja. Czy ona jest moją matką?
- Niestety tak – odparłam – to ona. Popatrz jeszcze na ten gobelin. Może znajdziesz coś interesującego?
Posłusznie obróciła się na pięcie i zaczęła od nowa przypatrywać się tkaninie.
- Pani też tu jest, obok niej. Narcyza Malfoy, z domu Black. A w środku pomiędzy wami jest jakaś wypalona dziurka. Co to ma oznaczać?
- W tym miejscu była nasza siostra Andromeda, która zdradziła swój ród. Nie ma jej tu, jak widzisz.
- Co to znaczy, że zdradziła swój ród? - zaciekawiła się dziewczynka. Widać było po niej, że chce zrobić wszystko, żeby tylko uniknąć rozmowy o swoich rodzicach. Jednakże musiałyśmy ją odbyć. Prędzej czy później, mała powinna była dowiedzieć się wszystkiego.
- Wyszła za mąż za czarodzieja z mugolskiej rodziny – wyjaśniłam krótko.- My, szanujące się czarownice, bierzemy sobie za mężów wyłącznie czarodziejów czystej krwi. Zapamiętaj to sobie, moja mała.
Dziewczynka rzuciła okiem na gobelin.
- Regulus Black, nie żyje. A obok niego następna wypalona dziura. Coś sporo tych dziur tu jest.
- Na razie zauważyłaś zaledwie dwie – powiedziałam.- Tam powinien być jego brat Syriusz, ale też zdradził. Teraz siedzi w Azkabanie za morderstwo. Razem z twoimi rodzicami.
Oczy Abigail zrobiły się wielkie jak spodki. Odeszła parę kroków od ściany.
- Widzę, że pochodzę z przestępczej rodziny – rzekła szczerze. - Rodzice kryminaliści, wujek to pewnie bezwzględny morderca, nieźle trafiłam, nie ma co. Pani jest niby inna. Tylko że ciągle się boję, że stanę się podobna do nich, a tego nie chciałabym za nic w świecie.
- Posłuchaj mnie – powiedziałam łagodnie, choć po minie Abigail było widać, że jest niemile zaskoczona prawdą o swoich rodzicach. I to na dodatek nie całą prawdą. Nie znała jeszcze najgorszego. - Nasza rodzina wcale nie jest przestępcza, jak to określiłaś. Po prostu od wieków szanowaliśmy swoją czarodziejską krew.
- Ale czemu nie lubicie mugoli? - zdziwiła się Abigail.- Przecież oni są w porządku, w końcu przez dziesięć lat mieszkałam wśród nich i nie miałam pojęcia o tym, że na świecie są czarodzieje. Myślałam, że to tylko bajki dla grzecznych dziewczynek. Oczywiście nie wszyscy byli dla mnie mili. Zdaje się, że i tu i tam zdarzają się bardziej i mniej porządni ludzie, prawda, pani Malfoy? Lubię ich, ale bardzo chcę zostać tutaj z wami. Chyba nie oddacie mnie do sierocińca, co?
- Zostaniesz u nas aż do pełnoletności. Nie pójdziesz do Hogwartu, bo tak zażyczyli sobie twoi rodzice.
- Pani się słucha kryminalistów? - zdziwiła się dziewczynka. – Wygląda pani na taką, która ma własne zdanie.
- Moje zdanie nie ma tu nic do rzeczy – odparłam jej. Abigail mimo swoich dziesięciu lat już była indywidualistką. Momentami aż się bałam, co będzie, jak dorośnie. Czy stanie się podobna do Belli? Póki co, nic na to nie wskazywało, ale przecież ludzie się zmieniają. – I nie nazywaj swoich rodziców kryminalistami. Nie są nimi, tylko śmierciożercami.
- Nie obchodzi mnie to, kim oni są – powiedziała dziewczynka zdecydowanie, okręcając końcówkę jednego z warkoczy wokół palca. – Nie chcę o nich słyszeć.
Kiedy Abigail mówiła o swoich rodzicach, w jej oczach pojawiał się dziwny i trudny do zdefiniowania wyraz. Lucjusz później mi powiedział, że tak samo wyglądała Bellatrix, gdy rzucała na kogoś zaklęcie Cruciatus.
Zdecydowanie, takie spojrzenie nie było normalne u dziesięcioletniej dziewczynki. Wszystko jednak wskazywało na to, że mała nie zamierza upodobnić się do matki. I całe szczęście.
Tym bardziej, że musiałam jej powiedzieć, dlaczego właściwie Bellatrix i Rudolf znaleźli się w Azkabanie. Temat był bardzo drażliwy, a ja starałam się zachować wystarczająco delikatnie i chyba przesadziłam. Wyjaśniłam jej to mocno oględnie. Ale w końcu małe dziewczynki nie powinny słuchać o takich strasznych rzeczach jak tortury na niewinnych ludziach!
Abigail wysłuchała tego wyjątkowo spokojnie i ani razu mi nie przerwała. To było do niej niepodobne, bo zwykle wtrącała się do wszystkiego. Nie odzywała się, kiedy skończyłam mówić - siedziała na fotelu z twarzą ukrytą w dłoniach. Zaskoczyło mnie to zachowanie, bo zwykle była bardzo żywa i nie milkła ani na chwilę.
Podeszłam do niej i spytałam, co się stało.
- Pani nie jest taka jak oni – powiedziała cicho i pociągnęła nosem. – To dziwne, że ta cała Bella jest pani siostrą. Ja wiem, że pani nigdy by nie zrobiła czegoś takiego jak ona. Pani jest inna, pani Narcyzo… I mam pytanie.
- Tak?
- A nie pogniewa się pani na mnie? – spytała, cały czas pochlipując. – Chcę zapytać, czy mogę nazywać panią swoją ciocią? W końcu jest nią pani, prawda?
Co miałam robić? Abigail miała rację, a ja zdążyłam się do niej przyzwyczaić. Była miłą dziewczynką i chyba tęskniła za prawdziwą rodziną. Niech Drętwota trzaśnie Lucjusza z jego żałosnymi pomysłami wychowawczymi! Cóż, w końcu to ja byłam kobietą. Zakołatały we mnie jakieś resztki macierzyńskiego instynktu.
- Oczywiście - powiedziałam krótko, może zbyt sucho i oficjalnie. Małej jednak to najwyraźniej wystarczyło.
- Och, pani Mal... Ciociu – załkała i zarzuciła swoje rączki na moją szyję. - Tak się cieszę, że się zgodziłaś. Teraz pozostało mi tylko przekonać pana Lucjusza. Wiem, że z nim będzie trudniej, ale wierzę, że też się zgodzi. W końcu jesteśmy rodziną, prawda?

*~*~*

Gayla należała do pilnych uczennic, chociaż trudno było jej się skupić na wyznaczonym zadaniu. Kiedy miała się uczyć transmutacji, nachodziła ją ochota na przyrządzanie eliksirów, a gdy trzeba było zajmować się historią magii, ona myślała o zielarstwie. Widać było, że dziewczynka jest bardzo zainteresowana tym przedmiotem, a świadczyły o tym choćby niewiarygodne ilości roślin, które przynosiła do domu wbrew zakazowi Lucjusza.
Dziewczynka pomimo swoich ukończonych w styczniu jedenastu lat wcale nie bała się mojego męża. Pomyśl tylko, strach przed nim odczuwały osoby znacznie starsze i poważniejsze od niej! Był w końcu śmierciożercą. Minister uważał wprawdzie, że Luc jest mu całkowicie oddany, ale ja wiedziałam, że czeka na odrodzenie Czarnego Pana. Tak samo jak nasza siostra.
Abigail po naszej pamiętnej rozmowie na temat gobelinu rzadko pytała o swoich rodziców. Luc zresztą też nie odwiedzał Belli. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż wyprawy do Azkabanu i rozmowy z nią o jej córce. Praca w Ministerstwie bardzo go absorbowała. Wracał do domu późnym wieczorem, jadł samotnie kolacje i nie odzywał się do mnie ani słowem. Miał jakieś kłopoty, chyba w pracy.. Nie wiem, bo nic mi nie mówił. Czemu musiał być taki skryty? Martwiłam się o niego, ale nie mogłam mu pomóc. Merlinie! Wyszłam za tajemniczego człowieka, który nie chciał się dzielić ze mną swoimi problemami. Może myślał, że sam je rozwiąże?
Czułam, jak powoli oddalamy się do siebie, jak stajemy się sobie obcy. Bałam się, że pewnego dnia obudzę się i stwierdzę, że nic do niego nie czuję, że nasza miłość już się wypaliła. Nie chciałam tego i nie mogłam do tego dopuścić. Przeżyliśmy tyle lat we względnym szczęściu. Może nie zawsze było różowo, ale potrafiliśmy się porozumieć. To on był pierwszym mężczyzną, którego pokochałam.
Teraz jest w Azkabanie, nawet nie wiem, kiedy stamtąd wyjdzie - czy w ogóle wyjdzie. A co będzie, jeśli nie wróci? Jeśli zostanę sama? Nie patrz tak na mnie, Andra. Powinnaś mnie lepiej rozumieć! Brakuje mi go. Wiem, że nie wyglądaliśmy może na dobraną parę, ale i tak za nim tęsknię. Nie mogę znaleźć sobie miejsca bez niego. Jest mi ciężko, nawet nie wiesz, jak bardzo. Brakuje mi tych dni, które wspólnie przeżyliśmy... Nie myślałam, że do tego dojdzie. Taki człowiek, taki daleki, obcy i jednocześnie bardzo bliski. To, co odeszło, już nie wróci - ale nie chcę być tu sama. Nic na to nie poradzę. Nie wiem, czy będzie tak jak dawniej. Nie wiem, Andra. Ale dopiero teraz rozumiem, że naprawdę go kocham.

cdn..

Kocham komentarze

Nel
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #275494 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 5451

Nelusia Napisane: 11.08.2006 12:06


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Pisałam to już kiedyś gdzieś <DK>, ale się powtórzę.
Nie jest to złe, jeśli chodzi o wykonanie, prawdę mówiąc, nie wypatrywałam błędów, bo byłam w to zbyt wczytana.
Natomiast pomysł z taką Narcyzą zupełnie do mnie nie przemawia. Co innego, gdyby na jej miejscu była Bellatrix, ją bym jakoś zniosła. Narcyzy nie mogę. Nie widzę jej w roli okrutnj morderczyni, tutaj nawet morderczyni gorszej od męża. I nie chodzi tu tylko o moją wiadomą sympatię do tej pani, ale o to, że ta Narcyza jest zupełnie niekanoniczna.
Niby powinnam być uodporniona na niekanoniczność postaci, ale jak widać, nie jestem.
Taka Narcyza mi zgrzyta niemiłosiernie.
Powtarzam - Bellatrix byłaby znacznie lepsza tutaj, ale to tylko moje skromne zdanie.

pozdrawiam serdecznie

Nela
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #274721 · Odpowiedzi: 22 · Wyświetleń: 24744

Nelusia Napisane: 03.08.2006 16:22


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Pisane w zeszłym roku na podstawie piosenki "Un ramito de violetas". Inne spojrzenie na pewne osoby, wizja raczej moja własna, ale nie odchodzi za bardzo od kanonu.

Miłego czytania!

Nel



Bukiecik fiołków


Było zimne i deszczowe listopadowe popołudnie. Niebo nad Wiltshire zasnuwały szare, kłębiaste chmury. Z wysokich drzew rosnących po obu stronach ścieżki, którą szła kobieta w długim czarnym płaszczu, spadały ostatnie liście. Mocniejszy podmuch wiatru poderwał je do szalonego tańca.
Kobieta wsunęła kaptur na głowę i przyspieszyła kroku. Szła w stronę najokazalszego domu w okolicy, który znajdował się dokładanie na końcu tej dróżki.
Z oddali dostrzegła światła palące się w oknach starego dworu. Od lat nie była w tym miejscu, a nic się tu nie zmieniło. Te same stare dęby szumiały za domem, podwórze było tak samo uprzątnięte jak przed laty.
Przeszła przez kutą w żelazie bramę wjazdową i znalazła się na terenie posiadłości.
Minęło tyle lat… Tak dawno jej tu nie było. Zastanawiała się, jak ją przyjmą właściciele. W końcu uważali ją za zdrajczynię rodu. Została tu jednak zaproszona przez swoją siostrę. Nie miała pojęcia dlaczego, w końcu od wielu lat nie utrzymywały ze sobą żadnego kontaktu.
Podniosła oczy do góry i spojrzała na nieskazitelnie białą i zdobioną rzeźbami fasadę domu. Nie wiedziała, co ją czeka tam w środku, za tymi ciężkimi drzwiami z kołatką w kształcie głowy smoka. Zaczęła się zastanawiać, czy to nie jest przypadkiem jakiś podstęp ze strony męża jej siostry.
Pomimo tego postanowiła nie zawracać. Chwyciła za kołatkę i weszła do środka, gdy skrzat domowy otworzył jej drzwi.

*~*~*

Jeszcze nikomu o tym nie mówiłam. Ty będziesz pierwsza. Usiądź sobie wygodnie. Postanowiłam powiedzieć to właśnie tobie, bo wiem, że wysłuchasz mnie do końca - i że mnie zrozumiesz.
Poczęstuj się ciasteczkiem z patery. Spróbuj, są bardzo smaczne. Te skrzaty jednak znają się na pieczeniu. Chciałabyś się napić herbaty? A, wolisz kawę, zawsze ją wolałaś. Dobrze, dostaniesz kawę, ja też się napiję. Chodź do pokoju. Wolisz zostać w salonie? Jak uważasz....
Tu zresztą jest cieplej. Kominek jest jednak wspaniałym wynalazkiem.
Wiesz, że Lucjusz jest w Azkabanie? Trafił tam w czerwcu po tym, jak Czarny Pan kazał mu i innym śmierciożercom odebrać przepowiednię z Departamentu Tajemnic.
Myślisz, że moje małżeństwo z Lucjuszem zostało zawarte tylko po to, by zachować czystość czarodziejskiej krwi? Być może tak było. Dla was on był zwykłym mordercą, ale tak naprawdę wcale nie był taki zły. Widzę zdziwienie na twojej twarzy. Jak taki ktoś może nie być zły, pytasz. Odpowiem ci, on nie był żadną „maszynką do zabijania”. Po prostu uważał, że to, co robi, jest słuszne. Tak samo zresztą jak nasza siostra. Myślisz, że jest pozbawiony ludzkich uczuć? I tu się mylisz. Za chwilę dowiesz się rzeczy, o jakich wcześniej nie miałaś pojęcia. Po to cię tutaj zaprosiłam. Widzę, że już nie możesz się doczekać dalszego ciągu mojej opowieści. Powiem tylko Drewience, żeby odniosła tacę do kuchni. Za chwilę dowiesz się wszystkiego. Cierpliwości.

*~*~*

Jesteśmy tu same i dobrze, przynajmniej nikt nie będzie nam przeszkadzał. Będziemy mogły w spokoju porozmawiać, tak jak to robiłyśmy wiele lat temu.
Co ja wygaduję? Przecież zawsze lepiej dogadywałam się z Bellą – wiadomo, Ślizgonka ze Ślizgonką lepiej się zrozumie. Ty byłaś w Hufflepuffie. Nie zazdrościłam ci tego, o nie. My mieliśmy klasę i byliśmy świadomi swojej arystokratycznej przynależności. U was byli uczniowie z różnych, często typowo mugolskich rodzin. Lubiliście ich, my nimi gardziliśmy. Zwłaszcza Bella, której duma rodowa nie pozwalała na jakiekolwiek przyjaźnie z ludźmi, jak to określała, „poniżej pewnego poziomu”.
Jestem najmłodsza z naszej trójki. Kiedy wy już byłyście w Hogwarcie i poznawałyście tajniki wiedzy czarodziejskiej, ja ciągle uczyłam się magii w domu, choć, szczerze powiedziawszy, nasi rodzice nie wywiązywali się za dobrze ze swojego obowiązku. Byli zbyt zajęci własnymi sprawami, by mi pomóc w jakikolwiek sposób i powiedzieć, co robię źle. Jak miałam dziesięć lat, omal nie wysadziłam domu w powietrze, bo nie potrafiłam przyrządzić porządnie eliksiru. Gdyby nie to, że ojciec przyszedł wcześniej z pracy, to pewnie teraz byśmy tu nie rozmawiały.
W moim pokoju na ścianie wisiało owalne lustro w mahoniowych, bogato zdobionych ramach. Uwielbiałam się w nim przeglądać i wyobrażać sobie, że jestem najpiękniejszą dziewczynką na świecie. Matka nie pochwalała tych zabaw, uważała, że nic dobrego z tego nie wyniknie. I miała rację.
W Hogwarcie ciężko mi było znaleźć przyjaciółkę, więc trzymałam się z Bellą, która często miała mnie dosyć. Może byłam dla niej zbyt dziecinna? Nie wiem.
Nie miałam zdolności przywódczych Belli ani twojego charakteru. W szkole przezywali mnie „ Panna-Narcyza-Zadarty-Nos”, bo nie dostrzegałam innych. Żyłam we własnym świecie, w którym wszystko było takie jasne i proste. Nie lubiłam rzeczywistości, tego transmutowania mebli w zwierzęta, warzenia eliksirów, corocznych egzaminów i latania na miotle. Nic mi się nie podobało i byłam wiecznie niezadowolona. Naprawdę, powinnaś się cieszyć, że nie byłaś ze mną w jednym domu. Niewiele osób wytrzymywało moje kapryśnie zachowanie, bardzo często mi dokuczali. Nie przejmowałam się tym, ale z drugiej strony było mi smutno, że nie mogę znaleźć żadnej przyjaznej duszy. Większość ludzi mnie unikała.
Zazdroszczę ci tego, że miałaś przyjaciół, że potrafiłaś się z nimi porozumieć. Tego, że byli z tobą, gdy tego potrzebowałaś. Ja nie miałam takiego szczęścia.
Nie zmieniłabym jednak swojego życia. Gdybym teraz miała jedenaście lat i siedziała na krześle w Wielkiej Sali, Tiara Przydziału na pewno przydzieliłaby mnie do Slytherinu. Tam było i jest moje miejsce.
Ze szkolnych przedmiotów najbardziej lubiłam Obronę Przed Czarną Magią - trochę dziwne, biorąc pod uwagę to, czyją jestem żoną, nieprawdaż? - oraz starożytne runy. Reszta była mi zupełnie obojętna, ale moje oceny końcowe były jak najbardziej przyzwoite - dzięki Belli, która nie mogła patrzeć na moje lenistwo i zaganiała mnie do roboty. Często siedziałyśmy do późnych godzin nocnych w bibliotece i wertowałyśmy opasłe tomiska w poszukiwaniu informacji potrzebnych do sprawdzianów.
Dziwisz się, że tak o niej mówię? Cóż, Bella nie zawsze była zła. Sama wiesz o tym doskonale, bo z tobą też umiała się dogadać. Nie chcę jej bronić, bo to w końcu jej wybór, że zeszła na tę drogę, na którą zeszła. I że stała się tym, kim się stała.
Zaczęła gardzić tobą, odkąd się dowiedziała, że wyszłaś za Teda. Ja zachowywałam się dokładnie tak samo jak ona, po raz kolejny dałam się jej zdominować. Wiesz, to dziwne, ale nigdy nie miałam własnego zdania. Tańczyłam tak, jak ona mi zagrała.
Tylko tobą nie mogła kierować. Ani ona, ani nasi rodzice. Zostałaś przez nich uznana za zdrajczynię krwi, ale wcale się tym nie przejęłaś. Zostałyśmy wychowane tak samo, ale ty nie gardziłaś mugolami. Wręcz przeciwnie, bardzo ich lubiłaś.
Przez te lata, podczas których się nie widziałyśmy, często się zastanawiałam:, czego ja ci właściwie zazdroszczę? Miałam ogromny dom i opływałam we wszystkie luksusy, ale czegoś mi do szczęścia brakowało.
Różniłaś się ode mnie i od Belli, to fakt. Nie znaczy to wcale, że byłaś od nas gorsza. Miałaś po prostu więcej odwagi od nas, by przeciwstawić się sztywnym, arystokratycznym konwenansom.
Może to jest ta rzecz, której tak bardzo ci zazdroszczę?

*~*~*

Lucjusza poznałam jeszcze w Hogwarcie. Też był w Slytherinie, tak jak ja. I również pochodził z rodu czystej krwi.
Pewnie to skłoniło mnie do tego, by za niego wyjść. Zdawałam sobie sprawę z tego, że on mnie nie kocha. Bardziej liczyły się dla niego moje pieniądze i to, że jestem czarownicą czystej krwi, a nie jakąś szlamą. On też nie mógł na nie patrzeć. Powtarzał słowa Bellatrix:
„ Kto to widział, żeby w takiej szkole jak Hogwart panoszyły się szlamy?”
Gdy matka dowiedziała się, kto jest moim adoratorem, nie omieszkała zaprosić go do nas. Byliśmy tylko my i nasi rodzice. Pamiętam, że atmosfera była bardzo sztywna i napięta. Oparcie krzesła kłuło mnie w plecy, a zza otwartego okna dochodził duszący zapach jaśminu. Nie mogłam zachowywać się swobodnie i naturalnie. Udawałam, by zadowolić rodziców i całą resztę czarodziejskiej arystokracji.
Lucjusza bardziej obchodziły moje pieniądze i to, skąd pochodzę, niż to, kim jestem. Smutne, ale tak było i nic na to nie poradzę. W wyższych sferach nie wybiera się męża. Wyboru dokonali za mnie rodzice i to wtedy, gdy byłam jeszcze zupełnie mała. Popatrz, jakie to niesprawiedliwe! Nawet męża sama sobie wybrać nie mogłam, o wszystkim decydowali oni. Staroświecki, przestarzały pogląd. A ja oczywiście musiałam się z nimi zgodzić.
Wyszłam za niego, ślub był bardzo wystawny, matka zaprosiła wielu gości. Miałam na sobie długą kremową suknię przybraną błękitnymi różyczkami i koronkowy welon, odziedziczony po prababce. Ty nie zostałaś zaproszona na ślub. Doskonale wiesz, czemu. Próbowałam przekonać matkę, by zmieniła zdanie, ale była nieugięta. Bella, która już była żoną Rudolfa, mówiła tak samo.
Powiem ci teraz, że wtedy brakowało mi ciebie. Ale musiałam udawać, że jestem zadowolona, w końcu wchodziłam do szlachetnego czarodziejskiego rodu Malfoyów. Najwyraźniej do końca życia będę tkwić w tych skomplikowanych koligacjach wyższych sfer.
Lucjusz dopiero po ślubie powiedział mi, kim jest. A był, jak ci wiadomo, śmierciożercą. Tak samo jak Bella i jej mąż. Sami zeszli na tę drogę i nie mam zamiaru ich ani potępiać, ani pochwalać. To był tylko i wyłącznie ich wybór. Nie mogłam się do tego wtrącać, chociaż trochę mnie zdziwiło, że Luc nie powiedział mi tego przedtem.
Często nie było go w domu, chodził na te swoje zebrania klubu śmierciożerców i robił wszystko, by dobrze służyć Czarnemu Panu. Jednak Bella i Rudolf byli od niego o niebo lepsi i on zdawał sobie z tego sprawę.
Początek naszego małżeństwa przypadł na czasy Pierwszej Wojny. Wojny pomiędzy zwolennikami Czarnego Pana a sprzymierzeńcami Albusa Dumbledore’a. Ty wtedy nie stałaś po żadnej ze stron, choć wiem, że wolałaś Albusa. On w końcu był dobrym czarodziejem. Dla was Czarny Pan to wcielenie zła. Był okrutny i żądny władzy.
Musiałam znosić zachowanie mojego męża, jego przekonanie o tym, że postępuje słusznie. Pamiętasz, jak szesnaście lat temu, kiedy Lucjusz był na jakiejś akcji z innymi śmierciożercami, zaprosiłam cię na herbatę? Rozmowa nam się nie kleiła. Już wtedy należałyśmy do dwóch różnych światów.
Cieszyłam się, że w domu nic nie muszę robić. Sama wiesz, że nigdy nie grzeszyłam zbytnią pracowitością. Mieliśmy w domu skrzaty domowe, które wykonywały za nas całą robotę.
Traktowaliśmy ich jak niewolników. Tak zostaliśmy wychowani. Zbyt głęboko to w nas tkwiło, by móc się tego pozbyć.
Bywały dni, w których musiałam znosić obecność innych śmierciożerców w naszym domu i ich pijackie ekscesy. Nie miałam nic przeciw nim, ale czemu musieli to robić właśnie tutaj? Czasem zdawało mi się, że są zupełnie pozbawieni taktu.
Były chwile, w których marzyłam o tym, by stąd odejść. Albo o tym, by Lucjusz dał sobie spokój z tym służeniem Czarnemu Panu.
Luc nie liczył się z moim zdaniem, a ja musiałam tolerować jego zachowanie. Przychodziło mi to z trudem, ale musiałam udawać, że wszystko jest dobrze. Nie potrafiłam się mu sprzeciwić. Często był wobec mnie zbyt brutalny, ale i tak zawsze mu wybaczałam.
Nie było pomiędzy nami prawdziwego uczucia. Wszystko było takie sztuczne i na pokaz. Do czasu...

*~*~*

Uwielbiałam chwile, w których byliśmy sami. Bez Belli, Rudolfa, jego brata i całej tej reszty śmierciożerców. Wtedy przestawaliśmy udawać i zaczynaliśmy okazywać sobie prawdziwe uczucia.
Lubiłam, kiedy brał mnie w ramiona i mówił, że mnie kocha. Te momenty, kiedy czułam jego usta na mojej szyi i dłonie w moich włosach. Te wszystkie zimowe wieczory, gdy piliśmy gorącą herbatę w tym salonie. W kominku płonął ogień, oświetlając ciepłym blaskiem nasze sylwetki i wszystkie stojące tu meble. Te poranki, kiedy budziłam się obok niego i wpatrywałam się w jego twarz. Zawsze wstawałam pierwsza, Luc lubił sobie dłużej pospać. Potrafiłam bardzo długo spoglądać na niego, gdy spał. Czułam, że przebywa gdzieś daleko i jednocześnie jest tak blisko mnie. Tak bardzo blisko...
Wyciągałam rękę i dotykałam jego policzka – ostrożnie, żeby go nie obudzić. Mogę przysiąc, że wtedy uśmiechał się do mnie przez sen. Dziwne, prawda? Uśmiechał się, a przecież był śmierciożercą, którego nie było w stanie rozbawić nawet rzucanie Niewybaczalnych na mugoli.
Nie wiedziałam, które oblicze Lucjusza było prawdziwe. Czy to pierwsze, które znali wszyscy – okrutnego zwolennika Czarnego Pana, czy to drugie, które znałam tylko ja – kochającego męża? Nie miałam pojęcia.

*~*~*

Nasz syn przyszedł na świat pewnego marcowego dnia. Pogoda była taka sama jak dziś – też padał deszcz, a stare dęby rosnące dookoła naszego dworu podobnie szumiały. Jedyna różnica polega na tym, że wtedy była wczesna wiosna, a teraz jest jesień.
Poród był bardzo ciężki - może dlatego Lucjusz nie zgodził się, żebym miała więcej dzieci. Nie wiedziałam, czy robi to ze względu na mnie, czy dlatego, że po prostu nie chciał ich mieć. W końcu każdy mężczyzna marzy o tym, by mieć syna. Gdyby to była dziewczynka, może zachowałby się inaczej.
Draco był podobny do ojca. Miał te same rysy twarzy, te same stalowe oczy i ten sam nos. W miarę dorastania coraz bardziej się do niego upodabniał. Ojciec chciał go wychować na swego godnego następcę. Chciał, żeby Draco, gdy dorośnie, wstąpił w szeregi śmierciożerców. Czarny Pan co prawda został pokonany przez tego całego Harry’ego Pottera, a Lucjuszowi groził Azkaban. Mąż został jednak oczyszczony z zarzutów i od tej pory musiał udawać przykładnego angielskiego czarodzieja. Wiedziałam jednak, że tęskni za tamtymi czasami, podczas których był na służbie.
Nie trafił do więzienia między innymi dlatego, że wszystkiego się wyparł i powiedział, że działał pod wpływem Imperiusa. Zupełnie inaczej niż Bella i jej mąż. Oni uważali się za najwierniejszych popleczników Sama-Wiesz-Kogo. Woleli iść do Azkabanu niż się go wyprzeć. Bella zawsze była twarda i nieugięta, ale w tamtym momencie trochę przesadziła. Nie była już tą samą osobą, co kiedyś. Bycie śmierciożerczynią bardzo ją zmieniło. Gdybym jej nie znała, mogłabym powiedzieć, że to nie jest ta sama osoba. Była taka, jaka była, ale wierzyła, że to, co robi, jest słuszne. Nigdy tego nie popierałam, ale ona nie liczyła się z moją opinią. Co tu dużo mówić, ona nie liczyła się z niczyją opinią. Może tylko Czarnego Pana.
W miarę jak Draco dorastał, Lucjusz wpajał mu coraz to nowe zasady dotyczące tego, co mu wolno, a co nie. Pod żadnym pozorem nie mógł zadawać się z mugolskimi chłopcami z naszego hrabstwa. Zanim dostał list z Hogwartu, uczyliśmy go magii w domu. Był wyjątkowo zdolnym dzieckiem, ale zupełnie nie przykładał się do nauki. To martwiło Lucjusza, który nie mógł znieść, że jakaś dziewczyna z mugolskiej rodziny ma dużo lepsze stopnie niż jego szlachetnie urodzony syn.
Draco został wychowany w pogardzie dla osób pochodzących z rodzin mugolskich i mieszanych. W wieku dziesięciu lat dowiedział się, że Lucjusz był śmierciożercą - i od razu zapragnął, aby go naśladować. A ja nie miałam na to wpływu, choć wolałabym, żeby Draco nie dołączał do śmierciożerców. Zresztą, kto mógł wiedzieć, czy Czarny Pan w ogóle się odrodzi, a jeśli nawet, to kiedy?

*~*~*

W wazoniku na parapecie znajdował się bukiecik fiołków. Ich zapach wypełniał całą moją sypialnię. Patrzyłam na nie i zastanawiałam się, kto zostawił je rano na progu. Draco? Raczej nie. On całymi dniami latał na miotle, bo chciał grać w quidditcha, kiedy już znajdzie się w Hogwarcie. Lucjusz? To było do niego zupełnie niepodobne. Przy tych fiołkach nie było żadnej karteczki, od kogo one są. I to stanowiło dla mnie nie lada zagadkę. Może miałam jakiegoś tajemniczego wielbiciela, który każdej wiosny przynosił mi kwiaty? Nie mówiłam o tym mężowi, wiedziałam, że Lucjusz byłby zazdrosny o tego biedaka i mógł mu zrobić coś złego.
Fiołki, które dostawałam od nieznanego wielbiciela, były moją tajemnicą. Tylko czasem zastanawiałam się, jak on do nas przychodzi, skoro dom jest chroniony zaklęciami, a skrzaty zostały nauczone, żeby nie otwierać obcym.
To był mój jedyny sekret, którym nie mogłam się z nim podzielić. Poza tym nie miałam przed nim żadnych tajemnic. Byłam otwarta w przeciwieństwie do niego.
Lucjusz był dla mnie prawdziwą zagadką, bo nie mogłam dociec, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie. Ukrywał się nawet przede mną.


CDN
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #273791 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 5451

Nelusia Napisane: 21.07.2006 15:26


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Jak zwykle muszę się wyróżniać...
kopia z gryfońskiego

+

Kolejność dowolna

Bellatrix i Rudolf Lestrange - bo tak wyszło xD. A tak na poważnie, to lubię ich za to szaleństwo i wierność Lordowi, chociaż i tak uważam, że Rudo jest bardziej ludzki od Belii- pewnie dlatego, że nic o nim nie wiemy...

Narcyza Malfoy - polubiłam, jak zaczęłam pisać swój Bukcieik fiołków i tak mi zostało. Wiemy o niej niewiele, a moja wizja nie odbiega tak bardzo od wizji Narcyzy przedstawionej w 6 tomie. W ogóle to ciekawa postać - trochę się bałam, że będzie zołzowata, ale nie jest. I dzięki ci za to, Merlinie. Jak dla mnie Nari jest świetna.

Luna Lovegood - za jej bzika i za podobieństwo do mnie. Moja ulubiona postać z 5 tomu i kto wie, czy nie z całego cyklu?

Remus Lupin - za wszystko, za to że w ogóle jest. Byłby wspaniały jako starszy brat <rozmarza się>

Poza tym Syriusz, ale już nie tak jak kiedyś <kiedyś to była obsesja>, Andromeda, Hermiona, Tonks, bilźniacy i MacGonagall.

-

A nie lubię Umbrige, chociaż książka byłaby bez niej nudna, ale to wredne babsko!
No i tej fontanny Cho...
  Forum: Harry Potter · Podgląd postu: #272417 · Odpowiedzi: 450 · Wyświetleń: 1111831

Nelusia Napisane: 20.07.2006 13:02


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


5, albo 6 punktów dla Abigail Lestrange.
Przez drugie opowiadanie, które będzie raczej o niej i o Rudolfie, bo "Bukiecik fiołków" był jednak o Narcyzie smile.gif).

Poza tym takie testy są dobre dla początkujących, ja robię tylko dla zabawy.
Poza tym mała ilość punktów może świadczyć o tym, że bohater/bohaterka jest nudny/nudna. A piszemy po to, żeby zaciekawić.
Moja Gayla nudna nie jest na pewno, beta potwierdzi.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #272094 · Odpowiedzi: 27 · Wyświetleń: 10909

Nelusia Napisane: 03.07.2006 22:03


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


"El ultimo adios", pamięci ofiar 11 września 2001. Artyści latynonoscy(?), różni. Coś pięknego.
  Forum: Muzyka · Podgląd postu: #269239 · Odpowiedzi: 246 · Wyświetleń: 165499

Nelusia Napisane: 03.07.2006 21:28


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 34
Dołączył: 29.05.2006
Skąd: Danzig
Nr użytkownika: 4636


Mary jest postacią tępioną w fikach. Ja też za nią nie przepadam, ale to zostało napisanie celowo. Konkretniej na pojedynek na FSB <Forum Syriusza Blacka>. Linka nie podam teraz, bo forum ma właśnie chwilę padu. Niestety. W każdym bądź razie wygrałam, tylko szkoda, że walkoverem. Żadna z moich towarzyszek nie napisała.
Dosyć wstępów, miłej lektury życzę i zaznaczam, że jest to kompletnie niekanoniczne.
Enjoy yourself!

Nel


Dla Narlome

Cielito lindo *


Colegio de Coatlicue, październik, 1925 rok, Meksyk


Maria Cielo de la Luz Alvarez Santibanez była dziewczynką niezwykłą. Wystarczy wspomnieć, że już w wieku sześciu lat rzucała zaklęcia bez użycia różdżki i potrafiła skontaktować się telepatycznie ze swoim ojcem, który był więziony w Maritas.
Cielito, bo tak nazywały ją przyjaciółki, miała piętnaście lat, długie, czarne włosy, oczy ciemne jak niebo w bezgwiezdną noc i idealną figurę. Gdyby nie to, że chodziła do żeńskiej szkoły magii, pewnie nie mogłaby odpędzić się od adoratorów.
Była bardzo lubiana w szkole, a nauczyciele zwolnili ją z niektórych przedmiotów, po tym, jak się okazało, że umie rzucać uroki dużo lepiej niż Adelina Chimenz, jej nauczycielka zaklęć.
Cielito była niezwykła. I niezwykła była szkoła, do której uczęszczała. W czasach niepewnych w mugolskiej części kraju, ona jako porządna czarownica chodziła do Colegio de Coatlicue, które zostało tak nazwane na cześć najważniejszej azteckiej bogini. Imię patronki znaczyło – „ta o spódnicy z wężów” i Cielo, za każdym razem, gdy o tym myślała, zastanawiała się, jaką wyobraźnię musieli mieć dawni Aztekowie. Węże zamiast spódnicy. Mogłoby być ciekawie.
Ona sama ubrana była w białą koszulę nocną, obszytą szmaragdową koronką. Nie miała butów, bo wymknęła się ze swojego dormitorium, żeby poobserwować gwiazdy na nocnym niebie. Astronomia również należała do ulubionych przedmiotów dziewczyny. Chyba nie było takiej lekcji, na której siedziałaby cicho, kompletnie nie zainteresowana tym, co się dzieje wokół. Była osobą energiczną, wesołą i czasem zbyt rozmarzoną. Koleżanki twierdziły, że brakuje jej chłopaka, ale skąd tu wziąć chłopaka, kiedy chodzi się do szkoły dla dziewcząt, w której wszelkie kontakty z przedstawicielami płci przeciwnej są niemożliwe?
Cielo, podśpiewując, weszła po kręconych schodach na dach budynku. Siedziba szkoły mieściła się w starej, azteckiej piramidzie w środku dżungli.**Dla mugoli były to zwykłe ruiny, nie tak dawno opisane przez archeologów. Stanowiły skarb kulturowy państwa, ale nikt z mugoli nie miał pojęcia o tym, że w tej dżungli żyją ludzie, którzy wcale nie są dzikusami.
Wszystkie dziewczęta chodzące do Colegio de Coatlicue nosiły szmaragdowe szaty, naszyjniki z wężami, a do tiar przyczepiały pióra feniksa. Wszystkie były piękne i mądre, każda na swój sposób, ale żadna z nich nie dorównywała Cielito. Niektóre piątoklasistki trochę jej zazdrościły tego, że wszyscy ją lubią i że nauczyciele pozwalają jej na rzeczy, na które nigdy nie pozwoliliby innym uczennicom.
Jedną z takich zazdrośnic była Carolina Tejeda, koleżanka Cielo z dormitorium. Carolina nie miała długich, swobodnie spływających na ramiona włosów, ani oczu w granatowym kolorze. Nie była też za dobra z zaklęć, ba nawet nie była czarownicą czystej krwi. Cielito raczej lubiła, poza momentami, w których koleżanka udowadniała swoją wyższość. I robiła to w bardzo chytry sposób – nigdy nie krzyczała na Carolinę, nigdy się z nią nie kłóciła. Carola czuła, że czasem chciałaby się pokłócić z tą idealną i piękną Cielito. Może wtedy w końcu koleżanka zaczęłaby zachowywać się normalnie.
Cielo nie miała pojęcia o tym, że Carolina weszła za nią na dach. Nawet jej nie zauważyła, bo była zbyt pochłonięta wpatrywaniem się w mrugające gwiazdy. Carolina siedziała schowana za posągiem mędrca Tlamatini i była bardzo cicho. Cielo nie może się dowiedzieć, że ona tu przyszła.
Maria Cielo de la Luz Alvarez Santibanez była dziewczynką niezwykłą. I była również dziewczynką bardzo roztargnioną, bo kiedy skończyła obserwować gwiazdy, podeszła do drugich schodów, zeszła z nich, chwyciła srebrną klamkę drzwi i wpadła do bardzo ciemnego i bardzo długiego tunelu. Miała wrażenie, że leci bardzo szybko do przodu i ostatnią rzeczą, którą pamiętała, był krzyk Caroliny, która zeszła za nią po tych nieszczęsnych schodach – Cielo nie wiedziała, skąd koleżanka wzięła się na dachu – ale nie odważyła się przejść przez drzwi.

Posiadłość Malfoyów, październik, 1995 rok, Wiltshire, Anglia

Narcyza Malfoy była uważana przez większość czarodziejów i czarownic za osobę zimną i wyrachowaną. Przypominała lodowy posążek nie do stopienia. Obchodziła ją tylko jej własna rodzina, a może bardziej własna uroda, nic poza tym. Może tak było w rzeczywistości – Autorka nie będzie w to wnikać, bo i tak lubi panią Malfoy. A może ludzie gadali tak tylko po to, żeby gadać?
Narcyza właśnie wstała z łóżka i szła w kierunku łazienki. Co prawda był środek nocy, ale ona musiała tam iść. Trzymała w łazienkowej szafce igły, a chciała zszyć swoją czarną, koronkowa koszulę nocną, którą Lucjusz trochę rozerwał podczas zbyt namiętnych pieszczot.
Ten to chyba nigdy nie nauczy się delikatności, pomyślała Narcyza, schodząc ze schodów, ale zaraz potem uśmiechnęła się figlarnie na wspomnienie tego, co się działo parę godzin temu. W końcu tak rzadko byli ze sobą. Nie może tak narzekać.
Pchnęła drzwi i weszła do środka, przedtem oświetlając pomieszczenie światłem ze swojej różdżki. Spojrzała na ogromną wannę, przedziwne kafelki z wężami i białą szafę. Jej własną, do której tylko ona miała kluczyk. I nosiła go na tasiemce na szyi. Zdjęła kluczyk, schyliła się, otworzyła szafkę i wyjęła z niej igłę z prawdziwego srebra. Narcyza nie może szyć byle czym. Właściwie mogła poprosić skrzaty, żeby zaszyły to rozdarcie za nią, ale nie zrobiła tego. Wolała sama naprawić swoje czarne koronki.
Poszło jej to dosyć sprawnie, ale ukuła się w palec, z którego pociekło parę kropel krwi. Nari nie zrobiła z tego tragedii. Odkręciła kran, wsadziła palec pod wodę i po chwili było już po wszystkim.
Wyszła z łazienki, myśląc, że jutro, a raczej już dzisiaj, będzie lepsza dla Lucjusza. Może zaczną w końcu rozmawiać ze sobą normalnie? Tylko, że on nie będzie z nią rozmawiał. Narcyza nie wiedziała co robić. Gdyby znała jakieś zaklęcie, którym mogłaby go zmienić, ale nie znała. Gdyby był jakiś eliksir, ale nie miłosny – nie było. A niech tam. Trudno.
Być może jej rozmyślenia doprowadziły do tego, że nie wróciła do sypialni, tylko przeszła przez inne, ciężkie, mahoniowe drzwi i, podobnie jak Cielito, wpadła do długiego i ciemnego tunelu. Miała przeczucie, że nieprędko zobaczy męża.
I bardzo dobrze, pomyślała, lecąc z zawrotną prędkością do tyłu.

*~*~*

Październikowe słońce przeświecało przez kolorowe liście drzew rosnących w ogrodzie. Jego promienie odbiły się od szyby sypialni, przedostały się przez firanki i spoczęły na twarzy Lucjusza.
To będzie jego dzień. Dzień, w którym w końcu pogodzi się z żoną. Dzień, w którym zaczną wszystko jeszcze raz.
Otworzył oczy i powiedział:
- Dzień dobry, ko... – urwał, bo Narcyzy nie było w łóżku. Schylił się, ale pod łóżkiem też jej nie było.
Dziwne, bardzo dziwne. Na razie się tym nie martwił, przecież mogła już wstać. Nie musi się tak o nią martwić. Wstał, ubrał się i postanowił coś zjeść, zanim pójdzie do pracy.
Otworzył drzwi i zobaczył, że na korytarzu leży jakaś dziewczyna.
Wróć!
Przed Lucem nie leżała dziewczyna. Przed Lucem leżało Zjawisko, bo ciężko było tę piękność nazwać dziewczyną.
I pomyśleć, że kiedyś podobała mu się Narcyza... A Zjawisko, które przed nim leżało, było o wiele piękniejsze niż jego żona, która gdzieś zniknęła. Przestał się o nią martwić.
Narcyza zdawała się być wspomnieniem z przeszłości. Teraz najważniejsza była ta śliczna brunetka. Lucjusz nawet nie zastanawiał się, skąd ona wzięła się w jego domu. Popatrzył przez chwilę na jej czarne włosy, na jej białą koszulę nocną i nagie opalone nogi.
Najchętniej...
Poleciałby na nią.

Autorka spojrzała na pana Malfoya z niesmakiem.
- Przepraszam bardzo – powiedziała, nerwowo stukając w klawiaturę – ale ja nie używam takich zwrotów. Sam to pan powiedział.
- Czegoś się nauczyłaś od ostatniego spotkania - zauważył Lucjusz – zwracasz się do mnie per pan. Niesamowite.
Autorka odchyliła się na krześle i przerzuciła przez oparcie brązowe włosy, które parę dni temu prostowała swoją prostownicą. Dziś już nie były proste, bo trochę jej się skręciły, gdy mokła na deszczu.
- No pewnie – mrugnęła do niego. – Niech pan nie zapomina, że tak czy siak mam nad panem władzę w tym opowiadaniu.
- Ale to jest opowiadanie dedykowane, tak?
- Owszem.
- Przekaż swojej MS najlepsze życzenia urodzinowe ode mnie.
- Nie mam żadnej MS.
- Wiesz, o kogo mi chodzi.
Autorka okręciła kosmyk włosów wokół palca. Oczywiście wiedziała, kogo Lucjusz miał na myśli. I bynajmniej nie była to Cielito.
Autorka była w bardzo muzykalnym nastroju. Nie zważając na obecność Luca w pokoju zaczęła śpiewać:

Noce takie są upalne
I słowiki spać nie dają
A przez okno mojej izby
Strachy jakieś zaglądają

- A skąd ta piosenka? – zapytał zdziwiony pan Malfoy.
- A ze śpiewnika – odpowiedziała Autorka. – Coś mnie dziś na nią naszło.
- Tylko pomyliłaś pory roku. Jest październik, jesień. Nie ma upałów, już o słowikach nie wspominając.
- A nie, bo u mnie jest grudzień.
- To może lepiej zaśpiewasz kolędę?
- Jeszcze nie ma Świąt – odparła Autorka. – A może pan sam zaśpiewa, co? Ale nie kolędę, tylko serenadę.
- Niby dla kogo?
- Może być dla mnie. Autorka czekała, Luc chodził po pokoju, ale do śpiewania jakoś się nie brał. Szkoda.
- Wie pan co? Niech pan lepiej wraca tam, gdzie jest pana miejsce. Muszę jakoś skończyć opowieść o Cielito. Czuję się rozczarowana. Nawet nie chce pan dla mnie śpiewać.
- Nie będę dla ciebie śpiewać, bo nie jesteś żadną, cholerną Mary Sue!
- A pan tylko dla nich śpiewa? A dużo ich pan ma? Powiem Narcyzie. A teraz niech pan znika.
Autorka westchnęła i zobaczyła, że Lucjusza nie ma w pokoju.
Poszedł sobie. Może powrócić do historii Marii Cielo de la Luz Alvarez Santibanez, zwanej przez przyjaciółki Cielito.


Cielo otworzyła oczy, Lucjusz zauważył, że mają dziwny kolor, i spojrzała na mężczyznę stojącego nad nią.
W końcu jakiś facet! Hurra! Nie wiedziała, gdzie jest, ale chciała tu zostać. Przebywanie przez pięć lat w towarzystwie samych dziewczyn było na dłuższą metę męczące. Nie mogła wokół nich roztaczać swoich bądź co bądź erotycznych uroków. Bo Cielito pomimo młodego wieku, wiedziała, jak działa na mężczyzn. A w Colegio de Coatlicue większość nauczycieli płci brzydkiej była, co tu dużo mówić, stara i zgredowata. Za to ten tutaj! Cud, miód i orzeszki. I te jego zimne spojrzenie. Ach, ach.
Westchnęła po pensjonarsku i wstała z podłogi.
- Hola! – powiedziała wesoło, pięknym głosem. – Donde estoy yo?
Hiszpański. Czemu na Salazara ona mówi po hiszpańsku, zastanowił się Lucjusz. Przecież on nic nie rozumie. To siostra Narcyzy, ta zdrajczyni Andromeda, zajmowała się obcymi językami, ale nie on. Pozostało mu tylko zaklęcie Converto. Wyciągnął różdżkę i machnął nią w stronę dziewczyny, jednocześnie wypowiadając odpowiednią formułkę.
- Kim jesteś? – spytał, patrząc na nią nieprzytomnym wzrokiem. Oby nie była złudzeniem. Taka ślicznotka. Taka...
- Nazywam się Maria Cielo de la Luz Alvarez Santibanez – wyrzuciła z siebie jednym tchem – ale przyjaciółki mówią do mnie Cielito. Cielo to niebo po hiszpańsku.
Niebo. A on tkwił w jakimś piekle, albo innym przeklętym miejscu. Oczy tej dziewczyny były jak ciemne niebo w noc bez księżyca.
Lucjusz nawet nie pomyślał o tym, że nie myśli normalnie, że nie zachowuje się normalnie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że Cielito rzuciła na niego urok.
W końcu była doskonała czarownicą, której różdżka nie jest potrzebna do rzucania zaklęć.
Ale Luc o tym nie wiedział.
Poprosił ją do kuchni, rozkazał skrzatom, by podały im śniadanie i wypytał dziewczynę, skąd się wzięła w jego domu. Kiedy Cielo wypiła kawę i zjadła tosty, Lucjusz już wiedział, że jest z Meksyku i że uczęszcza do żeńskiej szkoły magii.
Swoją drogą, ciekawe zwyczaje mają na tej drugiej półkuli. Dziewczyna podobno wpadła do jakiegoś tunelu i w ten sposób znalazła się w dworze.
A Narcyzy jak nie było tak nie ma. Odeszła! Zostawiała go! Straszna kobieta, straszna!
Lucjusz wiedział, że jest już spóźniony, ale postanowił nie iść do pracy. Chciał zatrzymać Cielito w domu, ale gdy usłyszał, że dziewczyna chciałaby pójść do Hogwartu, skoro już jest na Wyspach, postanowił zabrać ją na Pokątną, żeby kupić jej niezbędne rzeczy.
W końcu nie może pozwolić, żeby chodziła po Hogwarcie w nocnej koszuli.

Colegio de Coatlicue, październik, 1925 rok, Meksyk

Narcyza obudziła się i ujrzała jasne niebo nad swoją głową. Podłoże, na którym leżała było strasznie twarde. Bolały ją plecy, kręciło się w głowie i bardzo chciało jej się pić.
Gdzie ona jest? Pamiętała, że pomyliła drzwi i wpadła do jakiegoś tunelu. Dziwne, bardzo dziwne.
Podniosła się i wstała. Zobaczyła, że jest na dachu jakiegoś budynku, który otacza gęsty las.
Dżungla! Arystokratka w dżungli! Po jakie licho ona nie wróciła do tej sypialni! Teraz Luc pewnie zabawia się z jakąś panienką.
Ale ona mu pokaże jak wróci. Dostanie od niej patelnią!

- A zastanawiałaś się może, skąd weźmiesz patelnię? - spytała Autorka.
- Mogę pójść nawet do Biedronki – skrzywiła się pani Malfoy – ale patelnię muszę mieć.
- Nie kłóćcie się za bardzo z Lucem – poprosiła Autorka. – Jesteście bardzo ciężkimi bohaterami.
- Nie obrażaj mnie – ostrzegła Narcyza Autorkę. - Bo ty też dostaniesz patelnią.
Autorka pokiwała przecząco głową.
- Nie, nie dostanę, możesz być spokojna. Ty tego na pewno nie zrobisz.
- Kto wie? – zapytała tajemniczo Nari i zniknęła, zanim Autorka zdążyła ją pożegnać


Musiała jakoś się stąd wydostać. Zeszła po kamiennych schodach, otworzyła drzwi i stanęła twarzą w twarz z dziewczyną, tak na oko piętnastoletnią ubraną w szmaragdową szatę .
Narcyza spodziewała się jakichś dzikusów, buszmenów, kanibali, czy jak tam oni się zwą i krwawej ofiary – być może ona byłaby tą ofiarą – a tymczasem natknęła się na tę dziewczynę o nieco indiańskiej urodzie. Dziewczyna wyglądała na pokojowo nastawioną i na dodatek była czarownicą. Nari już zdążyła dostrzec różdżkę wystającą z jej szaty.
- Buenos dias, seniora - odezwała się nieznajoma.
- Bue – urwała Narcyza. Nie znała hiszpańskiego. Fatalnie. A mogła jeździć z Andrą na wycieczki zagraniczne. Tylko Lucjusz się na to nie zgadzał.
Jesteś daleko, nie myśli o nim!
Pokazała dziewczynie na migi, że chce pożyczyć od niej różdżkę. Carolina zawahała się przez chwilę, ale podała swoją różdżkę tej białej kobiecie, o długich, jasnych włosach. Bała się jej, bo nieznajoma spoglądała na nią z pogardą. Co oczywiście prawdą nie było, bo Narcyza nie miała w zwyczaju spoglądać na inne czarownice z pogardą. Po prostu patrzyła ze zdziwieniem na Carolinę. I, podobnie jak Luc, rzuciła zaklęcie Converto.
- Czy możesz mi powiedzieć, gdzie ja jestem? – zapytała Narcyza.
Dziwna ta kobieta, pomyślała Carola, może pijana, albo co. Ale raczej nie wygląda na taką. I nie wiadomo, skąd ona się tu wzięła. I gdzie jest Cielito? Bo Carolina szukała jej cały ranek, kiedy okazało się, że towarzyszki nie ma w pokoju. Jej zniknięcie pewnie wiązało się z przejściem przez te drugie drzwi. Gdzie też ona może teraz być?
- Jest pani na terenie Colegio de Coatlicue, żeńskiej szkoły magii w Meksyku – powiedziała Carolina. – A teraz ja zadam pani pytanie – jak się pani tu znalazła?
- Nie mam pojęcia – odparła Nari zgodnie z prawdą. – Musiałam przejść przez nieodpowiednie drzwi. Pamiętam jakiś ciemny tunel.
Carolina nabrała powietrza w płuca, po czym wypuściła je ze świstem.
- Czy wie pani o tym, że jedna z moich koleżanek zniknęła? Nigdzie jej nie ma, a my za dziesięć minut zaczynamy lekcje.
- Może poszła do dżungli?
- Raczej nie. Nie wolno nam chodzić do dżungli.
- Chyba musisz powiadomić o tym dyrektora w takim razie.
- Dyrektorkę, w tej szkole jest dyrektorka.
- No to chodźmy. Ja się zapytam, jak się stąd wydostać.

Hogwart, październik, 1995 rok, gdzieś w Szkocji

Cielo była naprawdę zadowolona z wycieczki na ulicę Pokątną. Pan Malfoy kupił jej wszystkie książki, różdżkę, mimo, że dziewczyna jej nie potrzebowała i szkolne szaty. Szkoda, że były czarne, a nie szmaragdowe. Zamiast tego poprosiła pana Malfoya o różową, mocno wydekoltowaną bluzeczkę - w końcu musiała jakoś podrywać tych przystojniaków w Hogwarcie – i wściekle fioletowe kozaczki na dziesięciocentymetrowej szpilce. Trochę się zdziwiła tym, że na Pokątnej można dostać takie rzeczy, bo moda obowiązująca na Callejon Plata była zupełnie inna. W ogóle Cielo zauważyła, że ludzie na Wyspach są dużo bardziej nowocześni od tych z Meksyku. I to powinno było ją zaalarmować. Ale tak się nie stało.
Bardzo cieszyła się z tego, że pójdzie do Hogwartu. Kiedyś to było jej marzenie, ale matka nie chciała się zgodzić, po tym, jak jej ojciec został zamknięty w Maritas, a kochanka matki ktoś zamordował podając mu wolno działającą truciznę do kawy, którą pijał codziennie, a jej nowonarodzona siostra okazała się być bardzo podobna do ogrodnika z hacjendy. Matka Cielo zadecydowała, że musi mieć ją blisko siebie. Nie wysłała jej do Hogwartu.
Za to teraz będzie inaczej. Maria Cielo de la Luz w końcu pójdzie tam, gdzie pójść powinna.

*~*~*

- Co się dzieje? – spytał Ron po skończonym śniadaniu, pewnego pięknego październikowego dnia, w którym sufit w wielkiej sali był pokryty pierzastymi chmurkami. – Czemu McGonagall niesie stołek i tiarę? Przecież przydział był ponad miesiąc temu! Zapomnieli o kimś?
- Ciszej, Ron! – skarciła go Hermiona, wymach..ąc resztką swojego tosta. – Prawdopodobnie będziemy mieć nową uczennicą w Hogwarcie. Słyszałam wczoraj, jak Dumbledore rozmawiał o tym z Malfoyem.
- Stary Malfoy tu był? – zapytał Harry. – Pewnie przyprowadził tu jakiegoś zamaskowanego śmierciojada. Nowa uczennica! Ja w to nie wierzę. To na pewno będzie jakiś szpieg Voldemorta. Ale nie martwcie się – wstał i dumnie wypiął pierś. - Ja was obronię w razie czego!
- Tak, tak, wielki Harry Potter, nieustraszony pogromca zła, który tak długo walczy z ciemną stroną mocy was obroni! Nie damy się tej nowej dziewczynie! – krzyknął Fred Weasley z zapałem i walnął pięścią w stół. – Nie będzie żaden śmierciojad panoszył się po Hogwarcie!
Profesor Dumbledore, sędziwy czarodziej, zwany w niektórych kręgach Dropsem, wstał ze swojego krzesła i rozejrzał po sali, po czym przemówił:
- Od dziś do Hogwartu będzie chodzić nowa uczennica. Przedtem uczęszczała do Colegio de Coatlicue w Meksyku, ale pewne smutne okoliczności, których znać nie musicie, zmusiły ją do tego, by pójść do Hogwartu. Będzie się uczyć na piątym roku. Rozmawiałem z nią i jest to naprawdę niezwykła dziewczyna. Powitajcie ją, oto ona!
Do Wielkiej Sali wkroczyła dziewczyna. A raczej Zjawisko – bo chłopcy, kiedy zobaczyli tę zjawiskową, ciemnowłosą piękność, padli jak muchy. Ona musi być moja, mówili jeden przez drugiego. Taka ślicznotka! W końcu jakaś dziewczyna o egzotycznej urodzie!
Cielo była ubrana w czarną szatę, rozpiętą, spod której uwodzicielsko wystawała minispódniczka, a na nogach miała te kozaczki na szpilce. Włosy zebrała w węzeł na karku, a delikatny makijaż – kreski na powiekach i błyszczyk na ustach – dodawał jej urody. Podeszła do Dumbedore’a.
- Jestem Maria Cielo de la Luz Alvarez Santibanez, ale przyjaciele mówią do mnie Cielito. Bardzo się cieszę, że będę chodzić do Hogwartu. Zawsze o tym marzyłam. Mam nadzieję, że będziecie moimi przyjaciółmi. Ja na pewno będą waszą przyjaciółką.
Skończyła i usiadła na stołku. Profesor McGonagall nałożyła jej tiarę na głowę.
- Widzę ogromne możliwości – odezwała się tiara – jesteś bardzo dobrą uczennicą, w zasadzie lepszej nie spotkałam, chcesz pomagać ludziom i wiesz, czego chcesz. Widzę odwagę, dużo odwagi. I brak szacunku dla zasad. I wielkie oddanie przyjaciołom. W zasadzie nie wiem, gdzie cię przydzielić. Pasujesz do każdego domu. Sama dokonaj wyboru.
- Naprawdę mogę? – spytała Cielo. – No dobrze. Niech będzie Gryffindor. Zawsze chciałam znaleźć się w tym domu.
- Jesteś pewna? Pamiętaj, że potem nie będziesz mogła zmienić swojej decyzji. To jak, Gryffindor?
Cielito pokiwała twierdząco głową i zaraz potem tiara krzyknęła na całą salę:
- GRYFFINDOR!
Przy stole Gryfonów rozległy się gromkie oklaski, głównie ze strony chłopców, bo dziewczyny niechętnie klaskały, a Hermiona z Ginny ograniczyły się tylko do dwóch zdawkowych klaśnięć.
Cielo podeszła do stołu, przywitała się ze wszystkimi i usiadła obok bardzo niezadowolonej z tego Hermiony.


*~*~*

Kończył się październik, liście spadały z drzew, fale na jeziorze były coraz wyższe, a Cielo czuła się wspaniale w nowej szkole. Za starą wcale nie tęskniła. Tu przynajmniej miała całe grono adoratorów, którzy nosili jej torbę z książkami na lekcje, kroili składniki do eliksirów, pozwalali latać na swoich miotłach i gapili się na jej dziewiczy biust jak hipogryf w malowane wrota.
Po tygodniu przebywania w Hogwarcie Cielo opanowała te zaklęcia, które obowiązują na OwuTemach, wkupiła się w łaski wszystkich nauczycieli i dostała się do gryfońskiej drużyny quidditcha. Na miotle latała wspaniale, tak jakby się na niej urodziła.
Chłopcy na nią lecieli, ale większość dziewczyn nie mogła na nią patrzeć bez odruchu wymiotnego. Bierze się taka i przewraca całe życie szkolne do góry nogami. Draco Malfoy pokłócił się nawet ze swoją Pansy, po tym, jak Pansy odkryła, że jej chłopak spotyka się z tą całą Cielo w pustej sali od historii magii.
Jakby tego było za mało, Dumbledore zdradził Cielo cele działania Zakonu Feniksa i dziewczyna od razu zachciała, żeby walczyć ze śmierciożercami, chociaż do końca nie wiedziała, kim oni są. I nie miała pojęcia o tym, że Lucjusz Malfoy, w którym wypatrywała kandydata na swojego przyszłego męża, również do nich należy.
Cielo była dziewczyną bardzo zdolną a jej zachowanie było wręcz nienaganne. Nauczyciele nie mogli wyjść z podziwu co do jej wiedzy i dyscypliny. Lubili ją prawie wszyscy.
Prawie, bo dziewczynom z gryfońskiego dormitorium Cielo wydawała się przelukrowana do przesady. Taka idealna panienka, która w życiu nie popełniła żadnego błędu. Nie powinna istnieć.
Ale istniała. I to było przykre.

*~*~*

- Narcyza odeszła – powtórzył Lucjusz po raz dziesiąty, przechadzając się po gabinecie Snape’a. - Od dwóch tygodni nie ma jej w domu. Byłem u wszystkich jej przyjaciółek, ale żadna nic nie wie.
- Mówisz mi to już dziesiąty raz – zauważył Snape. – Może czegoś na uspokojenie?
- Dziękuję, obejdzie się – Luc machnął ręką. - Nie ma jej, za to jest Cielito...
- Cudowna dziewczyna – Snape też był pod jej urokiem. – Dawno nie było tak pojętnej uczennicy. I to Gryfonka.
- Gdybym był młodszy, pewnie bym się z nią ożenił – rozmarzył się pan Malfoy. - Taka kobietka...
- Myślałem, że wolisz blondynki.
- A czy to takie istotne?
Stanął na środku gabinetu i zaczął ku zgorszeniu Mistrza Eliksirów i zdziwieniu Autorki śpiewać:

Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki całooowaaać chcę,
Lecz przyznam się, o jednej tylko śnięęęę
Tej wyśnionej, wymarzonej, dam serce sweeee...

- A potem ją pan zabije – odezwała się Autorka.
- Robisz za wróżkę Kasandrę? – spytał Luc. - Nie wiedziałem, że umiesz przepowiadać przyszłość.
- A widzi pan. Jestem bardzo zdolna. To ja powinnam być Mary Sue, nie Cielo.
Lucjusz przyjrzał się uważniej Autorce i zacmokał cicho.
- Nie, ty nie wyglądasz na Mary Sue. Wyglądasz normalnie. A to, że nie jesteś normalna, cóż, każdy ma jakieś odchyły, ale Mary nie przypominasz. Przykro mi.
- A Rudolf mówił, że jestem Mary.
- Tak, dla niego każda to Mary. Każda lepsza od Bellatrix, a i tak był w nią wpatrzony jak w obrazek. Nadal jest w nią wpatrzony, a to tyle czasu minęło od chwili, w której się poznali... I Bella już dziś nie jest tak piękna jak dawniej.
- To dobrze czy źle? – zapytała zaciekawiona Autorka.
- Jak dla kogo. A ty lepiej sprowadź Narcyzę z powrotem.
- Ojej! Mężuś się stęsknił? - ironizowała Autorka. Uwielbiała go denerwować. I tak nie mógł nic jej zrobić. - No to może ta piosenka?
Wstała z krzesła i zaśpiewała:


Cztery razy po dwa razy osiem razy raz po raz
O północy ze dwa razy i nad ranem jeszcze raz

Po czym ukloniła się grzecznie i wróciła do pisania.

- Ale tym masz skojarzenia! Dziewczyno! Bój się Merlina! Jesteś jakaś niewyżyta.
- No nie! – oburzyła się Autorka. - To pan ma jakieś skojarzenia, nie ja. To pan jest niewyżyty, nie ja. To pan rozdarł Narcyzie koszulę nocną – zębami, słodka Helgo! – a nie ja! Ja jestem niewinna.
Autorka zatrzepotała rzęsami. Pana Malfoya już nie było w pokoju.


Hacjenda Elviry Alvarez Santibanez, listopad, 1925 rok, gdzieś w Meksyku

Matka Cielito była załamana zniknięciem swojej córki, nawet chciała rzucić na siebie autoavadę, ale potem doszła do wniosku, że musi żyć. Chociażby dla młodszej siostry Cielo.
Córka gdzieś odeszła i mimo, że czarodzieje dokładnie przeszukali teren całej szkoły i nawet Callejon Platedeo, bo tam też dziewczyna mogła być, nie znaleźli jej.
Elvira, żeby się trochę pocieszyć, zaprosiła do siebie Narcyzę, która przebywała sama w obcym kraju, na drugiej półkuli i czuła się strasznie samotnie.
Obie panie siedziały na ławeczce na starym, czarodziejskim cmentarzu, należącym do przodków Elviry. Zgodnie ze zwyczajem, co prawda mugolskim, ale przejętym przez niektórych czarodziejów, na Zaduszki zostawiało się zmarłym jedzenie na grobach, bo wierzono, że duchy przychodzą, żeby się posilić. Na czarnych płytach postawiły najlepsze potrawy i dzbanki z winem. A potem zapaliły świeczki.
- Brakuje mi Cielito – powiedziała Elvira, przerywając ciszę.- To jest niezwykła dziewczynka.
Narcyza słyszała to chyba już dwudziesty raz w ciągu tego dnia. Elvira zaczynała się robić męcząca – niezwykła dziewczynka. Też coś. Pewnie zwyczajna przeciątniaczka, jak wszystkie tutaj. Przypatrzyła się niektórym uczennicom w Colegio i doszła do wniosku, że większość z nich wygląda tak samo. Ubierały się strasznie staroświecko – Meksyk chyba nie może być aż tak zacofany? – bo taki krój szat wyszedł z mody jakieś sześćdziesiąt lat temu.
Narcyza mieszkała u Elviry, pomagała pielęgnować rośliny w jej ogrodzie, poznała historię Jose Augusta, który był więziony w Maritas, dowiedziała się, że mała Sol Paola Tatiana jest dzieckiem z nieprawego łoża, ale Elvira ani słowem nie wspomniała o tym, że jest to córka ogrodnika. Takie rzeczy lepiej zachować dla siebie.
Ogrodnika co prawda zwolniła jeszcze przez narodzinami Sol, ale zawsze lepiej uważać. Nie wiadomo, co w przyszłości strzeli córeczce do głowy. Gdyby poszła w ślady tego mugola, Elvira pewnie rzuciłaby w siebie autoavadę. A potem w nią.
Sol nie była czarownicą czystej krwi. Nie wiedziała o tym. I to bolało.
Gdyby tylko Elvira mogła się jakoś skontaktować z Jose Augustem! Ale więzienie na Maritas było takie straszne. I bardzo pilnie strzeżone. Albo gdyby żył Mariano. Wszystko byłoby inne. Może Cielo nie znikłaby wtedy tak bez słowa?
Narcyza była dziwnie spokojna i zupełnie nieświadoma tego, że świstoklik, który miał ją przenieść do Wiltshire, nie zadziała.
Nie miała pojęcia o tym, że przechodząc przez tamte drzwi, wpadła do tunelu, który ją przeniósł siedemdziesiąt lat wstecz.

Hogwart, listopad, 1995 rok, gdzieś w Szkocji

Luna Lovegood szła na historię magii z książką pod pachą i kolczykami w kształcie marchewek – fioletowych, żeby była jasność – w uszach, kiedy na schodach wpadła na tę okropną Cielo. Na szczęście w pobliżu nie było żadnego, śliniącego się adoratora, bo tego byłoby już za nadto. Wystarczy ta dziewczyneczka.
Słodka Cielo.
Jak lukier na torcie.
Luna, wpadając na Cielito, wypuściła z rąk księgę, z której wypadł plan zajęć. Cielo schyliła się, podniosła i przyjrzała się uważnie pergaminowi, na którym Luna napisała:

Plan zajęć Luny, rok 1995, Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, Ravenclaw, czwarty rok (nareszcie, tata mówi, że program na czwartym roku jest bardzo ciekawy, oby).

Poniedziałek

9.00 – 11.00 – eliksiry (jakoś przeżyję)


Cielo nie czytała dalej. Wypuściła kartkę z rąk. Jak to rok 1995? Przecież jest rok 1925! Słyszała, że ta Luna jest dziwaczką i teraz miała tego dowód. Czemu napisała na tym planie inny rok, niż jest w rzeczywistości?
- Który teraz mamy rok? – zapytała niepewnie. Cała drżała na myśl o tym, że naprawdę może być ten 1995. Ale to byłoby niemożliwe. Ona już by dawno nie żyła.
- 1995, to chyba jasne, nie? A teraz przepraszam, ale muszę iść. Już jestem spóźniona.
Luna schyliła się po swój plan, podniosła go, schowała do księgi i zbiegła ze schodów.
Natomiast Cielo udała się w stronę gabinetu Dumbledore’a. Musi się dowiedzieć, czy to prawda. Teraz. Natychmiast!
Bo jeśli tak, to zaraz wróci do Meksyku.
Miała nadzieję, że przejście u pana Malfoya nadal działa.

*~*~*

- Cielo! Byłaś moim niebem, moją gwiazdeczką, czekoladką, wiedz, że zawsze pozostaniesz w moim sercu. Dobrze, że znalazłaś się w moim domu, a nie na przykład u tego pchlarza Blacka. Nigdy cię nie zapomnę.
- Była taka dobra z eliksirów.
- Miała takie zachwycające oczęta. Ciemne, jak nocne niebo.
- Była taka dobra dla nas wszystkich.
- Cudowna dziewczyna.
- Idealna. Na pewno byłaby doskonałą aurorką.
- Albo śmierciożerczynią.
- Zobaczyła we mnie normalnego chłopaka, a nie ciamajdę.
- Nasza meksykańska piękność.
- Będzie nam jej brakować.
- Na pewno.
- Na pewno?
- No jasne. Dziś już nie ma takich dziewczyn.
...

Autorka spojrzała na ten bajzel, który pojawił się w jej opowiadaniu i trafił ją szlag nagły, a niespodziewany.
- Cisza! Cisza! – zaczęła wykrzykiwać, waląc repetytorium z angielskiego w biurko. – Uspokójcie się wszyscy, do jasnej Anielki! Ona musiała odejść, bo to była Mary Sue.
- To nie była żadna Mary! To była moja Cielo! Moje niebo, moje...
- Niech się pan zamknie, panie Malfoy – Autorka była brutalna. – Nie ma żadnej Cielo. Niech pan lepiej przeprosi Nari, jak wróci do domu. Na kolana, rączki całować, śpiewać dla niej serenady pod oknem! I niech pan nie robi takiej miny, jak urażony Kicjusz. Póki co, to ja piszę to opowiadanie.
- I dlatego jest takie dziwne.
- Bo ja normalnego chyba już nie napiszę – przyznała szczerze Autorka i wysłała bohaterów tam, gdzie ich miejsce.


Mieszkanie Autorki, grudzień 2005 rok, Gdańsk, Polska

Autorka sprowadziła Narcyzę do Wiltshire, a Cielito odesłała do Meksyku. Obie panie były z tego bardzo zadowolone, ale chyba bardziej cieszyła się Nari, która mogła w końcu wypróbować patelnię na Lucjuszu.
- Ile razy mam powtarzać, żebyś się z nim nie kłóciła? - spytała Autorka znad swojej filiżanki z cappucino. - To jest dla mnie bardzo męczące. Ja was lubię, staram się zrobić z was ludzi, a wy tak mi się odwdzięczacie? Zostaw patelnię. Załóż dziś tę koszulkę z koronek. On tego chce. Chce cię w niej oglądać.
- Tobie to tylko jedno w głowie – zauważyła pani Malfoy, częstując się kruchym ciasteczkiem. - Jakaś...
- Tak, wiem – powiedziała Autorka. – Jestem niewyżyta. Twój mąż już mi to powiedział. Ale weźcie pod uwagę to, że wy jesteście niewyżyci. Jam niewinna.
- Cnotka.
- A tak.
- No to przekaż tej Drugiej Niewinnej najlepsze życzenia urodzinowe ode mnie. Muszę już iść. Mąż czeka.
- Będziesz mdlała z rozkoszy w jego ramionach? – zaciekawiła się Autorka. - Bo Druga Niewinna mówiła, że tak.
- Raczej nie będę, chociaż, kto wie, kto wie? W końcu to ty piszesz. Może dzisiaj nie, ale kiedyś. To musi być wspaniałe. Kiedyś spróbuję odstawić ten teatrzyk. A póki co, do widzenia.
- Do widzenia!
Autorka westchnęła z ulgą. Nareszcie cisza, nareszcie spokój. Od tego pisania już zlasował jej się mózg.
Oparła się wygodnie o krzesło i włączyła „Cielito lindo”.
I już po chwili śpiewała piosenkę razem z prawdziwym wykonawcą, zastanawiając się, jakie następne opowiadanie napisze.
O reakcji Drugiej Niewinnej wolała nie myśleć.

Finito!


* Cielito lindo - hiszp. - "Piękne niebo", tytuł piosenki meksykańskiej z latach dwudziestych bodajże. Ale samo Cielito odnosi się również do głownej bohaterki.

** Przymykamy oko na to, że piramidy Azteków w dżungli nie stały, zrobiłam tak na potrzeby fika. Heh.

Coatlicue to wedłu mitolgii azteckiej bogini ziemi, życia i śmierci. Wyobrażana jako kobieta w spódniczce z węży, bogini ziemi. W wierzeniach azteckich symbolizowała Ziemię – dawczynię życia i Ziemię – pożerającą wszystko, co w niej pogrzebane. Wybrałam ją na patronkę tej szkoły magii.
obrazek

Kicjusz to oczywiście mój własny kot, a pan Malfoy śpiewał przedwojenny szlagier Jana Kiepury.

Tłumacznia -

Hola! Donde estoy yo? - Cześć, gdzie ja jestem?
Buenos dias, seniora - Dzień dobry pani.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #269228 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 3844

2 Strony  1 2 >

New Posts  Nowe odpowiedzi
No New Posts  Brak nowych odpowiedzi
Hot topic  Gorący temat (Nowe odpowiedzi)
No new  Gorący temat (Brak nowych odpowiedzi)
Poll  Sonda (Nowe odpowiedzi)
No new votes  Sonda (Brak nowych odpowiedzi)
Closed  Zamknięty temat
Moved  Przeniesiony temat
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 16.04.2024 12:33