Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Eugeniusza Kołtuńskiego Przypadki [cdn]

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 5 ] ** [83.33%]
Słabe - wyrzucić [ 1 ] ** [16.67%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 6
Goście nie mogą głosować 
Gem
post 26.05.2006 16:17
Post #1 

Magik


Grupa: Prefekci
Postów: 749
Dołączył: 24.07.2005
Skąd: z oślizłego lochu >:]

Płeć: Kobieta



Postanowiłam napisać ff o przygodach pewnego bardzo mugolowatego mugola, który dość często spotykać będzie na swojej drodze magię. Tytuł, jak zapewne się domyślacie, jest modyfikacją utworu I. Krasickiego, ale nie mają one wiele wspólnego. Odcinki będą krótkie, luźno powiązane ze sobą o zabarwieniu lekko komicznym.
Errr... to znaczy mają być zabawne, nie koniecznie powodować, że pospadacie z waszych siedzisk, natomiast humor jakim się w nich posługuję jest bardziej subtelny, niż w moich poprzednich parodiach. W każdym razie, oto pierwszy odcinek, a jeżeli wam się spodoba, to wkleję kolejne.
Enjoy, Gem.


Część: I


Eugeniusz Kołtun właśnie wracał z pola. To był bardzo ciężki dzień dla Eugeniusza, zważywszy na to, że słońce grzało wyjątkowo mocno, roboty było sporo, a nie miał nikogo do pomocy. Eugeniusz bardzo cenił solidną pracę i nie wyobrażał sobie, jak można zmarnować życie próżnując. Zawsze starał się robić coś pożytecznego, czy było to koszenie trawnika, czy też podglądanie sąsiadów. Szedł drogą, przy której wznosił się wysoki drewniany płot. Po drugiej stronie, znajdował się teren nabyty kilka dni temu, przez młodą parę. Nagle, Eugeniusz zauważył sporą wyrwę w ogrodzeniu i zatrzymał się. Podszedł do dziury, wychylił poza nią głowę i oparł się o drewniane pale. Teraz oglądał zaorane w równe rzędy pole, a w każdym z nich, znajdowała się taka sama ilość sadzonek. To dziwne, pomyślał Eugeniusz, jeszcze wczoraj była tu zarośnięta trawą ziemia, aż po sam pas. Eugeniusz wiedział to na pewno, ponieważ był sprawdzić, czy płot jest tak samo solidny po drugiej stronie.
- Te! Panie sąsiedzie? Niechże pan no tu podejdzie! - zawołał bacznie obserwując zbliżającą się sylwetkę pana Cypysa.
- Dzień dobry, panie Kołtun. Jak zbiory? - zapytał mężczyzna w kolorowym sombrero i fioletowych kowbojskich butach. Eugeniusz zmarszczył czoło i nieufnie zerknął na kwiecisty wzór spodni sąsiada. Musiał przyznać, że coś było nie tak z panem Cypysem, chociaż Eugeniusz jeszcze nie wiedział co dokładnie. Przecież przerabianie starych sukienek teściowej na ubrania robocze, to nie nowość.
- Wie pan, panie Cypys, mógłbym przysiąc, że jeszcze wczoraj miał tu pan same chaszcze, a dziś? Proszę, wzorowe pole jak się patrzy! – Eugeniusz zaniepokoił się tak szybką zmianą otoczenia, więc oczekiwał szczegółowych wyjaśnień. W końcu należały mu się.
- Hmmm... dziękuję, chciałem się uporać z tym jak najszybciej. Rozumie pan, żona - odparł mężczyzna, uśmiechając się porozumiewawczo. Ale Eugeniusz nie wydawał się usatysfakcjonowany. Zerknął raz jeszcze na swoje pole dla porównania i musiał przyznać, że nie osiągnąłby takich efektów co sąsiad, nawet w tydzień. Postanowił dać panu Cypysowi jeszcze jedną szansę na logiczne wyjaśnienia, więc zaczął podchwytliwie.
- Ach, tak. Teraz to wszyscy stawiają na technikę. No wie pan, szybko i wydajnie.
- Święta racja, wynająłem Kompajn do pomocy. Bardzo pomocne, ale chyba się nie dogadaliśmy, bo chciałem założyć plantację marchewek, a nie mandarynek – powiedział i wskazał na młode drzewka.
Eugeniusz przestąpił z nogi na nogę i podrapał się po brodzie. Jego mózg nie chciał zarejestrować wzmianki o pertraktowaniu z maszyną. Zignorował ten fakt i ciągnął dalej.
- Miał pan na myśli kombajn?
- Ten miał na imię Kompajn, ale w końcu, co za różnica.
Eugeniusz jeszcze nie słyszał o tym, żeby ktoś nazywał kombajn, jednak przyjął to dość spokojnie.
- Ano. To żeście w nocy musieli pracować jak szaleńcy, ale jak Boga kocham, nic nie było słychać. - Eugeniusz zmrużył podejrzliwie oczy i poprawił swój poczciwy, wysłużony, słomkowy kapelusz.
Pan Cypys wyglądał jakby myślał o czymś bardzo intensywnie.
- To... to pewnie przez ten deszcz - oznajmił w końcu.
- Ale wczoraj nie padał deszcz! - stanowczo zaprzeczył Eugeniusz.
- Może u was nie padało.
- Jak to? Nie mogło u was padać, jak nie padało u nas!
- Pewnie nie mogło...
Eugeniusz szarpnął swoją brodę spoglądając na rozmówcę jak na wariata.
- Panie Cypys! Nie orze się pola w deszcz!
- Oczywiście, przecież wiem. Nikt nie chciałby zmoknąć - zaśmiał się pan Cypys.
- Ale przed chwilą powiedział pan, że w nocy padało!!!
- Być może. Nic o tym nie wiem, spałem bardzo mocno.
Eugeniusz miał ochotę zakląć bardzo siarczyście, ale przecież zawsze twierdził, że wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. Wziął głęboki oddech i zaczął cierpliwym tonem.
- Panie Cypys, czy mógłby mi pan powiedzieć, jak pan mógł skosić te ogromne chwasty?
- Oczywiście... kosą.
- I chce mi pan powiedzieć, że za pomocą kosy uporał się pan z całym polem w jedną noc?!
- Nie...
Eugeniusz zerwał z głowy kapelusz i zacisnął na rondzie szczęki warcząc jak zwierze.
- Ale... przed chwilą... to właśnie... pan powiedział! – wydusił Eugeniusz, słowo po słowie jakby sprawiało mu to wielką trudność. Bynajmniej zachowanie względnego spokoju wymagało niezwykle silnej woli. Eugeniusz miał to do siebie, że nie znała się specjalnie na żartach, przynajmniej nie tak dobrze, jak na kapuście. I wiedział o tym doskonale. Problem polegał na tym, że pan Cypys wcale nie wyglądał na kogoś, kto nie mówi poważnie.
- Nie, nie. Chyba się nie zrozumieliśmy - zauważył pan Cypys beztrosko.
- Czyżby?! To po co panu był kombajn, skoro poradził pan sobie kosą?
- Ja? Ależ ja wcale nie ścinałem. Naostrzyłem tylko kosę i wypróbowałem kilka razy – oznajmił z zadowoleniem.
- W nocy?! - załamał się Eugeniusz.
- W nocy była tak samo tępa, jak w dzień.
- Zwariuję... więc jak pan to wytłumaczy?
- No cóż, bierze się kamień szlifierski i przeciąga po ostrzu...
- Staaać!!! Dosyć, dosyć tego! Chcę natychmiast wiedzieć, o co tu chodzi i kim pan jest do ciężkiej cholery!!! – krzyknął Eugeniusz opluwając sobie brodę.
Pan Cypys spojrzał zmartwionym wzrokiem na Eugeniusza i cmoknął z przekąsem.
- A wie pan, to dobre pytanie. Dopiero od niedawna jestem farmerem, ale dalej czuję się po części związany z moją dawną pracą. Chyba nie potrafiłbym odpowiedzieć na to pytanie tak od razu... – Ostatnie słowa pan Cypys wypowiedział w stronę oddalającej się szybko i zygzakiem, wrzeszczącej sylwetki Eugeniusza Kołtuna. Odprowadził go wzrokiem, aż zniknął za zakrętem i odwrócił się do małego człowieczka stojącego tuż obok, którego głowa znajdowała się poniżej dziury w ogrodzeniu.
- Dziwni są tutejsi ludzie. No cóż, chyba pora się rozliczyć – powiedział spokojnie do goblina.
- Mogę odjąć dwadzieścia procent wynagrodzenia robotnikom, za pomyłkę w towarze, ale za zaklęcie zraszające, wezmę podwójną stawkę – zakomunikował goblin drepcząc tuż obok pana Cypysa.
- Niech będzie. W zasadzie, mandarynki, to nie najgorszy pomysł – mruknął pan Cypys.
- Mówiłem, że gwarantujemy zadowolenie. Proszę, oto rachunek – zaskrzeczał jego rozmówca i wyciągnął podłużny kawałek pergaminu. Pan Cypys złożył na nim podpis różdżką i pergamin zniknął.
- Firma Kompajn I Spółka poleca się na przyszłość. Darmowy katalog dla pana... życzę miłego dnia!



Ten post był edytowany przez Gem: 19.07.2007 01:25


--------------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Gem
post 19.07.2007 00:45
Post #2 

Magik


Grupa: Prefekci
Postów: 749
Dołączył: 24.07.2005
Skąd: z oślizłego lochu >:]

Płeć: Kobieta



Do napisania tego odcinka, zainspirował mnie Terry Pratchett i jego "Kot w Stanie Czystym". Bardzo gorąco polecam jego książki, każdemu, kto lubi fantastykę z iście brytyjskim humorem. A zatem kolejna cześć!

Część: IV


To był jeden z tych dni, kiedy człowiek wstaje skacowany i zaklina się, że już nigdy w życiu nie weźmie do ust niczego, co zawiera choćby najmniejszy procent alkoholu. Zazwyczaj, budzi się wtedy późnym popołudniem i z półprzytomnym wyrazem twarzy, ciągnie chwiejnym krokiem do kuchni w poszukiwaniu szklanki wody. Rozmyślając o konieczności chłodnego prysznica, oraz kolejnej szklance wody, napotyka na swojej drodze szarego kocura, taszczącego po podłodze najświeższe wydanie „Kuriera”. Zwykle, człowiek ten skłonny jest ignorować fakt, że gazeta leży otwarta akurat na stronie z notowaniami giełdy, i że niektóre wykresy wyglądają na starannie wydrapane. Jednak pan Kołtun nigdy nie tracił czujności, nawet gdyby poprzedniego wieczora wlał w siebie ilości alkoholu powodujące temporalny kryzys czasoprzestrzeni.
- Ty... – wycedził, przytomniejąc na tyle, że mógł stanąć prosto bez obejmowania ściany. Łajza przeczuwając niebezpieczeństwo, chwycił w zęby oderwane wcześniej kawałki wykresów i czmychnął przez otwarte okno. Zostawmy teraz Eugeniusza i pozwólmy mu dojść do siebie za pomocą kolejnej butelki Burbonu. Skupmy się na szarej kulce futra, biegnącej w kierunku starej, opuszczonej szopy z narzędziami. Ponieważ Łajza będzie w tym odcinku głównym bohaterem, wypadałoby przybliżyć nieco jego niewątpliwie istotną postać, o czy przekonacie się już niebawem. Kocur pani Kołtunowej, a przynajmniej jej się tak wydawało, należał do gatunku kotów stuprocentowych. Objawiało się to przede wszystkim tym, że jego szara, pręgowana sierść nosiła liczne ślady walki, gdzieniegdzie odsłaniając różową skórę. Prawe ucho miał postrzępione, a niektóre wąsy sterczały pod dziwnym kątem. Niewątpliwie każdemu znana jest kocia przebiegłość i w tej właśnie dziedzinie, Łajza osiągnął najwyższy stopień. Na domiar wszystkiego, Łajza nie był zwykłym kotem. Tak na prawdę był nie rejestrowanym animagiem, ukrywającym się przed sprawiedliwością. W czarodziejskim świecie przestępczym używał pseudonimu Woltera Zakapiora, a w sobotnie wieczory Vanesy Venus. Zajmował się przede wszystkim nielegalnym handlem rzadkimi księgami magicznymi oraz specjalizował się w napadach rabunkowych na emerytów i rencistów. Jakieś dwa lata temu jego kryjówka została ujawniona i koleje losu sprawiły, że zamieszkał z mugolskim małżeństwem o sympatycznie brzmiącym nazwisku, Kołtun. Bardzo szybko przyzwyczaił się do swojej nowej postaci, choć niekoniecznie lubił jeść myszy, i w krótkim czasie zyskał wysoką pozycję w kocim społeczeństwie, zdobytą z wielkim trudem. Wolter postanowił przeczekać całe zamieszanie i obiecał sobie, że tym razem zacznie żyć od nowa, ale już w świecie mugoli. Zawsze marzył o karierze maklera giełdowego, miał niezaprzeczalne zdolności przywódcze i kleptomanię w stopniu zaawansowanym. Jednak tym razem definitywnie zadecydował, że osiągnie swój cel. Dlatego codziennie śledził gazety, czytał poradniki giełdowe i... gromadził. Gromadzenie przedmiotów wartościowych stało się jego obsesją, a zarazem pierwszym krokiem do osiągnięcia sukcesu. „Jeszcze jakieś dwieście dolców... mrumrmru... i będę mógł kupić jakieś porządne akcje... mrumrumru... ten komplet porcelany wyglądał na wartościowy...mrumru... może da się opchnąć za czterdziestkę” rozmyślał, przeciskając się otworem między drewnianymi deskami szopy, gdzie „ulokował swoje oszczędności”. Należy wyjaśnić jedno z podstawowych zachowań kotów, które ludzie zinterpretowali jakże pochopnie, a na dodatek błędnie. Mruczenie, jest dźwiękiem o wiele bardziej złożonym niż mogłoby się wydawać. Jest niemal tyle rodzajów mruczenia co gatunków sera w Szwajcarii. Na przykład, kiedy człowiek drapie kota za uchem, ten wydaje niski, wibrujący dźwięk, który można najłatwiej zinterpretować jako oznakę zadowolenia. Nie koniecznie, bo zazwyczaj jest to proste przesłanie: spróbuj przestać, a zrobię z twojej twarzy mielone na pulpety. Oczywiście, wszystko zależy od charakteru kota i tego, jak dawno nie ostrzył pazurów. Równie błędne jest postrzeganie ludzi jako ich panów bądź pań. Koty nie mają właścicieli, one po prostu pozwalają niektórym głaskać się bez obawy, że czyjaś ręka może zamienić się w postrzępiony kawałek mięsa. Łajza wskoczył zwinnie na pudło z zegarkami (pan Kołtun często je gubił), wspiął się po zabytkowej lampie, omijając ostrożnie stos starannie ułożonych kostek mydła, aż wdrapał się na wystającą ze ściany półkę. To było jego prywatne biuro. Składował tu wszystkie informacje i wycinki prasowe. Za pomocą łapy i pyszczka, przykleił na prowizorycznie zamontowanej samoprzylepnej tablicy, składającej się w głównej mierze z gumy do żucia, najnowsze wykresy. Spojrzał krytycznie na wyniki swojej pracy i westchnął. Tak, notowania z pewnością pięły się w górę, ale to również oznaczało wzrost cen akcji. Łajza wiedział, że musi się bardziej postarać i w tym celu potrzebował czegoś naprawdę wartościowego, czego na pewno nie znajdzie w domu u Kołtuńskich. Zaczął krążyć po legowisku z najlepszego garnituru pana Eugeniusza, nerwowo podrygując ogonem. „Pomyślmy... najlepsze byłoby coś o stosunkowo dużej wartości, ale na tyle małego, żebym mógł niepostrzeżenie wynieść z obcego domu... nie mogę dać się złapać. To trzeba dokładnie zaplanować, albo...” Zatrzymał się raptownie. Łajza właśnie wpadł na genialny pomysł. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ryzyko będzie wielkie, ale bez ryzyka nie ma zysków.

* * *

- Mój drogi, wąsaty przyjacielu – zaczął Łajza serdecznie, obejmując szczupłego, rudego kocura. – Jak wiesz, pokładam w tobie ogromne zaufanie i dlatego wybrałem właśnie ciebie na przyjaciela.
- Ach! Naprawdę? Naprawdę tak myślisz?! – Dżyngins nie krył podekscytowania. Był stosunkowo młody, ale miał opinię frajera, przez co inne koty nie zadawały się z nim zbyt chętnie. Zaraz po tym, jak opróżniły jego miskę, ma się rozumieć.
- Oczywiście, kolego.
- Kolega! Ha! Jesteśmy kolegami, prawda? Kumplami! Hej stary! Co słychać?! Hehehe... – Dżyngins podskakiwał jak niesforny szczeniak wokół Łajzy, który dyskretnie przeciągnął łapką po pyszczku.
- Tak, tak... ale żebyśmy mogli być prawdziwymi „kumplami”, jest coś co musisz zrobić.
- Co? Powiedz, powiedz, Łajdaku!
- Łaj-zo!
- Yyyy... obwiesiu!
- Argh... Nie, nie! To moje imię. Nazywam się Łajza, a nie żaden Łajdak!
- Och... przepraszam. Myślałem, że to jakaś nowa zabawa – powiedział Dżyngins, szurając ogonem po ziemi.
- A wracając do tematu... Chodziło mi o takie ”kumpelskie” zapoznanie. – Mrugnął do niego porozumiewawczo.
- Aaaaa... to znaczy, że mam ci oddać mój obiad?
- Argh!!! Na co komu nieświeża ryba! Miałem na myśli... nie dziękuję. Ale to miło z twojej strony.
- Jasne, dla kumpla zawsze, bo jesteśmy kumplami, no nie? – Łajza uśmiechnął się łagodnie, na tyle, na ile może uśmiechać się ktoś, kogo pyszczek zawsze wygląda w ten sposób. Jakie to było proste! Oczywiście, biorąc pod uwagę intelekt Łajzy, nie mogło być inaczej. Dżyngins, zwany w kocim świecie jako Odrzutowiec, był wyjątkowo naiwny, ale posiadał jeszcze jedną ważną w tym wypadku cechę. Otóż z jakiegoś powodu, był obdarzony nienaturalnym nadmiarem energii i nieustannie pożytkował ją na ganianie własnego ogona, a biegał z zawrotną prędkością, co dawało efekt w postaci małej, imbirowej trąby powietrznej. Jego właścicielem był pan Cypys, tajemniczy sąsiad o budzącej zaufanie, naiwnej twarzy. „Zupełnie jak jego pupil”, pomyślał Łajza. Kluczem do rozwiązania jego problemu, było zdobycie przyjaźni Odrzutowca oraz wykorzystanie jego zdolności do szybkiego przemieszczania się. Teraz została tylko kwestia wyboru obiektu.
- Powiedz, Dżyngins. Co my myślisz o kocich zabawkach? – zapytał niby od niechcenia, wygrzebując paproch spod pazura.
- Są super! Uwielbiam jak człowiek rzuca, a ja przynoszę, sprytne nie? Albo, to takie co się kręci, a ja to łapię, to dopiero frajda! – mówiąc to, Dżyngins podskakiwał jak po wypiciu beczki sfermentowanego mleka (w Mongoli robi się alkohol z mleka - kumys). Łajza kontynuował.
- Wyśmienicie! To może pobawimy się razem?
- Serio? Ale fajowsko! Kto by powiedział... ty, ja i plastikowa mysz...
- Nikt!!! – Rozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu. - Eeee... to znaczy, w życiu każdego kota nadchodzi taki moment, w którym musi pomóc swojemu człowiekowi.
- Jak to?
- Widzisz, to jakby ich taka zabawa. Dają ci szmacianą mysz i oczekują, że ja zepsujesz. Myślę, że jest to jakąś formą ich rozrywki, albo relaksu.
- Ahaaaaa... sprytne. – Wszystko szło jak z płatka, a Łajza przechodził do fazy końcowej planu. ”Doskonale”, pomyślał. „Łyknie wszystko.”
- Zatem chodźmy, nie ma co zwlekać!

* * *

Podwórko Cypysów było raczej spore, nie licząc poletka niebieskich pomidorów, nie różniło się niczym od wszystkich innych gospodarstw rolnych. Dżyngins prowadził Łajzę przez dziurę w drewnianym płocie z tak mocno naprężonym ogonem, że w porównaniu do niego, struna skrzypiec wyglądała jak rozgotowany makaron. Z dumnie uniesionym łebkiem, skierowali się do drzwi małego, białego domku o niebieskich okiennicach. Nic specjalnego, ale uroczy. Łajza poczuła się zawiedziony.
- Ludzie pojechali gdzieś i nie ma ich od rana. A właściwie dlaczego miało ich nie być?
- Drogi przyjacielu... chyba nie chcesz, aby nam ktoś przeszkadzał w zabawie?
- Aaaaaa... racja – mruknął Dżyngins ze zrozumieniem. – Przepraszam Łajzo, ty zawsze wiesz najlepiej.
- Otóż to! Prowadź... przyjacielu.
Zanurkowali przez mały otwór w drzwiach. Kiedy znaleźli się już po drugiej stronie, Łajza od razu przeszedł do fachowej oceny. Na ścianie tykał staroświecki zegar z kukułką, ale mało prawdopodobne, by był wartościowy. Zauważył też w kącie kilka mioteł i kule związane ciasno sznurem, może do kręgli. „Dziwne... mrumrumru... jakbym już to gdzieś widział.”
- Czy ty właśnie zamruczałeś? – Dżyngins zmaterializował się o kilka milimetrów od pyszczka Łajzy.
- Zdaje ci się, przyjacielu... może by tak... albo lepiej nie. – Łajza miał jeszcze jeden talent, jednym słowem: umiejętność przekonywania bez pomocy rozgrzanych do białości szczypiec. Siła jego perswazji, była nawet w stanie zmusić do zjedzenia solidnego kawałka dywanu.
- A co, nie? Powiedz, powiedz co?! Powiedz!
- Och, to nic takiego... nie wiem czy się zgodzisz... nie chciałbym nadużywać gościnności.
- Dla ciebie wszystko stary! Bo w końcu jesteśmy kumplami, no nie? – Dżyngins zamierzał obdzielić nowego przyjaciela koleżeńskim łupniem, ale Łajza zdołał w ostatniej chwili odsunąć się na bezpieczną odległość.
- Ehhh... skoro nalegasz. Bardzo mnie ciekawią twoi ludzie. Uważam, że ludzie to przemiłe stworzenia.
- Racja, racja! – Na moment oczy Łajzy zamieniły się w wąskie szparki.
- Z pewnością. Chętnie dowiedziałbym się o nich czegoś więcej. Hmm... ciekawe jak to zrobić.
Rudy kocur rozpromienił się.
- Kapuję, chcesz na nich poczekać!
- Nie! Ty dur... drogi kolego. Nie mamy tyle czasu.
- No to... – zaczął Dżyngins z wyrazem pyszczka, jakby myślenie sprawiało mu ból. – to może chociaż cię oprowadzę.
- Świetny pomysł! Jak na to wpadłeś!?
- Umm... no wiesz, bez ciebie nie dałbym rady! – odparł, a Łajza zastanawiał się jak można być tak odpornym na ironię. Nie pytając o nic więcej, przeszedł do kuchni i obejrzał dokładnie sprzęty, potem zaczął zwiedzać pokój gościnny i sypialnię. Pochmurniał z minuty na minutę, a Dżyngins marudził u jego boku ględząc bez końca. Od kiedy opuścili korytarz, Łajza miał dziwne wrażenie, że coś tu nie gra. Dom wyglądał na większy wewnątrz niż na zewnątrz. Wydawało się, że cały plan na nic, gdy niespodziewanie oczy Łajzy rozbłysły pożądliwym płomieniem.
- ...kiedy się w końcu w coś pobawimy, nudzę się? Wiem! To może berek?! Ja łapię, a ty gonisz! – Nie przerywając oględzin, były kryminalista cmoknął z przekąsem. Młodszy kot nie rezygnował.
- Ja też lubię ludzi, ale co jest takiego interesującego w tej metalowej skrzyni z pokrętłem na drzwiczkach?
- Masz rację. Te zielone papierki obok wyglądają sensowniej... - Gdyby uśmiechał się jeszcze trochę szerzej, odpadła by my górna część głowy.
- Dlaczego?
- Hmm? – Łajza oprzytomniał i niedbałym ruchem łapki zatrzasnął szufladę, po czym zeskoczył z gracją na podłogę.
- Drogi przyjacielu, czas na punkt kulminacyjny.
- Nie rozumiem. Mieliśmy się bawić! A ty tylko chodziłeś po meblach i zaglądałeś do szafek...
- No właśnie. Widzisz, to taka nowa forma zabawy pobudzająca wyobraźnię.
- Aaaaaa.... sprytne.
Została jeszcze tylko jedna rzecz, a mianowicie otwarcie sejfu i przetransportowanie pieniędzy do skrytki Łajzy. W jednym momencie postanowił wykorzystać okazję i powrócić do swojej dawnej postaci. Oszczędności Cypysów będą stanowiły doskonały start w nowe życie. Ale najpierw, musiał na powrót stać się sobą.
- Dżyngins, pobawimy się teraz w „przynieś patyk” i...
- Ja pierwszy!!! Mogę zacząć? Wiesz jak lubię przynosić rzeczy!
- Ehhh... no dobrze, ale robię to tylko dla ciebie.
- Dzięki stary! Dzięki!
Czasami Łajza miał wrażenie, że rozmawia z własną kuwetą.
- A więc dobrze. Pamiętasz jak byliśmy w mojej tajnej kryjówce?
- Jasne! Masz tam mnóstwo kocich zabawek!
- Doskonale. A pamiętasz jak w sekrecie pokazywałem ci moją ulubioną?
- Mówisz o tym śmiesznym kijku do aportowania?
- Właśnie tak. Twoje zadanie polega na przyniesieniu go, jak najszybciej.
- Ha! O to się możesz nie martwić. Ty wiesz jaki jestem szybki! Już biegnę... tak szybko, że nawet nie zauważysz, kiedy wrócę...
- No to przebieraj łapami!!! Raz, dwa, trzy, kundel patrzy!
- Gdzie? – Dżyngins rozejrzał się z przestrachem.
- Och! Na litość, to tylko rymowanka!
- Haha! Ale z ciebie żartowniś... No dobrze, dobrze, już zmykam... – Łajza schował pazury. Wszystko szło z godnie z planem, za minutę, dwie stanie się na powrót Wolterem, otworzy sejf, zapakuje kosztowności i zniknie stąd raz na zawsze. Oto kres jego kociej egzystencji, kres jedzenia niedopieczonych ryb, kres chłeptania mleka z cudzych kubków, nadchodzi nowy wspaniały dzień, nadchodzą...
- Ludzie z kominka!!! – Łajza zjeżył się w jednym momencie, przyciskając uszy do czaszki i prychnął jakby go wrzucono do wody. Nie miał już wątpliwości, ale jak to możliwe, że nie wpadł na to wcześniej. Cypysowie byli czarodziejami i jeżeli odkryją teraz jego prawdziwą tożsamość na pewno zawiadomią Ministerstwo, a wtedy wszystkie jego plany i kresy, o których przed chwila marzył, bezpowrotnie znikną. Początkowo Łajza wpadł w panikę, bo wysoki, chudy mężczyzna, który wyszedł z kominka jako pierwszy, zamknął drzwi od pokoju. Ale natychmiast się opanował i wskoczył za tapczan, obserwując z ukrycia wyłaniających się kolejno: kobietę o jasnych, kędzierzawych włosach i kilkunastoletniego chłopca z czupryną podobną do poprzedniczki. Para dorosłych, trzymała różdżki. Łajza oblizał nerwowo pyszczek.
- Mamo, czy kiedy pójdę do Hogwartu, będę mógł zabrać Dżynginsa? – zapytał chłopiec, zadzierając głowę by spojrzeć na matkę. Pani Cypysowa uśmiechnęła się pogodnie.
- Ależ oczywiście, kochanie. – Pogłaskała go po głowie. – Tylko pamiętaj, żeby się nim opiekować tak samo, jak tu w domu.
- Będę mamo! – zawołał szczerząc zęby w uśmiechu. Gdyby Łajza nie miał sierści, byłby teraz biały jak ściana. Ponieważ to, co ujrzał na twarzy chłopca... ten złowieszczy błysk w jego oczach... „Biedny, biedny Dżyngins”, pomyślał kocur. Ale nie było czasu na sentymenty, musiał się stąd wydostać i to jak najprędzej, zanim ten mały potwór go dopadnie. Oczy Łajzy zrobiły się wielkie jak dwa talerze, gdy rodzice zaczęli wypakowywać zakupione książki i rekwizyty, a chłopiec w tym czasie zaglądał pod meble, szukając i nawołując Dżynginsa. Na szczęście los uśmiechną się do Łajzy i pan Cypys wyszedł z pokoju, zostawiając uchylone drzwi. Kot podpełzł ostrożnie w kierunku wyjścia i już miał wyśliznąć się niepostrzeżenie, kiedy nagle wpadł Dżyngins. Z pyszczka Łajzy dobiegło żałosne, przepełnione grozą miauknięcie.
- Jechtem jug chtayy! Łajga!? – Dżyngins wypluł na podłogę resztki tego, co kiedyś mogło być różdżką. – Łajza?! Gdzie jesteś, Łajza?! Przyniosłem... zrobiłem jak kazałeś... czy teraz twoja kolej? – zapytał radośnie i skoczył do kocura, podsuwając mu kupkę drzazg pod łapki. Łajza nie mógł wykrztusić słowa. Panika została wypchnięta brutalnie i zastąpiona przez czysta zgrozę.
- Ty... ty... ty durniu!!! Zniszczyłeś ją!!! Zniszczyłeś! Jak ja mam teraz wrócić do swojej postaci?! No jak?! – wrzasnął wściekle, próbując poskładać kawałki drewna.
- Och... wybacz stary. Kiedy podchodziłem do dziury w płocie, trzymając ten patyk w pyszczku, coś się stało i nie mogłem przejść, nie ważne jak bardzo się rozpędzałem – powiedział drapiąc się za uchem. – Może to magia? Jak myślisz?
- Maghhhiia... magia?! – W oczach Łajzy pojawiły się diabelskie błyski, a obnażone pazury wyglądały naprawdę groźnie. Jego ogon przypominał szczotkę do butelek. Sykną wściekle. – Zamorduję... zakatrupię...aaaaah?! – Nagle Łajza znalazł się półtora metra nad ziemią. Zdezorientowany okręcił się w mocnym uścisku trzymających go ramion.
- Zobacz, mamo. Dżyngins znalazł kolegę – zawołał kędzierzawy chłopczyk. Jednak w jego głosie dało się słyszeć coś zupełnie innego niż zaskoczenie. A co najgorsze, wcale nie wyglądał na zawiedzonego, kiedy nie otrzymał odpowiedzi. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwila stał rudy kot, znajdowała się już tylko pustka. „Nic dziwnego, że tak szybko biegał”, pomyślał z goryczą Łajza. Koci instynkt podpowiadał mu, że powinien użyć pazurów w trybie szarpano-siekanym, ale jeżeli zwróci na siebie uwagę Cypysów, ci na pewno poznają w nim animaga. „O ironio! Trzeba było nie robić tych tatuaży” ( na jednym boku, ciemniejsze futerko układało się we wzór przypominający nagą kobietę). Chłopiec rozejrzał się, a potem uniósł do góry kocura oglądając go dokładnie z każdej strony.
- Nooo... trochę wyliniały, ale się nada – podsumował malec i zachichotał upiornie. Łajza już wkrótce miał się przekonać, jak niesamowitą wyobraźnię mają mali chłopcy. A co gorsza, już nigdy nie miał zapomnieć.
- Miau?...

* * *

Następnego ranka, Łajza gramolił się do domu Kołtunów zataczając się po drodze. Wyglądał jak stary koc, skłębiony i powalany sadzą. Miał na sobie papierową czapeczkę i opaskę na oko przyklejone do sierści taśmą klejącą. Jedna łapka stukała o kostki bruku, ponieważ nie był w sanie zdjąć walcowatego klocka, który posłużył za drewnianą nogę. „Nienawidzę małych chłopców, nienawidzę Dżynginsa, nienawidzę zabawy w piratów i NIENAWIDZĘ PŁYWAĆ NA MISCE!!!” Zeszłego wieczora, kiedy myślał, że jogo katusze dobiegają końca, syn Cypysów postanowił zatrzymać nowego pupila na jeszcze kilka jutrzejszych abordaży. Wszystkie drzwi i okna były już pozamykane, ale Łajza był w końcu jednym z najcwańszych kotów w okolicy. Szybko doszedł do wniosku, że najwłaściwszym wyjściem dla niego, będzie natychmiastowe wyjście awaryjne i cudem przecisnął się kominem kosztem trzech wąsów i złamanego pazura. Był już tak wykończony, że zapomniał o całej sprawie, dla której znalazł się w domu Cypysów. Dżyngins, najwyraźniej przeczuwał niebezpieczeństwo i nie zbliżał się ani do Łajzy, ani do chłopca, ale bury kocur nie myślał o niczym innym, jak tylko o pozbyciu się stroju Czarnobrodego i porządnej dawce snu. Ach, gdyby był człowiekiem na pewno sprawiłby sobie butelkę Whisky... albo i dwie. Na to wspomnienie, poczuł ukłucie żalu, bo teraz, kiedy jego różdżka uległa zniszczeniu, nie mógł powrócić do poprzedniej postaci nie narażając się Ministerstwu. W dodatku ta drewniana noga... nie może już być gorzej.
- Aaaaa!!! – wrzasnął pan Kołtun i podkulił nogi, siedząc na krześle ustawionym przed domem. Łajza jęknął żałośnie. Spojrzał na wąsatego jegomościa, cmoknął bez przekonania, a potem zniknął za frontowymi drzwiami. Eugeniusz, spojrzał przelotnie na swoją kawę, aby się upewnić czy przypadkiem nie zmieniła się w potwora z bagien.
- Matyldooooooo!!! Twój kot jest piratem!!!
- Och, Gienku. Co też znowu opowiadasz? – dobiegł głos pani Kołtunowej z kuchni. Pani Kołtunowa słynęła na całą wieś ze swoich wyrobów mięsnych. Każdy wiedział, że jej kiełbaski absolutnie nie należały do tych sprzedawanych pod nazwą Mięsnych Wyrobów Wieprzowych, które owszem, zawierały części świni jak w nazwie, ale najczęściej takie, o których posiadaniu nie wiedziała sama świnia.
- Mówię ci, Matyldo! Ma drewnianą nogę i kapelusz... i zacmokał na mnie! – upierał się, wymachując groźnie pięścią w stronę drzwi wejściowych.
- Może coś mu utkwiło między zębami...- odpowiedział radosny głos pani Kołtunowej. Eugeniusz złapał się za głowę z zamiarem wyrwania części siwych włosów, ale zrezygnował i tylko rozmasował sobie skronie.
- Przeklęty futrzak... następnym razem już się nie wywiniesz, podstępny zwierzaku... – mruczał pod nosem.
- Matyldo! Zamorduj mi kanapkę... yyy... to znaczy, zrób mi coś do jedzenia, kochanie! – krzyknął do okna, z którego wypływały białe obłoczki pary, roznosząc kuszący zapach zupy ze Świńskich Ryjów. Wczoraj Eugeniusz wypił trochę za dużo Burbonu, ale dziś o dziwo czuł się znacznie lepiej niż poprzedniego ranka i wszystko by wyglądało niemal idealnie, gdyby nie Łajza postukujący drewniana nogą. Skrzywił się na samą myśl o burym kocie, ale otrząsnął jakoś i spróbował odprężyć. Nadeszła Matylda, niosąc talerz pełen parującej zupy i dwie solidne kromki chleba z masłem. Pan Kołtun rozpromienił się na jej widok.
- Dziękuję ci, Matyldo.
- Ależ nie ma za co, Gienku. – Nie znosił kiedy zwracała się do niego w ten sposób, chociaż w tym momencie wcale nie miał jej tego za złe. – Czy wszystko w porządku? – zapytała, uśmiechając się ciepło. Kiwnął głową. – To dobrze. Proszę, Gienku. Dzisiejsza gazeta. – Podała mu złożony, najświeższy numer „Kuriera” i otworzył go na pierwszej stronie. Teraz już wszystko było tak, jak należy, nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi... prawie nic. Pan Kołtun spoglądał na Matyldę przez wydrapaną dziurę na stronie z ogłoszeniami giełdowymi. Poczerwieniał, a jego sumiaste wąsy nastroszyły się jak namagnesowane igły. Wyglądał jakby miał wybuchnąć, jednak w ostatniej chwili zrezygnował, oklapł zsuwając się na krześle i mruknął niewyraźnie w stronę Matyldy coś o butelce Burbonu w szufladzie na skarpetki. W gruncie rzeczy, było to czysto logiczne postępowanie. Skoro Pan Kołtun był w posiadaniu zapasowej butelki, jest oczywistym, że ktoś musi ją opróżnić, a Eugeniusz był bardzo logicznie myślącym człowiekiem. No, czasami trochę za bardzo.


Ten post był edytowany przez Gem: 20.07.2007 13:39


--------------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 18.05.2024 03:25