Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Listy Do Boga

Dila
post 18.11.2006 13:53
Post #1 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 5
Dołączył: 18.11.2006
Skąd: Olesno

Płeć: Kobieta



Kiedyś był z tego blog. Może ktoś to wtedy czytał. Pisać mi się odechciało, dwie notki zostały. Poodba mi się, więc publikuje. Nie piszę wg kanonu, nigdy tego nie robiłam. Wszystko jest inne, więc jeśli komuś to nie odpowiada, trudno... Ten fick jest związany trochę zLilyann-e. Postacie jak Lena Gaiman i jej chłopak, który prawdopodobnie będzie później (o ile coś napiszę) są właśnie z tego ficku.
Wszelkie prawa zasrzeżone. I uprzejmie proszę nie szukac błędów.






Krzyczała ile tylko miała siły. Na całe gardło, głośno i bez wytchnienia. Nie obchodziło ją czy ktoś sobie coś pomyśl. Było jej to obojętne. Palące uczucie niesprawiedliwości ciążyło w żołądku. Odebrano jej wszystko, na co zapracowała przez całe swoje życie. Oskarżono, nie dając możliwość obrony. Nienawiść do całego świata zakryła ją potężną falą. Jej głos roznosił się echem po korytarzach Ministerstwa Magii przywołując falę dreszczy. Krzyczała i krzyczała, wyrywając się i szarpiąc. Próbowała wyswobodzić się z uścisku dwóch wysokich, zakapturzonych dementorów, którzy ciągnęli ją do wyjścia z sali rozpraw. Pomału ogarniał ją przeraźliwy chłód i odrętwienie. Czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, a głos cichnie.
Straciła przytomność.



Obudził ją głośny śmiech rozbrzmiewający gdzieś blisko. Spróbowała podnieść głowę, bezskutecznie napinając mięśnie. Zmysły grały jak szalone próbując zidentyfikować pomieszczenie, w którym się znalazła. Pomału otworzyła oczy. Przed sobą widziała tylko kamienną ścianę, słabo widoczną w mroku. Leżała na jakiejś brudnej szmacie na podłodze, wdychając nieprzyjemny zapach wilgoci i rozkładu. Jeszcze raz spróbowała podnieść głowę. Rozejrzała się powoli dookoła. Pomieszczenie było małe, brudne, zbudowane z samego kamienia. Kawałek podłogi oświetlało słabe światło księżyca wpadające przez szczelinę pod sufitem. Podniosła głowę i przez cienkie pręty zobaczyła rozgwieżdżone niebo i usłyszała głośny szum fal odbijających się o skały. Odwróciła szybko głowę. Jej wzrok padł na kraty, wąski korytarz oświetlony słabym światłem pochodni i celę naprzeciwko. Dopiero w tym momencie przypomniała sobie co się stało i gdzie jest. Szybko wstała, przyciskając ręce do ścian, wystraszona rozglądając się za jakąś możliwą drogą ucieczki. Zakręciło jej się w głowie.
- Głęboko oddychaj – usłyszała cichy i jakby znajomy głos – To przeważnie pomaga...
Odwróciła głowę w stronę celi naprzeciwko. Gdzieś tam, w cieniu rzucanym przez niebieskie pochodnie, ktoś siedział. Postać opierała się plecami o kamienną ścianę, ręce miała zaplecione za głową i nogi wyciągnięte przed siebie. Gwizdała cicho jakąś smutną melodię. Wydawała się dziwnie znajoma. Była przekonana, że już ją gdzieś słyszała. Ostrożnie podeszła do żelaznych krat swojej celi. Cofnęła się jednak szybko przyciskając się z przerażeniem do zimnej i wilgotnej ściany. Wąskim korytarzem sunął jeden z dementorów wyciągając przed siebie kościstą rękę pokrytą liszajami, jak u topielca. Zatrzymał się przy jej celi i wysunął ramię w jej kierunku. Poczuła, że ogarnia ją niewyobrażalny chłód. Że wyzbywa się wszelkich uczuć, jakby została przepuszczona przez jakiś automat i wyprana z wszystkiego, co kiedyś tworzyło ją samą. Że wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie trzy lata, to jej wina. Że to ona zabiła wszystkich tych ludzi. Krzyczała z całych sił. Nie umiała już dłużej wytrzymać tego poczucia winy. Słyszała wyraźnie krzyki mordowanych rodzin w swojej głowie, przed oczyma przelatywały obrazy zakrwawionych ciał. Nie chciała już nic, tylko umrzeć, żeby nie czuć się jak ostatnia szmata.
Nagle wszystko ucichło.
Leżała znowu na podłodze oddychając szybko. Czuła, że po policzkach spływają jej strumienie łez. Boże, gdzie ona się znalazła?! Za co?! Przecież wiedziała doskonale, że jest niewinna. Robiła wszystko w dobrej wierze. Ale jeszcze przed chwilą miała ochotę się zabić, żeby nie czuć tego mdlącego uczucia odpowiedzialności, za coś, czego nie zrobiła. Nie dali jej nawet szansy się wytłumaczyć. Nie pozwolili się obronić. Gdzie podział się Dumbledore?!
- Znowu się widzimy, Meadowes - usłyszała cichy głos, gdzieś z lewej strony.
Podniosła się chwiejnie i podeszła ostrożnie do krat wyglądając na korytarz. Oprócz postaci w celi naprzeciwko nie widziała nikogo innego. Ale to nie ona do niej mówiła.
- Nie widzisz mnie, bo jestem na końcu korytarza – powiedział znowu głos – Nie poznajesz, kochanie?
Myśli krążyły szybko. Przecież to...
- Rabastan?
Przeraziła się własnego głosu, tak niepodobnego do tego, który znała.
- Witamy w skromnych progach Azkabanu, kochanie – usłyszała – Dawno cię nie widziałem.
Jego słowa zostały zagłuszone głośnym krzykiem jakiegoś mężczyzny. Szlochał i zdzierał sobie gardło na przemian. Jego głos niósł się echem po kamiennych ścianach więzieniach.
- WYPUŚCIE MNIE STĄD!!!!!! JESTEM NIEWINNY!!!!!!!!!! NIE CHCĘ TU SIEDZIEĆ!!!!!!!!! NIE ZROBIEM NIC!!!! – głos nagle ucichł, zniżając się do nerwowego szeptu – Mamo, wiesz, że jestem niewinny... wiesz, prawda? Powiedź mu, że to nie moja wina... to nie ja ich torturowałem... to nie ja...to nie ja... Powiedz mu, mamo...
Głos całkowicie ucichł; dało się słyszeć tylko ciche szlochanie.
- Wybacz, Dorcas, za naszego małego Barty’ego... – odezwał się tym razem inny głos - ...ale jest bardzo nerwowy.
- Rookwood?!
W odpowiedzi usłyszała tylko cichy śmiech. Postać w celi naprzeciwko prychnęła.


Leżała bez ruchu na zimnej podłodze celi. Od kilku dni nie ruszała się, patrząc tylko w ciemny sufit i myślała. Ignorowała krzyki dochodzące z innych cel. Nie zwracała uwagi na pogardliwe prychnięcia sąsiada naprzeciwko. Nie obchodziło ją już nic. Pozostała tylko niewyobrażalna wściekłość i nienawiść. Obojętność. Już nawet nie krzyczała. Miała w sobie za dużo złości, żeby reagować na dementorów. Kompletne otępienie i niewyobrażalna złość tłumiła wszystkie inne uczucia. Wściekłość napędzała niewidzialne trybiki zmuszając je do myślenia. Dlaczego? Dlaczego?! Dlaczego, do jasnej cholery?! Nie rozumiała. Próbowała nie oszaleć, cały czas trzymać umysł na wysokich obrotach, żeby nie sfiksować i zacząć rozmawiać sama ze sobą. Echo niosło szlochy i krzyki innych więźniów; ludzi, których znała przecież tak dobrze, mówiących z takim zapałem o swojej niewinności mając za słuchaczy tylko zimne, kamienne ściany. Nawet zawsze tak opanowany i pewny siebie głos Bellatrix był teraz przepełniony strachem i bólem, gdy krzyczała przez sen.
Oto miejsce pełnej degradacji człowieka – pomyślała – Wszystko tu się kończy.
Była ciekawa, co napisano o niej w gazetach. Na pewno wyklęto ją, tak jak wcześniej Syriusza, i uparcie twierdzono, że od zawsze działo się coś złego z Dorcas Meadowes. Kogo obchodziło, że została sierotą? Kto wiedział, że żyje tylko dzięki niej? Komu przyszło do głowy, że naraża właśnie życie za jakiegoś człowieka? Nikomu. Bo przecież nikt o tym nie wiedział. Dumbledore tak to obmyślił, że grając na dwa fronty, nikt niczego nie podejrzewał. Przyjaciele się od niej odwrócili. Jeszcze dokładnie pamiętała wyraz twarzy Syriusza, gdy mu powiedziała, po prawie trzech latach nieobecności, że jest śmierciożercą. Najpierw potrząsnął nią mocno za ramiona, pocałował i spojrzał w oczy. Wtedy szukał w nich prawdy, myśląc, że go oszukuje. Prawdę znalazł i wyszedł z mieszkania. Nie próbowała się z nim skontaktować. Było jej tylko żal, niewyobrażalnie żal. Miała jednak nadzieję, że kiedyś, gdy cały koszmar z Voldemortem się skończy, on jej wybaczy i zrozumie. Nie było im to jednak dane. Tak czy inaczej, Syriusz powinien tu gdzieś być. Świadomość jego obecności w tym opuszczonym przez Boga miejscu, wzbudzała w niej dziwny spokój.
Usiadła gwałtownie na kamiennej podłodze oddychając ciężko. Ciepły oddech szybko zamieniał się w małe kłęby pary. Głośny ryk morza zapowiadał nadciągającą burzę. Przez małe okienko pod sufitem przebłyskiwał między ciemnymi chmurami księżyc w pełni. Przypomniała sobie Remusa i Huncwotów. Jego „mały futerkowy problem ” jak to zwykle mawiał James. Zdobyła się na lekki grymas, który miał być uśmiechem. Wstała chwiejnie opierając się o ścianę – od kilu dni nie chodziła. Nogi zadrżały gwałtownie, jednak zdołała się utrzymać.
- Zawsze byłaś uparta, Meadowes – rzuciła postać w celi naprzeciwko.
Milczała chwilę, nie wiedząc co powiedzieć na tak jawną prowokację.
- Zamknij mordę – syknęła jadowicie – Nie rozmawiam z szmatławcami.
- Ho, ho – głos zagwizdał krótko – Teraz panna tak wysoko mierzy? Bycie śmierciożercą nie pozwala na zadawanie się ze zwykłymi zjadaczami chleba?
- Powiedziałam, że masz zamknąć mordę – rzuciła przez zaciśnięte zęby – I nie nazywaj mnie śmierciożercą!
- Nagle stałaś się porządną obywatelkę? – głos prychnął demonstracyjnie – Dorcas, nie rozśmieszaj mnie!
- Co ty, k...., możesz wiedzieć?! – prawie krzyknęła podchodząc do metalowych prętów.
W celi naprzeciwko, siedział pod ścianą mężczyzna. Teraz widziała to dokładnie. Brudne i potargane szmaty wisiały na jego chudej klatce piersiowej. Długie włosy opadały smętnie splątane wokół twarzy. Ręce, widoczne w świetle pochodni, leżały na zgiętych kolanach. Na wierzchu jednej z dłoni widniał tatuaż – pięcioramienna gwiazda między kciukiem i palcem wskazującym. Dorcas wstrzymała oddech patrząc z niedowierzaniem na swoją własną rękę z tym samym tatuażem – wybryk ostatniej wspólnej Gwiazdki sprzed trzech lat.
- Więcej niż ci się może wydawać – powiedział, nagle wstając.
Serce zabiło mocniej, w gardle pojawiła się nagle wielka kula czegoś twardego, a żołądek ścisnęło jakieś dziwne uczucie. Przecież to nie mógł być przypadek! To nie może być... nie, niemożliwe! Nogi ugięły się nagle pod nią. Oddech przyśpieszył i wydawał się dziwnie świszczący. Po plecach przeszedł dreszcz.
- Syriusz? – wyszeptała.
Postać w celi roześmiała się tylko i nie powiedziała już słowa.



Milczeli. Wytrwale i bardzo spokojnie. Teraz była tego pewna. Czuła to gdzieś w środku – to uczucie, gdy był blisko niej. To był on. Ten sam Syriusz Black z którym chodziła do klasy. Ten sam z którym wymykała się do Trzech Mioteł w nocy. Jej najlepszy przyjaciel. Doskonale wiedziała dlaczego tu jest. Oskarżony niesłusznie o zdradę swoich przyjaciół i skazany bez procesu do Azkabanu. Ale ona wiedziała, że zdrajcą jest ktoś inny. Tylko wszystko potoczyło się szybciej, niż myślała.
- Meadowes? – szepnął ktoś.
Wstała szybko z zimnej podłogi i podeszła do krat. Głos, również znajomy, nie dochodził z celi naprzeciwko.
- Co jest? – odszepnęła.
- To ja, Avery – głos wydał cichy chichot – Zastanawiam się ja tu trafiłaś.
Avery znowu zachichotał nerwowo. Dorcas stanął przed oczami obraz chudego i wysokiego Fiodora siedzącego teraz w kącie swojej celi, mnącego nerwowo skraj potarganej szaty i zaśmiewającego się w niebogłosy ze swojego szaleństwa.
- I do czego doszedłeś? – rzuciła cicho.
Postać naprzeciwko niej poruszyła się w mroku. Avery zachichotał znów, tym razem bardziej nerwowo, jakby to, co miał za chwilę powiedzieć, ucieszyło go, pchając na wyżyny swego obłąkania.
- Ktoś cię zdradził... – wyszeptał cichutko, jakby nagle bał się własnych słów.
- Co ty pleciesz?! – powiedziała głośno Dorcas.
Avery roześmiał się głośno. Echo jego głosu odbijało się wielokrotnie od ścian. Śmiał się i śmiał, ciągle, jak szaleniec.
- Gada co mu do głowy przyjdzie... – mruknęła Dorcas i usiadła zmęczona przy kratach.
- A może jednak jest w tym trochę prawdy? – odezwał się głos naprzeciwko niej.
- Syriusz?
Mężczyzna roześmiał się pozostając dalej w głębi swojej celi.
- Nie jestem Syriuszem, którego znałaś – rzucił.
- Więc kim?
- Nikim.



Cała ściana była pokryta małymi kreskami. Zostały starannie wyryte innym kawałkiem kamienia w równych odstępach. Liczyła po kolei. Dwadzieścia cztery. Potem ktoś chyba już nie miał siły odliczać dni do swojej śmierci. Położyła się znowu na twardej i zimnej podłodze. Zaraz przecież oszaleje. Teraz już nie była tak pewna swego. Wszystko wydawało się niekończącym się koszmarem. Poczuła przenikliwy chłód i spojrzała szybko na korytarz. Obok jej celi sunęło trzech dementorów. Rutyna, poranny obchód. Ani na chwilę nie dawali ludzią wytchnienia szerząc rozpacz i smutek. Oto idealni żołnierze. Nie potrzebują jedzenia, picia czy snu. Są jedynie maszynami do zabijania i ostatnią obroną Ministerstwa przed mordercami. Czuli, że jest w niej jeszcze cień nadziei. Dlatego też dręczyli ją dłużej i mocniej, aż traciła przytomność. Przed oczami znów wdziała zawalony salon, swojego ojca, który chciał ją zabić, potem zmasakrowaną wioskę na wybrzeżu Irlandii i te przeklęte czerwone oczy Voldemorta. Krzyknęła raz, drugi, trzeci. Ból i rozpacz trawiły umysł i ciało, nie pozwoliły skupić się na niczym innym tylko na przytłaczającym poczuciu winy.


***

- Meadowes!! – krzyknął ktoś głośno.
Głos rozniósł się echem po całym korytarzu nieprzyjemnie wbijając się w uszy.
- Meadowse!!! Wstawaj!!
Usłyszała zgrzyt rozsuwanych krat i zbliżające się do niej kroki. Ktoś kopnął ją mocno w żebra, że krzyknęła z bólu zwijając się w kłębek.
- Podnoś się, szmato! Wychodzisz!!
Jak oparzona usiadła i spojrzała w górą. Nad nią stał jakiś chudy mężczyzna ubrany w czarną szatę czarodzieja. W jednej ręce trzymał różdżkę, drugą gniótł kawałek jakiegoś pergaminu. Patrzył na nią w mieszaniną pogardy, wstrętu i wyższości.
- No wstawaj, do kurwy nędzy!! – warknął i jeszcze raz kopnął w żebra.
Krzyknęła z bólu, a do oczu zaczęły napływać łzy. Odetchnęła spazmatycznie i opierając się o ścianę, próbowała wstać. Natychmiast jednak upadła. Nie miała siły. Nie miała nic. Nawet nikłej nadziei. To był koniec. Jedzenie, pozbawione wszelkich walorów kalorycznych utrzymywało jedynie przy życiu. Niezidentyfikowana papka pozwalała przeżyć kolejny dzień bez skurczów i bólu brzucha, brązowa i w normalnych warunkach nie nadająca się w ogóle do przełknięcia. Gorsi jednak od jedzenia, byli dementorzy i przerażające poczucie winy. Wyrzuty sumienia. Nieodparta chęć popełnienia samobójstwa.
Znów poczuła ostry ból w okolicy brzucha. Kolejne kopnięcie.
- k.... mać!! Nie mam całego dnia!! Wstawaj, do ch... pana, bo będzie z tobą źle!!
Odetchnęła głęboko.
- Zostaw ją, kurwiszonie jeden!! – krzyknął mężczyzna z celi naprzeciwko - Czego mordę drzesz!!
Jednym machnięciem różdżki znalazł się bezpośrednio przy prętach swojej celi. Twarz wykrzywił szyderczy uśmiech. Długie włosy opadały do ramion, a chuda klatka piersiowa unosiła się w rytm oddechu.
- Taki cwaniak jesteś!? – Dorcas na te słowa poniosła szybko głowę.
Chciała wykorzystać sytuację i wstać, żeby ten... ten... nie umiała określić takiego człowieka. Powiedział, że wychodzi. Tylko co to miało znaczyć?
- Crucio! - usłyszała.
Mężczyzna krzyknął głośno z bólu. Upadł ciężko na podłogę swojej celi i krzyknął jeszcze raz, głośniej. Więźniowie z pobliskich cel zaczęli „kibicować” wyciągając ręce zza prętów lub krzycząc. Nagle zauważyła zaklęcie mknące prosto na czarodzieje, który ją kopał. Ten krzyknął i upadł na ziemię. W polu widzenia ukazała się postać z długimi blond włosami, w fioletowej szacie Rady Wizengamotu.
- Wstawaj śmieciu – mruknęła z odrazą w stronę leżącego mężczyzny – Zostajesz aresztowany – kobieta odwróciła się do kogoś stojącego za nią – Weźcie go stąd.
Nie czekając na reakcję kogokolwiek weszła do jej celi.
- Witaj Dorcas.
Serce nagle zaczęło bić mocniej, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Ciarki przeszły po plecach. Oczy rozszerzyły się w wyrazie niemego zdumienia.
- Na brodę Merlina... – wyszeptała Dorcas przyciskając dłoń do ust – Gaiman. To naprawdę ty.



W ręce wciśnięto jej czarne jeansy i powyciąganą koszulę. Zaprowadzono do łazienki i zamknięto za nią drzwi. Pomieszczenie było duże, wyłożone ciemnym drewnem. Po środku stała na podwyższeniu biała wanna na żelaznych nóżkach. Po prawej znajdowało się okno. Stanęła chwilę przy nim wpatrując się w słaby blask latarni stojącej przed domem. Nie myślała o niczym. To było zbyt nierealne. Nie chciała nawet myśleć. Szybko rozebrała się i weszła do wanny do któreś ktoś już wcześniej nalał gorącej wody. Kiedy ostatnio czuła na swoim ciele czysta wodę? Kiedy ostatnio się kąpała? Kiedy widziała zapaloną żarówkę? Słyszała szum wody? Czuła zapach mydła? Nie pamiętała...
Tak drobne sprawy. Nigdy niezauważane. Są zbyt oczywiste, by zwracać na nie uwagę.
Cały czas nasłuchiwała. Nie potrafiła tego nie robić. Bała się. Gdzieś tam, w umyśle, pozostał ten strach, że w każdej chwili mogli ją zabić. Doskonale pamiętała to wyczekiwanie w ciasnych klitkach nazywanych mieszkaniem. Żeby nikt się nie dowiedział. Zaklęcia nie dawały dużo. Zawsze mógł znaleźć się ktoś, kto potrafiłby je sforsować. Brak kontaktu ze światem. Nawet nie mogła napisać głupiego listu. Tylko czekać. Gdyby ktoś się dowiedział... Voldemort zabiłby ją. Była zbyt ważna. Ciekawe czy pofatygowałby się osobiście. Raczej tak. Oklumencję znała na tyle dobrze, żeby go oszukać. Dlatego Dumbledore ją wybrał. Na myśl o byłym nauczycielu zacisnęła mocno pięści. Wściekłość. Tylko to czuła na myśl o tym człowieku. Przez niego gniła w tym zawszonym więzieniu. Nawet nie wiedziała jak długo...
Podskoczyła jak oparzona, gdy usłyszała głośne pukanie do drzwi. Te uchyliły się po chwili. Do łazienki weszła Lena. Podeszła powoli do okna i oprała się plecami o parapet. Założyła kosmyk włosów za ucho. Westchnęła. Zmieniła się. Niby była tak samo wysoka, z nogami do szyi i długimi blond włosami. Wydawała się jednak chudsza, a oczy straciły ten młodzieńczy blask, który pamiętała ze szkoły. Były ciemniejsze i bez uczucia.
Milczała. Nie wiedziała co powiedzieć.
- Dlaczego to zrobiłaś?
W pierwszej chwili nie zrozumiała. Spojrzała na dawną przyjaciółkę ze zdziwieniem. Po chwili zauważyła spojrzenie skierowane na jej lewe ramię. Mroczny Znak.
- Nie zrozumiesz.
Cisza.
- Dorcas... jeśli nie chcesz wrócić do Azkabanu... – powiedziała Lena cicho oddychając głęboko – Zrozum. Jeśli mam udowodnić twoją niewinność muszę wiedzieć.
- Co ty bredzisz?!
- Uspokój się... – blondynka podeszła do wanny – Proszę... Muszę wiedzieć...
- Nie mów mi co mam robić!! – krzyknęła Dorcas.
Usłyszała trzask zamykanych drzwi.
Cisza.
Oparła się z powrotem o brzeg wanny. Co się dzieje? O czym ona mówiła? Udowodnienie niewinności!? Czy ona wyciągnęła ją z więzienia tylko po to?
Ale... dlaczego?




W ciemności świeciły dwa punkty. Otwarte oczy lustrowały po raz tysięczny tą samą ścianę. Ręce pocierały szorstki podbródek. Czy to naprawdę się dzieje? Słyszał przecież wyraźnie nazwisko.Gaiman. Prawie się nie zmieniła. Wizengamot. A jednak jej się udało. Jako jedynej. Nie miał pojęcia co się stało z resztą. Nawet nie wiedział, czy James, Lily i Harry przeżyli...



--------------------
LIGA OCHRONY MROCZNYCH SUKINSYNÓW

I'm Snaper, no mercy, no potters
Definicja kompromisu: ty się podporządkujesz - ja cię nie zabiję

Forum Gingers - zapraszam!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 01.05.2024 10:00