Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Zmiany [zak], rzecz o relatywizmie rzeczywistości

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 14 ] ** [87.50%]
Słabe - wyrzucić [ 1 ] ** [6.25%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 1 ] ** [6.25%]
Suma głosów: 16
Goście nie mogą głosować 
hazel
post 06.07.2006 09:54
Post #1 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Popełnione w czasie nieprzespanej nocy. Bez bicia przyznaję się do inspiracji "Powrotem do przyszłości" i kilkoma dziełami literatury S-F.


Nazywam się Daniel Frost. Mam dwadzieścia cztery lata. Na to wskazują dokumenty wydane przez Ministerstwo i moje wspomnienia. Życie nauczyło mnie jednak nie pokładać ufności nawet we własnych wspomnieniach. A może zwłaszcza w nich.

Według moich obecnych informacji urodziłem się dwudziestego czwartego listopada, roku pańskiego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego, w miasteczku Wembury, niedaleko Plymouth. Z tym miastem wiążą się moje pierwsze, nieskładne jeszcze i niejasne, wspomnienia. Miałem sześć lat, kiedy mój ojciec, który w tamtym czasie pracował w stoczni w Turnchapel jako inżynier, zabrał mnie ze sobą, gdy matka wysłała go po świąteczne sprawunki. Jak przez mgłę pamiętam podróż rozklekotanym autobusem, pełznącym powoli po szosie wijącej się między polami uprawnymi. Już wtedy nie mogłem opanować podniecenia, nie ułatwiały mi tego dwie rozgadane współpasażerki. Jedna z nich, kobieta w średnim wieku, ubrana w kwiecistą sukienkę i płaszcz z kołnierzem z lisiej skórki, rozpoczęła rozmowę z moim ojcem. Niewiele potrafiłem z niej zrozumieć, był to dla mnie taki sam niezrozumiały ciąg wyrazów, jak te, które nieraz słyszałem z głośników staroświeckiego radia stojącego w kuchni. Pamiętam, jak kobieta wygrzebała z torby zawiniątko, opakowane zatłuszczony papier i z uśmiechem na ustach podała mi je. Nie wiem, czy podziękowałem, ale podejrzewam, że wychowanie w katolickiej, konserwatywnej rodzinie już wtedy wpoiło mi odstawowe zasady współżycia w społeczeństwie. Do tej pory za to pamiętam smak drożdżowego placka z wiśniami, którego sopory kawałek wyłonił się z zawiniątka po usunięciu papieru. Pamiętam też swoje podniecenie, gdy na horyzoncie zamajaczyły pierwsze budynki miasta, szare klocki na tle jasnobłękitnego nieba, strzelistą wieżę kościoła, przysłaniającą widoczne w oddali kominy fabryk, wypluwające w niebo strużki bladoszarego dymu.

Pamiętam tłum ludzi na ulicach zatłoczonego miasta, migające na wystawach kolorowe światełka, aromat świeżo upieczonego chleba, spoczywającego w głębi ojcowskiej torby. Pamiętam wystawę sklepu z zabawkami, w którym mój rodziciel zniknął na całe wieki, zapewne kupując prezenty dla mnie i czworga mego starszego rodzeństwa. Lokomotywa, którą znalazłem trzy dni później pod choinką, miała na sobie znaczek firmowy tego sklepu.

Nie byłem wybitnym dzieckiem. Ale wpajane mi od dzieciństwa zasady nie pozwalały na zaniedbywanie obowiązków szkolnych. Trzecią klasę szkoły podstawowej skończyłem z wyróżnieniem. Wspomnienia z tego okresu obejmują zabawy z rówieśnikami na podwórku przed naszą kamienicą, eskapady na plac za torem kolejowym, gdzie składowano wycofany z użytku tabor kolejowy. Po jednej z nich mam pamiątkę w postaci ciemnej blizny na lewej łopatce, powstałą dzięki wrotom towarowego wagonu, które przerdzewiały i za nic nie dawały się otworzyć. Zapewne płakałem, ale tego nie pamiętam, pamiętam tylko krew, przerażone spojrzenia towarzyszy, morderczą gonitwę do domu i podniesiony w gniewie głos ojca. Potem jeszcze, kojący ból i strach, głos matki, czytającej dziecięcą książeczkę i tabliczkę czekolady, znalezioną nazajutrz pod poduszką.

W tamtych czasach wydawało mi się, że życie jest łatwe i proste, składające się z długich chwil pełnych szczęścia i momentów strachu i bólu, o których szybko się zapomina. Chciałem zostać policjantem jak pan Hogers z naprzeciwka, strażakiem w pięknym i lśniącym czerwienią wozie, inżynierem, jak ojciec. Mieć piękną żonę, choć trochę podobną do różanolicej i ciemnowłosej Elizy spod ósemki.

Wtedy przyszedł list. Pierwszy list zaadresowany do mnie. Tylko do mnie. Najspokojniej w świecie spoczywał na stercie poczty, zaraz obok rachunku za prąd. Kilka razy odczytałem wypisany na kopercie pięknym charakterem pisma adres, zanim zdecydowałem się go otworzyć. Potem jeszcze długo czekałem na odpowiedni moment, ukryty pod kołdrą w łóżku, w pokoju, który dzieliłem ze starszym bratem, Albertem. W końcu, gdy upewniłem się, że zasnął, drżącymi palcami rozerwałem papier, i w świetle latarki odczytałem treść listu, napisanego na pożółkłym pergaminie.

To nie prawda, że jedenastoletnie dzieci wierzą w magię. Ja już dawno porzuciłem myśli o Świętym Mikołaju, Zębowej Wróżce i krasnoludkach pomagającym ludziom. Sam sobie wydawałem się dorosłym. Wielokrotnie odczytałem list tamtego wieczora, zanim zapadłem w płytki, męczący sen, pełen gadających czarnych kotów, czarownic na miotłach, bulgoczących kociołków i czarodziejskich zaklęć, znanych z dziecinnych opowiadań i kreskówek, oglądanych czasem w telewizji.

Następnego dnia zbudziłem się o świcie. Z niedowierzaniem spojrzałem na list, wciąż spoczywający na poduszce, tuż obok mojej głowy. Wczorajszy wieczór, połączony z niespokojną nocą, wydawał mi się nierealny. Dopiero odgłosy wydawane przez krzątająca się w kuchni matkę uświadomiły mi w pełni, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Tylko ci, który stanęli już w takiej sytuacji, mogą sobie uświadomić, jak trudna wewnętrzna walkę stoczyłem z samym sobą, zanim pokazałem matce list. Nie zdziwiła się gdy ujrzała mnie w drzwiach kuchni, choć były wakacje a ja należałem do miłośników późnych śniadań. Stała przy kuchence, zwrócona w moja stronę, z kubkiem kakao w ręce i z uśmiechem na ustach. Ojciec siedział nad talerzem owsianki, pogrążony w lekturze wczorajszego wydania Daily Tribune. Podniósł wzrok, który spoczął na trzymanym przeze mnie liście. Choć trwało to zaledwie ułamek sekundy, zaraz potem skrył twarz za rozłożonym arkuszem gazety, mógłbym jednak przyznać, że się uśmiechnął. Bez słowa usiadłem przy stole, na krześle należącym zazwyczaj do Owena, najstarszego brata. Zwykle za taki czyn oberwałbym niezłe manto, jednak brata nie było tu w tej chwili, a ja musiałem poczuć się ważny, chociaż na te parę minut. Mama postawiła przede mną parujący talerz owsianki, ja w zamian wyciągnąłem do niej dłoń, w której trzymałem list. Delikatnie wzięła go ode mnie i rozłożyła. Czytała uważnie, choć teraz jestem pewien, że wcale nie musiała. W końcu, z promiennym uśmiechem na ustach, powiedziała:
- W końcu przyszedł, już martwiłam się, że jednak nie przyjdzie. Nie masz się czym martwić, będzie dobrze.
- Ale…Ale ja nie rozumiem, jaka szkoła magii? Przecież magia istnieje, to tylko bajka dla dzieci! – Chciałem krzyczeć, jednak głos mi drżał. Teraz nie tylko ze strachu i niedowierzania, ale także z rodzącego się we mnie podniecenia.
- Jesteś czarodziejem, Daniel, tak jak twoja babcia i ciotka Agnes. – mówiła to spokojnym tonem, pełnym rodzicielskiej miłości i wyrozumiałości.

Ojciec więcej nie podniósł oczu znad gazety, jednak gdy opuściłem kuchnie i wciąż pełen niedowierzania wróciłem do pokoju, usłyszałem jego podniesiony głos, chwilę później zagłuszony odgłosami porannej audycji radia BBC One, puszczonej na cały regulator.

Reszta dnia minęła mi jak we śnie, dopiero wieczorna wizyta starszego człowieka, odzianego w fioletową szatę i spiczasty, szary kapelusz, przywróciła mi odrobinę trzeźwości umysłu. Matka zaprowadziła gościa do salonu, który na noc przeistaczał się w sypialnie rodziców, posadziła na kanapie i przyszła po mnie do pokoju. Byłem na to przygotowany, w końcu w liście było napisane, że „jutro wieczorem odwiedzi pana dyrektor Szkoły Magii, profesor Albus Dumbledore by wprowadzić pana w dalsze szczegóły…” Jutro, czyli dziś. Chciałem mieć to już za sobą.

Profesor miał długą, siwa brodę i okulary na oczach. Mówił z lekkim, irlandzkim akcentem. Grzecznie przywitał się ze mną i moją mamą. Ojca nie było w domu, godzinę wcześniej słyszałem jak wychodzi, trzaskając drzwiami. Był miły, sypał dowcipami jak z rękawa. Niektórych nie rozumiałem, jednak mama śmiała się perliście, podczas gdy ja siedziałem sztywno w fotelu, bawiąc się frędzlem od narzuty. Rozmawiali długo, profesor co jakiś czas zwracał się do mnie z jakimś pytaniem, na które najwyraźniej odpowiadałem grzecznie i kulturalnie, bo matka nie przestawała się uśmiechać. Z rozmowy dowiedziałem się, że rok szkolny rozpoczyna się pierwszego września, że wszystkie potrzebne przedmioty i książki można kupić w Londynie, na ulicy Pokątnej (nie wiem, czy zapamiętałem ta nazwę z tamtej rozmowy, jednak teraz nieodłącznie kojarzy mi się ona właśnie ze słowami Dumbledore’a, wypowiedzianymi tamtego wieczoru). Wtedy też dowiedziałem się o sowach, miotłach i peronie dziewięć i trzy czwarte na londyńskim dworcu King Cross. Ale największe wrażenie wywarła na mnie czynność, która teraz wydaje mi się zwyczajna. Profesor wyciągnął zza pazuchy różdżkę i jednym jej ruchem przywołał z kuchni dzbanek z herbatą. Teraz wiem, że musiał użyć niewerbalnego Accio, wtedy jednak wpatrywałem się w szybujący z kuchni dzbanek, nie mogąc oderwać od niego oczu.
- Ja też będę tak umiał? – Wyrwało mi się, zanim zdążyłem pomyśleć, co mówię.
- Tak, to i wiele więcej – odpowiedział profesor – musisz pamiętać jednak, że magia to nie zabawka, tylko wielka moc, musisz nauczyć się z niej korzystać właściwie.

Święte słowa. Wtedy jednak bardziej interesowało mnie lewitowanie dzbanków z herbatą z kuchni na stolik w salonie.

Ostatnie dwa tygodnie wakacji minęły mi bardzo szybko. Za pozwoleniem mamy, która wtedy stała mi się bliższa niż kiedykolwiek, podzieliłem się nowinami ze swoim rodzeństwem. Sąsiadom i znajomym, zgodnie z poleceniem matki, powiedziałem, że dostałem stypendium w Prywatnej Szkole Chłopięcej w Brighton. Robiło to na nich duże wrażenie, jednak ja nie mogłem wyzbyć się chęci zdradzenia prawdy. Duma mnie rozpierała, ale nie złamałem danego słowa.

Ostatniego dnia sierpnia wybrałem się z matką do Londynu. Dojechaliśmy w południe, zostało nam więc kilka godzin na zwiedzanie miasta. Londyn był największym i najwspanialszym miastem, jakie kiedykolwiek widziałem (o co nie trudno, jeśli do tej pory nie wyściubiłem nosa poza Plymouth), jednak wydawało mi się nudne i nieciekawe, w porównaniu z tym, co mnie czeka w najbliższych dniach. Po południu stawiliśmy się pod umówionym adresem, które to miejsce rozczarowało mnie przeogromnie, gdyż okazało się starym, pozornie opuszczonym barem, z zardzewiałym i obłażącym z farby szyldem „Dziurawy Kocioł”. Widziałem wahanie w oczach matki, zanim zdecydowała się wejść do środka. Tam czekał już na nas Dumbledore. Moje rozczarowanie minęło, gdy dyrektor, jednym puknięciem różdżki w ceglany mur na zapleczu, otworzył przede mną świat, jakiego nie znałem. Świat magii. Pomimo zbliżającego się wieczora, na Pokątnej wciąż pełno było ludzi, sklepy zapraszały otwartymi drzwiami, ludzie odpoczywali w przykawiarnianych ogródkach po upalnym dniu, w oknie wystawowym sklepu zoologicznego siedziały dziwne zwierzęta, jakich w życiu nie widziałem, pomimo, że z zapaleniem oglądałem kanał National Geografic. Matka prawie siłą musiała mnie odciągać od wystawy Magicznego Zegarmistrza, na której stały fantastyczne urządzenia, składające się z setek filigranowych elementów, wirujące połyskujące złotem w blasku popołudniowego słońca. Nie wiedziałem do czego służyły, teraz podejrzewam, że były to po prostu zabawki. Zebediah Armstrong, właściciel rzeczonego sklepu, już nie żyje, nie będę się więc mógł go o to zapytać.

Tamtego popołudnia odwiedziliśmy najpierw Bank Gringotta, by wymienić funty na brązowe knuty, srebrne sykle i złote galeony. Nie mogłem się napatrzeć na fantastyczne stwory zasiadające za kontuarem instytucji, jednak wiedziałem, że czeka mnie jeszcze wiele atrakcji. Odwiedziliśmy sklep Madame Malkin, gdzie kupiliśmy szatę szkolną, „używaną, ale w bardzo dobrym stanie”, rozmiar 145, księgarnię, sklep ze składnikami do eliksirów, Ollivandera, który w tamtym czasie był głównym wytwórcą różdżek (chciałbym nigdy nie zapomnieć uczucia, jakie towarzyszyło mi, gdy pierwszy raz wziąłem różdżkę w dłoń). Gdy tego wieczora zasypiałem w obcym łóżku, w malutkim hoteliku w pobliżu dworca, wiedziałem, że już nigdy nic nie będzie takie samo.

Obudziłem się parę minut po czwartej nad ranem, gdy moja matka otworzyła oczy, siedziałem już umyty i uczesany na łóżku. Wszystkie moje rzeczy były spakowane do kufra, który kupiliśmy poprzedniego dnia na Pokątnej. W ręku trzymałem swoją różdżkę, jakby bojąc się ją na chwilę odłożyć, nawet gdy zasypiałem ułożyłem ją bezpiecznie pod poduszką. Teraz tez boję się rozstawać z różdżką, ale z trochę innych powodów.

Do odjazdu pociągu zostało jeszcze dużo czasu, więc matka postanowiła zejść na śniadanie. Zebraliśmy swoje rzeczy, wymeldowaliśmy się z hoteliku i ruszyliśmy uliczkami Londynu, w kierunku centrum. Zjedliśmy posiłek w małej knajpce, siedząc pod parasolem, chroniącym przez słonecznym blaskiem. Wtedy też wysłuchałem matczynego kazania na temat tego, co jedenastolatkowi przystoi, a co nie. Niestety, jej stosunek do tej kwestii rozmijał się odrobinę z moim. I to była naprawdę duża odrobina.

Kilka minut po godzinie dziesiatej dotarliśmy na dworzec. Zapewne mój ojciec, jako inżynier miałby wiele do powiedzenia na temat nowatorskiej konstrukcji budynku, mnogości skomplikowanych rozwiązań, jakie wykorzystano przy projekcie, jednak dla mnie dworzec był portalem, mającym przenieść mnie do nowego, niesamowitego świata, a ściskany w dłoni bilet – przepustką do niego.

Spojrzałem na tablicę odjazdów i przyjazdów pociągów. Lista zdawała się ciągnąc w nieskończoność, lecz niegdzie nie dostrzegłem peronu 9 i ¾ ani punktu docelowego „Hogwart”. Matka jednak ścisnęła moja dłoń i oprowadziła mnie na peron. Nie wiem, skąd wiedziała, gdzie iść, ale podejrzewam, że nie raz musiała odprowadzać swoją siostrę, a moją ciotkę, na pociąg do szkoły. Nigdy jej o to nie spytałem, nie było okazji a teraz nie ma możliwości. Jestem natomiast pewien, że skrycie zazdrościła swojej siostrze, że nie jest charłakiem. Tak jak ona.

Bez problemów przeszliśmy przez bramkę między peronami dziewięć i dziesięć. Podejrzewam, że musiałem czuć się wtedy dość dziwnie, ale uczucie to zaraz minęło, gdy zobaczyłem kolorowy tłum wypełniający peron, dymiąca lokomotywę, sowy w klatkach i resztę tego tałatajstwa, od zawsze towarzyszącego odjazdowi pociągu. Wtedy mi się podobało. W końcu byłem tylko zwyczajnym jedenastolatkiem. Wyściskany i wycałowany przez matkę wsiadłem do pociągu, uprzednio pokazując konduktorowi bilet. Nie podzielał mojej euforii, bo widząc mój szczery uśmiech, skrzywił się tylko i mruknął pod nosem coś, co brzmiało jak „pieprzone dzieciaki”.

Znalazłem wolne miejsce w przedziale, w którym oprócz mnie siedziało jeszcze dwóch uczniów, jak się później dowiedziałem, tez pierwszorocznych. Otworzyłem okno i starałem się odszukać matkę w tłumie. W końcu, gdy rozległ się gwizd oznajmiający odjazd, ujrzałem ją przy barierce. Wpatrywała się we mnie z uśmiechem na ustach. Pomachałem jej. Machałem jej tak długo, aż pociąg nie ruszył ze stukotem ze stacji. Kiedy peron zniknął mi z oczu, zamknąłem okno i usiadłem, by pogrążyć się w myślach o wspaniałym życiu, jakie się właśnie zaczynało.

Wtedy widziałem matkę po raz ostatni.

Pierwszy rok w szkole był ciężki, ale przetrwałem go z nadzieją na lepsze. W tym czasie dowiedziałem się co to znaczy „szlama” i na czym polega odwieczna wojna pomiędzy ślizgonami a przedstawicielami reszty domów, zwłaszcza Gryffindoru. Ja co prawda zostałem przydzielony do Ravenclawu, ale za to miałem kilka dodatkowych ujemnych punktów za pochodzenie, co czyniło mnie tak samo odpowiednim obiektem do kpin, jak pan Filch. Osobiście nic do niego nie miałem, ale plotki na temat jego sadystycznych zapędów trafiły także do moich uszu. W związku z powyższym postanowiłem nie pokazywać mu żadnych objawów sympatii.

Na samym początku szkoły odkryłem też Quidditcha. Co prawda nie porywałem się na grę – ledwo bowiem byłem w stanie utrzymać się na miotle, ale zawzięcie kibicowałem drużynie Krukonów w drodze po zwycięstwo. Niestety, w czasie mojego siedmioletniego pobytu w szkole, udało nam się je wywalczyć tylko jeden raz. Byłem wtedy w szóstej klasie i właśnie w noc po zdobyciu pucharu po raz pierwszy się upiłem. Skończyło się na ogromnym bólu głowy i całodniowym szlabanie u profesor Sprout. Pamiętam, jak przez całą sobotę przesadzałem wrzeszczące mandragory.

Pierwszy semestr zakończyłem jako drugi w klasie. Ale byłem dumny z eliksirów, w których byłem nie tylko najlepszy z pierwszorocznych Krukonów, ale też ze wszystkich pierwszych klas.

Wtedy jeszcze tęskniłem za domem, za wieczorami przy stole i zabawami z rodzeństwem. W takich chwilach ewakuowałem się z towarzystwa i przesiadywałem w bibliotece, by choć trochę nadrobić zaległości, które niewątpliwie miałem, wychowując się wśród mugoli (bardzo szybko przywykłem do tego określenia). Dawało mi to te nieliczne chwile samotności, kiedy mogłem kontemplować własne nieszczęśliwe życie. Które, jak się potem okazało, było jeszcze całkiem znośne.

W kwietniu zostałem wezwany do dyrektora. Idąc pokrętnymi korytarzami szkoły zastanawiałem się, co się mogło stać. Na początku przyszła mi na myśl bójka miedzy siódmoklasistami z Gryffindoru i Slytherinu (dlaczego nikogo to nie dziwi), której byłem świadkiem, ale chwilę potem uzmysłowiłem sobie, że takie sprawy załatwiają opiekunowie domów. Kiedy stanąłem przed Chimera broniącą dostępu do dyrektorskiego gabinetu w południowej wieży, serce waliło mi jak oszalałe. Chwilę później portal się otworzył i stanął w nim Dumbledore. W jego zazwyczaj radosnych oczach widziałem smutek. Już przeczuwałem, że cokolwiek ma zamiar mi powiedzieć, nie będzie miłe. Miałem rację.

Tego wieczora dowiedziałem się, że moja matka nie żyje. Podobnie jak Albert i Warren, Susan i Jacob, czyli całe moje rodzeństwo. Zginęli w wybuchu gazu, który rozniósł w pył naszą kamienicę. Ojciec był w pracy.

Przez kilka minut nie wierzyłem w to co słyszę. Modliłem się, pierwszy raz od bardzo dawna, by to był tylko sen, bym zaraz obudził się w swoim łóżku w dormitorium, a może nawet w Wembury. Nie obudziłem się. Koszmar trwał.

Spędziłem całą noc płacząc w poduszkę. Następnego dnia, pod eskortą McGonnagall, odbyłem swoją pierwszą podróż za pomocą proszku Fiuu. Wróciłem do Wembury na pogrzeb. Wtedy też definitywnie pogrzebałem swoje dzieciństwo. Miałem już dwanaście lat i musiałem stać się mężczyzną.

Na pogrzebie stał obok mnie ojciec, nie odezwał się przez całą ceremonię. Staliśmy w strugach deszczu, patrząc na pięć trumien pogrążających się w odmętach mokrego błota, w jakie zamieniła się ziemia, a ja starałem się nie rozpłakać. Myślę, że ojciec także, ale to jest kolejna rzecz, której nigdy się nie dowiem. Od lamentującej ciotki Agnes dowiedziałem się, że z naszego mieszkania nie pozostało nic, a ciała znaleziono dopiero na drugi dzień od wybuchu. Podobno zginęła w nim tez czarnowłosa Eliza.

Zaraz po ceremonii wróciłem do szkoły. Nie mogłem dłużej znieść oskarżycielskiego spojrzenia ojca i pełnego żalu i litości wzroku Agnes. Myślę, że ojciec miał mi za złe, że zdezerterowałem i nie zginąłem zamiast matki. Ja też czasami tego żałuję.

Jedynym rozwiązaniem, jakie zdołałem znaleźć, by nie pogrążyć się w czarnej rozpaczy, było rzucenie się w wir nauki. To właśnie zrobiłem. Pierwszy rok ukończyłej jako najlepszy w klasie.

Wakacje spędziłem u ciotki Agnes, pomagając jej w prowadzeniu restauracji przy jednej z głównych ulic Plymouth. Z ojcem widziałem się tylko przez kilka minut, gdy odwiedziłem go w hotelu robotniczym, w którym mieszkał. To nie była rozmowa, która warto zapamiętać.

Gdy wróciłem na drugi rok, ze stypendium naukowym i bagażem nowych doświadczeń, okazało się, że w Hogwarcie czuję się lepiej, niż w rodzinnych stronach. Od tej pory spędzałem w zamku wszystkie ferie, w wakacje wracając do ciotki. Z ojcem widywałem się sporadycznie i już nigdy to nie miało się zmienić. Gdy byłem w piątej klasie, popełnił samobójstwo. Palnął sobie w łeb. Na pogrzebie ciotka skwitowała to jednym stwierdzeniem:„i tak długo wytrzymał”. Miała rację.

Być może wtedy powinienem się załamać. Nie stało się tak. Moje życie było na tyle beznadziejne, że kolejna kropla goryczy nie mogła go już bardziej zniszczyć.

W osiemdziesiątym dziewiątym roku ukończyłem Hogwart, zaliczając dziewięć Owutemów na wybitny i jeden na powyżej oczekiwań. Już w piątej klasie wiedziałem, że zostanę aurorem. Nie dlatego, że pragnąłem walczyć ze złem. Oznaczało to po prostu jeszcze dwa lata nauki, które pozwoliły mi odwlec moją konfrontację z rzeczywistością. Miałem dokąd uciekać.

Z wynikami, jakie miałem wpisane w świadectwo ukończenia szkoły, zostałem przyjęty na Szkolenie Aurorskie z otwartymi ramionami. „Szukamy młodych, ambitnych i zdolnych ludzi” – powiedział mi Justin Jarvis, kierownik katedry Obrony Przez Czarną Magią, podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Miałem wtedy niespełna osiemnaście lat, ale nie czułem się młody. A na pewno nie ambitny. Nie powiedziałem mu wtedy tego, a powinienem.

Tym sposobem znalazłem się na liście studentów Uniwersytetu Magicznego w Londynie, najbardziej renomowanej szkoły wyższej dla czarodziejów w całej Wielkiej Brytanii, a jak mówili niektórzy, nawet w całej Europie. Szkolenie było trudne, dużo trudniejsze niż szkolne zajęcia, nie miałem jednak przyjaciół, którzy mogliby odciągnąć mnie od nauki, nie miałem dziewczyny, która mogłaby wypełnić moją głowę czymś innym, niż formułami skomplikowanych zaklęć. Znów spędzałem długie godziny na studiowaniu opasłych tomiszczy. W akademickiej bibliotece bywałem częściej niż we własnym pokoju w akademiku. Rzeczony pokój dzieliłem z niejakim Gabrielem Harlandem. Skończył Hogwart, podobnie jak ja, ale dopiero tutaj poznałem jego imię. Nic dziwnego, w szkole należał do ślizgonów, a od tych wolałem trzymać się z daleka. Szczerze mówiąc, wolałem trzymać się z daleka od wszystkich. Przez pierwsze dwa miesiące unikaliśmy się wzajemnie i skutecznie. Dwudziestego czwartego listopada wracałem z czytelni, z naręczem ksiąg i głową pełną wchłoniętej wiedzy. Przed oczami migały mi wyrazy pisane cyrylicą, bowiem właśnie takim alfabetem napisane były teksty, które studiowałem przez ostatnie dwadzieścia godzin. Na pracę semestralna wybrałem wtedy temat: „Najpotężniejsze klątwy krajów wschodu”, bardzo ambitny i pracochłonny, Musiałem w końcu utrzymać swoją pozycję „młodego, zdolnego i ambitnego” by dalej otrzymywać swoje stypendium.

Miałem nadzieję na spokojny wieczór spędzony nad książkami i spokojny sen, aż do jutrzejszych wykładów. Moje nadzieje nie zostały spełnione. Wszedłem do ciemnego pokoju, przy otwierani drzwi musiałem pomóc sobie kolanem. Dopiero gdy rzuciłem książki na łóżko, mogłem wyciągnąć różdżkę. Szepnąłem Lumos i moim oczom ukazał się mój współlokator, siedzący przy małym stoliku, ustawionym w pobliżu zasłoniętego okna, z kolorową tekturową czapeczką na głowie i butelką Ognistej Whisky w rękach. Zamurowało mnie. Nie żebym w życiu nie widział Ognistej ani tekturowej czapeczki, jednak to wszystko w połączeniu z dumnym ślizgonem za nic nie chciało pomieścić się w mojej głowie, wypełnionej już ruskimi zaklęciami. Podejrzewam, że musiałem śmiesznie wyglądać, stojąc na środku pokoju z otwartymi ustami, zdziwieniem w oczach i bibliotecznym kurzem na przydługich włosach. Gabriel najwyraźniej też tak uważał, gruchnął bowiem rzęsistym śmiechem. W ciszy akademika jego śmiech brzmiał jak salwa armatnia ku czci królowej. Zasady savoir-vivre’u wpojone mi przez matkę zdecydowanie nie obejmowały takich sytuacji. Nie wiedziałem co mam zrobić, więc też się zaśmiałem. Na początku cicho i sztucznie, potem jednak pozytywna energia zawładnęła mną na tyle, że musiałem usiąść, by z tej niespodziewanej radości się nie przewrócić. Nie wiem z czego się wówczas śmiałem. Ale i tak było fajnie.

Gdy Gabriel opanował się na tyle, by móc mówić, podszedł do mnie z butelką w ręku i powiedział „sto lat”. Znów wybuchnął śmiechem. Ja także.

Wypiliśmy tą ognistą razem. Do ostatniej kropli. Wspominaliśmy szkolne czasy, które raptem wydały mi się niesamowicie szczęśliwe i beztroskie. W jednym z końcowych stadiów upojenia alkoholowego, spytałem Gabriela, skąd wiedział, że mam urodziny.
- Każdy kiedyś ma - odparł ze śmiechem, potem wskazał skinieniem głowy na dyplom z Hogwart, wiszącym nad moim łóżkiem.

To był pierwszy wieczór, kiedy czułem się naprawdę szczęśliwy, od kiedy opuściłem dom w Wembury. Zapewne miała w tym niemały udział butelka Ognistej. I to, że pierwszy raz od sześciu lat pamiętał o moich urodzinach.


Od tamtej pory byliśmy przyjaciółmi. Na śmierć i życie. Tak mi się wydaje.

Pomagałem Gabrielowi w nauce, a że był pojętnym studentem i był skory towarzyszyć mi w bibliotecznych eksploracjach, prawie dwa lata później staliśmy razem w tłumie absolwentów Szkolenia Aurorskiego, gotowi, by odebrać nasze dyplomy z wyróżnieniem.

Tego dnia wreszcie nadeszła chwila mojej konfrontacji z rzeczywistością. Nie była aż taka straszna.

Kilka dni później sprzątałem właśnie swój pokój w akademiku, wrzucając nagromadzone przez dwa lata przedmioty do szkolnego kufra, lekko zmodyfikowanego za pomocą zaklęcia rozszerzającego, Gabriel leżał na swoim łóżku, przeglądając ogłoszenia w rubryce „Dam pracę” w Proroku Codziennym. Robił to bardziej z nudów, niżeli z konieczności. Jego ojciec dzierżył ciepłą posadkę na wysokich szczeblach Ministerstwa Magii i, jestem pewien, podobną miał przygotowaną dla syna. Był ciepły, czerwcowy dzień, pierwszy dzień ostatnich wakacji mojego życia, ale moje samopoczucie było raczej niespecjalne. Nawet bardzo niespecjalne. Byłem prawie pewien, że niedługo pojawi się oferta pracy z ministerstwa, ale właśnie to „prawie” nie dawało mi spokoju. Dlatego na widok pukającej w okno sowy moje serce podskoczyło ze szczęścia. Nie byłem co prawda pewien, czy to ja jestem adresatem wiadomości, które niesie, ale nie przeszkadzało mi to radować się na zapas. Otworzyłem okno. Płomykówka wleciała przez okno i z nonszalancją godna angielskiej królowej wylądowała na moim biurku, zrzucając przy okazji kilka arkuszy pergaminu i kałamarz wprost na pokrytą kaszmirowym dywanem podłogę. Wyciągnęła do mnie nóżkę, czekając na uwolnienie jej od tego bagażu. Z niecierpliwością odwiązałem rulonik pergaminu opatrzony, jak zdążyłem zauważyć, pieczęcią ministerstwa. Rozwinąłem go szybko i zacząłem czytać. Nie pamiętam dokładnie treści listu, ale, ku mojej radości, zawierała pomyślne wiadomości. Niejaki Abraham Hamlin zapraszał mnie „serdecznie” na rozmowę w sprawie pracy. W budynku ministerstwa. Pokój numer 5. Departament Tajemnic. Aż tak wysoko nie mierzyłem. W Departamencie Tajemnic pracowali najbardziej zasłużeni dla ministerstwa, najbardziej godni zaufania ludzie. Niemniej jednak czułem się mile podłechtany. Spojrzałem na sowę, która wciąż siedziała na biurku, układając sobie pióra, jakby nigdy nic. Gabriel nadal sprawiał wrażenie pochłoniętego lekturą gazety, jakby cały ten cyrk z sową wcale go nie obszedł. Rzuciłem mu pergamin. Obejrzał go pobieżnie i uśmiechnął się pod nosem.
- No i co, nieźle, prawda? – zapytałem.
- Prawda, prawda – odrzekł niedbale, wracając do lektury, po czym dodał – lepiej odpisz, zanim sowa się rozmyśli!

Wziąłem od przyjaciela list. Dopiero wtedy, czytając go po raz drugi, dojrzałem adnotację na samym dole strony: „proszę o podanie możliwego terminu, odpowiedź tą samą sową”. Szybko nabazgrałem na znalezionym na biurku skrawku papieru słowa „jutro, 10 rano”. Liścik przywiązałem sowie do nóżki, w taki sam sposób jak poprzednio przytwierdzony był list. Gdy tylko skończyłem, sowa poderwała się i wyleciała przez, wciąż otwarte, okno.
- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że się zgodziłem – powiedziałem chwilę później do Gabriela, błędnie interpretując jego milczenie jako objaw urażonej dumy.
- Pewnie, że nie. Ojciec sam się mnie spytał kogo mogę polecić na takie stanowisko. Czy mógłbym mu powiedzieć coś innego, niż twoje nazwisko.

Tak się zaczęła moja kariera w ministerstwie. Od wykorzystania znajomości.

Okazało się, że, oprócz mnie, Gabriel polecił też siebie. Nie dziwiłem mu się. Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku zacząłem być mu nawet wdzięczny. Od tego są przyjaciele. By sobie pomagać. Podobno.

Pracę dostałem. Co prawda wtedy nie wiedziałem na czym ma polegać, ani nawet ile będę zarabiać. Wtedy ta kwestia wydawała mi się bardzo ważna. Dowiedziałem się tylko, że muszę przejść półroczne szkolenie, podczas którego dowiem się, na czym będzie polegać moja przyszła działalność, jak wielkiej odpowiedzialności, determinacji i poświęceń. Tamtego dnia myślałem, że Hamlin przesadza. Teraz wiem, że nie.

Gdy wtedy wróciłem do akademika, Gabriel wciąż tam był. Jego rozmowa miała odbyć się dopiero o trzeciej po południu. Postanowiłem nie psuć mu wątpliwej niespodzianki, jaka miała dla niego być. Gdy wrócił, uśmiechnięty, z głowa pełną pomysłów i torbą pełną Ognistej, nie musiałem pytać jak mu poszło. Schlaliśmy się wtedy jak nigdy przedtem. I nigdy później. Wydawało mam się, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Jak na ironię nie odbiegało to od prawdy.

Dwa dni później rozpoczęło się szkolenie. Było piekielnie trudno, nie wszyscy z siedmioosobowej grupy dawali sobie radę. Hal Baldwin zrezygnował po dwóch tygodniach, trzy dni później Ives wylądował w szpitalu z paskudną raną po źle odbitej klątwie żądlącej. Nie wrócił już do zespołu. Pierwszy miesiąc był w zasadzie testem. Dopiero później rozpoczęło się szkolenie właściwe. Część ćwiczeń praktycznych zamieniono na teoretyczne wykłady. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem zmieniacz czasu. Podczas kolejnych godzin szkolenia poznaliśmy zasadę jego działania. By ją opisać, nie wystarczą magiczne regułki i trochę numerologii. Zaawansowana fizyka kwantowa, matematyka wyższa przydatne są nie tylko mugolom. Codziennie wieczorem wracaliśmy do malutkiego mieszkanka, wynajmowanego za marne grosze, jakie na razie zarabialiśmy, zbyt zmęczeni, by rozmawiać. Obserwowałem, jak radość w oczach Gabriela powoli gaśnie, ustępując miejsca zrezygnowaniu. Myślę, że ze mną było podobnie.

Po ukończeniu piątego miesiąca szkolenia, które zwykliśmy nazywać kolonią karną, po raz pierwszy użyliśmy zmieniaczy czasu. W kontrolowanych warunkach. I wtedy właściwie zrozumiałem na czym będzie polegać nasza praca.

Ostatni miesiąc pozwolił nam na odrobinę oddechu. Skończyły się wykłady związane z częścią teoretyczną, choć wątpię by ktoś z nas był w stanie ogarnąć całość wiedzy, która starano się nam wówczas przekazać. Wtedy właśnie Gabriel zaczął spotykać się z Laurą, jedyną dziewczyną, jaka była w naszej grupie. Na początku spotykał się z nią w tajemnicy przede mną. Ale niedługo mógł to ukrywać, gdy wracał późnym wieczorem, cały w skowronkach, pachnący kobiecymi perfumami. Pewnego wieczoru wyznał mi, że mają zamiar wziąć ślub zaraz po skończeniu szkolenia. Życzyłem mu wszystkiego najlepszego, choć w głębi serca czułem, że stracę jedynego przyjaciela. Poza tym, od samego początku skrycie się w niej podkochiwałem. Tego nie powiedziałem.

Gdy nauczyliśmy się używać zaklęcia zachowującego, nadszedł czas oświecenia. Wątpię, czy była wśród naszej piątki choć jedna osoba, która nie spodziewała się, co usłyszy. Używając mnóstwa kwiecistych słów Hamlin wyjaśnił nam, że jesteśmy pierwszą tego typu grupą szkoloną przez ministerstwo, nie mającą odpowiednika nigdzie indziej, że metody, których będziemy używać nie powinny wyjść na światło dzienne, ponieważ mogłyby wzbudzić „kontrowersje”. Każdy z nas zmuszony był do złożenia własnoręcznego podpisu na Deklaracji Tajności Pierwszego Stopnia, co, jak mi się zdaje, znaczy, że o projekcie wiedział tylko Hamlin, Minister Magii i nasza piątka.

Każdy z nas otrzymał artefakt, mający nas uchronić przez niekontrolowanymi zmianami przyszłości. Zmieniając przeszłość, będziemy zmieniać teraźniejszość. Artefakty sprawiały, że zmiany nie będą nas dotyczyć. Tak po prostu.

Artefakt miał postać trójzębu, z dwoma skrajnymi zębami krótszymi. Wykuty w jakimś nie znanym mi, krwistoczerwonym metalu, zaczepiony na łańcuszku, który każdy z nas miał od tej chwili nosić. Zauważyłem, że Hamlin ma już swój założony na szyję.

Tak się rozpoczęła nasza działalność. Przenosiliśmy się w czasie za pomocą zmieniacza, zmienialiśmy coś w przeszłości, wracaliśmy. Zawsze razem. Nierozłączna piątka. Zmiany nie były wielkie. Czasami przełożyliśmy jakąś zapomniana kartkę na szczyt stosu dokumentów, otworzyliśmy jakieś drzwi. Czasem nie można było dostrzec, co się zmieniło w teraźniejszości, a nawet jeśli, zmiany były niewielkie. Czułem się jak członek bandy psocących dzieciaków i coraz bardziej lubiłem swoją pracę. Gabriel został wybrany na wewnętrznego lidera. Nikt nawet nie wysunął mojej kandydatury.

Ślub Gabriela i Laury odbył się w maju, półtora roku po ukończeniu morderczego kursu. Byłem świadkiem Gabriela. Miałem przygotowane przemówienie, spisane pięknie na małej kartce papieru. Przed wyjściem schowałem ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. Jednak gdy przyszło co do czego, okazało się, że nigdzie jej nie mam. Przeszukałem wszystkie kieszenie, w końcu byłem zmuszony wygłosić przemówienie z pamięci. Nie było źle, jednak sprawa zaginionej kartki nie dawała mi spokoju. W końcu, na wieczornym przyjęciu spytałem Gabriela, czy nie wie, co się mogło z nią stać. Nie wiem, czy miałem względem niego jakieś konkretne podejrzenia, to było bardziej przeczucie, które zagnieździło się gdzieś w mózgu i nie dawało mi spokoju. Jego odpowiedź mnie jednak zaskoczyła:
- Chciałem, byś choć na moim ślubie był spontaniczny. Zawsze wszystko planujesz. Czasem potrzeba odrobiny szaleństwa – puścił do mnie perskie oko i tanecznym krokiem oddalił się w stronę stołu z zakąskami. Ja stałem pod ścianą, z nieprzyjemnym supłem rosnącym gdzieś w żołądku.

Od tamtej pory zaczął we mnie narastać strach. Potem dołączyły do niego ponure rozmyślania nad naturą rzeczywistości, poczucie totalnej bezsilności. Ktoś może zmienić całe moje życie a ja nawet nie będę o tym wiedzieć. Ktoś może sprawić, że w ogóle się nie narodzę. Wiedziałem, że nic mi nie grozi, dopóki noszę trójzębny medalion, ale ta myśl mnie nie pocieszała .

Udział w akcjach przestał sprawiać mi przyjemność. Wciąż budziły się we mnie wyrzuty sumienia, w końcu tak naprawdę nie mamy zielonego pojęcia, czy jedna, pozornie błaha, zmiana nie poprzestawia czyjegoś życia. A zadania były coraz bardziej skomplikowane. I coraz więcej zmian dostrzegałem.

Mieszkałem wtedy sam. Gabriel i Laura kupili domek pod Londynem. Miałem wiele czasu na rozmyślania. A wnioski do których dochodziłem, nie nastrajały mnie pozytywnie. Chciałem się wycofać, ale wiedziałem, że wtedy stracę kontrolę. Pozbawiony medalionu nie mam żadnych szans nawet na dostrzeżenie ewentualnych zmian. Tkwiłem w tej paranoi. Tkwiłem i tkwię nadal. Ale już niedługo.

Ostatnia akcja, dwa tygodnie temu. Już od jakiegoś czasu Hamlin przebąkiwał coś o poważnej misji. Jednak do samego końca nikt z nas nie miał pojęcia, jak poważnej. Zaczęło się jak zwykle. Zbiórka. Namiary czasoprzestrzenne. Już wtedy wiedziałem, że tak daleko jeszcze się nie cofaliśmy. Według teorii, którą nam wpajano, cofanie się o więcej niż dwa lata może zaburzyć równowagę fraktalną rzeczywistości. Ta barierę przekroczyliśmy już dawno temu, ale tak daleko się jeszcze od niej nie oddaliliśmy. Ponad siedemdziesiąt lat. To musiało być coś poważnego.

Gabriel bierze od Hamlina kartkę z obiektem akcji. Widzę jak rumieniec spełza mu z twarzy, uśmiech znika z ust. Wydaje komendę do wyruszenia. Jeszcze nigdy nie zrobił tego bez przedyskutowania celu. Zbijamy się w grupę. Gabriel trzyma zmieniacz w prawej ręce. Malutka, złota klepsydra zwisa swobodnie na kilkucalowym łańcuszku. Pierwszy obrót, drugi, kolejny. Zamykam oczy, by uniknąć mdłości. Kolorowe smugi światła widzę nawet przez zamknięte powieki. Koniec, ciemność.
- Jesteśmy – cichy głos Gabriela odbija się echem od pustych ścian pomieszczenia. Tego samego pomieszczenia, w którym byliśmy kilkanaście sekund wcześniej. Nie ma tu teraz stołów ani szafy ze zmieniaczami. Jesteśmy tylko my. Widzę to wszystko w bladym świetle, padającym z końca mojej różdżki. Gabriel podbiega do drzwi, zaraz za min Laura, potem Crosby. Biegnę. Słyszę za sobą kroki Ramsaya.
Jesteśmy w ciemnym korytarzu. Musimy dostać się do hallu, stąd nie można się deportować. Zresztą dalej nie wiem dokąd miałbym się deportować. Biegniemy, wciąż górę i w górę. Schodami. Jeszcze nie ma tu wind. Kilka minut później jesteśmy w hallu. Wtedy Gabriel drżącym, ze zmęczenia i przejęcia, głosem mówi: „Szpital Najświętszej Marii Panny, wszyscy wiedzą gdzie to jest?”. Wszyscy wiedzą, potwierdzają kiwnięciem głowy. Ja też potwierdzam. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. „Na trzy, wszyscy przed wejście główne” – słyszę kolejne polecenie Gabriela. Chwilę później stoimy przed wejściem. Zamiast dużych, przeszklonych drzwi, widzimy masywne, drewniane wrota. Przez wejściem stoi konny ambulans. Gazowe lampy ledwo rozpraszają ciemność swoim bladoczerwonym blaskiem. Gabriel podbiega do drzwi, otwiera je zaklęciem. Podążamy za nim w milczeniu. Posuwamy się powoli po nieoświetlonych korytarzach, za naszym przewodnikiem. Nigdzie nikogo nie widzimy. Tylko z pomieszczenia, które zapewne jest dyżurką dobiegają jakieś ściszone głosy. Omijamy to miejsce szerokim łukiem. Wchodzimy po schodach na pierwsze piętro. Gabriel odnajduje odpowiednia salę. Otwiera drzwi. Odczytuję napis z tabliczki. Nie mogę w to uwierzyć. „Sala niemowlęca” głosi napis. Naprawdę nie chcę tam wchodzić. Ale muszę. Nie mam innego wyjścia. Gabriel prowadzi nas do dziecinnego łóżeczka w samym rogu sali. Zatrzymujemy się wszyscy, wpatrując się w niewinną twarz malca, śpiącego w łóżeczku. Napis na tabliczce, przytwierdzonej do ramy kojca, głosi:
Tom Marvolo Riddle.
Urodzony 31. grudnia 1926
Matka: Merope Graunt, zm. przy porodzie
Ojciec: NN

Gabriel podaje mi kartkę. W pierwszej chwili nie wiem dlaczego właśnie mi. Ale zaraz rozumiem. Na kartce, tuż obok rysunku obróconego trójzębu, widnieje tekst:
Cel: T.M. Riddle
Funkcja: zlikwidować
Wykonawca: Daniel Frost

Już wiem, że tego nie zrobię. Stoję, nie wyciągnąwszy nawet różdżki, mijają sekundy, minuty. W końcu mówię:
- Nie zrobię tego, Gabriel, nie możesz mnie zmusić.
- Rozumiem – odpowiada mój przyjaciel – ale wiesz, co to oznacza?
- Wiem – szeptam. Mówię prawdę. Wiem, co to oznacza.
Reszta patrzy na mnie. Nie znają treści notki, ale domyślają się co na niej jest. Laura kiwa powoli głową. Wiem, że ona też by tego nie zrobiła. Żadne z nich by tego nie zrobiło. Tylko dlaczego Hamlin uważa, że ja będę w stanie.
- Wracamy – komenderuje Gabriel.
W sali w departamencie jesteśmy dwie minuty przed upływem pół godziny od czasu pojawienia. Po tym czasie nie moglibyśmy wrócić. Już nigdy. Gabriel w milczeniu bierze w dłoń zmieniacz. Chwytamy się za ręce. Widzę jak zmieniacz wiruje w ręku mojego przyjaciela…

Jestem teraz w swoim mieszkanku przy Hills Street. Nie mam pracy. Reguły były proste. Nie mamy prawa sprzeciwić się rozkazom. Ale nie to mnie martwi najbardziej. Wciąż wiąże mnie Deklaracja Tajności. Nie wolno mi z nikim rozmawiać na ten temat. Gabriel też nie może ze mną rozmawiać, bo już nie jestem członkiem ekipy. A wierzę, że Hamlin użył wiele porządnych zaklęć do zapewnienia deklaracji. Być może dzisiaj odbywa się kolejna akcja. Mogę się jutro obudzić jako inna osoba. Nie będę pamiętał tego co przeżyłem, bo będę mieć inne wspomnienia. Ale nie będę wtedy sobą. Koło mnie leży różdżka. Moja różdżka. Nie chcę się z nią rozstawać, choć wiem, że i tak mnie przed niczym nie uchroni. Ale wiem, że mogę to skończyć. Co wieczór siadują przy biurku i zastanawiam się. Czy mój ojciec był tchórzem? Czy ja będę tchórzem? Chcę żyć. Pragnę żyć, jak nigdy wcześniej. Ale się boję. Strach to jedyne z ludzkich uczuć, którego nie byłbym w stanie się pozbyć.

Spisuję ta historię, bo może kiedyś będę musiał sam sobie przypominać, kim jestem…byłem. Użyję zaklęcia zachowującego. Może zadziała. Szkoda tylko, że mi już nic nie pomoże.

****************************************************************

Młody mężczyzna obudził się, jak co rano, w swojej sypialni. Czuł, jak słoneczny blask, wpadający przez odsłonięte oka, ogrzewa nagie ciało, dodając mu energii do działania. Wstał powoli, by nie obudzić żony, śpiącej tuz obok niego w wielkim, wiktoriańskim łożu. W długich, czarnych jak smoła, włosach kobiety tańczyły wesołe słoneczne odblaski. Przez chwilę podziwiał jej smukłe ciało, pełne wargi, rumiane policzki. „Kocham cię” – szepnął cicho, uważając, by nie obudzić śpiącej dziewczyny. Powoli ruszył w stronę wielkiego biurka, stojącego w sąsiednim gabinecie. W końcu musiał wziąć się do pracy. Termin realizacji najnowszego projektu mija już za dwa tygodnie a on jest dopiero w połowie. Ale w końcu co to za praca, jeśli jest też przyjemnością. Przecież zawsze chciał zostać inżynierem.

Podszedł do biurka. Na ekran monitora ktoś nalepił małą karteczkę. Mężczyzna odkleił ją delikatnie i odczytał tekst, wypisany tuz obok rysunku czerwonych, trójzębnych wideł:

„Potraktuj to jako prezent od starego przyjaciela”

Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie ujrzał nic, co mogłoby być rzeczonym prezentem. Zmiął karteczkę i wrzucił do kosza na papiery, stojącego obok biurka.
„Głupie żarty” – pomyślał i wyszedł do łazienki.


Jak sa jakieś blędy, to bardzo proszę o wyszukanie i wypisanie. Noja beta na urlopie jest chwilowo, a ja juz na oczy nie widziałam, jak skonczyłam to pisac


A jakiegos moda poprosze o dodanie ankiety. Jako szary użytkownik nie moge tego zrobić biggrin.gif

Ten post był edytowany przez hazel: 06.07.2006 09:59


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
alchemiczka
post 06.07.2006 11:08
Post #2 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 98
Dołączył: 05.04.2003
Skąd: z lochów

Płeć: Kobieta



ja sie nie znam na ffickach, ale miło się czytało i fajne było i sensowne i nie na jedną potterowska modłę =)


--------------------

Myśka (31-05-2003 12:35):
Hazel, legendo forum..((;
(...) i erotycznych snów [z udziałem dementiego^^] (...)


- o to im chodzi, Dem? Ja też w ogóle tego nie rozumiem
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Avadakedaver
post 17.07.2006 23:34
Post #3 

MASTER CIP


Grupa: czysta krew..
Postów: 7404
Dołączył: 02.02.2006
Skąd: Nadsiusiakowo

Płeć: włóczykij



to jest piękne. I absolutnie wspaniałe.


--------------------
i'm busy: saving the universe

W internecie jestem jak ninja - to przez rosyjskie porno.
Ty i 6198 osób lubi to.

(and all that jazz)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
PrZeMeK Z.
post 06.08.2007 15:53
Post #4 

the observer


Grupa: czysta krew..
Postów: 6284
Dołączył: 29.12.2005

Płeć: wklęsły bóg



Opowiadanie wróciło do świata żywych, bo grzechem byłoby je pogrzebać.

Hazel, to jest genialne. Już sam pomysł zasługuje na najwyższe uznanie, a i wykonaniu sprostałaś. Udało Ci się też stworzyć realistycznego głównego bohatera, którego losy chce się śledzić.
Przyznaję, że w pierwszej chwili nie zrozumiałem zakończenia. Dopiero po paru minutach dotarło do mnie, jakim wspaniałym zwrotem akcji zakończyłaś tekst.

To opowiadanie przypomina mi, że i fanfiki mogą być ambitne.


--------------------
Hey little train, wait for me
I once was blind but now I see
Have you left a seat for me?
Is that such a stretch of the imagination?
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Katarn90
post 06.08.2007 17:26
Post #5 

Czarodziej


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 826
Dołączył: 13.07.2005

Płeć: Mężczyzna



Psia krew.
Arcydzieło
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Skaterin
post 06.08.2007 21:29
Post #6 

Uczeń Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 173
Dołączył: 14.11.2004
Skąd: Kraków

Płeć: Kobieta



Zapiszcie ten dzień. Ja sie zgadzam z KAtarnem.
Cholera.
Mistrzostwo.


--------------------
user posted image

tu płonie lampa wiedzy, tu mędrcem będziesz snadnie...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Madziuś
post 28.08.2007 10:05
Post #7 

Uczeń Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 208
Dołączył: 17.07.2007

Płeć: Kobieta



Piękne i smutne zarazem.
Nie jestem tylko pewna czy zmiana czyjegoś całego życia jest przysługą, tym bardziej, że Daniel za wszelką cenę chciał zachować swoje wspomnienia. Choć z drugiej strony nie wiadomo jak by się to skończyło, być może postąpiłby jak jego ojciec. Możliwe, że nawet to zrobił, ale jego przyjaciel zmienił bieg wydarzeń.
Opowiadanie mnie zachwyciło i dało mi do myślenia. Masz talent.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kasia1551
post 02.11.2007 17:04
Post #8 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 29
Dołączył: 24.06.2006

Płeć: Kobieta



Końcówka była dość przewidywalna, ale nie wpłynęło to na walory tekstu w znacznym stopniu. Komentarz niestety nie będzie zbyt składny i logiczny, ponieważ jestem pod wrażeniem tego tekstu.
Pomysł jest świetny: młody chłopak, urodzony w raczej mugolskiej rodzinie trafia do Hogwartu - niby nic nowego. Jego dalsza edukacja również przebiega dość normalne: nauka, szkolenie aurorskie. Ale i ta część historii jest wciągająca. Aż tu nagle dalsza część historii: praca w Departamencie, przy zmieniaczach czasu, aż w końcu misja zniszczenia Voldemorta. Koniec pracy, koniec starego życia. Spisane jedynie, na wypadek, gdyby przeszłość została zmieniona. I tak też się dzieje.

QUOTE
„Potraktuj to jako prezent od starego przyjaciela”

Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie ujrzał nic, co mogłoby być rzeczonym prezentem. Zmiął karteczkę i wrzucił do kosza na papiery, stojącego obok biurka.
„Głupie żarty” – pomyślał i wyszedł do łazienki.
Końcówka - coś pięknego...

Gratuluję cudnego, ładnie napisanego tekstu.
Kasia
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
MałaMi
post 18.01.2010 21:16
Post #9 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 15
Dołączył: 14.01.2010
Skąd: Kraków

Płeć: arbuz



QUOTE(Avadakedaver @ 17.07.2006 23:34)
to jest piękne. I absolutnie wspaniałe.
*




Zgadzam się. Absolutnie wspaniałe. Zabrakło mi słów.


--------------------

"Attends-toi, à c’que je me traîne
A tes pieds, Laura, j’ai constaté que même
Un silence de toi, pouvait pousser mon rire à mourir"

L'appartement Noir Désir
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Midnight
post 23.01.2010 16:13
Post #10 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 5
Dołączył: 18.12.2009

Płeć: jedyny w swoim rodzaju



Pierwszy raz przeczytałam tak dobre opowiadanie jednym tchem.
Żałuje tylko, że nie ma opisu wyglądu Daniela, oraz innych postaci - choć za bardzo nie rzuca się to w oczu,jednak byłoby mile widziane.
Cała fabuła, pomysł oraz akcja są niepowtarzalne.
Jeszcze nigdy nie czytałam żanego opowiadania całkowicie nawiązującego do Podróży w Czasie.
Fakt, widziałam pare błędów takich jak zjadanie "nie" bądź końcówek wyrazów, ale uznam, że akurat w tych momętach pisania FF klawiatura ci szwankowała wink2.gif
Nie mniej jednak nie niszczy to mojego uznania względem treści Twojego opowiadania.
Mam nadzieje że w przyszłości uda Ci się napisać jeszcze wiele równie ciekawych opowiadań.

Życzę weny,
Midnight




--------------------
"Głowa do góry! - rzekł kat zarzucając stryczek" Stanisław Jerzy Lec
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 25.04.2024 21:19