Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Closed TopicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 0 ] ** [0.00%]
Gniot - wyrzucić [ 1 ] ** [100.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 1
  
Anulcia
post 16.11.2004 15:58
Post #1 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Witam smile.gif
Długo się wahałam, czy umieścić tutaj pierwszą część tego ff, ponieważ kiedy powstawała, nie myślałm o tym, żeby to gdzieś zamieścić. Jest to mój debiucik, jeśli chodzi o pisanie samodzielne, więc naprawdę zależy mi na Waszej szczerej opinii. Proszę Was, abyście powiewdzieli, co tu jest źle, co Wam sie ew. nie podoba. Będę naprawdę wdzięczna za wszystkie, nawet te niezbyt pochlebne komentarze. Uwielbiam historie o Huncwotach, toteż tworzenie tego parta było dla mnie bardzo miłe i mam nadzieję, że da sie go przeczytać. Oddaję to teraz w Wasze ręce.
Pozdrooffka od Anulci wink.gif

PART 1.

Kolejny pogodny dzień września dogasał już powoli, słońce leniwie chowało swe oblicze za horyzontem, pojawiały się pierwsze gwiazdy. Przypomniała jej się piosenka, którą słyszała niegdyś w mugolskim radiu - ,,Tam, gdzie dzień spotyka noc”. Była to niewątpliwie jej ulubiona pora dnia, kiedy dwie tak wielkie sprzeczności: noc i dzień, ciemność i jasność, czerń i biel, łączą się ze sobą i powstaje wówczas coś tak subtelnego, jak ten oto najzwyklejszy zachód słońca. ,,Jest w tym jednak jakaś tajemnica” – pomyślała.
Lily siedziała nad brzegiem jeziora, na wielkim kamieniu i obserwowała w niemym zachwycie połyskującą barwami złota i czerwieni taflę wody. Lubiła marzyć. Często zatapiała się w swoich myślach na tyle głęboko, aby na jakiś czas stracić kontakt z Ziemią. Niestety nierzadko zdarzało jej się to podczas zajęć w szkole, a wtedy z cudownej krainy przywoływał ją do rzeczywistości głos któregoś z nauczycieli lub ostrzegawczy syk Alice.
Tym razem była to jej mała brązowa sóweczka, która lekko przysiadła na jej kolanach. Do nóżki miała przywiązany liścik.
- Jak się masz, Płomyczku? - szepnęła dziewczyna, odwiązując karteczkę, zaadresowaną pochyłym, ozdobnym pismem.
W miarę zagłębiania się w jej treść oczy Lily robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta powoli rozchylały się ze zdumienia. Po przeczytaniu listu jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, aż nagle zerwała się z miejsca, zapominając, że na jej kolanach wciąż siedzi sówka i nie zważając na jej gniewne pohukiwania pobiegła szybko do zamku.
Kiedy po 10 minutach wpadła do pokoju wspólnego Gryfonów, wciąż ciężko dysząc, od razu spostrzegła Alice siedzącą przy stoliku pod samym oknem i skrobiącą zawzięcie wypracowanie na transmutację. Na widok miny przyjaciółki odłożyła kartkę.
- Nic nie mów! Niech zgadnę…hmmm…możliwość pierwsza: wygrałaś milion galeonów w Magicznego Totka. Możliwość druga: twoje urodziny nadeszły pół roku wcześniej niż zwykle. Możliwość trzecia: niejaki David Parker pomachał\mrugnął\uśmiechnął się do ciebie. Pomyślmy… czyżby to była odpowiedź trzecia?
Lily zarumieniła się, a oczy jej pojaśniały.
– Niejaki David Parker zaproponował mi wspólne wyjście w sobotę do Hogsmeade.
Tym razem to Alice osłupiała i przez chwilę po prostu zapomniała, jak się posługuje językiem, co zdarzało jej się bardzo rzadko.
- Żartujesz? Idziesz na randkę z Davidem Parkerem? TYM Davidem Parkerem, który jest kapitanem i szukającym Krukonów i absolutnie najbardziej interesującym facetem, jakiego widziała ta szkoła (pomijając Blacka, ale on szczerze mówiąc zalicza się raczej do trochę wyrośniętego dziecka)? – pióro wypadło jej z ręki. – Zobaczysz, że za to jutro jego fanki rzucą się na ciebie przy śniadaniu w celu zasztyletowania lub innej okrutnej formy zamordowania cię…
- Alice, to NIE JEST randka! – przerwała jej Lily - My tylko po prostu…jeśli w ogóle dojdzie to do skutku… będziemy rozmawiać i chodzić po sklepach, to wszystko. Jeśli w ogóle to nie jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. I na razie tylko mi to zaproponował.
Alice najwyraźniej zignorowała dwa ostatnie zdania.
- Jasne! Może po prostu chcesz kupić sobie jakieś fajne, nowe ciuchy, a on ci ma doradzać w sprawie koloru? Faceci i chodzenie po sklepach. Mów, co chcesz, ale ja i tak wiem, że w sobotę masz randkę i to z DAVIDEM PARKEREM! – powiedziała Alice, każdy kolejny wyraz wypowiadając odrobinę głośniej od poprzedniego, tak, że po jej ostatnim zdaniu w pokoju wspólnym zrobiło się tak cicho, że słychać było trzaskanie ognia w kominku i słodki, donośny głosik Alice, rzecz jasna.
- No cóż, subtelność wypowiedzi chyba nigdy nie była moją mocną stroną – dodała zmieszana patrząc na pary wlepione w nią i Lily oczu, szczególnie tych należących do dziewcząt.
Przez następną godzinę Lily zmuszona przez koleżanki opowiadała o niejakim Davidzie, pożeraczu niezliczonych, niewinnych dziewczęcych serc wszystko, co sama wiedziała. Ze dwadzieścia par uszu młodych Gryfonek teraz łowiących każde jej słowo nie było w stanie usłyszeć już żadnych innych dźwięków. Do czasu.
Nagle salonem wstrząsnął mały wybuch, a spowodowany przez nikogo innego jak Syriusza Blacka (nazywanego także czasami przez niektórych ,,trochę wyrośniętym dzieckiem”) i Jamesa Pottera – dwóch z legendarnej czwórki Huncwotów we własnych osobach.
Pochylali się oni nad leżącym na środku pokoju półprzytomnym Glizdogonem – miał on usmoloną twarz, włosy sterczały mu na wszystkie strony świata, a ich mała kępka na czubku jego głowy – mówiąc najprościej – została spalona na popiół. Tak więc Peter wyglądał jeszcze żałośniej, niż zazwyczaj (jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe). Część osób zaczęła się śmiać, a część miała trochę przerażone miny.
- Peter! Peter! No i widzicie, co tym razem żeście narobili? – wrzeszczał teraz na Syriusza i Jamesa Remus, który do tej pory udawał, że czyta jakąś opasłą księgę z zaklęciami. Na jego piersi połyskiwała odznaka Prefekta Naczelnego. Jego wrzaski skutecznie doprowadziły Petera do stanu świadomości – powoli otworzył oczy.
- No i widzisz Luniaczku, jak zwykle nic mu nie jest, po co się tak denerwować? Złość piękności szkodzi – zaśmiał się pogodnie Syriusz, choć widać było, że odczuł ulgę.
- Glizdogonie, naprawdę, niesamowity efekt! Może nie taki, jak na początku przewidywaliśmy… Wyglądasz teraz bardziej…. eee… osobliwie! Sam zobacz. – James podał Peterowi wyczarowane lusterko. Glizdogon, który właśnie zdążył usiąść, zobaczywszy swoje odbicie znowu zemdlał, co wywołało nową salwę śmiechu niektórych Gryfonów.
- Trzeba będzie go docucić raz, a dobrze – powiedział James. Machnął różdżką i w powietrzu pojawiło się wiadro z wodą. Chwycił je i już zamierzał zafundować Peterowi zimną kąpiel za friko, gdy…
- Potter! Zostaw to!
James obejrzał się. To krzyknęła Lily. Na to właśnie czekał.
- Och, Evans, naprawdę nie widzę powodu, aby zamartwiać się biednym Glizdogonem. – zaśmiał się James. - Chłodny prysznic nie zaszkodzi, a w niektórych przypadkach może nawet pomóc.
- Musicie go zaprowadzić… a raczej przelewitować do skrzydła szpitalnego. – zignorowała go Lily – Nie wygląda najlepiej – dodała, zerkając na Petera, z którego wciąż dymiło.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Po chwili odezwał się niepewnie Remus.
- W porządku, ja się nim zajmę.
Wyciągnął różdżkę, i wypowiedział zaklęcie, celując nią w nieprzytomnego Glizdogona, który po chwili uniósł się w powietrze, po czym obaj zniknęli w dziurze pod portretem.
Lily odwróciła się i mrucząc coś do siebie, co brzmiało jak ,,żałosne” i ,,idiotyzm”, odeszła szybkim krokiem do dormitorium dziewcząt. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na opowiadanie koleżankom o Davidzie.
Za oknami zrobiło się już zupełnie ciemno, w szyby uderzał wiatr. Na klatce schodowej było zimno. Weszła do sypialni i usiadła na swoim łóżku.
Nienawidziła Jamesa. Nienawidziła go, odkąd tylko pamiętała. Cała ta jego mała banda (no, może z wyjątkiem Remusa) z nim i z Blackiem na czele wciąż robiła wszystkim te ich głupie kawały, które zazwyczaj śmieszyły tylko ich. Ale szczególnie on był zawsze taki dumny, pewny siebie, przekonany o swojej absolutnej doskonałości. A w istocie był tylko aroganckim, znęcającym się nad słabszymi, zarozumiałym szmatławcem – tak, kiedyś już mu to wygarnęła, zdaje się, dwa lata temu, nad jeziorem. Ale od tego czasu nie zmienił się wcale. Kiedyś stwierdziła, że traktowanie Pottera jak powietrze, będzie najlepszym rozwiązaniem, aby wreszcie dał spokój, i tej zasady postanowiła trzymać się nadal.

***

James wpadł do swojego dormitorium i w napadzie furii kopnął w najbliższą szafkę nocną, (nawiasem mówiąc należącą do Syriusza) która otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. ,,No tak, przecież ją zaczarowałem”– pomyślał. W tej samej chwili do sypialni wszedł Syriusz.
- Co ona sobie w ogóle wyobraża! Że będziemy słuchać jej rozkazów, czy jak?! Że będzie nam mówić, co mamy robić?! – Rogacz zaczął wykrzykiwać całą swą złość.
- Stary, uspokój się! Jest Prefektem! Poza tym może tym razem faktycznie troszkę przesadziliśmy. Ale tylko troszkę! – dodał szybko widząc minę przyjaciela. – A tak w ogóle, to co to było za zaklęcie? Miało przecież pokręcić te nędzne włosiny Glizdogona w francuskie, urocze loczki! A co z tego wyszło, to już sami widzieliśmy – bardzo malowniczy efekt!
- Moja mama często używała tego zaklęcia, kiedy wychodziła z ojcem na jakieś przyjęcia. Sam widziałem!
- Może działa ono tylko na kobiety? A co do Evans, to jak nadal będziesz się zachowywał jak ostatni kretyn i za każdym razem, kiedy ona znajduje się w pobliżu robił z siebie tzw. cyrk, to nie dziw się, że prędzej wolałaby się umówić ze Smarkiem, niż z tobą! Może byś tak po prostu z nią porozmawiał? Tak, wiem, wiem! Mówiłem ci to już niezliczoną ilość razy, ale ty zdaje się jesteś głuchy, czy jak?! W każdym razie najwyraźniej jeszcze nic przez te ładnych parę latek do ciebie nie dotarło.
- Nic mnie to nie obchodzi – powiedział niezbyt przekonującym głosem James.
- Oczywiście – Łapa zrobił znudzoną minę i wzniósł oczy ku niebu. Zaniechał dalszego drążeniu tego tematu, wiedząc, że i tak to nic nie da, oraz że jest to całkowicie bezsensowne i bezcelowe.
James podszedł do okna i spojrzał w niebo.
- Myślisz, że naprawdę umówiła się z Parkerem? – zapytał po chwili, ale głos miał już łagodniejszy.
- Nie wiem, możliwe… ale może tak tylko gadały. Wiesz, jakie są dziewczyny. – odparł niezbyt pewnie Syriusz.
James nadal wpatrywał się w niebo, ale myślami był daleko stąd.
Po chwili powróciły do niego słowa Syriusza.
A jeśli ma rację? Weźmy np. takiego Parkera: miał zawsze dziewczyn na pęczki, a zawsze jest taki poważny, żeby nie powiedzieć wręcz ,,dostojny”. Może rzeczywiście robienie z siebie przysłowiowego cyrku nie daje najlepszych efektów.
Być może doszedł do tego mądrego wniosku późno, zbyt późno, ale może jeszcze nie wszystko stracone?


Glizdogon musiał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze przez kilka dni. Kiedy Remus go tam przyprowadził (a raczej przelewitował), szkolna pielęgniarka jak zwykle na widok któregoś z Huncwotów załamała ręce, mruknęła coś w stylu ,,Tego właśnie się spodziewałam” i natychmiast wpakowała nieprzytomnego Petera do łóżka.
Następnego dnia odwiedzili go przyjaciele, ale nie byli pewni, czy dotarło do niego choćby jedno ich słowo. Wpatrywał się tępo w sufit, czasami tylko zakasłał i wówczas z ust buchały mu gęste kłęby pary.
- Ale chyba nie jest z nim gorzej, niż wtedy, gdy próbowaliście go zamienić w zegar ścienny z kurantem? – zaniepokoił się Remus.
- Chyba nie, wtedy cały czas coś w nim tykało, a o dwunastej kukała ta piekielna kukułka! Pamiętacie, jak kiedyś zakukała na transmutacji? – zaśmiał się Syriusz
- Taaa, a McGonagall zapytała go, którą mamy teraz godzinę – a on na to, że nie wie, bo zegarek zostawił w sypialni!
Salę szpitalną wypełnił radosny śmiech trzech Huncwotów.
- Jak myślicie, puszczą go na mecz? – zapytał Remus, kiedy opuścili szpital i udali się na zaklęcia.
- Jasne, to przecież dopiero za dwa tygodnie! Pierwszy mecz w sezonie. – powiedział James, a oczy mu błyszczały – W tym roku na pewno zdobędziemy puchar! To ostatnia szansa! – zatrzymał się po środku korytarza tak nagle, że kilka osób idących za nimi wpadło na niego. Do dziś nie mógł sobie darować zeszłorocznej przegranej Gryffindoru. Do dziś się za to obwiniał.
- Rogacz! Dajże spokój. Przecież wiesz, że to była wyjątkowa sytuacja. Przecież naprawdę miałeś ważny powód! – powiedział szybko Syriusz, pociągając przyjaciela do przodu za rękaw szaty – Nawet nie ma o czym gadać! No rusz się wreszcie, bo powodujesz mały korek!
Kiedy doszli do korytarza prowadzącego do klasy zaklęć, dogonił ich Mark Lewis – kapitan drużyny Gryfonów i zwrócił się do Jamesa:
- Gdzie ty byłeś? Wszędzie cię szukałem. Złe wieści – właśnie się dowiedziałem, że nastąpiła mała zmiana planów – w najbliższym meczu nie gramy z Puchonami. Podobno ich szukający ma jakąś kontuzję, a nie mają rezerwy. A ja zawsze powtarzałem, tak po dobroci, z czystych intencji temu ich, pożal się Boże, kapitanowi, że powinni mieć rezerwę! Ale on upierał się, że i tak nie wystawiłby innego składu. No cóż, tak czy inaczej gramy z Krukonami, a wiesz dobrze, że Parker nie odpuści. Musimy trenować teraz więcej i ciężej, Krukoni są za dobrzy…
Ale James nie słuchał już jego monologu. Właśnie zobaczył Davida Parkera w dalekim końcu korytarza, ale nie był on sam (co nie było znów żadną nowością).
Rozmawiał z pewną dziewczyną, którą James rozpoznałby wszędzie: miała ciemno rude włosy, jasne błyszczące szmaragdowozielone oczy, które teraz śmiały się wesoło i zarumienione bardziej, niż kiedykolwiek policzki. Poczuł, że wnętrzności całkiem mu zdrętwiały.
,,A jednak to prawda” – pomyślał.

***

Lily i Alice wyszły po śniadaniu z Wielkiej Sali, wspięły się po marmurowych schodach, podążając na lekcję zaklęć.
- Jak myślisz, stary Flitwick chyba nie urwie mi głowy za to, że mam tylko trzy stopy pergaminu wypracowania, kazał napisać cztery. No cóż, w każdym razie tak łatwo się nie dam! – paplała wesoło (jak zwykle zresztą) Alice – Za to na transmutacje odwaliłam dwie dodatkowe stopy o przemianach błyskawicznych. Aha, mam nadzieję, że jutro będzie ładna pogoda… No wiesz, sobota! Na ,,robienie zakupów” z niejakim Dav… Eee… Lily, – ton głosu Alice nagle zmienił się z beztroskiego, na taki, który beztroskim na pewno być nie mógł – zostawiłam na śniadaniu moje wypracowanie na zaklęcia, zaraz wracam!
Zapatrzona w okno i pogrążona w marzeniach Lily, zanim się obejrzała, jej przyjaciółki już nie było. Ale kiedy podniosła wzrok, zrozumiała prawdziwą przyczynę czmychnięcia Alice. Przed nią stał nikt inny, jak wspomniany już wielokrotnie Dave P. we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy go widziała, utwierdzała się w przekonaniu, dlaczego każda dziewczęca duszyczka dałaby się pokroić na drobniuteńkie kawałeczki za chociażby jedno jego spojrzenie lub uśmiech. Miał falujące brązowe włosy opadające mu na czoło, czarne oczy, błyszczące, jak dwie gwiazdy pośród ciemnej nocy. Jego twarz miała coś w sobie jakby z romantyczności i… melancholii. Jak bohaterowie tych wszystkich ckliwych romansów, które Alice czytała nałogowo, a potem opowiadała o nich każdemu, kto chciał jej wysłuchać. Ze swoją książką od zaklęć pod pachą wyglądał teraz, jak prawdziwy rycerz… no, powiedzmy rycerz intelektualista. ,,Wcięło mu tylko gdzieś białego rumaka” – jak często mawiała Alice.
- Hej Lily! Czy… - zaczął. Jego głęboki, czysty głos również brzmiał niesamowicie tajemniczo i intrygująco. Ale dziewczyna najwyraźniej postanowiła uprzedzić fakty.
- Och, cześć! Tak, dostałam twój list. Płomyczek mi wczoraj przyniósł. To naprawdę miłe z twojej strony! I oczywiście chętnie wybiorę się z tobą jutro do Hogsmeade.
Niedobrze… Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego? – myślała gorączkowo.
David rzeczywiście przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w Lily. Po chwili powiedział powoli:
- Eee… Ja tylko chciałem spytać, czy pożyczyłabyś mi ,,Teorię średniowiecznej transmutacji”, słyszałem, że masz, a w bibliotece nie ma. – w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie. Lily poczuła, że na swojej twarzy mogłaby z powodzeniem usmażyć teraz jajko.
- Ty… nie wysyłałeś żadnego listu? - w jej biednej głowie przewijało się teraz milion poplątanych myśli, ale najwyraźniej kołatała jej się jedna z nich: ,,Dorwać Alice i obedrzeć ją ze skóry”.
Chłopak chyba dostrzegł gonitwę jej myśli i rzekł:
- No… nie. Ale skoro mówiłaś już o jakimś wypadzie do wioski, to może zechciałabyś wybrać się tam ze mną jutro? Skoro proponuje mi to tak urocza istota… – zaśmiał się serdecznie – No więc?
- Eee… oczywiście, bardzo chętnie. – odpowiedziała niepewnie Lily, nadal czując się okropnie, ale kiedy chłopak mrugnął do niej i odszedł, poczuła ulgę. ,,Uff, przynajmniej nie jest zły, to już coś…” - pomyślała. Jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nie dostrzegając wzroku dziewczyn z Rawenclawu, w którym czaiła się żądza mordu, a co gorsza, skierowanego w jej stronę.

CDN...
... jeśli Wam się spodoba oczywiście wink.gif

Ten post był edytowany przez Anulcia: 21.11.2004 12:47


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Tenebris69
post 16.11.2004 17:33
Post #2 

Uczeń Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 228
Dołączył: 05.10.2004




ups

Ten post był edytowany przez Tenebris69: 16.11.2004 17:33


--------------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 22.11.2004 22:05
Post #3 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Witam was! wink.gif
Na wstępię chciałabym bardzo podziękowac kkate za korektę i za wsparcie duchowe w chilach zwątpienia.

A oto i obiecany przeze mnie part, napisany w przypływie napadu mojej totalnej głupoty.
No cóż, sami oceńcie...

PART 2.

- Tak, to doskonały pomysł!
- Już wyobrażam sobie jego minę!
Syriusz i James siedzieli w piątkowy wieczór w salonie Gryfonów i grali w szachy czarodziejów, dyskutując o czymś zawzięcie. Rogacz patrzył właśnie, jak jego wieża dzielnie broni się przed białym skoczkiem Łapy, lecz koń taranował ją bezlitośnie kopytami. W końcu rozsypała się na kawałki, które po chwili zostały zwleczone z szachownicy.
Zza niebezpiecznie chwiejącej się sterty prac domowych przy sąsiednim stoliku wyłoniła się nagle głowa Remusa, który najwyraźniej nie zamierzał podzielać ich entuzjazmu.
- Taaa, może i doskonały – tu zniżył głos do głośnego szeptu, rozglądając się na boki – tylko jak Lily się dowie…
- Daj spokój Lunatyku, a niby od czego mam pelerynę? – przerwał mu James – Przecież nikt o niej nie wie prócz nas i Petera.
Remus wzruszył tylko ramionami i pokręcił głową.
- Jak chcesz, tylko nie miej potem do nas pretensji, że nikt cię nie powstrzymał… - jego głowa znowu zniknęła za górami ciężkich, opasłych tomisk z zaklęciami, zwojami pergaminu, długimi i przeraźliwie nudnymi stosami notatek z historii magii, słownikiem runów i atlasem magicznych ziół i grzybów na szczycie. Po chwili rozległ się odgłos głośnego, pośpiesznego skrobania pióra po pergaminie.
- Remus, dość zdobywania wiedzy na dziś! – zawołał dziarsko Syriusz – przecież jest weekend, a do owutemów jeszcze ponad pół roku! Na pewno ze wszystkim zdążysz!
Odpowiedziało mu jedynie jeszcze szybsze i jeszcze głośniejsze, wręcz demonstracyjne skrobanie pióra. James i Syriusz wiedzieli doskonale, że w takich momentach Remusa trzeba zostawić sam na sam z nieprzyswojonymi jeszcze wiadomościami i zakończyć ten temat, a rozpocząć inny.
- Dowiedziałem się wszystkiego. Było dokładnie tak, jak przewidywaliśmy! - zaśmiał się Łapa – Wiadomo, że wystarczy znaleźć się niedaleko Alice Madley i siedzieć przez chwilę cicho, a można czasem z łatwością usłyszeć parę cennych i interesujących informacji. Np., że jutro o jedenastej, przed wejściem do zamku…
- Chciałem tylko zaznaczyć, że to się nie uda – dobiegł ich głos Lunatyka, bo jego samego nie było widać zza ksiąg.
Ale James miał już plan. Był to plan doskonały. Plan, który wymyślili przed kilkoma godzinami razem z Syriuszem. Już chyba po raz setny tego dnia wyobraził sobie maślane oczka Parkera, kiedy będzie próbował oczarować nimi Evans, tak jak te wszystkie inne dziewczyny.
Czy było coś, co mogłoby go teraz powstrzymać?

***

Lily leżała w swoim łóżku i czytała podręcznik do numerologii. Bynajmniej nie wyglądała na osobę, która w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin najzwyczajniej w świecie opuści zamek i pójdzie sobie do wioski Hogsmeade z Davidem Parkerem. Sama zastanawiała się, dlaczego ta perspektywa nie robi na niej takiego wrażenia, jak powinna. W tym momencie do sypialni wpadła podekscytowana Alice, ale to, co zobaczyła najwyraźniej nie odpowiadało jej wyobrażeniom.
- Co ty w ogóle robisz? Masz jeszcze głowę do tego, aby zajmować się znaczeniem jakiś zawiłych układów cyferek, zwanym także numerologią, w TAKIEJ chwili?
- Alice, jakiej znowu chwili? Ty o niczym innym dzisiaj nie mówisz! Owszem, Dave jest przystojny i w ogóle super i całe zamieszanie z tym jego… zaproszeniem wprawiło mnie w lekki szok, ale wydaje mi się, że chyba przejmowałabym się bardziej, gdyby to był chłopak, który mi się podoba, czy coś takiego... A ty, zamiast interesować się nim, lepiej zobaczyłabyś, co porabia twój Frank. – Lily uśmiechnęła się i patrzyła, jak jej przyjaciółka oblewa się szkarłatnym rumieńcem, który wyglądał niezwykle uroczo na jej okrągłej buzi. – Aha, i trzeba będzie dowiedzieć się dokładniej, kto był autorem rzekomego zaproszenia od Dave’a, które przyniósł mi Płomyczek.
- Coś mi się wydaje, że ktokolwiek to jest, nie pała do ciebie zbytnią sympatią – odparła Alice, wciąż mocno zarumieniona – i bez wątpienia chciał zrobić z ciebie pośmiewisko.


Następnego dnia po późniejszym, jak co sobotę śniadaniu, Lily pożegnała się z Alice, której znudziło się już chodzenie do Hogsmeade (,,No, chyba, że miałabym takie milutkie towarzystwo jak ty”) i weszła do Sali Wejściowej, gdzie tłoczył się już spory tłum uczniów, Na samym końcu, pod ścianą stał Dave. Wyglądał dziś wyjątkowo dobrze, nawet jak na siebie. Widać było, że starannie przygotowywał się na to spotkanie. Gdy tylko dostrzegł Lily, pomachał jej, a jego twarz od razu rozjaśnił uśmiech. Odwzajemniła gest i podeszła do niego.
No Evans, nadeszła chwila prawdy – pomyślała, patrząc w jego błyszczące oczy.
- Hej Lily! Fajnie, że już jesteś. Jak zwykle wspaniale wyglądasz – powitał ją swoim zwykłym (a raczej niezwykłym) głębokim, tajemniczym głosem.
- Dzięki – odpowiedziała. Zrobiło jej się bardzo miło. Wiedziała, że podobała się wielu chłopcom, lecz zupełnie nie wiedziała, dlaczego. Nie była przecież żadną zniewalającą pięknością, była zwykłą dziewczyną. Tak zwykłą, jak to tylko było możliwe. Lecz żaden z tych wszystkich chłopaków nie zdołał wypowiedzieć przy niej nigdy tego jakże prostego zdania. No i nikt nie miał takiego głosu, jak on.
Po chwili szli już przez błonia w stronę bramy Hogwartu i gawędzili swobodnie, jakby znali się od lat.

***

James podążał za nimi pod osłoną peleryny-niewidki w takiej odległości, aby słyszeć ich głosy, ale jednocześnie, aby nie zorientowali się po odgłosach kroków, że ktoś ich śledzi. Wpatrując się w ich plecy, słyszał, jak David opowiada Lily zabawne historie o Quidditchu, jak ona śmiała się. Weszli na Ulicę Główną w Hogsmeade.
,,Zemsta będzie słodka” – pomyślał, zaciskając zęby. Razem z Syriuszem doszli do wniosku, że nadszedł czas, aby po raz kolejny wykorzystać swoje nieprzeciętne umiejętności. Pamiętał, jak wczoraj zastanawiali się wspólnie, co należałoby zrobić, aby skutecznie zepsuć jakiemuś facetowi randkę. I jednocześnie doszli do wniosku, że najlepszym, starym i sprawdzonym sposobem jest ośmieszenie go przed jego towarzyszką.
Pogrążony w swoich rozmyślaniach, mało nie zauważył, że Lily i David skręcili z Ulicy Głównej i skierowali się w stronę pubu Pod Trzema Miotłami. Niestety zanim zdążył wejść za nimi do środka, wejście zamknęło się, a wolał nie ryzykować jego samodzielnego otwierania. Drzwi, które same otwierają się i zamykają, wyglądałyby nieco dziwacznie, nawet w wiosce czarodziejów i mogłoby to wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie. Poczekał więc na jakąś grupkę uczniów, którzy zamierzali wejść do środka, i korzystając z okazji wśliznął się za nimi. Rozejrzał się dookoła. Na samym końcu bardzo długiej kolejki do baru stał Dave. Oznaczało to, że Lily siedzi przy jakimś stoliku sama, znaczy się plan działa bez zarzutu, tak jak z Syriuszem przewidywali. I rzeczywiście – dostrzegł ją przy stoliku znajdującym się w samym kącie pubu, przy dużym oknie. Podszedł tam i stanął obok krzesła, na którym z pewnością usiądzie zaraz jej towarzysz. James spojrzał na Lily, która teraz oparła głowę na dłoni i ze swoim zwykłym lekkim uśmiechem wpatrywała się w okno.
Wielokrotnie zastanawiał się, co właściwie takiego w niej jest, że przecież tylu chłopaków (w tym on, przecież przed sobą samym mógł to przyznać) zawsze się za nią uganiało, jak dotąd bezskutecznie, bo jak na razie z żadnym się jeszcze nie umówiła. Nie była bowiem oszałamiająco piękna, czy coś w tym stylu. Była ładna, owszem, ale miała w sobie coś jeszcze i James chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę, co.
Był to jakiś niesamowity wewnętrzny blask. Blask, który zawsze widać było w jej jasnych oczach, a także ciepło, którym zawsze obdarzała wszystkich (no, może oprócz Huncwotów… z wyjątkiem Remusa) i wszystko, co istniało. W każdym umiała bowiem dostrzec coś pięknego, nawet, jeśli ta osoba nie widziała nic szczególnego w sobie. Były to także jej gesty, ruchy, zawsze tak delikatne i subtelne. No i oczywiście zapach. Tak, pamiętał go doskonale, mimo, że momentów, kiedy był blisko niej, było naprawdę niewiele ( a w dodatku w zdecydowanej większości z nich wrzeszczała na niego). Pachniała śnieżnobiałymi kwiatami jabłoni, które zawsze zakwitały na wiosnę koło jego domu. Śnieżnobiałymi, zupełnie jak jej cera…
James otrząsnął się z zamyślenia, uświadamiając sobie, że od dobrych kilku minut stoi i gapi się na Lily z otwartymi ustami. Gdyby nie miał na sobie peleryny-niewidki, z pewnością wyglądałby komicznie. Poza tym, co go w ogóle napadło z tymi myślami?!
,,Jeszcze trochę, a zacznę rozumować jak dziewczyny” – zganił się w duchu. Przypomniał sobie o swoim planie i jego wzrok powędrował do kolejki przy barze: David stał już prawie na samym początku, należało więc się śpieszyć. Lily nadal wpatrywała się w okno. Korzystając z okazji, James wysunął koniec różdżki spod peleryny, wycelował nim w puste krzesło i wyszeptał jakieś dość skomplikowanie brzmiące zaklęcie. Widział, jak krzesło delikatnie zadygotało, rozejrzał się wiec pospiesznie, ale chyba nikt tego nie zauważył. Zobaczył za to Parkera zmierzającego w ich stronę z dwoma kuflami kremowego piwa w rękach.
,,Doskonale – pomyślał James, a na jego twarzy pojawił się mściwy uśmiech, kiedy Dave postawił napoje na stoliku – usiądź, a już nie wstaniesz!”

- Jestem już! - powiedział David, stawiając piwo i przysiadając się do stolika – No tak, pierwsze wyjście do Hogsmeade, więc kolejki są po prostu niemiłosierne!
I ma takie bogate słownictwo, na pewno dużo czyta – myślała Lily. Przez ostatnie kilka minut wyliczała sobie powoli w duchu wszystkie zalety Davida, jakie do tej pory zdążyła zauważyć.
- Na czym to skończyliśmy? Aha, na mojej ciotce Emelinie. No więc, kiedy już miała zamienić tą filiżankę… Nie, nie wyobrażasz sobie tego!... – po chwili rozległ się jego uroczy śmiech.
Nawet śmiać się umie ładnie, ale to już chyba mówiłam.
- ... no a on o tym nie wiedział, więc się nie spodziewał, że ona może cos takiego wymyślić…
I potrafi tak ciekawie opowiadać, założę się, że gdyby czytał notatki z historii magii, wszyscy słuchaliby z zapartym tchem.
Po kilku minutach rozmowa znów zeszła na temat Quidditcha.
- A właśnie, zapewne wiesz, że wkrótce jest mecz, Gryffindor – Ravenclaw? – zapytał żywo David.
- Tak, oczywiście, ale najpierw mieliśmy grać z Puchonami. Coś tam chyba im wypadło…
- Taaa, kłopoty z rezerwą. Ale teraz zapowiada się ciekawa gra. Jestem w drużynie dopiero od tego roku, ale słyszałem, no i oczywiście widziałem na własne oczy, że Potter jest bardzo dobry jako szukający.
- Tak, chyba tak – odpowiedziała zdawkowo Lily. Nie miała zamiaru wychwalać Pottera, nawet w interesie drużyny Gryfonów.
- Tak czy inaczej – Dave oparł łokieć na oparciu krzesła – koniecznie musisz przyjść na mecz. Oczywiście wiem, że będziesz kibicować Gryfonom, ale twoja obecność na pewno sprawi, że będzie mi się lepiej grało. – uśmiechnął się.
- Och, naszą drużynę na pewno będzie trudno pokonać, ale nie twierdzę, że nie uda ci się złapać znicza przed Potterem. – odparła pewnie Lily – To przecież tylko kwestia zdolności przeciwnika!
- Cóż, on jest w waszej drużynie od czterech lat i od tej pory…
- …przegraliśmy tylko jeden mecz. Tak, wiem. Ale ja … Ja wierzę, że tobie się uda go pokonać - Lily uśmiechnęła się. Po chwili zdała sobie sprawę z tego, co robi. Wolałaby, aby Gryffindor przegrał, niż żeby Potter wygrał z Davidem. To na pewno nie było normalne.
Dopiła resztkę piwa ze swojego kufla.
- No, to może pójdziemy teraz do Miodowego Królestwa? Obiecałam Alice, że kupię jej zapas Fasolek. Wprost je uwielbia! – zaproponowała po chwili.
David pokiwał ochoczo głową. Lecz nagle wyraz jego twarzy zmienił się, pogodny uśmiech zniknął, ustępując czemuś w rodzaju bardzo głębokiego zdziwienia. Jego ręka oparta na oparciu krzesła poruszała się niespokojnie.
- Nie mogę się podnieść! – szepnął gorączkowo.
- Co?
- Nie mogę podnieść się z krzesła!
W przypływie paniki gwałtownie wstał i wtedy oczom Lily ukazał się widok, który sprawił, że (najprościej mówiąc) dostała niekontrolowanego ataku śmiechu.
Oto przed nią stał David w całej swej okazałości, ale okazało się, że krzesło, na którym uprzednio siedział zostało na stałe przytwierdzone do pewnej tylnej części jego ciała, zwanej także potocznie czterema literami. W dodatku łokieć, oparty wcześniej na oparciu, nadal tkwił w tym samym miejscu. W połączeniu z ogłupiałą miną chłopaka, który zdecydował się natychmiast powrócić do pozycji siedzącej i radosnym śmiechem Lily, scena ta wyglądała, cóż tu dużo mówić, dość komicznie i wzbudzała powszechną wesołość gości obecnych w gospodzie.
- Może to jakaś nowa forma zatrzymywania klientów w pubie? – zażartowała Lily, kiedy już się trochę opanowała - Czyżby najnowszy pomysł Madame Rosmerty?
- Zauważ, że ty i wszyscy inni mogą ruszać się ze swoich miejsc, nie podnosząc ich razem ze swoim ciałem. – mruknął Dave, co wywołało nowy atak śmiechu u dziewczyny.
- Mnie to wygląda na Zaklęcie Trwałego Przylepca. – wykrztusiła.
Teraz z kolei roześmiał się David.
- No coś ty! Właściciele nigdy nie rzuciliby go na krzesła w swojej własnej gospodzie, bo by ich za to zaskarżono. To więcej, niż pewne! Wątpię też, żeby któryś z uczniów potrafił…
Nie zauważył, że Lily przestała się śmiać.
Nagle przypomniała jej się lekcja zaklęć, kiedy przerabiali Zaklęcia Trwałe, chyba w zeszłym roku.
Pamiętała, że Black, Potter i Lupin zdobyli wtedy dla Gryfonów po dwadzieścia punktów za to, że przytwierdzili do ściany czajnik do herbaty i nawet profesor Flitwick miał małe problemy z jego odczepieniem. Nagle zerwała się z miejsca i pobiegła w stronę wyjścia pozostawiając Dave’a z dość ogłupiała miną i krzesłem przytwierdzonym do tyłka, zdanego teraz już tylko na siebie.
- Lily, zaczekaj! Dokąd… - usłyszała jeszcze jego głos, po czym zatrzasnęła drzwi gospody.
- Tym razem już po was, chłopaki. – mruknęła i puściła się pędem Ulicą Główną.


C.D.N.

Proszę o szczere komentarze wink.gif


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 05.12.2004 18:31
Post #4 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




A oto kolejny part...
Było mnóstwo błedów, ale myślę, że dzięki kkate nie wyłapiecie nawet najmniejszej literówki smile.gif

PART 3.

- Niedobrze… - mruknął James.
Zdał sobie sprawę, że musi teraz dotrzeć do zamku przed Evans, jeśli nie chce zostać żywcem obdarty ze skóry. Ominął po cichu stolik, przy którym siedział David (wciąż z osłupiałym wyrazem twarzy, po tym, jak jego towarzyszka bez słowa zostawiła go przykutego do drewnianego krzesła - zdanego tylko na siebie i łaskę właścicieli gospody) i wymknął się z pubu w momencie, kiedy jakaś para uczniów otwierała drzwi. Popędził w stronę Miodowego Królestwa. Jeśli chce być w zamku wcześniej od niej, musi pobiec podziemnym korytarzem, którego wejście znajduje się w piwnicy cukierni.
Gdy tylko znalazł się w tunelu, ściągnął pelerynę i puścił się biegiem. Po kilkunastu minutach, czując kłucie w boku, resztkami sił wspiął się po schodach wiodących do posągu jednookiej czarownicy na trzecim piętrze w zamku Hogwart. Schował pelerynę-niewidkę pod szatę, tak, że teraz widać było tylko niewielkie wybrzuszenie. Stuknął różdżką w garb i mruknął ,,Dissendium”. Kiedy przejście się otworzyło, James wypadł na korytarz. Na szczęście w pobliżu nikogo nie było, bo w swoim obecnym stanie z pewnością nie wymyśliłby dobrego wytłumaczenia, dlaczego nagle, jak gdyby nigdy nic, wyskoczył sobie ze ściany. Jedyne, co przyszło mu na myśl, to porozumieć się z Syriuszem i ustalić jakąś jedną wersję wydarzeń, na wypadek, gdyby Evans wypytywała się o niego. Tak, dobre alibi jest bez wątpienia rzeczą, od której trzeba zacząć. Sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć z niej swoje dwukierunkowe lusterko, które zawsze nosił ze sobą na wypadek jakiegoś ,,nagłego przypadku”.
Ale niestety, tym razem go nie znalazł. Musiał zostawić je w dormitorium, kiedy oddawał szaty do prania. Pozostało mu jedno – pobiec do pokoju wspólnego, mając nadzieję, że Evans jeszcze nie wróciła. Lecz zanim zdążył zrobić choćby jeden krok, zza rogu korytarza wybiegła…
- O, Evans! – powiedział szybko, starając się, by jego głos brzmiał beztrosko. Natychmiast skrzyżował ręce na brzuchu, aby nie dostrzegła, że ukrywa coś pod szatą i oparł się o ścianę – Jak tam zdrówko?
Lecz Lily najwyraźniej nie była w stanie lub może po prostu nie chciała rozmawiać o sprawach tak przyziemnych, jak zdrowie, w momencie, kiedy dorwała… tak, dorwała osobę odpowiedzialną za ostatni incydent w pubie Pod Trzema Miotłami. Była właściwie pewna od początku, że jest nią właśnie Potter. Black bowiem odwalał dziś swój szlaban u McGonagall za lewitowanie przez okno łajnobomb, które spadały z hukiem na błonia. Peter z pewnością nie byłby zdolny użyć teraz jakiegokolwiek zaklęcia, zważając na jego obecny stan i miejsce pobytu, a Remus nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Nikt inny z uczniów poza ich czwórką nie potrafił rzucić zaklęcia Trwałego Przylepca – to zbyt zaawansowana magia.
- Lepiej martw się o swoje zdrówko, Potter! – warknęła. W jej oczach dało się dostrzec iskry gniewu, co na pewno nie wróżyło nic dobrego. – No, a teraz słucham. Gdzie byłeś?
- A co to jest, przesłuchanie, czy jak? – odpowiedział buntowniczo, unosząc głowę do góry. Wiedział jednak, że rozczochrane włosy (no, może rozczochrane trochę bardziej, niż zwykle) i spocona twarz, po kilkunastu minutach szaleńczego biegu, nie przemawiają na jego korzyść.
- Może wiesz, co stało się dziś w pubie Pod Trzema Miotłami? – uśmiechnęła się ironicznie.
No to już po mnie – pomyślał. Lecz nie zamierzał kłamać.
Od odpowiedzi wybawił go jednak jakiś dźwięk, stopniowo stający się coraz głośniejszy, w który oboje zaczęli się wsłuchiwać. Po chwili zza rogu korytarza wyszedł Syriusz Black we własnej osobie, pogwizdując melodię jakiejś skocznej piosenki. Na ich widok zatrzymał się i wpatrywał się przez moment w ich nieco zdumione miny. Pierwsza odzyskała głos Lily.
- B-black? Ty tutaj? A co z twoim szlabanem? Przecież miałeś siedzieć u Filcha do wieczora! - Filch powiedział, że ma dziś robotę i nie może mnie pilnować. Mam się zgłosić do niego jutro, bo jeśli nie, to… zaraz… jak on to powiedział… Aha! ,,Zawisnę w lochach pod sufitem na wieki wieków”. – odpowiedział Syriusz z uśmiechem – Więc, żeby nie marnować wolnego czasu, postanowiłem udać się…
- Zaraz! – przerwała mu szybko Lily. A więc jeśli Black był w Hogsmeade, to możliwe jest, że to on rzucił na krzesło Dave’a Zaklęcie Trwałego Przylepca. Na przykład po to, żeby się zemścić na nim jako na ,,konkurencji”, czyli osobniku mającym podobne do niego możliwości podrywania dziewczyn. Wychodziło więc na to, że mogła oskarżyć Pottera niesłusznie. – Chwileczkę. O ile mi się dobrze wydaje, to jeden z was - nie jestem pewna, który - ale jeden z was był dziś w Hogsmeade, a dokładnie w pubie Pod Trzema Miotłami i…
Syriusz wpatrywał się w Jamesa. A więc jednak plan zawiódł.
- …wiecie przecież, że zaklęcie może zdjąć tylko ten, kto je rzucił, więc… bardzo was proszę (Boże, co ja w ogóle robię?! Ja proszę o coś Huncwotów!), jeden z was musi natychmiast tam ze mną pójść i rzucić przeciwzaklęcie!
A więc druga część planu powiodła się. James przewidział, że Evans prędzej czy później wydedukuje, że to on rzucił zaklęcie i czy tego chciała czy nie, będzie musiała poprosić go o pomoc. Oczywiście wiedział, że będzie zła, ale coś za coś. Może uda mu się to jakoś załagodzić.
- No dobra, to możemy iść. – powiedział powoli.
- Od razu wiedziałam! Nikt inny nie ma takich durnych pomysłów, nawet ty – tu spojrzała na Syriusza.
- Cóż, myślę, że ta kwestia może podlegać dyskusji – rzucił James. W tym momencie przypomniał sobie, że pod szatą wciąż ma ukrytą pelerynę - niewidkę. Przecież nie może iść całą drogę z założonymi rękami, a co dopiero, kiedy będzie rzucał urok?!
- Eee... to może ja jeszcze na chwilę skoczę do dormitorium i… - zaczął z nutą paniki w głosie, patrząc znacząco na Syriusza i przeczuwając już, jaka będzie jej odpowiedź.
- Idziemy teraz – powiedziała Lily z naciskiem.
- No to na razie – Syriusz pomachał im na odchodnym, ale jeszcze przez chwilę patrzył za oddalającą się parą. Domyślił się, o co chodziło Jamesowi, jednak nie mógł nic na to poradzić. Z drugiej strony nie mogli dopuścić do tego, żeby Lily dowiedziała się o pelerynie.

***

Lily podążała szybkim krokiem w stronę bramy Hogwartu. James musiał niemal biec, by dotrzymać jej kroku. Należy dodać, że bieg z założonymi rękami nie należy do najłatwiejszych i wygląda dość zabawnie.
- Właściwie podejrzewałam to od początku. Nikt nie byłby tak głupi, żeby wpaść na taki pomysł. – wyrzucała z siebie słowa z prędkością małego karabinu maszynowego. – Po co to w ogóle zrobiłeś? Mam rozumieć, że to tylko kolejny z twoich wspaniałych pomysłów, które zazwyczaj kończą się dość żałośnie? A może pomyślałeś sobie, że wyeliminujesz Davida z meczu? Bo żadne inne wytłumaczenie w tej chwili nie przychodzi mi na myśl, więc może mnie oświecisz, co?
- Po prostu pomyślałem, żeby trzeba by trochę rozruszać to nudnawe spotkanko z Panem – Pod – Każdym – Względem - Doskonałym. Byłem pewny, że wkrótce zanudzi cię tymi opowiastkami z historii quidditcha. Swoją drogą, nie lepiej byłoby poczekać i zobaczyć, jak zareagują jego zagorzałe fanki, kiedy ujrzą go wreszcie w nieco innej… odsłonie?
Lily mimowolnie zmuszona była wyobrazić sobie ten nieco dziwny widok paradującego po szkole największego arcyprzystojniaka w Hogwarcie, skaczącego (no bo w jego sytuacji raczej trudno jest chodzić) z ramieniem przytwierdzonym zaklęciem do drewnianego (solidnego niestety) krzesełka. Kąciki jej ust niebezpiecznie zadrgały, wiedziała, że nie wytrzyma i za chwilę wybuchnie śmiechem, ale postanowiła dzielnie walczyć do końca. Nie mogła dać Potterowi satysfakcji, że chyba po raz pierwszy śmieszą ją jego słowa. James chyba to zauważył, bo postanowił zawzięcie drążyć temat.
- A wyobrażasz sobie, co będzie, jak szanowny Pan Piękny będzie zamierzał się umyć lub przebrać, czy też… załatwić swoje pilne potrzeby natury fizjologicznej?
Lily nie wytrzymała – parsknęła zduszonym śmiechem, ale już po chwili roześmiała się serdecznie, po części z powodu obrazu Dave’a, który ukazał się w jej wyobraźni, a trochę na widok prawie duszącego się ze śmiechu Huncwota.
- Nie, to byłoby jednak zbyt okrutne! – powiedziała po chwili, kiedy zdołała się już opanować. - A może powiesz mi, jak udało ci się tego dokonać? To znaczy… jak rzuciłeś zaklęcie, skoro nie widziałam cię w gospodzie? – dodała na widok poważniejącej nagle miny Jamesa – Przecież nie mogłeś tego zrobić przed naszym przyjściem… bo niby co, zaczarowałeś pierwsze lepsze krzesło, tak na chybił trafił? No chyba, że potrafisz stać się niewidzialny, czy coś w tym stylu.
James od kilku chwil szedł w milczeniu i wyglądał, jakby gorączkowo coś rozważał. Wreszcie jednak powiedział:
- Właściwie to tak…
- No nie, nie żartuj! – Lily zatrzymała się nagle, patrząc wyczekująco na chłopaka.
James również przystanął i po chwili wyjął spod szaty srebrzystą tkaninę.
Dziewczyna stała przez moment wpatrzona w ten, wydawałoby się stary, w niektórych miejscach poprzecierany materiał.
- Ale… przecież to jest…
- … peleryna-niewidka. – dokończył James.
- Skąd to masz? Jest bardzo rzadko spotykana. Wiesz, ilu ludzi oddałoby za nią niemal wszystko?
- Wiem, dlatego proszę cię, nie mów nikomu, że ją mam. To oznaczałoby również koniec nielegalnych nocnych eskapad po zamku i utratę wielu innych cennych przywilejów. Ale nie martw się – dodał szybko, widząc jej minę – to nie jest nic niebezpiecznego, naprawdę.
Lily pokiwała głową. Nawet nie zauważyli, kiedy doszli do Hogsmeade. Powoli zbliżali się do pubu Pod Trzema Miotłami, a ona nie była już taka pewna, czy chce, aby Potter rzucił przeciwzaklęcie do Trwałego Przylepca. Wiedziała, że to nieuczciwe z jej strony i nie czuła się z tym dobrze, ale taka była prawda.
Spojrzała na Jamesa. Swoją drogą była bardzo zdziwiona jego normalnością. To znaczy nie targał sobie już włosów, nie starał się popisywać za wszelką cenę. Tak, z całą pewnością James Potter zachowywał się dziś jak normalny chłopak w jego wieku. A może to tylko jakiś kolejny numer?


Kiedy Lily przeszła przez dziurę pod portretem Grubej Damy, natychmiast została osaczona, a następnie zaciągnięta do stolika pośrodku pokoju wspólnego, przez tłum swoich koleżanek, żądnych najnowszych wiadomości i szczegółowej relacji z jej spotkania. Nie miała innego wyboru, musiała powiedzieć chociaż kilka zdań na ten temat, po czym udało jej się wymówić zmęczeniem i zostawiając w salonie małe stadko nieco rozczarowanych dziewczyn, pognać czym prędzej do swojego dormitorium. Czekała tam na nią Alice i na szczęście, oprócz niej, nie było pozostałych lokatorek ich sypialni.
- No i co? Jaki on jest? Opowiadaj! – naskoczyła na nią, kiedy tylko weszła.
- Och, co wam się wszystkim dzisiaj stało? Przecież to jest normalny chłopak – tyle tylko, że przystojny. A wierz mi, że gdyby nie był, żadna z tych dziewczyn nawet by na niego nie spojrzała! – Lily zdjęła szatę i rzuciła ją na łóżko. Podeszła do okna i usiadła na kamiennym parapecie.
- Było aż tak źle?
- Nie, było całkiem normalnie, a właściwie byłoby, gdyby nie Potter.
I opowiedziała przyjaciółce ze wszystkimi szczegółami całą historię z Davidem i jego krzesłem, którą przemilczała w salonie przy innych dziewczynach. Nie chciała ośmieszać Davida, a wiedziała, że gdyby opowiedziała przy nich o całym incydencie, na pewno by do tego doprowadziła.
- ... no i wtedy on podniósł się z krzesła, spojrzał na Pottera jadowitym wzrokiem bazyliszka i oznajmił, że ,,to wcale nie było zabawne” - już nie swoim zwykłym, tajemniczym i intrygującym głosem, ale bardzo urażonym tonem, co w połączeniu z miną w tym samym rodzaju wyglądało po prostu… No, myślałam wtedy, że nie wytrzymam i znowu wybuchnę śmiechem… i mało brakowało, a tak by się stało. Mówię ci, gdy zdał sobie sprawę, że ta cała historia może zaszkodzić jego nienagannej reputacji, od razu stracił swoje jeszcze niedawne poczucie humoru. Potem, kiedy Potter odszedł (śmiejąc się wniebogłosy), zrobiliśmy jeszcze potrzebne zakupy i wróciliśmy. Kiedy się rozstawaliśmy, David był raczej w podłym nastroju.
- No to teraz z czystym sumieniem możesz zamordować Pottera – zmarnował ci całą randkę!– Alice sięgnęła po opakowanie Fasolek Wszystkich Smaków, które Lily przyniosła z Miodowego Królestwa. – Tym razem nie będę cię powstrzymywała.
Lily wpatrywała się w okno. Nie wiedziała, czy tym razem była zła na Pottera. Alice miała rację – niby przez niego nie udała jej się cała ,,randka”, ale… dzięki niemu dowiedziała się też, jaki David jest naprawdę – nie potrafi się śmiać z siebie, beztroski jest tylko wtedy, kiedy widać go w pozytywnym świetle. A gdy coś może zagrozić jego wizerunkowi Doskonałego, traci swój wypracowany uśmiech, ton, gesty. No i cała ta historia była w sumie naprawdę zabawna.


- I znowu poniedziałek! Życie jest rajem, ale tylko dwa dni w tygodniu. Pozostały czas, to po prostu szkolna harówa!
Lily i Alice zeszły po kamiennych schodach prowadzących do zimnych lochów. W ścianach tkwiły pochodnie, oświetlając wątłymi, zielonymi płomieniami ciemny korytarz. Zmierzały na pierwszą w tym tygodniu lekcję eliksirów.
Ten przedmiot był od wieków męczarnią dla większości uczniów, ponieważ stanowisko jego nauczyciela dziwnym trafem zawsze przypadało złośliwym i oślizgłym typom – zazwyczaj opiekunom Slytherinu, nie ma się więc co temu dziwić. Profesor Slinnery z pewnością nie był wyjątkiem od tej reguły. Z całego serca nienawidził wszystkich uczniów (oczywiście pomijając Ślizgonów), lecz owa nienawiść nie pozostawała jednak bez wzajemności. Co tydzień zadawał im katorżnicze prace domowe, na lekcjach natomiast starał się przelać na nich jak najwięcej swoich negatywnych uczuć.
Kiedy dziewczyny doszły do korytarza, gdzie znajdowała się klasa eliksirów, Lily od razu dostrzegła trzech Huncwotów stojących pod przeciwległą ścianą i rozmawiających o czymś przyciszonymi głosami. Po chwili jednak uświadomiła sobie, co DOKŁADNIE zobaczyła. Zatrzymała się, by spojrzeć jeszcze raz. Tak, widzi trzech Huncwotów. Stoją pod ścianą i rozmawiają. Ale dosłownie kilka metrów od nich stał… Severus Snape. Z własnej woli znalazł się tak niedaleko swoich prześladowców, których zazwyczaj unikał jak ognia? Lecz zastanawiające i szokujące zarazem było także to, że mimo, iż Snape stał na tyle blisko Huncwotów i nie było sposobności, aby go nie zauważyli, to jednak nie zwracali na niego najmniejszej uwagi - co było dość niezwykłe i dało Lily do zrozumienia, że najwyraźniej dzieje się coś dziwnego.
Kiedy po kilkunastu minutach wszyscy zajęli już swoje miejsca w klasie Slinnery’ego, czyli w jednym z najciemniejszych lochów w Hogwarcie, i przygotowali się do lekcji, zostali obdarzeni przez właśnie przybyłego nauczyciela wyjątkowo chłodnym (nawet, jak na niego) spojrzeniem.
- Dzisiaj zajmiemy się sporządzaniem Eliksiru Przygnębiającego, o czym poinformowałem was na zeszłej lekcji. Mniemam zatem, że każdy z was zna dokładnie przepis na tę miksturę, o czym zresztą przekonamy się za kilkadziesiąt minut. Potrzebne składniki znajdują się jak zwykle w szafce na końcu sali. Macie dokładnie czterdzieści minut. Czas start.
Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc i rzucili się w stronę szafki, aby zyskać na czasie.
Po kilku minutach, każdy stał nad swoim kociołkiem, podgrzewając wodę, siekając składniki i odważając na mosiężnych wagach potrzebne porcje poszczególnych ingrediencji.
Lily zawzięcie mieszała w swoim kotle, usiłując przypomnieć sobie dokładnie skład eliksiru. Co prawda zrobiła wczoraj wieczorem z tego ściągawkę, ale dopiero przed chwilą uświadomiła sobie, że musiała zostawić ją gdzieś w salonie.
Szczypta sproszkowanego pazura pancernika, czy ogon traszki plamistej? – pół godziny później brakowało jej już tylko ostatniego składnika. Spojrzała z nadzieją na Alice, ale wiedziała, że przyjaciółka i tak nic jej nie pomoże, bo Slinnery wciąż przechadzał się po klasie, szukając tylko pretekstu, by wlepić komuś miesięczny szlaban, a wszyscy wiedzieli, że o to naprawdę nietrudno.
Niech będzie pazur pancernika – zdecydowała i wsypała do kociołka szczyptę brunatnego proszku. Zamieszała wszystko jeszcze raz i zaczęła sprzątać ze swojego stolika puste opakowania po różnego rodzaju substancjach. Po chwili jednak usłyszała donośny syk. Odwróciła się i to, co zobaczyła sprawiło, że zamarło jej serce.
Jej wywar (który zamiast ciemnozielonej barwy miał kolor wściekle pomarańczowy) bulgotał tak mocno, że jego strugi zaczęły wylewać się z kotła i ciec po kamiennej posadzce. Unosiły się z niego kłęby ciemnoszarej pary, która po chwili zasnuła klasę eliksirów, tak, że wszyscy uczniowie zaczęli się krztusić i kasłać. Po chwili mikstura nie wytrzymała i po prostu wybuchła, opryskując wszystko i wszystkich w promieniu kilku metrów. Towarzyszące temu wszystkiemu wrzaski uczniów, którzy nic nie widząc, potykali się i wpadali na siebie przerwał rozwścieczony profesor Slinnery.
- Spokój! – krzyknął i jednym machnięciem różdżki usunął z pomieszczenia kłębiący się dym. Teraz oczom wszystkim ukazał się widok, który w połączeniu z ciszą, jaka teraz zapadła przeraziłby najodważniejszych. Cała sala została okryta warstwą Eliksiru Przygnębiającego w wykonaniu Lily, łącznie z nią samą i osobami, które stały najbliżej. Niektóre kotły również zostały poprzewracane przez uczniów, którzy w napadzie paniki najwyraźniej chcieli ratować się ucieczką.
Pięknie, czeka mnie szlaban do końca tego stulecia! – pomyślała Lily z rozpaczą. I nie pomyliła się.
- Panno Evans, co pani sobie w ogóle wyobraża?! – Slinnery nie krył swej wściekłości – po zdemolowanej klasie rozniosło się głuche szczękanie jego zębów, na pewno nie spowodowane zimnem. Jego twarz wyglądała teraz, jak nadęta czerwona piwonia, a Lily mogłaby przysiąc, że z nosa za chwilę buchnie mu para. – Jeszcze nigdy żaden uczeń… Wydaje mi się, że ktoś tutaj zasłużył na szlaban, który zapamięta sobie na całe życie!
To koniec, już po mnie! – Lily pozostało już tylko odważnie przyznać się do winy.
- Ja…
- To moja wina, panie profesorze! – po klasie potoczył się donośny i pewny głos kogoś znajdującego się z tyłu klasy. Lily odwróciła się momentalnie i ujrzała Jamesa Pottera stojącego z uniesioną głową i wpatrującego się prosto w czerwone oblicze nauczyciela eliksirów.

C.D.N.


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 26.12.2004 15:06
Post #5 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




No kochani, oto mój troszkę spóźniony prezent gwiazdkowy dla Was (pisałam go całe przedpołudnie przed wigilią - "napadło mnie" tongue.gif ). Błedów chyba nie ma dzieki niepokonanej w dziedzinie korekty kkate. :wink:

CZĘŚĆ 4.

W klasie eliksirów zapadła głucha cisza. Trzydzieści par oczu wlepionych było teraz w Jamesa i obserwowało go bez jednego mrugnięcia. Słychać było tylko ciche syki i odgłosy gotowania się eliksirów w tych kociołkach, które jeszcze ocalały po niedawnym małym zamieszaniu. Nawet nerwowe szczękanie zębów profesora Slinnery’ego ucichło – jego twarz wyrażała teraz coś w rodzaju mieszaniny mściwej satysfakcji i szaleńczej furii.
- A więc to tak? A więc to… tak?! – powtarzał nerwowo w kółko, jakby w obecnym stanie i w obliczu całkowitego zdemolowania jego ukochanej sali eliksirów nie mógł przypomnieć sobie żadnych innych słów.
- No… chyba tak… - odpowiedział niepewnie James. Doszedł do wniosku, że w obecnej sytuacji lepiej będzie nie doprowadzać nauczyciela do stanu jeszcze większego załamania. Lecz jego słowa przyniosły dokładnie odwrotny skutek – patrzył teraz, jak twarz Slinnery’ego, wcześniej czerwona, zaczęła gwałtownie zmieniać kolory – od dojrzałej wiśni, przez śliwkę kalifornijską, po pożółkły papier. Te gwałtowne przemiany powodowały, że jego oblicze mieniło się teraz niczym nowoczesna, mugolska lampa neonowa.
James nie wiedział jednak, dlaczego ten widok nie przeraża go tak bardzo, jak powinien. A przecież mógł być pewien, że czeka go prawdopodobnie najcięższy i najdłuższy szlaban w historii Hogwartu (a warto pamiętać, że Hogwart nie należy do najmłodszych szkół). Stojący obok niego Syriusz miał dziwny wyraz twarzy, jakby niedowierzał, że James po raz pierwszy odważył się zrobić jakiś żart na eliksirach, i to bez konsultacji z nim. Zawsze starali się przecież powstrzymywać od tego na lekcjach Slinnery’ego, wiedzieli doskonale, czym to by się niewątpliwie skończyło. No i chyba dziwiło go, że stojąc od ponad pół godziny obok Jamesa, nie spostrzegł, że ten coś kombinuje.
- A więc może się teraz jakoś wytłumaczysz?! Masz coś na swoje usprawiedliwienie?! – do Rogacza dobiegły słowa Slinnery’ego, który najwyraźniej już odzyskał głos.
Wzrok Jamesa mimowolnie powędrował w stronę Evans, która wyglądała teraz, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała co.
- Eee… ja… zrobiłem to dla żartu. Przelewitowałem… pazur pancernika do kociołka Lily Evans – James w mgnieniu oka wypowiedział pierwszą lepszą wersję wydarzeń, jaka wydawała mu się sensowna i na tyle wiarygodna, żeby uwierzył w nią Slinnery.
- A czy nie przyszło ci do głowy, że pazur pancernika połączony z esencją z mirtu, która, jak wiadomo, jest podstawowym składnikiem Eliksiru Przygnębiającego, powoduje reakcję wybuchową? O ile mnie pamięć nie zawodzi, to mówiłem o tym tydzień temu przynajmniej trzy razy. Czy przez ten twój głupi czerep nie docierają nawet tak oczywiste informacje?! – Slinnery wypowiedział to wszystko bardzo szybko, szczególnie akcentując słowa „głupi czerep”.
W tym momencie rozległ się dźwięk dzwonka oznajmiającego koniec lekcji, co było wybawieniem Jamesa od odpowiedzi na ostatnie pytanie nauczyciela.
- Macie mi zostawić do oceny próbki swojego eliksiru, to znaczy – profesor rozejrzał się po klasie – ci, którzy mają co zostawić. Naklejcie na butelki naklejki ze swoim nazwiskiem. A ty – tu rzucił krótkie spojrzenie na Jamesa – zostajesz. Musimy omówić kilka szczegółów dotyczących twojej… kary.

***

- Czy on zwariował?! Co w ogóle sobie myślał?! Że to będzie zabawne, czy jak? No, ale grunt, że się przyznał. No bo co byś zrobiła, gdyby tego nie zrobił? Slinnery dowaliłby ci taki szlaban, że nie pozbierałabyś się do końca tego roku. No, ale przynajmniej Potter ma teraz za swoje. Lily… czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Nie, do Lily nie docierało ani jedno słowo Alice. Zdołała tylko wychwycić ,,No, ale Potter ma teraz za swoje”, co spowodowało, że obróciła się na pięcie i pobiegła co sił korytarzem, krzycząc jeszcze przez ramię do przyjaciółki ,,Spotkamy się na obiedzie”.
Musi zdążyć, musi to wszystko odkręcić. To była tylko i wyłącznie jej wina. I nie mogłaby znieść myśli, że przez jej głupotę nawet ktoś taki, jak Potter będzie ponosić teraz konsekwencje. No i nie dawało jej spokoju to, że miałaby wtedy wobec niego ogromny dług wdzięczności.
Wpadła na korytarz wiodący do klasy eliksirów, ale było już za późno – drzwi klasy się otworzyły i wyszedł z niej nie kto inny, jak Potter. Nie miał zbyt szczęśliwej miny, ale gdy zobaczył biegnącą w jego stronę Evans, uśmiechnął się lekko.
- No i po wszystkim, nie było wcale tak strasznie. Przez dwa miesiące, z wyjątkiem wieczorów, kiedy mam treningi, będę musiał sprzątać wszystkie toalety w lochach. Bez użycia różdżki oczywiście. – James starał się zrobić taką minę, jakby nie sprawiało mu to najmniejszego kłopotu. Lecz Lily wiedziała doskonale, że będzie to dla niego szczyt upokorzenia, zwłaszcza, kiedy Ślizgoni dowiedzą się o szczegółach jego szlabanu. A na pewno się dowiedzą, bo Slinnery nie przepuściłby tak wspaniałej okazji, by przyczynić się do pognębienia jakiegoś Gryfona i z pewnością wtajemniczy w całą sprawę swoich podopiecznych.
- Nie ma mowy. Idziemy do Slinnery’ego i powiem, jak było naprawdę. A ty to potwierdzisz. Teraz. – powiedziała z naciskiem.
- Nie, wszystko jest już załatwione. Wiesz dobrze, że ja już przywykłem do szlabanów. Nieraz odwalaliśmy z Syriuszem gorsze rzeczy. Ten areszt to nic. Poza tym – James uśmiechnął się mściwie – Slinnery nie wie, że Mark Lewis uparł się, aby treningi odbywały się teraz cztery razy w tygodniu. Tak więc będę sprzątał tylko trzy razy tygodniowo, co w ciągu dwóch miesięcy daje… dwadzieścia cztery sprzątania. To naprawdę nie jest dużo.
Jednak Lily nie dawała za wygraną.
- Ale ja chcę się przyznać. I nie przeszkodzisz mi w tym! – zrobiła kilka kroków w stronę drzwi do klasy eliksirów.
- Daj spokój, Evans! Przecież Slinnery i tak ci nie uwierzy. Jak myślisz, kogo pierwszego by podejrzewał: ciebie, prefekta naczelnego, wzorową uczennicę, czy mnie – ucznia, który… cóż… powiedzmy, że nie ma zbyt czystego konta?
Lily zatrzymała się. Już nie była taka pewna. Potter chyba miał rację – Slinnery i tak jej nie uwierzy. Odwróciła się i spojrzała na chłopaka. Stał teraz oparty o ścianę. Nie patrzył w jej stronę.
- Nie musiałeś tego robić – powiedziała cicho po chwili.
James dopiero teraz na nią spojrzał.
- Wiem, ale pomyślałem sobie, że dziewczynie, która jeszcze nigdy nie dostała żadnego szlabanu, byłoby ciężko przez to przejść, zwłaszcza, że jest to kara od Slinnery’ego. Co innego ktoś, kto odwalił więcej aresztów, niż ktokolwiek i kiedykolwiek w tej szkole. To wszystko. I nie oczekuję od ciebie niczego w zamian. – dodał, jakby odgadując jej myśli - Może tylko…
- Tylko co…? – przerwała mu szybko Lily.
James zawahał się przez chwilę.
- W najbliższym meczu… kibicuj Gryfonom.
Lily natychmiast przypomniała sobie, jak dyskutowała z Davidem w pubie na temat Pottera i quidditcha. Dopiero teraz zdała sobie jednak sprawę, że przecież on cały czas stał wtedy niedaleko nich, pod peleryną – niewidką i na pewno słyszał całą rozmowę. Jak mówiła, że David na pewno go pokona. Poczuła się głupio.
- Ja… - chciała się jakoś wytłumaczyć, wyjaśnić całą tamtą sytuację, ale po prostu nie wiedziała jak. Pokiwała więc tylko głową.
- No to… może chodźmy już na obiad, – zaproponował James – bo niedługo mamy zielarstwo.
- Och, rzeczywiście… na śmierć zapomniałam o obiedzie.
Weszli więc po schodach wiodących do Sali Wejściowej i po chwili stanęli przed drzwiami do Wielkiej Sali.
- Dziękuję – powiedziała nagle Lily, nie podnosząc wzroku.
James spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.

***

- Nie no, ty chyba żartujesz!!! – krzyknął Syriusz, a jego głos potoczył się po Wielkiej Sali – Żartujesz, prawda? – dodał już ciszej, kiedy wszyscy zwrócili głowy w stronę jego, Jamesa i Remusa. Rogacz pokręcił przecząco głową. Syriusz spojrzał na Remusa szeroko otwartymi oczyma.
- On jednak zwariował.
James przed chwilą wyznał przyjaciołom, jaki dostał szlaban i przede wszystkim - co naprawdę wydarzyło się na lekcji eliksirów. Reakcja Syriusza była dokładnie taka, jaką przewidział.
- A od kiedy ty taki szlachetny jesteś, co? No, choć z drugiej strony nie zapominajmy, że jest to Evans, więc…
- Och, zamknij się! – zawołał Rogacz z ustami pełnymi ziemniaków, co wywołało chichot pozostałych dwóch Huncwotów.
Po chwili Remus odchrząknął znacząco i postanowił zmienić temat.
- A wracając do twojego szlabanu, to nie mógłbyś przekonać Marka, aby dodał wam jeszcze jeden trening w tygodniu?
- Racja! – wtrącił Syriusz – W końcu każdy normalny człowiek wolałby grać w quidditcha, niż czyścić kible, nie? Tylko wiecie co, jednego naprawdę mi żal. Żałuję, że wcześniej powstrzymywaliśmy się od odwalania różnych numerów na eliksirach. Warto byłoby to robić, chociażby ze względu na rozwścieczoną buźkę Slinnery’ego. Musicie przyznać, że fajnie zmieniał kolory!

***

Glizdogon wyszedł ze szpitala tydzień po swoim „wypadku”. Wyglądał już całkiem nieźle, choć od czasu do czasu miał napady dziwnej czkawki i wydawał z siebie ciche gwizdy. Wszystko inne wróciło jednak do normy.
Tak więc późnym wieczorem Peter siedział w fotelu w salonie Gryfonów i obgryzając namiętnie paznokcie wpatrywał się z uwielbieniem w Jamesa i Syriusza, którzy rozgrywali mały turniej szachowy. Wokół ich stolika zebrali się chyba wszyscy Gryfoni (no, wszyscy z wyjątkiem Lily, Alice i kilku pierwszoroczniaków, którym zasłaniali starsi).
- Stawka jest wysoka – Lily dobiegł głos jakiegoś szóstoklasisty, który z zapałem informował o czymś swojego kolegę – ten, który przegra, przez godzinę musi siedzieć w łazience Jęczącej Marty i… naśladować ją. To znaczy jęczeć.
- Skoczek na D5. – powiedział Syriusz, po czym jego czarny koń przesunął się na wskazane pole. James przyjrzał się dokładnie szachownicy.
- Królowa na D5! – zawołał James i po chwili wszyscy patrzyli, jak jego biała figura zbliża się ku czarnemu koniowi, wyjmuje miecz i odcina mu głowę.
Wśród tłumu dało się słyszeć głośne „OOOCH”, co było mieszaniną podziwu i zaskoczenia po tak brutalnej akcji królowej Rogacza.
Lily patrzyła na to wszystko z daleka, kręcąc powoli głową i wznosząc oczy ku niebu po każdym tego typu zagraniu.
- Naprawdę nie wiem, co takiego nadzwyczajnego jest w szachach czarodziejów, że każda partia przyciąga… tłumy. – powiedziała do Alice po wyjątkowo widowiskowej akcji gońca Syriusza.
- W szachach może nic… ale w grających w szachy na pewno. Przecież gdyby na miejscach Blacka i Pottera siedział ktoś inny, połowy z tych dziewczyn z pewnością by tam nie było. – stwierdziła dobitnie Alice.
- Ha ha!!! No i co?! No i co pan teraz powie, panie Potter, hę?! – triumfalne okrzyki Syriusza, mogące oznaczać tylko wygranie partii, wypełniły cały pokój wspólny.
- Dobra, dobra. Ale następnym razem Wielki Rogacz pokaże ci, jak naprawdę gra się w szachy! – James podniósł się z krzesła. – A teraz, na dowód honoru oznajmiam, że udaję się do łazienki Jęczącej Marty – dodał z udawaną powagą, po czym ukłonił się i wśród wiwatów oraz śmiechu opuścił salon. Gryfoni powoli rozchodzili się do sypialni.
- Mam nadzieję, że David go jednak pokona w przyszłą sobotę. – westchnęła z nadzieją w głosie Lily, patrząc na dziurę za portretem, w której dopiero co zniknął Rogacz – Jego pewność siebie zmalałaby do zera. Jestem tego wręcz pewna!
Wtem do ich stolika przysiadł się Syriusz Black. Uśmiechał się w nieco dziwny sposób, co w jego przypadku nie wróżyło nic dobrego.
- Skoro jesteś taka pewna, to proponuję zakład.
- Zakład? – powtórzyła niepewnie. Doskonale wiedziała, że zakładanie się z Blackiem o cokolwiek może niechybnie przynieść złe skutki.
- Tak, o wygraną Gryffindoru. Chociaż – dodał szybko na widok miny Lily – z pewnością nie starczy ci odwagi.
- Zgoda! – odpowiedziała natychmiast – W takim razie, jeśli Gryfoni przegrają… to ty… umówisz się z…
Black zrobił przerażona minę. Już domyślał się, co powie Lily.
- Evans, tylko nie z…
- …z Ellie McKinnon. – dokończyła z satysfakcją w głosie dziewczyna. Wiedziała, że wszystkie chłopaki prędzej przełknęliby szklankę odorosoku, niż umówili się z Ellie. Bo kto chciałby przebywać w towarzystwie żywego, chodzącego kościotrupa, wiecznie narzekającego na wszystko i na wszystkich dookoła i posiadającego niebywałą zdolność knucia intryg i siania niezgody.
- Świetnie, w takim razie, jeśli Gryffindor wygra, ty umówisz się z… - na jego twarzy pojawił się wyraz mściwej satysfakcji. Lily wiedziała, co zaraz nastąpi. Obawiała się tego od samego początku.
- Black, tylko nie z…
- …z Jamesem Potterem. – dokończył Syriusz. – Ale widzę, że wymiękasz. Mówiłem, że nie starczy ci odwagi.
- Umowa stoi! – zawołała Lily i podała Blackowi rękę – Alice, przetniesz?
- Doskonale – uśmiechnął się Syriusz, kiedy Alice „przecięła” ich ręce – A więc szykuj się na randkę z Rogaczem, Evans. Bo Gryffindor z pewnością wygra!
- Okaże się. A wtedy być może ty wybierzesz się do Hogsmeade z panną McKinnon! Pomyśl tylko: całe bite kilka godzin w towarzystwie przesympatycznego szkieletu. – Lily uśmiechnęła się do Syriusza, który już nie był taki pewny siebie, lecz rzekł, siląc się na spokój:
- Zobaczymy za tydzień…


Boże, w co ja się wpakowałam! – myślała gorączkowo Lily, przewracając się w łóżku po raz kolejny tej nocy na drugi bok. Potter jest dobry jako szukający, wiedziała o tym doskonale. Mało tego - jest cholernie dobry. Prawdę mówiąc, przez cztery lata, odkąd jest w drużynie Gryfonów, nie przegrali jeszcze ani jednego meczu, pomijając ten w zeszłym roku, ale to był szczególny przypadek. Ale przecież nie mogła, po prostu nie mogła dopuścić, aby ktokolwiek pomyślał o niej, że "wymięka”. Lecz jeśli Gryfoni i tym razem wygrają, niedługo czeka ją chyba najgorszy dzień w życiu. No bo co mogło być jeszcze gorszego od całego dnia spędzonego z Jamesem Potterem?

***

- Stary! Proszę cię, złap tego znicza, bo inaczej będzie ze mną krucho… - zawołał Syriusz błagalnym tonem, kiedy już zdążył opowiedzieć swojemu przyjacielowi o zakładzie z Lily, który w dodatku sam zaproponował, a który może przynieść dla niego tak straszne skutki - Ja… nie wyobrażam sobie CAŁEGO DNIA spędzonego z tą… chudą szczapą! To będzie... koszmar!
- Łapo, uspokój się, bo jeszcze nabawisz się zmarszczek! Co by wtedy powiedziały twoje fanki? – James ziewnął i rzucił się na łóżko – Chcesz przeżyć prawdziwy koszmar, to lepiej idź i posiedź sobie trochę w łazience Marty! Rzucała we mnie papierem toaletowym i chciała ochlapać wodą z sedesu. Ale ze mną nie ma tak łatwo!
Lecz James doskonale wiedział, że tym razem nie mogą przegrać. Nie po tym, co stało się w zeszłym roku. Poza tym musi pokonać Parkera! No i oczywiście ze względu na zakład.
Tak, jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnął wygrać żadnego meczu.


C.D.N.


Ten post był edytowany przez Anulcia: 14.08.2005 18:19


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 07.05.2005 17:23
Post #6 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




No, po dłuuuuuugiej przerwie (nie mogłam postować :]) mogę wreszie wkleić kolejne części PŻ.
Życzę miłej (?) lektury. wink.gif

CZĘŚĆ 5.

Nadszedł październik, przynosząc ze sobą chłodne noce i pochmurne dni. Niebo codziennie było zasnute ołowianymi chmurami, raz po raz zrywał się silny wiatr, który omiatając błonia następnie nacierał na grube mury zamku. Lecz ani kiepska pogoda, ani nawał prac domowych, jakie nękały uczniów Hogwartu, nie były w stanie zakłócić radosnego podniecenia, które zwykle wyczuwało się przed meczami quidditcha. W kątach korytarzy widywano kilkuosobowe grupki, zawzięcie dyskutujące i licytujące się o zwycięstwo którejś z drużyn. Nierzadko wynikały z tego zaskakujące, niecodzienne incydenty. Tak więc kilka dni przed meczem do skrzydła szpitalnego trafili na przykład uczniowie porośnięci gęstym mchem, innym z głowy odstawały różnego rodzaju odnóża, a niektórzy nosili ślady zwykłych, mugolskich bójek. Zawierano także mnóstwo zakładów, obstawiając zwycięstwo jednego z domów. Zwykle zakładano się o kilka galeonów, kolekcję kart z czekoladowych żab, garść żabiego skrzeku, skrzynkę kremowego piwa lub turbocytrynówek, lub o inne tego typu rzeczy.
Kiedy James, Syriusz, Remus i Peter zmierzali na lekcję transmutacji, Łapa po raz tysięczny wyrzucał sobie w duchu, co go podkusiło, by zakładać się o cokolwiek z Evans.
Wtedy zobaczyli Ellie McKinnon, idącą dumnie w przeciwnym kierunku, spoglądającą dookoła z wyższością. Jej odstające łopatki wyraźnie rysowały się pod szatą, a aż zanadto uwydatnione kości policzkowe i mocno wysunięta do przodu dolna szczęka nadawały jej twarzy bardzo nieprzyjemny wyraz. Kiedy jednak ponury wzrok dziewczyny zatrzymał się na Syriuszu, uśmiechnęła się z satysfakcją, po czym puściła do niego oko i posłała ręką całusa. Łapa rzucił tylko zrezygnowane, szybkie spojrzenie w stronę przyjaciół, po czym chyba zbyt zamaszystym ruchem przykrył ręką oczy, tak, że chlasnął się dłonią w twarz.
James spojrzał z politowaniem na Syriusza. Dawno nie widział go w takim stanie. W taki sposób reagował on bowiem za każdym razem, kiedy dostrzegł w pobliżu Ellie.
- Łapa! Nie bój nic! W sobotę będzie już po całym tym zamieszaniu i sam przekonasz się, że niepotrzebnie… - reszta słów Rogacza utonęła w donośnym łoskocie, który z pewnością wypełnił pół zamku. To Syriusz, który cały czas szedł, zasłaniając sobie twarz ręką, wpadł na starą zbroję i jednym słowem legł na podłodze jak długi. Sama zbroja jednak zaczęła się niebezpiecznie chwiać, aż w końcu runęła z impetem na biednego, i tak już solidnie poobijanego Łapę. Poszczególne jej kawałki potoczyły się w różne części korytarza, a przyłbica, która wylądowała w kącie, zaczęła nucić coś w takt marszu pogrzebowego.
- Cholery można dostać z tymi zbrojami! – Gdzieś z okolic podłogi dobiegł ich rozdrażniony głos Syriusza. – Stoją pośrodku korytarzy i udają…
- Łapa, nie pośrodku, tylko pod ścianami, no ale jak się lezie z zamkniętymi oczami… - Zaczęli pospiesznie zbierać poszczególne elementy zbroi, zanim hałas ściągnie do nich woźnego i po uwolnieniu Petera z żelaznego uścisku ręki, która próbowała go cichaczem poddusić, ruszyli dalej (przyłbica zaczęła dla odmiany nucić hymn Francji, a noga przytupywała jej do taktu). James spojrzał przez ramię. W jego oczach pojawiły się nagle złowrogie błyski. Kilka metrów za nimi szedł Severus Snape – głowę miał nisko pochyloną i najwyraźniej starał się nikogo nie zaszczycać swoim ponurym spojrzeniem.
Sam fakt, że Snape znajdował się w dość bliskiej od nich odległości, może nie byłby zbyt zastanawiający. Jednak ostatnio natykali się na niego za każdym razem, kiedy wychodzili z Wielkiej Sali, gdy przemierzali szkolne błonia, czy siedzieli w bibliotece (a to zdarzało się naprawdę wyjątkowo rzadko). Krótko mówiąc, można by przypuszczać, że wcale nie były to przypadki.
- Zaczekajcie… - szepnął James do przyjaciół i zatrzymał się przy jednym z wysokich okien. Po chwili przeszedł koło nich Severus, nadal nie podnosząc głowy i zatrzymał się kila metrów dalej, szperając w swojej torbie.
- Znowu węszy – powiedział półgłosem James, patrząc na Snape’a, który nagle zamarł. Stał do nich tyłem, wiec nie widzieli jego twarzy, ale widać było wyraźnie, że nasłuchuje.
- Żałosna pluskwa – warknął Syriusz. - Dość tego!
Odszedł kilka kroków od pozostałych.
- Szukasz czegoś, Smarku?
Snape odwrócił się błyskawicznie, w ręku trzymał różdżkę. Zawsze tak reagował, kiedy któryś z Huncwotów się do niego odezwał – tak, jakby spodziewał się z ich strony ataku.
- Nie twój interes, Black – warknął ochryple. W jego oczach nawet z tej odległości można było dostrzec nienawiść.
- Ależ jak najbardziej mój, Smarkerusie. Zamiast łazić za nami i wszędzie węszyć, radziłbym raczej przeznaczyć swój cenny czas na szukanie swojego mózgu! Jak myślisz, ile by ci to zajęło? Miesiąc, rok, a może całe lata? – Syriusz uśmiechnął się ironicznie.
Ręka Snape’a zacisnęła się na różdżce tak mocno, że całkowicie zbielały mu palce. Zdawał sobie sprawę, że rzucanie jakichkolwiek zaklęć na korytarzu pełnym ludzi w czasie szkolnej przerwy to czysta głupota.
- Nie marnuj więc czasu, Smarku – James stanął obok Syriusza. – Być może w czasie wielogodzinnych, bezkresnych, żeby nie powiedzieć bezowocnych poszukiwań mózgu, natrafisz też na jakąś czystą chustkę do nosa. To było by o wiele większym pożytkiem dla ciebie, nie uważasz?
Snape nawet nie mrugnął.
- Jeszcze… jeszcze się policzymy – mruknął bardziej do siebie niż do nich, po czym odszedł szybko chwiejnym krokiem.
- Ostatnio dziwnie się zachowuje, nie uważacie? – spytał Peter, który razem z Remusem dopiero teraz do nich podszedł. Lunatyk prychnął.
- A czy on kiedykolwiek zachowywał się nie-dziwnie?
James zrobił kwaśną minę.
- To proste: założę się, że łazi wszędzie za nami i podsłuchuje, bo myśli, że dowie się, gdzie wymykamy się co mniej więcej miesiąc. Nie ma cudów – musiał to w końcu przecież zauważyć.
- Chyba wciąż ma nadzieję, że nas wyleją – powiedział Syriusz, kręcąc głową i wpatrując się w róg korytarza, za którym zniknął Severus.
- Biedny Smark, w takim razie naprawdę traci czas! – James zrobił minę, doskonale imitującą uczucie współczucia dla Snape’a. Po chwili rozległ się wesoły śmiech czterech Huncwotów, który natychmiast utonął w gwarze zmierzających na lekcje uczniów.



W sobotni poranek James obudził się bardzo wcześnie – na atramentowoczarnym niebie pojawiła się dopiero jasna smuga zapowiadająca nadchodzący wschód słońca. Było tak przed każdym meczem quidditcha, odkąd tylko pamiętał – zupełnie, jakby jego organizm sam już wyczuwał ten dzień.
Leżał, wpatrując się w małe, ruchome modele mioteł i planet, unoszące się tuż pod czerwonym baldachimem nad jego łóżkiem. Od czasu do czasu pobłyskiwał gdzieś mały, złoty znicz. Zaczarował te wszystkie przedmioty pierwszego dnia po przybyciu do Hogwartu tego roku. Zawsze to milej było zasypiać, wpatrując się w te różne zabaweczki.
Jakieś dwie godziny później czyjś zduszony krzyk wyrwał go z głębokich rozmyślań. Pośpiesznie rozsunął zasłony. Syriusz najwyraźniej gwałtownie zrywając się z łóżka, zaplątał się w kotary i spadł na podłogę. Po chwili, dysząc ciężko, przemówił nieswoim głosem, przerywając co chwila, jakby mu się zbierało na mdłości.
- Śniło mi się… że… byłem z Ellie… w kawiarni… w kawiarni pani Puddifoot. Siedzieliśmy przy stoliku i ona… i ona… karmiła mnie ogromniastym ciastkiem z kremem. A na szyi miałem zawiązaną… różową kokardkę - zamknął oczy, oczekując reakcji przyjaciela, lecz kiedy odpowiedziała mu cisza, ciągnął dalej.
- Potem… poczułem na nogach coś miękkiego… Zajrzałem szybko pod stolik i… i… - przełknął głośno ślinę i zrobił minę wyrażającą obrzydzenie - zobaczyłem… że… że… mam na nogach włochate, różowe bambosze z pomponikami.
- A potem…? – zachęcił go James, który cały trząsł się od powstrzymywanego śmiechu.
- No i potem stało się coś dziwnego… nie mogłem nad nimi zapanować… zacząłem stepować, potem… tańczyłem kankana, a na koniec… - ukrył twarz w dłoniach – odtańcowałem Jezioro Łabędzi, kończąc piruecikiem.
James słuchał wywodu Łapy, za wszelką cenę walcząc z niekontrolowanym atakiem śmiechu, ale kiedy przed oczami stanął mu widok Syriusza we włochatych, różowych kapciach kicającego w baletowej spódniczce, a na dodatek z kokardką na szyi, po prostu biedaczek nie wytrzymał – starał się jeszcze zamaskować nagły wybuch radości napadem kaszlu, ale nic to nie dało – po chwili śmiał się już swobodnie.
Syriusz w międzyczasie podniósł się z podłogi i legł z rezygnacją na łóżku. Po dobrej chwili James uspokoił się nieco i spojrzał na przyjaciela.
- Mnie się śniło, że wylądowałem razem z zasmarkanym Smarkerusem na Saharze, a w promieniu stu mil nie było ani jednej chustki do nosa! To jeden z najczarniejszych koszmarów, jakie kiedykolwiek mi się śniły, ale teraz nie śmiem go nawet porównywać do twojego – wyszczerzył do niego zęby.
Syriusz sprawiał wrażenie, jakby w ogóle do niego nie dotarło, że James coś powiedział. Rogacz zeskoczył z łóżka i zaczął grzebać w kufrze. Po chwili wyciągnął z samego dna kawał zmiętej do granic możliwości, szkarłatnej tkaniny z naszywką z jego nazwiskiem. Prawdę mówiąc, ktoś inny właśnie jedynie po naszywce mógłby rozpoznać w tym materiale szatę do quidditcha.
Tak czy siak należało ją doprowadzić do jako takiego stanu używalności. James rozejrzał się bezradnie dookoła, aż w końcu zatrzymał wzrok na własnej różdżce spoczywającej na stoliku nocnym. Rozłożył szatę na łóżku, po czym chwycił różdżkę.
Oto stanął przed czymś, czego kiedyś próbowała nauczyć go babcia – zaklęcia porządkowe. Nigdy mu nie wychodziły, niezależnie od tego jak bardzo się starał. Przyłożył różdżkę do materiału.
- Emendo! – mruknął. Nic się nie wydarzyło. A może trzeba to przesylabizować? Z szatami do quidditcha nigdy nic nie wiadomo…
- E-men-do!
Materiał jak leżał, tak leżał.
- Emendo, do cholery! – zniecierpliwiony już James zaczął wymachiwać różdżką, aż nagle szata zaczęła się zwijać, po czym zawiązała się w mocny węzeł.
James westchnął. Pozostało uciec się do starych, sprawdzonych sposobów. Obejrzał się i spojrzał na sąsiednie łóżko. Przewracający się z boku na bok Remus owinął się szczelniej kołdrą.
- Eee… Remus? – zagadnął dziarskim tonem.
Cisza.
- Lunatyk…?
Słychać było tylko ciche pochrapywanie Franka.
- No… tak sobie pomyślałem… że jak będziesz miał chwilkę czasu, to… czy nie mógłbyś…
Remus, który najwyraźniej uznał, że udawanie głuchego jak pień całkowicie mija się z celem, otworzył w końcu oczy.
- Robię to ostatni raz… ostatni! – tym razem to Remus starał się powstrzymać chichot.
- Naprawdę? Och, stary, ratujesz mi życie! – Rogacz rzucił zwiniętą w supeł szatę prosto w ręce Remusa, który właśnie usiadł. Po chwili była już idealnie rozprostowana i złożona w kostkę.
James uśmiechnął się z wdzięcznością do swojego wybawcy, który kręcąc głową i mrucząc coś, co brzmiało jak „zawsze to samo”, powlókł się do łazienki.
Rogacz spojrzał na Syriusza, który nadal leżał na swoim łóżku wpatrując się w sufit.
- Houston do Łapy, Houston do Łapy, Łapa zgłoś się! – zawołał.
- Co?! Kto?! Gdzie?! - Syriusz nagle poderwał się z miejsca i zaczął rozglądać się po dormitorium nieprzytomnym wzrokiem.
- Jezu… - dobiegł ich rozespany głos Glizdogona, który zakrył sobie głowę poduszką.
W tym momencie drzwi do dormitorium otworzyły się i stanął w nich kapitan drużyny Gryfonów, Mark Lewis. Był wyraźnie podekscytowany.
- O, widzę, że już wstaliście… prawie – dodał, kiedy jego wzrok padł na łóżko Franka, który nadal smacznie spał. – W każdym razie zbierajcie się. James, za pół godziny musimy być w szatni.
Kiedy dziesięć minut później cała piątka (po dobudzeniu Franka) przelazła przez dziurę pod portretem, Peter przypomniał sobie, że zapomniał wziąć różdżki. Podał więc Grubej Damie hasło („Różowe pompony” – To jakiś koszmar, mruknął Syriusz) i chwilę potem udali się wreszcie na śniadanie.
Kiedy weszli do Wielkiej Sali, wszyscy zajęci byli jedzeniem i wesołymi rozmowami. Gryfoni byli oblepieni szkarłatnymi rozetkami, wyposażeni w czerwone chorągiewki i różne inne tego typu akcesoria, przydatne do kibicowania w czasie meczu. Krukoni zaś mieli rożne przedmioty koloru niebieskiego, tak jak zresztą wszyscy Ślizgoni, którzy prędzej rzuciliby szkołę, niż kibicowali Gryffindorowi. Uczniowie z Hufflepuffu byli zaś podzieleni, tak, że przy ich stole powstała mozaika czerwono – niebieskich barw.
Usiedli przy samym końcu stołu, zajmując ostatnie wolne miejsca. James właśnie nakładał sobie na talerz pieczone kiełbaski, kiedy wstał Mark i oznajmił drużynie, że czas już iść i zapoznać się z warunkami. Rogacz popatrzył z żalem na niedoszłe śniadanie i poczuł, jak żołądek skręca mu się z głodu. Chcąc nie chcąc, powlókł się jednak za resztą drużyny, ściskając w ręku szatę do quidditcha i swojego Złotego Pioruna. Dostał go od rodziców na szesnaste urodziny i odtąd miotła ta była jego największą dumą, przedmiotem zazdrości, no i jeszcze nigdy go nie zawiodła.
Wyszli na chłodne błonia. Jak na październik przystało, niebo było stalowoszare, wiał lekki wiatr. Na szczęście nie padało – Mark uznał to za dobry znak. Szybko dotarli do szatni, po czym w milczeniu przebrali się w szkarłatne szaty. Chwilę potem nad ich głowami słychać było już tupot nóg setek uczniów, powoli zajmujących miejsca na trybunach.
Mark nigdy nie wygłaszał przed meczami żadnych przemów ani kazań, czym z pewnością odróżniał się od innych kapitanów. Reszta drużyny była mu za to stokrotnie wdzięczna.
- No to drużyna… do roboty! Życzę wszystkim powodzenia.
Dosiedli mioteł i po chwili jedno po drugim wylecieli na boisko, witani ogłuszającym rykiem w zgranym szyku okrążając stadion.
- A oto są Gryfoni: Potter, Lewis, Lawndon, Price, Roberts, Conner i Bentley! – sprawozdawcą był jak zawsze Teddy Jones, Puchon z siódmej klasy.
Gryfoni wylądowali na środku boiska obok Krukonów, ubranych w niebieskie stroje.
- Dobra, Lewis, Parker, podajcie sobie ręce – powiedziała pani Hooch, stojąca pomiędzy obiema drużynami. Mark uścisnął rękę Dawidowi.
- Na miotły! – zawołała. – Trzy… dwa… jeden…
Rozległ się odgłos gwizdka i piętnaście mioteł wzbiło się w powietrze.
- Ruszyli! Gryfoni przy piłce, kafla ma Kelly Price, teraz mknie w kierunku bramek, mija Smethleya, zgrabne podanie do Marka Lewisa… leci… czy będzie pierwszy gol w tym… oj nieee… było bardzo blisko! – głos Teddy’ego gładko potoczył się po trybunach. – Krukoni przejmują kafla, Nettlez wzbija się wysoko… OJ! Piękne zagranie pałkarza Gryfonów, Nettlez wypuszcza piłkę, natychmiast przejmuje ją Lawndon, Liz Lawndon z Gryffindoru! Popatrzcie tylko jak ta dziewczyna lata, powtarzam to co roku! Zgrabnie omija przeciwników, zajmuje pozycje do strzału… Trafiła! Ograła obrońcę Thomasona! DZIESIĘĆ DO ZERA DLA GRYFONÓW!
Liz zatoczyła triumfalne kółko wokół boiska.
James rozglądał się dookoła, przeczesując dokładnie wzrokiem boisko w poszukiwaniu złotego błysku. Widział z daleka Parkera, krążącego po przeciwnej stronie stadionu. Musiał przyznać, że lata bardzo dobrze, jak na pierwszy rok pobytu w drużynie. Pewnie wcześniej bardzo dużo trenował.
James zrobił gwałtowny unik przed tłuczkiem odbitym w jego stronę przez jednego z pałkarzy Krukonów. Wzbił się wyżej, jednocześnie starając się uchwycić wzrokiem Davida.
- No dobra, panie Ładny… Zobaczymy, co pan potrafi – mruknął i w następnej sekundzie mknął już jak pocisk w jego stronę. Nieco zdezorientowany Parker w ostatniej chwili zdążył odskoczyć w bok, po czym zaczął gorączkowo rozglądać się dookoła, przekonany, że James dostrzegł gdzieś w pobliżu znicza. Ale najwyraźniej Rogacz miał już plan, mający na celu zwalenie z miotły przeciwnika – znów mknął ku niemu, tak, że David ledwo zdążył umknąć.
- Co on znowu kombinuje…? – mruknął Remus, obserwując przez lornetkę całą akcję.
- Znając jego, to nie jest to nic dobrego – Syriusz nie odrywał wzroku od boiska, odmawiając w duchu szóstą kolejkę zdrowasiek, żeby James dorwał wreszcie znicza. Kilka minut wcześniej, wśród kibiców Krukonów, wypatrzył na trybunach Ellie. Z tłumu wyróżniała ją jaskraworóżowa, wełniana opaska na głowę (To już jakieś fatum…!).
Po dwudziestu minutach gry wynik wynosił pięćdziesiąt do dwudziestu dla Gryfonów. Krukoni wyraźnie zaczęli odrabiać straty. Lily gorączkowo obserwowała poczynania Pottera i Davida, kierując lornetkę raz na jednego, raz na drugiego. Razem z Julią i Alice siedziały w najwyższym rzędzie ławek obok prawie dygoczącego Syriusza, nerwowo obgryzającego paznokcie Petera i najbardziej z nich opanowanego, choć też podenerwowanego Remusa. Wysoko ponad boiskiem szybował James, skręcając to w tę, to w inną stronę, robiąc różnego rodzaju młynki i zataczając pętle, jednocześnie obserwując stadion.
I wtedy to zobaczył. Coś, co sprawiło, że zamarło mu serce. Na drugim końcu boiska, koło trzech pętli po stronie Krukonów, połyskiwała mała złota plamka. Lecz ku niej mknął już z porażającą prędkością David Parker. James wiedział, że nigdy nie zdoła go dogonić, lecz musiał spróbować, musiał coś zrobić. Zanurkował i gwałtownie przyspieszył, wzrok miał nieruchomo utkwiony w Davidzie. Czterdzieści stóp… trzydzieści… odległość między nimi gwałtownie zmniejszała się, lecz Parker był już tuż-tuż. Widział, jak wyciąga rękę, aby chwycić złotą piłeczkę, lecz nagle zrobił gwałtowny unik, by uchronić się przed nadlatującym tłuczkiem, odbitym przez pałkarza Gryfonów, Stuarta Robertsa. Przez te kilka sekund znicz znowu gdzieś zniknął. James odetchnął z ulgą.
- Piękna akcja napastnika Gryfonów, naprawdę wspaniała! – usłyszał głos Teddy’ego i rozległy się ogłuszające brawa. – Krukoni znów w posiadaniu kafla, Smethley wzbija się wysoko, celny rzut do Eddie’ego Nettleza, który mknie w kierunku bramek przeciwników…
Po chwili Krukoni zdobyli kolejnego gola. Przewaga Gryfonów zmniejszała się. James kolejny raz zanurkował, po czym wzbił się wyżej od innych zawodników.
Wtedy zobaczył znicza po raz drugi. Piłeczka zawisła nieruchomo na środku boiska, pięćdziesiąt stóp nad ziemią, trzepocząc srebrnymi skrzydełkami. James wystrzelił ku niemu jak z procy. Niemal leżał płasko na rączce Pioruna. Lecz z drugiej strony, dokładnie z naprzeciwka, ku złotej piłeczce mknął David. Oczy miał nieruchomo utkwione w zniczu, więc nie mógł widzieć Jamesa. Byli teraz dokładnie w takiej samej odległości od piłeczki. Tłum zgromadzony na widowni, który już zorientował się, co się dzieje, wstrzymał oddech. Pozostali gracze zawiśli nieruchomo w powietrzu, obserwując całą akcję. Nawet Teddy Jones zamarł, nie opuszczając magicznego megafonu. James nie odrywał wzroku od znicza. Dwadzieścia stóp… dziesięć… Już nie było odwrotu, nie mógł wyhamować ani skręcić.
- Rozwalą się!
Na trybunach rozległy się przeraźliwe okrzyki.
David również stracił panowanie nad miotłą. James w ostatniej chwili poderwał rączkę Pioruna w górę – minęli się z Parkerem dosłownie o kilka cali. Na szczęście miotła reagowała na najlżejsze dotknięcie, no i przecież… jeszcze nigdy go nie zawiodła.
W drżącej dłoni ściskał małą, trzepoczącą skrzydełkami piłeczkę, rozpaczliwie próbującą wyrwać się jeszcze z mocnego uścisku.
- NIE WIERZĘ WŁASNYM OCZOM! – ciszę przerwał ryk Teddy’ego. – ZŁAPAŁ! POTTER ZŁAPAŁ ZNICZA! GRYFFINDOR WYGRAŁ!!!
Koniec jego wypowiedzi został natychmiast zagłuszony przez przeraźliwy wrzask kibiców Gryfonów. James szybował w powietrzu, ledwo trzymając się na miotle. Sześć postaci w szkarłatnych szatach zaczęło klaskać i wiwatować, a na boisko wlewała się już fala uczniów. Gryfoni zatoczyli w powietrzu triumfalną pętlę, po czym gładko wylądowali na ziemi. Każdy klepał ich i gratulował, wrzeszcząc ochryple. Dziewczyny wycałowały Jamesa, chłopcy walili go po plecach.
- Stary, to było coś…
- …myśleliśmy, że rozwalicie się na śmierć…
- …świetny chwyt…
- … absolutnie niesamowity!
Kiedy dopchnął się do nich Syriusz, rzucił się na Rogacza i prawie rozpłakał się z radości.
Wtedy podszedł do niego Parker. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Po chwili David wyciągnął do niego rękę, a James natychmiast ją uścisnął.
Żaden z nich nie wypowiedział ani jednego słowa. To było jak przypieczętowanie jakiegoś tylko im znanego, niepisanego porozumienia. Porozumienia, które nigdy nie miało mieć miejsca.
Pośród tłumu Gryfonów stała Lily – była bardzo blada. Patrząc na te wszystkie szczęśliwe, roześmiane twarze swoich kolegów i koleżanek, słysząc ich okrzyki po prostu nie mogła się powstrzymać od szerokiego uśmiechu.
Cóż, najbliższe wyjście do Hogsmeade czekało ją gdzieś w okolicach grudnia i nie zapowiadało się zbyt zachęcająco, ale to dopiero za dwa miesiące. Do tego czasu postanowiła się niczym nie martwić, w końcu… jakoś to przeżyje. Teraz wolała mimo wszystko przyłączyć się do ogólnej radości, śpiewów no i oczywiści balangi w pokoju wspólnym.



--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 07.05.2005 17:25
Post #7 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




CZĘŚĆ 6.

Zabawa w pokoju wspólnym Gryfonów trwała przez cały dzień, nie licząc przerw na obiad i kolację. Peter i Remus zeszli do kuchni po różnego rodzaju smakołyki, a James i Syriusz powyciągali spod swoich łóżek zapasy kremowego piwa i półwyskokowych średniomusujących turbocytrynówek, trzymanych na specjalne okazje. Mark przytaszczył nawet czarodziejskie radio i już po chwili rozbrzmiewały dźwięki jakiejś skocznej piosenki w wykonaniu Połamanych Akordeonów, najsłynniejszej wśród nastolatków magicznej grupy muzycznej. Pośrodku salonu podrygiwali Syriusz z Peterem, tańcząc coś w stylu przekształconego tanga, co zakończyło się dość przewidywalnie: Glizdogon zaplątał się we własne szaty i obaj runęli na podłogę, zaśmiewając się do rozpuku (cytrynówki zrobiły w końcu swoje). Łapie najwyraźniej powrócił już zwykły humor. Zachowywał się tak, jakby zapomniał o całej aferze z zakładem.
James został osaczony przez grupkę dziewczyn, należących (jak to zwykła mawiać Lily) do Stowarzyszenia Dozgonnie-Uwielbiam-I-Po-Wieki-Miłuję-Pottera-I-Blacka. Po raz kolejny domagały się szczegółowego opowiedzenia o jego słynnym już złapaniu znicza. James zerkał ponad ramieniem jakiejś piątoklasistki na przeciwległy kąt pokoju. Siedziały tam Lily, Alice, Liz i Julia, zaśmiewające się radośnie i zabawiane przez kilku Gryfonów.
Nagle na twarzy Rogacza pojawił się charakterystyczny uśmiech, który zwykle nie oznaczał niczego dobrego. Wpadł na pomysł z cyklu „Wielki Plan Przez Duże P”, które zazwyczaj kończyły się tak samo – tygodniowym szlabanem, zrobieniem z siebie cyrku przed Evans, jeszcze większym uwielbieniem Fanklubu Pottera i Blacka, zrobieniem z siebie cyrku przed Evans, zarobieniem dla Gryffindoru pięćdziesięciu punktów karnych (w wersji optymistycznej), zrobieniem z siebie cyrku przed Evans. Tak więc należało go zrealizować już, natychmiast, właśnie w tej chwili.
James wyminął grupkę piątoklasistek i po przepisowym poczochraniu czupryny podszedł prosto do Lily.
- Eee… Evans, mogłabyś pozwolić na chwileczkę? Mamy kilka drobnych szczegółów do uzgodnienia.
Lily Evans, która właśnie słuchała najnowszych plotek „z życia Hogwartu”, spojrzała na niego nieco nieprzytomnym wzrokiem.
- Chyba ci się coś pomerdało, Potter. MY nic nie musimy.
- Ależ wprost przeciwnie… Państwo wybaczą – tu zwrócił się do kolegów i przyjaciółek Lily, po czym złapał ją za rękę i pociągnął w kąt salonu. Natychmiast wyrwała dłoń z jego uścisku.
- Odwaliło ci?! Ogłupiałeś do reszty?! Co ty sobie w ogóle myślisz?! – syknęła półgłosem, bo nie chciała robić przedstawienia w całym pokoju wspólnym.
- Spokojnie, Evans. Ja tu przyszedłem załatwić sprawę polubownie… Więc… Och, przecież nie zaczyna się zdania od „więc”. No więc… powiem wprost… nie będę niczego owijał w bawełnę… tak, w takich sprawach najlepiej mówić prosto z mostu. Mój wujek często mawiał…
- Potter, streść się z łaski swojej, bo nie mam całego dnia – Lily założyła ręce na piersiach i wpatrywała się w Jamesa z mieszaniną wyczekiwania i zniecierpliwienia.
- No więc… co z naszą randką? – powiedział szybko.
Lily wpatrywała się w niego bez jednego mrugnięcia.
- Eee… przecież następne wyjście do Hogsmeade jest dopiero gdzieś… za dwa miesiące, nie? Więc myślę, że szczegóły możemy ustalić później… - powiedziała szybko, jednak na widok miny Jamesa poczuła jakiś dziwny niepokój, a jej pewność siebie nagle gdzieś się ulotniła. Rogacz bowiem uśmiechał się swoim słynnym potterowskim uśmiechem, po którym nie należało się spodziewać dobrych rzeczy.
- A kto powiedział, że musimy się umówić w Hogsmeade?
O słodki Merlinie!
Tego nie przewidziała. Prawdę mówiąc, w ogóle nie brała pod uwagę możliwości, aby przy zawieraniu zakładu wspomnieć o czymś takim, jak miejsce randki.
- Eee… - zaczęła niepewnie. Satysfakcja w oczach Jamesa prawie doprowadzała ją do szału. – Myślałam, że to oczywiste.
Rogacz pokręcił głową z przekornym uśmiechem.
- Nie, to nie jest oczywiste. Nigdzie nie było przecież napisane, gdzie i kiedy mamy się spotkać, czyż nie?
Lily w duchu przyznała mu rację, lecz nie miała najmniejszego zamiaru zrobić tego na głos.
- Co proponujesz? – spytała, już obawiając się odpowiedzi.
- Idźmy teraz – odparł bardzo pewny swego Rogacz.
Sens tych słów dotarł do niej dopiero po chwili.
- Co…?!
- Idźmy teraz – James powtórzył swoje absurdalne słowa z nie mniejszą niż poprzednio pewnością.
Lily jeszcze przez chwilę rozważała w myślach, czy to nie jest jakiś kolejny, durny kawał, ale mina Rogacza wcale na to nie wskazywała.
- Potter, jest… - Lily spojrzała na stary zegar wiszący nad kominkiem -… pierwsza w nocy…
- … a więc najlepsza pora na przechadzki po szkolnych błoniach…
- …wyleją nas…
- …jeśli nas złapią, a to mało prawdopodobne…
- …skończymy jako zastępcy gajowego…
- …Hagrid się ucieszy…
- Chwileczkę… - Lily przerwała tę urywaną wymianę zdań. – A z jakiej racji to ty masz wybierać termin randki?
James nie wydawał się ani trochę zbity z tropu.
- Bo to chłopak zaprasza dziewczynę…
- … ale dziewczyna wcale nie musi się zgodzić, zapomniałeś? – Na twarzy Lily pojawił się wyraz triumfu. Rogacz zdawał się jednak na wszystko mieć gotową odpowiedź – a przecież nie przygotowywał się do tej rozmowy.
- Zwykle tak jest… Ale wiesz, w tym przypadku… że tak się wyrażę… dziewczyna nie ma zbyt wielkiego wyboru. A tak poza tym to Syriusz miał rację… nie starczyłoby ci odwagi…
O słodki Merlinie!


Dziesięć minut później ubrani w swetry, odprowadzeni wściekłym wzrokiem owych piątoklasistek i zdumionym spojrzeniem przyjaciółek Lily, opuścili pokój wspólny. James spojrzał jeszcze przez ramię i zobaczył, że Syriusz uniósł w górę kciuk i mrugnął do niego. Odwzajemnił gest i zniknął za portretem Grubej Damy.
- Jak nas złapią, to wrócisz do domu pół roku wcześniej, w pudełku od zapałek! I żeby potem nie było, że cię nie ostrzegałam! – Lily stała pod ścianą w swoim jasnozielonym swetrze i za wszelką cenę starała się nie okazywać, że się boi.
- Nawet nie ma takiej możliwości… z tym – James wyciągnął pelerynę niewidkę, która wcześniej ukryta była pod jego swetrem. Lily spojrzała na nią, potem przeniosła wzrok na Rogacza.
- Eee… mamy iść pod tym… razem? – zaczęła niepewnie.
- No chyba, że umiesz chodzić pod jednym płaszczem osobno… - James wyszczerzył do niej zęby.
Popatrzyła w głąb korytarza. W ciemnościach nie było widać jego końca.
- Po głębokim namyśle stwierdzam, że chyba jednak zaryzykuję – powiedziała Lily i ruszyła naprzód, a James podążył za nią.
Na szczęście po drodze nie natknęli się na nikogo. Irytek zdawał się grasować w jakiejś odległej części zamku, bo nie było słychać żadnych podejrzanych hałasów.
Wyszli na ciemne błonia – wiatr delikatnie poruszał kępkami trawy, woda w jeziorze falowała lekko. Panował całkowity mrok, ponieważ chmury zupełnie przesłoniły księżyc i migoczące gwiazdy. Jedynym źródłem światła była teraz zapalona różdżka Jamesa i ich oczy, w których odbijał się jej blask.
- Na pewno wiesz, gdzie idziemy? – Jamesa dobiegł niepewny głos Lily.
- Już niedaleko.
Podążali wzdłuż brzegu jeziora, aż doszli do miejsca, gdzie wcinał się on kilka metrów w głąb wody. Na samym końcu występu leżało kilka dużych kamieni. Lily od razu rozpoznała to miejsce.
- Wiem już, gdzie jesteśmy… - szepnęła. Podeszła do jednego z kamieni i usiadła na nim. Uwielbiała tu przychodzić, kiedy chciała być sama. Z tego miejsca doskonale widać było zamek i całe jezioro. I kiedy się rozejrzało dookoła, miało się wrażenie, że zewsząd jest się otoczonym wodą.
James usiadł na sąsiednim kamieniu.
- To jakiś absurd – prychnęła Lily po chwili, kręcąc głową i wpatrując się w czarną otchłań wody. – Jest środek nocy, a ja siedzę na drugim końcu jeziora… i to z tobą.
- Sam nie mogę w to uwierzyć. Jednak cuda się zdarzają.
- Choć z drugiej strony… gdybyś nie złapał znicza…
- … to Łapa z pewnością popełniłby samobójstwo - Rogacz parsknął śmiechem. Lily także się uśmiechnęła.
- A ten twój chwyt był naprawdę… to znaczy dość… dobry – Na miętusowe świstusy, co ona robi?! Ona, Lily Evans, wychwala wyczyny sportowe Jamesa Pottera! Ale musiała mu powiedzieć, co na ten temat myślała. Bez względu na to, że był to… on. - Myślałam, że rozwalicie się na śmierć. David chyba nie był w stanie zapanować nad miotłą.
Dobry chwyt… James nie pamiętał, ile osób już mu to dzisiaj powiedziało. Ale teraz zabrzmiało to zupełnie inaczej, jakby wyraźniej. Być może dlatego, że stwierdziła to osoba prawie kompletnie nie znająca się na sporcie. Osoba, na której zdaniu zależało mu najbardziej…
- Lot Jastrzębia - tego manewru nauczył mnie mój ojciec. Kiedy był w Hogwarcie, sam był szukającym. Zresztą powoli staje się to tradycją w naszej rodzinie – odparł.
- U nas w rodzinie uzbierałaby się już cała drużyna piłki nożnej. Wiesz, co to piłka nożna, prawda? Zaczęło się od mojego stryjecznego dziadka…
Rozmowa toczyła się gładko. Przechodzili z jednego tematu w drugi. Tak więc po opowiedzeniu wszystkich rodzinnych historii i legend, zajęli się budową silnika samochodowego („Zadziwiające, jak mugole radzą sobie bez magii”), tajnikami kuchni wschodnioazjatyckiej („Mama kiedyś zaczarowała pałeczki do ryżu…”), owutemami („Jeśli będą gorsze od sumów, to już po nas”) i wieloma innymi, równie ciekawymi tematami.
Nie zauważyli, że niebo nad ich głowami zaczęło robić się coraz jaśniejsze. Nie zwracali uwagi nawet na Wielką Kałamarnicę, od czasu do czasu leniwie wynurzającą się na powierzchnię.
Lily od pewnego czasu przypatrywała się Rogaczowi. Czy aby na pewno to był ten sam James Potter, którego znała i którego… nienawidziła? Zachowywał się zupełnie jak nie on. Był… normalny, wprost niewiarygodnie normalny. Ale zauważyła, że on zawsze tak się zachowuje, kiedy są sami. Tak było i wtedy, gdy szli razem do Hogsmeade. Co innego przy tej jego małej bandzie, czy kimkolwiek innym. Dziwne…
Zerknęła na zegarek i zerwała się na nogi.
- Potter, jest piąta!
James przeciągnął się.
- Oj Eeeeevans… – nie zdołał stłumić potężnego ziewnięcia.
- Lepiej wracajmy do zamku… póki wszyscy jeszcze śpią. – dodała pośpiesznie Lily.
Chcąc nie chcąc, James również wstał i, mówiąc dosłownie, powlekli się do zamku – dopiero teraz poczuli zmęczenie po nieprzespanej nocy. Szli nieprzytomnie, obijając się o siebie i raz po raz ziewając. Przed wejściem do zamku zatrzymali się – a raczej zrobił to James, bo Lily, która na chwilę przymknęła oczy, wpadła na niego z impetem.
- Może lepiej będzie, jak pójdziemy pod płaszczem? – zaczął Rogacz, spodziewając się już, jaka będzie odpowiedź.
Lily przez chwilę analizowała jego słowa – miała ogromna ochotę zobaczyć, jak to jest być niewidzialnym. Ale jej wrodzona duma nie pozwoliła przyjąć tej propozycji.
- Myślę, że dam sobie radę. Ale tobie radziłabym założyć pelerynę, bo… - urwała nagle, bo James bez słowa zarzucił na nią płaszcz.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego, mimo, że w świecie magii żyła już prawie siedem lat.
Peleryna była tak lekka, że powiewała przy każdym najlżejszym ruchu, nie wydając przy tym najmniejszego szelestu. Lily nie wiedziała, co przypominał jej materiał, z której była zrobiona – wodę, a może jakąś jedyną w swoim rodzaju mgiełkę…
Wyciągnęła przed siebie rękę – lecz nie zobaczyła jej. To było niesamowite uczucie. Przecież czuła swą dłoń, patrzyła na nią (a raczej w miejsce, gdzie powinna się znajdować).
Naprawdę była niewidzialna.
- Chodźmy – szepnął James. Sam doskonale pamiętał, co czuł, kiedy po raz pierwszy założył pelerynę-niewidkę. Popchnął ją delikatnie do przodu, po czym weszli przez dębowe drzwi do Sali Wejściowej.
Szli ciemnymi jeszcze korytarzami, wspinając się po kolejnych schodach. Lily od czasu do czasu mruczała coś w stylu „niesamowite” lub „Słodki Merlinie”. James uśmiechnął się do siebie.
Nagle usłyszeli jakiś dźwięk, którego najwyraźniej nie mogli zidentyfikować. A to mogło oznaczać tylko jedno.
- Irytek! – Lily wydała z siebie zduszony okrzyk, po czym zaczęła rozglądać się bezradnie dookoła w poszukiwaniu jakiejś kryjówki, zapominając, że jest niewidzialna.
James odchylił wiszący na ścianie złoty gobelin.
- Tutaj! – szepnął. – Szybko!
Po powiewie powietrza i szeleście ubrania poznał, że Lily znalazła się we wskazanym przez niego miejscu. Sam pośpiesznie wpadł za gobelin i kiedy ten tylko przestał falować, zza rogu wychynął Irytek. W rękach trzymał drewniany, strugany flet i dmuchając w niego z całej siły wygrywał pojedyncze, krótkie dźwięki.
Poczekali, aż gwizdy ucichły zupełnie, po czym wysunęli się powoli zza gobelinu.
- Mało brakowało – szepnęła Lily. – Nie wiedziałam, że w tym miejscu było jakieś przejście.
- Nie wiesz jeszcze mnóstwa rzeczy – James mrugnął do niej łobuzersko.
Ledwo to powiedział, natychmiast zamarł i zatrzymał się. To samo zrobiła Lily.
Na końcu korytarza siedział spokojnie bury kot. Jego świecące oczy wędrowały od Lily do Jamesa. Rogacz wielokrotnie zastanawiał się, czy koty widzą przez peleryny niewidki. Teraz najwyraźniej miał już odpowiedź.
- Pani Norris – prychnął. – Czy ten kocur nigdy nie śpi?!
W ciemności usłyszeli jakiś cichy szelest. Powoli unieśli głowy i ujrzeli dość niecodzienny widok.
Obok kota stał Argus Filch. Twarz miał niezwykle uradowaną (co było dość niezwykłe), a oczy błyszczały mu złowrogo (to zaś uczniowie widywali stanowczo zbyt często).
- Dobry wieczór… a raczej… dzień dobry, panie Potter.
Miał kłopoty…


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 07.05.2005 17:26
Post #8 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




CZĘŚĆ 7

Wzrok Filcha był wręcz nie do zniesienia. Zawsze, kiedy na jego twarzy pojawiał się ten charakterystyczny grymas, nazywany także „uśmiechem Argusa”, oznaczało to, że woźny jest naprawdę szczęśliwy. A to z kolei zapowiadało niechybną katastrofę dla tego, do kogo ów uśmiech był skierowany.
- I znowu kłopoty, co, Potter? – Filch zacmokał z zadowoleniem. - A gdzie reszta twojej cudownej bandy?
Rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się zobaczyć pozostałych Huncwotów – ale nikogo poza Jamesem nie było w pobliżu.
Ten jednak za wszelką cenę starał się nie sprawiać wrażenia, że choćby troszeczkę przejął się nocnym spotkaniem z woźnym Hogwartu. Założył ręce na piersiach i lekko uniósł głowę.
- Wyszedłem do toalety. To chyba nie jest sprzeczne z regulaminem – powiedział, wymyślając na poczekaniu pierwsze lepsze wytłumaczenie. Nie liczył zbytnio, że Filch to kupi, ale trzeba było próbować.
Woźny pokręcił tylko głową i zmrużył swoje blade oczy.
- A mało ci toalet w wieży, Potter?
- Tą w naszym dormitorium lekko skołowało i teraz wsysa do środka każdego, kto się do niej zbliży. Lepiej nie ryzykować, prawda? – odpowiedział natychmiast James. Sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie.
Filch jednak był mocno wyczulony na wszelki kit wstawiany mu przez uczniów, a już szczególnie na rożnego rodzaju dyrdymałki Huncwotów. Tym razem najwyraźniej również nie zamierzał uwierzyć Jamesowi, co ten najwyraźniej wyczytał już z wyrazu jego twarzy. Nagle poczuł lekki, ledwie wyczuwalny powiew powietrza, lecz nie usłyszał najmniejszego szelestu.
To pewnie Evans - idzie do Pokoju Wspólnego. Dobrze, że przynajmniej ona nie oberwie, inaczej przerobiłaby mnie na zapałki. – pomyślał.
Tak mu się przynajmniej wydawało…


Lily stała nieruchomo pod osłoną peleryny niewidki i wpatrywała się w Jamesa, który próbował przekonać Filcha do swojej wydumanej historyjki o wsysających sedesach. Jednocześnie podziwiała w duchu jego umiejętność błyskawicznego wymyślania wszelkich argumentów, a także to, że mimo nie najweselszego położenia, w jakim bez wątpienia aktualnie się znajdował, nie stracił poczucia humoru. Cóż, charyzmę to on miał od zawsze…
Ale nagle poczuła lekkie ukłucie w żołądku – Potter znowu oberwie przez nią. Czy to nie ona uparła się, że nie będzie szła z nim pod jednym płaszczem? Gdyby się zgodziła, uniknęliby tych wszystkich kłopotów, jak Irytek czy Filch. Dla Pottera kolejny szlaban to nic, ale szlaban wlepiony mu już po raz drugi z jej winy… Tego ona sama już by nie zniosła.
I wtedy to wymyśliła – nie zastanawiała się, czy ten pomysł jest dostatecznie dobry, ani jakie będą jego niechybne konsekwencje. Nie wiedziała nawet, czy cokolwiek może tym pomóc. To był impuls i nie zważając na to, że z pewnością będzie tego niedługo żałować… po prostu musiała to zrobić.
Po cichu, wstrzymując oddech i starając się nie wydawać najmniejszego dźwięku, przesunęła się o kilka kroków do przodu. Pani Norris drgnęła i zwróciła swoje czujne oczy w jej stronę – wyraźnie patrzyła prosto na nią. Udając, że tego nie widzi, Lily pokonała następny metr, po czym wymijając powoli Filcha, skręciła za róg korytarza. Kiedy oddaliła się od niego na bezpieczną odległość, pospiesznie ściągnęła pelerynę i wepchnęła ją do przyłbicy najbliższej zbroi, mając nadzieję, że nikomu nie przyjdzie ochota tam zajrzeć. Potem przybrała najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki ją było stać, i ruszyła w stronę korytarza, w którym znajdowali się Filch i James.
Odgłos jej kroków sprawił, że obydwa głosy ucichły. Kiedy wyszła zza rogu, uśmiech Filcha rozciągnął się jeszcze bardziej, a James zrobił taką minę, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. Sprawiło jej to niemałą satysfakcję – wreszcie ktoś zrobił coś, czego w ogóle się nie spodziewał.


James nie wierzył własnym oczom. Co ona w ogóle zamierzała zrobić? Cokolwiek by to było, powodowało automatyczny szlaban.
- No no, pani prefekt… - ponownie zacmokał Filch, wyraźnie uradowany. – Dzisiejsza noc obfituje w nocne spacerki, nieprawdaż?
- Wyszłam do toalety – odpowiedziała zdawkowo.
Filch przewrócił oczami.
- Co wy dzisiaj z tymi toaletami – warknął.
- Wie pan, po prostu u nas w wieży sedesy całkiem powariowały i próbują wciągnąć każdego, kto się do nich zbliży. To dziwna sprawa, panie Filch, ale jako prefekt naczelny myślę, że…
- Podsumujmy – przerwał jej woźny, mrużąc niebezpiecznie oczy, spoglądając to na jedno, to na drugie. – Dwoje studentów z siódmego roku obudziło się o piątej nad ranem w celu pilnego załatwienia swoich potrzeb fizjologicznych, ale niestety byli zmuszeni opuścić swoją wieżę ze względu na wciągające sedesy.
- Tak – odpowiedzieli równocześnie.
- Następnie oboje znajdują się na czwartym piętrze w przeciwległej części zamku, z dala od jakichkolwiek toalet…
- Tak – brzmiała ich zgodna, ale już nieco mniej pewna odpowiedź.
- Oboje są ubrani w buty i wierzchnie ubrania. Brzmi sensownie – wychrypiał coraz bardziej zadowolony Filch.
Lily i James wymienili krótkie spojrzenia.
- Na korytarzach jest zimno… – zaczęła niepewnie Lily.
- …a co, może pan myśli, że paradowalibyśmy po zamku w piżamach i kapciach? – dokończył Rogacz, rzucając woźnemu pobłażliwe spojrzenie.
Filch wykrzywił swą twarz w paskudnym grymasie. Przypominał teraz przerośniętego, omszałego i bardzo brzydkiego gada.
- Nie mnie będziecie się tłumaczyć – rzekł powoli, wręcz delektując się własnymi słowami. – Teraz jest jeszcze trochę za wcześnie, ale później osobiście dopilnuję, aby profesor McGonagall… odpowiednio zajęła się wysłuchaniem waszych wyjaśnień.
Lily i James ponownie wymienili spojrzenia.
- A teraz natychmiast wracajcie do wieży – warknął, już bez cienia uśmiechu. – Chyba, że chcecie pożałować, żeście się w ogóle urodzili!
Minęli go więc bez słowa i skierowali się korytarzem prowadzącym ku kamiennym wąskim schodom. Filch ruszył chwiejnym krokiem w stronę swojego obskurnego biura, mrucząc coś pod nosem do pani Norris.
Żadne z nich nie odezwało się przez całą drogę do portretu Grubej Damy, analizując w myślach całe zajście.
Dopiero kiedy przeleźli przez dziurę i znaleźli się w salonie Gryfonów, Lily zdała sobie sprawę z powagi tarapatów, w jakie na własne życzenie się wpakowała.
Teraz była na siebie strasznie zła. Zaczęła chodzić po pokoju w tą i z powrotem.
Musiała jakoś odreagować. A jedyną osobą, na której mogła się wyżyć, był Potter, który opadł na najbliższy fotel i ziewając, potargał sobie czuprynę.
Zawsze doprowadzało ją to do furii. A w dodatku zachowywał się, jakby zupełnie nic się nie stało!
- Wiedziałam, że to się tak skończy – powiedziała, nie patrząc w jego stronę. – Wszystkie twoje cudowne pomysły zawsze kończą się tak samo! Przez ciebie odejmą nam ze sto punktów, a mnie najprawdopodobniej odbiorą odznakę prefekta naczelnego.
James wpatrywał się w nią i z niedowierzaniem kręcił głową, jakby nie docierały do niego jej słowa.
- Evans, sama jesteś sobie winna. Przecież nikt ci nie kazał wyłazić spod peleryny!
Tego akurat nie musiał jej wypominać, sama doskonale wiedziała, jak głupio postąpiła. Ale przecież nie mogła mu powiedzieć, że po prostu nie chciała dopuścić, aby z jej winy po raz kolejny wlepili mu szlaban. Chociaż… ciekawe, jakby zareagował na tę wiadomość? Oparła się jednak pokusie, aby to sprawdzić.
- Jakby nas tam w ogóle nie było, to nie musiałabym zdejmować żadnego płaszcza i nikt by nas nie złapał. Proste, nie? – odcięła się Lily, ignorując jego ostatnie słowa.
- Ale przecież nie musiałaś! – teraz James był już całkowicie zdezorientowany. Poderwał się z fotela, nie odrywając od niej wzroku. – Mogłaś wrócić niepostrzeżenie do wieży, unikając tego wszystkiego! Mogłaś, prawda?!
Lily milczała. Nie, nie mogła. Nie mogła go tam zostawić na pastwę Filcha i jego „żarłocznego” kota. Ale Potter najwyraźniej zdawał się tego nie rozumieć. No cóż, skoro sam się nie domyśli, to już ona na pewno mu tego nie powie.
- Mogłam… ale nie chciałam – rzekła tylko krótko, po czym obróciła się na pięcie i pobiegła w stronę schodów prowadzących do dormitoriów dziewcząt. W połowie drogi zatrzymała się jednak.
- Peleryna jest ukryta w zbroi na czwartym piętrze – powiedziała tylko i po chwili zniknęła w drzwiach do sypialni.
James opadł z powrotem na fotel. Wtedy w pełni zdał sobie sprawę, że nigdy, ale to nigdy nie zrozumie dziewczyn.


Lily obudziła się dopiero wczesnym popołudniem, lecz mimo długiego snu nadal czuła się bardzo zmęczona. Po uświadomieniu sobie, dlaczego leży w pustej sypialni (zwykle to ona wstawała najwcześniej) i czemu czuje się tak podle, doszła do wniosku, że najlepiej będzie w ogóle nie wstawać dzisiaj z łóżka. Poza tym nie miała w tej chwili najmniejszej ochoty dzielić się z dziewczynami wydarzeniami zeszłej nocy. Jeśli będzie udawała, że śpi, na pewno dadzą jej spokój. I nie będzie musiała iść do Wielkiej Sali, narażając się na spotkanie z McGonagall, chociaż wiedziała, że to i tak nastąpi wcześniej czy później. W chwili, kiedy poprawiała sobie poduszkę, świetliste plany o całodziennym wylegiwaniu się prysły nagle jak bańka mydlana – do dormitorium wpadła zdyszana Julia.
- O, dobrze, że już nie śpisz! – zawołała od progu. – Zaczepiła mnie właśnie McGonagall. Lily, ona wyglądała, jak jakiś… otumaniony hipogryf! Myślałam, że zaraz rzuci się na mnie, ale kazała tylko poinformować cię, że za dziesięć minut masz stawić się w jej gabinecie. Remus miał to samo przekazać Potterowi. Lily, co wyście wczoraj zmalowali? I w ogóle o której wróciłaś? Czekałyśmy na ciebie do trzeciej, ale stwierdziłyśmy, że na pewno jesteś cała i zdrowa… to znaczy Alice stwierdziła, bo ja i Liz byłyśmy pewne, że coś się stało, więc jak rano zobaczyłyśmy, że jednak wróciłaś…
- Słodki Merlinie, za dziesięć minut?! – zawołała z przerażeniem Lily, która dopiero teraz otrząsnęła się z osłupienia, po czym wyskoczyła natychmiast z łóżka w poszukiwaniu jakichś nadających się do użytku ciuchów. Po chwili dopadła do stojącej w rogu pokoju szafy i pośpiesznie przebiegła wzrokiem jej zawartość. Julia usiadła na łóżku Liz i z rozbawieniem obserwowała, jak zza otwartych drzwi garderoby wylatują spódnice, bluzki, koszulki, spodnie, aż w końcu, jej oczom ukazała się sama Lily z szatami szkolnymi w ręku. W biegu złapała ze stolika nocnego odznakę prefekta i pognała do łazienki.
Dziesięć minut później podążała już truchtem w stronę znajdującego się na pierwszym piętrze gabinetu opiekunki Gryffindoru.
Nagle zza rogu wyłonił się James, ale w przeciwieństwie do Lily szedł wolnym krokiem z rękami w kieszeniach i pogwizdywał. Kiedy ją zobaczył, przystanął.
- Witam, panno Evans. Jak dziś samopoczucie? Czy aby dobrze panienka spała? – zapytał, kłaniając się nisko.
- Uważaj, żebyś tylko ty nie zapadł w wieczny sen – mruknęła, nawet się nie zatrzymując. James podążył za nią. Kiedy się z nią zrównał, znów uśmiechnął się przekornie.
- Słyszałem kiedyś taką mugolska bajkę o śpiącej królewnie… Miała piękne kruczoczarne włosy i lśniące orzechowe oczy.
Lily spojrzała na niego z politowaniem. Ale James albo nie widział, albo udawał, że nie widzi jej spojrzenia, bo ciągnął dalej:
- …ukłuta wrzecionem miała zasnąć tak głębokim snem, aż nie przybędzie książę i nie zbudzi jej pocałunkiem. Książę był podobno bardzo przystojny – miał rude włosy i błyszczące zielone, migdałowe oczy. I… - urwał nagle, marszcząc brwi. - Kurczę, nie pamiętam jak skończyła się ta bajka…
Lily pokręciła głową, po czym rzekła:
- Kiedy dzielny i przystojny książę dotarł do zamku, wspiął się do najwyższej wieży, w której leżała księżniczka. Lecz gdy tylko ją ujrzał, natychmiast ją rozpoznał: to ona pojawiała się w jego najczarniejszych koszmarach i codziennie dręczyła jego duszę. Na wszelki wypadek wyczarował więc koło jej łóżka dodatkowe wrzeciono, po czym uciekł z zamku krzycząc wniebogłosy. W ten sposób księżniczka spała kolejne tysiąc lat, a na świecie zapanował wreszcie spokój i miłość. Koniec bajki.
- Oj Evans, chyba nie tak to było… - mruknął po chwili zaczepnie James, po czym oboje parsknęli stłumionym śmiechem. Lily bowiem była zbyt zmęczona i zdenerwowana, aby okazywać Potterowi swą zwykłą wobec niego wyniosłość, albo chociażby ją udawać.
Zeszli po ostatnich schodkach i po chwili stanęli przed drzwiami gabinetu McGonagall.
- Nie martw się – szepnął James, jakby czytając w jej myślach. – Powrzeszczy i przestanie. Zawsze w końcu przestaje.
Lily pokiwała smętnie głową. Równocześnie zapukali, po czym usłyszeli krótkie i ostre „proszę wejść”. Kiedy otworzyli drzwi, ujrzeli profesor McGonagall siedzącą za biurkiem i zawzięcie skrobiącą piórem po pergaminie. Nawet na nich nie spojrzała, tylko wskazała im fotele koło kominka, dając do zrozumienia, aby usiedli. Kiedy to zrobili, odłożyła pióro, a kartkę schowała do szuflady, po czym wstała, obeszła biurko i stanęła naprzeciwko nich.
Nie krzyczała. I to z tego wszystkiego było chyba najgorsze. Jej brwi tradycyjnie zbiegły się w jedną linię, a usta zaciśnięte były tak mocno, że nie widać było warg. Było bardzo źle…
- Pan Argus Filch niedawno poinformował mnie, że przyłapał moich dwóch uczniów na nocnych spacerach. – Jej głos odbijał się od kamiennych ścian, brzmiąc bardzo wyraźnie, mimo, że mówiła dość cicho. – Wspominał też o jakiś dziwnych bezeceństwach, które owi uczniowie próbowali mu wmówić – zdaję się wsysające toalety, o ile dobrze pamiętam.
Zrobiła krótką pauzę, po czym ciągnęła dalej, spoglądając na Jamesa:
- Ty, Potter, masz wyjątkowe skłonności do łamania szkolnego regulaminu. A może wydaje ci się, że jesteś ponad zasadami?
- Nie, pani profesor… - odrzekł cicho James.
Profesor McGonagall przeniosła swój wzrok na Lily, która poczuła w okolicach serca nieprzyjemny skurcz.
- Ale po pani się tego nie spodziewałam, panno Evans. – powiedziała nieco mniej ostro niż zwykle. Lily wydawało się przez chwilę, że wyczuła w jej głosie ledwie słyszalną nutę zawodu. To wrażenie sprawiło, że poczuła się sto razy gorzej, niż gdyby nauczycielka na nią krzyczała.
- Swoją postawą powinna być pani wzorem i przykładem dla innych uczniów – ciągnęła McGonagall tym nieswoim, nienaturalnym tonem. – Takie zachowanie uwłacza zaś mianu prefekta naczelnego. Proszę się zastanowić, czy odznaka naprawdę dla pani coś znaczy.
Lily poczuła, że ze wstydu mogłaby zapaść się pod ziemię. Spuściła głowę i starała się nie zwracać uwagi na potężną siłę ściskającą ją za gardło. Po chwili zdała sobie sprawę, że od dobrych kilku minut skubie rękaw szaty.
Minerwa McGonagall odwróciła się i usiadła za biurkiem.
- Wasze zachowanie było karygodne – powiedziała już swoim normalnym, ostrym głosem. – Odejmuję Gryffindorowi po pięćdziesiąt punktów za każde z was. Dodatkowo, skoro tak lubicie swoje towarzystwo, zostajecie ukarani wspólnym aresztem…
- Ale pani profesor, ja mam już szlaban u profesora Slinnery’ego… - powiedział natychmiast James, nauczycielka przerwała mu jednak.
- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Potter – powiedziała, zerkając na wiszącą na ścianie tabelę szlabanów, która zawierała nazwiska ukaranych uczniów z Gryffindoru. Rubryka Jamesa Pottera i Syriusza Blacka sięgała od sufitu, aż do podłogi i zajmowała cztery rzędy. – Dlatego też ten areszt odbędzie się, jak tylko skończysz odpracowywać poprzedni. A teraz – tu wstała, spoglądając na nich groźnie spod swoich okularów - proszę wracać do swojej wieży. Co zaś się tyczy pani, panno Evans, tak poważna niesubordynacja z pani strony zmusza mnie do przemyślenia, czy odznaki prefekta naczelnego nie powierzyć komuś, kto naprawdę zasługuje na to miano.
Lily spojrzała prosto w oczy nauczycielki, spodziewając się napotkać to, co nazywane było zwykle przez uczniów spojrzeniem bazyliszka czy wzrokiem Minerwy. Ona jednak ujrzała w nich nic innego, tylko zwykły zawód – ten sam, który wyczuła w jej głosie.
Kiedy chwilę potem James zamknął za nimi drzwi gabinetu, Lily wciąż milczała. Nie mogła teraz wrócić do salonu i jakby nigdy nic udawać, że nic się nie stało, albo, że całe to zdarzenie niewiele ją obchodzi.
Bez słowa minęła Jamesa i skierowała się w kierunku schodów. Kilka chwil później szła już chłodnymi błoniami brzegiem jeziora, aż doszła do występu, gdzie leżało kilka sporych kamieni. Usiadła na jednym z nich – a dokładnie na tym samym, na którym siedziała dziś w nocy. W oddali usłyszała głos dzwonu wzywającego uczniów na obiad. Ale ona w ogóle nie czuła się głodna, mimo że od wczoraj nie miała niczego w ustach. Odpięła od szaty srebrną odznakę i przyjrzała się jej. Napis PREFEKT NACZELNY połyskiwał wyraźnie, jak zawsze. Poczuła, że zaraz nie wytrzyma tego cholernego uścisku w gardle. Napięcie, zmęczenie i cały ten stres najwyraźniej dawały o sobie znać. I jeszcze ta sprawa z odznaką, punktami no i szlaban z Potterem…
Nagle na twarzy poczuła lekkie łaskotanie – pojedyncza łza płynęła po jej policzku, a ona nie miała nawet siły jej otrzeć. Za nią potoczyły się dwie następne, po czym wszystkie skapnęły na jej czarną szatę. Po chwili na twarzy miała już dwa mokre strumienie, które płynęły i płynęły bez końca, towarzysząc jej cichemu łkaniu. Płakała…
Siedziała tam długo, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest jej zimno. Niebo na horyzoncie zaczęło już ciemnieć. Ale zrobiło jej się lżej, jakby jakaś niewidzialna ręka zdjęła z niej cały ten ciężar.
Na sąsiednim kamieniu, pod peleryną niewidką siedział James Potter. Przez chwilę rozważał możliwość, aby zdjąć płaszcz, ujawnić się Lily i przekonać ją, aby wracała do zamku. Ale wtedy musiałby się przyznać, że siedział tu przez cały czas, odkąd ona tu była. Nie chciał bowiem, aby była tutaj sama. Wiedział, że swoją obecnością w żaden sposób nie mógł jej pomóc - a jednak siedział tam, nie odrywając wzroku od ciemnej toni jeziora, starając się nie zwracać uwagi na przechodzące go dreszcze zimna i ból pleców od siedzenia w jednej pozycji.
Siedzieli tam, aż zrobiło się zupełnie ciemno, a gwiazdy i tym razem bezchmurne, czarne niebo odbijały się od gładkiej powierzchni jeziora.


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 07.05.2005 17:27
Post #9 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




CZĘŚĆ 8.

Lily już dawno przestała się zamartwiać skutkami nocnej wyprawy z Potterem, szlabanem, który kiedyś trzeba będzie odrobić, a także utratą przez Gryffindor stu punktów. Od tamtej pory postanowiła zachowywać się jak najbardziej poprawnie, czyli jak na prefekta naczelnego Hogwartu przystało, a także unikać wszelkiego niepotrzebnego i całkowicie zbędnego obcowania ze sprawcą wszystkich jej ostatnich problemów i zmartwień (osobnik wspomniany powyżej).
Uczta w Noc Duchów była w tym roku nie mniej wspaniała, niż zawsze. Wielka Sala wyglądała wprost imponująco - dużą zasługę miały w tym z pewnością żywe nietoperze, raz po raz przelatujące nad głowami uczniów, unoszące się pod sklepieniem ogromne, wydrążone, świecące dynie, zwieszające się z sufitu różnokolorowe, spiralnie skręcone serpentyny, a także (w przypadku Petera - przede wszystkim) stoły suto zastawione najróżniejszymi i obfitującymi w niespodzianki potrawami. Były więc lukrowane słodkie czaszki, puddingi o przeróżnych kształtach i kolorach, krokieciki nadziewane jakimś czerwonawym mięsem, nieśmiertelne pieczone udka, tradycyjne dzbany z sokiem z dyni oraz wiele, wiele innych. Duchy co chwila przenikały przez ściany, tańcząc i wywijając salta w powietrzu, a pod koniec uczty wszystkie razem utworzyły coś w rodzaju połyskującego, barwnego korowodu, który należał już do tradycji hogwarckiej Nocy Duchów.
Po uczcie ci Gryfoni, którzy mieli siłę się jeszcze jako tako poruszać, kontynuowali zabawę w pokoju wspólnym. Należała do nich z pewnością czwórka niepokonanych Huncwotów, dzięki której zazwyczaj podczas takich imprez (i nie tylko) można było zaobserwować mnóstwo niezwykłych zjawisk. Tym razem do takowych rzeczy należało przede wszystkim zaliczyć podrygującego Jamesa z najprawdziwszym kościotrupem w barwnej hawajskiej koszuli, szortach oraz w przekrzywionym zawadiacko czarnym cylindrze (Lily wolała się nie zastanawiać, skąd Potter wytrzasnął jego i te ciuchy), Petera z gigantyczną dynią zamiast głowy, a także Syriusza ze skrzydłami nietoperza, machającego zawzięcie rękami.
- I pomyśleć, że oni mają po siedemnaście lat – mruknęła z rozbawieniem Liz, kiedy podszedł do niej James wraz z trupem i zaprosił ją do tańca, podsuwając jej rękę swojego wychudzonego towarzysza. – zachowują się zupełnie jak dzieci.
- Też mi niespodzianka! Liz, oni dziećmi – zawołała Alice, z politowaniem kręcąc głową, kiedy szkielet zaszczękał zębami i wybuchnął szaleńczym śmiechem. Chwilę potem leżał już na dywanie, bijąc pięściami w podłogę i zaśmiewając się do rozpuku, a cylinder zsunął mu się z czaszki.
- Przepraszam was, jest trochę nerwowy – powiedział James teatralnym tonem, po czym złapał swojego wesołkowatego towarzysza za nogę i zawlókł go w drugi kąt salonu.
Po kilkunastu minutach siedzenia w pokoju wspólnym, dziewczyny postanowiły wziąć przykład z niektórych Gryfonów i udały się prosto do swojej sypialni na samym szczycie wieży.
Liz rzuciła się na swoje łóżko, klepiąc się po brzuchu.
- Jeszcze kilka takich uczt, a na którymś meczu nie odbiję się od ziemi… - przewróciła się na bok i przymknęła oczy. Lily usiadła na kamiennym parapecie i objęła kolana rękami.
- Liz, może mi się wydaje, ale nie dalej jak wczoraj wspominałaś coś o jakiejś diecie. Jak to było…? Sam seler i sałata…? - zaśmiała się, obserwując nieruchomą postać przyjaciółki.
Lily podziwiała osoby o żelaznej woli, które dobrowolnie potrafiły odmawiać sobie różnorakich wspaniałych smakołyków, aby pozbyć się tych kilku nadprogramowych, często urojonych gramów tłuszczyku. Liz z całą pewnością do takowych osób się jednak nie zaliczała.
- Do diabła z dietą – mruknęła, nie otwierając oczu.
- A więc wszystko w normie. Nasza Liz zdrowieje – mruknęła przyciszonym głosem Alice, ale już w następnej sekundzie zmuszona była uchylić się przed nadlatującą z zatrważającą prędkością w jej stronę poduszką.
- To co dziewczyny, może partyjka? – zawołała dziarsko Julia, wyciągając podniszczoną talię najzwyklejszych mugolskich kart ze swojej szafki. Lecz kiedy odpowiedziała jej cisza, podniosła głowę i rozejrzała się po pokoju. Teraz każda z jej trzech towarzyszek leżała bez ruchu na swoim łóżku. – Co jest z wami? Chyba nie zamierzacie iść spać?
- Kto nie zamierza, ten nie zamierza – mruknęła Liz, nadal nie otwierając oczu.
- No co wy, jutro sobota! A może by tak… - dodała po chwili i urwała, oczekując dobrze sobie znanej reakcji przyjaciółek. I doczekała się - w przeciągu piętnastu sekund jedna po drugiej podniosły głowy i spojrzały na nią na pół nieprzytomnym, a na pół zaciekawionym spojrzeniem.
No tak, zasada pierwsza brzmi: Chcesz uzyskać dla swej wypowiedzi zainteresowanie? Urwij w połowie, nie dokańczając zdania. W tym wypadku zadziałało. Julia jednak nie wiedziała, a może tylko nie chciała, że dziewczyny i tak doskonale zdawały sobie sprawę, co teraz zaproponuje. Natychmiast rzuciła się do swojego kufra i zaczęła przetrząsać jego schludnie poukładaną zawartość. Po chwili wyciągnęła z niego przedmiot swoich poszukiwań, dowodząc przyjaciółkom, że miały rację co do joty. W ręku trzymała połyskujące w świetle pudełko kart do tarota.
Lily, Liz i Alice wymieniły porozumiewawcze spojrzenia – oto zapowiadał się wieczór, jakich ta wieża oraz to oto dormitorium pamiętało już wiele. Lecz każdy z osobna był jedyny w swoim rodzaju. Może za sprawą dziwnej mocy kilkunastu kolorowych, zapachowych świeczek, które Julia namiętnie kolekcjonowała, a w tej chwili zaczęła ustawiać na podłodze w duże koło. Dziewczyny zwlekły się powoli z łóżek i rozsiadły obok siebie tuż przy kręgu. Julia podbiegła jeszcze do dużej narożnej szafy i wygrzebała w niej jedwabną, kraciastą chustę, którą zręcznie zawiązała sobie na głowie. Po chwili usadowiła się po środku koła i jednym machnięciem różdżki zapaliła wszystkie świeczki. Ich blask odbijał się w jej oczach, które były nad wyraz skupione, utkwione w talii kart do tarota, które trzymała w ręku.
Julia uwielbiała wróżbiarstwo. Nie, to za mało… Ktoś, kto jej nie znał, lub kto znał ją mało, mógł myśleć, że było to jakieś jej zwariowane hobby lub szczególne zainteresowanie tajnikami poznawania przyszłości. Prawda jednak była taka, że wróżbiarstwo było jedną z jej wielkich pasji. Potrafiła siedzieć nad dowolnymi kartami i zatracać się w odkrywaniu ukrytego sensu ich ułożenia. Pijąc herbatę, nigdy nie zapomniała przyjrzeć się rozmokłym fusom na dnie filiżanki. No i jako jedyna z ich klasy uczęszczała na lekcje wróżbiarstwa, które na siódmym roku nie były już obowiązkowe. Niczym w transie pochylała się nad niekończącymi się zapisami interpretacji snów, dodatkowymi wypracowaniami o symbolach magicznych oraz innymi pracami domowymi z tego przedmiotu. Wiele osób twierdziło, że traci tylko czas, nawet jej przyjaciółki wielokrotnie powtarzały jej, że wróżbiarstwo to nic więcej, jak tylko stek bzdur, zgadywanie i zbiór przypadków. Jednak po jakimś czasie przyzwyczaiły się do wszystkich tych dziwactw i same dawały się często namówić na wróżby przy magicznym blasku świec. Nie inaczej było i tym razem.
Julia siedziała teraz po turecku z zamkniętymi oczami, dłonią przykrywając talię kart i mrucząc jakieś niezrozumiałe dla pozostałej trójki słowa. Alice zwykle sceptycznie podchodziła do wszystkich przepowiedni, ale mimo to zazwyczaj przyłączała się do ich wróżbiarskich wieczorków.
- W myślach zastanówcie się nad jakimś pytaniem, na które chciałybyście otrzymać odpowiedź. I nie mówcie o tym na głos, bo inaczej obraz będzie zamazany – powiedziała niezwykle tajemniczym głosem Julia, nie otwierając oczu.
Alice pokręciła z powątpiewaniem głową.
- A myślałam, że świruskę Sybillę mamy już z głowy – mruknęła.
Julia otworzyła oczy i spojrzała prosto na nią. Bez słowa podała jej karty, a Alice nauczona już doświadczeniem przełożyła je trzykrotnie i oddała przyjaciółce. Już po chwili wszystkie wpatrywały się w kilka rzędów rozłożonych kart, lecz tylko Julia zdawała się być świadoma ukrytej w nich tajemnicy, jeśli takowa w ogóle istniała.
- Hmm… - pochyliła się nad kartami, marszcząc czoło i przygryzając wargi, po czym dodała, bardziej dla upewnienia się – Pomyślałaś nad pytaniem?
Alice kiwnęła głową, ale kąciki ust dziwnie jej zadrgały. Lily już wyobrażała sobie, co to musi być za pytanie…
- No więc… - powiedziała Julia po chwili namysłu – nie widzę tu nic innego… tak… jutro będzie ci się bardzo dobrze spało.
Alice przez chwilę wpatrywała się w nią z otwartymi ustami, a potem parsknęła śmiechem.
- To jakiś absurd – prychnęła, po czym spojrzała na Julię z cieniem politowania i groźbą wybuchnięcia śmiechem w oczach. - Chyba zapomniałaś przemyć dziś swoje wewnętrzne oko.
Wszystkie zachichotały.
- O nie, kochana, karty nigdy nie kłamią – uśmiechnęła się Julia, zbierając karty.
- A może po prostu nie mówią całej prawdy, pomyślałaś o tym? – odparła natychmiast Alice.
Julia podała talię Liz i pokręciła swoją jasnowłosą głową obwiązaną chustką.
- Jeśli tylko potrafi się odczytać ich sens, to zawsze powiedzą całą prawdę - odpowiedziała powoli.
Alice demonstracyjnie przewróciła oczami. Liz oddała Julii trzykrotnie przełożoną talię, a ta ponownie rozłożyła ją w kilka równych rzędach i przyjrzała się im uważnie.
Jednak odpowiedziała nieco szybciej niż w przypadku Alice.
- Odczytasz to w oczach tej osoby, Liz. – powiedziała dość pewnie, przeniósłszy wzrok na przyjaciółkę. Niebieskie oczy Liz wpatrywały się uważnie w Julię.
Liz zawsze wszystko musiała sobie dokładnie przekalkulować – zrobić taki podział na zyski i straty. Nie wierzyła w nic, czego nie dałoby się potwierdzić ani udowodnić. Jedynie w quidditchu całkowicie zdawała się na intuicję i wyczucie – dziewczyny często zastanawiały się, jak udaje jej się trafić do bramki bez odpowiedniej, starannej analizy. Umysł miała stanowczo chłodny i ścisły, a dawała sobie powróżyć tylko ze względu na dobrą zabawę. I nigdy w te przepowiednie nie wierzyła, być może również dlatego, że jak dotąd żadna z nich się nie sprawdziła.
Dziewczyny wlepiły w nią wzrok - dlaczego więc teraz miała taką poważną, tak nie pasującą do jej powierzchowności minę? Niemożliwe przecież, żeby odpowiedź na jej pytanie, jakie by nie było, zrobiła na niej jakiekolwiek wrażenie - wielokrotnie zarzekała się przecież, że nigdy nie będzie czegoś takiego brać do siebie na poważnie.
- Liz, co żeś tak spoważniała nagle? – zagadnęła w końcu Alice.
Liz spojrzała na nią troszkę nieprzytomnym wzrokiem.
- Nie, nic… - szybko roześmiała się troszkę wymuszonym śmiechem. Po chwili dodała, jakby czytając w ich myślach: – Nie martwcie się, nadal nie wierzę we wróżby.
Alice odetchnęła z wyraźną ulgą.
- To dobrze, bo już się zaczynałam o ciebie bać.
Liz roześmiała się i spojrzała w okno, tak, że nie widziały jej twarzy. Patrząc na tył jej głowy Lily miała jednak wrażenie, że znowu intensywnie nad czymś się zastanawia.
- Lily, przełóż – Julia podała jej karty, a kiedy Lily oddała jej talię, trzeci raz rozłożyła ją w kilka rzędów. Tym razem jednak pochylała się nad nimi jeszcze dłużej, przyglądając się im z różnych stron i pod różnymi kątami, marszcząc czoło i mrucząc coś do siebie.
Lily nagle przypomniała sobie, że jeszcze nie pomyślała nad pytaniem. Nie wiedziała, czy ma to sens teraz, po rozłożeniu kart, ale postanowiła jednak spróbować.
Spojrzała w okno. Jest mnóstwo pytań, na które chciałaby otrzymać odpowiedzi. Jaka będzie jej przyszłość? Jak jej pójdą owutemy? Czy będzie kiedyś aurorem, tak jak to sobie wymarzyła i zaplanowała? Czy kiedykolwiek będzie w stanie pogodzić się z Pot… z Petunią?
- Wszystko zależy od ciebie, Lily – Julia powiedziała to tak nagle, że Lily aż się wzdrygnęła.
Przenajsłodszy Wielki Merlinie… Takiej odpowiedzi w ogóle się nie spodziewała.
Cóż, jest bardzo ogólna; właściwie równie dobrze mogłaby pasować do wielu innych pytań. Może tym razem karty nic Julii nie powiedziały, więc dała tak mało ścisłą odpowiedź? Ale dlaczego, do stu hipogryfów, ona tak idealnie pasuje? Do wszystkich jej pytań…
Tym razem to ona wlepiła swój wzrok w Julię, której kraciasta chustka przekrzywiła się nieco. Kiedy Lily dostrzegła na jej twarzy lekki uśmiech, poczuła, że jej własna twarz ma teraz dokładnie ten sam dziwny wyraz, jak uprzednio twarz Liz.
- O, następna nam spoważniała – parsknęła Alice, podnosząc się z podłogi. – Wiecie co, może lepiej skończmy już to wróżenie, bo popadniecie jeszcze w jaką depresję…
Julia zerknęła w karty jeszcze raz i nie podnosząc głowy powiedziała spokojnym tonem:
- Aha, Lily, jeszcze jedno – przekrzywiła lekko głowę. – Wkrótce otrzymasz coś, na co tak długo czekałaś.
O nie, tego już było za wiele. Lily z długim świstem wypuściła powietrze z ust.
Wszystkie świece już prawie pogasły, osnuwając całą sypialnię eterycznymi zapachami.



Jak zwykle obudziła się pierwsza – była typowym rannym ptaszkiem. Zawsze kładła się spać w miarę wcześnie (o ile akurat nie zarywała nocy, gryzmoląc kolejne niemiłosiernie długie wypracowanie), żeby następnego dnia obudzić się pierwsza i dostąpić zaszczytu zajęcia łazienki, a następnie zwleczenia z łóżek pozostałych lokatorek. Te bowiem z całą pewnością należało zaliczyć do typu sów nocnych.
Lily cicho rozsunęła kotary. Jedno spojrzenie w okno wystarczyło, aby utwierdzić się w przekonaniu, że jednak tylko czubek wstaje w sobotę o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze. I tylko czubek ma wtedy ochotę na kąpiel w basenie w łazience prefektów.
Lily bynajmniej za czubka się nie uważała, ale na tą kąpiel to miała ochotę, i to ogromną.
Zsunęła się z łóżka w poszukiwaniu swoich szat. O ile dziewczyny ich gdzieś nie przełożyły, to powinny być tam, gdzie je wczoraj zostawiła, czyli…
- W szafie – szepnęła, w tym samym momencie otwierając drzwi dużej dębowej garderoby. Przejrzała swoją półkę, ale nie było tam niczego, co szkolne szaty mogło by przypominać. Za to było coś innego, coś czego z całą pewnością nie powinno tam być – a mianowicie Wielki Bajzel, w skrócie WB.
Spódnice, bluzki i spodnie Lily, które jeszcze wczoraj leżały złożone w równą kosteczkę, teraz tworzyły zbite kłębowisko kolorów, a dla lepszego efektu poprzeplatane gdzie niegdzie bielizną.
Jedyne wytłumaczenie tego zjawiska było proste i od razu nasunęło jej się na myśl – Alice schowała gdzieś Liz paczkę jej ukochanych Naprawdę Kwaśnych Cytrynek-Kwaszynek („Gryź i krzyw się do woli”). Wiedziała, że jej przyjaciółka nie zaśnie, dopóki nie przeżuje przed snem co najmniej trzech żelek. Teraz przynajmniej wiedziała, gdzie potencjalnie mogły być ukryte…
Swoje szaty znalazła w końcu na półce Julii (będącej w nie lepszym stanie, niż jej własna). Po chwili przyodziana w zielony szlafrok, z ciuchami i butelką szamponu w ręku i różdżką w kieszeni („Poradnik przyszłego aurora, czyli jak nie dać się zapuszkować” A. Vablatsky’ego, strona 67, zasada 235, ostatnia i najważniejsza – DOBRY AUROR NIE ROZSTAJE SIĘ Z RÓŻDŻKĄ NAWET W ŁAZIENCE) wyszła z sypialni.
Kiedy zeszła do pokoju wspólnego, pierwszym co zobaczyła, był WB – na stołach walały się papierki po słodyczach oraz butelki po cytrynówkach i piwie kremowym. Wielka dynia, która jeszcze wczoraj robiła za głowę Petera, leżała samotnie w kącie, nakryta aksamitnym czarnym cylindrem. A na honorowym miejscu, w fotelu przy wygasłym kominku, siedział kościotrup – czaszka opadła mu na ramiona, jakby był pogrążony w błogiej drzemce. Swoją drogą, ciekawe, skąd go Potter wytrzasnął.
Lily podeszła do szkieletu, odzianego w kolorowe ubrania i przyjrzała mu się z bliska. Kiedy zbliżyła rękę do nagiej czaszki, natychmiast ją cofnęła. Kościotrup bowiem nagle poderwał głowę, spojrzał na nią pustymi oczodołami i zaszczękał zębami, po czym głowa z powrotem opadła mu na ramię. Lily odwróciła się i śmiejąc się sama do siebie, przelazła przez dziurę pod portretem.
Szła cichymi korytarzami, co chwila mijając szepczące lustra, monologujące popiersia i falujące gobeliny. Po siedmiu latach przebywania w Hogwarcie, nadal ją fascynowały. Zeszła na piąte piętro, minęła posąg Borysa Szalonego i stanęła przed drzwiami łazienki dla prefektów.
- Lawendowe mydło – szepnęła. Drzwi jak zawsze zaskrzypiały przeraźliwie. Kiedy tylko wśliznęła się do środka, zasunęła zasuwkę. Nareszcie – caluteńka łazienka była jej.
Zdjęła szlafrok i odwróciła się w stronę wpuszczonego w podłogę, pustego basenu. Tylko problem w tym, że nie był on wcale pusty.
Biała piana wypełniała cały marmurowy zbiornik, nad jej powierzchnią unosiły się różnokolorowe bańki mydlane falujące puchowe obłoczki.
Zdecydowanie najgorsze jednak było to, że w basenie najwyraźniej ktoś już pływał.


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 07.05.2005 17:28
Post #10 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




CZĘŚĆ 9.

Rozmigotany blask mnóstwa świec sączył się z kandelabru, padając na lekko falującą powierzchnię basenu. Różnokolorowe bańki mydlane i lekkie obłoczki unosiły się puszyście nieco ponad lustro wody, płynąc w różnych kierunkach. Ponad nimi migotała siedmiokolorowa tęcza, rozrzucając wszędzie roztańczone plamki kolorowych światełek, niczym witraż. W dodatku wszędzie pachniało lawendą…
Tą istnie bajeczną scenerię zakłócały jedynie dwa szczegóły: na marmurowej posadzce porozrzucane były męskie ubrania, a woda nie falowała bynajmniej z powodu lekkiego, bajecznego wietrzyku, tylko dlatego, że w basenie najwyraźniej się ktoś pluskał. Nurkował, bo nie było widać głowy, ani żadnej innej części ciała. A jeśli nurkował, to z pewnością lada moment się wynurzy...
Lily ogarnęła fala lekkiego przerażenia. Zaczęła się powoli cofać… powoli, na palcach, żeby nie robić zbędnego hałasu. Co prawda zdawała sobie sprawę, że woda i gęsta piana stanowiły doskonałą warstwę izolującą wszelkie dźwięki, mimo wszystko wolała uważać. Gdy jednak usłyszała jakiś podejrzany chlupot, zrezygnowała ze wszelkich środków ostrożności i rzuciła się na zasuwkę. Niestety, przedmioty martwe słyną ze swej złośliwości i lubią płatać figle akurat wtedy, kiedy najmniej byśmy tego oczekiwali. Zasuwka najzwyczajniej w świecie się zacięła. Lily zaczęła rozpaczliwie ciągnąć za dzyndzelek, ale ten ani drgnął. A chlupot, jak na złość, powtarzał się z rosnącą częstotliwością…
Lecz kiedy szarpnęła z całej siły, buteleczka mugolskiego szamponu wyśliznęła się spod jej ręki i potoczyła się z głuchym odgłosem pod sam brzeg basenu.
Za co… – jęknęła w duchu zrozpaczona Lily.
Wtedy doznała olśnienia. Zasada 235 – DOBRY AUROR NIE ROZSTAJE SIĘ Z RÓŻDŻKĄ NAWET W ŁAZIENCE.
Wyciągnęła różdżkę i wycelowała ją w szampon.
- Accio!
Buteleczka uniosła się i grzecznie wylądowała w jej wyciągniętej ręce. I wtedy to zobaczyła: powierzchnię basenu przebiła czyjaś głowa. Jej właściciel (najwyraźniej była to męska głowa) zaczął nią potrząsać, strzepując z włosów oraz twarzy resztki piany i wodę. Lily nie zastanawiając się wiele odblokowała zaciętą zasuwkę Alohomorą i wypadła na korytarz, zamykając pośpiesznie drzwi. Serce waliło jej jak oszalałe, jakby właśnie przebiegła milę. Ale udało się jej nie zrobić sobie największego wstydu jej życia.
Lily Evans podglądająca prefektów w kąpieli – niezbyt optymistyczna perspektywa.
Ścisnęła mocniej swój szampon i ubrania i ruszyła w stronę wieży, oddychając głęboko. Poczuła przechodzący jej po plecach dreszcz zimna i wyciągnęła rękę, aby szczelniej opatulić się szlafrokiem…
Szlafrok!!!
Jej ukochane, miękkie, zielone odzienie spoczywało teraz na marmurowej posadzce łazienki prefektów…

***

- Dobra, koniec na dzisiaj!
Rozległ się gwizdek i James usłyszał rześki głos Marka. Szarpnął rączkę Pioruna, zanurkował i po chwili opadł gładko na ziemi, omijając wielką kałużę. Siedem postaci w szkarłatnych szatach sportowych pośpiesznie udało się do ciepłej szatni.
- No, latajcie tak w najbliższym meczu – oznajmił uradowany Mark kiedy cała drużyna zebrała się wokół niego, trzęsąc się z zimna i chuchając w dłonie. – Myślę, że jutrzejszy trening możemy sobie darować.
Od jakiś trzech tygodni w każdy weekend kapitan zwlekał ich z łóżek o piątej i zaganiał na rozmokłe boisko. Katował ich kilka godzin bez śniadania, wytchnienia i jakichkolwiek szans na odpoczynek. Co prawda mecz z Huffelpuffem miał odbyć się dopiero po Nowym Roku, ale Mark twierdził, że „nie należy tracić czasu”. Szóstka Gryfonów zdawała się być przerażona tym, co będzie się działo już niedługo, kiedy zacznie padać śnieg. Wizja, w której siedem śniegowych bałwanów śmiga na latających miotłach pięćdziesiąt stóp nad zamarzniętym na kość boiskiem z pewnością nie napawała optymizmem.
Tak więc perspektywa jutrzejszej przerwy w treningach została powitana jednogłośnym westchnięciem ulgi i wiwatami.
Przebrali się pośpiesznie w czarne szaty, gawędząc beztrosko i opuścili szatnię zmierzając na śniadanie.
James jednak jak zawsze ociągał się – zwykle wychodził z szatni ostatni. Zawiązał krawat, narzucił szkolną szatę i płaszcz, wziął Pioruna i odwrócił się w kierunku wyjścia.
Jednak zamarł w połowie kroku.
Na ławce, w samym kącie szatni siedziała Liz, wiążąc sznurowadło. Jej ruchy, zawsze tak zdecydowane, szybkie, teraz były powolne i dziwnie… tak, zrezygnowane. Kiedy podniosła głowę, ujrzał wyraz jej twarzy – najwyraźniej coś ją gnębiło.
- O, jeszcze jesteś – uśmiechnęła się lekko, kiedy go zauważyła.
W jej głosie było coś, co nie pozwoliło mu wyjść. Oparł Pioruna o ścianę i usiadł obok niej.
- Liz, co jest?
Znał ją na tyle dobrze, aby wyczuć te sygnały, wysyłane przez nią zupełnie nieświadomie. Zazwyczaj tryskała humorem, była pełna energii, pogodna. Nawet jeśli miała jakieś kłopoty, szybko dawała sobie radę z przygnębieniem.
Dzisiaj wyraźnie zachowywała się inaczej. Podczas treningu upuszczała kafla, nie mogła trafić do bramki i w ogóle była jakaś rozkojarzona. Ktoś mógłby powiedzieć, że ma po prostu gorszy dzień, ale uważniejszy obserwator stwierdziłby, że jej zły nastrój ma jakiś konkretny powód.
Odkąd pamiętał, z Liz rozumiał się bardzo dobrze. Sam nie wiedział do końca, dlaczego. Była po prostu jedną z niewielu dziewczyn, jakie znał, która nie chichotała na widok każdego przystojniejszego chłopaka, nie biegała z przyjaciółkami na każdej przerwie do toalety, aby roztrząsać te ich ważne sekrety, nigdy też nikogo nie obgadywała. A może lubił ją dlatego, że chłopaków traktowała po prostu jak kumpli, a nie potencjalnych kandydatów na męża, co zdarzało się innym dziewczynom…. Mimo to, zawsze uganiało się za nią wielu takich kandydatów.
Wzruszyła ramionami.
- Liz…?
- I tak ci nie powiem – rzekła zdawkowo.
James wpatrywał się w nią przez kilka chwil, po czym założył ręce na piersiach i oznajmił głosem, jakby mówił o rzeczy najbardziej oczywistej pod słońcem.
- Powiesz.
Liz drgnęła i spojrzała na niego.
- Inaczej się stąd nie ruszam – dodał po chwili.
Dziewczyna znów wlepiła wzrok w przeciwległą ścianę.
- Nigdy się nie poddajesz? – głos Liz był pełen pewnego rodzaju niedowierzania. Tego samego, które widać było w jej spojrzeniu. Jednak James nie miał najmniejszego pojęcia, co ją tak dziwiło. Jednak powiedział powoli:
- Nigdy… jeśli jest choć najmniejsza szansa na osiągnięciu celu.
Na twarzy dziewczyny pojawił się jakiś nieodgadniony wyraz, jakby nad czymś intensywnie rozmyślała.
James wyjął z kieszeni płaszcza wysłużony egzemplarz ponadczasowego dzieła „Quidditch przez wieki” (skąd on tam się wziął?). Za każdym razem książka ta pasjonowała tak samo. Mimo, że każde słowo mógłby cytować z pamięci, otworzył na stronie założonej maleńką zakładką i zagłębił się w lekturze.
Po kilku minutach doszedł jednak do wniosku, że Liz i tak nie zacznie sama mówić. Należało więc w jakiś sposób zacząć…
- Dobra, pomyślmy…– zmarszczył czoło, usiłując wyobrazić sobie jakiś powód przygnębienia dowolnej przedstawicielki płci pięknej. Okazało się, że niestety nie jest to wcale łatwe, nawet, jeśli byłoby się posiadaczem najbardziej wybujałej wyobraźni. A już w szczególności dla niego. – Hmm… Rzucił cię chłopak?
Liz prychnęła, dając mu do zrozumienia, że niezbyt się popisał.
- Ty jego rzuciłaś…? – dodał trochę niepewnie.
Jeszcze głośniejsze prychnięcie.
- Wiem! – Teraz James zerwał się z ławki, gratulując sobie w duchu nagłej błyskotliwości. – On ma inną…
Tym razem nie było prychnięcia, wzruszenia ramion, ani wznoszenia oczu ku niebu. Liz uśmiechnęła się ponuro.
James pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Daj spokój, to przecież jakiś idiota! Totalny palant.
Usiadł z powrotem na ławce. Po chwili ciągnął dalej:
- A poza tym… przecież w Hogwarcie jest tylu innych chłopaków. Dlaczego po prostu…
- A myślisz, że mi na tym zależy? – przerwała mu.
Nie odpowiedział. Mimo, że był chłopakiem, mimo, że z pewnością nie rozumiał dziewczyn, należących przecież do zupełnie innego, odmiennego gatunku, doskonale wiedział, że Liz na pewno nie wykorzysta jego rady. Nie należała do dziewczyn, które zmieniają chłopaków, jak rękawiczki.
- Myślę… - James zawahał się, bo wiedział jak głupio to może zabrzmieć. Mimo tego ciągnął dalej: - Myślę, że skoro cię nie zauważa, to jego strata, a nie twoja! To dowodzi, że chyba ślepy jest, czy coś…
Ku jego zdumieniu, Liz nie patrzyła na niego z politowaniem czy zdziwieniem. U uśmiechnęła się – tym razem nie ironicznie. Był to uśmiech wyrażający coś pomiędzy rozbawieniem, a… no właśnie, czym?
- Wiesz co, James - zaczęła, znów wlepiając oczy w ścianę. Tym razem nie był to wzrok otępiały i zrezygnowany… raczej trochę zamyślony. – Kiedy czasem wspominam niedawne czasy, ciebie zawsze widzę jako wydurniającego się dowcipnisia, wrzucającego kolegom żuki do zupy i transmutującego puchary z sokiem w szczury. A teraz… teraz wiem już, że tamten mały łobuz gdzieś zniknął – i tylko czasami przypomina o swoim istnieniu. Jego miejsce zajął całkiem rozumny, całkiem rozsądny i miły chłopak. – uśmiechnęła się.
James nie miał najmniejszego pojęcia do czego Liz zmierza. Jednego był pewien – rzeczywiście była dziś w wyjątkowo dziwacznym nastroju, skoro zebrało jej się na takie przemówienia.
Liz nagle wstała i zarzuciła na siebie płaszcz, leżący obok niej na ławce. Uśmiechnęła się lekko.
- Nie zmieniaj się, James.
Chwyciła swoją miotłę i wyszła. Zostawiła Jamesa z mętlikiem w głowie i myślą, że z pewnością była teraz w o wiele lepszym nastroju, niż poprzednio. Zastanawiał się także, czy właśnie usłyszał największy komplement, jaki mógł wyjść z ust dziewczyny.


***


Lily miała dwa wyjścia: pierwsze, to zapomnieć o miękkim, zielonym szlafroczku, uciec z pod drzwi łazienki prefektów jak najdalej i nie pokazywać się w tej okolicy aż do końca życia (obiecała sobie, że już nigdy więcej tam nie wejdzie). Drugie, to wykorzystać całe zapasy swojej odwagi, siedzieć pod tymi cholernymi drzwiami i czekać, aż delikwent stamtąd łaskawie wyjdzie. Wtedy wciśnie się mu jakiś kit, że szlafrok leżał tam od czasu jej ostatniej kąpieli (rzekomo wczorajszej), a on pewnie go po prostu nie zauważył. Od razu jednak pomyślała, że ten, kto by to kupił, byłby ostatnim idiotą, bo szlafrok jest intensywnie zielony i wyjątkowo rzuca się w oczy. Po chwili odrzuciła jednak pierwszą możliwość, zwyciężyła bowiem wieloletnia miłość do zguby. Usiadła pod ścianą i czekała…
Ile on zamierza się tam jeszcze taplać?! – pomyślała ze złością pół godziny później. Ale w końcu było jeszcze bardzo wcześnie, a na dodatek była sobota, więc ktokolwiek to był, nie musiał się nigdzie śpieszyć.
Może się utopił…?
Ta ewentualność została jednak natychmiast wykluczona ponieważ drzwi łazienki otworzyły się z cichym skrzypieniem. Lily uniosła głowę i poczuła, że odbiera jej mowę. Tego jej tylko brakowało…
Stał przed nią, w całej swej okazałości nie kto inny, jak David Parker.
Prawdę mówiąc od ich ostatniego spotkania unikali się nawzajem. David robił to niewątpliwie dlatego, że nie mógł zapomnieć o przykrym (chyba tylko dla niego) incydencie w pubie Pod Trzema Miotłami, oraz reakcji Lily. Lily natomiast po prostu nie miała ochoty na jego towarzystwo i pełne wyrzutu spojrzenia. Jak widać i tak na niewiele się to wszystko zdało, bo David stał teraz tuż przed nią, z wzrokiem hipogryfa i jej szlafrokiem w ręku. Nie była w stanie wykrztusić z siebie żadnego słowa, więc uśmiechnęła się tylko przepraszająco, wyczekując na wybuch. I doczekała się, ale głośnego wybuchu… śmiechu. Chłopak stał po środku korytarza i po prostu zanosił się śmiechem. Monologujące popiersie stojące nieopodal umilkło nagle, a głupkowate trolle z obrazu wiszącego naprzeciw drzwi do łazienki przestały okładać się maczugami i utkwiły swoje mętne oczka w Davidzie. To samo zrobiła Lily, ale po kilku chwilach obserwowania Parkera, również parsknęła. Jednak niedługo potem oboje zanosili się już śmiechem, odbijającym się od kamiennych ścian korytarza.
Kiedy już się uspokoili, pierwszy odzyskał głos David.
- Możesz mi to wyjaśnić…? – rzekł, podnosząc lekko jej szlafrok.
Lily spojrzała prosto w jego twarz – nadal był rozbawiony. Ale jego reakcja naprawdę ją zszokowała. Spodziewała się jakiś wymówek, oskarżeń, a tu takie coś…
Opowiedziała mu dokładnie całą historię, a kiedy skończyła, nadal się uśmiechał. Zatrzymał wzrok na szamponie, który Lily trzymała w ręku, a po chwili wyjął identyczną buteleczkę. Lily wytrzeszczyła oczy.
- Skąd…
- Ja też pochodzę z mugolskiej rodziny – przerwał jej szybko David.
To była ostatnia rzecz, jakiej mogłaby się spodziewać. Co prawda wiele razy słyszała, jak niektórzy chłopcy mówili, że ten David Parker jest szlamą. Nie wierzyła w to, jak wiele innych osób. Po prostu sądziła, że mówią tak, bo mu zazdroszczą – wyczynów na boisku quidditcha, powodzenia wśród dziewczyn, oraz innych zdolności.
- Myślałaś, że tak tylko gadają? – zapytał, jakby odczytując jej myśli.
- Właściwie to… tak. – powiedziała powoli.
Na twarzy Davida pojawił się jakiś nieodgadniony wyraz.
- Mogą gadać… Nie czuję się przez to mniej czarodziejem – rzekł. – Zresztą chyba doskonale wiesz, co mam na myśli.
Wiedziała. Rozumiała to lepiej, niż ktokolwiek inny.
Lily uśmiechnęła lekko. Zadziwiające, jak można rozumieć drugą osobę, prawie w ogóle jej nie znając i prawie nic o niej nie wiedząc…
- No, nie zatrzymuję cię dłużej – powiedział David, podając jej szlafrok. – Wydaje mi się, że ta tęcza jeszcze nie zniknęła…
Mrugnął do niej i odszedł w kierunku schodów.



Kiedy dwie godziny później po wyjątkowo długiej kąpieli Lily wróciła do swojego dormitorium, Alice i Julia spały (no tak, nie miał ich kto zwlec z łóżek…), a Liz najwyraźniej jeszcze nie wróciła z porannego treningu. Rzuciła szlafrok, piżamę i szampon na swoje łóżko i podeszła do okna.
Zima zdawała się nadejść tego roku wcześniej, niż zwykle. Szkolne błonia pokryte były szronem, a niebo zupełnie pobielało, jakby niedługo miało zamiar rozsypać na świat biały puch. Patrząc na ten krajobraz, Lily natychmiast pobłogosławiła swoją gorącą kąpiel i trzaskający ogień w kominkach.
W tym momencie do sypialni prosto ze śniadania w Wielkiej Sali weszła Liz.
- O, witam naszą nocną wojażerkę – uśmiechnęła się do Lily na powitanie. – Gdzie to się dziś balowało? Jak się obudziłam, to już cię nie było.
Lily opowiedziała jej całą dzisiejszą poranną historię z łazienką, szlafrokiem i Davidem. Liz dostała takiego ataku śmiechu, że po chwili Alice otworzyła jedno oko i omiotła nim sypialnię. Chwilę później oko najwyraźniej natrafiło na zegarek, bo nagle gwałtownie się poderwała…
- O Merlinie! Śniadanie! – jej donośny głosik sprawił, że obydwie podskoczyły. – Zaspałam!
- Alice, przecież i tak niedługo będzie lunch… jakoś to przeżyjesz. – zaśmiała się Lily, kiedy wrzaski umilkły. W całym tym zamieszaniu, nie zauważyły kiedy i Julia usiadła na łóżku.
- Co się stało? – zapytała rozespanym głosem. - Alice, czego tak wrzeszczysz?
Alice gwałtownie zwróciła głowę w jej stronę, a potem przenosiła obłędny wzrok na każdą z nich po kolei.
- Sprawdziło się, rozumiecie? – powiedziała lekko nieprzytomnym głosem. – Wczorajsza przepowiednia.
Julia i Lily parsknęły śmiechem. Wizja Alice doprowadzonej do takiego stanu, w jakim obecnie się znajdowała przez amatorskie wróżby była wręcz komiczna. Ale Alice brnęła dalej, nie przejmując się zachowaniem koleżanek.
- Jakbyście chciały już wiedzieć, to podczas przepowiedni zapytałam wczoraj, co będzie dziś na śniadanie. Będzie ci się bardzo dobrze spało, zapomniałyście? A teraz zaspałam! Zaspałam i nie wiem, co dziś było na śniadanie! - Opadła na poduszki.
Dziewczyny popatrzyły na siebie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Czy to był przypadek, że akurat tego dnia w sypialni nie było nikogo, kto mógłby Alice obudzić? Zawsze robiła to Lily. A przecież gdyby nie natknęła się w łazience na Davida, nie byłoby całej tej historii ze szlafrokiem i byłaby w dormitorium o wiele wcześniej…
Alice zerwała się ponownie i wlepiła wzrok w Julię.
- Ty naprawdę to wiedziałaś?
Julia uśmiechnęła się lekko.
- Mówiłam już, że karty nigdy nie kłamią.
Alice ponownie opadła na poduszki, wpatrując się w bordowy baldachim z otwartymi ustami.
- Alice, jeszcze nic straconego – zagadnęła Lily, powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. – Po prostu zapytaj Liz, co było dziś na śniadanie i będzie po sprawie.
Kiedy natknęła się na spojrzenie Julii, obydwie wybuchły niepohamowanym śmiechem.
Alice się jednak nie roześmiała. I bynajmniej nie była jedyną osobą w ich sypialni, która w chwili obecnej zdawała się być myślami zupełnie gdzie indziej…

Proszę o szczere komentarze wink.gif

Ten post był edytowany przez Anulcia: 07.05.2005 17:29


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 07.06.2005 08:11
Post #11 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Wreszcie, po dwumiesięcznej przedstawiam:

CZĘŚĆ 10.

Listopad minął siódmoklasistom głównie na nauce i odrabianiu długich, trudnych i przeraźliwie nudnych prac domowych, jako że w tym roku czekało ich zaliczenie owutemów. Profesor McGonagall była łaskawa przypominać im o tym na każdej lekcji transmutacji, katując ich kilkunastominutowymi przemowami pod tytułem: „Co się stało z ludźmi, którzy nie zdali egzaminów”. Wkrótce zaczęli wspominać okres przed zaliczeniem sumów jako całkiem mile spędzony czas.
W piątkowe przedpołudnie ćwiczyli zamienianie tłustych, barwnie upierzonych kur w pękate imbryki do herbaty. Przed Remusem stał już okazały, buchający parą dzbanek, a on sam zajęty był wyczarowywaniem niebieskiego wzorka. Peter machał zawzięcie różdżką, ale jak dotąd nie udało mu się pozbyć kolorowego upierzenia tkwiącego w porcelanie tam, gdzie normalnie znajduje się rączka imbryka. Rozejrzał się niespokojnie wokoło i po prostu, jedno po drugim, wyskubał piórka. Przed Jamesem i Syriuszem od dobrych kilkudziesięciu minut stała para wyjątkowo ładnych i zgrabnych, tulących się do siebie imbryczków z bajecznie kolorowymi, kwiecistymi wzorkami i rzeźbionymi uchwytami. Ich właściciele natomiast grali w eksplodującego durnia i byli tak pochłonięci aktualną partią, że nie zauważyli stojącej nad nimi nauczycielki, obdarzającej ich wzrokiem wygłodniałego bazyliszka.
- Ekhm… - profesor McGonagall odchrząknęła krótko, ale to wystarczyło, aby obaj podskoczyli na krzesłach i w jednym momencie podnieśli głowy.
- Eee… - zaczął James, bo opiekunka ich domu nadal przypatrywała im się srogo znad okularów.
- Eee… a słyszała pani, że czyrakobulwy wyjątkowo obrodziły w tym roku? – palnął Syriusz, najwyraźniej wypowiadając pierwsze zdanie, jakie mu przyszło na myśl.
Lecz zanim profesor McGonagall zdążyła choćby otworzyć usta, samoeksplodująca talia kart w ręku Jamesa wybuchła z donośnym hukiem, osmalając ich brwi i dwa zgrabne imbryczki.
Nauczycielka ściągnęła usta, pokręciła głową i jednym machnięciem różdżki sprawiła, że oba dzbanuszki zniknęły. Jednak zdołali zobaczyć, że zanim odeszła obejrzeć wyniki pracy Remusa, w swoim notatniku zapisała coś, co wyglądało jak „W”.
- To niewiarygodne… – mruknął z niedowierzaniem James – Żadnego szlabanu za nielegalne granie w durnia?
- Chyba już dała sobie z tym spokój… - odpowiedział Syriusz, ocierając twarz z sadzy.
- A może po prostu zabrakło miejsca w waszej tabeli szlabanów? – rzucił Remus, uśmiechając się pogodnie. Najwyraźniej też dostał dobry stopień. – Choć z drugiej strony czasem mam wrażenie, że sama wciąż automatycznie się wydłuża.
Rozległ się dzwonek. Zerwali się z miejsc i zaczęli wrzucać swoje rzeczy do toreb.
- Panie Potter, proszę zostać na chwilę – rozległ się surowy głos profesor McGonagall. – Pani także, panno Evans.
Lily i James wytrzeszczyli oczy najpierw na nauczycielkę, a potem na siebie. Kiedy wszyscy opuścili klasę transmutacji, podeszli do jej biurka.
- Na pewno nie gorzej ode mnie pamiętasz, że wczoraj skończył się twój szlaban, Potter – powiedziała McGonagall, układając papiery w szufladzie biurka.
- Taaak… - odparł niepewnie James. Nie bardzo rozumiał, do czego to prowadzi. Natychmiast jednak sobie przypomniał, kiedy Lily głośno wciągnęła powietrze.
- A to oznacza – ciągnęła nauczycielka, zerkając to na jedno, to na drugie – że dzisiaj odrabiacie wasz wspólny szlaban… Profesor Slinnery był tak dobry i zaproponował, że wymyśli jakąś odpowiednią karę. Podobno ma dla was, jak to określił, zadanie specjalne.
James otworzył usta. Kolejny szlaban u Slinnery’ego… Już sobie wyobrażał, co w słowniku nauczyciela eliksirów oznacza „zadanie specjalne” – nie wyjdą stamtąd przed świtem.
- Tak więc macie się dziś stawić w lochu numer cztery o godzinie dziewiątej – oznajmiła profesor McGonagall tonem zakańczającym rozmowę. – I, Potter – dodała, rzucając mu ostre spojrzenie, a James zamknął usta z powrotem – tym razem proszę, aby odbyło się bez żadnych numerów.

***

Związała włosy. Ulubiony zielony sweter i dżinsy idealnie nadawały się na pierwszy w życiu szlaban w zimnym lochu. Otworzyła drzwi łazienki i weszła do dormitorium. W sypialni była tylko Julia – Liz i Alice poszły na kółko zaklęć.
Julia zerknęła na nią znad opasłego tomiska starożytnych runów i uśmiechnęła się lekko.
- Ładnie wyglądasz… - rzekła zdawkowo, ale po chwili przekrzywiła głowę i zmrużyła oczy. – Ale wiesz co… gdyby tak…
- Nie – Lily przerwała jej w połowie zdania. I tak doskonale wiedziała, co Julia zamierzała powiedzieć. „A może by zmienić ten sweter”, „A może spódnica zamiast spodni”, „A może rozpuść włosy”… - Muszę cię rozczarować, kochana, ale ja nie idę na randkę, tylko niestety na zwykły szlaban.
Wzięła różdżkę z nocnego stolika.
- Nie wiem, o której będę. Nie czekajcie na mnie.
Tak jakby nie wiedziała, że będą czekać tak długo, aż pousypiają na siedząco, w oczekiwaniu na jej szczegółową relację z dzisiejszego wieczoru. Pomachała jej ręką na pożegnanie.
- Powodzenia – rzuciła za nią Julia.
Lily pokazała jej język i zamknęła drzwi.
Za oknami na ciemnym niebie nie było widać gwiazd. Chmury zasłoniły jego aksamitną czerń. Na korytarzach pochodnie paliły się chwiejnym płomieniem, jakby byle podmuch był w stanie je zagasić. Skręciła w przejście za gobelinem i zaczęła schodzić w dół po schodach, skracając sobie drogę do lochów. Piątek wieczór, zimno, ciemno, a ona zamiast leżeć w cieplutkim łóżeczku lub plotkować w najlepsze z dziewczynami, włóczy się po zamku i w dodatku czeka ją przeraźliwie długi wieczór z Potterem ciągnący się w nieskończoność… Przymknęła oczy i wypuściła z płuc powietrze.
Nagle rozległ się trzask, a jej noga zapadła się, tak, że straciła równowagę i runęła z impetem na schody. Jej noga tkwiła w fałszywym stopniu, który znała i który zazwyczaj omijała, ale teraz – pogrążona w rozmyślaniach po prostu o nim zapomniała.
- Świetnie…
Ruszyła stopą w lewo i w prawo, ale noga zapadła się jeszcze głębiej. Szarpnęła z całej siły
i znów się zachwiała. Próbowała się podciągnąć na drugiej nodze, ale ta ześlizgnęła się nagle i także zapadła się w pułapkę. Była uwięziona na amen.
Z drugiej strony… jeśli nie zdoła się sama z tego wygrzebać (a na pewno nie zdoła), to można będzie zwalić na te schody i potraktować to jako swoje usprawiedliwienie nieobecności na szlabanie. Że też sama nie wpadła na to wcześniej… Postoi tu trochę, a kiedy ktoś będzie tędy przechodził, po prostu ją stąd wyciągnie.
Gorzej, kiedy nikt nie przyjdzie… Tak, to stanowiło pewien problem.
Po kilku minutach nogi jej zdrętwiały i zaczęła się zastanawiać, czy aby kogoś nie zawołać. Lecz o tej porze było mało prawdopodobne, by ktoś tędy przechodził. Chyba, że szedłby do lochów, tak jak ona, bo była to najkrótsza droga. Chyba, że byłby to…
Jęknęła w duchu. W tym samym momencie usłyszała odległe gwizdanie, które jednak stawało się coraz głośniejsze, jakby gwiżdżący szedł dokładnie w jej stronę. Wyprostowała się, przyjęła najbardziej obojętną minę, na jaką ją było stać, biorąc pod uwagę narastający ból nóg i okoliczności i wlepiła wzrok w sufit. Po chwili gobelin odsunął się, a gwizdanie nagle ucichło.
- Evans…? – usłyszała jego głos. Nie odwróciła się.
Po chwili stanął przed nią James z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia na twarzy. Z pewnością musiała wyglądać teraz komicznie. I w dodatku w tym momencie była zdana tylko na niego. Ta świadomość była bardzo trudna do zniesienia. Nie, była dobijająca. Oparł się o przeciwległą ścianę. Zauważyła, że włosy ma jeszcze staranniej poczochrane, niż zazwyczaj.
- Więc… co ty tutaj robisz? – zagadnął, uśmiechając się ironicznie.
- Wyszłam na nocną przechadzkę i właśnie podziwiam gwiazdy. I nie zaczyna się zdania od „więc”. – odparła jednym tchem, obrzucając go lekceważącym spojrzeniem.
- WIĘC jak już obejrzysz te gwiazdy, to spotkamy się w lochu – odparł dobitnie James. – A może potrzebujesz pomocy?
- Nie, dziękuję. Chyba dam sobie radę – mruknęła Lily, zaciskając z bólu zęby. Nogi zapadły się jej jeszcze głębiej i teraz tkwiła w stopniu po kolana.
James bez słowa złapał ją w pasie i wyciągnął z pułapki. Zachwiała się, kiedy stanęła na zdrętwiałych nogach i złapała się kurczowo jego ramienia, żeby znowu nie upaść.
- Ekhm… dziękuję – powiedziała, kiedy mogła stanąć już o własnych siłach.
- Nie ma za co, polecam się na przyszłość – James uśmiechnął się zawadiacko.
Ruszyli po schodach w dół, kierując się w kierunku lochów. Lily starała się iść szybciej, lecz co jakiś czas ból w nodze dawał o sobie znać.
Kiedy dotarli do lochu numer cztery, James zapukał do drzwi i otworzył je.
Pomieszczenie to było większe od lochu, w którym zazwyczaj mieli zajęcia. Było też o wiele ciemniej i zimniej, ponieważ znajdowało się tu mniej pochodni. Pod kamiennymi ścianami stały duże drewniane beczki, z pewnością zawierające jakieś ingrediencje do eliksirów. Na półkach znajdowały się słoiki o różnobarwnych zawartościach. Pływały w nich dziwne rzeczy o nieprzyjemnie oślizgłych kształtach. Pośrodku stał długi stół zawalony czymś, co wyglądało jak wnętrzności jakiegoś stworzenia. Na sam ich widok dostawało się odruchu wymiotnego – były szare, pokryte nalotem, a z niektórych wyciekała jakaś dziwna substancja.
- Dobry wieczór – rozległ się głos z ciemnego kąta sali. Z cienia wyłonił się profesor Slinnery. Uśmiechał się okropnie z wyraźnym zadowoleniem. – Zaproponowałem profesor McGonagall, że pomogę jej w wyznaczeniu dla was odpowiedniej kary na dzisiejszy, jakże przyjemny wieczór. Na tym stole leżą wnętrzności sidłosaków. Świeżo sprowadzone - przydadzą się na lekcje eliksirów. Macie je posegregować i powrzucać do tamtych beczek – wskazał na puste beczki stojące pod przeciwległą ścianą. - Rzecz jasna… bez użycia czarów.
Wyciągnął obie ręce. Wyjęli różdżki i ,chcąc nie chcąc, oddali mu je.
- Kiedy skończycie, proszę stawić się w moim gabinecie. Jakieś pytania? Świetnie. Życzę miłego wieczoru.
Odwrócił się i wyszedł, zostawiając ich z ogłupiałymi minami i wzrokiem utkwionym w drzwiach, które zamknęły się za nim z hukiem.
Lily odwróciła się i spojrzała na stół. Był naprawdę długi.
- To zajmie lata – westchnęła.
- Niekoniecznie – odparł James.
Wyciągnął spod swetra drugą różdżkę.
- To różdżka Syriusza – odpowiedział, widząc jej pytające spojrzenie. – A biedny Slinnery myślał, że przez dwa miesiące sam czyściłem wszystkie toalety w lochach.
Podszedł do stołu, machnął różdżką i w górę uniosło się część szarych wnętrzności. Jeszcze jedno machnięcie i wylądowały w pierwszej beczce. Następnie znów wycelował w stół i w powietrzu znalazła się kolejna partia narządów sidłosaków, które po chwili spoczęły w drugiej beczce. Pięć minut później stół został całkowicie opróżniony. Lily pozamykała wieka wszystkich beczek.
- Dobra robota – powiedziała, patrząc na stół. - Słyszałam o magicznych właściwościach serc i krwi sidłosaków, ale reszta chyba nie jest nigdzie wykorzystywana…
- Specjalnie położył wszystko… myślał, że będziemy siedzieć tu do rana i babrać się w tym.
- Dlatego nie możemy wyjść po pięciu minutach. Chyba będziemy musieli posiedzieć tu kilka godzin i poczekać.
Usiadła na stojącym pod ścianą stoliku. Usiadł koło niej.
- No widzisz, szlabany jednak nie są takie straszne. Trzeba tylko mieć na nie sposób – James podrapał się po głowie, przy okazji czochrając sobie włosy. Lily dostrzegła kilka zadrapań na jego przedramieniu.
- Gdzie się tak urządziłeś? – zapytała, wskazując na nie.
- Trening – odparł zdawkowo. - To nic takiego. A zresztą, jak się jest w drużynie, to kontuzje są na porządku dziennym.
- Liz jakoś nie przychodzi codziennie poobijana.
- Bo pewnie codziennie po treningu idzie najpierw do skrzydła szpitalnego, a potem bez najmniejszego zadrapania zjawia się w wieży… dzielna dziewczyna. – James uśmiechnął się, opierając głowę o ścianę. – Dobry zawodnik nie powinien się na nic uskarżać, a szczególnie na ee… ewentualne obrażenia. W drużynie jest się dobrowolnie.
- Ja rozumiem, że sport to emocje i tak dalej… ale tak poza tym… co wam to daje? Latać pięćdziesiąt stóp nad ziemią, wyrywać sobie piłkę, jakby od tego zależało życie. No i ten znicz…
- Nikt tego tak naprawdę nie zrozumie, jeśli choć raz nie zagrał… Ja sam nie wiem, jak to do końca opisać… Po prostu wsiadasz na miotłę, i kiedy znajdujesz się już wysoko… tak wysoko, że ludzie to maleńkie główki od szpilek… wtedy wydaje się, że niebo jest bliżej od ziemi. I już nic się nie liczy. Jesteś tylko ty i mały złoty znicz. I w tym momencie to od ciebie zależy właściwie wszystko… klęska lub zwycięstwo.
Lily milczała. Jednak po chwili z ust wyrwało jej się pytanie, na które już dawno chciała znać odpowiedź.
- Co się stało w zeszłym roku?
James nie musiał pytać, o co jej chodzi. Rozpamiętywał to przez długi czas. To była jego i tylko jego wina. Po raz pierwszy nie zdobyli pucharu.
- Oddaliśmy mecz walkowerem. Mark stwierdził, że nie wystawi nikogo innego jako szukającego. A ja… musiałem wtedy wyjechać.
Urwał, lecz kiedy na nią zerknął, zobaczył, że słucha go z najwyższym zainteresowaniem. Jak jeszcze nigdy. Poza tym jej mógł powiedzieć…
- Mój ojciec zachorował. Serce. – ciągnął, wlepiwszy wzrok w przeciwległą ścianę. – Miał atak w przeddzień meczu. Jak tylko przyleciała sowa od mamy, dostałem od Dumbledore’a pozwolenie na opuszczenie szkoły. Zamierzałem natychmiast złapać Błędnego Rycerza, ale Dumbledore zaofiarował mi nielegalny świstoklik. Oczywiście z niego skorzystałem. Gdyby nie on… byłbym tam o wiele później.
Lily nie wiedziała, co powiedzieć. Spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego.
- Każdy postąpiłby tak samo. Każdy… - zaczęła powoli. - A ty absolutnie nie masz się za co obwiniać. Zresztą wiedziałam, że to musiało być coś naprawdę poważnego. Przecież ty nigdy nie rezygnujesz…
Spojrzał na nią.
Upłynęło kilka minut, w ciągu których każde z nich pogrążone było we własnych myślach.
W pewnym momencie Lily powiedziała, jakby nie przerywając swojej wcześniejszej wypowiedzi:
- Poza tym są rzeczy ważne i ważniejsze. Oraz wcale nieważne. Trzeba tylko nauczyć się je rozróżniać.
Te słowa często słyszała od swojej babci. I zawsze jej pomagały.
James ponownie zerknął na jej twarz – jednocześnie tak spokojną i pełną zdecydowania, pewności. Odchyliła głowę do tyłu i oparła ją o ścianę. Dopiero teraz z całą mocą dotarło do niego, co powiedziała. Dotarło do niego, że ci wszyscy ludzie, którzy mówili mu to samo wcześniej, mieli rację. Ale nikt z nich nie sprawił, że w to uwierzył. I nagle poczuł, że spływa na niego fala ulgi, zdejmuje z niego ciężar, który tkwił w nim przez ten cały czas. Mimo, że już prawie o tym zapomniał. Zastanawiało go tylko jedno: dlaczego sam tego wcześniej nie rozumiał.
- Lily… - szepnął, a ona gwałtownie odwróciła głowę: jeszcze nigdy nie nazwał jej po imieniu. – Pogódźmy się. Pogódźmy się i bądźmy przyjaciółmi. Proszę…
Spojrzała na niego. Wpatrywała się w jego brązowe oczy, w te jego cholernie orzechowe oczy… jednocześnie widziała migające przed nią sceny – jak szybko puszczony film: Potter i jego banda popisująca się na każdym kroku, Potter przechwalający i wywyższający się przy byle okazji, Snape wiszący do góry nogami nad jeziorem i to, co czuła i obiecywała sobie po każdym takim epizodzie – że nigdy, przenigdy się z nim nie pogodzi, choćby niewiadomo jak się starał. Nie zasługiwał na to. Nie po tym wszystkim.
Ale teraz prosił ją o wybaczenie… Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie go na to stać.
- Nie, James… – wykrztusiła. Zdziwiła się, jak ciężko te słowa przeciskają się jej przez gardło. Przecież powtarzała je tysiące razy w myślach. - To niemożliwe. Po prostu… niemożliwe.
Czemu, do cholery, powtarza to samo w kółko? Przecież tyle razy wyobrażała sobie scenę, kiedy James Potter poprosiłby ją o przebaczenie. Wymyślała wtedy tysiące okropnie soczystych i nieprzebranych w słowa odpowiedzi. Gdzie one teraz były? Gdzie one były, do diabła?
James przymknął oczy. Pokiwał lekko głową.
- W porządku.
Wstał. Był blady, lecz jego twarz nie wyrażała niczego. Rzucił jej jeszcze jedno spojrzenie i zawahał się – jakby chciał coś powiedzieć. Nagle uderzyło ją wrażenie, że jeszcze nie widziała, żeby ktoś patrzył w taki sposób… z taką straszną żałością.
James odwrócił się i podszedł do drzwi. Kiedy położył dłoń na klamce, znów się zawahał. Wtedy Lily poczuła jakąś nagłą, palącą potrzebę wyjaśnień, usprawiedliwienia się. Nie chciała, aby odszedł tak bez słowa, żeby miał do niej żal. Już otwierała usta, aby za nim zawołać, lecz James otworzył drzwi i wyszedł nie oglądając się. Odgłos jego kroków jeszcze długo odbijał się echem w korytarzu, potem stopniowo oddalał się, aż w końcu ucichł zupełnie.
Ukryła twarz w dłoniach.

***

Wszedł do dormitorium niemal bezszelestnie. A przecież wcale nie starał się nie robić hałasu. Syriusz czytał „Proroka Codziennego” (co było dość niezwykłe, więc chyba musiało mu się naprawdę nudzić), Remus grał z Peterem w szachy, a Mark siedział na łóżku Franka i dyskutował z nim o czymś zawzięcie. James podszedł do swojego łóżka i opadł na nie. Wpatrzył się w purpurowy baldachim, upstrzony zaczarowanymi zabaweczkami. W głowie miał straszną pustkę, a jednocześnie czuł głośne huczenie.
- Evans? – usłyszał pytanie Syriusza, który nie oderwał wzroku od gazety. Brzmiało raczej jak stwierdzenie.
- Czemu tak sądzisz? – mruknął.
Syriusz uśmiechnął się.
- Poznałem po kroku. Zawsze wtedy jakoś tak powłóczysz nogami.
- Nie martw się, stary – rzucił Peter znad szachownicy. – W szkole jest przecież tyle dziewczyn. Mógłbyś mieć każdą z nich, gdybyś chciał.
Syriusz prychnął i rzucił mu zdegustowane spojrzenie znad „Proroka”.
James jednak wiedział, że była to poniekąd prawda. Ostatecznie Lily nie była jedyną dziewczyną w Hogwarcie. Było ich mnóstwo – chichoczących, kiedy pojawiał się w Wielkiej Sali, wylewnie pozdrawiających go na korytarzu, rzucających mu zalotne spojrzenia. Połowy z nich nawet nie znał, ale tak… Gdyby tylko chciał, mógłby mieć każdą.
Ale nie chciał. Wszystko, co robił i co mówił, kiedy się popisywał i często celowo robił z siebie idiotę – wszystko to było dla niej. Dla niego po prostu nie było innych dziewczyn. Liczyła się tylko Lily. I tylko ona nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, za wszelką cenę go ignorowała. Tylko ona po prostu go nienawidziła. Co za ironia…
Nad jego głową śmignął mały złoty znicz, trzepocząc srebrzystymi skrzydełkami, a on uświadomił sobie, że utracił ostatnią szansę pogodzenia się z nią i jakąkolwiek nadzieję, że wszystko mogłoby się zmienić. Zacisnął zęby i walnął pięścią w poduszkę.
Jednego był pewien – nie pozwoli nikomu dowiedzieć się, że wywarło to na nim jakiekolwiek wrażenie. A szczególnie jej…
Może go wystawiać do wiatru codziennie, a jemu jest to zupełnie obojętne.


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Anulcia
post 09.07.2005 15:31
Post #12 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Witam
Pragnę ostrzec na wstępie, że poziom tego odcinka nie jest powalający, niestety:/ Może dlatego, że śpieszyłam się, aby zdążyć przed wyjazdem, a może, że ostatnio piję coca-colę zamiast pepsi;)
W każdym razie proszę o ostrą krytykę, jeśli będzie potrzebna (a będzie!), napewno pomoże smile.gif

CZĘŚĆ 11.
(korekta by kkate)

Fale łagodnie obijały się o wysoki brzeg piaszczystego wzniesienia, wyrzucając z głębin bursztyny i drobne muszelki. Lily zdjęła buty. Rozgrzany piasek zabawnie skrzypiał pod jej stopami. Odkąd usłyszała, że chodzenie boso to świetny masaż dla nóg poprawiający krążenie i samopoczucie, to bez względu na to, czy była to prawda, czy nie, starała się to robić jak najczęściej. Doszła do stromego urwiska wybrzeża, który znacznie wysuwał się w kierunku morza. Zmrużyła oczy przed jaskrawymi promieniami zachodzącego słońca. Wysoko, ponad jej głową krążyły białe mewy, od czasu do czasu zniżając lot, tak że ich skrzydła muskały taflę wody. Zamknęła oczy i wyciągnęła ręce niczym ptak, kiedy szykuje się do lotu. Wiatr przeczesywał jej rozpuszczone kosmyki włosów, rozwiewając je na wszystkie strony. Chłodne powietrze napływające od strony morza tak cudownie orzeźwiało… Nagle poczuła się tak lekko, że była pewna, że tym razem jej się uda… Wiatr uniesie ją do samego nieba, aby mogła zobaczyć, jak wygląda ziemia od tamtej strony. Ugięła lekko kolana, gotowa do lotu…
Obudziła się nagle, lecz nie otworzyła oczu. Zaciskając powieki starała się przywołać obraz istnie bajecznej scenerii snu, z którego tak gwałtownie została wyrwana. Cudowna lekkość i beztroska zniknęły bezpowrotnie, lecz wydawało jej się, że wciąż słyszy szum morza. Przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego czuje się tak okropnie. Wystarczyła jednak krótka chwila, aby sceny z poprzedniego wieczoru wróciły do niej z taką ostrością, jakby rozegrały się przed chwilą.
Wciąż miała przed oczami zielony blask pochodni oświetlający korytarz, kiedy wyszła wczoraj z lochu. Siedziała tam jeszcze z godzinę po tym, jak James wyszedł. Wiedziała, że nie może opuścić lochu zbyt wcześnie, ale było jej to nawet na rękę, bo mogła w spokoju pomyśleć, przeanalizować tą sytuację raz jeszcze. Mimo to nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Nieustanny chaos myśli wciąż nie dawał jej spokoju. Jednego była jednak pewna – nie czuła się dobrze po tym, co się stało. Nie, czuła się okropnie, a poczucie winy wracało do niej stale. Wciąż widziała to jego spojrzenie. Jakie to niezwykłe… dopiero w tamtej chwili tak wyraźnie utrwalił się w jej pamięci obraz jego oczu. Wręcz ją to prześladowało.
Ale wiedziała też, że nie może dać po sobie poznać, że jest jej z tego powodu w jakiś sposób przykro. Opanuj się, przecież to tylko Potter – słyszała w swojej głowie cichutki, ganiący głosik. Tak, ale z drugiej strony wczoraj tenże właśnie Potter, człowiek rzekomo pozbawiony wszelkich pozytywnych uczuć, wyglądał, jakby takowe posiadał, a to stanowiło dla niej zupełną, zaskakującą nowość i było wręcz wstrząsające.
Kiedy koło północy Slinnery zajrzał do lochu i stwierdził (a nawet on musiał to przyznać), że robota została wykonana koncertowo, niechętnie, bo niechętnie, ale oddał jej ich różdżki. Wymyśliła na poczekaniu jakąś historyjkę, dlaczego Jamesa tu nie ma i zostawiła nauczyciela eliksirów wciąż podejrzliwie przypatrującemu się beczkom stojącym pod ścianą. Na szczęście, kiedy dowlokła się do pokoju wspólnego Gryfonów, był tam Remus zbierający swoje książki, więc mogła mu bez słowa oddać różdżkę Jamesa. Weszła na palcach do dormitorium i - o dziwo - stwierdziła, że jej koleżanki śpią jak zabite. Nawet ją to ucieszyło, bo z pewnością nie miała teraz ochoty na przepytywania i zdawanie relacji z wieczoru. Jednak teraz wiedziała, że niestety dzisiaj jej to nie ominie.
Ta świadomość na dobre pozwoliła jej się rozbudzić. Otworzyła oczy i ujrzała przez szkarłatne zasłony światło wczesnozimowego dnia zalewające sypialnię. Było cicho, co oznaczało, że musiało być – jak zwykle – bardzo wcześnie i dziewczyny jeszcze śpią. Postanowiła, że wyjdzie po cichu z dormitorium i powłóczy się trochę po zamku, co z pewnością odwlecze nieunikniony moment wypytywań. Przeciągnęła się, ziewając szeroko, lecz w tej samej chwili przechyliła się niebezpiecznie na brzeg łóżka. Zanim zdążyła utrzymać równowagę, zleciała na podłogę, zawadzając przy okazji ręką o dzbanek z wodą, który spadł z donośnym brzdękiem na podłogę i roztrzaskał się na kawałki.
- AAAA! – rozległ się wrzask gdzieś na lewo. - Złodzieje! Złodzieje!
- Alice… – syknęła Lily, rozcierając sobie biodro.
- Mam gaz duszący i nie zawaham się go użyć!
- Alice, zamknij się, to ja…
- Ręce do góry, ty parszywa, omszała… eee… Lily?
Wrzask ucichł. Za to w tej samej chwili nad leżącą Lily pochyliła się zdumiona Alice z puszką jakiegoś specyfiku w ręku, który musiał być rzeczonym gazem
Zza kotar przy dwóch pozostałych łóżkach wyglądały zaspane twarze Liz i Julii, które po chwili jednak zniknęły – najwyraźniej dziewczyny uznały, że szkoda czasu na oglądanie kolejnego przedstawienia i lepiej spożytkować go na krzepiący sen.
- Czy mogłabyś kiedyś zrobić wyjątek i następnym razem nie budzić całego zamku, Hogsmeade, okolicznych wiosek oraz domów na obrzeżach Londynu?
- Załatwione, tylko następnym razem po prostu uprzedź, że będziesz ciskać dzbankami o podłogę o szóstej nad ranem – wysapała Alice, pomagając Lily wstać. – Rozumiem, każdego mogą ponieść nerwy, ale kobito, na miłość boską…
- Naprawdę masz gaz duszący? Różdżka odchodzi do lamusa, co? – powiedziała Lily, kiedy poskładała wazon w całość.
- Gaz łzawiąco - duszący to nie taki głupi wynalazek, jakby mogło się wydawać, biorąc pod uwagę fakt, że został wynaleziony przez mugoli. Działa często lepiej, niż Expelliarmus. – odrzekła dobitnie Alice, z powrotem gramoląc się do łóżka. – Trzymam go zawsze pod poduszką na specjalne okazje.
Kiedy tylko kotary wokół jej łóżka się zasunęły, Lily zaczęła rozglądać się dookoła w poszukiwaniu czegoś nadającego się do ubrania.
Ubrała się szybko i po cichu opuściła sypialnię. Najpierw postanowiła odwiedzić Płomyczka w sowiarni. Kiedy dotarła na szczyt wieży, rozejrzała się dokoła, szukając swojej sowy wśród setek pozostałych. Wreszcie wypatrzyła swoją małą brązową sóweczkę, a nie było to łatwe, ponieważ siedziała obok innej brązowej sowy, a właściwie puchacza, co spowodowało, że obie niemalże zlały się kolorystycznie. Dokładniej mówiąc, sowy tuliły się do siebie i najwyraźniej wyglądały teraz bardziej jak para gruchających, uroczych gołąbków pocztowych.
- Chyba przyszłam nie w porę, co, Płomyczku? – szepnęła, uśmiechając się z rozbawieniem. Jednocześnie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już wybranka swojej sówki widziała. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, poszła zjeść samotnie śniadanie – co w sobotnie poranki często się jej zdarzało. Po posiłku, nie mając nic więcej do roboty, udała się do biblioteki, w celu znalezienia czegoś przydatnego do napisania referatu na zaklęcia.
Gdy otworzyła drzwi i weszła do środka, była pewna, że jest tu sama. Kiedy jednak minęła pierwszy rząd półek z książkami, dostrzegła, że przy pobliskim stoliku siedzi samotnie David, pochylony nad kartką. Podeszła do niego na palcach, stając za jego plecami.
Robił szkic jakiegoś zimowego widoczku i Lily musiała przyznać, że wychodziło mu to naprawdę ładnie.
- Nie wiedziałam, że rysujesz – powiedziała nagle, a David podskoczył. Kiedy ją zobaczył, uśmiechnął się.
- Ja też nie wiedziałem – powiedział, kiedy zaczęła przechadzać się wzdłuż rzędów półek w poszukiwaniu książki – Do czasu, kiedy oddałem Kettleburn’owi rysunek nieśmiałka i dostałem za niego „W”.
Lily znalazła właściwą książkę i podeszła do jego stolika.
- Pożyteczne stworzonka… – parsknęła, siadając koło niego z opasłym tomem pt. Coś z niczego, czyli o materializacji błyskawicznej. – Widać nadają się także do innych celów, niż tylko wydrapywanie oczu. Pomyśleć, że gdyby nie one… Świat nie odkryłby wielkiego talentu.
Zaczęła wertować grubą księgę w poszukiwaniu jakiś ciekawostek do wypracowania dla Flitwicka.
Minuty mijały w ciszy – David rysował, Lily czytała, a słońce wędrowało po niebie coraz wyżej. W miarę upływu czasu biblioteka zapełniała się osobami głodnymi wiedzy, odrabiającymi zaległe prace domowe, lub po prostu pragnących odrobiny świętego spokoju i ciszy.
- Gotowe – powiedział w końcu David, podnosząc kartkę i pokazując jej.
Lily wytrzeszczyła oczy. To był jej portret.
Nawet nie zauważyła, kiedy wyjął czystą kartkę i zaczął szkicować. A portret był naprawdę ładny – Lily opierała głowę na dłoni i patrzyła w książkę, której akurat tutaj nie było widać. Wyglądała, jakby miała przymknięte oczy i marzyła.
- Jest dla ciebie – powiedział David, wręczając jej rysunek.
Lily przyjrzała mu się jeszcze raz i uśmiechnęła się.

***

James pochylał się nad swoim kufrem w poszukiwaniu peleryny-niewidki. Dzisiaj czekała ich kolejna nocna eskapada po szkolnych błoniach. Okrągła tarcza księżyca jaśniała już wysoko na ciemnym niebie, raz po raz przesłaniana chmurami. Wkrótce w powietrzu zaczęły śmigać różne przedmioty, takie jak sportowa szata do quidditcha, podręcznik do transmutacji, czarodziejskie szachy, lunaskop, mosiężna waga, skarpeta bez pary, komplet gargulków, puste opakowanie po czekoladowych żabach, kłębek wełny oraz pęknięty fałszoskop, który dziwnie zawodził. Wszystko to lądowało z głuchym hukiem na podłodze, aż wreszcie rozległ się triumfalny okrzyk i James wyciągnął z samego dna kufra srebrny stary płaszcz. W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i ukazał się w nich zataczający ze śmiechu Syriusz.
- Co? – rzucił James, wrzucając z powrotem do kufra swoje bezcenne skarby.
Minęło kilka chwil, zanim Łapa na dobre się uspokoił i był w stanie wypowiedzieć cokolwiek.
- Wyobraź sobie, że kiedy wracałem do wieży, natknąłem się na niejakiego Pana-Oszczędzam-Szampon – powiedział, wznosząc teatralnie brwi.
- Ehe… - Łapę dobiegł stłumiony i średnio zainteresowany głos Rogacza, który szukał teraz pod łóżkiem Mapy Huncwotów.
- Nie zgadniesz, czym tym razem się zajmował…
W ironii Syriusza James z łatwością wyczytał odpowiedź. Czym Snape mógł się zajmować…
- Czyżby znów węszył? - odrzekł Rogacz i w tym momencie wyrżnął głową w spód łóżka. Przeklinając solidne drewno i licząc podrygujące gwiazdki, wygramolił się spod mebla, rozcierając guza.
- Otóż to – rzekł dobitnie Łapa. – Dokładnie rzecz ujmując, stał przy oknie i gapił się, jak pielęgniarka odprowadza Remulka do wierzby bijącej…
- Co?! – Jamesowi ta informacja całkowicie wystarczyła, aby przepędzić gwiazdki sprzed oczu.
- No taaak – Syriusz był najwyraźniej z siebie bardzo zadowolony. – Ale wujcio Łapa postanowił raz na zawsze oduczyć go węszenia. Ta słaba imitacja kraba…
- Co zrobiłeś…? – Rogacz czuł narastającą panikę. Znał na tyle swojego przyjaciela, by wiedzieć, iż jest on dość przewidywalną osobowością. Na tyle przewidywalną, aby w tym momencie Jamesa ogarnęło niezbyt miłe przeczucie.
- Jak to co? A ty co byś zrobił na moim miejscu? - rzucił Syriusz, przypatrując się mu z niedowierzaniem. – Oczywiście podpowiedziałem mu co nieco… Udzieliłem mu kilka cennych wskazówek. Powiedziałem, że wystarczy tylko szturchnąć długim kijem narośl na pniu wierzby, a będzie mógł węszyć swoim długim nochalem do woli. A on… Ej! Rogacz!
Urwał nagle, bo James poderwał się z miejsca i zanim Łapa zdążył mrugnąć okiem, już go nie było.


Zbiegł schodami do pokoju wspólnego, przeskoczył przez portret Grubej Damy, roztrącając kilka piątoklasistek tłoczących się przy wejściu i pognał korytarzami aż do dębowych drzwi wejściowych, tak szybko, że postacie na portretach i obrazach odwracały za nim głowy, pomrukując coś o ograniczeniach prędkości poruszania się w zamku.
James wypadł na ciemne błonia. Od razu uderzyła go fala grudniowego chłodu, ale nie miał czasu, aby o tym myśleć. Kilka minut później, dysząc ciężko i czując kłujący ból w płucach, zatrzymał się przed wierzbą bijącą, niewinnie poruszającą swymi gałęziami wśród zimowego wiatru. Lecz gdy tylko się zbliżył, usłyszał niebezpieczny świst i trzask koło ucha, więc odskoczył gwałtownie. Wierzba wyglądała, jakby dostała szału – grube konary zaczęły młócić wściekle powietrze, wydając przy tym okropne trzaski.
W ciemności wypatrzył leżący na ziemi długi patyk. Chwycił go bez zastanowienia i odnalazł owe znajome miejsce na pniu wierzby, gdzie znajdowała się gruba narośl. Kiedy szturchnął ją kijem, coraz bardziej rozwścieczone gałęzie nagle zamarły, niczym zamienione w kamień – mimo wiatru, nie poruszał się nawet jeden listek.
James wyciągnął różdżkę i jednym susem dopadł pnia, a następnie w mgnieniu oka wcisnął się do jamy między korzeniami. Po chwili ześlizgnął się do niskiego tunelu, lądując na wilgotnej i zimnej ziemi. Zgięty w pół, z zapaloną różdżką wyciągniętą przed siebie, pognał naprzód tak szybko, jak to tylko było możliwe.
A jeśli jest już za późno…? Jeśli Snape zdążył już dotrzeć do Wrzeszczącej Chaty i napotkał tam Remusa? Przyśpieszył.
Biegł, co jakiś czas chwytając rozpaczliwie powietrze, czując, że zaraz nie wytrzyma kłucia w boku i krzyżu. Kiedy wreszcie tunel zaczął się podnosić, James zwolnił trochę, oddychając ciężko. Nagle do jego uszu dotarły jakieś odgłosy. Straszne, przeszywające do szpiku kości jęki i wycie… stawały się coraz głośniejsze, w miarę, jak tunel coraz bardziej piął się w górę. Przed oczami Jamesa zaczęły pojawiać się przerażające wizje… Jeśli Snape natknie się na Remusa, nie będzie miał żadnej szansy na ucieczkę.
Zobaczył już zakręt długiego tunelu… Ale gdy uniósł różdżkę, wydało mu się, że dokładnie w tamtym miejscu coś dostrzegł. Jakiś nieruchomy kształt… chyba postać. Przyśpieszył rozpaczliwie, nie czując już bólu w krzyżu ani w płucach. Starał się powstrzymać to narastające przerażenie.
Dopadł do zakrętu… Pod ścianą siedział skulony Snape. Ale w stanie, w jakim był, James nie widział go nigdy. Na bladej twarzy zastygł mu wyraz jakiegoś niemego, niewyrażalnego przerażenia – usta miał uchylone, a zastygłe nieruchomo oczy wpatrywały się w odległą plamkę jasnego światła na końcu tunelu… gdzie wyraźnie poruszał się jakiś niewyraźny kształt i skąd dobiegały owe straszne jęki. Nie było ani chwili do stracenia…
- Wstawaj! – wykrzyknął James, ciągnąc go za szatę i zmuszając do podniesienia się. Jednak oniemiały Snape sprawiał wrażenie, jakby w tym momencie nic do niego nie docierało, poza tym strasznym wyciem, jakby nie widział nic poza tą odległą jasną plamką…
- Wstawaj, słyszałeś?! Snape, do cholery… - James zebrał siły i podciągnął otępiałego Snape’a za szatę, tak że ten stanął niepewnie na nogach, chwiejąc się. Ryk narastał.
James stanął za Snapem i zaczął go pchać, zmuszając do poruszania się na przód. W ostatniej chwili zdążył jeszcze zerknąć przez ramię – jasna plamka zniknęła.
W miarę, jak tunel opadał, jęki i wycie cichło, lecz oni biegli jeszcze szybciej, potykając się co chwilę w ciemności.
Kiedy dotarli do końca tunelu, James był pewien, że nie ma już płuc. Wygramolili się z jamy i padli na zamarzniętą ziemię, próbując rozpaczliwie złapać mroźne powietrze.
Upłynęło kilka minut, podczas których obaj, dysząc ciężko, starali się nie patrzeć na siebie. Kolejne kilka chwil… Wreszcie Snape odezwał się drżącym i ochrypłym głosem.
- No i po co to zrobiłeś? – jego twarz przypominała teraz czysty pergamin.
James nie odpowiedział. Położył się na plecach na zimnej ziemi, oddychając ciężko i czując, jak drży z zimna oraz opadających emocji.
Snape prychnął, najwyraźniej wracając do siebie, bo jego głos na nowo zaczął ociekać sarkazmem.
- Ratujesz mi tyłek… - te słowa z trudnością przeszły mu przez gardło, dlatego ubarwił je wyjątkową nutą ironii – podczas gdy tysiące razy starałeś się mi go skopać. Gdzie tu jest sens?
James usiadł powoli i spojrzał prosto w jego czarne oczy. Podświadomie czuł, że patrzą na niego z jeszcze większą nienawiścią, niż kiedykolwiek. To spojrzenie wręcz sztyletowało chłodem…
Przez krótką chwilę miał wrażenie, że w jego czarnych, zimnych oczach coś błysnęło. Być może to było coś, co w pojęciu Snape’a uznawane było jako wdzięczność? Może po prostu tylko kolejny spazm wściekłości… A może łzy?
Cokolwiek to było, James nie potrafił tego w tamtej chwili bliżej rozszyfrować. Oczy Snape’a były z pewnością tak samo nieprzeniknione, jak jego dusza.
- W tym nie ma sensu – odrzekł chłodno. Tylko na tyle było go stać. Zaczął się na nowo trząść, tym razem z zimna.
Snape uśmiechnął się ironicznie.
- Ależ tak… - szepnął głosem ociekającym jadem - Przecież nie na darmo należysz do tego swojego zawszonego Gryffindoru. To w końcu dom szlachetnych ludzi…
James nie miał ochoty dłużej go wysłuchiwać. Wstał, z zamiarem udania się do zamku, ale Snape mówił dalej.
- Następny wspaniały wyczyn na koncie, co, Potter…? – kolejny sarkastyczny uśmiech Snape’a sprawił, że zaczynało się w nim gotować. Nie mógł mieć pojęcia, że ten chudy chłopak z haczykowatym nosem i wiecznie tłustymi włosami po prostu nie potrafił znieść świadomości, że oto między nim i słynnym Jamesem Potterem właśnie zawiązała się więź… a on nic nie może na to poradzić.
- Proszę bardzo, możesz tam sobie wrócić! – wrzasnął, machnąwszy ręką w stronę wierzby bijącej. – Tylko tym razem nie licz na moje odwiedziny.
- Nie muszę… już nie. – Snape mówił bardzo cicho, lecz James słyszał doskonale każde jego słowo. – Teraz już wiem, Potter, z jakim naprawdę towarzystwem się zadajesz. I boję się tylko… - tu uśmiechnął się jadowicie – że przez przypadek może mi się to… wymknąć, jeśli nie będę uważał.
James przestał się kontrolować. Wycelował w niego różdżkę i rzucił zaklęcie tak szybko, że Snape nie zdążył nawet podnieść ręki.
- Petrificus totalus! – krzyknął, a Snape runął z impetem na ziemię, gdzie zastygł nieruchomo, mogąc poruszać jedynie oczami.
James stanął obok, nadal celując w niego różdżką.
- A więc lepiej, żebyś jednak uważał na słowa, bo jeśli nie… a zresztą… to będzie niespodzianka. Życzę miłej nocy, Smarku.
I odszedł w kierunku zamku, trzęsąc się z zimna, a Snape przewracając oczami dziękował Bogu, że Petrificus przestaje działać po kilku minutach.

C.D.N.

Nie żałujcie mi wink.gif


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 29.03.2024 02:26