Drukowana wersja tematu

Kliknij tu, aby zobaczyć temat w orginalnym formacie

Magiczne Forum _ W Labiryncie Wyobraźni _ Studnia [cdn]

Napisany przez: Katon 22.03.2006 14:51

Oto pierwsza, niezbyt długa część opowiadania osadzonego w realiach "Monastyru". Systemu RPG autorstwa Ignacego Trzewiczka, Marcina Blachy i Michała Oracza. Mam nadzieję, że tekst będzie zrozumiały nawet przy nieznajomości świata (zapoznanie się z nim gorąco polecam, nawet dla niegrających - to jeden z najciekawszych światów dark fantasy), jednak będę zamieszczał przypisy dotyczące pewnych istotnych kwestii. Proszę szczególnie o uwagi z dziedziny interpunkcji, bo słaby w te klocki jestem i piszę intuicyjnie (i bez ogonków).


Gdy Maurice dotarł pod kamienicę barona, był już bardzo zdyszany. Przetarł spoconą twarz dłonią i zakołatał w drzwi. Nie musiał czekać długo, ale i tak przestępował nerwowo z nogi na nogę i na wpół świadomie poprawiał rapier przy boku. Niech ten stary... W drzwiach stanął Edmund – służący Villapaina.
- Witam, panie la Tuerro. W czym mogę...
- Baron jest w swoim gabinecie? – przerwał nerwowo Maurice.
Aby odwiedzić la Villapaina w jego świątyni spokoju należało się zwykle wcześniej zapowiedzieć, ale Maurice należał do grona bliskich przyjaciół, a i wyraz jego twarzy dawał pewność, że nie przyszedł niepokoić barona czymś błahym.
- Proszę wejść – Edmund zrezygnował z dalszych pytań.
La Tuerro wpadł do holu potrącając sługę, który nie zdążył się w porę odsunąć. Wbiegł na szerokie schody prawie zrzucając drogocenny wazon ze stolika i popędził w górę przeskakując po dwa stopnie naraz. Na ostatnim potknął się i boleśnie upadł na lewe kolano. Zaklął cicho. Gnając tu na złamanie karku nie pomyślał nawet jak przekaże tę wieść la Villapainowi. Jak powie mu, że... Im prościej, tym lepiej. Im szybciej, tym lepiej. Puścił się pędem przez korytarz prowadzący do gabinetu gospodarza. Przed drzwiami zatrzymał się, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Znów poprawił rapier. Robił to zawsze, kiedy był zdenerwowany. Zły nawyk. Może kosztować życie. Zdradza emocje. Tyle, że teraz nie potrafiłby ukryć swoich, nawet gdyby zależał od tego los wojny z Valdorem(*1). Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Znajomy zapach starego, matrańskiego dywanu i książek. Baron August la Villapain siedział rozparty w fotelu i czytał. Słysząc ciche skrzypnięcie drzwi podniósł głowę znad lektury i uśmiechnął się do gościa.
- Witaj, panie la Tuerro. Czemu zawdzięczam tę miłą wizytę? – zapytał ciepłym głosem, odkładając książkę na kolana. - Sądząc po kolorze pańskiej twarzy wnioskuję, iż jest to coś pilnego. I ważnego. – dodał już trochę innym tonem, wpatrując się uważnie w twarz Maurice'a.
- Panie baronie, ja... chciałem przekazać... właśnie się dowiedziałem... obawiam się, że to pewne... – la Tuerro poczuł suchość w gardle. Villapain nie był jeszcze człowiekiem starym i potrafił nad sobą panować, ale ta wiadomość mogła nim wstrząsnąć.
- Na Jedynego, mówże-ż pan! Czy...? – w oczach barona dostrzegł przez moment zrozumienie. I strach.
- Perel de Doherten nie żyje.
- Mój Boże...
„Sonety błękitne” upadły na dywan.


***


Z okna salonu Emeralda Hitous roztaczał się wspaniały widok. Biel kamienic, zieleń parków, złoto kościelnych wież i kopuł, wszystko to w blasku popołudniowego słońca zlewało się w przedziwnie splątaną konstrukcję, która wydawała się przeczyć prawom inżynierii, natury i logiki. Dennis nieomal widział, jak budynki rosną na jego oczach. Niedługo zasłonią kopułę Katedry Chwały i będą dalej piąć się w górę. Przesłonią słońce i nie przestaną rosnąć. Dach obok dachu, iglica za iglicą – ciągle wzwyż. Pomnik ludzkiej pychy chcącej wydrzeć Jedynemu (*2) niebiosa. Pomnik, który wreszcie runie do morza strącony jednym ruchem Jego dłoni. La Savrieux miał wrażenie, że to stanie się już nie długo. Kto wie, może za kilka dni... Oparł się dłońmi o parapet i wsłuchał w odgłosy miasta. Stuk kopyt o bruk. Skrzypienie stoczniowych maszyn. Tysiące rozmów prowadzonych na czwartych piętrach kamienic, których przecież nie mógł słyszeć, a jednak słyszał je wszystkie tak bardzo wyraźnie. Kindle tętniło życiem. Nie bacząc na nadciągającą katastrofę żyło życiem najbardziej żywym ze wszystkich miast Dominium (*3). Ciekawe czy wiedziało już o stracie, jaką poniosło. I czy będzie umiało zdać sobie z niej sprawę...
- Wszyscy już wiedzą – Emerald zdawał się czytać w jego myślach. – ‘Och, słyszałeś? Zginął ten poeta, Perel de Doherten...’ –dodał groteskowym barytonem.
La Savrieux odwrócił się gwałtownie i ruszył w kierunku stojącej w rogu salonu biblioteczki. Przez chwilę wodził wzrokiem po grzbietach książek, po czym wyciągnął jedną z nich.
- ‘Och tak, byliśmy na premierze jednej z jego sztuk... Miała tytuł „Korowód”, jeśli mnie pamięć nie myli. Wielka szkoda...’ – ciągnął Hitous z lekkim uśmiechem, tym razem modulując głos w piskliwy sopran.
- Pamiętasz monolog Villaroda? – spytał nagle Dennis, potrząsając trzymaną w dłoni książką – Ten ostatni, na balu. Zaczyna się jak kolejny żart starego błazna, ale stopniowo nabiera mocy i treści. Opada maska, której Villarod nie jest już w stanie dłużej nosić. Sarkastyczna anegdota przemienia się w pełne pasji i bólu oskarżenie i krzyk o sprawiedliwość. Cynik zamienia się w moralistę. Błazen w sędziego. – la Sevrieux mówił coraz głośniej i szybciej - Nerwowe śmiechy. Niektórzy przestają słuchać, niektórzy wzruszają ramionami, niektórzy mają to wszystko za kolejną kpinę Villaroda. Tylko la Brienne rozumie, jak bardzo ten nowy Villarod może być niebezpieczny...
- Do czego zmierzasz, przyjacielu? – po wielkiej twarzy Emeralda wciąż błądził lekki uśmiech.
- Och, doskonale wiesz, do czego zmierzam... - la Sevrieux krążył już po całym salonie. Na jego zapadnięte policzki wystąpił lekki rumieniec. – Doherten rzadko mówił przez swoich bohaterów, ale Villarod był wyjątkiem. Ta mowa na balu, to była jego mowa. I tak samo jak na scenie, tak samo i na widowni – tylko niektórzy pojęli, jak bardzo niewygodny może się okazać Perel de Doherten... Dopóki kpił i delikatnie podszczypywał, dopóty Cynazyjczycy byli zachwyceni, ale kiedy postanowił pokazać im, jacy są naprawdę i zmusić do odpowiedzi na kilka pytań, wszyscy woleli udawać, że ich nie słyszą...
- Znasz moje zdanie na ten temat – przerwał łagodnie Hitous, poprawiając się w fotelu. – Doherten nie padł ofiarą żadnych koteryjnych spisków. Doherten przestał pisać wybitne sztuki. – uniósł dłoń przed siebie widząc otwierające się usta Dennisa. – Tak. Przestał pisać wielkie sztuki. I wielką poezję. „Villarod” przepadł, bo był słabszy od „Saviera”. Dużo słabszy. I to jest jedyny powód. Po genialnych „Sonetach” – „Nim nadejdzie świt”. Wiersze tak trudne i głębokie, że zaiste trudno dopatrzyć się w nich sensu…
- Może tobie jest trudno – syknął la Savrieux, prawie podbiegając do stolika, przy którym siedział Emerald. – Tobie i tym wszystkim salonowym pieskom. O wiele łatwiej było udawać, że się nie rozumie, niż spojrzeć w lustro! W tym mieście każdy ma w nim własnego potwora! Ty też?!? – uderzył z rozmachem książką w stolik i chwilę wpatrywał się w spokojne oczy przyjaciela, jakby chcąc znaleźć tam dowód na potwierdzenie swoich słów. Emerald lekko pokiwał głową a na jego nalanej twarzy znów pojawił się uśmiech. Smutny uśmiech.
- Ja też, przyjacielu. A ty nie?
Dennis wziął głęboki oddech i powoli podszedł do okna.
- Nie szukaj winnych, mój drogi. Jesteś poetą i ja też usiłuję nim być – wiemy, jakie jest Kindle. Przygarnęło Perela i dało mu chwilę sławy i blasku, by potem po prostu się nim znudzić. Twierdzę, że sam trochę przyspieszył to, co i tak było nieuniknione.
- Villapain twierdzi, że jego późniejsze dzieła są genialne.
- Villapain nie jest nieomylny, doskonale o tym wiesz. I wiesz jeszcze lepiej, jaki miał stosunek do Perela...
La Sevrieux przez chwile miał zamiar kłócić się dalej, ale mruknął tylko cicho, że i tak wie swoje, i znowu zaczął wpatrywać się w widok za oknem, jakby to Kindle było winne temu co się stało. Może zresztą było tak w istocie... Miasto, które tak szybko nudzi się i porzuca. Miasto ludzi o wydrążonych duszach... To zwrot z jednego z późnych wierszy Dohertena. Jednego z tych, które Emerald zapewne uznałby za niemożliwy do zrozumienia bełkot. Dennis przymknął lekko powieki usiłując przypomnieć sobie skomplikowany układ wersów i rymów... Miał ochotę podbiec do przyjaciela i wykrzyczeć mu tę strofę prosto w twarz, a potem zbiec po schodach, wypaść na ulice i recytować ją każdemu napotkanemu człowiekowi...
- Niezależnie od tego co sądzimy o ostatnich dramatach Perela, myślę, że powinniśmy wypić za jego duszę – Emerald ciężko podniósł się z fotela i podszedł do zamykanej na kluczyk szafki. Dennis, ciagle zamyślony wrócił do stolika i usiadł na drugim fotelu, podpierając brodę dłonią.
- Wytrawne, kordyjskie. Podobno świetny rocznik. Dostałem je kiedyś od la Villapaina właśnie – gospodarz wrócił z butelką i dwoma kryształowymi kieliszkami. La Savrieux obserwował obojętnym wzrokiem, jak otwiera i rozlewa wino. Ciągle umykało mu, bądź to słowo, bądź rytm...

O miasto!
Dusze twych mieszkańców wydrążone głębiej
Niż tunele i jamy pod twych ulic brukiem
I dusze i skałę te same wszak czerwie
Drążą...


- Za Perela de Doherten! – Emerald stał ze wzniesionym kieliszkiem. Dennis wziął swój i powoli się podniósł. Skinął kieliszkiem w stronę przyjaciela i wypił duszkiem jego zawartość. Przez chwilę stał w milczeniu, a potem podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy Emeralda Hitous.
- Wierzysz w ten pojedynek?


***


- To niemożliwe. On bardzo się zmienił od śmierci la Veresa – baron wpatrywał się w wiszący na scianie gobelin, który przedstawiał statek Proroka przemierzający wzburzone morze w drodze do Valdoru. – Perel de Doherten, przebywający w Matrze, wdaje się w pojedynek i ginie. Wiarygodne, czyż nie? Szczególnie dla tych, którzy pamiętają go z okresu największej popularności i największej klęski. Ale nie dla mnie.
Maurice nie mógł wyjść z podziwu nad umiejętnością panowania nad sobą la Villapaina. Po początkowym szoku był juz zupełnie spokojny i tylko pewna bladość jego twarzy mogłaby zdradzić, że coś go trapi. A przecież był dla Dohertena nie tylko protektorem i mecenasem. Był też jego przyjacielem i w swoisty sposób zastępował mu ojca. Maurice nie mógłby się nawet zaliczyć do grona bliskich znajomych poety, a jednak ciągle był wstrząśnięty i z trudem panował nad drżeniem dłoni. Popatrzył na XIII-wieczny gobelin, a potem na oblicze barona. August la Villapain powoli zbliżał się do swych sześdziesiątych urodzin. Miał szlachetną twarz o lekko orlim profilu i okalającej usta brodzie, jednak największą uwagę przykuwały duże, zielone oczy, które zdawały się patrzeć w głąb duszy rozmówcy. Ludzi zjednywał mu szczery uśmiech. Wcale rzadka cecha. Szczególnie w Kindle. Baron był człowiekiem eleganckim. Tak w ubiorze jak i w zachowaniu. La Tuerro przypomniał sobie wczorajszy bankiet u markizy la Mouries, na którym musiał znosić towarzystwo żałosnej, papuziej młodzieży w pstrokatych strojach, wywołujących tylko uśmiech politowania. Żałował, że nie było tam Villapaina. Może i jego pozycja osłabła, ale dla wielu ludzi ciągle był wyrocznią w dziedzinie smaku. I przede wszystkim w dziedzinie sztuki. Maurice wiedział, że kiedy zabraknie takich ludzi jak baron, cała Cynazja, ba! całe Dominium, będzie nieodwołalnie i ostatecznie skazane na pstrokatą nudę i wypozowaną dekadencję. La Villapain przeniósł wzrok na twarz Maurice'a, którego myśli nagle znów skupiły się na tym, co było w tej chwili ważne.
- Nie wierzę w to, Maurice. On nie dałby się wciągnąć w przypadkową zwadę.
- Ma pan rację, baronie. Zaskakujący jest też fakt, że tym, który zabił Perela był Ragadańczyk, nie sądzi pan?
La Villapain cicho wypuścił powietrze.


(*1) Valdor to nazwa pogańskich terenów pełnych orków, elfów, krasnoludów i podległych magii ludzi. Od wielu wieków trwa z nimi wojna, nie przynosząca żadnych konkretnych rezultatów.

(*2) W tym świecie głównym wyznaniem jest karianizm. Religia monoteistyczna, o strukturze formalnej przypominającej chrześcijaństwo, założona ponad półtora tysiąca lat przed czasem akcji gry przez Proroka - człowieka, który wyrwał ludzkość spod panowania magii i demonów. Można by o tym pisać długo, religia to w świecie Monastyru chyba najciekawszy element.

(*3) Dominium to sojusz kariańskich państw pod przewodnictwem papieża.

Ciąg dalszy wkrótce.

Napisany przez: Katon 24.03.2006 13:15

Pomimo raczej nikłego zainteresowania - jadę dalej.



Znów zacisnął dłoń na rękojeści schowanego pod płaszczem noża. Obejrzał się przez ramię na wypachnionego, ubranego w błękitny strój młodzieńca, którego przed chwilą minął i cicho zaklął. Miał ochotę doskoczyć do niego, szarpnąć za bark i spojrzeć mu w oczy a potem wepchnąć nóż w jelita i jednym ruchem rozpruć brzuch aż po żebra. Wszystko przez to miasto. Kaspar nie był strachliwy, ale świadomość, że pod jego stopami ciągną się tunele prowadzące diabli wiedzą dokąd, była dziwnie niepokojąca. Wszystkie te białe kamienice, fasady kościołów, fonatanny i klomby zieleni były tylko atrapą - nie lepszą niż dekoracje odpustowego teatrzyku. Nawet błękit nieba i słoneczny poblask wydawały się sztuczne. Cały ten blichtr wyrastał przecież na fundamencie mrocznych katakumb, które podobno zaczynały się tuż pod powierzchnią ulic. Kasparowi zrobiło się chłodno, chociaż popołudnie było ciepłe i suche. W oczach żartujących żaków i eleganckich dam widział tylko pustkę. Jakby nie mieli duszy, tylko studnie bez dna. Ragadańczyk z trudem tłumił w sobie pragnienie rozdarcia którejś z tych lalek. Znów zacisnął kurczowo dłoń na rękojeści. Był najemnikiem i mordercą. Był strasznym człowiekiem, a jednak ci ludzie wywoływali w nim lęk... Załatwi tylko, co ma do załatwienia i wyjedzie stąd jak najszybciej, zostawiając to przeklęte miasto za sobą. Pojedzie gdzieś daleko. Najlepiej do Agarii. Tam, gdzie ludzie mają w oczach ból i nienawiść. Uczucia o których Kaspar wiedział niemal wszystko. Myślał też, że wie sporo o pustce. Nie wiedział nic. Wydawało mu się, że z bram kamienic bije odór wilgotnych lochów. Czuł jak pod obcasami jego butów kłębią się demony. Jeszcze tylko kilka minut drogi. Poprawił torbą przewieszoną przez ramię i przyspieszył kroku. Tamten był inny. Kiedy umierał, miał w oczach to, co każdy normalny człowiek. Może to dlatego, że się tutaj nie urodził... To śmieszne... Nie pytał ani kto, ani dlaczego. Musiał wiedzieć. Poprosił tylko o jeden dzień czasu na uporządkowanie notatek i dokończenie kilku wierszy. Bał się śmierci, ale najbardziej przejmował się swoimi papierami. Papierami co do których Kaspar dostał zresztą wyraźne wytyczne. Śmieszne, ale mimo wszystko godne szacunku. Niestety, Ragadańczyk nie mógł dać mu tego dnia. Nie mógł dać mu nawet godziny. Niedokończone dzieła zawsze są w cenie, pomyślał wchodząc na łukowy most na wyspę Gorda. Zostały tylko dwie przecznice. Zostawi dowody, weźmie reszte pieniędzy i po wszystkim. Ale postanowił, że nie będzie więcej zabijał poetów. Było w tym coś niesmacznego.

Napisany przez: Katon 30.03.2006 11:24

- To ma sens - Emerald kiwał powoli głową, bawiąc się koronkami kołnierza. - To dziwne... Gdybyś przedstawił mi taką teorię wydarzeń godzinę temu, obawiam się, że tylko bym się nad nią uśmiechnął. Teraz zaś dochodzimy do niej wspólnie i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to ma sens.
Dennis siedział na końcu fotela i nerwowo poruszał kolanem, wpatrzony w opróżnioną już prawie butelkę. Szybkim ruchem wziął swój kielich ze stolika i wypił znajdującą się na dnie resztkę wina.
- Myśleliśmy, że dał sobie spokój. - ciągnął Emerald. - W końcu nie miał zbyt wielkich szans na drodze sądowej. Zbyt wielu ludzi widziało jak stary la Varese wyzywa Perela. Był sprowokowany, zgoda, ale to niczego nie zmienia. Nawet przy jego wpływach... - Hitous zdawał się dyskutować z samym sobą, coraz bardziej ożywiony. - Podobno chciał się pojedynkować. Jeszcze zanim jego ojciec zmarł. Perel był gotowy przyjąć wyzwanie, ale Villapain postawił sprawę jasno. Obstawił ludźmi kamienicę Dohertena i kilka okolicznych ulic, na wypadek, gdyby coś się miało dziać...
- Może lepiej byłoby, gdyby baron pozwolił na ten pojedynek! - zakrzyknął la Savrieux stawiając z impetem kielich na stół. - Jestem pewien, że...
- A ja nie jestem pewien. La Villapain zrobił to, co uważał za najlepsze. Zresztą, po kilku dniach stary Cyprian umarł. Zdawało się, że paradoksalnie właśnie wtedy Michael dał sobie spokój, A i Perel nie miał już ochoty walczyć. Chciał być daleko. I zrealizowac swoje marzenie - jedyne, co mu zostało. Zabił już ojca Monique, myślę, że nie chciał zabijać jej brata...
Dennis syknął ze złością, wstał z fotela i popatrzył w okno. Słońce schowało się już za kopułą katedry. Niedługo popołudnie przejdzie łagodnie w wieczór. A później noc znów odda Kindle jego prawowitym władcom...
- Był jego przyjacielem! Uwielbiał podkreślać jak bardzo zależy mu na Perelu, lubował się w aluzjach o jego związku z Monique, na Jedynego! przecież stary też doskonale o tym wiedział! - la Savrieux gwałtownie miotał się po salonie, jak gdyby rozpaczliwie szukając wyjścia.
- Romans to jedno, przyjacielu. Dopóki nie było mowy o ślubie, la Varese mógł sobie pozwolić na tolerowanie zabaw córeczki. - Hitous nalał sobie ostatni kielich wina i zanurzył w nim usta. - Ale ślub? Z tym przybłędą? Z poetą?!? Mój drogi, przecież nawet nie wiadomo czy te opowieści o kordyjskim oficerze, to nie wymysły...
- Co ty bredzisz?!? Perel był synem oficera Cesarskiej Armii, Hernanda de Doherten i mógł to udowodnić...
- Ale nigdy nie zadał sobie trudu, żeby udowodnić to Cyprianowi la Varese... Nie zrozum mnie źle. Wierzę oczywiście w to wszystko, co o sobie mówił. Przedstawiam ci tylko pewien tok myślenia. Kilkunastoletni młokos, który ma tylko lutnię i kilka kordinów (*1) w sakiewce, przybywa na handlowym okręcie do Kindle i gra na ulicach swoje ballady, mieszkając w podrzędnej, portowej gospodzie. Kilka lat później ten sam młokos, trochę już starszy, znany, podziwiany i zamożny, pragnie ręki córeczki dumnego la Varesa. - Emerald uśmiechnął się ironicznie i spojrzał na Dennisa.
- Jakie to wszystko ma znaczenie? Był poetą. Wielkim poetą...
- Poeta, poeta, poeta... - gospodarz groteskowo wykrzywił twarz. - Mówisz jakbyś sam nie był poetą, mój drogi. Od kiedy to hrabiowie i markizy traktują nas inaczej, niż jak egzotyczne małpki służące ich krotochwilnym zabawom?
Spojrzenie la Savrieux zdradzało jakąś desperacką rozpacz.
- Oni się kochali! Jak ona mogła... wyprzeć się... przy wszystkich... Upokorzenie przez starego, nawet przez przyjaciela... mógł jakoś znieść... ale nie to. On czuł się poniżony. Oszukany. Wyszydzony! Nie rozumiesz? Nie rozumiesz, jak musiał się czuć tam, na przyjęciu, gdy został publicznie potraktowany jak śmieć?!? Nie rozumiesz?!? - Dennis stał na środku salonu i krzyczał, gwałtownie gestykulując. Był bliski płaczu. Emerald westchnął cicho i spojrzał mu prosto w oczy.
- Rozumiem, la Savrieux - jego głos był chłodny. - Rozumiem znacznie lepiej niż ty, kawalerze. W przeciwieństwie do mnie nie wiesz, jak to jest być synem kupca handlującego tkaninami, czyż nie?
Ręce Dennisa bezładnie opadły wzdłuż ciała. Przez chwile stał na środku w milczącym zdumieniu potem zaś przetarł twarz dłonią i spojrzał na przyjeciela.
- Przepraszam - jego głos był słaby i cichy. - Przepraszam. Zapomniałem.
Przez chwile słychać było tylko stuk kopyt o bruk. Skrzypienie stoczniowych maszyn. Krzyki mew. Emerald Hitous uśmiechnął się lekko.
- No cóż... Trzeba się zastanowić co teraz. Teraz, kiedy już domyślamy się, czyje kordiny w sakiewce nosił nasz Ragadańczyk...


***


Porozrzucane papiery leżały wszędzie. Pokrywały okrągły stolik i sporą część podłogi oraz przynajmniej połowę obitej atłasem sofy. Co chwila sięgał po jeden z nich i czytał. Chłodny wiatr przenika do szpiku kości. Do samego dna duszy. Na horyzoncie kilku jeźdzców z błękitnym proporcem. Mogą zabrać Wędrowca przed oblicze Proroka, ale on nie jest jeszcze gotowy. Żegna się z nimi. Kartka opadła na dywan. Sięgnął po kolejną. Szczyt potężnej góry. W dole widać morze. Szare i ciemne. Złe. Wędrowiec słyszy nadciągającą falami pieśń. Wyciaga ręce ku niebu w geście prośby o ocalenie, ale niebo wygląda jak odbicie morza. Pieśń narasta. Przewodnika nie ma nigdzie w pobliżu. Który to już krąg, Felipecie? Nie mógł czytać dalej. Morze zniknęło. Wzrok padł na pokreśloną stronicę leżącą na skraju stolika. To już ostatni krag Wędrowcze. Wejdziesz tam sam, by poznać największą z Tajemnic. Zdołasz ją opisać? Zimny pot wystąpił na czoło. Jego ręce drżały. Musiał odpocząć, bo studnia zupełnie go wciągnie. Chwiejnym krokiem Michael la Varese wyszedł z gabinetu.



(*1) Najczęściej spotykaną w Dominium walutą są kordiny - monety bite przez Cesarstwo Kordu. Największe imperium świata.

Napisany przez: Avadakedaver 30.03.2006 17:56

a ja wreszcie się wziąłem i przeczytałem.
ciekawi mnie tylko jakie to opowiadanie będzie długie, i wściekam się, że nikt nie ma gry "manastyr", bo wkręciłeś mnie w klimat i bym se ją przetestował. pamiętam, że coś takiego krążyło po rynku jakiś czas temu, ale nie pamiętam o co w tej grze come on.
pozdrowienia

Napisany przez: Eva 31.03.2006 20:15

To rpg jest ;p

Napisany przez: Katon 31.03.2006 20:23

Co masz konkretnie na myśli =)?

Ok. Ogólnie chyba załapałem. Tzn. myślę, że Ty Elva myślisz, że Ava myśli, że chodzi o grę komputerową...? E? Nie wiem czy można to na 100% wywnioskowac z jego postu... A może jednak o coś całkiem innego Ci chodzi?

Napisany przez: Eva 31.03.2006 20:49

Wlasnie tak wnioskowalam, choc 100% pewnosci nigdy miec nie mozna ;>
Za to obiecuje, ze jak tylko wyjde z wanny <jeszcze do niej nie weszlam> tp sumiennie przeczytam opowiadanie o ladnie skomentuje!

estiej: abo się Elva utopiła, abo jeszcze kąpie, abo już zaczyna nieźle waniać, bo coś nie pisze

Napisany przez: Elbereth 01.04.2006 13:18

Monastyr jest jednym z moich ukochanych systemów (szkoda tylko, że nie zyskał należytej popularności, ale może to kwestia czasu), tak więc nie mogłam nie przeczytać Twojego opowiadania =) Doskonale oddany klimat- wg mnie rzecz priorytetowa, trudno więc, żeby mnie nie wciągnęło. Dobrze jest, ale kilka drobnych błędów się pojawiło (tak mi się przynajmniej wydaje, bo akurat w szkole to wszyscy mnie non stop poprawiają, więc nie jestem zbyt wiarygodna ;P). Standardowo- pisz dalej, czekam na kolejną część wink2.gif

estiej edit: błędy są? Katon, mogę poprawić, mogę, mogę?

nie krępuj się/Katon

Napisany przez: Katon 05.04.2006 13:19

Im dłużej wpatrywał się w gobelin, tym bardziej ulegał iluzji ruchu. Fale zdawały się uderzać o burty okrętu, żagle łopotały pod uderzeniami zachodniego wiatru, a na pokładzie krzątali się marynarze. Tylko sylwetka stojącego na podwyższeniu Proroka, wpatrującego się gdzieś w horyzont, była zupełnie nieruchoma. Jakby rozmyślał o swoim losie. Niewiele współczesnych obrazów mogłoby się poszczycić takim stopniem realizmu. Dlatego właśnie kiedyś go kupił, pomimo, że zdawał się rozsypywać w rękach. Ileż jeszcze wielkich dzieł kryje się gdzieś w starych kufrach i na zakurzonych strychach? Villapain lubił o tym rozmyślać. Wierzył, że uda mu się odnaleźć chociaż kilka z nich. Teraz jednak nie potrafił się skupić. Odwrócił wzrok od gobelinu i spojrzał w kierunku okna, opierając się łokciami na kolanach. Nie ma go już. Zostały tylko książki i kilka listów... Nie. Nie tylko. Baron wstał i podszedł do biblioteczki. Pewnym ruchem wyciągnął "Dramaty zebrane" Heklisha i otworzył, wyciągając ze środka złożoną kilkakrotnie kartkę. Odłożył książkę na swoje miejsce i wrócił z listem na fotel. Przez chwilę bawił się nim w dłoniach, a potem szybko rozłożył i zaczął czytać.

Drogi Baronie!
Wybacz, że daruję Tobie i sobie zbędne wstępy i grzeczności, ale wiele mam Ci do opowiedzenia. Jest lepiej. Znacznie lepiej, jeśli mam być ścisły. Zaczynam znowu czuć, że żyję. Pewnym jest, że nigdy nie zdołam odwdzięczyć Ci się za wszystko co dla mnie zrobiłeś, szczególnie przed wyjazdem, jakkolwiek podejmuję nieśmiałe i może nieudolne próby. Narazie nie mogę zdradzić, co mam na myśli, wierzę, że dowiesz się wkrótce. Obawiam się, że nigdy już do końca nie zrzucę z ramion tego ciężaru. Myślę zresztą, że nie powinno tak być. On jest już częścią mnie, a moją powinnością jest go dźwigać. Uczę się jak to robić. Uczy mnie Larosso. Dopiero teraz, czytając go w podróży, zaczynam naprawdę rozumieć. Widzę więcej. Strofy, które były dla mnie zagadką rozjaśniają się. Czuję czasem, jakby był ze mną i wskazywał mi drogę. Piszę z Agarii. Jadę na front. I wiem, co o tym pomyślisz. Ale wiem też, że zrozumiesz. Byłem w Gordzie. W kolejnym liście napiszę o tym więcej. Narazie jestem ciągle pod zbyt wielkim wrażeniem tego, co widziałem. I muszę zobaczyć tę wojnę. Muszę spojrzeć na Valdor. Wiem, że rozumiesz, baronie. Studnia, w którą spoglądam, jest coraz głębsza. Nie widać dna. Muszę ciągle szukać. I nie martw się. Jedyny nade mną czuwa. Obawiam się, że moja śmierć byłaby nie po Jego myśli, jeśli mogę pozwolić sobie na tak pyszne stwierdzenie. Drogą mordercy czasem musi być życie. Tak, mordercy. Prawie widzę Cię teraz jak gwałtownie zaprzeczasz. A jednak... Dużo piszę. Piszę cały czas. Patrzę, rozmawiam, czytam i piszę. Jakiż mały i żałosny jest światek, jaki opisywałem przez te kilka lat! Jakże nudni byli bohaterowi moich dramatów i rzeczywistość w jakiej ich umieściłem! Ciasna i żałosna. Poeta musi widzieć przestrzeń. Ten wyjazd był moim błogosławieństwem. Ta podróż była mi pzreznaczona od urodzenia. Piszę i już niedługo będę mógł Ci wysłać kilka strof. Liczę, że obejdziesz się z nimi surowo i sprawiedliwie. Kolejny krąg przede mną. Bądź zdrów, mój mecenasie! Mój przyjacielu.
Szczerze i na zawsze oddany
Perel de Doherten



Jeszcze przez chwilę August wpatrywał się w kartkę. Pozwolił sobie na łzę, która spłynęła po policzku, ale wiedział już, co musi zrobić. Włożył list do książki i zawołał służącego.

Napisany przez: Avadakedaver 29.04.2006 21:20

ej, no, jakby to była gra na kompa, to dawno by była w mojej chałupie, tylko że zawsze najciężej jest mi się wziąć za erpegi takie normalne, nie komnputerowe.
i tak mam do nich większy zapał niż moi - estiej, przyjrzyj się - ZIOMALE, bo nikt o tej grze nie słyszał. Buraki.

Katon chyba zrezygnował. spełniły się moje obawy.

Napisany przez: owczarnia 02.05.2006 15:33

QUOTE(estiej @ 02.04.2006 17:43)
Styl, jak już wspominałem, elegancki, pozazdrościć Katonowi można, choć wiadomo, jak się czyta z lupą w ręku, to czasem coś się zauważy dziwnego - desperacką rozpacz (masło maślane), barona mieszkającego w kamienicy??, więc nawet tutaj przydałaby się beta.

A czemużtoby nie w kamienicy? Jeżeli ma całą dla siebie w eksluzywnej części miasta... Co do nazwisk - zdaję sobie sprawę od początku z problemu, który jest niestety nierozwiązywalny. Moji bohaterowie lubię gadać prawie tak jak ich stwórca... Dzięki za krytykę i korektę.Katon
*


Pewnie, że baron może w kamienicy. Ja jestem w jednej czwartej hrabianka i mieszkam w kamienicy, to czemu baron miałby nie móc wink2.gif. Polecam lekturę "Lalki". Estiejowi, oczywiście cheess.gif. A samo opowiadanie, choć ciężkie (tematyka nie moja), to rzeczywiście - stylowo imponujące. No, może czasem połączyłabym kilka zdań w jedno, ale ja już tak mam, że lubię długie zdania. Wręcz za długie nawet czasem.

Napisany przez: Katon 04.05.2006 13:38

Spokojnie. Będę pisał. Miałem przez kilka ostatnich dni... hm... poważne problemy rodzinne. I stąd oczywiście wynika moja nieobecność. Opowiadanie będzie miało ciąg dalszy i koniec. Musze tylko pozbierać myśli.

mówiłem, mówiłem k.... że tego nie skończysz?! / avada

Powered by Invision Power Board (Trial)(http://www.invisionboard.com)
© Invision Power Services (http://www.invisionpower.com)