Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Closed TopicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Nadaremny trud (zak), tym razem nie o HP

Pensy Nocard
post 29.08.2003 19:11
Post #1 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z Warszawy




smile.gif Jak mawiają zagramaniczni Endżoj!!! No może nie do końca tak mawiają, ale kto ich tam wie...
Ostrzegam, że daję częściami aczkolwiek opow jest już skończony. Planowany termin dawania : 1 część na dzień, bo co byście później czytali, jakby dała od razu wszystkie?? wink.gif
A Młodość niedługo będzie, tylko muszę mieć humorek żeby to pisać, bo będzie klapa! niom ^^
___________
NADAREMNY TRUD

I

Był ciepły, słoneczny dzień. Duchota, panująca na dworze, bynajmniej nie ułatwiała pracy członkom firmy Reveler, którzy nie zważając na niekorzystne warunki pogodowe, jak co dzień siedzieli w skupieniu nad kolejnymi niedociągnięciami i błędami rządu, które ten chciał zatuszować.
Miasteczko San Crizpiz było wręcz idealnym miejscem na tego typu stowarzyszenie. Leżało na uboczu ludzkiej uwagi, z dala od autostrad, zatłoczonych miast i stolicy kraju. Dlatego właśnie niewielka ilość mieszkańców nie była narażona na zbyt częste najazdy reporterów, czy innych zainteresowanych działalnością anty-spiskowej firmy. Dlatego też, raczej nie zdarzało się, by któryś z miejscowych ludzi skarżył się na dzierżawców skromnego, dwupiętrowego budynku na samym końcu głównej drogi. Obu stronom pasował taki układ i żyli w zgodzie na tyle, na ile to było możliwe. Niektórzy z pracowników nietypowej firmy nawet osiedlili się w miasteczku ze swoimi rodzinami albo założyli je właśnie tutaj. Tak było między innymi z Jackiem Loe, który od roku był szczęśliwym mężem młodej Mary, rodowitej mieszkanki miasteczka.
Jackowi było w tym momencie wyjątkowo gorąco, zresztą tak jak każdemu, kto byłby na jego miejscu. Młody mężczyzna właśnie został wezwany przez swojego szefa, pana Huginsa, który powszechnie budził strach i respekt wśród swoich pracowników. Nigdy nie było wiadomo, czego można spodziewać się po wizycie w jego biurze, dlatego też Jack, kierując się do gabinetu pracodawcy, starannie przeszukiwał swoją pamięć w poszukiwaniu najmniejszych niedociągnięć w pracy. Nic mu nie przychodziło do głowy i tym bardziej zaczynał się martwić, pukając nieco lękliwie do solidnych, drewnianych drzwi.
- Kto tam? - rozległ się niski głos szefa.
- To ja, Jack Loe... wzywał mnie pan - bardzo starał się, żeby jego głos nie zadrżał.
- A tak, wejdź.
Wysoki, przystojny blondyn o piwnych oczach wszedł do gabinetu. Całą siłę woli skupiał na tym, by nie popełnić jakiejś gafy i nie wyjść na tchórza. Znał ten gabinet dość dobrze, żeby zamiast na jego wystroju skupiać wzrok na oczach szefa. Pan Hugins nie lubił tchórzy, a według niego największą oznaką tchórza było nie patrzenie mu w oczy. Jack wiedział o tym i dlatego dzielnie odgrywał swoją rolę, mimo iż był nieco spanikowany. Tym bardziej ucieszył go ton, jakim przemówił do niego szef. Można go było uznać prawie za ojcowski...
- Siadaj Loe, musimy porozmawiać.
Mężczyzna posłusznie usiadł na niewygodnym, zielonym fotelu naprzeciwko niskiego, pulchnego mężczyzny z resztką kruczoczarnych włosów na głowie i czekał na jego dalsze słowa w milczeniu. Nawet na chwilę nie odwrócił wzroku w kierunku kolorowych ryb w akwarium, tuż po jego lewej stronie, ani też ku kilku dwóm regałom postawionym z obu stron pokoju i załadowanych całą masą teczek i segregatorów. Był z siebie naprawdę dumny z coraz większym trudem, wciąż patrząc w czarne, jak dwa węgielki oczy Huginsa.
- Znasz tą nową, Andy Hismack?
- A kto jej nie zna - mruknął Loe, a szef doskonale go usłyszał.
- Właśnie o tym chcę pogadać. Wiem, że ona nie jest najładniejsza i ma problemy z tą biurokracją, ale wierzy w nasze cele i jest bystra. Podejrzewam, że mogła na własnej skórze doświadczyć omylności naszego nieomylnego rządu.
- Co ma pan na myśli? - Jack zmarszczył brwi, skupiając się na słowach szefa.
- Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale to można wyczytać z jej zachowania.
- Przepraszam, ale... co ja mam z tym wspólnego? - spytał po chwili ciszy, wpatrując się w zamyśloną twarz Huginsa, która szybko wróciła do normalności.
- Chcę żebyś jej pomógł.
- Ja?! Dlaczego? - wyrwało się zaskoczonemu pracownikowi, ale na widok miny szefa umilkł natychmiast.


--------------------
Pink it was love at first sight
Pink when I turn out the light, and
Pink gets me high as a kite
And I think everything is going to be all right
No matter what we do tonight

AEROSMITH :-)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Pensy Nocard
post 30.08.2003 19:12
Post #2 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z Warszawy




QUOTE (_Marcia @ 29-08-2003 20:10)
Moze to sie dopiero rozkreca ale nie za bardzo mi sie podoba...zdania dobrze ułozone mało powtórek...ale Twój styl jakos mi nie lezy...

Trudno. Jakoś będę musiała przeżyć smile.gif Zresztą nie dziwię się. biggrin.gif Choć w głębi duszy/serca/mózgu/innych rzeczy mam nadzieję, że jeszcze Ci się spodoba.
A jak nie, to trudno. Nie można mieć wszystkiego, jak mawia Ron Weasley.
_______________
II

Koła samochodu trzeszczały na żwirowej drodze, prowadzącej przez ciemny i zarośnięty las. Było dopiero około szóstej po południu, ale zbite ciasno gałęzie porośnięte gęsto liśćmi, skutecznie zagradzały drogę promieniom słonecznym, które próbowały się przebić i oświetlić trasę do domu Andy Hismack.
Kobieta ta mieszkała z dala od miasta przyzwyczajona była do powrotów swym samochodem w leśnych ciemnościach rozpraszanych jedynie reflektorami starego forda. Tym razem jednak było coś innego od tej codziennej rutyny. Tuż obok tej pulchnej kobiety z krótkimi, kasztanowymi loczkami i lekko wyłupiastymi, rybimi oczkami, siedział wysoki i przystojny blondyn - Jack Loe. Przydzielony jej przez pana Huginsa z nakazem wprowadzenia jej w biurokrację nietypowej instytucji, odkrywającej spiski rządowe.
Andy dobrze zdawała sobie sprawę, że z własnej woli ktoś taki, jak Jack Loe nigdy nie zwróciłby na nią uwagi. Chyba, że można liczyć za "zwrócenie uwagi", gdy ktoś śmieje się z dowcipów, krążących po firmie na temat nowej brzyduli. Samej zainteresowanej niespecjalnie przeszkadzały te żarty, była przyzwyczajona do wyzwisk i śmiechów. Zawsze była tą "inną", ale nic w tym dziwnego. Ona była inna, a w tym wypadku chciała być postrzegana jeszcze gorzej niż zwykle. Musiała, choć teraz i tak wszystko na próżno...

Jack oparł głowę o szybę i usiłował coś dostrzec w otaczającym mroku. Nie na wiele zdały się jego wysiłki, ale wszystko było lepsze od patrzenia na tą całą Hismack i wymyślania kolejnych równie banalnych i głupich tematów rozmowy, byleby tylko przerwać zalegającą ciszę. W myślach przeklinał swojego szefa za przydzielenie go do takiego zadania. Dlaczego on? Wciąż nie znalazł odpowiedzi na to pytanie, a sprawę pogarszała jeszcze Mary, która stwierdziła, że to bardzo dobrze, że ktoś pomoże "tej biednej, zagubionej kobiecie". Wychodziło na to, że Jack został sam ze swoim kłopotem i oprócz kolegów z pracy, nikt nie rozumiał jego wewnętrznych oporów. Tak, koledzy z pracy... Nawet jego najlepszy przyjaciel, Tom się z niego nabijał. Słowa "Miłej randki z ropuszastą!" wciąż krążył gdzieś wokoło jego głównego toku myśli, który brzmiał mniej więcej "Bądź grzeczny, pomóż jej, wytłumacz i UCIEKAJ!!!".
Na szczęście nie musiał się męczyć, by wymyślać kolejny denny temat rozmowy, która i tak zakończyłaby się po kilku minutach. Dojechali.
Samochód wjechał z turkotem przez żelazną bramę jakiegoś osiedla, gdzie słońce mogło już w pełni świecić, ale wydawało się, jakby nie bardzo miało na to ochotę. Mimo to było dużo jaśniej niż w lesie. Wjechali od razu na coś w rodzaju rynku. Po środku stała budka telefoniczna, a wokoło kilka straganów z warzywami i mięsem. Dalej znajdowało się kilka obskurnych budynków, z których od czasu do czasu wynurzali się pojedynczy mieszkańcy. Przygarbieni, cisi, przemykali pod ścianami, rzadko się odzywając, rzadko zatrzymując. Rzucali tylko nerwowe spojrzenia w kierunku samochodu. Wielu z nich miało podobne do Andy wyłupiaste oczy albo, podobnie jak ona, wiecznie zaróżowione policzki, które bynajmniej uroku nie dodawały. Jack dostrzegł też, że w mieście jest znacznie więcej kobiet. Tylko od czasu do czasu rzucał mu się w oczy przedstawiciel jego własnej płci.
Po niedługim czasie samochód zatrzymał się przed w miarę przyzwoitym, ale bardzo skromnie i biednie wyglądającym domem. Otaczał go prawdopodobnie niegdyś biały płotek i kawałek suchego trawnika bez kwiatów. Z obu stron dom ściskały sąsiadujące budynki, podobnie wyglądające i sprawiające podobnie smutne wrażenie.
Loe nie wypowiedział jednak swojego zdania na ten temat. W końcu nie każdy mógł mieszkać w pięknym, przytulnym białym domku z drewnianymi wykończeniami. W głębi duszy podziękował, że tak mu się poszczęściło w życiu. W milczeniu pospieszył za Andy po krótkich schodkach, prowadzących do drewnianych drzwi ze złotą kołatką. Był tu po raz pierwszy, ale obawiał się, że nie po raz ostatni.
Przywiózł biurowe papiery, które jego towarzyszka powinna wypełnić, a nie do końca wiedziała jak. Właściwie mogliby to załatwić w biurze, ale obiecał jej, że wytłumaczy to na spokojnie, a po za tym musiał wziąć od niej ważne dokumenty, których Hugins potrzebował na jutro, a ona jutro miała wolne. Wyglądało to tak, jakby wszystko zmówiło się przeciwko niemu, żeby tu przyjechał. A może tylko jemu tak się wydawało? W końcu nie miał najmniejszej ochoty tu przyjeżdżać i usiłował na cokolwiek zrzucić winę za swoją sytuację.
- Usiądź - powiedziała pogodnie Andy, gdy weszli do małego saloniku z biurkiem, stołem i jedną szafą. Na biurku stał też nieco przybrudzony, od częstego używania, komputer, a tuż obok szafy na niskim stoliku, stał mały telewizor.
Jack usiadł na jednym z czterech starych krzeseł wokół stołu. Mógł powiedzieć wiele złego o tym pokoju, czy domu, ale musiał przyznać, że był utrzymany w idealnym porządku. I miał swoisty klimat, jak każdy dom, w którym mieszkało już kilka pokoleń.
- Zjesz obiad? Moja mama zrobiła i wypada zapytać, jak nie to nie. Zajmiemy się tymi papierami i od razu cię puszczę do domu, żebyś się nie musiał męczyć - powiedziała Hismack. Joe już szykował grzeczną odmowę, gdy jego brzuch cicho zaburczał. Tak naprawdę, to był głodny.
- Zjem z przyjemnością. A potem zajmiemy się dokumentami.
Andy uśmiechnęła się i zaczęła nakrywać do stołu, paplając przy tym wesoło o wszystkim, co jej przyszło do głowy. Mężczyzna musiał przyznać, że wbrew ogólnej opinii nowa pracowniczka firmy Reveler jest bardzo miłą osobą. W ciągu zaledwie kwadransu dowiedział się, że nie radzi sobie za dobrze z komputerem, uwielbia "Milionerów", a jej mama przynosi jej obiady, bo twierdzi, że jak będzie sama, to umrze z głodu.
Potem zajęli się dokumentami. Andy okazała się pojętną uczennicą. Trzeba je j było tylko wszystko spokojnie i cierpliwie tłumaczyć, a kiedy już zrozumiała to szybko pojmowała coraz trudniejsze aspekty biurokracji.
Dopiero po dziewiątej wieczorem Jack Loe dojechał do swojego domu i pożegnawszy się z Andy, która go odwiozła, ruszył by przywitać się z ukochaną żoną.
- Witaj, kochanie - powiedział w drzwiach, a z kuchni wyłoniła się zgrabna, opalona blondynka o przeszywającym, a zarazem ciepłym spojrzeniu zielonych oczu. Uśmiechnęła się do niego, ściągając fartuszek przewiązany do tej pory w pasie.
- Witaj, Jackie. I co było aż tak źle, jak sądziłeś? - spytała, przytulając się do niego i całując w policzek.
- Nie. Wyobraź sobie, że było nawet miło. Ta cała Andy, to bardzo miła kobieta.
- No, no... bo będę zazdrosna - zaśmiała się Mary.
- No wiesz? - pocałował ją czule.- Przecież wiesz, że tylko ciebie kocham! Przynajmniej na razie... - zaśmiali się, wchodząc do kuchni, z której cudownie pachniało świeżo upieczonym ciastem.


--------------------
Pink it was love at first sight
Pink when I turn out the light, and
Pink gets me high as a kite
And I think everything is going to be all right
No matter what we do tonight

AEROSMITH :-)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Pensy Nocard
post 31.08.2003 14:35
Post #3 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z Warszawy




Część wyjątkowo krótka, ale opow zbliża się ku końcowi. A właściwie to się zaczyna coś dziać, ale już tylko kilka (2 albo 3) części. To jest krótkie opowiadanie!
No i cieszę się, że bardziej się podoba.
________
III
Biały samochód odbijał się jasno na tle ciemnego lasu, który nie przepuszczał ostatnich promieni zachodzącego już słońca. Minęły dwa tygodnie odkąd Jack Loe po raz pierwszy przyjechał do nowej koleżanki, którą początkowo tak źle ocenił. Teraz jechał do niej po raz ostatni, kończąc tym samym sprawę, którą razem prowadzili, by mogła wykorzystać w praktyce to, co jej tłumaczył. Rozwiązanie tej zagadki poszło im szybko i sprawnie, i choć nie było to nic trudnego i tak byli z siebie dumni, bo Andy wreszcie pojęła wszystkie aspekty papierkowej roboty.
Nie można ukryć, że Jack czuł swego rodzaju dumę, że tak dobrze sobie radzi osoba, którą on wszystkiego uczył. Uśmiechnął się do siebie. Tym razem jechał własnym samochodem, Andy miała wolne i nie było jej w pracy, a on musiał jej podrzucić ostatnie dokumenty do podpisania. Właściwie samochód nie był jego, ale jego żony. Wziął go, bo nie miał kto go podrzucić, a wiedział, że musi to dzisiaj załatwić. Obiecał, a dla niego słowo znaczyło bardzo wiele. Przypomniał sobie odruchowo swoją pierwszą rozmowę z Huginsem, zaraz po tym, jak złożył słynną przysięgę Reveler "Przysięgam rozwiązywać zagadki rządu, znajdować ich spiski, ocalić niewinnych i zawsze stawiać ich ponad siebie". To właśnie Hugins ją wymyślił i kazał powtarzać każdemu nowemu. Po czym robił wykład na temat, jak ważne jest słowo dane drugiemu człowiekowi. Loe wiedział to od zawsze, tak został wychowany, ale mimo wszystko trochę śmieszyła go ta huczna przemowa i przysięga.
Nagle z zamyślenia wyrwało go coś dziwnego. Zauważył to kątem oka, jakaś tablica, stara. Odruchowo się cofnął się, żeby przyjrzeć się jej. Nie był właściwie pewien, czy w ogóle tam jest, w końcu nie czuł się dziś najlepiej. Głowa go bolała, nie był nawet pewien, czy nie ma gorączki.
Jednak tablica była. Zardzewiała, stara, napis zdrapany, ale jeszcze widoczny. Słabo, ale jednak... "Uwaga! Niebezpieczeństwo! Pod żadnym pozorem nie wchodzić!" Niegdyś czerwony napis, nieco przestraszył Jacka, któremu umysł płatał już drobne figle z powodu gorączki.
Potrząsnął głową, chcąc odegnać złe myśli i wsiadł do samochodu. Postanowił zapytać o to Andy, w końcu mieszkała tu od dawna, więc powinna coś wiedzieć. Ruszył powoli tak dobrze już znaną mu drogą. Dziwne było, że wciąż nie znał jej tak dobrze, jak sądził.

Zastukał do drzwi współpracowniczki, gdyż dzwonek znowu nie działał. Usłyszał szybkie kroki i po chwili stał twarzą w twarz z Andy Hismack.
- Witaj, Jack - uśmiechnęła się kobieta.
- Witaj, Andy - odpowiedział z lekkim uśmiechem, jednocześnie starał się bowiem opanować zawroty głowy i przypomnieć sobie, o co chciał zapytać koleżankę. - Słuchaj, chciałem cię zapytać...
Jednak nie dokończył. Okrągły kamień uderzył go w tył głowy, a on padł nieprzytomny na progu mieszkania. Andy wrzasnęła wściekła na przestraszone tym, co zrobiły dzieciaki sąsiadów, po czym z pomocą ich matki, wciągnęła Jacka do domu i położyła na kanapie w salonie. Zrobiwszy mu zimny okład, usiadła obok i czekała. Czekała, choć wiedziała, że nie tylko z jego bólem głowy będzie musiała sobie poradzić. Były jeszcze jego pytania i jej podejrzenia. Jednak to dopiero później. Na razie czekała.


--------------------
Pink it was love at first sight
Pink when I turn out the light, and
Pink gets me high as a kite
And I think everything is going to be all right
No matter what we do tonight

AEROSMITH :-)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Pensy Nocard
post 01.09.2003 18:39
Post #4 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z Warszawy




IV

Dookoła była ciemność. Nieprzenikniona, smolista czerń. Nie miał pojęcia gdzie jest ani, co tu robi. Wpatrywał się tylko w czerń, jakby chciał przeniknąć ją wzrokiem. Nagle pojawiła się jakaś jaśniejsza smuga, która powoli nabrała koloru i stała się czerwona, a potem znów zmieniła się w zieloną, w niebieską, żółtą, fioletową, pomarańczową, granatową, srebrną, złotą... w setki kolorów i odcieni, których nie potrafił nazwać, a za każdym razem gdy się zmieniała, wokół pojawiały się kolejne wstęgi, które falowały wokoło mieniąc się kolorami i tworząc kolejne wstęgi, i kolejne, i kolejne... Tak, że w końcu wokół Jacka zaroiło się od kolorów i mieniących się barw. Zamiast ciemności wokół niego wirowały kolory, mieniły się i zmieniały, to było piękne! Tak mu się podobało, że za nic nie chciał tego przerywać. Chciał trwać w tym, jak najdłużej, bo nic innego nie było.
Był tylko on i kolory.
Magiczne wstęgi.
Kolory z ciemności...
I nagle wszystko zgasło. Jack chciał krzyczeć, żeby tylko wróciło, żeby znów tu było tak pięknie.
Jednak nie mógł. Nie było już pięknie. Wokół była ciemność, ale zupełnie inna niż tamta na początku. Ta wydawał się taka cicha, prosta i... zwyczajna.
Nie było już miło. Czuł ból w płucach i gardle, z trudem oddychał, a czaszkę dręczył taki ból, jakby ktoś z całej siły ściskał mu skronie. Usiłował zmiażdżyć głowę. To był tępy ból, do którego dokładał się jeszcze jego ostry, przeszywający krewniak z tyłu czaszki. Jakby leżał na poduszce z gwoździ i jeden z nich dotkliwie wbijał mu się w głowę.
- Jack? Obudź się już... No dalej, Jack! - dobiegał go z daleka głos. Całą swoją uwagę skupił na nim, chciał się do niego zbliżyć. Spełnić prośbę, obudzić się.
Jack Loe, leżący na kanapie w salonie swojej współpracowniczki Andy Hismack, z trudem otworzył oczy. Czuł się, jakby ważyły z tonę. Była to oczywiście przesada, ale przy bólu głowy jaki odczuwał i nieprzyjemnym, bolesnym wręcz, drapaniu w gardle i gdzieś niżej, jakby w płucach. Zakasłał z trudem i szybko zacisnął szczęki z bólu, jaki tym wywołał.
Gdy po chwili się uspokoił, powiódł nie do końca jeszcze przytomnym spojrzeniem wokół siebie i zobaczył siedzącą przy kanapie, na fotelu, Andy.
- Nareszcie się obudziłeś! Nie sądziłam, że te dzieciaki aż tak poważnie cię uszkodziły! - mózg Jacka powoli powracał do właściwego tępa pracy, aczkolwiek ból i gorączka, która wyraźnie się wzmogła, bynajmniej mu tego nie ułatwiały.
- Co tu się dzieje? - spytał cichym głosem, bo na silniejszy nie było go w tej chwili stać.
- Co masz na myśli? - spytała kobieta, podający mu szklankę wody, która z trudem przełknął.
- Pytam, co się tu dzieje? Co znaczy tablica przy wjeździe do miasteczka? Dlaczego jest tu zakaz wjazdu? I dlaczego ja jestem chory? I na co? - grad pytań z trudem wydobywał się z ust Jacka, ale on już wiedział, czego chce. Chciał się dowiedzieć o, co tu chodzi, bo chyba gorzej już z nim być nie może!
- Spokojnie, Jack... - zaczęła uspokajającym głosem wyraźnie zakłopotana.
- Mów - warknął Loe.
- To długa historia... Chodzi o jakiś wirus, który panuje w miasteczku. Atakuje przeważnie mężczyzn. Choć kobiety też, wyglądają nieco... gorzej, ale nic im się nie dzieje. A niektóre to właściwie unikają jakichkolwiek skutków. Co do mężczyzn... wirus objawia się wysoką gorączką, pluciem krwią, kaszlem, bólem w płucach i gardle, bólem głowy, mdleniem, a na koniec czerwonymi plamami na skórze. Potem już dany człowiek nie żyje zbyt długo. Kiedyś ludzie o tym pamiętali... tak opowiadali mi starsi. Wbili tą tablicę, a potem zapomnieli. I żyjemy tu nigdy zbyt długo, ale jakoś sobie radzimy.
- Ale po co pojechałaś do miasta? Mogłaś kogoś zarazić!
- Jack... ja kogoś zaraziłam... - uśmiechnęła się lekko, jakby przepraszająco.
- No tak, mnie. Ale dlaczego? - spojrzał na nią rozpaczliwym wzrokiem. W gruncie rzeczy nie chciał umierać. Jeszcze nie.
- Rada wioski stwierdziła, że należy sprawdzić pewne wierzenie... - Andy westchnęła i pokręciła głową. - To był oczywiście zabobon, ale... musieliśmy sprawdzić. Otóż według niektórych ludzi, każdy spoza miasteczka jest rzekomo... nie do zarażenia. Nic mu się nie może stać. W takim razie wysłali mnie, bo już kiedyś była w waszym miasteczku i zdobyłam jako takie wykształcenie. Musisz wiedzieć, że od nas nie można się zarazić dopóki nie mamy ponad dwudziestu lat. Oczywiście nie u wszystkich jednakowo, ale właśnie w tym wieku stajemy się... groźni, jeśli tak można powiedzieć. - Przerwała na chwilę, ale widząc minę rozmówcy po chwili wróciła do rozmowy. - Miałam za zadanie spróbować kogoś zarazić. A z tego, co wiemy można zarazić się naszym jedzeniem, naszą śliną, krwią, czy poprzez stosunek z kimś z nas... Jednak ja nie chciałam ryzykować zabicia kogoś. To, że jestem brzydka bardzo mi pomogło, ale u nas nie ma pięknych kobiet... Są tylko mniej brzydkie... Udawało mi się być odpychającą i nikt się do mnie zanadto nie zbliżał. Dopóki Hugins nie przydzielił mi ciebie. Wtedy już nic nie mogłam zrobić. Obiecałam moim współmieszkańcom i obietnicy dotrzymałam. Zjadłeś u mnie obiad już pierwszego dnia, pamiętasz?
- Tak... - jęknął Jack.
- Powinieneś zjeść coś ciepłego. Już ci nie zaszkodzi! - uśmiechnęła się i znikła w kuchni, która do tej pory wydawała się mężczyźnie miłym i przytulnym miejscem, teraz bał się jej tak, jak i wszystkiego w tym domu, na tej ulicy, w tym mieście!
Dobiegał go jej głos, kiedy mówiła mu o chorobie, którą się zaraził. Opowiadała o tym, jak jej wujek na to zachorował i żył ileś tam... Jack jej nie słuchał.
Dobiegał go jej głos, ale on nie do końca rozróżniał słowa. Był skupiony na czymś innym. Na powstrzymaniu mdłości, które nastąpiły, gdy z trudem wstał. Musiał stanąć, musiał iść. Zataczając się ruszył do drzwi, byle szybciej na rynek, do telefonu. Zawsze wiedział, że słowo dane drugiemu człowiekowi wiele dla niego znaczy. Teraz musiał to udowodnić.
Starał się nie myśleć o bólu, zawrotach głowy, czy drapaniu w gardle. Tylko o jednym powinien teraz myśleć.

"Przysięgam rozwiązywać zagadki rządu, znajdować ich spiski, ocalić niewinnych i zawsze stawiać ich ponad siebie"

"...ocalić niewinnych i zawsze stawiać ich ponad siebie"

"...i zawsze stawiać ich ponad siebie"

"...ponad siebie"

Jack Loe zebrał w sobie wszystkie siły, jakie mu jeszcze pozostały i ruszył, zataczając się lekko na trzęsących się nogach do telefonu. Wiedział, że może nie dotrzeć, że może to nic nie dać, że straci na zawsze rodzinę i przyjaciół, ale wiedział też, że ma szansę i musi pomóc innym.
Nawet, jeśli mu się nie uda, to będzie wiedział, że próbował. Przynajmniej umrze z czystszym sumieniem.



Budka zbliżała się z każdym chwiejnym i niepewnym krokiem. Jack, co chwila odwracał się na boki, czy nikt do niego nie idzie, czy nikt nie chce go powstrzymać. W końcu nie każdy mógł chcieć być zamknięty i odizolowany od świata tylko po to, żeby nie wyludnić tegoż świata.
Wpadł do budki telefonicznej na wpół dlatego, że ledwo już szedł, na pół dlatego, że wciąż nie mógł uwierzyć, że nikt go nie ściga. Jego rozgorączkowany mózg z trudem przyswajał informacje. Nie dotarło do niego, że ludzie pewnie nie wiedzą jeszcze o jego zamiarach. Ach, gdyby miał komórkę! Niestety złośliwość losu sprawiła, że zostawił ją w biurze. Zaklął w myśli i z trudem przypomniał sobie numer do firmy. Na szczęście zbyt często tam dzwonił, żeby go zapomnieć. Wrzucił do automatu wszystkie drobne, jakie miał przy sobie i po wykręceniu numeru, wsłuchał się w sygnał.
- Dzień dobry, tu firma Reveler, w czym mogę pomóc? - odezwał się służbowy, niski, męski głos.
- Witaj Tom, to ja Jack...
- Jack?! Gdzieś ty się podziewał? Mary cię szuka... - głos najlepszego przyjaciela Jacka od razu stał się mniej służbowy, bardziej przyjacielsko zaniepokojony. Niestety Loe musiał mu przerwać, nie było czasu na durne rozmowy, drobne do automatu też były ograniczone.
- Nie teraz. Mam coś ważniejszego, więc słuchaj uważnie, bo to będzie poważna rozmowa...

TO JEST PRZEDOSTATNIA CZĘŚĆ smile.gif


--------------------
Pink it was love at first sight
Pink when I turn out the light, and
Pink gets me high as a kite
And I think everything is going to be all right
No matter what we do tonight

AEROSMITH :-)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Pensy Nocard
post 02.09.2003 18:57
Post #5 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z Warszawy




Och, moi drodzy nie piszcie tyle komentarzy, bo nie nadążam z czytaniem!!! dry.gif

V

Wysoka siatka stała wokół miasteczka. Z rynku widać było tylko jej kawałek, gdyż obejmowała dość obszerny obszar miasteczka, kilku sadów, łąk i małych poletek, dzięki którym ludności w mieście nie brakło jedzenia.
Siatka była pozornie łatwa do przejścia przez nią. Nie wydawała się odpowiednim murem, dzielącym zdrowych od chorych. Przynajmniej dopóki nie przeczytało się, na ostrzegającej tabliczkach, pod jak dużym jest napięciem. I tak, jak wysoką siatkę i drut kolczasty u jej szczytu dałoby się sforsować, tak o pozbyciu się wysokiego napięcia lub przeżycia takiego porażenia nie mogło być mowy. Jack uśmiechnął się z zadowoleniem. Jego telefon do firmy odniósł kolosalne skutki. Jednak dobrze było pracować w Revelerze, dzięki temu od razu mu uwierzono i zajęto się sprawą. Stanęła siatka, a lekarze szybko nauczyli się wykrywać wirusa we krwi zarażonych. Przebadali całe San Crizpiz i przybyło nieco ludzi do zakażonego miasteczka, aby tu skończyć swoje życie. Większość z nich patrzyła wrogo na Loe'a, ale byli też tacy, którzy pojmowali, że gdyby zostali na zewnątrz, pozarażaliby swoje rodziny, znajomych... Byli gotowi ponieść ofiarę, jak Jack, który przez te dziesięć dni, które minęły poczuł się jeszcze gorzej i z trudnością się poruszał. Dzisiaj na przykład z trudem doszedł do budki telefonicznej mimo pomocy Andy, która po długiej rozmowie zrozumiała jego racje i przyznała mu słuszność. To ona była jedną z tych, które pomagały "nowym" się urządzić w domach, które dostali od mieszkańców. Wiele stał pustych, więc nikt nie został bez dachu nad głową. "W tym miasteczku lokale zdecydowanie za szybko się zwalniają" powiedziała kiedyś gorzko byłą współpracowniczka Jacka i musiał przyznać jej rację. Przyznał ją też, kiedy stwierdziła dziś rano, że jest z nim coraz gorzej. Tak, musiał pogodzić się z gorzką prawdą, że jest to prawdopodobnie ostatni telefon od żony, który jest w stanie odebrać.
Niestety.
- A jak się czujesz? - spytała Mary, głosem który za wszelką cenę chciała uczynić naturalnym.
- Gorzej - wychrypiał jej mąż do słuchawki z trudem trzymanej w ręku. - Ledwo jestem w stanie utrzymać słuchawkę... Muszę siedzieć w budce, bo nie mam siły wstać, a i mówienie jest coraz trudniejsze... Mam chyba wysoką gorączkę... Andy twierdzi, że od czasu do czasu mówię coś całkiem bez sensu. Prawdopodobnie mam majaki... Od wczoraj mam też czerwone plamy... to ostatnie stadium. - kobieta po drugiej stronie słuchawki załkała cicho.- Nie płacz, Mary... nie warto...
- Nie warto?! Jesteś moim mężem, a ja... i ty... masz umrzeć... ja nie mogę, to za trudne dla mnie!
- Nie prawda. Jesteś dzielna... mądra i piękna... znajdziesz sobie kogoś i to szybko... mną się nie przejmuj... tylko wspominaj dobrze... - Jack uśmiechnął się krzywo. Starał się to mówić beztroskim tonem, choć sam bał się tego, co nadejdzie. Wiedział, że musi umrzeć i to już niedługo, ale nie do końca się z tym jeszcze pogodził. Mimo wszystko nie mógł martwić Mary bardziej niż do tej pory.
- Mogę zadzwonić jutro o tej samej porze? - spytała kobieta, powstrzymując płacz. Wiedziała, że inni nowi mieszkańcy też chcą porozmawiać ze swoimi rodzinami, czy znajomymi. Nie była jedyna.
- Nie... - odparł jej cichy głos męża.
- Czemu?
- Jestem zbyt... słaby, Mary. Nie dam rady dojść... To nasza ostatnia rozmowa... Przykro mi skarbie...
- Ostatnia? - spytała zrozpaczona.
- Tak... I lepiej szybko ją zakończmy... Nie lubię ckliwych pożegnań.
- Czyli mam tak po prostu się z tobą pożegnać, jakby nic się nie stało? - spytała rozżalona na wszystko wokół niej.
- Właśnie... Do zobaczenia, Mary... może kiedyś...
- Do zobaczenia, Jack... Ale to tak nie może być! Jack!
- Może Mary... Do zobaczenia...
Odłożył słuchawkę i z pomocą współlokatorki wstał i nie bardzo wiedząc, co się dzieje ruszył przez zalany słońcem rynek do domu. Był zmęczony, musiał odpocząć, zdrzemnąć się.
Dotarł do domu...
Zasnął...
Pochowano go następnego dnia na, zdecydowanie zbyt już wypełnionym, cmentarzu.

Andy Hismack była z niego bardzo dumna. Ona sama nie zdobyłaby się na taki gest. Nie odważyłaby się sprzeciwić i wezwać tu nikogo z firmy Reveler. Ani z żadnej innej. Doszło do niej jak mało znaczącą i tchórzliwą osobą jest. Jednak teraz było już na to za późno. Na szczęście Jack Loe był inny. Uratował wielu ludzi od okropnej śmierci w bólu i gorączce, jaką miał on, gdy szamotał się przez sen, z którego już nigdy nie miał się obudzić...
Tak, Andy zdecydowanie była dumna ze swego przyjaciela. Wiedziała, że dokonał wielkiej rzeczy i jego poświęcenie nie pójdzie na marne.
Skąd bowiem Andy mogła wiedzieć, że tego wirusa przenoszą również zwierzęta? Skąd mogła wiedzieć ile bezdomnych psów i kotów, a także tych domowych zwierząt jest zarażonych? Przecież nie mogła tego wiedzieć, ani tego, że nikomu nie przyszło do głowy by je przebadać. Nie spodziewała się, że poświęcenie Jacka zostanie zaprzepaszczone przez dziecko, które drażniło obcego psa i które zostało przez niego ugryzione. Skąd mogła wiedzieć, że będzie bało się przyznać rodzicom i tym samym nie pójdzie do lekarza, bo uzna to za zbyt małą rankę na taką aferę? Nie mogła tego wiedzieć i nie wiedziała, więc była dumna i pełna podziwu dla Jacka, jego firmy i tego, co osiągnęli.


KONIEC...


--------------------
Pink it was love at first sight
Pink when I turn out the light, and
Pink gets me high as a kite
And I think everything is going to be all right
No matter what we do tonight

AEROSMITH :-)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 01.05.2024 12:33