Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Closed TopicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Szczególny Starszy Pan

beata white
post 03.11.2004 10:32
Post #1 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 15
Dołączył: 03.11.2004




Chciałabym się przywitać, jako nowa osoba na forum, i przedstawić Wam swoje ostatnie opowiadanie.
Starszy pan pojawił się w mojej głowie pewnego niedzielnego poranka, kiedy słuchałam płyty Simona i Garfunkela.
Usłyszałam piosenkę "A most peculiar man" - i wiedziałam, że to musi być o NIM. I obraz rozbudowywał się coraz bardziej, aż wreszcie uzyskał ostateczny kształt.
Miłej lektury.

-----

"...Wasn't he a most peculiar man?"

Starszy mężczyzna siedział w stojącym przy kominku dużym, zniszczonym fotelu. Płomienie oświetlały jego pomarszczoną twarz i rzucały złocisty poblask na pergamin, który trzymał w ręce. Druga dłoń człowieka głaskała machinalnie dużego, czarnego kocura, zwiniętego w kłębek na jego kolanach. Mężczyzna już po raz drugi przebiegał wzrokiem tekst. Brązowa sowa, która przyniosła czytany przez niego list siedziała na parapecie okna, dając tym samym wyraz swojej niechęci do ciepła, które emanowało z płonącego w kominku ognia. Człowiek nie pozwolił jej odlecieć – chciał zapewne odpowiedzieć na otrzymaną korespondencję. Teraz przestał na chwilę czytać, pochylił się – ostrożnie, żeby nie przeszkodzić śpiącemu na kolanach zwierzakowi – i wycelował wyjętą z rękawa różdżką w leżący nieopodal kominka stosik drewnianych szczap.
- Accio kawałek drewna – szepnął.
Jedno z polan uniosło się ze sterty i przylewitowało do dłoni mężczyzny. Chwycił je i wrzucił do kominka. Płomień strzelił jaśniej w górę. Starzec odłożył różdżkę na stojący przy fotelu stoliczek i wrócił do przerwanej lektury.

„...Kingsley Shacklebolt i Nimphadora Tonks od kilku dni znajdują się we Francji - zajmują się śledztwem w sprawie tej strasznej śmierci księżnej Diany. Po ubiegłorocznych wydarzeniach i zmianie na stanowisku Ministra Magii on i Tonks stali się dość ważnymi osobami w Kwaterze Głównej aurorów. Jedną z pierwszych decyzji pani Bones, po objęciu przez nią stanowiska Ministra, było przecież przyznanie im Orderów Merlina Drugiej Klasy.
Wracając do samego śledztwa – mugolskie media już teraz starają się przekonać wszystkich, że śmierć księżnej Walii i jej przyjaciela nie była następstwem nieszczęśliwego wypadku, choć takie są oficjalne komunikaty francuskiej policji.
Rodzina Spencerów zwróciła się do naszego Ministerstwa z prośbą o przeprowadzenie niezależnego śledztwa. Biorąc pod uwagę status Sir Edwarda w naszym świecie nie należy się dziwić, że Amelia przychyliła się do jego prośby, i że właśnie Kingsley’owi powierzyła przeprowadzenie tego dochodzenia.
Osobiście – jestem niemal pewny, że to Voldemort i jego śmierciożercy okażą się odpowiedzialni za tę tragedię. Śmierć księżnej uderzy przecież zarówno w rodzinę królewską (wzbudzi spekulacje co do ich udziału w zorganizowaniu „wypadku”), jak i - z oczywistych względów - w Spencerów, którzy przecież nigdy nie kryli swej niechęci do zwolenników „czystej krwi” i do samego Voldemorta. Kluczową dla śledztwa osobą wydaje się ochroniarz księżnej. Jako jedyny przeżył wypadek, ale nie może sobie przypomnieć żadnych poprzedzających go szczegółów...
Biorąc pod uwagę, że Voldemort (który w ciągu ostatniego roku coraz wyraźniej ujawniał swój powrót) uderza już tak wysoko, proszę Cię ponownie o zachowanie wyjątkowej ostrożności. Jestem pewien, że nie mogąc w tej chwili dosięgnąć mnie...”


Coś zagwizdało cicho na stojącym przy oknie biurku. Mężczyzna podniósł oczy znad listu i spod zmarszczonych brwi spojrzał na wirujący fałszoskop, po czym jego wzrok powędrował w kierunku drzwi. Zaledwie zerknął w ich stronę, zerwał się szybko, zapominając o śpiącym na kolanach kocie, który z głośnym prychnięciem wylądował na czterech łapach i skrył się pod biurkiem. Człowiek sięgnął po leżącą na stoliku różdżkę i mocno ujął ją w dłoń.
Drzwi jego mieszkania jarzyły się lekkim, błękitnym światłem – był to znak, że ktoś właśnie zdejmował z nich zaklęcia ochronne. Przez krótką chwilę zastanawiał się, co zrobić z trzymanym w drugiej ręce pergaminem, po czym szybkim ruchem wrzucił go w ogień i skoncentrował swą uwagę na wejściu do swojego malutkiego, jednopokojowego mieszkanka. Przesunął się w bok, pod ścianę, żeby nie być łatwym, widocznym celem dla osób, które się do niego włamywały. Bo co do tego, że jest to więcej niż jedna osoba – nie miał najmniejszych wątpliwości. Pojedynczy czarodziej nie miałby tyle śmiałości, żeby robić to w tak jawny sposób, na dodatek zupełnie nie przejmując się obecnością gospodarza.
Drzwi ustąpiły wreszcie i z hukiem walnęły w ścianę. Siedząca na parapecie sowa poderwała się do lotu i znikła w mroku nocy. Teraz nawet polecenie człowieka nie było w stanie jej zatrzymać; instynkt ostrzegł ptaka przed nadejściem niebezpiecznej, potężnej siły. Mrocznej siły. Kot wyczuł ją również i miękkim skokiem wylądował na parapecie. Kolejny sus – i huśtał się lekko na konarze rosnącego za oknem drzewa. Szybko odzyskał równowagę i pobiegł w stronę grubego pnia, a potem – w dół, na ziemię.
Mężczyzna kątem oka dostrzegł uciekające zwierzęta i przez ułamek sekundy pozazdrościł im tej możliwości. Nie był animagiem, a mieszkanie było dobrze zabezpieczone barierą antyteleportacyjną – sam ją nakładał dla własnego, jak mu się wydawało, bezpieczeństwa. W tej chwili stało się dla niego śmiertelną pułapką – bariera działała wszak w dwie strony – on również nie mógł skorzystać z dobrodziejstwa teleportacji.
Półmrok pomieszczenia przecięły trzy czerwone błyski. Żaden z nich nie sięgnął co prawda czarodzieja, ale rzucone jednocześnie sprawiły, że starzec zachwiał się lekko.
- Expeliarmus.
Ciche, wypowiedziane lodowatym głosem zaklęcie, wyrwało różdżkę z jego dłoni. Spojrzał w kierunku drzwi i dostrzegł wysoką, szczupłą postać w czarnej pelerynie wchodzącą do mieszkania majestatycznym krokiem. Długie białe palce zwinnie schwyciły lecącą w powietrzu różdżkę staruszka. Czerwone oczy rozjarzyły się lekko, kiedy zwróciły się w jego stronę.
- Taki jesteś odważny, starcze? – wysyczało czerwonookie monstrum, widząc, że stojący pod ścianą mężczyzna dumnie prostuje przygarbione plecy.
Stary czarodziej spojrzał na przybysza spod zmrużonych powiek.
- A czego mam się bać? – zapytał spokojnie, lekko ochrypłym głosem. – Tego, co nieuniknione? Nikt nie ucieknie przed tym, co mu pisane. Ty też nie, kiedy przyjdzie twój czas...
Z gardła stojącej w drzwiach postaci wydobył się zniecierpliwiony syk.
- Glizdogon!
Niska, zgarbiona postać wsunęła się chyłkiem i w służalczej pozie zbliżyła się do wzywającego go czarnoksiężnika.
- Słucham cię, panie.
Stary człowiek uśmiechnął się drwiąco na dźwięk poddaństwa, wyraźnie słyszalnego w głosie skurczonego w sobie mężczyzny.
- Czy wzmocniliście już zaklęcie wyciszające? – zapytał ten, który przez niskiego człowieczka został nazwany „panem”.
- Tak panie mój...
- Crucio!
Starzec krzyknął głośno, zwinął się pod wpływem nieoczekiwanego bólu i upadł na podłogę. Jego cierpienie było nie do wypowiedzenia. Mógł je tylko wykrzyczeć.
Długie, białe palce poderwały lekko cisową różdżkę i strumień bólu przestał płynąć do ciała starego człowieka.
- To na początek, starcze, żeby nauczyć cię pokory – wysyczał czerwonooki. – A teraz powiesz mi, co wiesz...
- Nic ci nie powiem – przerwał mu zbolałym, lecz stanowczym głosem leżący na podłodze mężczyzna.
Ciarki przeszły mu po plecach, kiedy usłyszał lodowaty chichot, wydobywający się z gardła potwora. Zobaczył, jak jego różdżka ląduje w płomieniach kominka. Oczy rozbłysły mu lekko. Przecież było w niej...
- Powiesz! – Zimne syknięcie odwróciło jego uwagę od własnych myśli. - Powiesz nawet więcej, niż będę chciał wiedzieć – Głos zbliżył się do leżącego. – Glizdogonie, pilnujcie, by nikt nam nie przeszkodził!
- Tak, mój panie.
- Dobrze – Wysoka postać stanęła przy fotelu, w którym przed paroma minutami siedział staruszek. – Możemy więc spokojnie zająć się naszym gospodarzem. Imperio!
Stary mężczyzna wysilił całą swą wolę, by przeciwstawić się żądaniom, które pojawiły się w jego głowie. „Gdzie jest siedziba tych nędzników, którzy sprzyjają Dumbledore’owi? Gdzie ukrywają się ci miłośnicy szlam i mugoli? Powiedz natychmiast!”
Starzec zebrał siły i otworzył usta.
- Nic... ci nie powiem...! – wychrypiał z wysiłkiem.
Usłyszał wściekłe syknięcie.
- Crucio!
Cierpienie znów wypełniło każdą cząsteczkę jego ciała. Ciągły, przenikliwy ból. Nie wiedział kiedy zaczął, ani też kiedy przestał krzyczeć.
- Nie igraj ze mną, starcze! – cichy syk dobiegał go, jak przez gęstą mgłę. – Możesz oszczędzić sobie tego. Powiesz mi, co chcę wiedzieć, a wtedy szybko cię zabiję. Nie będzie bolało...
- Wypchaj się gumochłonami, ty... wężowy pomiocie!
Wysyczane wściekle zaklęcie zlało się w jedno z kolejną falą bólu. Starzec poczuł, że ogarnia go litościwa nieświadomość.

***

- Enervate.
Czerwonooki spojrzał z nienawiścią w błękitne oczy leżącego na podłodze mężczyzny. Tak podobne do oczu jego największego wroga. Niemal identyczne.
Człowiek był mocno zamroczony. Jedynie zaklęcie powstrzymywało jego powieki przed opadnięciem. Mały, zgarbiony mężczyzna podtrzymywał głowę starca tak, żeby stojąca przy fotelu postać mogła wygodnie patrzeć w jego twarz.
- Legillimens.
Czerwone źrenice wpatrzyły się w pozbawione wyrazu oczy nieprzytomnego człowieka. Spojrzenie prześladowcy stawało się coraz intensywniejsze, w jego wzroku pojawiło się na chwilę zaskoczenie, żeby zaraz ustąpić miejsca triumfowi i pogardzie.
- Ooo, to ciekawe! – syknął. – Ten stary dureń całkiem sporo wie – stwierdził po chwili spokojniej, nieco zdziwionym tonem.
Szybkim ruchem podniósł się z fotela.
- Cóż, Glizdogonie, jego śmierć będzie nauczką dla Dumbledore’a, ale przy okazji dostarczył mi pewnych istotnych informacji. Ten głupi starzec okazał się być użytecznym. Wielki Dumbledore sam otworzył nam drzwi do Hogwartu i tego durnego, zielonookiego szczeniaka! Wielki Dumbledore...!
Pogardliwe prychnięcie zakończyło jego wypowiedź i wysoka postać wolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi, tracąc nagle zainteresowanie tym, co zostawiała za sobą.
- Co mamy z nim zrobić, panie? – zapytał cichym, drżącym głosem klęczący obok bezwładnego ciała mężczyzna.
- Cóż za idiotyczne pytanie, Glizdogonie! – Czerwonooki odwrócił się w progu. – Wymyślcie coś... W końcu potrafiłeś kiedyś wykazać własną inicjatywę.
Człowiek zwany Glizdogonem zadrżał ze strachu. W głosie swego pana wyczuł wyraźną naganę. Żeby tylko uniknął kary...
- Tak jest, panie mój! Będziesz zadowolony – zapewnił żarliwie, z ulgą obserwując znikającą za drzwiami, mroczną postać. – Na pewno będziesz zadowolony...
Kiedy Czerwonooki opuścił mieszkanie w drzwiach pojawiło się dwóch mężczyzn w czarnych pelerynach. Idący przodem wysoki blondyn z pogardą spojrzał na klęczącego wciąż na podłodze Glizdogona.
- No i jak, Szczurku? – zapytał przesyconym ironią głosem. – Nie potrafisz ciągle jeszcze przyjąć pionowej pozycji? Kiedyś już o tym myślałem – podszedł do leżącego bezwładnie na podłodze starca i czubkiem buta przekręcił jego głowę, żeby obejrzeć twarz. Nawet nie spojrzał w kierunku mężczyzny, do którego skierowane były jego słowa. – Ty potrafisz żyć jedynie na kolanach...
Idąca za nim potężna, gorylowata postać zarechotała gardłowo.
- Dobre! Na kolanach!
Blondyn spojrzał z drwiną na śmiejącego się mężczyznę.
- Nie wysilaj się, Goyle. I tak nie zrozumiałeś... I bierz się do roboty. Trzeba dobrze przeszukać to mieszkanie – rozejrzał się po niewielkim pokoiku. – Może znajdziemy tu jeszcze coś ciekawego. Stary mógł mieć jakieś skrytki, gdzie chował swoje skarby.
Podszedł do stojącego przy oknie biurka i zaczął metodycznie przeglądać leżące na nim papiery.
Glizdogon podniósł się z klęczek i obrzuciwszy blondyna złym wzrokiem wraz z mężczyzną nazwanym Goyle’em zaczął przeglądać stojące na półkach książki.
Po ponad godzinnych poszukiwaniach, i rzuceniu kilku nieefektywnych zaklęć ujawniających mężczyźni zaczęli się niecierpliwić. W dodatku z podłogi dobiegł ich nagle cichy jęk. Starzec zaczął wolno dochodzić do siebie. Blondyn podszedł do niego szybkim, energicznym krokiem. Z wewnętrznej kieszeni wyjął różdżkę, osadzoną w srebrnej rączce w kształcie głowy węża. Ze wzgardą spojrzał na leżącego u swych stóp, zmaltretowanego człowieka. Jego ciało nie miało, co prawda, żadnych zewnętrznych obrażeń, na twarzy jednak wyraźnie odcisnęły się ślady bólu.
- Cóż, nędzny robaku – wycedził blondyn ironicznym tonem. – Nie masz nawet czym się bronić...
Skierował różdżkę w stronę twarzy staruszka i przekrzywił w bok głowę, zastanawiając się nad czymś.
- A ty, Malfoy – wychrypiał leżący mężczyzna, odwzajemniając pełne pogardy spojrzenie blondyna – wciąż potrzebujesz różdżki, żeby odważyć się podejść do bezbronnego starca?
Przez twarz pochylonego przebiegł grymas gniewu, jego oczy zwęziły się w szparki. Zaraz jednak opanował emocje i jakby nie dosłyszał poprzedniej uwagi staruszka, odezwał się spokojnym, wyważonym tonem:
- Mógłbym zrobić ci tyle ciekawych rzeczy – w jego głosie pobrzmiewało lekkie znudzenie. – Niestety, mój pan życzył sobie, żeby twoja śmierć wyglądała... naturalnie – jadowity uśmiech wpełzł na usta Malfoy’a. – Postaram się jednak, żebyś poznał dobrze jej zapach... Petrificus totalus – powiedział głośniej, celując w mężczyznę końcem różdżki. – Goyle, pozamykaj tu dobrze okna. A ty, mój mały szczurku, odkręć z łaski swojej gaz w piekarniku. I posprzątajcie po sobie – dodał, patrząc na rozrzucone po podłodze książki. - Nic już tu nie znajdziemy – Pochylił się nieco nad nieruchomą twarzą starca, w której jedyną oznaką życia były teraz płonące nienawiścią oczy. – Popatrzyłbym chętnie jak zdychasz, ale gaz mógłby zaszkodzić memu powonieniu. A ja nie przeżyłbym chyba, nie mogąc po powrocie do domu wyczuć, jak pachnie moja żona. Nie przeżyłbym... – wyprostował się, śmiejąc się cicho, rozbawiony użytą przed chwilą przenośnią.
Glizdogon i Goyle, którzy - wygasiwszy uprzednio kominek - wypełnili już jego polecenia, stali przy drzwiach, oczekując sygnału do wyjścia.
- Idziemy! – zakomenderował Malfoy, dumnie odrzucając do tyłu głowę i pierwszy opuścił małe mieszkanko. Jego dwaj towarzysze podążyli za nim, zamykając za sobą drzwi.
Stary człowiek pozostał nieruchomy na podłodze. Nienawiść w jego oczach ustąpiła najpierw miejsca rozpaczy, a później bezsilności. Tak, jak zapowiedział jego dręczyciel, coraz wyraźniej czuł odór gazu, gromadzącego się przy jego twarzy. Tak. Będzie czuł własną śmierć...
Czemu Albus poinformował go o poczynaniach Zakonu? Nie powinien był też mówić mu o zaklęciach strzegących Hogwart... A on sam - powinien być ostrożniejszy. Lepiej zabezpieczyć dom. A teraz... Nie miał ich nawet jak ostrzec... Albus tak często powtarzał mu powiedzenie swego przyjaciela, Alastora Moody’ego – „Stała czujność!”... A on to zaniedbał. Naraził ich wszystkich na zgubę... Alastor Moody... Poznał go kiedyś, przed laty, na zebraniu Zakonu. Na jedynym zebraniu, na którym się pojawił. To był taki... dziwny facet...
Zapach gazu stał się jeszcze intensywniejszy. Mężczyzna poczuł wolno ogarniającą go senność i przed oczami zaczęły przesuwać się mu obrazy z przeszłości. Niewielka chata na górskim stoku... Dwaj ciemnowłosi chłopcy biegający beztrosko po wrzosowiskach... Gonitwy za kozami... Wielka Sala i ceremonia przydziału... Pierwsze nieudane zaklęcie... Dzień zakończenia szkoły... Heather...
Zatrzymał się na dłużej przy tym wspomnieniu. Heather i jej piękne orzechowe oczy, które patrzyły na niego w taki sposób, że stwierdził, iż nie potrzebuje żadnej innej magii. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Nawet wtedy, kiedy musiał patrzeć jak gasną wolno po tym, jak najpierw mugolscy lekarze, a potem uzdrowiciele rozłożyli bezradnie ręce... Później była już tylko rozpacz, że to, dla czego porzucił magiczny świat okazało się tak ulotne. Jak ludzkie życie...

Stężenie gazu było już tak duże, że prawie nie mógł oddychać. Mimo to jego oblicze rozjaśniło się nagle dziwnym światłem. Zobaczył nad sobą tamte oczy, za którymi tęsknił przez tyle lat, pochylającą się nad nim, uśmiechniętą twarz...

„Heather...”

Wolno otoczyła go ciemność.

***

Pani Riordan obudziła się gwałtownie. Wydawało jej się, że z dołu, z mieszkania, które zajmował ten dziwny staruszek z czarnym kotem, dobiegł przed chwilą jakiś głośniejszy dźwięk. Nasłuchiwała przez moment; przez głowę przemknęła jej myśl, że może powinna obudzić męża, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Z mieszkania poniżej najwyraźniej nie dochodziły żadne odgłosy, doszła więc do wniosku, że pewnie się przesłyszała. Przyłożyła głowę do poduszki i spokojnie zasnęła.
Obudziło ją głośne miauczenie i dość denerwujący chrobot. Kobieta zerwała się z łóżka, podeszła do drzwi i szybko je otworzyła. Ze zdziwieniem spojrzała w dół na wielkiego, czarnego kocura, który jeszcze przed chwilą drapał gwałtownie pomalowane drewno. Na jej widok miauknął przejmująco i odskoczył nieco w tył.
- Psik! – pani Riordan machnęła gwałtownie ręką, próbując odgonić zwierzę. – Wynoś się stąd!
Kot spojrzał na nią przenikliwie zielonymi ślepiami. Miauknął głośno i zachęcająco zakręcił koniuszkiem ogona.
- Co się dzieje, Emily?
Z wnętrza mieszkania dobiegł zaspany głos pana Riordana i szuranie jego kapci.
- Ten przeklęty kocur podrapał nam drzwi! – odkrzyknęła pani Riordan, odruchowo ściszając głos.
Ostatecznie był niedzielny poranek. Większość sąsiadów spała jeszcze w najlepsze i Emily nie chciała narażać się na ich gniewne uciszanie. Z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie.
Obok kobiety pojawił się jej mąż, zapinając po drodze spodnie. Pochylił się i z uwagą obejrzał uszkodzenia.
- Do diabła! – sapnął gniewnie. – Przecież malowałem to dwa tygodnie temu! Tak łatwo ci tego nie odpuszczę – pogroził palcem siedzącemu przy przeciwległych drzwiach kotu.
Zwierzę patrzyło na ludzi i w chwili, kiedy dostrzegło na sobie spojrzenie mężczyzny miauknęło głośno i zerwało się na równe nogi. Kocur podbiegł w stronę schodów i obejrzał się za siebie zachęcająco, jakby zapraszał ludzi do podążenia jego śladem.
Mężczyzna podrapał się po łysiejącej głowie.
- A żebyś wiedział, że pójdę za tobą – mruknął gniewnie. – Twój pan musi oddać mi forsę za tę farbę.
Kot kolejny raz miauknął ponaglająco i zbiegł kilka stopni w dół. Pan Riordan ruszył za nim. Podszedł do drzwi znajdującego się piętro niżej mieszkania, podniósł rękę i z konsternacją stwierdził, że obok drzwi nie ma nigdzie przycisku dzwonka. Skrzywił się ze zdziwieniem i mocno zastukał. Kiedy odpowiedziała mu cisza – zastukał nieco gwałtowniej.
Kot stał przy drzwiach i rozpaczliwie darł je pazurami.
Pan Riordan zmarszczył brwi. Wyjął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów, zębami wyciągnął jednego i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapałek. Jednocześnie schylił się, żeby zajrzeć do mieszkania przez dziurkę od klucza.
Kiedy zniżył do niej twarz w nozdrza uderzył go ostry zapach. Pociągnął nosem raz jeszcze i nagle z głośnym przekleństwem wypluł trzymanego w ustach papierosa na podłogę. Nie przejmując się dłużej śpiącymi sąsiadami załomotał w drzwi obydwiema pięściami.
- Hej! Jest tam kto?! Panie starszy, otwieraj pan! Gaz się panu ulatnia!
Wpadł na myśl, że staruszek może być już nieprzytomny. Cofnął się więc o kilka kroków, wziął lekki rozpęd i z całej siły walnął w drzwi ramieniem. Syknął z bólu i potarł ramię. Drewniana płyta zadygotała lekko w futrynie, ale nie ustąpiła.
Mężczyzna usłyszał za sobą ciche skrzypniecie otwieranych zawiasów i głośne przekleństwo. Obejrzał się i zobaczył olbrzymią, zarośniętą górę mięsa, wyglądającą niezwykle malowniczo w podkoszulce bez rękawów i obszernych majtasach. Rozpoznał w niej swego zaspanego sąsiada, Ryana Colby’ego.
- Co się tu, do cholery, dzieje?! – ryknął potężnie zbudowany mężczyzna. – Po kiego diabła, Riordan, dobijasz się do tego dziwaka w niedzielę, o wpół do ósmej rano? Wyciągnąłeś mnie z łóżka, a późno się wczoraj położyłem...
Colby podszedł do sąsiada i ziewając szeroko wyciągnął do niego dłoń na powitanie. Pan Riordan zignorował jego rękę.
- Gaz się ulatnia! – zawołał zdenerwowanym głosem. – Stary nie otwiera, a ja nie mogę wywalić drzwi. Pomóż, Colby, ty na pewno dasz im radę!
Ryan Colby zmarszczył brwi i przesunął swe potężne ramię, odgarniając w bok sąsiada, jakby ten był jedynie tekturowym manekinem. Bez zbędnych słów uniósł nogę i fachowym, policyjnym kopnięciem wyłamał zamek.
- Cholera! – zawołał na widok rozciągniętego na podłodze ciała, czując jak rozespanie gwałtownie ulatnia mu się z głowy. – Ja pootwieram okna i zadzwonię na pogotowie, a ty biegnij wyłączyć korki w piwnicy. Inaczej, jak coś zaiskrzy – wylecimy w cholerne, pieprzone powietrze!
Jak na swe masywne gabaryty mężczyzna wykazał niezwykłą zwinność, zręcznie omijając stojące mu na drodze meble. Zakręcił kurek gazu, przecisnął się do okna, otworzył je szeroko, po czym kolejnymi dwoma susami dopadł nieprzytomnego staruszka i szybko zbadał mu puls. Zaklął pod nosem. Bez trudu podniósł bezwładne ciało i wyniósł je na zewnątrz. Wrócił do mieszkania i rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu. Wstępne oględziny staruszka pozwoliły mu stwierdzić, że pogotowie nie było już potrzebne, ale należało zawiadomić kolegów z kryminalnej i straż. Zmarszczył brwi w geście niezadowolenia. Czyżby ten stary dziwak nie miał w domu telefonu? Pomyślał, że dzwonienie zleci sąsiadowi z góry, kiedy ten upora się już z korkami w piwnicy, a sam zaczął lustrować mieszkanie uważnym spojrzeniem.
Wszystko niby wydawało się być na swoim miejscu. Na biurku leżały poukładane papiery, długopisy i ołówki stały równo w kubku. Obok nich widniał... zabawkowy bąk. Ryan skrzywił się śmiesznie. No tak, w tym wieku podobno się już dziecinnieje... Przez poręcz fotela przewieszony był równiutko złożony, ciepły wełniany pled. Starannie zasłane łóżko. Książki na półkach wyglądały, jak żołnierze podczas musztry...
Zaraz!
Colby ponownie omiótł pokój spojrzeniem. Wiedział już, co mu tu nie pasuje. Porządek! Nie widywał starszego pana zbyt często, ale czasem mijali się w korytarzu, kiedy staruszek wchodził lub wychodził ze swego mieszkania. Za każdym razem zza otwieranych drzwi widać było panujący w mieszkaniu chaos. A tu – nagle idealny porządek...
I czemu on leży na podłodze? Przecież gdyby chciał się zabić – wybrałby pewnie wygodniejsze miejsce.
Kiedy jego kolejne spojrzenie zarejestrowało brak kurzu na najbliższych sprzętach i czystą podłogę, Ryan Colby wiedział już, że sprawa jest w każdym calu śmierdząca. Poczuł, że zaczyna kręcić mu się w głowie i opuścił pomieszczenie.

***
- A bo to, kochana pani, wiadomo, co takiemu staremu człowiekowi do głowy przyjdzie? Do nikogo się nie odzywa, burczy coś pod nosem, jak się człowiek grzecznie odezwie, a potem okazuje się, że był samotny i nieszczęśliwy, i gaz odkręcił...
Ryan Colby nie musiał specjalnie wysilać uszu, żeby usłyszeć przenikliwy głos pani Jones spod czwórki, która w ten właśnie sposób odzywała się, kiedy chciała, żeby cała kamienica znała jej opinię na dany temat. Ponieważ tym razem stanęła pod jego drzwiami, skłonny był przypuszczać, że kobieta próbuje wciągnąć go w dyskusję i sprowokować do pojawienia się na korytarzu. Sąsiedzi wiedzieli już, że śledztwo w sprawie podejrzanej śmierci ich sąsiada zostało zakończone i że koroner wyraził zgodę na pogrzeb.
Colby prychnął ze złością. Zakończone! Diabła tam! Dalej nie mogli rozgryźć tego dziwnego znaleziska, które jeden z techników wygrzebał z kominka. Pojedyncze włókno pochodzenia organicznego, nie należące do żadnego ze znanych w przyrodzie gatunków zwierząt, częściowo wtopione w nadpalone, dębowe drewno...
Ryan nie uczestniczył w dochodzeniu, ale z racji tego, że był sąsiadem denata, kolega z dochodzeniówki pozwolił mu zerknąć w akta sprawy. Po decyzji o umorzeniu śledztwa, rzecz jasna. Zresztą... Tak naprawdę połowa komisariatu szeptała po kątach. O braku odcisków palców w mieszkaniu. Nie jakichś tam, obcych, ale odcisków palców w ogóle, w tym – odcisków denata. O sterylnej wręcz czystości, braku kurzu, kociej sierści czy innych rzeczy, które świadczyłyby, że jest to normalne mieszkanie starszego człowieka w starej kamienicy, a nie jakieś pieprzone laboratorium w stacji kosmicznej Alfa...
A przede wszystkim o tym dziwnym włóknie „pochodzenia organicznego”, które nie dawało się rozerwać, a próba jego przecięcia skończyła się kompletnym stępieniem diamentowego ostrza piły, i dopiero laser poradził z nim sobie – i to po dłuższym czasie. Dalsze badania wykazały zawartość protein pochodzenia zwierzęcego, ale... wszystko wskazywało na to, że to nie jest normalne zwierzęce mięso. Skąd ten stary dziwak wytrzasnął coś takiego i czemu to leżało w kominku? Czyżby próbował to spalić? Zatopione w dębowym drewnie... Relikwia jakaś, czy co?!
- Gdyby nie mój John, to wszyscy wylecielibyśmy w powietrze! On pierwszy wyczuł gaz...
Ryan uśmiechnął się słysząc wypowiedź pani Riordan. „Wyczuł gaz”... Gdyby nie ten sprytny kocur, to John Riordan spałby w najlepsze i pewnie obudził się dopiero w nowym, lepszym świecie... Swoją drogą, jak ten zwierzak wydostał się na zewnątrz, skoro wszystko było pozamykane? Chyba, że stary wypuścił go, zanim odkręcił gaz... Taaak, a potem dokładnie posprzątał i odkurzył mieszkanie, powycierał odciski palców, odkręcił gaz i w malowniczej pozie ułożył się na podłodze... Szlag!
- To był bardzo... dziwny człowiek. Rozumie pani o czym mówię. Nikt go nie odwiedzał, chociaż miał brata. Kiedyś był tutaj u niego. Taki sam dziwak, a może nawet większy – ubrany był jak jaki wariat! Szlafrok miał taki granatowy w gwiazdki... Ale w sumie – zawsze brat. Podobni byli do siebie... Pewnie trzeba by go powiadomić. Pogrzeb pojutrze, a jak dotąd nikt z rodziny nawet się nie zainteresował...
- A bo to, kochana pani, pojawią się pewnie po pogrzebie, jak już państwo za wszystko zapłaci! Niektórzy to wszystko zrobią, żeby zaoszczędzić...
Colby pokręcił z niedowierzaniem głową. Że też komuś mogło przyjść coś takiego w ogóle do głowy... Swoją drogą urzędowe próby zlokalizowania brata starszego pana spełzły na niczym. Żaden z mężczyzn nie figurował ani w policyjnej, ani w administracyjnej bazie danych. Brak aktów urodzenia, świadectw szkolnych, informacji o zatrudnieniu... Część dokumentów mogła zaginąć w czasie wojny – mężczyzna był w dość zaawansowanym wieku. Ale informacja o zatrudnieniu? Przecież musiał się z czegoś utrzymywać. Chociaż, faktycznie, nigdy nie widział, żeby listonosz przynosił mu rentę, czy jakiekolwiek przesyłki...
- Mimo wszystko, szkoda, że umarł. To był taki... szczególny człowiek.
- A szkoda, kochana pani. Zawsze szkoda... Szczególny człowiek, mówi pani? Ano tak... Bardzo szczególny człowiek...

***

Albus Dumbledore siedział w swym gabinecie, zatopiony w ponurych myślach. Przed chwilą zakończył kolejną konferencję ze swym przyjacielem, Alastorem Moodym. W ciągu ostatnich dni przeprowadził ich już kilkanaście. A może kilkadziesiąt. I żadna z nich, tak jak i ta ostatnia, nie rozwiała dręczących go wątpliwości.
Kolejny raz zastanawiał się, czy słusznie postąpił... Czy miał prawo narażać ludzkie życie dla tak zwanej „sprawy”? Czy ta sprawa była na tyle ważna? Czy sam nie powtarzał swoim uczniom, że cel nie uświęca środków?
Westchnął ciężko i podparł głowę dłońmi. Był już stary. Bardzo stary. Nawet, jak na warunki czarodziejskiego świata. Tak stary, że czuł, iż wszystkie życiowe doświadczenia przygniatają go niemal do samej ziemi... Tyle ciężarów musiał dźwigać samotnie, tyle kłamstw, tajemnic... Rzeczy, które ukrywał przed Potterami, przed Severusem, przed Syriuszem, przed Harrym... Wszystko to w imię tej słusznej sprawy.
Grymas, który miał być uśmiechem, przeciął jego pooraną zmarszczkami twarz. O tak! Był powszechnie uważany za dobrego czarodzieja. Nosiciela jasnej mocy. Za ostoję czarodziejskiego świata. Był już jednak wystarczająco stary, by wiedzieć, że świat nie dzieli się na jasną i ciemną moc. Na dobrych i złych czarodziejów. Świat i ludzie byli mieszaniną - dobra i zła. Nierozłącznym zlepkiem wszystkich istniejących we Wszechświecie pierwiastków. I mądrość, głupota, a czasem - zwykła intuicja, wskazywały ludziom drogę, którą szli przez życie.
Poczuł się zmęczony. Zapragnął nagle, żeby ktoś zdjął ten ciężar z jego barków. Ktoś młodszy, silniejszy. Ktoś obdarzony świeższym umysłem, innym spojrzeniem... Kolejny raz uśmiechnął się gorzko. Nawet myślodsiewnia nie mieściła już ostatnio wszystkich jego wspomnień i myśli...
Zamknął oczy i oparł się wygodnie. Jego umysł podsunął mu obraz spokojnej twarzy starszego mężczyzny o błękitnych oczach.
„Nie martw się, Albusie. Dam sobie radę. Nawet, jeśli... coś mi się stanie – wiesz, że nie będzie to zbyt wielką stratą dla świata. Od śmierci Heather nie mogę doczekać się dnia, kiedy do niej dołączę...”Albus Dumbledore poczuł w sercu bolesne ukłucie. Czy gotów był sam skazać się na tę stratę? Ona byłaby wielka. Dla niego. A więc i dla świata – bo czymże jest świat, jak nie tym wszystkim, co nosimy w sobie. Czy poradzi sobie z tym kolejnym ciężarem?
„To jedyne wyjście, Albusie – musisz wymazać mi tę część pamięci, która może być dla Was groźna, a potem przekazać informacje, które mają dotrzeć do odpowiednich uszu. Inaczej – jeśli i tak mnie dopadnie – zginiecie wszyscy. A tak – istnieje jakaś szansa...”
Profesor westchnął ciężko. Jego „szansa” spała teraz w wieży Gryffindoru. „Jego” szansa... Ba! Szansa całej czarodziejskiej społeczności. I szansa niczego nie świadomych mugoli... Czy ten chłopiec jest już przygotowany na to, co mu zgotował? Na to wszystko, co przygotowywał misternie od chwili, kiedy usłyszał przepowiednię...? A jeśli zawiedzie? Co stanie się wtedy ze światem? Jak on, Albus Dumbledore, będzie mógł żyć, wiedząc ilu ludzi - mniej lub bardziej świadomie - poświęcił dla tej jednej „szansy”, która być może nie zostanie wykorzystana?
Głośny, metaliczny dźwięk sprawił, że profesor Dumbledore drgnął gwałtownie i otworzył szeroko oczy. Spojrzał w kierunku szafki, z której dobiegł hałas. Wiedział, doskonale, co stało się przed chwilą. I właściwie nie musiał sprawdzać, żeby wiedzieć, czyje wahadło życia pękło właśnie, zaprzestając swej niestrudzonej jak dotąd wędrówki.
Ciężko podniósł się z fotela i podszedł do stojących pod ścianą szafek. Wolno otworzył podwójne drzwiczki i spojrzał na szereg dziwnych, tykających miarowo urządzeń, które odzwierciedlały pracę serca bliskich mu ludzi. Jego wzrok zatrzymał się na środkowej półce. Minerwa, Severus, Remus, Weasley’owie, Harry, Alastor, Syriusz, James i Lily, Gideon i Fabian – bracia Molly... Te ostatnie - stały nieruchomo. Pęknięte przez środek wahadła zatrzymały się w różnych stadiach wychylenia.
Oczy starego profesora zatrzymały się na urządzeniu, które przed chwilą wywołało w jego własnym sercu lęk i ból.
„A więc stało się” pomyślał. „Severus wypełnił zadanie. Teraz możemy tylko czekać, na pierwszy poważny krok wroga. Na jego błąd...”
Serce ścisnęło się w nim z bólu. Przymknął oczy i przypomniał sobie młodego ciemnowłosego chłopaka o błękitnych oczach, z którym ganiał kozy po szkockich wrzosowiskach, zanim obydwaj trafili tu, do Hogwartu. Zdolnego, wesołego chłopaka, który pokochał mugolską dziewczynę bardziej niż magię, wśród której się wychował. Stworzył dla nich ich własny magiczny świat, w którym zamknął się potem samotnie, kiedy jego żona zmarła na dziwną mugolską chorobę, na którą nikt nie mógł znaleźć lekarstwa.
„Mam nadzieję, że twoja ofiara nie będzie daremna” pomyślał, rzucając ostatnie spojrzenie na stojące w szafce urządzenia. Podszedł do kominka, sięgnął do stojącego na kominku naczynia i wrzucił do płonącego ognia garść szarego proszku.
- Grimmauld Place 12 – powiedział wyraźnie.
Płomienie strzeliły zielonym światłem i już po chwili w kominku pojawiła się pokiereszowane oblicze Alastora Moody’ego. Staremu aurorowi wystarczył jeden rzut oka na twarz przyjaciela, żeby odgadnąć powód kolejnego tej nocy kontaktu.
- Dorwali go? – zapytał Szalonooki nieco zduszonym głosem.
Albus Dumbledore skinął bez słowa głową.
- Zawiadomię resztę – dodał Moody i zniknął. Po chwili jednak jego twarz znów pojawiła się w płomieniach kominka i auror rzucił Dumbledore’owi pełne współczucia spojrzenie. – Przykro mi, Albusie.
Profesor ponownie milcząco skinął głową. Przez chwilę patrzył jeszcze, jak zielony płomień przygasa i zmienia barwę na żółtoczerwoną, po czym wrócił do swego fotela i ciężko się na niego osunął. Pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.

***

Ryan Colby zapiął ostatni guzik przy kurtce od munduru, zamaszystym ruchem nałożył czapkę i rzucił w lustro ostatnie, krytyczne spojrzenie. Poprawił lekko węzeł krawata i wyszedł z mieszkania. Zobaczył gospodarza domu majstrującego przy przeciwległych drzwiach.
Mężczyzna odkręcał właśnie przymocowaną do nich tabliczkę z nazwiskiem zmarłego lokatora. Śrubka zapiekła się lekko i musiał włożyć nieco więcej siły, żeby ponownie się poruszyła.
Colby zamknął swoje drzwi i podszedł do schodów. Mosiężna tabliczka wysunęła się z rąk dozorcy i upadła wprost pod stopy policjanta. Ryan schylił się i podniósł metalowy prostokąt. Odruchowo przetarł go dłonią i spojrzał na widniejący na nim napis. To dziwne, ale mimo swych policyjnych odruchów, nigdy nie zapamiętał tego nazwiska...
„To był bardzo szczególny człowiek...” pomyślał Colby i mechanicznie uśmiechając się do dozorcy oddał mu kawałek metalu.
Zszedł po schodach i otworzył wejściowe drzwi. Jesienne powietrze owionęło go dziwnie ciepłym podmuchem. Westchnął głęboko i ruszył w dół ulicy. Wyszedł wcześniej, żeby zrobić pierwszy obchód rewiru, zanim pojawi się na odprawie. Pomyślał, że po drodze może zajrzy jeszcze do koronera i zapyta, czy naprawdę nie znalazł żadnych podejrzanych obrażeń u starszego pana. W sumie, to było jednak dziwne samobójstwo.
„Dziwna śmierć, dziwne życie, dziwny człowiek” pomyślał, oglądając się za zgrabną blondynką w krótkiej spódniczce. „I to nazwisko takie dziwaczne... Aberforth Dumbledore...”

------ KONIEC


--------------------
I'll find the way, the arch and the veil -
to start another kind of life.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Galia
post 03.11.2004 15:13
Post #2 

Uczeń Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 249
Dołączył: 28.05.2004
Skąd: *From the land of stars *




Jestem pierwsza? Just do it!!!
W pierwszy,m rzędzie masz + za 'Simona i Garfunkela' - jak ja uwielbiam tę muzyka, drugiego + masz za temt , taki niecodzienny, mało ograny. Błędów logicznych czy literówek też nie zauwazyłam. Nie mam się do czego czepiac. Podobało mi się. Dobra robota!!! smile.gif
czekolada.gif dla autorki


--------------------
Jestem myślicielką niezależną, wolną poszukiwaczką oazy nieskrępowanych istnień. Przemierzam pustynie w poszukiwaniu sensu... Czy odważysz się pójść za mną?

Myśli, marzenia, złudzenia. Moje życie...

Nie można dostać czegoś, nie tracąc czegoś w zamian.
Żeby coś otrzymać musisz poświęcić coś o podobnej wartości.
To zasada równoważnej wymiany.
To prawda o świecie...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Katon
post 03.11.2004 16:06
Post #3 

YOU WON!!


Grupa: czysta krew..
Postów: 7024
Dołączył: 08.04.2003
Skąd: z króliczej dupy.

Płeć: tata muminka



Najpierw się przyczepie, tak pro forma tongue.gif

1. Przewidziałem bardzo szybko (chyba zbyt jednak) kto zacz jest dziadkiem
2. Motyw z wpleceniem Dajany w świat HP mnie osobiście nie przekonał, ale trudno mu odmówić pomysłowości i wielu czytelnikom może "podejść"
3. Za dużo o oczach. Ten jest czerwonooki, tamten zielonooki, ten temu zaglądy w oczy oczami i wogóle trochę za dużo tych oczu blink.gif Szczególnioe kiedy Voldemort mówi o Harrym per "ten zielonooki ktośtam", to już jest nienaturalne trochę.

Masz bardzo sprawny język i piszesz składnie oraz z sensem co nie jest takie znowu powszechne. Poza tym wszystko to jest jakieś estetyczne i się kupy trzyma, oraz nie ma 1000 Huncwotów na metr sześcienny, co jest bardzo istotne i nobilituje Twoje dzieło tongue.gif
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Avin
post 03.11.2004 22:15
Post #4 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 50
Dołączył: 13.06.2004
Skąd: sama nie wiem, skąd się wzięłam;D




Podoba mi się. Nie zauważyłam jakiś większych błędów. + za oryginalny temat. Przyznam szczerze, że opowiadania o takim temacie jeszcze nie czytałam. Jedyny minus-ciągle pisałaś coś o oczach.

P.S. Witamy na forum.


--------------------
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
beata white
post 05.11.2004 08:43
Post #5 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 15
Dołączył: 03.11.2004




Dzięki, że w ogóle komuś chciało się skomentować wink.gif

Kwestia oczu... hmmm...
Mnie Voldemort głównie kojarzy się ze wzrokiem i tymi czerwonymi ślepiami. I oczy/spojrzenia spełniają dość ważną rolę w tej części opowiadania, w której występują. Staram się uważać na powtórzenia - bo mam w tym kierunku spore inklinacje, i mam nadzieję, że nie o to chodziło Wam z tymi oczami.

Katon - w kwestii stężenia Huncwotów na metr sześcienny - generalnie mam świra na punkcie Syriusza blush.gif i jeśli odważę się wkleić tu inne swoje fanfikty - będzie to z pewnością zauważalne... cheess.gif
A jeśli chodzi o "Dajanę" - jeśli ktoś w tej rodzinie królewskiej kiedykolwiek był "magiczny" - to, jak dla mnie, tylko ona smile.gif

Galia - dzięki za czekoladę - uwielbiam!!! smile.gif

Ten post był edytowany przez beata white: 05.11.2004 08:46


--------------------
I'll find the way, the arch and the veil -
to start another kind of life.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 16.04.2024 19:43