Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Prawda, ciąg dalszy Strażników

sareczka
post 19.04.2008 19:17
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Witam wszystkich forumowiczów, którzy przypadkiem, tudzież w wyniku świadomego wyboru, względnie zwyczajnej pomyłki, trafią na mój kolejny tworek! biggrin.gif
Jak już wynika z opisu jest to kontynuacja "Strażników". Czy równie dobra (heh, oby nie gorsza tongue.gif ), czy może nawet lepsza? Nie wiem. Czytajcie i oceńcie sami.
Od siebie mogę powiedzieć, że poprzednią część pisałam sama bez bety, czy żadnych wskazówek, więc "Strażnicy" są mi stosunkowo bliżsi tak... eee... jakby to powiedzieć... emocjonalnie. Za to "Prawda" była już konsultowana z moją betą, więc jest chyba trochę dojrzalsza.
No już nie zanudzam, bo jeszcze potencjalni czytelnicy stracą ochotę do czytania na samym wstępie laugh.gif
Pozdrawiam!

"PRAWDA - CZĘŚĆ DRUGA TRYLOGII DZIECKO PRZEZNACZENIA"

PROLOG, czyli na początek...

Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, popołudnie jednego z pierwszych dni lutego

Arctus Barrow miał mieszane uczucia, kiedy siedział w swoim gabinecie na trzecim piętrze, oczekując na przybycie nowych współpracowników. Podparł głowę jedną dłonią i zapatrzył się na dębowe drzwi, umieszczone dokładnie na wprost jego biurka. Po raz pierwszy zastanowił go prosty fakt, że każda osoba przychodząca do jego biura, musiała natychmiast stanąć z nim twarzą w twarz, właśnie ze względu na położenie biurka i niewielkie rozmiary tego pomieszczenia. Ofiara nie miała dokąd uciec spojrzeniem. I bardzo dobrze. W końcu był aurorem. Na tyle skutecznym, że od paru lat zajmował się najbardziej skomplikowanymi zagadkami przestępczymi magicznego świata w Anglii. Przynajmniej on sam tak uważał.
Teraz także pracował nad jedną, choć może właściwszym stwierdzeniem byłoby określenie, że miał obsesję na punkcie jednej sprawy. Przydzielono mu ją już trzy miesiące temu i pomimo że została umorzona po zaledwie kilku tygodniach, nie mógł o niej zapomnieć. Niby wszystkie elementy układanki były dziecinnie proste, ot zwykły atak Śmierciożerców, czy też porachunki między poplecznikami Sami-Wiecie-Kogo, a zdrajcami. Arctus miał jednak wątpliwości. Coś mu nie pasowało, jakby Biuro Aurorów nie posiadało wszystkich informacji o tragedii w domu Smithson'ów.
Mężczyzna potarł wierzchem dłoni swoje szpakowate włosy. Rzucił okiem na zegarek. Piętnaście po trzeciej. Przybysze z Irlandii mieli zjawić się dopiero za kwadrans. Miał jeszcze trochę czasu. Schylił się i stuknął różdżką w najniższą szufladę, po lewej stronie. Wysunęła się z cichym skrzypnięciem. Wyjął z niej cienki rulon pergaminu. Rozpostarł go na biurku i zaczął czytać, analizując po raz kolejny wszystkie fakty.
W gruncie rzeczy wiedzieli naprawdę niewiele. Smithsonowie byli starą rodziną czystej krwi, ale w aktach nie znalazła się żadna wzmianka, jakoby byli podejrzani o popieranie Czarnej Magii. Zginęli wszyscy troje: Viviana, Amadeus i ich córka, Anna. Ciało Amadeusa było poznaczone licznymi bliznami, więc nie trudno było dociec, że go torturowano. Któż inny mógł tego dokonać, jeśli nie Śmierciożercy? Ci sami którzy zabili Percy'ego Weasley'a?
Nie to jednak najbardziej zastanawiało Arctusa. Przechylił się do tyłu, opierając o oparcie fotela. Wziął do rąk swoją różdżkę i zaczął ją bezmyślnie obracać w palcach. Dlaczego w Noc Duchów ich córka była w domu? Przecież powinna zasiadać w Wielkiej Sali, w Hogwarcie, pod opiekuńczymi skrzydłami Dumbledora. Wyjaśnieniom złożonym przez dyrektora nie można było nic zarzucić. Twierdził, że dziewczyna brała udział w wieczornej uczcie, a zaraz po niej zniknęła. Mimo to nie zgodził się na przesłuchanie uczniów, tłumacząc, że to dla nich tragedia i należy im się trochę czasu na ochłonięcie.
Czasu... Minęło go już, aż nazbyt wiele. Barrow był zdania, że te ciągłe konflikty w Ministerstwie znacznie opóźniają śledztwa aurorów. Irlandczycy powinni byli zostać przydzieleni do tej sprawy co najmniej dwa miesiące temu. Nie rozumiał, jak szefostwo może wykazywać taką opieszałość, kiedy chodzi o popleczników Czarnej Magii. Dla niego, logicznym było, że należy wyłapać ich jak najwięcej, żeby osłabić wroga. Szkoda tylko, że Minister inaczej to pojmował.
Zerknął na zegar. Piętnasta trzynaście. Najwyższy czas schować dokumenty. Nie powinni byli sądzić, że to dla niego coś więcej niż tylko rutynowa, w dodatku już prawie przedawniona sprawa. Nie mogą wiedzieć, że on musi rozwikłać tę zagadkę do końca, bo od tego zależy jego awans. Zagadkę, której klucz, prawdopodobnie, krył się wciąż jeszcze w ruinach domku przy ulicy Mimbulus Mimbletonia.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę - powiedział machinalnie.
Weszło ich trzech. Średnia wieku, na oko dwadzieścia pięć lat. Skrzywił się. Za młodzi. Jakieś dwa lata temu ukończyli pewnie Akademię. Co oni mogą umieć?
- Witam panów. Proszę usiąść. Jak pewnie wiecie, nazywam się Arctus Barrow i jestem jednym z pięciu Śledczych Aurorów Pomocniczych w naszym Ministerstwie. Prowadzę obecnie sprawę, która uległa już prawie przedawnieniu. Mamy więc niewiele czasu. Została ona wznowiona właśnie z powodu waszego przyjazdu, panowie. Ministerstwo liczy na wasze umiejętności.
- Tak jest, panie Barrow - wtrącił się entuzjastycznie brązowowłosy młodzieniec, w okularach i za dużej szacie, koloru buraczkowego. - Ma pan na myśli śledztwo w sprawie zabójstwa Percy'ego Weasley'a w domu Smithsonów, prawda?
Angielski auror wytrzeszczył na niego oczy mało inteligentnie.
- Owszem, panie... ?
- Dowson - podchwycił Irlandczyk, uśmiechając się serdecznie. - Jestem Młodszym Czującym...
- ... w Zespole nr 5 - uzupełnił jego nowy szef. - Tak, teraz już wiem. W takim razie na pana liczę w sposób szczególny. Proszę się przedstawić - zwrócił się do pozostałej dwójki - i zakończmy wreszcie te formalności. Chciałbym jeszcze dziś udać się na miejsce zbrodni. Liczę, że panowie nie są zbyt zmęczeni, by przedkładać odpoczynek nad obowiązki.
Spojrzał na nich tak, że jego nowi podwładni od razu zrozumieli, że lepiej nie protestować. Wymienili spojrzenia, a jeden z nich, pulchny brunet, westchnął i powiedział:
- Oczywiście, że nie, sir. Nazywam się Peter Clark i pracowałem już przez dwa lata, jako Koordynator Grupy Uderzeniowej.
- W tak młodym wieku? - zdziwił się szczerze Barrow.
- Mam dwadzieścia dziewięć lat, panie Barrow - wyjaśnił mężczyzna, wzruszając ramionami. - Poza tym nie uważam, żeby wiek przeszkadzał mi w mojej pracy.
- Ależ skądże - Arctus uśmiechnął się kwaśno. Dobrze wiedział co myśleć, o takich młodych funkcjonariuszach. Zwykle byli to zapaleńcy, którym się wydawało, że ze swoją podręcznikową wiedzą mogą się mierzyć, z długoletnim doświadczeniem starszych współpracowników. To było doprawdy żałosne.
" Tak, z tym może być problem. Może być przyzwyczajony do rządzenia ludźmi, a ze mną nie może na to liczyć. Muszę na niego uważać. To moja sprawa i to ja dostanę za jej rozwikłanie upragniony awans."
- William Kent - trzeci Irlandczyk skinął lekko głową. - Auror, dopiero na stażu.
- Więc pan się będzie tylko uczył, tak? - Arctus spojrzał na niego z pogardą. Za jakie grzechy przydzielono mu tego żółtodzioba? Mógł mieć tylko nadzieję, że ten młokos chociaż nie będzie przeszkadzał w śledztwie, skoro na nic innego się nie przyda.
- Chcę się nauczyć jak najwięcej - chłopak spojrzał na niego nieco wystraszonymi oczami.
- Oczywiście, oczywiście - machnął ręką, wyraźnie już zniecierpliwiony. - Skoro już się wszyscy znamy, proszę niech panowie udadzą się za mną do punktu aportacyjnego. Za chwilę będą panowie mieli okazję dokonać pierwszych oględzin miejsca zbrodni.
Podniósł się z fotela. Jego nowi współpracownicy ruszyli za nim.
"Zobaczymy na co ich stać" - pomyślał auror, blokując drzwi swojego gabinetu, za pomocą rutynowych zaklęć.

****

ROZDZIAŁ I, czyli meandry pamięci...

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Ślizgonek, poniedziałkowy poranek

Pansy wstała z łóżka z przekonaniem, że dziś jest sobota. Przeciągnęła się i ziewnęła szeroko.
- Zatkaj usta! - szepnęła gniewnie mopsowata piękność, z lustra.
Dziewczyna zignorowała swoje odbicie. Dziś miał być najpiękniejszy dzień w jej życiu. Nic nie było w stanie popsuć jej humoru.
Najpiękniejszy dzień w życiu...
Jej współlokatorki jeszcze spały. W sennych marzeniach oglądały to, co ona przeżyje dziś wieczorem. Ach... Podeszła do dużej szafy, stojącej w rogu pokoju. Szafa była przywilejem żeńskich dormitoriów. Chłopcy jej nie potrzebowali, gdyż w zupełności wystarczały im kufry. Szatynka skrzywiła się, gdy pomyślała, jak wyglądałaby jej sukienka, po całym tygodniu leżenia w kufrze. Niewyobrażalne!
Uchyliła cicho drzwiczki. Musiała uważać. Milicenta byłaby wściekła, gdyby została obudzona o tej porze, w dniu wolnym od nauki. Jest! Cała srebrna, mieniąca się, z drogiego jedwabiu. Długa do ziemi. Piękna. Suknia, na którą jej matka zamieniła połowę rodowych atrefaktów. Westchnęła ciężko. Nie. To miał być najpiękniejszy dzień w jej życiu. Nie będzie dziś myślała o tym wszystkim.
Uśmiechnęła się do siebie, dobrze wyćwiczonym numerem piątym, na próbę. Udało się. Perfekcyjny uśmiech, białe lśniące zęby, różowe, pełne usta, roziskrzone oczy. Nie tylko Malfoy'owie potrafili ukrywać emocje.
Spojrzała raz jeszcze na suknię. Dotknęła jej drżącą dłonią.
Już dziś, tego wieczora...
Nikt nie będzie mógł zawrócić z raz wybranej drogi. Wróciła na palcach do łóżka. Na ścianie wisiało przylepione zdjęcie. Przystojny blondyn uśmiechał się zarozumiale i machał prawąręką, w której trzymał miotłę. Draco.
Już dziś, dziś wieczorem...
Spojrzała uważnie w oczy chłopaka. Tu, w zaciszu swojego pokoju, mogła to robić do woli. Za drzwiami, tam, na korytarzach i w salach Hogwartu, była tylko dziewczyną Malfoy'a. Tu, mogła być jeszcze Pansy. Draco, tak jak i reszta, znał ją tylko w pewnym sensie. Zresztą... nieważne.
Dziś jest ten dzień. Najważniejszy dzień w jej życiu. Bez odwrotu.
To był zły moment na refleksje. Myślenie, podobno, nigdy nie było jej mocną stroną.
Nachyliła się i dotknęła drżącymi wargami zdjęcie na ścianie. Był przecież najprzystojniejszym chłopakiem w szkole, a za kilka miesięcy miał się stać jej mężem.
Mąż, jak to dziwnie brzmi.
Przygotowywali ją do tego od dziecka, a mimo to nadal była zaskoczona, jak obce jest dla niej to słowo.
Małżeństwo oznacza dzieci.
Skrzywiła się z niesmakiem i z niepokojem popatrzyła na swój płaski brzuch, ledwie zarysowujący się pod czarną koronkową koszulą nocną. Dotychczas stosowali eliksir, ale pewnie po ślubie.. Za rok, będzie pewnie nosiła ogromny ciężar w brzuchu. Wzdrygnęła się ze starchu. Jednak, cóż miała zrobić? Będzie musiała dać Malfoy'om dziedzica i lepiej dla niej, żeby to był chłopiec.
Odsunęła od siebie niewesołe myśli. Bała się, że zrobią jej się zmarszczki od tych wszystkich zmartwień. Zerknęła na zegarek. Ósma rano. No, koniec lenistwa. Wyskoczyła z łóżka i zawołała:
- Pobudka, śpiochy! Trish, Mari, wstawajcie! Dziś są moje zaręczyny, a wy obiecałyście, że mnie przygotujecie.
Trish nawet nie drgnęła. Mari usiadła na łóżku i przecierała zaspane oczy. Milicenta okazała się przytomniejsza od nich obydwu.
- Nie drzyj się tak, Parkinson! Jest poniedziałek, idiotko! Już zapomniałaś, że miałaś te całe zaręczyny dwa dni temu?! - wściekłą, rzuciła w nią poduszką.
Pansy zachwiała się, bynajmniej nie od ciężaru jaśka.
- Jak to? - jęknęła.
Mniej więcej w tym momencie, Marissa doszła do siebie na tyle, że była w stanie zapytać:
- Co Ci jest? Nie żartuj sobie, Pansy. Sama zwijałam ci koka Zaklęciem Wiążącym. Zapomniałaś?
- Uderzyła się w głowę - burknęła Milicneta, niechętnie zwlekając się z łóżka.
- Ale, ale... - szatynka wciąż nie wiedziała co się dzieje. Podeszła do posłania Trish i pociągnęła ją za ramię. - Trish, wyjaśnij mi. Trish!
Trish chrapała okrutnie.
Marissa wstała i odsunęła szatynkę od śpiącej koleżanki. Dotknęła jej czoła.
- Nie wyglądasz na chorą. Naprawdę nic nie pamiętasz?
- Nnnie.. - wyszeptała.
Powiodłą po pokoju zdezorientowanym wzrokiem, a potem opadła ciężko na łóżko. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, była kolacja poprzedniego dnia, która jednak musiała odbywać się w piątek, skoro nia pamiętała całego weekendu. Ale dlaczego? Co się z nią stało? Co wydarzyło się w tym czasie?
- Pojechałam do Malfoy Manor? - zapytała nagle, wlepiając błagalne spojrzenie w Mari, która przypatrywała się jej z rosnącym niepokojem.
Pansy nie wiedziała, czy byłoby lepiej, gdyby pojechała, choć nie pamiętała zaręczyn z Draconem, czy wolałaby jednak, żeby okazało się, że zostały przełożone. To przecież miał być najważniejszy dzień w jej dotychczasowym życiu.
- Oczywiście, że pojechałaś - naraz oczy jej przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Słuchaj! A może ktoś rzucił na ciebie Oblivate?
- No, tak! - zawołała Pansy. Nie wpadłby na to, że potraktowano ją zaklęciem. - Ale kto to zrobił? - spojrzała na Milicentę tak, jakby to ona była wszystkiemu winna.
- Nie patrz tak na mnie! - żachnęła się pałkarka, gramoląc się z łóżka i ziewając jednocześnie. - Skąd niby mam to wiedzieć, Parkinson? Mogłabyś, choć raz, pomyśleć!
Mopsowata piękność prychnęła tylko, zbyt zdenerowana tym, co się stało, by zwrócić większą uwagę na tą jawną obrazę, jej głęboko skrywanego intelektu. Miała teraz inne zmartwienia na głowie.
- Dlaczego ktoś w Malfoy Manor miałby rzucić na mnie Zaklęcie Zapomnienia? - zapytała znowu.
- Nie mam pojęcia- mruknęła Marissa. - A... może to ktoś w Hogwarcie? - zasugerowała ostrożnie.
- Kto? - prychnęła Mili. - Niemożliwe! To za trudne dla uczniów.
- Może to jakaś wielbicielka Draco? - pisnęła szatynka. - Jakaś cholerna Gryfoneczka, która chciała mi zniszczyć zaręczyny, albo...
- Och, zamknij się! - warknęła Boolstrode, czesząc włosy szerokim grzebieniem. - Musiałaby to zrobić po twoim powrocie, czyż nie? A ty zjawiłaś się tutaj wieczorem, przed nami. Kiedy weszłyśmy, już spałaś, więc ta twoja hipotetyczna fanka Malfoy'a, musiałaby tu wtargnąć, wcześniej paradując przez Pokój Wspólny w naszej obecności. Rozumiesz? No chyba, że podejrzewasz, którąś z nas, wariatko! - dodała gniewnie.
Pansy obrzuciła ją tylko zimnym spojrzeniem, a potem złapała szkolną torbę i zniknęła za drzwiami dormitorium.
- Muszę zobaczyć się z Draconem, przed lekcjami - rzuciła na odchodnym.
- Nareszcie - mruknęła Mili i, z ulgą wypisaną wyraźnie na twarzy, podążyła do łazienki.

****

Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny Ślizgonów, kilka minut później

Pansy biegła po schodach. Nie, poprawka. Pansy dosłownie wlatywała po schodach, prowadzących do Wspólnego. Musiała jak najszybciej porozmawiać z Draconem. Tym razem będzie musiała jej wszystko powiedzieć. O nie, koniec ze struganiem naiwnej panienki. Blondyn powie jej co trzeba, albo pożałuje. Kilka dziewcząt w szkole, które zbytnio kręciły się w pobliżu jej chłopaka, miało juz okazję się o tym przekonać.
W komnacie zastała tylko Blaise'a.
- Draco już wstał? - spytała na bezdechu, nie zaszczycając go nawet zwykłym: "cześć".
- No, chyba jeszcze jest w domu - chłopak wzruszyła ramionami. - Nie wrócił jeszcze do szkoły. Nie wiedziałaś?
- Och - westchnęła, czując, że coś tu jest grubo nie tak. - Nie, nie wiedziałam.
- No i jak było na przyjęciu? - zainteresował się, z przyjaznym uśmiechem na ustach.
Zabiniemu jeszcze nie przeszkadzała paplanina Pansy, z tej prostej przyczyny, że nie miał okazji jej doświadczać, tak często, jak Draco.
Dziewczyna rzuciła mu spanikowane spojrzenie i nerwowym ruchem poprawiła torbę, zwisającą jej z ramienia.
- Eee... muszę już iść - powiedziała szybko i wyminęła go truchtem, byle jak najprędzej wydostać się z pomieszczenia.
Czarnowłosy chłopak zagapił się z rozdziawionymi ustami na jej plecy, myśląc, jak niecodziennie się zachowała.

****

Szkocja, Hogwart - kilka godzin później

Pansy nie mogła wysiedzieć na lekcjach. Co się działo z Draconem? Kto mógłby udzielić jej informacji na ten temat? Rozmyślała nad tym wyjątkowo intensywnie, podczas zajęć z Astronomii, która była na tyle niwymagającą umiejętności magicznych dziedziną, że Ślizgonce udało się jakoś zdać z niej SUMa. W połowie wykładu wpadła na pomysł, że mogłaby porozmawiać ze Snape'm. Skoro był ojcem chrzestnym jej chłopaka, to na pewno był obecny na przyjęciu i wiedział co się tam wydarzyło. Może przy okazji dowiedziałaby się, co się stało z jej pamięcią?
Nie chodziła już na Eliskiry, bo były za trudne, a poza tym, jako przyszła pani Malfoy, nie musiała znać się, ani na truciznach, ani na antidotach. Dlatego też do gabinetu Opiekuna Slytherinu udała się, kiedy miała okienko, pomiędzy Zielarstwem, a Wróżbiarstwem.
Zapukała, z duszą na ramieniu. Dobrze wiedziała, że Snape za nią nie przepada, mimo iż była w jego Domu. Pewnie, ta jak większość Hogwartczyków, twierdził, że swoją inteligencją obraża, słynny ze sprytu i błyskotliwości, Dom Salazara Slytherina.
Drzwi otworzyły się raptownie, a Mistrz Eliksirów łypał na nią przez chwilę, nim zapytał:
- Czy coś się stało, panno Parkinson?
Pansy szybko rozejrzała się po korytarzu. Kręciło się tam kilka osób.
- Czy mogę wejść, sir?
Severus zmarszczył gniewnie brwi. Nie trudno było zgadnąć, że nie miał ochoty na rozmowę ze swoją uczennicą. Gwoli ścisłości, nigdy nie przejawiał chęci do wychowywania swoich uczniów. Ograniczał się raczej do uczenia. Rozmowa z nastolatką, w dodatku t ą nastolatką, która na pewno miała dotyczyć Dracona, wcale nie była szczytem jego marzeń. Musiał się mocno powstrzymywać przed wyrzuceniem ją za drzwi.
Zamiast tego odwrócił się i wszedł z powrotem do swego lochu, zostawiając dla niej uchylone drzwi. Weszła i zamknęła je cicho za sobą.
- Słucham? - usiadł za biurkiem i skrzyżował ręce na piersi.
- Gdzie jest Draco? - zapytała natychmiast, wpatrując się w niego intensywnie. - Został w domu?
- Powinna pani to wiedzieć - wzruszył ramionami, zastanawiając się jak poprowadzić tą rozmowę.
Dumbledore ostrzegł go przed ciekawością Pansy.
Stropiła się wyraźnie. Pewnie, gdyby była Gryfonką odpaliłaby: "Pan także", a on z czystym sumieniem mógłby wlepić jej szlaban. Odczuł coś na kształt dumy, kiedy opanowała się i powiedziała:
- Nie wiem - spojrzała na niego błagalnie.
- Jest w Skrzydle Szpitalnym - poinformował sucho, choć kiedy przypomniał sobie po raz kolejny dlaczego chłopak się tam znalazł, miał wielką ochotę ciskać klątwami na prawo i lewo. - Czy nie wie pani, co się wydarzyło podczas waszych zaręczyn?
- Nnnie - wyjąkała. - Ddlaczego... on jest w szpiatlu???
- To ja zapytam - odciął się. - Dlaczego pani nie wie?
Jej oczy zrobiły się okrągłe ze strachu, kiedy wyjaśniła ze skruchą:
- Nic nie pamiętam, sir.
Snape uniósł w górę jedną brew, gratulując sobie w duchu treningu w szeregach Śmierciożerców, dzięki któremu mógł teraz okazać fałszywe zdziwienie.
- Jest pani pewna?
- Tak - kiwnęła z zapałem głową. - Całkowicie.
- Czy to pani samodzielnie usunęła sobie wspomnienia? - zmrużył podejrzliwie oczy. - Och, racja. Nie może pani tego pamiętać - ciągnął dalej, nie dając jej dojść do słowa. - Ale czy istniał jakiś powód, dla którego mogłaby pani to zrobić?
- Oczywiście, że nie - oburzyła się i wydęła wargi. - Jak mogłabym chcieć zapomnieć o moich zaręczynach z Draconem?
Snape wzruszył tylko ramionami. Nie miał jej nic więcej do powiedzenia.
- W takim razie powinna panią zbadać Madame Pomfrey. Proszę się tam natychmiast udać. Ja wezwę dyrektora.
Podniósł się z krzesła, a Pansy zrobiła to samo. Miała nadzieję, że może jej chłopak coś jej wyjaśni. Naraz dotarło do niej, że nadal nie wie, dlaczego on jest w szpitalu.
- Profesorze - odwróciła się w połowie drogi, tarasując przejście i patrząc z niepokojem na nauczyciela - nie powiedział mi pan, dlaczego Draco tam jest.
- Odniósł rany, podczas Próby Wytrzymałości - wyjaśnił. - Resztę sam pani opowie. Chodźmy już. Nie mam zamiaru starcić całego dnia, z powodu pani dziwnej amnezji.

****
Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, około trzydziestu minut później

Pansy siedziała na niewygodnym krześle przy łóżku swojego chłopaka i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby chciała przewiercić go na wylot. Niestety, blondyn nadal był nieprzytomny. Nie mógł udzielić odpowiedzi na żadne spośród wielu pytań kłębiących się obecnie w jej głowie.
Pomyślała, że wygląda zupełnie inaczej niż zwykle, kiedy jej nie ucisza, ani nie próbuje przed nią uciec. Choć raz miała go tylko dla siebie. Szkoda jedynie, że był w takim stanie. Poraniony... Na szyi miał zaledwie kilka mniejszych nacięć, ale dziewczyna domyślała się, że jego szpitalna szata musi skrywać jakieś głębsze rany. Wciąż nie wiedziała ostatecznie, kto go tak urządził. Mogła się tylko domyślać, a to niestety nie wiele jej dało.
Zerknęła przez ramię. Przez uchylone drzwi dojrzała kawałek srebrzystej peleryny Dumbledora. W polu widzenia przesuwała się co chwilę czerwona spódnica jej matki. Dziewczyna mimo woli wzdrygnęła się lekko. Nerissa musiała być bardzo wzburzona, skoro tak krążyła po gabinecie pani Pomfrey. Pansy nie mogła usłyszeć ich rozmowy, ponieważ dyrektor rzucił na pomieszczenie zaklęcie Silencio, a bardzo chciała wiedzieć czy rodzice mają jakieś informacje na temat jej dziwnej amnezji. Mówili o niej, dlaczego więc nie mogła ich wysłuchać? Traktowali ją jak dziecko. Nikt nie chciał jej nic powiedzieć. Dumbledore stwierdził, że to zaklęcie Oblivate, ale sugerował również, że zostało rzucone w Malfoy Manor. Panna Parkinson nic z tego nie rozumiała. Jej rodzina już podczas pierwszej wojny stanęła po stronie Voldemorta, dlaczego więc Czarny Pan lub któryś ze Śmierciożerców miałby to zrobić? Jedyną osobą, która mogła udzielić odpowiedzi na wszystkie jej pytania był Draco, ale on nadal leżał na łóżku nie wykonując najmniejszego ruchu.
Drzwi wejściowe do Skrzydła Szpitalnego zaskrzypiały przeciągle. Szatynka natychmiast obróciła swą głowę w ich stronę i zobaczyła Gryfonkę z pszczelimi kłakami, jak zwykła ją nie bez złośliwości nazywać.
"To ta nowa, która oczywiście kumpluje się z Potterem. Jak ona się nazywa? Ach, chyba Nicks!"
Przez chwilę przyglądały się sobie w milczeniu. Dziewczyna Malfoy'a zastanawiała się, co ta szlama tutaj robi, skoro nie sprawia wrażenia chorej. Oczy Ithiliny powędrowały do chłopaka leżącego na łóżku, co oczywiście nie umknęło uwadze panny Parkinson.
- Czego chcesz? - warknęła. - Nie widzisz, że mój chłopak jest ranny i potrzebuje spokoju?! Wynocha!
- Ranny... - powtórzyła głucho Iti. Podeszła do łóżka Malfoy'a, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie jest sama w tym pomieszczeniu.
"Co jest grane?" - pomyślała Ślizgonka, kierując swe mordercze spojrzenie w stronę nowoprzybyłej.
Uniosła wojowniczo podbródek i wstała z krzesła. Władczym gestem ujęła leżącą bezsilnie na pościeli rękę Draco.
- Spływaj Gryfoneczko, dopóki nie chce mi się używać różdżki. No już!
Ithilina po raz pierwszy spojrzała na nią przytomniej.
- Co mu jest? - zapytała.
- A co ciebie to może obchodzić, co?! - Pansy aż wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. - Chcesz rozpowiadać po całej szkole, że mój chłopak jest ranny i leży w szpitalu? Proszę bardzo! To nic głupiego. Wasz Potter cały czas gdzieś się rozbija i pół życia spędza tutaj.
- Co mu jest? - ponowiła tylko pytanie.
Parkinson wyjęła różdżkę.
- Wyjdź stąd, albo...
- Nie radzę - do sali weszła Nimfadora Tonks, nauczycielka Obrony Przed Czarną Magią. - Nie poradzisz z nią sobie, Pansy - dziewczyna tylko wydęła pogardliwie usta. - Jeśli mi nie wierzysz, możesz zapytać Ginny Weasley. A teraz obie macie schować różdżki. Natychmiast.
Obrzuciła obie rywalki uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego Ithilina tak bardzo chciała się dowiedzieć czegoś o zdrowiu Draco. Tonks, tak jak reszta szkoły była przekonana, że się nie lubią. Było to najzwyczajniej naturalne, gdyż jej kuzyn nienawidził Gryfonów w ogóle, a przyjaciół Harry'ego w szczególności. Tym bardziej całe zajście wydawało jej się dziwne.
- Chodź, Iti - zwróciła się do złotowłosej. - Przyjdziesz tu później, skoro chcesz.
- A spróbujesz! - krzyknęła jeszcze za nimi dziewczyna Malfoy'a, unosząc zaciśniętą pięść do góry, zupełnie nie przejmując się obecnością swojej profesorki. Nie traktowała młodej aurorki z należnym nauczycielowi szacunkiem, w czym nie wyróżniała się z tłumu Ślizgonów. Nimsy miała nie lada problemy z uczniami z Domu Węża i ubolewała nad tym, że dla większości z nich ważniejsze od jej umiejętności jest jej pochodzenie, które uniemożliwiało im docinanie jej. Nie mogąc zdobyć ich sympatii, musiała poprzestać na utrzymywaniu porządku w klasie wyłącznie w oparciu o rygor. Cóż, sami byli sobie winni, jeśli bywała dla nich zbyt surowa.
Drzwi za nieproszonymi gośćmi zamknęły się z nieodłącznym skrzypieniem. Pansy powróciła na swoje miejsce przy łóżku Draco i znów zaczęła się dąsać z powodu jego braku przytomności. Zastanawiała się, kiedy jej rodzice zakończą wreszcie rozmowę z Dumbledorem. Jak na zawołanie, w drzwiach gabinetu pojawiła się wydłużona, końska twarz jej matki. Widać było, że Nerissa jest wściekła. Usta miała zaciśnięte, a brwi ściągnięte. Zaraz też zwróciła się oschle do córki.
- Więc nic nie pamiętasz?
- Nie, mamo - odparła zmęczonym głosem.
- No cóż - pani Parkinson wzruszyła ramionami. - Przyjęcie było udane. Zaręczyłaś się z Draco.
- Wyglądałaś bardzo pięknie w tej sukience, córeczko - ojciec uśmiechnął się do niej ciepło.
- Przybył nawet Minister - wtrąciła jeszcze kobieta. - Waszą przepowiednię znacie tylko wy dwoje. Goście spóźnili się na jej ogłoszenie.
- Dlaczego? - zdziwiła się. Wiedziała, że to niezgodne z tradycją.
Jej matka ponownie zmarszczyła brwi, jakby Pansy zapytała o coś niedozwolonego, o jakąś tajemnicę. Nikt nie zauważył, że stojący z boku Dumbledore wyraźnie się ożywił na wieść o przepowiedni.
- Powinnaś się zastosować do poleceń uzdrowiciela. To niewielki ubytek pamięci. Draco opowie ci wszystko, kiedy wróci do zdrowia - starsza kobieta najwyraźniej udała, że nie słyszała jej pytania.
- Nie musisz się niczym martwić, mała - ojciec podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu. - Zobaczymy się w ten weekend. Przyjeżdża ciotka Konstancja, więc zabierzemy cię do domu. Dyrektor już wyraził zgodę.
Albus kiwnął głową i uśmiechnął się ciepło do całej rodziny, jakby nie wiedział, że ciotka Konstancja ma szkarłatne oczy i niezdrowe upodobanie do Cruciatusa. Wtedy też postanowił się wtrącić do rozmowy.
- Myślę, że państwa córka może już powrócić na popołudniowe lekcje. Pani Pomfrey powiadomi nas, kiedy chłopiec się obudzi. On potrzebuje teraz dużo spokoju.
Spojrzał na Pansy w taki sposób, że choć niechętnie, to jednak niezwykle szybko wstała z fotela i udała się za swoimi rodzicami w kierunku wyjścia. Kiedy tylko stary czarodziej zostawił ich samych przed kominkiem, by mogli się pożegnać, dziewczyna zapytała:
- Co się właściwie stało Draco?
Nerissa rzuciła jej zagniewane spojrzenie.
- Nawet nie chcę o tym rozmawiać! - krzyknęła.
- Wszystko będzie dobrze. - Gordon pocałował ją w czoło, zanim stanął w kominku obok swojej żony, zaciskającej już w ręce garść proszku Fiuu.
- Ale, mamo! - zawołała jeszcze za nimi.
Odpowiedziało jej milczenie. Sylwetki jej rodziców zniknęły w zielonych płomieniach.
Wyszła z pomieszczenia głośno trzaskając drzwiami i żałując, że nie mogła tego zrobić w obecności Dumbledora. Może wtedy by jej ulżyło.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, popołudnie następnego dnia

Draco raczył się obudzić dopiero ponad dwadzieścia cztery godziny później i to akurat wtedy, kiedy Pansy nie miała okazji warować przy jego łóżku. Mógł się tylko cieszyć, że jego narzeczona nie wiedziała w czyjej obecności zechciał wrócić do świata żywych, inaczej naraziłby się na jej monolog pełen pretensji.
Kiedy Ślizgonce udało się go odwiedzić, był w stanie skrajnej złości i nie wyglądał na zachwyconego jej obecnością.
- Nareszcie, Dracuś! - krzyknęła i rzuciła się na niego, omal nie miażdżąc mu kolejnych żeber w czułym uścisku. - Tak się martwiłam.
- Złaź ze mnie! - wrzasnął zbolałym głosem. - I najlepiej wyjdź stąd. Nie mam teraz ochoty na rozmowę.
- Ale Smoczusiu! - oburzyła się. - Jesteś zły, bo cię boli? - zrobiła współczującą minę. - Wiem, zawsze mówiłeś, że ta Pomfrey jest niekompetentna.
- Wyjdź stąd - zażądał, jak na jego możliwości bardzo grzecznie.
- O, nie! - założyła ręce na piersi i tupnęła nogą. - Najpierw powiesz mi, co ci się stało.
Spojrzał na nią uważnie i przez moment miała wrażenie, że widzi zaskoczenie malujące się na jego twarzy.
- Nic - warknął. - Odejdź i nie męcz mnie w końcu - powtórzył.
- Mam wyjść? - podniosła głos obrażona. - To kogo byś wolał na moim miejscu? Pewnie tą lalunię Chang! Albo może lepiej, co? Może jakąś Gryfonkę?! O, tą całą Nicks, na przykład! Zapomniałeś już, z kim się zaręczyłeś?!
- Nie wymawiaj przy mnie jej nazwiska! - wysyczał z jakąś niezwykłą furią w głosie. - Rozumiesz? Nigdy więcej! - porwał swoją różdżkę z komody stojącej obok łóżka i wymierzył nią w zaskoczoną Pansy.
- Co tu się dzieje? - Madame Pomfrey wybrała idealny moment na opuszczenie swojego gabinetu. - Co to za wrzaski, panno Parkinson? Denerwuje pani mojego pacjenta. Proszę stąd natychmiast wyjść! - zarządziła.
Ślizgonka zmierzyła ją wrogim spojrzeniem i okręciwszy się na pięcie wyszła, z rozmysłem nie żegnając pielęgniarki ani jednym słowem.
Draco Malfoy opadł z powrotem na poduszkę i z bezsilnym żalem kontemplował biały sufit nad swoją głową. Rany na boku piekły go niemiłosiernie.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, wieczór tego samego dnia

- Ona będzie drążyła ten temat, Albusie.
- Wiem. Wyjeżdża w ten weekend do domu i jak przypuszczam, właśnie wtedy Tom będzie chciał ją przesłuchać.
- I mówisz to tak spokojnie?! Przecież Czarny Pan może domyślić się prawdy.
- Owszem, ale nawet jeśli, to i tak nadal nie będzie wiedział kim była dziewczyna, która na przyjęciu udawała Pansy. Martwię się za to o Draco.
- Tak, przez tą dziewczynę możemy go stracić. Sam mówiłeś, że rzucił się dzisiaj na nią w szpitalu.
- Wiem... Dlatego muszę Cię prosić Severusie, byś go uważnie obserwował w szkole i na wszystkich zebraniach. Myślę też, że jeśli ten chłopiec zdecyduje się z nami pozostać, musisz nauczyć go Oklumencji.
- Nie, jeśli jego przemiana będzie zupełna. Zatruta przez wilkołaka krew da mu ochronę nawet przed tak potężnym Legilimentą, jakim jest Czarny Pan. On nie będzie teraz ufał Malfoyom, Albusie. Myślisz, że dlaczego nie wpuścił do Wewnętrznego Kręgu Greybacka? Swoim pieskom wmawia, że to z powodu jego wilkołactwa, ale ja wiem, że chodzi o odporność na sondowanie myśli i Veritaserum.
- Słusznie. W takim razie to nasza podwójna szansa. Twój chrześniak nie będzie musiał zdradzić, a niska pozycja w szeregach Voldemorta może go zniechęcić do powrotu na jego stronę.
- Chyba, że wyda Tamirelle dobrowolnie.
- Nie zrobi tego. Pamiętaj, że nie zna miejsca jej ukrycia.
- To wyda Nicks dlatego, że wini ją za pojedynek z Greybackiem. Powinniśmy podjąć jakieś specjalne środki ostrożności i...
- Spokojnie, Severusie. Nie wyda jej. Możesz mi wierzyć, że choćby nawet bardzo się starał, nie zrobi tego.
- Obyś miał rację...


****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Vivian Malfoy
post 22.04.2008 13:49
Post #2 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 21
Dołączył: 02.01.2008

Płeć: Kobieta



Szczerze mówiąc, to ta część zapowiada się o wiele ciekawiej biggrin.gif . Tylko coś mi się nie zgadza. Bo Pansy chyba wiedziała, że nie była na zaręczynach, z tego powodu właśnie zemdlała. A tutaj jest, że dopiero się dowiedziała. No, chyba, że mi się coś pomyliło, albo niedokładnie przeczytałam blush.gif . W każdym razie czyta się fajnie i nie mam innych zastrzeżeń. Pozdrawiam
Vivian Malfoy

Ten post był edytowany przez Vivian Malfoy: 22.04.2008 13:49
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 22.04.2008 16:17
Post #3 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Dziękuję za komentarz droga Vivian. smile.gif
Pansy została potraktowana Oblivate. Nie wiem do końca przez kogo. Może przez Dumbledore'a? Albo Snape'a? Nie zastanawiałam się nad tym tongue.gif Pewnym jest, że nie mogła wiedzieć, o tym, co się naprawdę stało na zaręczynach, więc jej pamięć została zmodyfikowana. Myślę, że teraz już jest wszystko jasne biggrin.gif
Pozdrawiam,
sarka
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 23.04.2008 19:59
Post #4 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ II, czyli psi węch

Anglia, ruiny przy ulicy Mimbulus Mimbletonia, środa, dziesiątego lutego, przed południem

Arctus siedział w namiocie, który jego ekipa ustawiła w miejscu będącym niegdyś dosyć okazałym ogrodem państwa Smithsonów. Niemal wszędzie wokół płotu rosły zmarznięte krzaki róż i mężczyzna doszedł do wniosku, że pani domu musiała bardzo lubić te kwiaty. Niestety nie miał ich już kto pielęgnować. Kiedy czarodzieje zamieszkujący te miejsce zginęli, również ich dom zaczął obumierać. W chwili obecnej bluszcz wdzierał się pomału, acz stanowczo na rozwalone częściowo mury, nadając niewielkiemu domkowi jeszcze bardziej żałosny widok. Auror przeglądał właśnie raporty młodych Irlandczyków. Do tej pory nie trafili na nic szczególnego, co mogłoby przybliżyć ich choć o krok do rozwiązania sprawy. W całym domu można było już na pierwszy rzut oka dostrzec liczne ślady po silnych zaklęciach. W ciągu minionych miesięcy służby porządkowe usunęły uszkodzone meble, ale o klątwach czarnomagicznych nadal przekonywały wypalone w charakterystyczny sposób dziury w ścianach.
Irlandczycy wbrew jego wcześniejszym obawom spisywali się całkiem nieźle. Byli punktualni i całymi dniami przeczesywali wraz z nim każdy zakątek domu. Mimo wszystko nie znaleźli niczego ponad to, co już zostało umieszczone w aktach. Barrow martwił się, że jego nowi pomocnicy szybciej się zniechęcą, niż coś odkryją. Sam niejednokrotnie od wznowienia śledztwa zastanawiał się, czy słusznie postąpił angażując się ponownie w to zadanie. Chwilami miał pewność, że można ująć Śmierciożerców odpowiedzialnych za tą tragedię, coraz częściej jednak myślał, iż wszystko zostało już wyjaśnione, że zabójcy nie zostaną zamknięci w Azkabanie nim słynny Harry Potter nie pokona Sami-Wiecie-Kogo. W takich chwilach czuł się zupełnie niepotrzebny i miał wrażenie, że prędzej zginie walcząc, niż otrzyma upragniony awans. Wszystko czego się podejmował w tym domu, zdawało się być zupełnie pozbawione głębszego sensu: machanie różdżką nad każdym centymetrem kwadratowym w pustych pomieszczeniach, ślęczenie do późna nad starszymi i nowszymi raportami. Po co właściwie to robił? W zamyśleniu przecierał zmęczone oczy.
Tymczasem Reginald Dowson kręcił się w tym samym pokoju od dwóch dni. Z dokumentów Biura Aurorów wynikało, że była to jedna z damskich sypialni. Zastanawiającym był fakt, że miała dwoje drzwi: jedne od strony korytarza, a drugie połączone z następną sypialnią. To właśnie tu Śmierciożercy zamordowali Annę Smithson. Tutaj także aurorzy znaleźli ciało Percy'ego Weasley'a. I to właśnie w tym miejscu Reginald odczuwał niepokojące wibracje. Wciąż czegoś szukał. Momentami miał wrażenie, że wyczuwał nikły ślad postaportacyjny, jakby ktoś aportował się gdzieś tutaj, nie w tym pokoju, ale... Blisko. Nie mógł być jednak pewny, gdyż powietrze w tym pokoju nadal było na wskroś przesiąknięte ogromną ilością czarnej magii. Był to efekt starań Barrowa w Ministerstwie podczas jego pierwszego śledztwa. Udało mu się uzyskać zezwolenie na magiczne zapieczętowanie sypialni, dzięki czemu mogli odszyfrować kilka klątw użytych podczas ataku, mimo upływu ponad trzech miesięcy. Westchnął i wyszedł na korytarz żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Miał już dość tej magicznej woni, która wyraźnie przytępiała jego zmysły Czującego.
Dowson postał chwilę w pobliżu pozbawionego szyb okna. Próbował zastanowić się nad swoją nową hipotezą. Kto mógłby się tu aportować? Jak wiedział z akt, Smithsonowie obłożyli cały dom strefą antyaportacyjną. Śmierciożercy musieli tu wtargnąć jak zwykli mugolscy przestępcy, czyli przez drzwi. Ich córka, która przybyła z Hogwartu w niewyjaśnionych okolicznościach, także nie mogła aportować się do wnętrza domu. Musiał się pomylić. Był zmęczony brakiem efektów ich pracy i na pewno nic nie wyczuł. To tylko złudzenie.
Chłód zimowego wieczoru szybko wdarł się do ponurego korytarza. Reg owinął się szczelnie swoim płaszczem i wrócił do sypialni, aby znów bez skutku przypatrywać się każdej dziurze w ścianie, próbując rozwiązać zagadkę, której najprawdopodobniej wcale tam nie było.
- Znalazłeś coś? - zadał rutynowe pytanie Artus, stając w sporym otworze będącym uprzednio miejscem na drzwi.
- Nie - młody Czujący niechętnie podniósł na niego zmęczony wzrok.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, wieczór tego samego dnia

Tonks usiadła na swoim zwykłym miejscu pomiędzy Pomoną, a Minervą McGonagall. Zaraz też pulchna profesor od Zielarstwa, podsunęła jej pod obecnie lekko zadarty nosek tacę z ciastkami, szepcząc na ucho, że jeśli się nie poczęstuje, to Dumbledore będzie próbował uparcie namówić ją na cytrynowe dropsy. Młoda czarownica o błękitnych włosach uśmiechnęła się szeroko i wybrała z talerzyka ogromną babeczkę. Nie mogła nic poradzić na to, że uwielbiała słodycze.
W pokoju przyozdobionym we wszystkie barwy czterech domów, zebrała się już prawie cała kadra nauczycielska Hogwartu. Profesorowie dyskutowali między sobą, zastanawiając się, dlaczego dyrektor wezwał ich w środku tygodnia. Każdy dobrze zdawał sobie sprawę, że ten pośpiech (comiesięczne zebrania odbywały się w soboty) mógł oznaczać tylko jedno, a mianowicie kłopoty. Biorąc jeszcze pod uwagę zbliżającą się rychło wojnę, każdy z nauczycieli miał nadzieję, że problem, z którym niewątpliwie będą musieli się za chwilę zmierzyć, nie dotyczy tym razem Śmierciożerców.
Wreszcie do gabinetu wszedł oczekiwany czarodziej w towarzystwie Mistrza Eliksirów. Żaden z nich nie wyglądał na zachwyconego i o ile u Snape’a było to normalne, o tyle u dyrektora mogło wywoływać skrajny niepokój. Sytuacja przedstawiała się w nieciekawym świetle. Gdy szepty umilkły, Dumbledore przemówił swym zwykłym, spokojnym głosem:
- Cieszę się, że wszyscy przyszli - po czym usiadł naprzeciw zebranych nauczycieli w głębokim fotelu i jednym machnięciem różdżki wyczarował dla nich kubki z gorącą herbatą.
Snape za jego plecami oparł się sztywno o krawędź regału, dając jasno swoją postawą do zrozumienia, że jego samego nie interesuje to, o czym będzie mowa na tym spotkaniu. Tonks nieświadomie zmieniając swój kolor włosów na blady róż, przyglądała mu się znad kruchej babeczki i doszła do słusznego wniosku, że musiał już zostać o wszystkim wcześniej poinformowany. Skrzywiła się, choć ciastko na pewno nie było gorzkie. Cała ta sytuacja mogła oznaczać, że szkole grozi jakieś niebezpieczeństwo ze strony Sami-Wiecie-Kogo.
- Czy pamiętacie jeszcze Remusa Lupina? - zapytał niespodziewanie dyrektor.
Wszyscy entuzjastycznie kiwnęli głowami, a wraz z nimi Nimsy ze swoją nową, intensywnie czerwoną czupryną. Profesor McGonagall jako jedynej nie uszła uwadze ta nagła zmiana w jej wyglądzie. Uniosła wysoko brew w wyrazie głębokiego zdziwienia. Po pokoju nauczycielskim przeszedł szmer, a na twarzach zebranych można było zauważyć delikatne uśmiechy, świadczące o odczuwanej sympatii wobec dawnego profesora. W końcu większość z nich należała do Zakonu, a reszta także nie mogła go zapomnieć, skoro pracował w Hogwarcie zaledwie trzy lata temu. Zastanawiali się tylko, do czego srebrnobrody czarodziej zmierza.
- Tak, tak - kiwnął głową, jakby tego się właśnie spodziewał. - Tylko, że powinienem uściślić to pytanie. Chciałem zapytać, czy pamiętacie go jako ucznia tej szkoły?
Tym razem twierdząco odpowiedziały tylko McGonagall, Sprout i Trelawney. Tonks uśmiechnęła się lekko do siebie, wyobrażając sobie małego Remusa błądzącego korytarzami Hogwartu, wraz ze swymi nieodłącznymi, skorymi do psot przyjaciółmi.
- Dziękuję wam jeszcze raz za to, co wtedy dla niego zrobiłyście. - Skłonił się lekko w stronę trzech czarownic. - Muszę jednak ponownie prosić was wszystkich o pomoc.
Twarze nauczycieli wyrażały zaskoczenie.
"Pomoc dla Remusa? Jak to?" - teraz już malinowowłosa czarownica nie mogła zrozumieć, co Dumbledore miał na myśli.
- O co chodzi, Albusie? - Minerva zadała pytanie, które chodziło po głowie każdemu członkowi grona pedagogicznego.
- W progach naszej szkoły znów znalazł się wyjątkowy chłopiec - odparł spokojnie czarodziej i włożył do ust swój ulubiony mugolski przysmak. Nikomu nie przeszedł koło uszu wyraźny nacisk na słowo: wyjątkowy.
W pokoju zapadła cisza, wśród której dopiero teraz można było usłyszeć, jak Mistrz Eliksirów przebiera nerwowo długimi, bladymi palcami po półce regału. Nauczyciele powoli trawili tę informację. Tonks czekała z niepokojem, na potwierdzenie swoich przypuszczeń.
- Kto? - zapytał krótko Flitwick, podnosząc się nieco na fotelu, jakby się bał, że z powodu swojego niskiego wzrostu może nie dosłyszeć słów sędziwego maga.
- Draco Malfoy został ugryziony podczas ostatniej pełni przez wilkołaka - ta informacja sprawiła, że Tonks poczuła się jak po uderzeniu obuchem w głowę.
W tym samym momencie przestała się dziwić, że Ithilina tak się martwiła o tego nieznośnego arystokratę. To było oczywiste, że musiał zostać odkryty w Malfoy Manor. Na pewno Sami-Wiecie-Kto kazał mu to zrobić. Dziewczyna pewnie czuła się winna.
"Że też ja na to od razu nie wpadłam!" - zganiła samą siebie. - "Muszę z nią jak najszybciej porozmawiać i dowiedzieć się wszystkiego, co się tam wydarzyło."
- O mój Boże! - zawołała niespodziewanie profesor Sprout.
- Zawsze mówiłam temu chłopcu, że ciąży nad nim bezlitosne fatum - oświadczyła niemalże zadowolonym głosem profesor Trelawney ze swojego kąta.
- A ja myślałem, że ostatnio to Potter jest obiektem twych złowróżbnych klątw - zauważył nie bez cienia satysfakcji milczący dotąd Snape.
Profesor Wróżbiarstwa posłała mu maksymalnie urażone spojrzenie.

****

Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny Gryffindoru, następnego dnia

Ithilina siedziała przy kominku na starym, spłowiałym fotelu, przykryta grubym kocem w złoto-czerwoną kratę. Na kolanach trzymała otwartą książkę z Transmutacji, na którą od dłuższego czasu nie zwracała najmniejszej uwagi. Spoglądała tylko przed siebie pustym wzrokiem w dogasające powoli płomienie na palenisku. Czuła, jak wewnątrz niej rozlewa się dziwny chłód, trwający już od przeszło trzech dni. Tak krótko cieszyła się z cudownego ocalenia, z powrotu do Hogwartu, gdzie wreszcie mogła być bezpieczna.
A teraz Draco był wilkołakiem. Przez nią.
Te słowa powracały do niej nieustannie. Dręczyły ją, dusiły, gniotły nieludzkim ciężarem odpowiedzialności jej serce. Na dodatek przywoływały wspomnienia śmierci Anny i Percy'ego.
Znów była winna. Tak samo, jak wtedy.
Nie liczył się fakt, że Draco żył, że z tą chorobą mógł wieść całkiem normalne życie. Zbyt dobrze wiedziała, co to oznaczało dla niego. Był przecież Malfoy'em. Słyszała od Harry'ego o tym, jak Ślizgoni gardzili profesorem Lupinem i mogła być pewna, że Draco nie był wyjątkiem. Pogardzał przecież mugolami, a co dopiero wilkołakami. Ironia losu zarządziła, by teraz sam stał się jedną z tych istot, którym większa część czarodziejskiego społeczeństwa nie ufała. Ludzie bali się odmieńców, traktowali ich jak niższy gatunek nie pozwalając wykonywać większości zawodów. Byli spychani na margines.
A co z uczniami? Czy chłopak będzie trzymał w tajemnicy swoją chorobę, jak niegdyś Lupin?
Próbowała sobie odpowiedzieć na te pytania, jednak bezskutecznie.
- O, cześć Iti! Jak było u rodziców? - zagadnęła wesoło jakaś dziewczyna z siódmego roku.
- No co ty, Lav! - zaśmiała się druga. - Ona pewnie tam jakiegoś chłopaka odwiedzała. - Spójrz tylko jaką ma nieobecną minę. Założę się, że jeszcze o nim myśli.
Lavender wybuchła swym charakterystycznym, nieco denerwującym śmiechem. Dopiero wtedy Ithilina zdała sobie sprawę, że obie jej trochę dziwne koleżanki siedzą właśnie naprzeciwko niej i głośno rozprawiają na temat jej zachowania.
- Mówiłyście coś do mnie? - spytała wyraźnie znużonym głosem.
- Ocknęła się! - jasnowłosa Lavender aż klasnęła z radości w ręce. - Pytałam, jak spędziłaś weekend.
- Weekend? - powtórzyła wypranym z emocji głosem i zacisnęła mocno wargi, siląc się, aby nie dać ujścia swym łzom. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
- Tak, tak - panna Patil entuzjastycznie pokiwała głową.
Najwyraźniej obie dziewczyny nie miały pojęcia, że Ithilina fatalnie się czuła i nie chciała rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Jak widać, nie grzeszyły empatią.
"Co mam im powiedzieć? - zastanawiała się zrozpaczona. - Że miałam okazję poznać większość popleczników Czarnego Pana, a nawet zaręczyć się z synem jednego z nich? Czy może lepiej opowiedzieć im o nocy spędzonej w lochu, albo o wilkołactwie Dracona, który próbował mnie udusić?" - pomyślała gorzko. Jedynym, co chciała w tej chwili zrobić, było jak najszybsze schronienie się za kotarą we własnym łóżku w dormitorium. Tylko, że dobrze zdawała sobie sprawę, iż takich ciekawskich dziewczyn jak Parvati i Lavender nie da się zbyć byle wymówką. Poza tym, dzieliła z nimi sypialnię, więc i tak by za nią poszły, a potem jeszcze wypytywały o co chodzi. Co gorsza, mogłyby dojść w jakiś niewytłumaczalny - nawet jak na nie - sposób do niewygodnych i dziwnych wniosków. Chociaż Ithilina nie wierzyła w prorocze zdolności Lavender, wolała nie zadzierać zarówno z jej wewnętrznym okiem, jak i wścibskim nosem.
- Hej, nic ci nie jest? - zainteresowała się nagle panna Brown. - Wyglądasz nieswojo.
- Nie, nie. Wszystko w porządku - zaprzeczyła natychmiast, obawiając się kolejnych pytań.
- No to powiesz nam coś w końcu tajemnicza koleżanko? - zapytała z uśmiechem.
Złotowłosa rozejrzała się szybko po Pokoju Wspólnym Gryfonów. Nerwowym wzrokiem szukała mysiej dziury, do której mogłaby się wcisnąć, a jeszcze lepiej, bezpańskiej peleryny niewidki z zachęcającym napisem: "Schowaj się pode mną". Niestety nic takiego nie znajdowało się w jej polu widzenia.
- Eee... głowa mnie boli - powiedziała całkiem zgodnie z prawdą. - Nie najlepiej się czuję. Przepraszam.
Dziewczyny wyglądały na zawiedzione, kiedy źródło ciekawych informacji podniosło się z fotela mówiąc, że wcześniej się położy spać. Na szczęście dla Iti, nie poszły za nią.

Gdy tylko znalazła się w dormitorium, współlokatorki pogrążyły się w rozmowie na temat jej niepokojącego zachowania, po czym szybko wyjęły swoje mapy gwiazd i zaczęły spekulować nad ewentualnymi powodami. Nie trudno się domyśleć, że po jakiejś godzinie dzięki ich wrodzonym talentom wywróżyły dla Iti niechybną śmierć. Jak z resztą wszystkim.
Ale nie tylko one zastanawiały się nad nastrojem panny Nicks. Harry siedział właśnie ze swoimi przyjaciółmi w kącie pokoju i opowiadał im o wyprawie do lasu, będącego w posiadaniu rodziny Malfoy'ów. Kątem oka zaobserwował, jak Ithilina zmuszona przez natarczywość niczego nieświadomych koleżanek, wykonuje taktyczny odwrót w kierunku żeńskiego dormitorium. Pierwszy raz Złoty Chłopiec domyślał się powodów, jakie mogły nią kierować.
- Harry, powiedz mi, czy ty kiedykolwiek wyrośniesz z tej dziecinnej nieodpowiedzialności?! - szeptała Hermiona oburzonym głosem. - Przecież mogłeś tam zginąć! - podniosła stanowczo głos.
- Ona tym razem ma rację, stary - zauważył Ron.
- Nic nowego - mruknął czarnowłosy, a na twarzy rudzielca na chwilę wykwitł uśmiech tylko po to, aby zaraz ustąpić miejsca śmiertelnej powadze. Ostatnimi czasy Ron bardzo się starał zrobić dobre wrażenie na Hermionie. Próbował zachowywać się dojrzalej, niż w istocie był.
- To nie jest śmieszne! - ofuknęła go najlepsza przyjaciółka. - Wiesz przecież ile Zakon robi, żeby cię chronić, a ty tak lekkomyślnie wystawiasz się na niebezpieczeństwo.
- Ale gdybym im nie pomógł, nigdy by nie znaleźli w tej puszczy Iti! - warknął wyraźnie urażony.
- Harry - zaczęła dziewczyna tonem, o którym obaj z Ronem już wiedzieli, że zapowiada dłuższy wykład. - To są wykwalifikowani aurorzy. Poradziliby sobie. Mają przecież odpowiednie kompetencje i doświadczenie i...
- Tak, tylko, że nie potrafili się na nią aportować! - teraz już naprawdę się wściekł. - Miona, posłuchaj w ogóle co ty mówisz. Co się z tobą stało? Ratowałem Ithilinę, rozumiesz? Tak jak kiedyś Ginny. Wtedy jakoś niczego mi nie wypominałaś!
Ron miał bardzo głupią minę, gdyż wyobraził sobie, co stałoby się z jego siostrą, gdyby Harry był wtedy odrobinę rozsądniejszy.
Dziewczyna zrobiła zawstydziła się, ale powiedziała stanowczo:
- Ale zrozum! Jesteś Wybrańcem, Naszą ostatnią nadzieją. - spuściła głowę - Musisz wygrać z Sam-Wiesz-Kim. - dodała już ciszej.
- A to oznacza, że mogę zginąć dopiero w pojedynku z nim, tak? - żachnął się - Dlatego oczekujesz ode mnie, że będę siedział z założonymi rękami, kiedy któremuś z moich przyjaciół grozi niebezpieczeństwo? To może powinienem wziąć dziesięciokrotną dawkę Eliksiru Bezsennego Snu i obudzić się dopiero na ostateczną bitwę z Voldemortem, tak?
- Dobrze wiesz, że nie o to jej chodziło - wtrącił się niespodziewanie Ron.
Posłał przyjacielowi zniesmaczone spojrzenie i objął ramieniem Hermionę, która wyglądała, jakby miała za chwilę się rozpłakać.
Harry poczuł wyrzuty sumienia.
- Przepraszam cię - szepnął - Po prostu uważam, że zrobiłem to, co musiałem. Znacie mnie. - popatrzył błagalnie na najmłodszego z braci Weasley, szukając u niego poparcia. - Nie mógłbym zostawić jej na pastwę losu.
- Masz rację - westchnęła Hermiona, której najwyraźniej wsparcie Rona pomogło odzyskać równowagę. Posłała Herry’emu przepraszające spojrzenie. - Nie powinnam była tego mówić. Nie życzę źle tej dziewczynie, tylko się o ciebie martwiłam.
Chłopak uśmiechnął się do niej pokrzepiająco.
- Ja martwię się o Ithilinę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jest taka przybita. Przecież udało jej się zdobyć plany tego ataku. Wróciła szczęśliwie do szkoły, więc o co chodzi? - zastanawiał się głośno.
- Jak to o co? - zdziwił się Ron - Mówiłeś, że to było przyjęcie zaręczynowe Malfoy'a, nie?
- No... tak.
- Właśnie - wtrąciła się Hermiona. - Czyli, że ona udawała Pansy.
- Chyba tak - przyznał niepewnie Harry, dalej nie rozumiejąc do czego dążą jego przyjaciele. - Tonks dała Iti eliksir. To mógł być Wielosok.
- Aha - kontynuował Ron. - Jeszcze nie kumasz? - spojrzał na Harry'ego z jawną dezaprobatą. - Pewnie, że dziewczyna chodzi jak struta. Gdybym ja miał wyjść za Malfoy'a, wolałbym rzucić się z Wieży Astronomicznej.
Harry i Hermiona wybuchli niekontrolowanym śmiechem, zwracając tym samym na siebie uwagę wszystkich osób obecnych w komnacie.
- Nie rób mi tego więcej, Ron - poprosiła jego dziewczyna, uśmiechając się szeroko przez łzy radości. - Byłam właśnie zmuszona do wyobrażenia sobie ciebie w białej sukience i welonie, jak uciekasz przed zakochanym Malfoyem. O mało nie spadłam z fotela.
- No, no Herm! - zdziwił się Harry. - Jaką ty masz wyobraźnię - po chwili jednak spoważniał i zapytał: - Myślisz, że naprawdę będzie musiała za niego wyjść?
Posłał Hermionie badawcze spojrzenie. Bardzo starał się ukryć swoje zdenerwowanie, ale kiedy tylko pomyślał o tym, w co wplątała się Ithilina...
- Och, nawet nie wiemy, czy do zaręczyn faktycznie doszło - brązowooka wzruszyła ramionami. - A nawet jeśli, to przecież tylko zaręczyny. Na ślubie pojawi się już Pansy, prawda?
- Oczywiście - odparł Złoty Chłopiec nieco zbyt szybko. Wydawało mu się, że Hermiona nie do końca wierzy w to, że jedynym motywem wizyty Iti w Malfoy Manor była chęć zdobycia planów ataku na mugoli.
- Więc nie mamy się czym martwić - podsumował radośnie Ron.
- Może poza wojną z Sami-Wiecie-Kim - przypomniała mu jego dziewczyna.
Harry w zamyśleniu kiwnął głową.

****

Szkocja, stara willa w wiosce Viledoge, sobota - trzynasty dzień lutego

Pokój był za duży. Gubiła się w nim odkąd sięgała pamięcią. Będąc jeszcze dzieckiem, każdej bezsennej nocy odnosiła wrażenie, że od smugi światła wpadającej przez uchylone drzwi dzielił ją ogromny, pełen niebezpieczeństw las. Dlatego też bojąc się ciemności, nigdy nie wstawała z łóżka, aby wydostać się na zalany blaskiem świec korytarz. Leżała pod kołdrą zwinięta w kłębek i wyobrażała sobie, co zrobi z tym pokojem kiedy już będzie miała własną różdżkę. Przede wszystkim, gdy skończy jedenaście lat, światło w jej pokoju będzie się paliło dopóki nie zaśnie.
I choć zaczęła szkołę już dawno temu, nic nie uległo zmianom. Pokój pozostał dla niej wciąż za duży. Za każdym razem zdawał się być taki pusty. W jednym rogu stało łóżko z wysokimi kolumienkami, którego kotary zostały zniszczone jeszcze wtedy, gdy sypiała w nim jej czcigodna prababka. Pod oknem znajdowało się równie stare biurko, za które podobno jeden z jej szlachetnych przodków zapłacił kilka tysięcy galeonów. Cóż, teraz trudno było cokolwiek powiedzieć o jego już wątpliwej wartości. Obok ciemnych drzwi wejściowych stała wysoka szafa wypełniona po brzegi jej garderobą, a dalej toaletka z lustrem o złoconych ramach.
Zabrakło tylko stylowej biblioteczki w tej komnacie. Jak się okazało, została ona sprzedana jakieś pięć lat temu, żeby pokryć niekończące się długi ich rodziny. Matka dziewczyny nie odczuwała tak bardzo jej straty, bo przecież mebel był niepotrzebny w tym pomieszczeniu. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że Pansy nie zwykła marnować swego czasu na czytanie. Toteż rodzice przed corocznym wyjazdem do Hogwartu, zamiast w dodatkowe pomoce naukowe zaopatrywali ją w nowe ubrania.
"Musisz dobrze wyglądać" - mówiła jej matka. - "Dbaj o siebie, żeby Malfoy'om nie przyszło do głowy znalezienie innej narzeczonej dla syna. - powtarzała bezustannie"
Od Pansy nie wymagano dobrych stopni, ani przynoszenia chluby jej rodowi. Najlepszą rzeczą, jaką mogła zrobić dla siebie i swojej rodziny, było wyjście za mąż za Dracona, jedynego dziedzica oszałamiającej fortuny. Tego od niej oczekiwali, wpajając od dziecka jak ma osiągnąć cel swojego istnienia. Panna Parkinson tak zżyła się z tą myślą, że jeszcze zanim poznała przeznaczonego jej chłopaka, uważała ją za swoją własną. Nie potrafiła wyobrazić sobie, iż mogłaby kiedykolwiek postąpić inaczej.
Omiotła całą komnatę zniechęconym wzrokiem. Jej pokój był bezosobowy i dziewczyna bardziej lubiła swoje szkolne dormitorium, niźli tą sypialnię we własnym domu. Zresztą, już niedługo miał się odbyć jej ślub, więc nie warto było teraz czegokolwiek zmieniać. Tak jak w jej życiu... Właściwie to nie miała czasu na rozmyślania, bo gdy tylko po śniadaniu przefiukała się do Viledoge, matka kazała jej zejść do salonu. Pewnie szykowała się jakaś poważna rozmowa. Rodzice Pansy nigdy nie zawracali sobie zbytnio głowy własną córką, gdy nie było to absolutnie koniecznie. Najwyraźniej teraz nadeszła jedna z tych nieuniknionych chwil. Nie zdążyła się jeszcze nawet rozpakować, a już musiała ruszać w kierunku skrzypiących schodów. I choć wcale nie miała ochoty wysłuchiwać kolejnych niezrozumiałych pretensji od własnej matki, to łudziła się wciąż nadzieją, że może dowie się czegoś więcej na temat wydarzeń w Malfoy Manor.
Zeszła do ogromnego holu i pchnęła ciężkie drzwi. W salonie panował półmrok, pomimo, że zimowe słońce nie poskąpiło tego dnia swojego blasku. Dopływ światła utrudniały jednak grube, aksamitne zasłony w kolorze ciemnego wina. Były bardzo gustowne i miały mniej więcej sto pięćdziesiąt lat. Materiał, z którego go wykonano został magicznie zakonserwowany, aby jego drogocenne nici nie uległy zniszczeniu.
Jej rodziców jeszcze nie było. Szatynka nie zdziwiła się tym zbytnio, była przyzwyczajona do tego, że zawsze ją pospieszano, a później kazano na siebie czekać. Czasem nawet godzinami. To miało ją niby czegoś nauczyć. Rozejrzała się nie do końca przytomnym wzrokiem po pomieszczeniu, po czym usiadła na pluszowej kanapie i zaczęła bębnić palcami o miękkie oparcie.
Nerissa weszła dziarskim, stanowczym krokiem i usiadła obok córki na kanapie. Uśmiechnęła się do niej w wymuszony sposób, a potem zapytała oschle:
- Rozmawiałaś już z Draconem? Czuje się lepiej?
- Tak - Pansy wzruszyła ramionami. - Widziałam zadrapania na jego szyi. To chyba nic poważnego, prawda? Profesor Snape mówił, że Draco odniósł je w Próbie Wytrzymałości. To znaczy, że ma już Mroczny Znak, tak? - oczy zaświeciły jej się z nieskrywanego podniecenia.
- Tak - przyznała pani Parkinson. - A co ci mówił Draco? - spytała podejrzliwie.
- Nic - naburmuszyła się dziewczyna - Powiedział mi właściwie to samo, co ty i tata, kiedy byliście w Hogwarcie. Zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś miałby usunąć mi wspomnienia! - wybuchła nagle niekontrolowaną złością.
- Och - westchnęła jej matka. - Spokojnie, Pansy. Może uderzyłaś się w głowę, kiedy aportowałaś się do szkoły? Nie wiemy tego przecież. Dracona nie było z tobą, bo wrócił później, więc skąd możemy mieć pewność, że nie miałaś jakichś kłopotów przy lądowaniu. A te błonia na terenie zamku są takie wyboiste. Mogłaś się potknąć i nieszczęśliwie upaść i...
- Mamo! - oburzyła się młoda Ślizgonka. - Przecież badała mnie pielęgniarka i stwierdziła, że to skutek Oblivate!
- Pielęgniarka! - żachnęła się Nerissa. - Ta cała Pomfrey nie jest dość wykwalifikowaną osobą. Poza tym pracuje dla Dumbledora, który wybiera samych nieodpowiednich ludzi do pracy w tej szkole.
- A profesor Snape? - zapytała podchwytliwie.
- Snape - mruknęła niechętnie jej matka. - No tak... Powiedz mi lepiej, co dokładnie pamiętasz? - zainteresowała się po chwili. - Spróbuj sobie przypomnieć, co wydarzyło się jako ostatnie.
- Już mówiłam - zniecierpliwiła się. - To ty lepiej opowiedz mi coś jeszcze o przyjęciu.
- Pansy, nie denerwuj mnie! Powtórz mi jeszcze raz wszystko dokładnie. Chcę to znowu usłyszeć.
- Ale, mamo!
- Nie bądź nierozsądna. Najpierw zastanawiasz się, co się stało, a teraz, kiedy chcę ci pomóc uporządkować myśli, to ty się buntujesz. Mów natychmiast.
- Pamiętam tylko piątkową kolację - odparła beznamiętnie. - Nic więcej. Co jeszcze mam ci powiedzieć?
- I co było dalej? - nalegała pani Parkinson.
- Nic! Obudziłam się we własnym łóżku przekonana, że jest sobota!
Kobieta zamyśliła się na dłuższą chwilę.
- Słuchaj, mamo. Czy ty masz zamiar choć raz odpowiedzieć na moje pytania? - Pansy przerwała doprowadzającą ją do szału ciszę. - Bo jak nie, to ja idę do swojego pokoju.
- Idź, idź - Nerissa machnęła lekceważąco dłonią, by po tym niespodziewanie chwycić się za nadgarstek.
Dziewczyna dobrze wiedziała, co to oznacza. Wezwanie. Poczuła ogarniającą ją falę niepokoju, jak zawsze, kiedy Czarny Pan zwoływał swoich popleczników, a wśród nich jej rodziców. Wcale nie poczuła się lepiej, kiedy uświadomiła sobie, że niedługo sama będzie nosiła Mroczny Znak. Na myśl o tym czuła podniecenie, ale i strach. Co prawda kobiety nie przechodziły Próby Wytrzymałości, ale i tak...
Zachowanie matki zaskoczyło ją. Nerissa zerwała się na równe nogi i zawołała:
- Na pewno będzie tu za chwilę! - po czym wybiegła z pokoju nie oglądając się na swą jedyną latorośl.
Szatynka zadrżała. Dopiero teraz zrozumiała, że kiedy rodzice kazali jej przybyć na weekend do domu, to naprawdę mieli na myśli wizytę Czarnego Pana, a nie starej ciotki Konstancji.
"Powinnam była się domyślić" - stwierdziła cierpko.

****

Szkocja, stara willa w Viledoge, około pół godziny później

Tom Riddle wszedł do tego samego salonu, w którym jeszcze niedawno Pansy kłóciła się ze swoją matką. Teraz siedziała potulnie obok Śmierciożerczyni przerażona obecnością Czarnego Pana.
Czarnoksiężnik zmierzył zebranych przenikliwym wzrokiem i usiadł na specjalnie dla niego przygotowanym fotelu. Rozłożył wygodnie swe kościste ramiona na rzeźbionych oparciach luksusowego mebla, po czym przywołał do siebie Glizdogona, którego można było właściwie mianować jego osobistym skrzatem. Niejednemu już Śmierciożercy przyszło na myśl, że ich Mistrz wykorzystuje go do typowo skrzacich prac, gdyż chce podkreślić, że jako najpotężniejszy czarodziej wszechczasów może mieć ludzkich niewolników. W gruncie rzeczy, jakby się tak bardziej zastanowić, to On miał samych niewolników. Jego podwładni mogli sobie myśleć, co chcieli, jednak nigdy żaden Śmierciożerca nie oznaczał dla Niego więcej, niźli zwykły sługa.
Zawsze wystraszony Peter stanął posłusznie za siedzącym Voldemortem i zapatrzył się w przestrzeń, usiłując być jak najmniej widocznym dla wszystkich. Na jedynym wolnym krześle, stosunkowo blisko Czarnego Pana usiadł człowiek, którego Pansy mimo usilnych prób nie mogła rozpoznać. Nieznajomy brunet odkąd tylko wszedł do pomieszczenia nie spuszczał z niej swego świdrującego spojrzenia. Czuła się nieswojo.
"Czego on może ode mnie chcieć?" - zastanawiała się klęcząc na podłodze przed obliczem szaleńca, który pragnął podporządkować sobie cały magiczny świat.
- Rodzina Parkinsonów w komplecie - odezwał się Lord swoim syczącym głosem. - Jedni z moich najwierniejszych Śmierciożerców. Gotowi na każde moje wezwanie. Zapaleni obrońcy idei czystej krwi, czyż nie? - zakończył z obłędnym błyskiem w oku.
- Tak jest, panie - odpowiedział natychmiast jej ojciec, kłaniając się jeszcze niżej, o ile to było możliwe w jego obecnym położeniu.
- Powiedz mi, do jakiego domu należysz w Hogwarcie? - spytał niespodziewanie Voldemort, patrząc na Pansy.
Dziewczyna cały czas wpatrywała się tępo w skomplikowany wzór na dywanie przed sobą, ale jakaś obca moc zmusiła ją do uniesienia brody i spojrzenia prosto w jego szkarłatne tęczówki. Zdziwiła się bardzo, że została spytana o tak trywialną i zarazem oczywistą sprawę, tym bardziej, iż Czarny Pan wiedział wszystko o jej rodzinie. Jednak nie dała po sobie nic poznać. Myślała gorączkowo nad tym, do czego mógł zmierzać? Miała nieodparte wrażenie, że Jego oczy to dwa żarzące się płomienie, które przenikają do jej wnętrza i spalają kawałek po kawałku. Słowa układające się w krótką odpowiedź wydostały się z jej ust prawie bez udziału jej świadomości.
- Do Slytherinu, Panie.
- A twój narzeczony? Też tam jest, prawda?
- Tak, Panie.
- Parkinsonowie dbają o swoje interesy, czyż nie? - przeniósł wzrok na Nerissę, a jej córka z ulgą wpatrzyła się znów w podłogę.
- Tttaak, Ppanie - zająkała się Śmierciożerczyni. - Ale my nigdy byśmy...
- Milcz! - rozkazał natychmiast. - Crucio! - krzyknął głosem pełnym uwielbienia, a na Jego twarzy wykwitł upiorny uśmiech samozadowolenia.
Oczy Pansy zaokrągliły się ze strachu i zdumienia. Nigdy dotąd nie uczestniczyła w zebraniach popleczników Voldemorta. Kobiety zwykle nie były ważne jako Śmierciożerczynie. Zostawały naznaczone dopiero, gdy wychodziły za Śmierciożerców i ich rola ograniczała się do bezgranicznej wierności wobec męża, oraz ukazywania jego rodziny w dobrym świetle przed resztą magicznego społeczeństwa. Oczywiście zdarzały się nieliczne wyjątki, które bardziej angażowały się w ataki planowane przez Lorda. Jednym z nich była Bellatriks Lestrange.
Panna Parkinson nigdy nie widziała, jak Czarny Pan torturuje swoich sojuszników. Krzyk jej matki boleśnie ranił jej uszy. Chciała wstać i przerwać zaklęcie, choć zdawała sobie sprawę z tego, że wtedy i ją spotkałby ten sam los, nie mówiąc już o wstydzie jaki by przyniosła w szeregach Czarnego Pana swemu nazwisku. Nikt nie mógł sprzeciwić się Mistrzowi... Spuściła głowę jeszcze niżej i cierpliwie czekała, kiedy to wszystko się skończy, zaciskając wargi do bólu. Zupełnie nie rozumiała, czego czarnoksiężnik od nich chciał i co tu robił ten czarnowłosy czarodziej, który tak podejrzliwie jej się przyglądał.
- Zaręczyliście się, prawda? - pytanie było skierowane do niej.
- Tak, Panie.
- Spójrz na mnie! - rozkazał. - Spójrz mi w oczy.
W jej oczach była tylko pustka.
- A więc i ty nic nie pamiętasz - stwierdził Voldemort bez żadnego zdziwienia.
- Snape powiedział prawdę - mruknął mężczyzna, który przybył razem z nim.
- Tak, Michs. Tym razem tak - Tom Riddle wstał ze swojego fotela i powiódł po mieszkańcach domu zimnym wzrokiem. - A ja niestety znów mam problem.
- Panie, nasza córka nigdy by cię nie zdradziła. Ktoś rzucił na nią Oblivate! - ojciec Ślizgonki uniósł głowę i wpatrując się w wężowate oblicze swojego Pana, starał się Go przekonać, nie bacząc na podejmowane w tej chwili ryzyko.
- Milcz, sługo! Kto w takim razie rzuciłby Zaklęcie Zapomnienia na twoją córkę?! - podniósł znacząco głos.
- Jestem pewien, że ona sama to zrobiła, Panie - odezwał się dosyć poufale Śmierciożerca, nazwany Michs'em i spojrzał na coraz bardziej przerażoną Pansy wzrokiem pełnym nienawiści. - To bardzo proste. Dziewczyna pracuje dla Dumbledora, albo do tego stopnia kocha swojego chłopaka, że go kryje. Tak, czy tak, Malfoy zdradził, mój Panie.
"Jak to? Draco zdradził? To niemożliwe!" - pomyślała zdumiona.
- To nieprawda! - usłyszała swój krzyk dopiero wtedy, kiedy wydostał się z jej ust.
Ogarnął ją przenikliwy chłód, kiedy czerwone ślepia znów zaczęły wwiercać się w jej mózg. Pomimo zaistniałej sytuacji zachowała jeszcze strzępek przytomności i skorzystała z okazji, że Lord wciąż milczał:
- Nie zdradzilibyśmy cię, Panie. Jesteś naszym Mistrzem! Nie moglibyśmy tego zrobić! Nie pamiętam, co się wydarzyło podczas moich zaręczyn, ale my nie mamy z tym nic wspólnego. To musi być jakaś pomyłka! Nigdy byśmy nie przystali do wielbiciela szlam i drużyny Pottera!!! - ostatnie słowa wypowiedziała z jawną odrazą.
- Bronisz go, a czy masz pojęcie o czym mówisz? - zaśmiał się Michs. - Oni jej nie powiedzieli, Panie - zwrócił się z wyraźnym rozbawieniem do czarnoksiężnika, który wykrzywił swe sine wargi w parodii drwiącego uśmiechu.
- Ale… - zaczęła nieśmiało spoglądając ze zdziwieniem, to na swego Pana, to znów na nieznajomego. - Ale czego mi nie powiedzieli? - zadała w końcu dręczące ją pytanie. Nie uzyskując z nikąd odpowiedzi zwróciła się po raz kolejny tego wieczoru ku rodzicom. Spojrzała na nich z niemym pytaniem w oczach. Nerissa wciąż leżała na podłodze wyczerpana po Cruciatusie. Miała przymknięte oczy, jakby nie miała ani siły, ani ochoty patrzeć w twarz swojej córki. Za to jej ojciec spoglądał wprost na nią, a po jego twarzy przemknął cień smutku.
- Twój narzeczony usunął sobie z pamięci wasze zaręczyny - zaczął tłumaczyć jej ciemnowłosy czarodziej. - Dlatego, że związał się z niewłaściwą osobą - podszedł do Pansy i gwałtownie chwycił ją za ramiona unosząc w górę. Jego twarz była o cal od jej, kiedy mówił z nienawiścią: - Ciebie wsadziliśmy do lochu. Chciałaś uciec podczas przesłuchania - z każdym jego słowem jej oczy stawały się coraz większe ze strachu pomieszanego z niedowierzaniem - bo znalazłem w twoim pokoju fiolkę po Eliksirze Wielosokowym. Rozumiesz? To nie byłaś ty! - krzyknął i wypuścił ją.
Pansy zachwiała się i bezwładnie opadła na podłogę. Nic z tego nie potrafiła pojąć. Tysiące myśli zaczęły się kotłować w jej głowie, wprowadzając ją w stan jeszcze większego szoku, niż w rzeczywistości można było się spodziewać.
- Nnnie rozumiem - wyjąkała zgodnie ze swymi odczuciami.
Voldemort spojrzał na nią z odrazą. Zawsze uważał, że iloraz inteligencji jego adeptów jest zatrważająco niski.
- To nie ona, Michs - stwierdził rezolutnie. - Dumbledore wysłał z młodym Malfoyem swojego szpiega. Ale Parkinsonowie muszą udowodnić, że nadal są mi wierni - podszedł do Pansy i machnął nad nią swoją różdżką.
Poczuła lekkie szarpnięcie w ścięgnach i miała okazję doświadczyć, jak jej ciało bezwładnie unosi się ku górze, jakby była zwykłą łątką zawieszoną na sznurkach, za które On zręcznie pociągał. Przestały do niej docierać jakiekolwiek sygnały z zewnątrz. To, co wyjawił jej Michs ogłuszyło ją.
"... związał się z niewłaściwą osobą. Związał się... Związał się. Niewłaściwa osoba?" - oburzyła się ze znacznym opóźnieniem, w jej pamięci to zdanie wyryło się już tak głęboko, że w ogóle nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o jego znaczeniu.
- Musisz udowodnić, że nie wiedziałaś o zdradzie Malfoy'a - kontynuował Czarny Pan.
- On nie mógłby cię zdradzić, Panie - wyszeptała zupełnie bezwiednie, wyłączając umysł.
- Udowodnij to więc! - rozkazał. - Kochasz go? - zapytał nagle. W jego ustach słowo "kochasz" zabrzmiało jak najgorsza obelga.
Szatynka doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, iż Voldemort nie znosi słabości, a miłość uważa za największą z nich. Na chwilę znów starała się skupić na myśleniu. Co miała mu odpowiedzieć? Czy kochała Dracona? Był w końcu jej chłopakiem. Miała wyjść za niego za mąż, wiedziała o tym od urodzenia. Był jedynym celem jej istnienia. Musiała zostać jego żoną, żeby uratować zadłużony majątek rodziny. Tylko czy naprawdę go kochała? Był przecież najprzystojniejszym chłopakiem w szkole, najlepszą partią w Anglii i okolicach. Od zawsze był w jej życiu.
- Tak - wyszeptała.
- W takim razie będziesz przy nim dzień i noc - rozkazał Tom Riddle. - Dowiesz się wszystkiego. Będziesz go dla mnie szpiegować. Przekonam się, czy jesteś niewinna, jeżeli zdradził, to ty mi go wydasz.
Pansy zamarła. Miała szpiegować Dracona? Ale jak? Dlaczego? Przecież on nie zdradził! Był Ślizgonem, nie mógłby stanąć po stronie Gryfonów. Nie mógłby tego zrobić swemu rodowi, jej...
- Skoro nie wiesz kim była dziewczyna, która podszywała się pod ciebie w Malfoy Manor, masz się tego dowiedzieć. - Zakończył, po czym odwrócił się do jej rodziców i wymierzył różdżką w jej matkę. - Wciąż nie mam pewności, czy mnie nie zdradziliście. - powiedział cicho - To zależy tylko od ciebie - spojrzał na nią i w tej samej chwili krzyknął: - Crucio!
Nerissa Parkinson ponownie zaczęła krzyczeć, a tym razem jej córka miała wielkie trudności z powstrzymaniem płaczu. Jęk kobiety rozlegał się coraz głośniej. Dziewczyna błagalnie spojrzała na swojego ojca i dopiero teraz zauważyła, że Michs trzyma w ręku jego różdżkę, a Pettigrew ściska go za ramiona. Nie wiedziała, co ma zrobić. Nie chciała, żeby matka cierpiała. Jak miała jej pomóc? Co z tego, że miała różdżkę. Nigdy w życiu nie dałaby sobie rady z dwójką Śmierciożerców, a poza tym skrzyżowanie różdżki z Voldemortem oznaczało śmierć.
- Proszę, Panie - rozpłakała się.
Miała nadzieję, że Voldemort ukaże ją Cruciatusem i zostawi mamę w spokoju. Ale on tylko milczał i wpatrywał się w nią intensywnie.
- Zrobię wszystko, co zechcesz, Panie! - krzyknęła poprzez łzy.
- Bardzo dobrze - w pokoju zapanowała martwa cisza.
Kobieta leżąca na podłodze drżała niekontrolowanie.
Pansy ukryła twarz w dłoniach. Nie zauważyła, jak Czarny Pan, Michs i Pettigrew odeszli.

****

Szkocja, stara willa w Viledoge, późnym popołudniem tego samego dnia

Siedziała na łóżku w swojej sypialni i czuła się zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy była dzieckiem bojącym się ciemności. Tak samo zagubiona. Próbowała poskładać w jedną całość wszystko, czego się dowiedziała od Michsa i Czarnego Pana.
Pojęła jedynie tyle, że ktoś się pod nią podszył i że to nie ona zaręczyła się z Draconem. Pozostało tylko pytanie, czy on sam o tym wiedział i czy to z tego powodu usunął sobie pamięć.
"To może ja wcale nie dotarłam do Malfoy Manor?" - zamyśliła się. - "Może nie miałam co pamiętać? Nie, to nie możliwe. - odrzuciła naprędce tą myśl - W takim razie, kto usunął mi pamięć? To musiała być ta sama kobieta, która podszyła się pode mnie! Tylko dlaczego? Dlaczego to zrobiła? - twarz dziewczyny wykrzywiła się w grymasie bólu. - To na pewno jakaś dziewczyna ze szkoły, która zakochała się w moim chłopaku i chce za niego wyjść! Nie dopuszczę do tego! Nikt nie odbierze mi Dracona. Merlinie, co to za idiotka musiała skomplikować mi życie?! Właśnie teraz, teraz, kiedy wszystko miało być takie piękne?" - podkuliła nogi i oparła czoło o kolana, obejmując je obiema rękami i w ten sposób chowając w nich swoją twarz. Ze wszystkich sił próbowała ukryć przed światem swe łzy.
Była całkowicie pewna, że któraś z uczennic próbuje ukraść jej Malfoy'a. Ze zdenerwowania zaczęła się trząść. Nie mogła już dłużej usiedzieć na miejscu. Wstała i zaczęła nerwowym krokiem przemierzać pokój, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jest w tym momencie podobna do swojej matki.
Wydarzenia sprzed tygodnia wydawały się dla niej zagadką - układanką, której wszystkie elementy musiała do siebie dopasować. Wciąż jednak brakowało w tym wszystkim najważniejszego, a mianowicie: kim była fałszywa Pansy? - dalej nie mogła znaleźć na to odpowiedzi. Musiała się tego dowiedzieć, tym bardziej, że Voldemort zmusił ją do szpiegowania Dracona. I choć szczerze nie wierzyła w jego zdradę, to myśl, że mógł wiedzieć z kim się zaręczył nie dawała jej spokoju.
Postanowiła, że zrobi wszystko, aby poznać prawdę. Na dobry początek musiała porozmawiać jeszcze z rodzicami.
"Muszę się dowiedzieć, dlaczego nie powiedzieli mi o tym, co się wydarzyło na przyjęciu."
****

Szkocja, nadal stara willa w Viledoge, zaledwie kilkanaście minut później

Znalazła ich w salonie. Ojciec przerzucał jakieś pergaminy piętrzące się na niskim stole, a matka stała tyłem do niego wpatrzona w okno. Ręce oparte na kamiennym parapecie drżały jej lekko. Pansy obdarzyła ich niezadowolonym spojrzeniem i usiadła na fotelu przy zgaszonym kominku. Wyjęła różdżkę i nie używając słów rzuciła zaklęcie, którego była zmuszona nauczyć się stosunkowo wcześnie jako dziecko, by nie zamarznąć w tym wielkim dworze. Jej jedyny talent, jedno zaklęcie. Blask płomieni nadał złudne uczucie domowego ciepła temu ponuremu pomieszczeniu.
- Nie zapalaj! - pouczyła ją matka - Zaraz stąd wychodzimy. Jesteśmy zajęci, dziewczyno, nie tak, jak ty. - zakończyła z niesmakiem.
- Nie wychodzicie - zaprzeczyła stanowczo.
Nie miała zamiaru pozwolić im uciec od tej rozmowy. Skrzyżowała ręce na piersiach i zapytała ze spokojem:
- Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć o tym, co się stało?
Ojciec odłożył dokumenty i uśmiechnął się blado do swojej córki.
- Kochanie, to nie tak. My...
- Co. Nie. Tak? - cedziła przez zęby każde słowo piorunując zmieszanego jej zachowaniem ojca. - Może to, że ktoś podszył się pode mnie i wrobił Dracona, czy może...
- Nie - zaprzeczyła nagle jej matka, co spowodowało, że cała pewność siebie Pansy uleciała. Nerissa odwróciła się wreszcie i krzyknęła z furią: - Wiesz, co jest nie tak?! Ktoś wykradł plany ataku na mugolski dworzec. Malfoy zdradził, dlatego usunął sobie pamięć. Czarny Pan wydalił Lucjusza z Wewnętrznego Kręgu, a życie chłopaka wciąż wisi na włosku!
- Co?! - szatynka nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała.
Jakoś nie zastanawiała się wcześniej nad tym, w jaki sposób Voldemort mógł ukarać Malfoy'ów, skoro nie był pewien ich wierności.
- Ale to nie mógł być Draco! - zaprotestowała gorąco - Ta oszustka wykradła dokumenty i usunęła pamięć jemu i mnie. Musiało tak być!
- Bronisz go? - powiedziała z niedowierzaniem jej matka. - Ona go broni, John. Ha, ha, ha... Broni go - zaniosła się histerycznym śmiechem.
Jej córka osłupiała. Zupełnie nie rozumiała zachowania stojącej przed nią kobiety.
John Parkinson sięgnął poprzez stół i ujął ręce dziewczyny w swoje dłonie.
- Posłuchaj, Pansy. Zapomnij o tym wszystkim, co ci mówiliśmy przez lata. Nie musisz wychodzić za Malfoy'a - widział, że otwiera już usta, aby zaprzeczyć, więc uciszył ją machnięciem ręki. - Zrozum. On już nie jest dla ciebie najlepszą partią. Co nam dadzą jego pieniądze, skoro Czarny Pan chce jego śmierci? Draco może nie dożyć dnia ślubu, a wtedy nie otrzymasz ani galeona z jego majątku. On zdradził, córeczko. Stanął po niewłaściwej stronie. My nie popełnimy tego błędu.
- Zapomnij o tym. Zapomnij... - powtarzała pani Parkinson obdarzając swe jedyne dziecko natarczywym spojrzeniem.
- Ale... Co wy sobie myślicie? - krzyknęła oburzona i wyrwała ręce z uścisku ojca. - Wychowaliście mnie na żonę Dracona! Musiałam z nim być zawsze. Znosić jego humory, udawać pustą idiotkę, robić wszystko, co mi kazał. Myślicie, że wystarczy jedno wasze słowo, a zostawię to wszystko? Mylicie się! Czarny Pan rozkazał mi go śledzić i zrobię to. Udowodnię, że jest niewinny!
- Chcesz za niego wyjść? - zapytała Nerissa - Mistrz kazał zmierzyć mu się z Greyback'iem. Rozumiesz? Naprawdę chcesz wyjść za wilkołaka? - zakończyła z nieskrywaną radością, widząc malujące się przerażenie na twarzy własnej córki.
Szatynka zamarła z szeroko otwartymi ustami. Nie mogła wykrztusić ani jednego słowa, więc patrzyła tylko przed siebie. Z niezwykłą ostrością widziała wszystkie nitki w haftowanej szacie siedzącego naprzeciw niej ojca. Była je nawet w stanie policzyć. Tylko jakie to miało teraz znaczenie? Jak ogłuszona wstała z fotela i podeszła do drzwi salonu.
- Pansy... - ojciec próbował chwycić ją za rękę, kiedy przechodziła koło niego.
Dziewczyna uchyliła się lekko, a potem zatrzymała przy samym wyjściu. Położyła dłoń na klamce i odwróciwszy się do rodziców powiedziała mściwym głosem:
- To wszytko wasza wina, że ja... że ja... - nie mogła dokończyć, gdyż nagle poczuła, jak coś dławi ją w gardle. Za nic nie chciała teraz przy nich płakać. Wybiegła z komnaty, trzaskając drzwiami.

Jej rodzice popatrzyli po sobie w milczeniu.
- Dlaczego nie wspomniałaś o Przysiędze? - zapytał John.
- A jak myślisz?! - niemalże wysyczała jego żona. - Nie bądź głupi! A co jeśli to jednak była ona?
- Co ty wygadujesz, Nessie?! - oburzył się - Przecież Michs znalazł Eliksir Wielosokowy, a Snape to potwierdził. Pleciesz bzdury.
- A jeśli Pansy zdradziła, jak Draco? Może eliksir miał odwrócić od niej podejrzenia?
- Masz paranoję! - zdenerwował się - Nasza córka taka nie jest.
- Bronisz jej tak samo, jak ona Malfoy'a. Nie możemy mieć żadnej pewności dopóki nie nadejdzie dzień ślubu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwił się.
- Jeżeli to nie Pansy zaręczyła się z chłopakiem, tamta dziewczyna będzie musiała przybyć, aby dopełnić warunków przysięgi. Na to pewnie liczy Czarny Pan. Będzie miał okazję, żeby ją złapać.
- Masz rację - zgodził się i w zamyśleniu potarł podbródek. - A jeżeli chłopak jest niewinny i nie wiedział kim jest domniemana narzeczona? Ta oszustka nie musi pojawić się na ślubie, a wtedy Draco umrze.
- On i tak zginie, John - machnęła niedbale ręką, jakby los młodego Malfoy'a był już przesądzony bez względu na wszystko. - Stanął po złej stronie i nawet pieniądze Lucjusza mu nie pomogą. Czarny Pan musiał być wściekły, kiedy chłopak przeżył pojedynek z Greyback'iem.
- Dobrze więc - westchnął ciężko jej mąż i dodał na koniec zmęczonym głosem: - Nie powiemy nic Pansy. Musimy czekać.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 03.05.2008 09:09
Post #5 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Wklejam bez zbędnych komentarzy i czekam z nadzieją, że ktoś to jeszcze czyta i zrobi mi tę przyjemność w postaci komentarza biggrin.gif
Smacznego!

ROZDZIAŁ III, czyli lekarstwo na smutek

Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny Ślizgonów, kilka dni później

Draco wyszedł ze szpitala już w środowy poranek. Na odchodnym, Pani Pomfrey nie omieszkała jednak kilkakrotnie wspomnieć, jak bardzo mu współczuje, co oczywiście jeszcze bardziej go zirytowało. Odczuł wręcz niepomierną ulgę, kiedy wreszcie mógł wrócić do swojego pokoju w lochach. Pomimo to, nadal był przygnębiony i warczał bez większego powodu na młodszych uczniów, którzy mieli nieszczęście stanąć mu na drodze.
Kilka dni później, zaraz po wyjątkowo nudnych lekcjach, Draco z naburmuszoną miną wszedł do komnaty i usiadł obok Blaise'a. Chłopak nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi i kontynuował swą rozmowę z Luc'iem, na temat taktyki w kolejnym meczu quidditcha. Tym razem mieli grać z Puchonami. Powszechnie było wiadomo, iż Dom Węża ma dosyć niskie mniemanie o Puchonach, a jeszcze niższe o ich talencie gry w quidditcha. Co nie oznaczało jednak, iż wcale się nie przygotowywali do starcia z nimi. Wręcz przeciwnie. Mieli zamiar opracować spektakularną taktykę, która zostałaby naturalnie wyolbrzymiona na boisku dzięki Hufflepuffowi.
- Damy sobie radę, jeśli od następnego tygodnia w końcu rozpoczniemy treningi - przekonywał Zabini, kiwając energicznie głową. - Musisz tylko mi zaufać, Luc. Potrafię rozpoznać dobrego gracza widząc go zaledwie raz na boisku. Bywałem z ojcem na meczach, odkąd skończyłem pięć lat. Znam się na rzeczy. - zakończył, wypinając dumnie pierś.
- A rozmawiałeś już ze Snape'm? Z tego co wiem, musi zatwierdzić wybór. No wiesz, sprawdzić, czy chłopak nie ma jakichś zaległości w nauce i takie tam. Ja dokładnie nie wiem, bo nie interesowałem się tym dopóki Flint był kapitanem.
- Dobrze mówisz - do rozmowy wtrącił się niespodziewanie Draco. - Snape musi wystawić opinię o każdym z graczy, zanim zostanie przyjęty do drużyny. A swoją drogą, kogo przyjmujemy? - uniósł lekko brwi w wyrazie zaciekawienia. - Czyżbyście wreszcie mnie posłuchali i wywalili Nortona? Zawsze mówiłem, że ten cymbał potrafi tylko machać kijem, ale nie ma pojęcia co to jest tłuczek.
- No tak - Blaise rzucił nerwowe spojrzenie Luc'owi, gdy tamten już otwierał usta, aby coś powiedzieć. - Nigdy go nie lubiłeś, prawda? Będziesz się cieszył, że już nie musisz grać z nim w jednej drużynie, nie?
- Jasne - przeciągnął sylaby w swój charakterystyczny sposób i wyraźnie się rozchmurzył. - To kogo tam wynaleźliście, Luc?
- Marty'ego Blobersa, ale...
- Jest fantastyczny! - krzyknął z entuzjazmem Zabini, klepiąc kapitana drużyny po plecach z takim zapałem, że skutecznie uniemożliwił mu dokończenie zdania.
Chłopak zgiął się niebezpiecznie, po czym z impetem zleciał z kanapy.
- Masz silną rękę - zauważył Malfoy, unosząc wysoko jasne brwi, kiedy wściekły Luc podnosił się z podłogi. - Ale jesteś pewien, że Marty nadaje się na pałkarza? Przecież to chuderlak! - zadrwił, wykrzywiając usta w pogardliwym grymasie. - Ile on ma lat? Czternaście chociaż?
- Piętnaście - poinformował go sucho Zabini, a potem odwrócił się do drugiego kolegi i dodał: - Luc, spóźnisz się na randkę z Marissą, jeśli natychmiast nie pójdziesz się przebrać.
- Co? - chłopak Mari wydawał się nie tylko zły, ale też kompletnie zbity z tropu przez całą tą sytuację. - A tak, rzeczywiście - mruknął, łapiąc natarczywe spojrzenie bruneta i odmaszerował w stronę dormitorium, obracając się jeszcze tylko raz i rzucając im znad ramienia obrażone spojrzenie.
- No, to kiedy jest trening? - zapytał Draco rozkładając się wygodnie na zielonej kanapie.
Był zadowolony z tego, że mógł porozmawiać normalnie ze swoją paczką i choć na chwilę nie myśleć o tym, co mu się przydarzyło. Nie potrafił nawet wymówić słowa: "wilkołak". Nadal nie przyjmował do wiadomości tego, że stał się jedną z tych krwiożerczych bestii, które w armii Voldemorta służyły jedynie jako maszyny do zabijania. Wilkołak... Odsunął od siebie chmurne myśli i spróbował ponownie skupić się na tym, co mówił mu właśnie Zabini.
- Jeszcze nie ustaliliśmy terminu - wyjaśnił z przepraszającą miną.
- Ale mówiliście coś o następnym tygodniu. - powiedział, mrużąc podejrzliwie swe szare oczy.
- A... tak, faktycznie - Blaise pacnął się teatralnie otwartą dłonią w czoło. - Ale wiesz, to jeszcze nic pewnego. W końcu mecz z Puchonami jest, gdy...yyy... To znaczy… Jeszcze nie tak prędko mamy mecz, nie? Nie myśl o tym na razie. - rzucił w końcu i zamaszystym ruchem podniósł się z kanapy. - Mam coś do załatwienia - zawołał na odchodnym.
Oszołomiony Draco siedział w bezruchu i gapił się z otwartymi ustami na plecy Zabini'ego.
- Pierwszy raz, ktoś inny niż Pansy nie dał mi dojść do słowa - mruknął niewyraźnie sam do siebie.

****

Szkocja, Hogwart - biblioteka, dwa dni później, wieczorem

Po dziwnej rozmowie z Luc'iem i Blaise'm, Draco zaczął się zastanawiać nad tym, kto w szkole wie o jego wilkołactwie. Prawdopodobnie byłoby mu łatwiej się tego dowiedzieć, gdyby zechciał porozmawiać z Dumbledore'm. Niestety, odrzucił propozycję spotkania w gabinecie w dniu, w którym odzyskał przytomność tłumacząc, że nie jest jeszcze gotowy na rozmowę o tym, co się wydarzyło. Stary czarodziej więcej nie nalegał, zapewne czekając, aż chłopak sam będzie chciał mu wszystko wyjaśnić. Można było się domyślić, że Draco nie będzie miał najmniejszego zamiaru udać się kiedykolwiek na obiecaną herbatkę. Po prostu nie chciał rozmawiać o walce z Greyback'iem. Oddałby cały swój majątek (gdyby faktycznie należał teraz do niego) za to, żeby móc o tym zapomnieć, a najlepiej, żeby to nigdy nie miało miejsca. Problem tkwił w tym, że był wilkołakiem i nic nie było w stanie tego zmienić.
Przez pierwsze kilka dni po feralnych zaręczynach, nie potrafił myśleć o niczym innym. Przed oczami ciągle stawała mu twarz tej szlamy Nicks, za której głupotę on ma wątpliwą przyjemność zapłacić. Czuł się oszukany. Co dała mu Jasna Strona? Nic. Cała szkoła wierzyła święcie, że jest nieodrodnym synem swojego ojca, który każdą wolną chwilę spędza na wymyślaniu planu, jak złapać Harry'ego Pottera i dostarczyć go Voldemortowi na srebrnej tacy. Podczas gdy on, dumny potomek najbogatszego czarodziejskiego rodu w Anglii, ukrywał przed światem jedyny dowód swej współpracy z legendarnym Zakonem Feniksa. Dowód, którym były ślady wilkołaczych kłów na jego boku.
Za wszelką cenę chciał się zemścić na Nicks, za to wszystko, co go przez nią spotkało. Ale nie mógł. Próbował już pierwszej nocy, kiedy tylko odzyskał przytomność.

***
Udało mu się wydostać ze Skrzydła Szpitalnego i nawet nie wpaść na Filch'a, który nieustannie patrolował szkolne korytarze. Dotarłszy do drzwi frontowych, czuł prawie smak zwycięstwa. Przejście niezauważonym przez błonia, aż na skraj Zakazanego Lasu, z którego mógłby się aportować, wydawało mu się tak proste, jak wyprowadzenie Weasley'a z równowagi. Kilkoma ruchami różdżką zdjął blokadę nałożoną na drzwi, wyśmiewając w duchu naiwność Dumbledora, który nawet nie zabezpieczał wejścia do szkoły należycie. To tak, jakby wcale nie prowadził zawziętej wojny z Voldemortem. Draco zaczął się nawet zastanawiać, jakim cudem mógł stanąć po stronie, której przywódcą był tak niepoważny człowiek. Nie wspominając już o ich Wybrańcu - Potterze. Prychnął pogardliwie, mieląc w ustach przekleństwo. Jak mógł stanąć po stronie słabszych? Doprawdy, sam siebie nie rozumiał. Jedyną osobą w jego mniemaniu, która jest coś warta w Zakonie, to Snape. Potrząsnął gwałtownie swoją głową, powodując jeszcze większy nieład na swej czuprynie. Trzeba było wspomnieć, iż po tylu przeżyciach oraz spędzeniu dłuższego czasu w Skrzydle Szpitalnym bez szamponu, grzebienia, jak i sporej dawki czarodziejskiego żelu, jego włosy poskręcały mu się w delikatne loki i zaczęły włazić do oczu. Zignorował jednak te wszystkie myśli o nauczycielu i swym wyglądzie, po czym ruszył przed siebie ścieżką wiodącą do lasu. Droga była wyboista i przecinała zygzakiem całą polanę uśpioną w ponurym świetle nocy. Niespodziewanie dla niego samego, ścieżka, którą teraz obrał, skojarzyła mu się z jego niebezpiecznym już życiem. Dokąd zmierzał? Czy to właśnie tam miał się udać? Kim tak naprawdę był?...
Był tchórzem. Wypowiedział te słowa jeszcze raz, tym razem na głos. Ustał i przez chwilę smakował cierpko-gorzką prawdę. Bał się gniewu Lorda. Tak, naprawdę się bał. Co ten szaleniec mógł mu zrobić, skoro nie mając dowodów jego zdrady, wysłał go na pewną śmierć od kłów i pazurów Greyback'a? A co zrobi teraz, kiedy dowie się prawdy? Draco poczuł się nagle bardzo, ale to bardzo stary i słaby. Tak mocno chciał uwolnić się od odpowiedzialności wyboru. Żadna ze stron w tej wojnie nie była warta, aby za nią walczyć. W jednej chwili zapragnął wyjechać, zniknąć, po prostu uwolnić się od tego wszystkiego. Jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że bycie neutralnym w tej wojnie i przeżycie jej, to wzajemnie wykluczające się fakty.
Tymczasem ciągle posuwał się naprzód. Nawet nie zauważył, że ledwo powłóczy nogami, że jakby podświadomie odwleka chwilę, kiedy wreszcie stanie na małej polance nie objętej blokadą antyaportacyjną. Spojrzał na wprost. Już mógł ją zobaczyć. Zostało mu zaledwie kilka kroków. Czekała na niego, można by się pokusić o stwierdzenie, iż go zapraszała.
I wtedy, jak na zawołanie ożyły wspomnienia. Zaledwie kilka miesięcy, a może całe wieki upłynęły od czasu, kiedy zobaczył tu Nicks aportującą się do domu Anny. Tamtej nocy zaczęło się całe te piekło. Po raz pierwszy w swym życiu pomógł szlamie. Na własne oczy był zmuszony się przekonać, że czarodziej czystej krwi może umrzeć jak zwykły mugol, choć zabity przez innego czarodzieja.
Wtedy poznał Tami.
Stanął w miejscu spoglądając pusto na wyraźnie rysującą się polanę. Zawzięcie próbował w sobie podsycić wściekłość i pragnienie zemsty na Ithilinie Nicks. Nie potrafił. W jego myślach wciąż błąkała się Tami i zaklęcie, które uczyniło go Strażnikiem dziewczynki. Mógłby zdradzić. Pettigrew przecież tak właśnie zrobił z rodzicami Pottera. Ale Pettigrew nie był Ślizgonem. Ślizgoni nie zdradzają swoich przyjaciół. Nie wiedział, gdzie jest teraz Tami, ale gdyby powiedział Lordowi o Ithilinie, Mistrz sam wydobyłby od niej tą informacje. Nie potrafił wydać tego dziecka na śmierć. Nie po tym, jak przez jego gorliwość zginęła jej matka. Nie był potworem, jak Voldemort.
Zaklął cicho. Wyglądało na to, że będzie musiał dalej kryć Nicks, ze względu na bezpieczeństwo Tami. Był wściekły. Zacisnął mocno pięści, aż paznokcie wbiły mu się w skórę zostawiając czerwone ślady. Postanowił, że zemści się na Gryfonce w inny sposób. "Skoro nie mogę jej wydać, to zrobię z jej życia piekło" - pomyślał i uśmiechnął się paskudnie, ukazując szereg białych zębów. - "Takie, jakim stało się moje."
Mamrocząc pod nosem klątwy, jakimi potraktuje przeklętą szlamę przy najbliższej okazji, udał się z powrotem do zamku.
***

Wstał, próbując otrząsnąć się po tym wspomnieniu. Nie miał teraz głowy do gnębienia dziewczyny. Zastanawiało go coś zgoła innego. Nie był pewien, czy nie wpada już czasem w paranoję, ale ostatnio zauważył, że niektórzy z jego ślizgońskich znajomych zachowują się wobec niego inaczej. Dziwne...
Luc wydawał się zaskoczony, kiedy Blaise mówił o zmianie pałkarza. Ale to był dopiero początek niespodziewanych sytuacji, jakie zdarzyły mu się odkąd wrócił ze Skrzydła Szpitalnego.
Wczoraj na przykład, przez cały dzień nie mógł nigdzie znaleźć Crabbe'a i Goyle'a. Zupełnie, jakby zapadli się pod ziemię zaraz po opuszczeniu szklarni, gdzie mieli jedyną wspólną z nim lekcję, czyli Zielarstwo. Co prawda Pansy towarzyszyła mu wytrwale przez cały dzień, gdziekolwiek by się nie ruszył i zdawała się być jeszcze bardziej natrętna niż zawsze, ale nie to go martwiło.
Cała drużyna quidditch'a była w jego obecności niespotykanie osowiała. Zabrakło wspólnych żartów z Pottera i jego kompanii, obgadywania nauczycieli i podrywania szkolnych piękności. Jednym słowem, Draco przestał uczestniczyć w jakichkolwiek rzeczach, które dawniej skutecznie pozwalały mu zapomnieć o wojnie i jego życiu podwójnego agenta. Czuł się fatalnie.
Był pewien, że zawdzięcza swoją nową pozycję persony non grata w ślizgońskiej śmietance towarzyskiej, właśnie swej nowej przypadłości. Wszystko układało się w logiczną całość. Ojcowie Zabiniego, Crabbe'a i Goyle'a należeli do Wewnętrznego Kręgu i najwyraźniej byli obecni na jego zaręczynach, choć on sam tego nie pamiętał. W takim razie musieli widzieć jego pojedynek. Zastanawiał się tylko, czy Blaise powiedział chłopakom z drużyny.
Zacisnął dłonie w pięści z bezsilnego gniewu. Och, jak bardzo nienawidził Nicks! Dokonała rzeczy prawie niemożliwej, a mianowicie zniszczyła jego image i pozycję wśród Ślizgonów. Zrozumiał, że kiedy jego ojciec stracił przychylność Czarnego Pana, dla większości swoich kolegów Draco nie był już pożądanym kamratem. Wręcz przeciwnie. Ludzie z jego otoczenia mogli stać się podejrzanymi członkami zdrady Lorda, której się dopuścił. Przebywanie w jego towarzystwie stało się po prostu niebezpieczne.
Został sam. Zupełnie sam.
No, może nie do końca. Tym bardziej zastanawiała go postawa Pansy. Czyżby rodzice niczego jej nie powiedzieli? A może była zbyt głupia, żeby zrozumieć, co się właściwie stało? Bo chyba... nie kochała go na tyle, żeby mimo wszystko chciała za niego wyjść? Nie... to niemożliwe.
Oczywiście nie mogła znać całej prawdy, ani wiedzieć, z kim tak naprawdę Draco się zaręczył. A może w ogóle nic nie wiedziała? W końcu potraktowano ją Oblivatem, a Parkinsonowie nie byli pewni, czy to rzeczywiście nie ich córka była w Malfoy Manor.
Jego życie stało się nagle strasznie skomplikowane. Już tradycyjnie, była temu winna Ithilina Nicks.

****

Szkocja, Hogsmeade - wioska czarodziejów, mroźne sobotnie popołudnie

Ithilinę prawie siłą trzeba było zaciągnąć na zakupy. Nie bardzo była zadowolona, że Parvati i Lavender postawiły sobie za cel rozweselanie jej. Na szczęście wciąż były święcie przekonane, że Iti tęskni za swoją tajemniczą sympatią, którą rzekomo odwiedzała na kontynencie. Miodowłosa łaskawie pozwoliła im w to wierzyć.
Teraz jednak przemierzając z nimi zatłoczone ulice czarodziejskiej wioski i przysłuchując się ich radosnej paplaninie na trywialne tematy, zaczynała żałować, że dała się wmanewrować w tą całą terapię pocieszającą.
"Chyba jednak powinnam im powiedzieć, że Trelawney wywołuje u mnie odruch wymiotny. Na pewno przestałyby się do mnie odzywać i miałabym spokój" - wyrzucała sobie - „Na jakiś czas.” - dodała posępnie.
Musiała włóczyć się z nimi po sklepach z ubraniami, choć znacznie bardziej wolałaby siedzieć w najodleglejszym kącie biblioteki, wkuwając Zaklęcia i Eliksiry. Nauka zawsze była jej sposobem na wszystkie problemy. „Tak jak dla Hermiony” - prychnęła cicho. „Kolejna wspólna rzecz z Szkolną Trójcą.” - dodała nie bez cienia ironii.
Przez całą drogę jej trzpiotowate koleżanki trzymały ją pod ręce i co chwila wpychały do kolejnych sklepików.
- Patrz, patrz Iti! Jaka śliczna apaszka! Będzie ci pasować do bluzki - mówiła entuzjastycznie Lav, podtykając jej pod nos kawałek niebieskiego muślinu.
- Jakiej bluzki? - zdziwiła się, odkładając delikatnie apaszkę z powrotem na półkę.
- Tej, którą za chwilę kupisz - zawołała Parvati, wyłaniając się zza wieszaka z białą bluzką w ręce. - Przymierz!
- Ale.. - Iti chciała zaprotestować, lecz jej koleżanki zgodnie wepchnęły ją do przymierzalni i zasunęły parawan.
- Może w czymś pomóc? - zainteresowała się madame Minion, elegancka właścicielka sklepu.
- Nie, nie. Poradzimy sobie - odparła grzecznie Lav, uśmiechając się promiennie.
Ithilina miała wielką ochotę krzyknąć: "Tak, JA potrzebuję pomocy! Niech pani zabierze ode mnie te dwie rozchichotane wariatki, zanim uduszę się przygnieciona stertą ubrań w ciasnej przebieralni." Miała zresztą słuszny powód, żeby martwić się o własne życie. Dziewczyny lewitowały jej przez szparę nad parawanem coraz to nowe części garderoby tłumacząc, że to lepiej dla niej, jak przymierzy wszystko od razu, bo nie będzie musiała się kilka razy przebierać. Jakoś nie była z tego powodu zachwycona.
Panna Nicks spojrzała na swoje odbicie w lustrze całkiem obojętnie. Ostatnio nie obchodziły ją głębokie cienie pod oczami, których była teraz nieodzowną właścicielką. Związane niedbale włosy, których cienkie kosmyki wymykały się co chwila ze wstążki i wpadały jej do oczu, też już nie działały na nią niepokojąco. Wzruszyła na to wszystko ramionami i obdarzyła zniesmaczonym spojrzeniem stosik fatałaszków u swoich stóp.
- Jak ci idzie? - zainteresowała się zza kotary Parvati. - Chodź! Chcemy zobaczyć jak wyglądasz.
Iti poczuła się osaczona. Postanowiła, że będzie udawać, iż nie słyszała. Może w końcu dadzą jej spokój i znikną gdzieś między półkami, a ona będzie mogła niepostrzeżenie wyślizgnąć się z przebieralni i zwiać.
- Hej, Iti! Pomóc ci z czymś? - odezwała się Lav.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się na myśl, że te pomylone czarownice za chwilę wpadną do jej tymczasowego azylu i znów będą ją zamęczać zakupami. W tej chwili miała jedyną szansę, żeby przed nimi uciec. Musiała spróbować się aportować. Nie wiedziała czy sklep był chroniony jakąś blokadą, ale wizja spędzenia reszty popołudnia z tymi koleżankami zmusiła ją do podjęcia ryzyka. Chwyciła różdżkę w jedną rękę, a torebkę w drugą, skupiając się na obrazie polany na skraju Zakazanego Lasu.
Nie udało się. Albo nie była dostatecznie skoncentrowana, albo w sklepie rzeczywiście istniały jakieś blokady, bo kiedy otworzyła oczy pojawiła się przed ladą, dokładnie na wprost wściekłej właścicielki.
- Chciałaś coś ukraść z mojego sklepu! - wrzasnęła Madame.
- Co? - zdziwiła się Iti. - Wcale nie!
- Jak to nie! - denerwowała się dalej ekspedientka. - Musiałaś się aportować z przymierzalni, skoro pojawiłaś się tutaj, podstępna złodziejko! A ja myślałam, że nie interesują cię moje towary. Ale nie! Ty chciałaś je ukraść.
- To jakaś pomyłka, proszę pani. Ja nigdy...
- Właśnie! - weszła jej w słowo kobieta za ladą. - Wszyscy tak mówią. Ale teraz ci się nie udało. Mam swoje zabezpieczenia. Zaklęcie automatycznie wzywa aurora z miejscowego posterunku. Zaraz tu będzie.
- Nie chciałam pani okraść! - krzyknęła przerażona Iti. - Niech pani zobaczy moją torebkę. Nic w niej nie ma - zaczęła wysypywać zawartość magicznej torebki akurat wtedy, kiedy do sklepu wszedł starszy auror i zapytał:
- Co się dzieje, pani Minion? To złodziejka? - dodał, obrzuciwszy Iti nieprzyjaznym spojrzeniem.
- Nie - zaprzeczyła szybko podejrzana. - To pomyłka - powtórzyła niemal histeryzując.
- To się jeszcze okaże - odparł filozoficznie stróż prawa, po czym zwrócił się do sprzedawczyni ponownie: - To ona, czy nie?
- Nie! - krzyknęła Iti. - Jestem niewinna.
- Milczeć - warknął mężczyzna. - Nie ciebie pytam.
- Kiedy ja sama nie wiem - westchnęła właścicielka sklepu. - W jej torebce nic nie ma.
- To się jeszcze okaże - przypomniał auror, tym razem o wiele bardziej groźnie.
- O tu jesteś! - jakby sytuacja Ithiliny nie mogła być jeszcze gorsza, właśnie odnalazły ją jej ukochane koleżanki. - Ty tu sobie w najlepsze plotkujesz, a my czekamy pod przebieralnią - oburzyła się Lav.
- O, wspólniczki? - zainteresował się funkcjonariusz miejscowej Komendy Aurorów. - Pewnie to one mają skradzione rzeczy.
- Co? - tym razem Lav i Parvati były zaskoczone.
- Chwileczkę! - zawołała Madame Minion. - Dlaczego w takim razie aportowałaś się z przebieralni? - zapytała młodą czarodziejkę.
- Bo... - Iti przełknęła głośno ślinę, starając się nie patrzeć na towarzyszące jej Gryfonki. - Chciałam się ich pozbyć. Uciec przed nimi - wyjaśniła niezręcznie.
- Przed nami? - obie dziewczyny otworzyły szeroko oczy ze zdziwienia, nawet nie zauważając, że auror zdążył już opróżnić ich torebki.
- Faktycznie, nic nie mają - przyznał niechętnie. - Pani niech mnie nie wzywa na drugi raz do takich błahostek - ofuknął ekspedientkę, która zrobiła urażoną minę, a kiedy wychodził, krzyczała coś na temat karmienia bandy leniwych gburów za pieniądze podatników.
Ithilina nawet nie odczuła ulgi, kiedy wyszedł, gdyż nadąsane koleżanki natychmiast zaatakowały ją wyrzutami:
- Chciałaś się nas pozbyć? Jak mogłaś! To my próbujemy cię pocieszyć, a ty... - żachnęła się Parvati.
- Ale ja nie przepadam za zakupami - stwierdziła bezradnie.
- Nie? - zdziwiła się szczerze Lavender. - Przecież to najlepsze lekarstwo na chandrę, prawda? - zwróciła się do zaskoczonej sprzedawczyni.
- Taaa... - potwierdziła kobieta z pewnym zakłopotaniem.
- Nie dla mnie - wyjaśniła Iti. - Naprawdę dziękuję za troskę, ale chyba lepiej poradzę sobie sama. - To mówiąc posłała im pożegnalny, a zarazem przepraszający uśmiech i ewakuowała się ze sklepu, bowiem zaczęła się obawiać, że miny dziewczyn wyrażają za dużo współczucia, a za mało złości. Istniało więc niebezpieczeństwo, że mimo wszystko nadal będą próbowały grać siostry miłosierdzia. Nim zdążyły choćby mrugnąć, ona była już bezpieczna za rogiem następnej ulicy.
Chciała się od razu aportować, ale wciąż była zdenerwowana wydarzeniami w sklepie z odzieżą i obawiała się, że nie da rady wystarczająco się skupić. Doszła do wniosku, że w takim stanie może jej grozić rozszczepienie się podczas aportacji, więc postanowiła wrócić do szkoły pieszo.
Było mroźno. Na chodniku skrzyły się w bladym świetle słońca grudki poszarzałego śniegu. Iti poprawiła szalik w barwach Gryffindoru, który co chwilę zsuwał jej się z szyi. Szła dziarskim krokiem, chcąc jak najszybciej ogrzać się przy kominku w Pokoju Wspólnym. Mijała po drodze gromady ludzi, którzy gestykulowali żywo podczas rozmowy, albo w milczeniu cieszyli się swoja obecnością. Ona była sama. Zupełnie nieoczekiwanie przypomniała sobie bajkę o dziewczynce z zapałkami.
"Mogłabym zamarznąć w jakimś ciemnym zaułku tej wioski, a i tak nikt by tego nie zauważył. Rodzice nawet by się nie dowiedzieli..." - pomyślała ze smutkiem.
Tuż obok niej przemknął jakiś cień. Wzdrygnęła się i spojrzała z niepokojem w górę. Szare niebo przeciął ciemny kształt ptasiego ciała. Przystanęła i obserwowała lot czarnego kruka, dopóki nie usiadł na pobliskim drzewie. Znów pomyślała o swojej rodzinie. Żałowała, że nie może wysłać im żadnej wiadomości.
"A gdzie jest Twoje stado?" - zapytała w myślach, patrząc jak ptak czyści swoje delikatne pióra. Ogarnęła ją dziwna melancholia, z której otrząsnęła się dopiero gdy weszła na ruchliwszą ulicę, przy której stały sklepiki ze słodyczami i dwa puby.

****

Szkocja, Hogsmeade - gospoda Pod Świńskim Łbem, chwilę później

Ithilina właściwie tylko mijała gospodę Pod Świńskim Łbem, kiedy z wnętrza obskurnego lokalu wytoczył się jakiś bliżej niezidentyfikowany osobnik w stanie znacznie zachwianym. Dziewczyna przeszłaby tamtędy zupełnie obojętnie, gdyby nie zobaczyła znajomej twarzy przy pierwszym stoliku na wprost drzwi.
"To niemożliwe" - pomyślała i niepewnym krokiem weszła do baru.
- Draco? - zapytała, choć tych srebrnoblond włosów nie mogłaby pomylić z nikim innym.
- Spadaj - rzucił jej niechętne spojrzenie znad w połowie opróżnionego kieliszka.
- Na Godryka! Ty pijesz?
- A so? Nie widziałaś niiigdy, hik, pijanego, hik, wilkołaka?! - wykrztusił z wielkim trudem.
- Ciszej! - syknęła. - Nie wiedziałam, że tak to publicznie rozgłaszasz.
- Spadaj - powtórzył z rezygnacją i pochylił głowę nad kieliszkiem.
- To ty powinieneś stąd spadać. Jak cię Snape zobaczy... - ostrzegała.
- A so! Chcesz za... eee... tego, no... tego.... Za kabla chcesz robić?!
- Khm, daj spokój. Chodź, odprowadzę cię do zamku.
- Spadaj. - powtórzył po raz kolejny, próbując bezskutecznie przygładzić kosmyk włosów wpadający do zamglonych od alkoholu oczu.
Zirytował ją. Zmarszczyła gniewnie brwi i oparła się dłońmi o blat stołu, pochylając się nad nim.
- Cholera! Masz zamiar się zapić na śmierć? Jeszcze kieliszek i będziesz nieprzytomny.
- I so? Ja się tego, no... mam prawo upić. Molalne - wybełkotał.
- Że jakie? - aż usiadła z wrażenia. Doszła do wniosku, że musiał opróżnić stojącą na stole butelkę sam, skoro był w takim stanie. A co gorsza, nie zwracał już szczególnie uwagi na brak żelu we włosach. Draco Malfoy bez ulizanej fryzury. Szok obyczajowy.
Chłopak zapatrzył się w jeden punkt, jakby próbował zebrać myśli.
- No te, so to wy sie nim Gryfiaki zawsze tłumaszycie.
- Ach, moralne - domyśliła się, jednak wciąż nic nie było dla niej jasne.
Przez chwilę zapanowała cisza. Słychać było tylko strumień płynu, kiedy chłopak napełniał ponownie kieliszek. Patrzyła na niego z wyrzutem, ale on zdawał się być całkowicie pochłonięty smakowaniem cierpkiego trunku. Pomyślała, że Draco wygląda fatalnie. Dziwne, że dopiero teraz to zauważyła. Co mogło go skłonić do pochłaniania takich ilości Ognistej? Czyżby...
- Przeze mnie tak pijesz? - zapytała z lękiem. I choć dobrze znała odpowiedź, to łudziła się, że nie usłyszy tego z jego ust.
- Tak - warknął wrogo i obdarzył ją spojrzeniem stalowych oczu, od którego poczuła ciarki na plecach. Nagle zapragnęła stąd wyjść. Zostawić Malfoy'a z jego butelką. Mówił prawdę, a prawda zawsze boli. Wzdrygnęła się, kiedy jednym haustem dopił zawartość kieliszka. To tak do niego nie pasowało. Był przecież Malfoy'em. Nie mógł się załamać! Nie mógł się załamać przez nią...
Zacisnęła mocno powieki, bo poczuła, że oczy zaczynają ją szczypać od niechcianych łez.
- Ty tu mi Nicks nie zacznij tego, no, beczeć, bo wiesz so ci powiem? - uciął, wyciągając wskazujący palec w jej stronę. Po chwili namysłu dodał: - A powiem ci! To wszystko twoja zasmarkana wina! - wybełkotał, jak na jego możliwości bardzo wyraźnie.
- Wieeem - wyjąkała. Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby mu powiedzieć. Była winna i doskonale zadawała sobie z tego sprawę.
- Nie beczeć miałaś! - zdenerwował się. - Zamknij się zaraz, bo eee... gdzie moja rószczka? - zreflektował się i zaczął szperać po kieszeniach swojego płaszcza przewieszonego przez oparcie krzesła, na którym siedział. Iti wystraszyła się nie na żarty. W jednej chwili starła łzy wierzchem dłoni i spróbowała się uspokoić. - W kieszeni nie ma. Cholera, jeszce mi pewnie rószczkę świsnęłaś idiotko jedna! Ja ci saraz... A jest! Faaafada... eee... - skrzywił się dziecinnie - Jak to szło?
Na szczęście był zbyt pijany, żeby ją przekląć. Rozluźniła się i postanowiła spróbować jeszcze raz wyciągnąć go z tej nieprzyjaznej knajpy.
- Nie mów zaklęcia, bo jeszcze sobie krzywdę zrobisz - pouczyła go. - Lepiej wracaj ze mną do szkoły. Wystarczająco dużo już wypiłeś.
- Krzywdę, to ja tobie srobię, szlamo jedna, ty! - wkurzył się. Jego przyćmione alkoholem oczy wciąż jednak były zdolne do ciskania morderczych spojrzeń, choć pewnie Draco nie byłby zadowolony, że Ithilinę raczej rozbawiły jego próżne wysiłki użycia wobec niej przemocy.
- Fafada keedafla! - wrzasnął dumnie.
Z jego różdżki wyleciał snop iskier, ale Ithilinie nic się nie stało. W ułamek sekundy później coś błysnęło, a chłopak jak długi runął razem z krzesłem do tyłu. Dziewczyna krzyknęła wystraszona, po czym zerwała się ze swojego miejsca i stanęła nad nim.
- Draco! Nic ci nie jest? Poczekaj, pomogę ci wstać - mamrocząc coś pod nosem pozwolił się jej podnieść.
Jednak kiedy Gryfonka chciała wykorzystać okazję i pociągnąć go w stronę wyjścia, zaczął się niespodziewanie silnie opierać, że musiała w końcu pozwolić mu opaść z powrotem na krzesło.
- I so się tak gapisz? Te, no... wilkołacze futro mi chyba nie wytegowało się, nie? No nie...yyy... wyrosło?
- He, he, he... - Iti dopiero teraz zauważyła czym zaskutkowało zaklęcie Ślizgona i zaczęła się dławić ze śmiechu.
- I so rszysz, jak ten, nie przymierzając przerośnięty testral, so?
- Bo, he, he, he... ty..., he, he... - nie mogła opanować chichotu.
- Ja tego cholela, hik, nie sniosę! Mam pszes ciebie ten cały futelkowy prooooblem, a ty jeszcze rszysz se mnie. - pieklił się. - Z Malfoya?! So ty sobie myślisz?! Ja ci tego, no... powiem - stwierdził naraz. - Snaj te moje dobre ślisgońskie serce - jego towarzyszka na tą deklarację wybuchła tylko nową salwą śmiechu. - I co rszysz?! - oburzył się ponownie. - Te, no... o czym to ja ....
- Włosy, Draco - wyjaśniła w końcu, kiedy udało jej się opanować niekontrolowany wybuch wesołości. - Włosy masz fioletowe, he, he, he... - nie wytrzymała i roześmiała się jeszcze raz.
- Sze so?! Moje fłosy? - pisnął. - Moje biedne fłosy? Moje kochane fłoseczki, hik, hik... - ujął kosmyki jaskrawo fioletowych włosów i przytknął je sobie pod nos. Przez moment przyglądał im się zupełnie trzeźwo, a potem na jego twarzy odmalowało się przerażenie.
- Fioeaetofe!!! - wrzasnął rozdzierająco tak, że barman stojący za ladą upuścił czyszczony właśnie kieliszek. - Sapłacisz mi sa to! Gdzie tego, ta... moja rószczka?
- Draco, dosyć - stwierdziła kategorycznie, przesuwając nogą upuszczoną przez Dracona różdżkę w swoim kierunku. Nie chciała, żeby próbował rzucać jeszcze jakiekolwiek zaklęcie w tym stanie. - Chodźmy stąd. No już. Wstawaj, wezmę cię pod ręce. W zamku Pomfrey się tobą zaopiekuje.
- Szadna Pompom... pomcośtam! - wyraźnie miał problemy z ubieraniem myśli w słowa. - Spadaj fkońcu. Ja się nie wychocę nigcie. Sama se wracaj to tego samku piepszonego! So mnie tam szystko obtegowuje, no. Niech se ciebie pomcośtam ogląda.
- Nie zostawię cię tu.
- A ja se nie pójdę. Kieliszeczek jeszcze stoji, hik. Whisky ognista dobra na...eee... jak to szło dalej? Yyyy... na szystko dobla jest!
- Ach, tak! Diffindo!
- So ty zrobiłaś! Whisky niszczyć? Jak to tak moszna? Nic cię ci mugole szasunku do tego... szlachetnego trunku nie byli nauczyli. Wiesz so ci pofiem, Nicks? Szycie mi niszczysz! Piepszone szycie całe partaczy mi się pszes ciebie, no! Tett! - zawołał na barmana. - Choć ino, jak sie ciebie gszecznie proszę, so? Pszynieś nofą buteleszkę!
- Draco, nie pij już. Chodź ze mną do zamku - przekonywała nieugięcie.
- Spadaj.
- Draco, ale...
- Spadaj mófię, hik! - wściekł się. - Szego ty jeszcze chcesz ode mnie, so? Ja cię miałem sa hik... eee... hik, sa pszyjaciółkę cię miałem! A ty so? W piepszonego Pottera się bafić musiałaś! Świat ci się sbawiać zachciało. Ale czemu ja się pytam, kosztem mnie?! Ić w tę całą cholerę! Czy jakoś tak... Niech cię Szarny Pan słapie, hik!
- Draco, ale... ja... i... - znowu ją obwiniał, a ona nie miała nic na swoje usprawiedliwienie. Poczuła się okropnie. Co miała mu wyjaśnić? Jak?
"To jest beznadziejne" - pomyślała.
Poczucie winy zmusiło ją do ukrycia twarzy w dłoniach.
- No i so beczysz znowu? - zauważył. - Mófiłem, że masz nie beczeć. Głupia, jak ten nie przymierzając, but czy Gryfiak jakiś. O, pardon! Pszeciesz ty jesteś Grfyiak, obesrany. Czy jakoś tak... A masz, napij się - zaproponował, przesuwając w jej stronę butelkę z Ognistą. - Snaj moje dobre serce... O czym to ja mófiłem? - zamyślił się nagle.
Ithilina spojrzała sceptycznie na przezroczysty alkohol.
"Podobno tak łatwo jest zapomnieć" - przypomniała sobie. - "A jednak... Raz kozie śmierć."
Machnęła różdżką zupełnie już zrezygnowana, przywołując sobie czysty kieliszek z półki.
Na długi czas zapadła pomiędzy nimi cisza, przerywana tylko odgłosami nalewanej whisky.
Wizja Hogwartu i wściekłego Snape'a odpłynęła gdzieś w nieużywane w tej chwili rejony ich umysłów.
Ale jedna myśl pozostała i uparcie nie chciała opuścić ani jej, ani jego.
- Życie jest do dupy - wygłosiła Ithilina po kilku kolejnych kieliszkach zapomnienia, które pomału obejmowało wszystko, tylko nie to, co najbardziej chciała.
- I to sobie dobsze, Nicks sapamiętaj, a najlepiej zapisz sobie, bo pefnie sapomnisz - odezwał się chłopak. - Otósz, zakonotuj sobie w tej sfojej mósgo...eee... mósgu jakimś, sze ja, Draco Malfoy, najlepszy, najpszystojniejszy, najmądszejszy...
- He, he, he... darowałbyś sobie - roześmiała się.
- Cicho sieć i nie pszerywaj! Ja Draco Malfoy najlepszy, najpszystojniejszy... eee... i co tam dalej było?
- ...
- Nie pij tyle, bo nis nie sostanie! Móf! So tam dalej było?
- He, he, he... najgłupszy, chyba - podsunęła złośliwie.
Kiedy go słuchała nie musiała myśleć, o tym co mu się przez nią stało.
- Ja, Draco Malfoy najpszystojniejszy, najlepszy, najgłupszy... So?! - nie dał się całkowicie nabrać. Najwyraźniej miał dosyć mocną głowę. - Nie było tak! I oddafaj moją whisky, jusz! Dama, szeby z tego, no... eee... jak to szło?
- Że co? Że z gwinta piję, tak? - zdenerwowała się niespodziewanie. Na policzkach wykwitły jej szpecące czerwone plamy. - A nie wolno mi?!
- Wolno. Szlamy damami nie są, he, he... - zaśmiał się głośno.
- Świnia!
- Nie świnia, tylko ten, no, wilkołak - zauważył. Jak widać, jego ironii nie przytępiło nawet półtora butelki Ognistej. - A w ogóle, to o czym to ja mófiłem?
- Eee... coś miałam zapamiętać, ale już nie wiem co, he, he... - jej samej też zrobiło się wesoło. Śmiała się głupkowato, nawet nie wiedząc z czego.
- Co ja to chciałem? Eee...
- Malfoy, whisky się skończyła., a wiesz co? Życie jest do dupy - wtrąciła, jakoś tak żałośnie.
- O to, to! - ucieszył się wyraźnie. Aż przechylił się przez stół i poklepał ją protekcjonalnie po ramieniu. - Dobsze mówisz. Jak na szlamę oczyfiście. Tett! - odwrócił się do tyłu, machając na barmana. - Pszynieś nam jeszcze.
- Malfoy?
- So?
- Przepraszam.
- Sze co?
- No... eee.. pprzepraszam cię, nie?
- Aha.
- Co aha?
- No pszepraszasz mnie, nie?
- I co ty na to?
- To ja na to: "aha".
- I tyle?
- Aha.
- Draco, ja wiem, że yyy... źle zrobiłam i w ogóle nie tak miało być. Ale ja nie chciałam przecież!
- Nie chciałaś, no. Wiem.
- I...?
- I nic.
- Nic? Ale, Draco! Ja rozumiem, że jesteś zły, ale...
- Mogę cię ugryść?
- Że co?! Zwwariowałeś? Nie!
- A to mosze chociasz podrapać?
- Nie!
- Ale dlaczego?
- Bo nie!
- No sgóć się, Nicks. Nie bąć, hik, chamem, hik! Pszeciesz nie ma nafet pełni.
- I co stego! Nie chcę wyglądać jak przejechana traktorem! Ani obżerać się krwistymi stekami! Już ja wiem, co robią z człowieka wilkołacze pazury.
- A co to ten traalaktorl jest, so?
- Nieważne. Nie będzie żadnego traktora, ani steków! - krzyknęła histerycznie.
- A so masz do steków? - zdziwił się. - Dobre są.
- Ale źle wpłyną na moją figurę!
- A to sorry - stropił się. - Ożesz, ty! Saras, saras. Ja to tego, no... cofam! - zarzekał się, po chwili. - I ty chcesz mnie niby srosumieć, so?! Jak ty się nafet podrapać dać nie chcesz. A ja mam taką ochotę...
- Och, Draco! - westchnęła. - Wiesz, że to nie tak było i w ogóle. Ale chciałam o czym innym mówić. Taaaak... ja nie chciałam i w ogóle to nie moja wina jest.
- Ja ci coś pofiem - zdecydował. - Nie chciałaś, ok. Ale i tak futro mam. Więc nie gadaj, tylko postaf kieliszek następny, bo mi się tego... pusto w kieszeniach zrobiło - wyjaśnił z rozbrajającą szczerością.
- O, pani psorka! - zauważył wchodzącą do pomieszczenia Tonks, gdyż siedział przodem do drzwi. W ogóle się nie przejął jej obecnością, a nawet do niej pomachał. Zdecydowanie alkohol odbierał mu większość instynktu samozachowawczego, właściwego podobno jego Domowi. - Napije się pani snami, hik, hik?
Nauczycielka zauważyła ich od razu. Podeszła szybko do ich stolika potrącając nogą jedno krzesło, czym wywołała u obojga uczniów salwę niekontrolowanego śmiechu.
Wyglądała na zaskoczoną jeszcze bardziej, niż Ithilina, kiedy zastała tu Malfoy'a.
- Draco? Iti? Co to ma znaczyć? - zawołała. - Jesteście kompletnie pijani! Pusta butelka? Ile już takich wypiliście?
- Zaaaraz pójdę po nofą, profesor Tonks - zaoferowała się Iti. Jej nie trzeba usprawiedliwiać przekroczoną zawartością alkoholu we krwi. Powszechnie wiadomo, że Gryfonom jakikolwiek rozsądek jest obcy. - Tylko mi to... eee... kręcenie w głowie przeminie.
- Iti, stój! - zatrzymała ją aurorka. - Nigdzie nie idziesz! Wracamy do Hogwartu. Czy wyście doszczętnie zwariowali! - wściekała się. Jej włosy robiły się coraz bardziej jaskrawo czerwone, kiedy mówiła: - Mogą was nawet wyrzucić ze szkoły!
- Aaa - zawołał Malfoy zasłaniając sobie teatralnie oczy - Nie świeć włosami, hik, nie? Nie wyfada tak w tofaszystfie, hik… I nie wyszuciliby pszeciesz Malfoy'a - odparł pewny siebie Ślizgon.
- Nikt się nie dowie. Chyba nie będzie pani kablem, nie? - zauważyła dziewczyna. - I ja nigdzie nie idę. Malfoy wypił dwie butelki, a ja tylko jedną. Co, on ma być znowu lepszy?! - założyła ręce na biodra i spojrzała na Tonks wyczekująco.
- Ja, Draco Malfoy, najpszystojniejszy, najlepszy...
- O nie! Zaczyna się! - jęknęła miodowłosa.
- Idziemy natychmiast - przerwała im. - Bez dyskusji! Silencio! Nawet nie próbujcie sięgać różdżek. Tak... Ja je wezmę. Wam na razie nie będą potrzebne. Dawać łapy i idziemy stąd. Zaraz aportujecie się ze mną do Hogwartu. Żeby dzieci smutki w alkoholu topiły...
Jakoś udało jej się wyprowadzić uczniów z baru na zatłoczoną ulicę. Pociągnęła ich za sobą na bok i starała się skupić mimo zdenerwowania tą niecodzienną sytuacją. Gdy aportowali się na skraj Zakazanego Lasu, Tonks usłyszała kogoś wołającego gdzieś za nią:
- Draco?! Dlaczego już wyszedłeś z baru? I co tu robisz z tą szlamą?
- Wyrażaj się, Pansy! - Ninny odwróciła się gwałtownie, rozpoznając Ślizgonkę. - Wiedziałaś, że Draco siedzi Pod Świńskim Łbem i pije? - spytała podejrzliwie, marszcząc gniewnie brwi.
- Eee... pani profesor - dziewczyna zaczęła się mętnie tłumaczyć. - Nie zauważyłam pani. Ja nic nie wiedziałam, ja musiałam zaraz wyjść i...
- Dobrze, nie tłumacz się - ucięła Tonks. - Wyjaśnisz wszystko profesorowi Snape'owi. Chodź ze mną.
" Niech to szlag!" - pomyślała gniewnie panna Parkinson, wpatrując się w plecy nauczycielki OPCMu. - "Przeklęty Michs, musiał przyjść akurat wtedy, kiedy próbowałam upić Dracona, żeby dowiedzieć się czegoś o naszych zaręczynach. Jeszcze przyplątała się ta cholerna Nicks! I aurorka! Dostaniemy szlaban, jak nic. Snape będzie wściekły."

****

Szkocja, Hogwart - magazyny w podziemiach, wieczór następnego dnia

Pansy wybitnie nie lubiła mieć racji. Od kiedy zaczęła uczęszczać na Wróżbiarstwo, nabrała ponurego przeświadczenia, że coś z nią nie tak. A bynajmniej nie tak, jak by sobie tego chciała. Do tej pory doskonale pamiętała, jak podczas ferii bożonarodzeniowych przepytała wszystkie portrety w domu, czy w jej rodzinie nikt nie miał tego pecha, płynącego z posiadania Wewnętrznego Oka. Wtedy też w jej głowie zrodziło się podejrzenie, że ktoś ją podmienił u Świętego Munga, bowiem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że właśnie ona, Pansy, taki wątpliwy dar posiada. Wprost nie mogła się nacieszyć tą cudowną nowiną. Następne lekcje z Trelawney upłynęły jej w stanie skrajnego zdenerwowania, bowiem obserwując z lękiem demoniczną nauczycielkę, co chwila przeglądała się w kryształowej kuli chcąc sprawdzić, czy jej oczy stały się już tak wyłupiaste, jak ślepia nawiedzonej Nietoperzycy. O mało co nie zdałaby egzaminów końcowych z tego przedmiotu, bowiem z lekcji udało jej się dowiedzieć tylko tyle, że profesorka ma lekkiego zeza w prawym oku. Mimo, że dziewczyna nie rozwijała zgodnie z zaleceniami Trelawney swojego talentu, jak na złość zawsze była w stanie przewidzieć, kiedy spotka ją coś niedobrego. Zupełnie jak wczoraj.
Dostali ten szlaban tak, jak przeczuwała. Jeszcze teraz na wspomnienie miotającego się po lochu Snape'a dostawała gęsiej skórki. Profesor wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować. Dziewczyna doszła do wniosku, że gdyby Dumbledore nie był takim łagodnym, naiwnym starcem i respektował dawne, surowe tradycje szkoły, czyli przeprowadził głosowanie nad wydaleniem Dracona i tej szlamy ze szkoły, to Mistrz Eliksirów nie bacząc na ślizgońską solidarność, pierwszy byłby za ich usunięciem.
Na szczęście dyrektor pozostał nieszkodliwy i skończyło się na pogadance umoralniającej, której ona sama także musiała wysłuchać. Gdy spróbowała się sprzeciwić, tłumacząc, że przecież nie zrobiła nic złego i zostawiła Dracona jeszcze zupełnie trzeźwego, Snape zagroził, że w ramach szlabanu wyśle ją do Zakazanego Lasu na bliższe poznanie z potomstwem Aragoga. To cóż pozostało jej zrobić? Skapitulowała. W rezultacie, w ciągu pół godzinnego monologu dyrektora, została tylko pięć razy zmuszona do poczęstowania się mugolskim przysmakiem starego świra. Mistrz Eliksirów obserwował ją tak natrętnie, kiedy brała do ust kolejne cukierki, że zaczęła przypuszczać, iż to część jej kary za nieodpowiedzialne nakłonienie Dracona do zbadania zawartości prawie dwóch butelek Ognistej Whisky Ogdena.
Biorąc pod uwagę osobowość, tudzież rozliczne talenty profesora Snape'a, rozwinięte do perfekcji w szeregach Śmierciożerców, nie trudno się domyślić, że na cytrynowym koszmarze w gabinecie Dumbledora się nie skończyło. Obecnie Pansy spędzała miło niedzielny wieczór w towarzystwie podejrzanych okazów tak mugolskiej, jak i magicznej cieniolubnej fauny. Czyli mówiąc bez ogródek, zajmowała się ręcznym usuwaniem pleśni, pajęczyn i śliskich odchodów magicznych ślimaków - rumfli, które dodatkowo musiała łapać dla swego opiekuna, a wszystko to pod czujnym okiem Filch'a. Omal się nie rozpłakała na widok tego obrazu nędzy i rozpaczy. Cały magazyn pełen był najprzeróżniejszych rupieci, wśród których kolekcja mugolskich nocników poprzedniego dyrektora - Dippeta, była najmniej ekscentrycznym okazem. Zaczęła żałować, że Mistrz Eliksirów oddelegował ją do woźnego, gdyż jak stwierdził, nie chciał narażać swojego cennego laboratorium na zniszczenie ze strony jej nieodpowiedzialnych rąk. Pansy doszła do wniosku, że jeszcze nie zapomniał jak w czwartej klasie podczas szlabanu wysadziła w powietrze kociołek wraz ze stołem. Była wtedy całkowicie pochłonięta rozmyślaniem nad tym, w którą z posiadanych przez nią sukienek wieczorowych powinna się ubrać na Bal Bożonarodzeniowy, że wrzuciła do swojego eliksiru całą ważkę, zamiast jednej jej nóżki. Jakkolwiek głównie dzięki Longbottomowi, Snape miał dużą odporność psychiczną na tego typu przypadki, to jednak nie był przygotowany, że uczennica wysadzi w powietrze także jego płaszcz ze smoczej skóry, przewieszony nieopatrznie przez poręcz stojącego nieopodal krzesła. Od tamtego feralnego dnia laboratorium zostało dla Pansy zamknięte, a kontrolę nad jej szlabanami przejął definitywnie zgryźliwy Filch.
Czyszcząc zakurzone sprzęty zastanawiała się, jak przebiega szlaban pozostałej dwójki winowajców. Wciąż była wściekła na Michsa i jego idiotyczny pomysł sprawdzania jej postępów w pracy, akurat wtedy, kiedy miała dobrą okazję do wyciągnięcia czegoś ze swojego chłopaka. Zmarnowała przez niego swoją szansę. A o drugiej mogła na razie tylko pomarzyć. Nie było jej łatwo szpiegować. Malfoy nigdy tak naprawdę z nią nie rozmawiał, ograniczając się raczej do uprzejmego udawania słuchania jej paplaniny w chwilach swojego najlepszego humoru. Kiedy był wściekły, najlepiej było schodzić mu z drogi. W takich wypadkach potrafił ją bezlitośnie wyrzucić ze swojego pokoju, albo uraczyć wiązanką przykrych epitetów. Pansy była jednak odporna na jego humory. Wiedziała, że została przeznaczona na jego żonę, dlatego wcześnie nauczyła się znosić takie traktowanie, odbijając je sobie gdzie indziej. Umiała bowiem doskonale o siebie zadbać. Malfoy'owie opływali w luksusy, więc dla Dracona nie miały większego znaczenia pieniądze wydawane na prezenty dla niej. Ślizgonka nigdy nie mogłaby go zmusić do przeproszenia za jego nieprzyjemne zachowanie, ale za to potrafiła odpowiednio mu zasugerować, co chciałaby dostać w prezencie.
Właściwie była zadowolona, że każde z nich dostało swoją karę osobno. Dzięki takiemu obrotowi sprawy miała doskonałą możliwość, by zastanowić się nad swoim postępowaniem wobec narzeczonego. Michs nie dał jej wyraźnych instrukcji. Powtórzył tylko słowa Czarnego Pana o tym, że musi poznać nazwisko tamtej dziewczyny - metody właściwie się nie liczyły. W tej kwestii Mistrz pozostawił jej wolną rękę, tylko, że ona akurat nie miała pomysłu jak podejść Dracona. Oczywiście wierzyła w jego niewinność, ale miała nadzieję, że intrygantka kręci się gdzieś w pobliżu niego. Postanowiła, że nie opuści go ani na krok. Będzie obecna przy każdej jego rozmowie, choćby miała ukraść Potterowi pelerynę niewidkę. Tak, wiedziała o niej. Nie była przecież taką idiotką, za jaką ją wszyscy mieli. Draco nigdy jej nie powiedział, co zobaczył na Wieży Astronomicznej, ale przeczytała kiedyś jego list zaadresowany do ojca. Kazał jej odnieść go do Sowiarni i wysłać, ale widać nie opanował jeszcze wtedy Zaklęcia Przylepca w odpowiednim stopniu, gdyż koperta była nie doklejona. Pansy nie mogła się oprzeć pokusie, kiedy trzymała delikatny pergamin w dłoniach, obserwowana jedynie przez nieszkodliwe sowy. Była ciekawa, czy napisał coś o niej. Chciała przekonać się, czy wywarła na nim odpowiednie wrażenie. Matka wyczuliła ją przecież na to, jaką wagę będą miały w przyszłości jej kontakty z Draconem. Prawda niestety okrutnie ją rozczarowała. W liście nie było o niej ani słowa. Była wtedy bardzo rozżalona i nie mogła zrozumieć, jak ten chłopiec, który przecież wiedział, że ma kiedyś zostać jej mężem, mógł napisać do ojca tylko o Potterze. Informacja o pelerynie niewidce nie wydała jej się wtedy istotna, więc zapomniała o tym na bardzo długo, ale teraz postanowiła wykorzystać swoją wiedzę.
Tak, peleryna niezmiernie ułatwiłaby zadanie, które powierzył jej Czarny Pan. Mogłaby do woli podsłuchiwać nie tylko Dracona, ale i innych uczniów, a może raczej uczennice.
Pansy była wielokrotnie posądzana przez swoich kolegów ze Slytherinu o brak ślizgońskich cech. Jednak gdyby ktokolwiek z nich zobaczył ją w tej chwili, przestałby mieć wątpliwości, dlaczego Tiara umieściła ją w Slytherinie. Na ustach dziewczyny wykwitł przebiegły uśmieszek, a palce zacisnęła drapieżnie na sztylu mopa, którym myła podłogę.
"Peleryna Pottera bardzo mi się przyda. Czemu więc nie miałabym sobie jej pożyczyć?" - pomyślała.

User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 07.05.2008 22:08
Post #6 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ IV, czyli wszystkie drogi prowadzą do...

Anglia, mieszkanie na Pokątnej w Londynie, poniedziałkowy poranek

Budzik zapiszczał przeciągle:" Wstawaj leniuchu! Czas iść do twojej ukochanej pracy!", po czym z klapki w bocznej ściance zegara wysunął się zaczarowany pluszowy młotek i walnął śpiącego Rega w rozczochraną czuprynę. Młody Irlandczyk zawył przeciągle w odpowiedzi na gwałtowne powitanie nowego dnia i podniósł głowę ze stołu, który tej nocy służył mu za poduszkę.
- Wstawaj! Wstawaj! - darł się budzik. - Próba obudzenia z użyciem młotka zostanie powtórzona za dziesięć sekund.
- Cholera! - zaklął nieszczęsny właściciel specjalistycznego sprzętu, rzekomo chroniącego przed spóźnieniem się do pracy. Wycelował w niego różdżkę, która szczęśliwie leżała obok na podłodze. - Finite - wysapał, a magiczny zegar skończył odliczanie i z niejaką urazą schował w swym wnętrzu wyszukane narzędzie tortur.
Reg rozejrzał się nieprzytomnie po kuchni. Okropnie chciało mu się spać. Jego wzrok padł na stół, przy którym zasnął.
"No tak. Raporty, dokumenty, zeznania... Jednym słowem wszystko, co udało się wygrzebać na temat sprawy Smithsonów. Tylko co dalej?" - zastanawiał się ziewając głośno.
Niechętnie podniósł się z twardego krzesła i udał do łazienki. Pod zimnym prysznicem zdołał się trochę oprzytomnieć. Dokonawszy dokładnie porannych ablucji, wrócił z powrotem do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawę. Zapalił ogień zaklęciem i nastawił czajnik. Usiadł bez życia przy zawalonym stosem dokumentów stole. Ta kawalerka, którą przydzieliło mu Ministerstwo na czas współpracy z miejscowym Biurem Aurorów, była naprawdę nieduża. W jego sypialni nie zmieściło się nawet małe biurko, więc tony makulatury, jaką musiał wypełniać dla nowego szefa, zalegały masowo kiwający się stół w kuchni. Miało to tylko jedną dobrą stronę, a mianowicie Reg nawet od niechcenia przeglądał je przy każdej sposobności.
Oczywiście nie udało mu się znaleźć żadnego śladu, który zostałby przeoczony podczas pierwszego śledztwa. W jego głowie uparcie kołatało się wrażenie sprzed tygodnia, kiedy poczuł nikły ślad postaportacyjny w jednym z korytarzy w domku Smithsonów. Dotychczas nie miał okazji zweryfikować dokładniej swoich odczuć. Przez cały czas musiał analizować raporty i ponownie przesłuchiwać domniemanych świadków zdarzenia. Właściwie zaczął współczuć mieszkańcom ulicy Mimbulus Mimbletonia, których przepytywano na ten sam temat, już któryś raz z rzędu. Niczego się nie dowiedział. Sąsiedzi zawsze byli jednomyślni w odpowiedzi. Nikt nic nie wiedział, a w ogóle to większości z nich nie było wtedy w domu. Typowe... Reg zdawał sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach społeczeństwo było zastraszone i bardziej bało się zemsty Sami - Wiecie- Kogo, niż pociągnięcia do odpowiedzialności przez Ministerstwo za fałszywe zeznania. Zresztą, tu, w Anglii, funkcjonariusze prawa ostatnio w ogóle sobie nie radzili. Dowson zdążył się już o tym przekonać.
Rozmyślania w towarzystwie przypalonego tosta, którego zrobił sobie podczas zaparzania kawy, przerwał mu dzwonek do drzwi. Chłopak zerwał się z krzesła z niezwykłą prędkością, jakby obawiał się, że Voldemort zechciał wpaść do niego na poranną kawę. Pobiegł do wąskiego przedpokoju i wyjąwszy przed siebie różdżkę, zawołał:
- Kto tam?
- Wpuszczaj, Reggie! - odpowiedział mu przybysz. Jego głos był lekko schrypnięty i auror od razu rozpoznał tożsamość tego człowieka. - To ja, Peter. Chyba nie będziesz pytał o hasło? Wiesz, że tylko ja mam odwagę mówić do ciebie: Reggie.
- Owszem, będę - młody Czujący zadecydował stanowczo.
Za drzwiami rozległ się radosny chichot.
- Cholerny służbista! - gość powiedział to raczej z rozbawieniem, niźli ze złością.
- To nie było hasło - odparł chłodno Reg. Mimo to, uśmiechnął się do siebie.
- Pizza - Dowson natychmiast otworzył drzwi, stając twarzą w twarz ze swoim kolegą po fachu, Peterem Clark'iem.
- Nareszcie - westchnął dawny Koordynator Grupy Uderzeniowej i natychmiast władował się do kuchni, nie czekając nawet na zaproszenie. - To gdzie ta pizza? - rozparł się na krześle, nieopatrznie strącając łokciem kilka papierów ze stołu. Reg posłał mu mordercze spojrzenie i zabrał się do zbierania dokumentów z podłogi. - No, skoro domagałeś się ode mnie takiego hasła, to zrobiłem się głodny.
- Pizza na śniadanie? - zdziwił się obecny lokator ministerialnej kawalerki.
- Taa… śniadanie. Może dla ciebie. Dla mnie to by była kolacja. Miałem całonocny dyżur w terenie i wyobraź sobie, coś takiego, jak przerwa na posiłek, nie istnieje dla tego dupka, Barrowa.
- Hej, Peter! Ponosi cię. To nasz zwierzchnik, szef i w ogóle...
- Aha, sranie w banie. Mam to gdzieś - przerwał mu jego gość. - Wiesz dobrze, co o nim myślę. Facet ma jakiegoś fioła na punkcie tej sprawy.
- Mówisz tak, jakbyś sam się w nią nie angażował, a przecież byłeś dowódcą, wiesz jak to jest - przypomniał mu.
- Nie, ja to co innego - upierał się Peter. - Jak człowiek się naprawdę angażuje, to...
- To co?
Clark zagryzł wargi, a potem zaczął mówić tak cicho, że Reginald musiał przysunąć sobie krzesło bliżej niego, żeby coś usłyszeć.
- Tej nocy, kiedy miałem patrol, a Barrow krążył jak harpia wokół domku Smithsonów, wstąpiłem sobie do miejscowego pubu...
- Peter! Na służbie?!
- Cicho siedź i nie przerywaj, jak ci człowiek mówi coś ważnego - zirytował się. - Poza tym, wszedłem tylko na piwo kremowe.
- Jasne! - prychnął z dezaprobatą.
- Reggie, zamkniesz się czy nie?!
- Ok, ok. I nie mów do mnie Reggie!
- No więc słuchaj, Reggie - kontynuował z niewinną miną. - Byłem w pubie. Piłem, nieważne co. Najważniejsze z kim. Była tam taka jedna młoda dziewczyna, bardzo ładna tak w ogóle - Reg posłał mu spojrzenie, dokładnie opisujące to, co myślał na temat podrywania podchmielonych panienek podczas aurorskiej służby. Powstrzymał się jednak przed uszczypliwym komentarzem. - No, ale to cię przecież nie interesuje - uśmiechnął się kpiąco Peter.
Potem jednak kontynuował:
- Rozmawialiśmy trochę i okazało się, że ona mieszka w pobliżu Smithsonów. Powiedziała mi, że krążą pogłoski, jakoby ktoś jeszcze oprócz Śmierciożerców i Anny Smithson przybył tego dnia do domu.
- I tylko tyle? - Dowson był zawiedziony. Wstał nawet od stołu i zajął się robieniem koledze kawy. Uznał, że dobrze mu to zrobi. Może Clark otrzeźwieje po pracowitej nocy i zorientuje się, że powinien smacznie chrapać w swoim łóżku, zamiast zawracać mu głowę takimi bzdurami.
- Hej, no i co? Nic nie powiesz? - Peter wydawał się zaskoczony jego brakiem reakcji. - Właśnie z tego powodu przylazłem tu prosto do ciebie.
- To może trzeba było pofatygować się do Willa, bo wiesz, mnie takie rzeczy nie interesują - odparł.
Jego gość nadal wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.
- To bezpodstawne pogłoski, przecież wiesz. Barrow mówił, że były już wielokrotnie sprawdzane.
- Barrow to, Barrow tamto... - mruknął niechętnie brunet. - Słuchaj, czy ty nic nie rozumiesz? - zdenerwował się. - Musimy sami to sprawdzić. Po cywilnemu pogadać z ludźmi, tak jak ja. Może ktoś coś widział.
- Działanie na własną rękę?! - Reg aż złapał się za głowę. - Co ty sobie wyobrażasz, Peter? Oddelegują nas do domu z wilczym biletem za taką robotę, a i tak nic nie osiągniemy.
- Chyba faktycznie pójdę do Kenta - powiedział urażonym głosem jego kolega. - Tylko, że Czujący bardziej by mi się przydał.
Czujący... Dowson zamyślił się nad czymś przez moment.
"A jeśli jednak to, co czułem, to był ślad postaportacyjny? Może ta dziewczyna mówiła prawdę? Może znaleźliby się jacyś świadkowie, którzy widzieli całe zdarzenie? Albo... może któryś ze Śmierciożerców zamiast do niewykrywalnej siedziby Sami - Wiecie - Kogo, udał się do domu, albo gdziekolwiek indziej i pozostawił ślad postaportacyjny. To mogłaby być dla nas wielka szansa."
- Zaczekaj! - zawołał za kolegą, który już łapał za klamkę. - Sprawdzimy to, ale najpierw pójdziesz ze mną do domu Smithsonów.
- Dlaczego? - zdziwił się. - Nie lepiej od razu zacząć w barze?
- Przecież rano i tak nikogo nie będzie, a poza tym...
- Będzie barman, idioto - wyjaśnił dobrodusznie Peter.
- Mam coś do sprawdzenia jeszcze w domu - ciągnął niewzruszenie. - To ważne.
- Niech będzie - oczy Clarka zabłyszczały z podniecenia. - Chodźmy w końcu.
- A nie jesteś w ogóle zmęczony? - zapytał Dowson.
- Mam Eliksir Wzmacniający - brunet wyjął zza pazuchy kurtki szklaną fiolkę i wyszczerzył się do młodszego Irlandczyka. - Dzisiaj ta parszywa sprawa drgnie, zobaczysz - zapewnił go jeszcze.

****

Anglia, ruiny przy ulicy Mimbulus Mimbletonia, godzinę później

W opuszczonym domu panowała niczym niezmącona cisza. W jednym z korytarzy, stał oparty o ścianę brązowowłosy młody mężczyzna i nerwowym ruchem dłoni, poprawiał wciąż zjeżdżające mu na czubek nosa okulary. Denerwował się. Już od dobrych trzech kwadransów próbował rozwiązać zagadkę śladu postaportacyjnego, podczas gdy Peter warował przed domem, ukryty za jakimiś krzakami.
Teraz był już pewien, że to, co udało mu się uchwycić pierwszego dnia pracy, nie było tylko złudnym wrażeniem. Rzucił kilka zaklęć pomocniczych, które pozwoliły mu zobaczyć migotanie powietrza. Dzięki temu, że był Czującym, mógł dostrzec te pozostałości po używaniu magii, wykorzystywanej do przemieszczania się przez czarodziejów.
Zawsze był dumny z tych zdolności. Czucie było szóstym zmysłem, dawało mu jakąś przewagę nad innymi czarodziejami. Zawsze wiedział, gdzie każda z otaczających go osób się udaje. Wykorzystywał swoje umiejętności będąc jeszcze dzieckiem, gdy starsi bracia nie chcieli się z nim bawić i próbowali od niego uciec. Właściwie to zawsze uciekali. Był przecież tylko małym głupkiem, który wiecznie domagał się odrobiny uwagi od innych. Ale cóż, bracia nie wiedzieli, że zadzierali z niewłaściwą osobą. Dopóki nie poszedł do szkoły, gdzie zauważono jego niezwykłe zdolności, kochane rodzeństwo nie potrafiło zrozumieć, dlaczego matka zawsze wie, kiedy chcą iść do baru na Ognistą, albo na randkę, zamiast do kolegi się pouczyć. O mało go nie udusili, gdy wreszcie do nich dotarło, że to sprawka małego, upierdliwego Reggie'go.
Tym razem nie miał tyle szczęścia. Ślad był już stary i ledwo wyczuwalny, a w dodatku wyglądało na to, że osoba, która się stąd aportowała, wylądowała w miejscu położonym w bezpośrednim sąsiedztwie silnej strefy antydeportacyjnej. To była z jednej strony dobra wiadomość. Można było uznać, że zostawił go jakiś uciekający Śmierciożerca, który deportował się blisko siedziby Voldemorta.
Dlatego też Reg denerwował się jeszcze bardziej. Wiedział, że prawdopodobnie znajduje się o krok od rozwiązania jednego z najważniejszych problemów wojny. Liczył na to, że uda mu się ustalić, gdzie znajduje się Straszny Dwór.
Spróbował się uspokoić. Usiadł na popękanej podłodze i zaczął głęboko oddychać. Wokół panowała cisza. Mieli jeszcze czas do rutynowego obchodu Barrowa. Peter miał go ostrzec wysyłając patronusa z wiadomością, w razie gdyby szef pojawił się wcześniej niż zwykle. Na razie wszystko było w porządku. Rozluźnił się, podciągając pod brodę kolana. Przypominał sobie po kolei wszystkie zaklęcia, które miały wspomagać jego naturalny dar. Poznał je w Dublinie, na specjalnym szkoleniu dla Czujących. Był najlepszy na roku. Nie mógł teraz się poddać.
Postanowił spróbować jeszcze raz. Wstał i podszedł pewnym krokiem do migoczącej delikatnie mgiełki. Wszedł w nią, a złoty blask stał się intensywniejszy. Mógł teraz rozróżnić wirujące plamki, które zdawały się go opływać w sennym, niekończącym się tańcu. Kochał to uczucie. Wpatrując się w nie, doznawał jakiegoś nadzwyczajnego uczucia spokoju. Jego ruchy stawały się płynne i pełne gracji. Powoli uniósł dłoń z różdżką. Sprawiło mu to niejaką trudność, zupełnie jakby pole magiczne, które go otaczało, było płynną substancją, hamującą jego ruchy. Nie zdenerwował się jednak. Doświadczał podobnych przeżyć już kilka razy. Wiedział, że potrafi rzucić poprawnie to zaklęcie.
- Invisima me!
Złote plamki błysnęły, jakby chciały go oślepić. Jego szósty zmysł uczynił go jednak na to odpornym. Patrzył z szeroko otwartymi oczami na obraz, który zaczął rysować się przed nim. Był wciąż zamglony, ale nie mógł przedstawiać niczego innego, jak leśnej polany. Reg'owi zdawało się nawet, że ujrzał w oddali zarysy jakiejś warownej budowli, nim zaklęcie przestało działać, a wizja rozpłynęła się.
Zrobił krok w tył i opuścił pole magiczne. Z uśmiechem na ustach poleciał zawiadomić o swoim sukcesie Petera. Był pewien, ze odnalazł kryjówkę Toma Riddle'a.


Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, popołudnie tego samego dnia

Albus Dumbledore czekał w gabinecie na swojego najbardziej skomplikowanego ucznia. Uśmiechnął się do siebie na myśl, w jaki sposób udało mu się nakłonić chłopaka do tej rozmowy. Tak, chyba pierwszy raz odkąd nauczał, zdarzyło mu się zaprosić ucznia na herbatę w ramach szlabanu. Cóż, wyjątkowe sytuacje, wymagają podjęcia wyjątkowych środków. Był zmuszony uciec się do drobnego podstępu, jeżeli chciał w ogóle porozmawiać z tym dumnym dzieckiem, jakim był Draco.
Rozległo się pukanie do drzwi i ledwo dyrektor zdołał zawołać: "Proszę", do komnaty wkroczył pewnym krokiem młody Malfoy. Stary czarodziej zamyślił się na chwilę. Chłopak przypominał w tej chwili ojca bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
"To tylko uprzedzenie" - pomyślał jeszcze i przywitał młodzieńca:
- Witaj, Draco.
Chłopak skinął władczo głową, po czym usiadł bez zaproszenia na krześle.
- Słucham, panie dyrektorze. Dlaczego mam odbywać mój szlaban w tym miejscu? - spytał podejrzliwie. - Bo przecież powiedział pan, że nie wyrzuci mnie ze szkoły. - Draco bardzo chciał, żeby to ostatnie zdanie nie brzmiało pytająco, ale nic nie mógł poradzić na to, że się denerwował. Co prawda znał Dumbledora i nie spodziewał się, że mógłby być niesłowny, tylko, że teraz Hogwart znaczył dla niego więcej niż dotychczas. Tylko tu mógł czuć się bezpiecznie. Zacisnął mocniej wargi. Musiał się opanować. Nie mógł pokazać temu starcowi, jak bardzo obchodzi go to wszystko.
- Nie, oczywiście, że nie. Wszystko ci wyjaśnię - zapewnił Dumbledore z wesołymi ognikami w oczach. - Herbatki? - zapytał jeszcze. Draco przecząco pokręcił głową.
Przez chwilę dyrektor obserwował swojego gościa, a potem kontynuował:
- Nie traktuj naszej rozmowy w kategoriach kary, Draco - poprosił. - Chcę tylko...
- Rozmowy? - przerwał mu chłodno młody arystokrata. Zaraz jednak zreflektował się, że jego reakcja jest zbyt gwałtowna. - Czy tylko dlatego tu jestem? - zapytał oficjalnym, uprzejmym już tonem.
- W zasadzie tak - uśmiechnął się ciepło. - Pozwolisz więc, że przybliżę ci jej istotę.
- A gdybym się nie zgodził? - zapytał szybko Ślizgon. - Przecież dobrze pan wie, dyrektorze, że nie chcę rozmawiać o tym, co się stało. Nie jestem Gryfonem, żebym lubił opowiadać o sobie wszystkim dookoła - zauważył cierpko.
- Nie, nie jesteś - przyznał Albus. - Rozumiem, że nie chcesz wspominać o swoich zaręczynach, ale...
- Przepraszam bardzo - Draco znów stanowczo, aczkolwiek grzecznie postanowił przerwać. - W takim razie, dlaczego chce pan o to spytać? O czym innym mielibyśmy dyskutować, jak nie o moim wilkołactwie? Co chce mi pan powiedzieć? Jak dojść do Wrzeszczącej Chaty w czasie pełni, tak?! - zdenerwował się. Spokojna i życzliwa twarz rozmówcy tylko potęgowała w nim to uczucie. Uśmiechnął się zimno i ciągnął dalej: - Tak, nie musi mi pan tego mówić. Wiem o wszystkim od Petigrewa. Wiem, jak unieruchomić bijącą wierzbę. Wiem, gdzie jest wejście do podziemnego tunelu. Wiem także, że jestem zagrożeniem dla uczniów, więc jak pan widzi, nie potrzebuje pan przeprowadzać ze mną tej rozmowy. Na pewno ma pan wiele innych zajęć związanych z ochroną mugoli - podsunął złośliwie. - Nie będę więc zabierał cennego czasu.
Podniósł się z krzesła i ruszył do wyjścia. Pozostał opanowany, choć miał ochotę wyć ze złości. Na dodatek, nie udało mu się nawet zetrzeć tego wyrozumiałego uśmiechu z twarzy przywódcy Zakonu Feniksa.
- Mylisz się, Draco - powiedział spokojnie Dumbledore.
Malfoy nie okazał w żaden sposób, że usłyszał jego słowa. Z pozornie nie zachwianym spokojem parł naprzód, w kierunku drzwi, za którymi rozciągał się Hogwart bez denerwującego, przenikliwego spojrzenia niebieskich oczu czarodzieja.
- Nie lituję się nad tobą.
Draco zatrzymał się. Dyrektor go przejrzał. Zobaczył za fasadą arogancji jego słabość. Malfoy nie chciał litości, ponieważ podkreślała ona jego nieporadność w tej sytuacji. Nie chciał, żeby ktokolwiek nim gardził, dlatego nikt nie mógł mu pomóc. Nie odwrócił się. Nie potrafiłby spojrzeć znów w te intensywnie niebieskie źrenice.
- Podziwiam cię - powiedział Albus. - Jesteś dobrym chłopcem, Draco. Musiałeś chronić pannę Nicks i Tamirelle.
Ślizgon syknął i odwrócił się na pięcie. W jego oczach płonęła furia, choć uśmiechał się krzywo, kiedy mówił:
- Nie chciałem tego. Chyba pomylił mnie pan z Potterem, jeśli pan tak sądził. Nie wiedziałem, że jestem do niego aż tak podobny - prychnął.
Dumbledore roześmiał się krótko.
- Raczej przypominasz mi profesora Snape'a. On także dokonuje najwspanialszych aktów poświęcenia właśnie wtedy, kiedy tego nie chce - wyjaśnił już zupełnie poważnym głosem.
- Dziękuję - odparł chłodno chłopak, jednocześnie postanawiając pominąć milczeniem poprzednie uwagi czarodzieja. Po prostu nie wiedział, co mógłby mu odpowiedzieć. - Czy mogę już wyjść? Proszę wybaczyć, ale mam jeszcze trochę zajęć dzisiejszego dnia.
- Jeszcze tylko jedno, Draco - powiedział spokojnie właściciel okrągłego gabinetu, unosząc do góry wskazujący palec. - Porozmawiaj z Remusem Lupinem. Jako Ślizgon powinieneś wiedzieć, że najlepsze są informacje z pierwszej ręki.
- Wydaje mi się, że wiem już wszystko, co trzeba - odparł z przekonaniem. - Profesor Lupin nie powie mi nic nowego.
- Ależ powie, mój drogi chłopcze - zaprzeczył dobrotliwie Albus, a ciepłe błyski w jego oczach, prawie doprowadziły Dracona do utraty panowania nad sobą. - Powie ci, że nie musisz się bać.
- Bać? - zdziwił się Malfoy. - Niczego się nie boję - zapewnił hardo.
- Nie musisz się bać, że nie będzie z tobą jelenia, ani psa. Masz przyjaciół. Musisz tylko im zaufać.
To zabolało. Zabolało tak bardzo, bo było prawdą. Ślizgon zagryzł blade wargi jeszcze mocniej i poczuł, że musi się stąd wydostać jak najszybciej. Nie był pewien, czy dyrektor sonduje mu umysł, czy co gorsza, ma na twarzy wypisane wszystkie emocje, ale instynktownie wiedział, że musi zaprzeczyć, że kiedy boli, to trzeba uciekać.
Zmierzył starego maga zimnym, nieprzyjaznym wzrokiem i zacisnął dłoń na klamce.
- Jestem Malfoyem - przypomniał. - My nie potrzebujemy przyjaciół.
Zdziwił się bardzo, kiedy na twarzy Dumbledora zagościł smutek.
- Nie jesteś podobny do ojca, Draco - odpowiedział. - I tak... Możesz już iść.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 28.05.2008 22:09
Post #7 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Szkocja, hogwarckie błonia, w tym samym czasie

Kiedy Draco odrabiał swój szlaban w gabinecie dyrektora, Ithilina spacerowała po szkolnych błoniach szczęśliwa, że zamienianie kubków na powrót w szare myszki ma już za sobą. Do tej pory przechodziły ją ciarki na wspomnienie nienaturalnie wysokiego głosu profesor McGonagall, aż wibrującego z oburzenia, kiedy udzielała jej ostrej reprymendy za alkoholową przygodę Pod Świńskim Łbem.
Śnieg już prawie stopniał, a mróz zelżał, więc dziewczyna nie mogła się oprzeć przed wyjściem na spacer. Miała już dość zakurzonej biblioteki, w której spędzała większość czasu, przygotowując się do OWTM (Okropnie Wyczerpujących Testów Magicznych). Uczyła się zawzięcie, starając się nie myśleć o tym, że ostatniego dnia szkoły czeka ją nie tylko specjalny test z Eliksirów, ale przede wszystkim... ślub z Draconem. To była tak przerażająca wizja, że za wszelką cenę próbowała wypchnąć ją poza obrzeża swojej świadomości.
"Będzie dobrze." - powtarzała sobie bez przekonania. - "Rozmawiałam przecież z Dumbledorem. Powiedział, że istnieje sposób, aby ominąć tą przysięgę. Teraz muszę skupić się na Eliksirach i Zielarstwie."
Była tak zatopiona we własnych myślach, że nie słyszała, jak ktoś ją nawołuje od dłuższego czasu:
- Iti! Ithilina, zaczekaj!
Odwróciła się gwałtownie, rozpoznając w wysokiej, szczupłej postaci, Harry'ego.
- Cześć - przywitała się i uśmiechnęła z zakłopotaniem.
Unikała chłopaka jak ognia, odkąd zobaczył ją w lesie, podczas polowania na centaura. Wiedziała, że będzie chciał by mu wszystko wyjaśniła, a ona przecież wciąż nie była na to gotowa. No i nie wszystko mogła mu powiedzieć. Po co więc miałaby mówić cokolwiek?
- Wołam cię już dobry kwadrans. Czyżby ci uszy przymarzły? Czy raczej bujasz swoim zwyczajem w obłokach, co? - zapytał przyjaźnie.
- Chyba jedno i drugie - odparła, owijając się szczelniej szalikiem.
Może i temperatura skoczyła w okolice zera, ale wiatr nadal wiał nieprzyjemnie.
- To może wrócimy razem do szkoły? - zaproponował. - Chyba błąkasz się tak już jakiś czas, bo wyglądasz na zmarzniętą.
- Nie, nie - zaprzeczyła szybko. - Nie jest mi zimno. Tu jest w porządku. Lubię zimę.
- Taaa... Powiedz lepiej, że znów się chowasz przed całym światem – zauważył uszczypliwie.
Nie odpowiedziała, tylko szła dalej przed siebie, ignorując jego obecność.
- Iti! - zatrzymał ją, chwytając za łokieć. - Chcę ci pomóc.
- Nie trzeba - spojrzała na niego niechętnym wzrokiem i Harry upewnił się, że ostatnio naprawdę go unikała.
Ciągle nie miała czasu. Wszystkie popołudnia spędzała na nauce w swoim dormitorium wychodząc tylko na zajęcia ze Snape'm, a on przecież musiał z nią porozmawiać.
Westchnął. Przypomniał sobie, jak się czuł po śmierci Syriusza. Co prawda Iti nie straciła nikogo bliskiego, ale Harry podejrzewał, że zaręczyny z Malfoy'em też by go przeraziły. Nie wspominając już o Śmierciożercach...
- W porządku - powiedział polubownie. - Czy mogę w takim razie potowarzyszyć ci w zamarzaniu?
- Jasne - nie udało jej się nie uśmiechnąć. Obiecała sobie, że będzie dla niego miła, jeżeli tylko nie będzie poruszał zakazanego tematu.
Skierowali swe kroki w stronę jeziora. Gryfon potrącał stopami małe kamyki, które znaczyły wąską ścieżkę, biegnącą naokoło podwodnej siedziby wielkiej kałamarnicy. Idąca obok niego koleżanka nuciła coś półgłosem. Harry ze zdziwieniem rozpoznał piosenkę, którą śpiewała z Anną w Noc Duchów. Miodowłosa wydawała się być całkowicie skupiona na melodii i słowach, jakby z trudem je sobie przypominając. Potter pomyślał, że pewnie śpiewa je po raz pierwszy od tamtego czasu.
Zamyślił się. Nigdy nie rozumiał, jak Ithilinie udało się w tak krótkim czasie zaprzyjaźnić ze Ślizgonką i dlaczego Anna była dla niej taka ważna. Musiała być, skoro Gryfonka tak ciężko zniosła jej stratę, no i od tamtego czasu nie zbliżyła się tak bardzo już do nikogo.
"Chyba, że do Malfoya" - szepnął złośliwy głosik w jego głowie. Harry próbował go zignorować, ale ta myśl uparcie do niego wracała. Widział przecież co się stało w lesie. Iti nie chciała zostawić Ślizgona samego.
"Jest Gryfonką" - tłumaczył sobie. - "Nigdy nie zostawiłaby człowieka w potrzebie. Nawet jeśli to synalek Śmierciojada." Westchnął ponownie i włożył ręce w kieszenie. Jakoś nie miał ochoty analizować pobudek Dracona. Dlaczego Malfoy nie wydał Iti? Musiał być po ich stronie. Ale czy to możliwe? Miałby stawić opór Voldemortowi i swojemu ojcu? Harry jakoś nie mógł w to uwierzyć. Może nie chciał przyznać nawet przed sobą, że jest do blondwłosego arystokraty zbyt uprzedzony, by teraz po sześciu latach znajomości, zmieniać o nim swoje zdanie.
- Harry, widzisz? - ciszę przedarł niespokojny głos jego towarzyszki. - Tam coś jest, w tych krzakach - wskazała ręką na gęste zarośla, otaczające nagimi ramionami północny brzeg jeziora.
- To na skraju strefy antydeportacyjnej - powiedział cicho, bardziej do siebie, niż do niej. - Może ktoś potrzebuje pomocy... - przyspieszył kroku i ruszył w tamtym kierunku. - Chodźmy! - zawołał przez ramię.
Dziewczyna wyjęła różdżkę i pospieszyła za nim. Też pomyślała, że w krzakach może być ktoś ranny, kto deportował się tutaj, aby się schronić. Ona sama przecież tak właśnie postąpiła po ucieczce z Malfoy Manor. Ucieczce... Nadal nie wiedziała, kto jej wtedy pomógł opuścić obskurne lochy Lucjusza. W pierwszej chwili była pewna, że to Draconowi udało się jakoś wysłać do niej skrzata. Później, kiedy dowiedziała się co się z nim działo, gdy ona leżała w piwnicy, zrozumiała, że pomoc nadeszła z innej strony. Tylko z której? Pokręciła w milczeniu głową. Nie, nie miała teraz czasu na roztrząsanie po raz kolejny tej sprawy.
Harry już przedzierał się przez zagajnik suchych gałęzi, którymi wściekle targał wiatr.
- Uważaj! - zawołała za nim, rozchylając konary, żeby utorować sobie drogę. W miarę zbliżania się do ostępów, dało się słyszeć słabe popiskiwanie, które z każdym ich krokiem wzmagało się na sile, po czym raptownie ucichło.
Zobaczyła, że chłopak zatrzymał się i klęknął. - I co? - zapytała. - Czy to ktoś ranny?
Potter nie odpowiedział, wstał i zaczął przedzierać się z powrotem w jej stronę, z jakąś wyjątkowo głupią miną. Kiedy wreszcie stanął obok niej, mogła zobaczyć co ukrywa pod swoją peleryną.
- Harry Potterze, naprawdę jesteś bohaterem! - roześmiała się, chowając różdżkę do kieszeni. - Uratowałeś kotka!

****

Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny Gryfonów, kilka dni później

Dopóki Harry nie zobaczył, jak Hermiona udziela rad Ithilinie na temat żywienia jej małego, czarnego kotka, nie zdawał sobie sprawy z tego, czego dokonał. Dopiero wtedy zrozumiał, że ten futerkowy zwierzak sprawił, iż Iti opuściła swoją twierdzę w dormitorium. Zaczęła częściej pojawiać się we Wspólnym, gdzie jej nowy pupilek wzbudzał ogromne zainteresowanie. Tak się jakoś złożyło, że rodzice większości uczniów ich Domu, okazali się ludźmi praktycznymi, przez co ich dzieciaki zabrały ze sobą do szkoły głównie sowy. W sypialniach Gryfonów znalazło się też kilka ropuch, ale co ciekawe, jedynym wąsatym przedstawicielem Domu Lwa był jeszcze do niedawna tylko Krzywołap. Nie ma się więc co dziwić, że pierwszego wieczoru, kiedy miodowłosa Gryfonka wniosła na rękach małego Dropsa, pierwszo- i drugoroczni natychmiast się nim zainteresowali. Prawdopodobnie najmłodsi słyszeli już, że na lekcjach Opieki, Hagrid preferuje zwierzęta o znacznie dłuższych pazurach, więc zwyczajny kot mógł stanowić dla nich miłą odmianę. Drops stał się ich ulubieńcem, co automatycznie zaskutkowało zwiększeniem ilości kontaktów towarzyskich jego opiekunki.
Harry uśmiechał się, kiedy patrzył na Iti, bawiącą się ze zwierzakiem i małą Madison. Starsza Gryfonka transmutowała zgniecione kulki pergaminu w kolorowe kłębki włóczki, które na przemian z młodszą koleżanką rzucały chętnemu do zabawy kociakowi. Tak, to była najlepsza rzecz, jaką mógł dla niej uczynić. Przypomniał sobie, jak namawiał dziewczynę, żeby to ona przygarnęła Dropsa. Tłumaczył, że on ma już Hedwigę, więc byłoby to niezgodne z regulaminem szkoły, gdyby wniósł do Hogwartu jeszcze jedno zwierzę. Zostawić malucha też nie mogli. Na tym zimnie, bez czyjejś pomocy, długo by nie pociągnął. Poza tym, Harry zażartował, że wychowają go po gryfońsku i będą od małego szczuć na panią Noris, co odciągnie ją od deptania im po piętach podczas nocnych wypadów. Ten ostatni argument zdawał się wyjątkowo do niej przemawiać, bo wzięła futrzaka od niego i schowała pod własną pelerynę. Zaraz też, ledwo rzuciwszy na niego okiem ochrzciła go Dropsem, wyjaśniając, że nigdy nie widziała kota o tak intensywnie żółtych oczach.
- Chyba pomału wychodzi z dołka, co? - zauważył Ron, zajmując miejsce obok bruneta, rozłożonego wygodnie na bordowej kanapie.
- Kto? - zapytał bezmyślnie Harry, udając, że wlepia wzrok w podręcznik, a nie w jasnowłosą dziewczynę, próbującą wyplątać się z kolorowych sznurków.
Najwyraźniej mu nie wyszło, bo Ron wcale nie zrażony, ciągnął dalej:
- Daj spokój, stary. Przecież wiesz, o kim mówię. Ithilina wygląda ostatnio dużo lepiej i wreszcie zaczęła zachowywać się normalnie. Chyba już nie musisz się o nią martwić.
- Aha - przytaknął lakonicznie. Nie bardzo był pewien, do czego jego przyjaciel zmierza.
Rudzielec rzucił mu zaciekawione spojrzenie, a potem zapatrzył się gdzieś w przestrzeń i powiedział:
- Właściwie zastanawiam się tylko, dlaczego aż tak się o nią martwiłeś.
- Już o tym rozmawialiśmy - wyjaśnił ze znużeniem Harry. - Lubię ją i już.
- No tak... - mruknął niechętnie najmłodszy z braci Weasley.
Potter nagle się zdenerwował. Spojrzał na piegowatego chłopaka ze złością i zapytał ostro:
- O co ci chodzi, Ron?! Co wy wszyscy do niej macie? Ty, Hermiona, Ginny... Przecież Iti nic wam nie zrobiła.
- Nie, nie zrobiła - jego przyjaciel poczerwieniał na twarzy, kiedy mówił dalej: - Słuchaj, Harry! Zerwałeś z moją siostrą, chociaż wiesz, jak bardzo Ginny cię kocha. Tłumaczyłeś się, że nie chcesz jej narażać na niebezpieczeństwo. Ok, wspaniale! - rudzielec zaczął krzyczeć. - Szlachetny z ciebie facet! Ale dlaczego, ja się pytam, oglądasz się teraz za tą blondynką?! Czyżby ona nie była zagrożona, co?! W czym ona jest lepsza od mojej siostry?!
Przyjaźniła się z tą Ślizgonką, a teraz z Malfoyem!
- To moja sprawa! - wrzasnął Harry, wstając gwałtownie z kanapy i posyłając Ronowi wściekłe spojrzenie.
Dopiero wtedy zauważył, że w komnacie panuje nienaturalna cisza. Rozejrzał się wokoło. Chyba trochę przesadzili z tymi krzykami. Wszyscy w pokoju gapili się na nich z rozdziawionymi ustami. Chłopak poczuł, że policzki zaczynają go piec i zobaczył, że twarz Weasleya także oblewa się purpurowym rumieńcem.
Ithilina wstała bez słowa i wzięła Dropsa na ręce. Podeszła do nich. Miała wyjątkowo bladą twarz i ściągnięte gniewnie brwi.
- Dziękuję, Ronaldzie - syknęła. - Nie przyjaźnię się z Malfoyem. I masz rację, nie dorastam twojej siostrze do pięt - dodała jeszcze, nim odwróciła się i opuściła niegościnne progi wieży, przechodząc przez dziurę za portretem.
Ron stał oszołomiony w miejscu, o ile to możliwe, czerwieniejąc się jeszcze bardziej. Tymczasem pozostali uczniowie już zaczynali szeptać między sobą, najprawdopodobniej niezbyt przychylnie komentując życie uczuciowe Harry'ego Pottera.
- Chyba też powinienem ci podziękować - powiedział ze złością chłopak, wychodząc za Iti na korytarz.
Udało mu się ją dogonić dopiero piętro niżej i to głównie dlatego, że zdecydowała się usiąść na schodach wypuszczając Dropsa z rąk, żeby mógł się pobawić z panią Noris. Pobawić... Taa... W praktyce zabawa wyglądała mniej więcej tak, że czarny kociak gonił z uporem godnym maniaka burą pupilkę Filch'a, a za każdym razem, kiedy udało mu się podejść wystarczająco blisko, wczepiał się pazurkami w jej wyliniały ogon. Cóż, ani woźny, ani stara kocica nie byli zachwyceni. Wiadomo jednak przecież, że młodość ma swoje przywileje.
Gryfon usiadł na kamiennym stopniu obok koleżanki.
- Dlaczego to powiedziałaś? - spytał.
- Co? - nie odwróciła do niego twarzy udając, że nie wie o co mu chodzi.
- Dlaczego uważasz, że nie dorastasz Ginny do pięt?
Spojrzała na niego niechętnie, a w jej oczach zobaczył jakiś dziwny żal.
- Nie zrozumiałbyś - odparła.
Jak miałaby mu powiedzieć, że była inna niż oni wszyscy? Czy byłaby w stanie wyjaśnić mu, że przez przypadek zabiła niewinnego człowieka, a inny przez nią stał się wilkołakiem? Nie, oczywiście, że nie. Przecież Harry był taki niewinny. Nie potrafił nawet rzucić Cruciatusa na Bellatrix, mimo, że ta kobieta zabiła jego ojca chrzestnego. Pewnie uznałby ją za potwora, bo jej Avada Kedavra gładko przeszła przez gardło.
- To mi wyjaśnij - nalegał.
- Ty też tak myślisz, prawda? - zapytała, zmieniając temat.
- Jak? - zdziwił się.
- Jak Ron - zmarszczyła gniewnie brwi. - Też uważasz, że przyjaźnienie się ze Ślizgonami jest złe - stwierdziła.
- Nie - zaprzeczył szybko. - Oni... - nie wiedział co mógłby powiedzieć na swoją obronę. - Sama wiesz, że większość z nich jest po ciemnej stronie.
Prychnęła, a potem wstała i otrzepawszy z kurzu szkolny mundurek powiedziała:
- Nie przyjaźnię się z Malfoyem - powtórzyła. - Już nie - dodała z naciskiem.
Potem, jakby nigdy nic zeszła po schodach, nawołując po drodze swojego Dropsa.

****

Szkocja, Hogwart - loch nr 13, wieczór następnego dnia

Ithilina miała wszystkiego dosyć. Nie mogła się uspokoić po tym, co usłyszała od Rona, a później jeszcze od Harry'ego. Była wściekła. Przygniatało ją poczucie winy za każdym razem, kiedy patrzyła na kogoś z rodziny Weasleyów. Tylko strach przed Azkabanem nie pozwalał jej wykrzyczeć im w oczy całej prawdy o sobie i jej przyjaźniach ze Ślizgonami. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze problem ze śmiertelnie obrażonym jaśnie panem Draco Malfoyem! Była zła. Najchętniej rzuciłaby to wszystko i uciekła jak najszybciej do domu. Gdyby tylko Voldemort i Zaklęcie Fideliusa nie stali jej na przeszkodzie, nie wahałaby się ani chwili.
Mieszała zawzięcie szarawą maź w swoim kociołku, jakby chciała wyładować na Eliksirze swoje negatywne emocje. Nawet badania nie chciały ruszyć się do przodu. Zupełnie wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. Była wściekła. Do tego stopnia zmęczyły ją wyrzuty sumienia, że postanowiła olać to wszystko.
"A jakże!" - myślała, z prawdziwą furią siekając niewinne odwłoki wodnych pająków. - "Mam gdzieś Malfoya i jego dąsy. Przecież nie chciałam, żeby się pojedynkował z Greybackiem. To nie ja kazałam mu to zrobić, tylko Lord. Nie prosiłam się o pomoc! Mógł mnie nie bronić, nie przychodzić w nocy, kiedy krzyczałam..."
Posiekane przez nią ingrediencje nie nadawały się już do użycia. Łzy czarownicy mogłyby wejść w interakcję z przyrządzanym specyfikiem.
- Tak... A za chwilę będę myśleć, że to wina Percy'ego, że wlazł mi pod różdżkę - szepnęła do siebie, wycierając oczy rękawem szaty.
- Chce pani stracić wzrok, panno Nicks? – usłyszała chłodny głos za swymi plecami.
Iti odwróciła się natychmiast i zobaczyła profesora Snape'a wyłaniającego się ze swego gabinetu, do którego wejście znajdowało się na tyłach lochu.
- Radziłbym na drugi raz nie użalać się nad sobą tak głośno, bo może pani odpokutować swoje winy szybciej, niż zdąży pani choćby pomyśleć Azkaban - dodał, posyłając jej karcące spojrzenie.
Spurpurowiała i zbyła uwagę profesora milczeniem.
"Dobrze, że nie powiedział nic o marnowaniu składników" - pomyślała.
- Ach, i niech pani dobrze zapamięta, żeby gdzie indziej wylewać swoje żale - powiedział w tej samej chwili, zaglądając jej przez ramię i długim bladym palcem wskazując bezużyteczne już pajęcze odwłoki.
- Oooczywiście - wyjąkała.
Nauczyciel usiadł za jednym ze stołów stojących pod ścianą i w milczeniu obserwował jej pracę.
- Pospiesz się! - rzucił po chwili. - Nie będę czekał wiecznie.
- Tak jest - przytaknęła, zastanawiając się czego może od niej jeszcze chcieć Mistrz Eliksirów.
"Może ma jakieś nowe informacje na temat badań Czarnego Pana?" - zastanawiała się. - "Albo chce mnie za coś zbesztać, ponownie." – dodała cierpko.
Dokończyła warzenie tak szybko, jak tylko mogła, a potem w błyskawicznym tempie posprzątała po sobie cały bałagan. Jeszcze tylko umyła ręce i już mogła usiąść na twardym, niewygodnym krześle na wprost profesora.
- Przejdę od razu do konkretów, bo i tak zmarnowałem przez ciebie wystarczająco dużo czasu - zaczął. - Dyrektor doszedł do wniosku, że stałaś się teraz bardziej zagrożona, więc po pierwsze, nie wolno ci samodzielnie opuszczać Hogwartu, ani odwiedzać Tamirelle, a po drugie, obarczył mnie obowiązkiem nauczenia ciebie Oklumencji - Severus wyraźnie się skrzywił. - Ostrzegam, że jeśli okażesz się nieposłuszna i leniwa, jak Potter, to czeka cię pewna śmierć, bo dyrektor jest zbyt zajęty uczeniem swojego Złotego Chłopca, a ja takich cech tolerować nie będę. Zrozumiałaś?
- Tak, sir - powiedziała, a jej oczy wypełnił strach.
Oklumencja... Słyszała już o tym. Kiedy popatrzyła w czarne oczy czarodzieja, nie mogła pozbyć się przeświadczenia, że już za chwilę on wejdzie w jej umysł i będzie patrzył wraz z nią na śmierć Anny. Zobaczy jak ona, siedemnastoletnia uczennica rzuca, jakby nigdy nic Avadę na Aurora! Co wtedy pomyśli? Może będzie widział to wszystko i dojdzie do wniosku, że ona chciała zabić Percy'ego, że to nie był wypadek?
"Bo przecież tak właśnie jest, prawda?" - pomyślała. - "Niewybaczalne może rzucić tylko ktoś, kto naprawdę chce wyrządzić krzywdę."
Nie, nie... Miała z tym skończyć. Przecież to i tak niczego nie zmieni.
- Słyszałaś choć słowo z tego, co do ciebie mówiłem? - od niewesołych myśli odciągnął ją ostry głos Snape'a.
- Nie. Przepraszam, profesorze - przyznała ze skruchą i spuściła wzrok.
- Twoja strata - warknął. - Zaczynamy. Spójrz na mnie dziewczyno i staraj się mnie odepchnąć. Uchwyć się jakiegoś neutralnego wspomnienia, które każdy może zobaczyć i wypchnij mnie z umysłu - wyjaśnił. – Aha, i nie licz na sukces. Będzie dobrze, jeśli nie wylądujesz na podłodze.
Skinęła głową, wyrażając swoją gotowość. Marzyła tylko o jednym, żeby to się jak najszybciej skończyło.
- Legilimens! - zawołał niespodziewanie, patrząc jej w oczy i kierując na nią swoją różdżkę.
Zaczęło się. Świat przez ułamek sekundy wirował jej przed oczami, a potem wnętrze lochu numer trzynaście rozmazało się i zniknęło. Pozostała jedynie ciemność oczu Severusa. Poczuła, że mrok otula ją jak ciepła kołdra, że zapada się w nim. Było lepiej niż myślała. Ciepło, bezpiecznie, cudownie...
W następnej chwili szarpnęła nią silna fala bólu. Jej usta ułożyły się do krzyku, ale nie usłyszała własnego głosu. Coś rozsadzało jej głowę! Poczuła się tak, jakby pękła na milion kawałków. Ciemność wokół niej zafalowała i przybrała postać czegoś na kształt kamiennego muru. Uderzyła w niego i wrzasnęła raz jeszcze. Tym razem słyszała swój krzyk. Na chwilę w polu jej widzenia znów pojawił się loch. Zdawało jej się nawet, że widzi bladą twarz Snape'a, która oddala się i oddala. Potem poczuła kolejną falę bólu, płynącego tym razem od pleców, zupełnie, jakby ponownie w coś uderzyła.
Wtedy powróciła ciemność, zupełnie inna od poprzedniej i nie czuła już nic.
- Cholera, Nicks! - zaklął Mistrz Eliksirów, natychmiast podbiegając do nieprzytomnej uczennicy leżącej na posadzce. - Enervate!
Nie zadziałało. Dziewczyna nadal leżała bezwładnie na podłodze, a z ust ciekła jej strużka krwi.
Mężczyzna zaklął jeszcze gorzej, po czym zerwał się na równe nogi i pobiegł do swojego gabinetu. Tam wrzucił garść proszku Fiuu i wsadził głowę w płomienie.
- Dyrektorze! - zawołał, odciągając Dumbledora zza biurka, przy którym ślęczył nad jakimiś dokumentami, potrzebnymi Zakonowi. - Niech pan tu natychmiast przyjdzie.
Albus błyskawicznie wstał i ledwo Severus zdążył się odsunąć, robiąc mu miejsce w kominku, pojawił się obok niego.
- Co się stało, Severusie? - zapytał bardzo poważnym głosem.
- Nicks - wyjaśnił jedynie Snape, prowadząc go do sąsiedniego pomieszczenia.
Chwilę później srebrnobrody czarodziej pochylał się nad Ithiliną.
- Wytłumaczysz mi wszystko później. Musimy ją zabrać do Poppy. Obawiam się, że będziemy musieli sprowadzić Uzdrowiciela z Munga.
Młodszy mężczyzna pobladł jeszcze bardziej, po czym bez słowa wziął ostrożnie Gryfonkę na ręce i poszedł za swym zwierzchnikiem do Skrzydła Szpitalnego.
- Co się stało? - spytał ponownie Dumbledore, kiedy szli szybko korytarzami w górę.
- Użyłem Legilimencji, a dziewczyna miała mnie odepchnąć, jednak nie mogłem wejść w jej umysł. Zamiast tego, to ona wdarła się do moich myśli. Wiesz, że ja zawsze utrzymuję mury ochronne wokół moich wspomnień, więc Nicks zderzyła się z nimi i wylądowała nieprzytomna na posadzce. Ale jak to się mogło stać? - zdziwił się. - Przecież taka reakcja następuje tylko wtedy, kiedy ofiara Legilimencji ma atrefakt.
- I to bardzo silny - wtrącił dyrektor. - Wygląda na to, że panna Nicks taki posiada. To moja wina, Severusie - zwrócił się ze smutkiem do Mistrza Eliksirów. - Mogłem się tego spodziewać.
- Veritaserum w Malfoy Manor nie zadziałało - domyślił się nauczyciel.
- Tak - potwierdził przywódca Zakonu Feniksa. - Musimy dowiedzieć się co to jest, i ile ta rzecz potrafi Severusie. Artefakt może ocalić jej życie, ale...
- Jeśli Czarny Pan zechciałby ją przesłuchać, nie przeżyłaby zderzenia z jego murami obronnymi. Tak, wiem - dokończył Mistrz Eliksirów z ponurą miną.

****

Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, tego samego dnia

W Biurze Aurorów, pomimo późnej pory, wciąż paliły się światła. Arctus Barrow krążył po swoim gabinecie jak sęp, co chwila wbijając wzrok w magiczny zegar, wskazujący aktualne miejsce przebywania jego pomocników. Wszyscy trzej Irlandczycy byli jeszcze w domu Smithsonów. Arctus niecierpliwił się tak bardzo, bo dziś wreszcie udało im się ściągnąć z Walii Czującego, który potrafił rozpoznać, wskazane mu przez Dowsona miejsce. Arctus nadal był zaskoczony tym, że Reginaldowi udało się wyczuć ślad postaportacyjny. Niechętnie musiał przyznać, że młody Auror dobrze się spisał. No i przyznał się do swojego odkrycia. Co jednak nie zmieniało faktu, że on i ten strugający ważniaka Clark, złamali regulamin działając na własną rękę.
"Obyś naprawdę coś odkrył Młody" - pomyślał. - "Bo jak nie, to odeślę was do Irlandii z wilczym biletem. Żadna jednostka aurorska w Europie nie przyjmie was do służby."
Wskazówki z głuchym dzwonieniem przesunęły się na: "Droga do pracy" po to, by po kilku sekundach przeskoczyć na: "Ministerstwo Magii".
Arctus zamarł przed drzwiami, wpatrując się w nie wygłodniałym wzrokiem. Już za chwilę, teraz... Był tak blisko rozwiązania tej sprawy. Dowson podejrzewał, że miejsce, które zobaczył to siedziba Sami-Wiecie-Kogo. Barrow już widział siebie na pierwszych stronach gazet, pod nagłówkiem: "Grupa Aurorów zdobyła twierdzę Lorda dzięki współrzędnym podanym przez Arctusa Barrowa, Szefa Biura Aurorów w Wielkiej Brytanii". Awans, tak... właśnie. Był pewien, że nie tylko przestaną mu podrzucać niedouczonych stażystów, ale zostanie głównodowodzącym całego Biura. Był tego pewien. W końcu dzięki niemu wygrają tą wojnę.
Usłyszał kroki swoich ludzi na schodach. Cofnął się spod drzwi i usiadł za biurkiem, przybrawszy obojętną minę. Weszli.
Od razu zauważył, że mieli niewyraźne miny. Poczuł, jak zalewa go fala furii. Miał być Szefem Biura Aurorów, do cholery!
- Proszę zdawać raport – rzucił oschle. - Nie ty, Dowson - uciszył go machnięciem ręki. - Mów, Mayers - zwrócił się do angielskiego Czującego.
Mężczyzna zawahał się, a potem zaczerpnął głęboko powietrza do płuc, jakby miał zaraz skoczyć do wody i pozostać w niej przez co najmniej cztery minuty, aż wreszcie powiedział:
- Zbadałem ślad, sir. Dowson miał rację. Był zamek, las, jezioro… Wszystko się zgadzało.
- Chyba jednak nie, skoro macie takie miny - warknął wściekle ich szef. - Mów, co to za miejsce?
- To Hogwart, panie Barrows - powiedział wyraźnie. - Ktokolwiek był wtedy w domu Smithsonów, aportował się stamtąd do Hogwartu.
Przez chwilę Arctus wyglądał, jakby stracił zdolność rozumienia słów w ojczystym języku. Siedział za biurkiem jak kamienna figura, wpatrując się pustym wzrokiem w twarze swoich ludzi. Zupełnie jakby jego mózg nie był w stanie zaakceptować, że zamiast odnalezienia kryjówki Voldemorta, podetkano mu trop do jedynej magicznej szkoły w Anglii. Hogwart... Jak to możliwe?
- A stary Dumbledore pewnie nawet nie wie, że kryje tego zbrodniarza - powiedział nagle, z błyskiem fanatyzmu w oczach.
Wiedział! Zawsze wiedział. Może jednak nie stracił szansy na ten awans. W końcu właśnie jemu uda się wsadzić do Azkabanu tego zdrajcę, na którego dementorzy czekają już od tylu lat.
"Drugi raz się nie wywiniesz, Severusie Snape" - pomyślał mściwie.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Vivian Malfoy
post 29.06.2008 19:45
Post #8 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 21
Dołączył: 02.01.2008

Płeć: Kobieta



Sareczko świetnie Ci idzie z tym pisaniem. Oby tak dalej. smile.gif Muszę przyznać, że dawno nie zaglądałam na forum i teraz mam dużo do nadrobienia biggrin.gif . Jestem ciekawa co będzie dalej. czekolada.gif czekolada.gif - to za całokształt opowiadania, bo bardzo mi się podoba wink2.gif . Tak więc, muszę zapytać. Kiedy będzie następna część? biggrin.gif
Pozdrowionka tongue.gif
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 08.07.2008 00:24
Post #9 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Dziękuję za komentarz droga Vivian. Mnie też dawno nie było na forum. Wklejam następną część zaraz po przeczytaniu Twojego posta biggrin.gif

ROZDZIAŁ V, czyli demony przeszłości

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, następnego dnia

Pansy uparła się, że pójdzie z Draco do Madame Pomfrey po lekarstwo na jego bliznę. Malfoy zdecydował, że nie chce mieć najmniejszego śladu po tym pojedynku, chociaż dobrze wiedział, że z pamiątką wilkołaczych kłów będzie żył do końca swych dni.
Szli pustymi korytarzami. Ślizgon miał naburmuszoną minę, bo jego dziewczyna przez cały czas zabawiała go infantylną konwersacją.
- Już niedługo mecz z Puchonami, prawda? - szczebiotała irytującym, piskliwym głosem. - Och, myślisz, że powinnam założyć tą srebrną pelerynę? Bo wiesz, że ja, Trish i Mari przygotowujemy dla was magiczny transparent z hasłem dopingującym i koniecznie muszę być dobrze widoczna.
- Yhy - mruknął zdawkowo, z nudów licząc kamienne kostki na podłodze. Wolał się zajmować czymkolwiek, byle jej nie słuchać.
- To wspaniale! - zawołała entuzjastycznie. - Wiedziałam, że poprzesz mój pomysł.
"Gdybym powiedziała, że chcę się przespać z Wieprzelejem, też byś się zgodził" - wściekała się w myślach. - "Nawet nie zauważyłbyś różnicy."
Była co najmniej wkurzona, z powodu jego braku zainteresowania. Jednak z drugiej strony odpowiadało jej jego zachowanie. Musiała przecież uśpić jego czujność. Zerknęła na niego z cielęcym uśmiechem na twarzy. Jej oczy pozostały jednak skupione. Wydawał się odprężony.
"Cóż... Czas trochę go sprowokować."
- A wiesz, że już za cztery miesiące nasz ślub? - zaśmiała się perliście. - Chyba powinnam popędzić szwaczki z tą suknią. Kiedy ostatnim razem wysłałam im sowę, pisały, że mają dopiero skończony gorset. Wyobrażasz to sobie?! - krzyknęła ze zgrozą, wyrzucjając dramatycznym gestem ramiona w górę. - Gorset! Dopiero! Wolę sobie nie wyobrażać ile czasu w takim tempie pracy, zajmie im uszycie spódnicy ze trzystu siedemdziesięciu dwóch falban, pokrytej czternastoma łokciami pereł, z których każda ma być osobno wplatana najmocniejszymi zaklęciami. Wszystko musi być profesjonalne - wyjaśniła tonem znawczyni, która setki razy projektowała magiczne suknie. - Nie chcę, żeby coś się zepsuło w czasie przyjęcia.
- Aha - wtrącił Draco, kiedy zauważył, że nastąpiła cisza i najwyraźniej teraz jest jego kolej na odpowiedź.
- Kochanie, a kiedy dostanę mój pierścionek zaręczynowy? - zapytała niewinnie. - Mówiłeś, że skrzaty znajdą go w twoim domu. Jestem prawie pewna, że zgubiłam go w łazience.
Ślizgon natychmiast oderwał wzrok od podłogi i spojrzał na nią uważnie.
"Ha! I tu cię mam" - ucieszyła się w duchu, uśmiechając się do niego z uwielbieniem.
- Dostaniesz go, oczywiście - zapewnił, choć kiedy to mówił, jego twarz cokolwiek zbladła. - Jeszcze dziś napiszę do domu w tej sprawie.
- Dziękuję, kochanie - z radości rzuciła mu się na szyję. - Nie mogę się już doczekać, kiedy znowu będę mogła nosić klejnot, na który złożyliśmy przysięgę krwi.
Poczuła, że mięśnie jego karku, pod jej palcami, nieznacznie drżą.
"Masz kłopoty, kochanie" - stwierdziła. - "Teraz się wszystkiego dowiem. Albo każesz ojcu przysłać inną biżuterię, albo zaprowadzisz mnie prosto do swojej fałszywej narzeczonej."
Jej twarz posmutniała, kiedy wtulała głowę w zagłębienie na jego ramieniu.
"Wolałabym, żebyś nie wiedział kim ona jest, Draco."

Do gabinetu Pomfrey, Draco, ku niezadowoleniu Pansy, wszedł sam. Panna Parkinson musiała zostać w sali, gdzie na jednym z łóżek leżał drugoroczny Gryfon, którego twarz była w połowie pokryta zielonymi piórami.
"Pewnie raczył się, którymś z przysmaków ze sklepu Weasley'ów" - domyśliła się. - "Tylko Gryfoni mogą być tacy głupi."
Rozejrzała się po sali. Nudziło jej się, bo smarkacz spał i nawet nie mogła się rozerwać, wyśmiewając się z niego. Draco zdecydowanie za długo siedział już u pielęgniarki, co zaczynało ją denerewować. Zauważyła, że na drugim końcu pomieszczenia stoi parawan. Musiał zasłaniać czyjeś łóżko. Była bardzo ciekawa, kto mógł tam leżeć. Wstała i podeszła do zasłony. Nasłuchiwała przez chwilę. Ten chory najwyraźniej głęboko spał, albo był nieprzytomny, bo ledwo słyszała jego oddech. Nachyliła się i ostrożnie uchyliła parawan.
Na łóżku leżała ta nowa gryfońska szlama, Nicks. Mopsowata piękność z zadowoleniem zarejestrowała, że nielubiana dziewczyna wygląda fatalnie. Była niesamowicie blada, jakby nie pozostała w niej ani kropla krwi, a jej włosy były matowe i smętnie poplątane zakrywały połowę poduszki. Jej pierś unosiła się prawie niedostrzegalnie.
"Ciekawe co jej się stało?" - zastanowiła się Ślizgonka. - "Dziwne... Nie słyszałam w ostatnich dniach o żadnym poważnym wypadku, a to mi właśnie na taki wygląda" - zmarszczyła w skupieniu brwi. - "Najwyraźniej stary Dumbel znów coś ukrywa."

Tym czasem Draco już kilka minut temu zażył wskazany przez Pomfrey specyfik, ale nadal nie kwapił się do wyjścia. Stał z uchem przyciśniętym do ściany, przeklinając samego siebie, za to, że nie zbarał ze sobą Uszu Dalekiego Zasięgu. Mógłby je teraz cichaczem wsunąć w szparę pod drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia i usłyszeć wyraźnie, o czym mówią, znajdujący się tam czarodzieje. A warto było posłuchać...
Zdecydował się poświęcić swoją nieskazitelną fryzurę, narażając ją na spłaszczenie w wyniku zbyt bliskiego kontaktu ze ścianą, tylko dlatego, że usłyszał nazwisko Nicks. Rozróżnił głosy Dumbledora, Snape'a, McGonagall i Pomfrey, którzy najwyraźniej omawiali stan zdrowia tej szlamy.
"A to oznacza, że ona jest tu, w szpitalu" - domyślił się. - "Tylko dlaczego?"
Odpowiedź mógł wkrótce usłyszeć z ust pielęgniarki.
- Dlaczego ona jeszcze się nie obudziła? - zapytała przestraszonym głosem nauczycielka Transmutacji. - Co powiedział ten Magomedyk z Munga?
- Że musimy czekać - odparła Poppy. - Obrażenia Legilimentów zawsze są poważne.
"Legilimnetów?" - Malfoy o mało nie wrzasnął tego głośno. - "Że co?! Ona zna Legilimencję?! To niemożliwe!"
- Zrozum, osłony takie jak moje, są bardzo silne - wyjaśnił Snape.
Jego głos był niesamowicie zmęczony. Zdaje się, że musiał tą kwestię powtarzać już któryś raz.
"I próbowała się włamać do umysłu profesora?!" - Draco myślał, że już nic nie może go bardziej zdziwić. - "Po co miałaby to robić? Chyba, że..." - coś przyszło mu nagle do głowy.
- Właśnie - warknęła ostro McGonagall. - Jesteś doświadczonym czarodziejem. Wiedziałeś, że coś takiego może się wydarzyć. Dlaczego więc wcześniej z nią nie porozmawiałeś?
- Powiedziałem wszystko, co trzeba - odciął się. - Ona i tak mnie nie słuchała. Na pewno twoja Gryfonka nie usłyszałaby, nawet gdybym zapytał.
- To nie znaczy, że...
"Co tu jest grane?" - dziwił się dalej chłopak.
- Cisza! - zza ściany dobiegł go donośny głos dyrektora. - Przecież wiesz, że to nie jego wina, Minerwo - powiedział łagodniej. - To ja nie zadbałem o pannę Nicks. Powinienem był się domyślić, że posiada jakiś atrefakt, kiedy mówiła mi o tym, jak zadziałało na nią Veritaserum. Przeoczyłem to. Byłem zbyt zajęty sprawami Zakonu i Draconem, co oczywiście mnie nie usprawiedliwia. Powinnaś więc zwrócić swój słuszny gniew przeciwko mnie.
"Co?!" - Draco z wrażenia, aż przysiadł na zimnej podłodze. - "Dumbledore zajmował się mną? Ale dlaczego?" - nie rozumiał. - "To prawie..." - bał się chociażby w myślach powiedzieć to zdanie - "Jakby mu na mnie zależało."
Przez chwilę trwał tak w odrętwieniu, zbyt zaskoczony, aby móc zauważyć, dlaczego Iti znalazła się w Skrzydle Szpitalnym. Kiedy to do niego dotarło podniósł się błyskawicznie, najciszej jak mógł i znów przykleił ucho do ściany, w samą porę, aby usłyszeć, jak szkolna pielęgniarka żegna się z pozostałymi, tłumacząc, że musi podać chorym lekarstwa. Malfoy uznał, że najwyższy czas opuścić to miejsce i szybko wyszedł z pomieszczenia. W sali zastał siedzącą na krześle Pansy, której znudzona mina, zmieniła się na jego widok w słodki uśmiech. Zrobiło mu się niedobrze. Jednak kiedy do niej podszedł i zobaczył ją z bliska, mógłby przysiąc, że w oczach migotały jej mordercze błyski. Najwyraźniej nie była zachwycona, że musiała tyle na niego czekać.
"Ale było warto" - pomyślał. - "Severus chyba miał nauczyć Nicks Oklumencji, ale coś nie wyszło, bo ona miała atrefakt. A ja wiem, co nim jest. Myślę, że będę musiał porozmawiać z naszym Królem Ślizgonów jeszcze dziś, skoro to dla nich takie ważne" - postanowił.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet Mistrza Eliksirów, jeszcze tego samego dnia

Severus Snape kończył sprawdzanie wypracowań uczniów szóstego roku na temat Wywaru Żywej Śmierci, myśląc już tylko o tym, że za chwilę będzie mógł wreszcie wycofać się w zacisze swoich pokoji i znaleźć ukojenie dla zszarpanych przez hogwarcką młodzież nerwów w odprężającym towarzystwie najnowszej książki Ruzdygana Kungużewa. W chwili kiedy drobnym pismem zapełniał ostatnią pracę nieszczęsnego adepta trudnej nauki o Eliksirach, rozległo się pukanie.
- Nie wierzę - mruknął czarodziej. Postanowił udawać nieobecność.
Pukanie ponowiło się.
- Nie ma mnie - rzucił rozpaczliwie w kierunku drzwi, mając płonną nadzieję, że to może jakiś niedorozwinięty Gryfon zabłądził w okolicę jego pracowni.
Snape już dawno doszedł do wniosku, że praca w szkole z internatem to przekleństwo. Ostatnio zaczął się nawet obawiać, że kiedyś nie wytrzymie i zaproponuje Granger przekształcenie WESZ w SUN (Stowarzyszenie Uciśnionych Nauczycieli). Z każdym dniem czuł, że chwila tej tragedii się zbliża.
Oczywiście osoba stojąca na korytarzu, na złość jemu, nie była Gryfonem.
- Tak, a ja jestem skromnym chłopcem - prychnął nieproszony gość. - Proszę mnie wpuścić, profesorze. To ważne.
- Wejdź, Draco - zezwolił nauczyciel, zrezygnowanym tonem.
Ślizgon obrzucił go badawczym spojrzeniem, a potem usiadł na krześle na przeciw niego.
- Lepiej, żeby to było naprawdę coś ważnego - ostrzegł go Snape. - Nie jestem dziś w najlepszym humorze.
- Ty nigdy nie jesteś w humorze, wujku - zauważył chłopak, śmiejąc się bezczelnie.
- Nie nazywaj mnie tak w szkole - prychnął czarnowłosy czarodziej. - I najlepiej przejdź do rzeczy.
- Wiem czym jest atrefakt Nicks - wypalił Malfoy.
Wolał mieć już za sobą gniew opiekuna. Cały czas zastanawiał się, jak wytłumaczy, skąd wie o wypadku dziewczyny i niestety nie doszedł do żadnych konstruktywnych wniosków. Musiał improwizować.
Severus w duchu dziękował sobie, że kawę wypił już pół godziny temu. Gdyby raczył się nią dopiero teraz, na pewno już by wylądowała w jego tchawicy.
- Co ty powiedziałeś? - syknął.
- No, yhm... To bransoletka. Dostała ją od Anny - wyjaśnił cierpliwie.
- Ale skąd ty o tym wiesz? - drążył Mistrz Eliksirów. - Czyżbyś bawił się w Pottera i podsłuchiwał nauczycieli, co?
- To Potter usiłuje przyswoić sobie ślizgońskie sztuczki, zachowując się w ten sposób - zauważył przebiegle. - Poza tym, chyba dobrze, że się o tym dowiedziałem, nie? Beze mnie nie wiedzielibyście, co to jest.
- Dziewczyna by nam powiedziała - warknął. - Ty się nie mieszaj w nie swoje sprawy. Powinienem cię ukarać, za takie zachowanie!
- Nie powiedziałaby - zaprzeczył triumfalnie. - Mogę się założyć, że od ostatniego razu zdążyła o nim zapomnieć. Albo nie zdaje sobie sprawy z tego, że go ma - zuważył złośliwie.
Snape popatrzył na niego tak, jakby nagle zamienił się w Longbottoma, który na dodatek zna wszystkie składniki Amortencji.
- Słuchaj, Draco - syknął. - To, że jestem twoim ojcem chrzestnym nie upoważnia cię do pogrywania sobie ze mną w jakieś tandetne zagadki. Mów wszystko od początku, bo gdybym chciał posłuchać słownych rebusów poszedłbym do Trelawney!
Chłopak westchnął, a potem zaczął wyjaśniać:
- Nicks mogła być zbyt roztrzęsiona po śmierci Anny, żeby opowiedzieć dyrektorowi dokładnie o tym, co się wtedy stało - zrobił efektowną pauzę i spojrzał wyczekująco na nauczyciela, jakby nie był pewien czy powinien kontynuować. Albo jakby czekał na dalszą zachętę do mówienia.
Severus rzucił mu tylko ostrzegawcze spojrzenie, mówiące mniej więcej: "Znam wszystkie twoje sztuczki, ale jakbyś jeszcze nie zauważył, to nie jestem dzieciakiem z twojej bandy, którym możesz dyrygować!". Jego wychowanek zreflektował się szybko i ciągnął:
- Wtedy, w Noc Duchów aportowaliśmy się tak szybko do domu Anny, dlatego, że Ithilina miała bransoletkę rodową, którą dała jej Anna. Skoro mogła się sprzeciwić Veritaserum, to znaczy, że cały czas ją nosi - stwierdził z wyrazem uwielbienia dla własnej inteligencji w oczach. - Myślę, że ta błyskotka jest pod jakimś zaklęciem niewidzialności, bo nie widziałem jej od tametgo czasu. Może uaktywnia się tylko w stanie zagrożenia? - zasugerował.
Mistrz Eliksirów siedział przez kilka sekund w bezruchu na swoim fotelu. Był pod wrażeniem odkrycia Dracona, choć oczywiście z jego twarzy nie dałoby się odczytać żadnych emocji. Musiał przyznać, że podejrzenia chłopaka mogą być słuszne. W takim razie młody arystokrata miał rację, mówiąc, że nie dowiedzieliby się zbyt wiele od panny Nicks. Nawet gdyby sobie przypomniała o bransoletce mogłaby myśleć, że ją zgubiła, skoro nie mogła jej zobaczyć, ani poczuć. Teraz przynajmniej będą wiedzieć jakich zaklęć użyć. Spojrzał ponownie na Malfoy'a, który z wielce zdowoloną miną rozpierał się na krześle na wprost niego. Starszy czarodziej wiedział, że dla dobra dzieciaka, nie należy go zbytnio chwalić.
"Żaden członek tego rodu nie cierpiał nigdy na brak wiary w siebie" - pomyślał kąśliwie.
- Atrefakt rodowy to potężny przedmiot - stwierdził Snape. - Dobrze zrobiłeś przychodząc z tym do mnie - Draco uśmiechnął się na tę jawną pochwałę z ust wymagającego opiekuna - ale jeśli jeszcze raz będziesz podsłuchiwał nauczycieli, bez względu na powód - ciągnął aksamitnym głosem Severus - każę ci przez tydzień mieszkać w dormitorium z Potterem i jego kompanią. To cię może oduczy bezczelności - warknął.
Draco struchlał i w jednej chwili skulił się na swoim siedzeniu. Oczyma wyobraźni ujrzał wściekle czerwono-złotą sypialnię i ogromne piegi Weasley'a dwadzieścia cztery godziny na dobę! A do tego jeszcze Potter ze swoim piętnem Zbawcy Wszechświata... Nie! Jęknął, po czym zapewnił gorąco:
- To się już więcej nie powtórzy, sir. Zdecydowanie.
- Tak myślałem - jego ojciec chrzestny wygiął wąskie wargi w uroczym smirku.

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, dwa dni później

Ithilina obudziła się nie we własnym łóżku. Przez chwilę patrzyła tępo w biały sufit, usiłując zorientować się gdzie jest. Spróbowała przypomnieć sobie co się stało. Ostatnią rzeczą jaką pamiętała był wszechobecny ból promieniujący od strony kręgosłupa i ogarniająca ją zewsząd ciemność. Zastanowiła się nad tym. Pamiętała ciemność, a teraz leżała w jakimś jasnym i ciepłym miejscu.
"Czy to możliwe, żebym umarła?" - pomyślała.
Nie miała siły poruszyć głową, żeby sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. W końcu udało jej się unieść trochę na łokciach, więc mogła stwierdzić, że wciąż jeszcze przebywa w świecie żywych. Westchnęła ciężko, a potem spróbowała poruszyć nogami, które dotąd leżały spokojnie pod białym prześcieradłem. Udało jej się przesunąć nogi trochę w kierunku brzegu posłania. Z wielkim trudem spuściła je na podłogę. Dyszała coraz bardziej. Była zmęczona już po takim krótkim wysiłku. Łapała szybko powietrze szeroko otwartymi ustami, zupełnie jak ryba wyjęta z wody. Nadal rozglądała się niespokojnie po komnacie, w której się znajdowała.
"Gdzie ja jestem?" - zastanawiała się. - "Może w szpitalu?"
Czuła, że musi się tego jak najszybciej dowiedzieć. Pokój był pusty. Czy to możliwe, żeby znalazła się w tym miejscu zupełnie sama? W jednej chwili ogarnęła ją panika. Przeraziła się, że wszyscy ją opuścili, odeszli, kiedy była chora.
"Dlaczego właściwie tu jestem?" - próbowała zrozumieć.
Zacisnęła mocno wargi i podpierając się dłońmi stanęła chwiejnie na nogach. Momentalnie poczuła zawroty głowy. Sala zlała się w jedną białą plamę i dziewczyna runęła ciężko na podłogę.
- Panno Nicks! - hałas zaalarmował pielęgniarkę, która natychmiast przybiegła do chorej i wylewitowała ją z powrotem na łóżko.
Wzięła ze stojącego nieopodal stolika flakonik z Eliksirem Przywracającym Przytomność i podała Gryfonce. Po jakimś czasie, kiedy specyfik zaczął działać, Ithilina otworzyła oczy i ujrzała siedzącego na brzegu jej łóżka dyrektora. Zamrugała ze zdumienia i rozejrzała się uważnie po komnacie, zauważając profesora Snape'a stojącego za Dumbledorem, zanim wychrypiała:
- Dzień... dobry.
- Raczej dobry wieczór, moja droga - siwobordy czarodziej uśmiechnął się uprzejmie, podczas gdy jego młodszy kolega ograniczył się do nieznacznego skinienia głową.
- Co... co ja tutaj robię? - zapytała, gdyż w koncu zdała sobie sprawę, że jest w Skrzydle Szpitalnym.
- To długa historia - stwierdził dyrektor. - Pamięta pani lekcję Oklumencji z profesorem Snape'm?
Miodowłosa natychmiast przeniosła wzrok z niebieskich tęczówek staruszka, na twarde i nieodgadnione oblicze Mistrza Eliksirów. Jego czarne oczy wpatrywały się w nią tak intensywnie, jakby ich właściciel próbował przekazać jej mentalnie pamięć o tamtym wydarzeniu.
"Skup się!" - rozkazywały, zmuszając jej skołatany mózg do szybszych obrotów.
Przymknęła na chwilę powieki, starając się wydobyć z wnętrza czaszki obraz ostatniej lekcji z antypatycznym nauczycielem.
- Tak - powiedziała po dłuższej chwili. - tylko nadal nie wiem co się stało - wyznała bezradnie.
- Spokojnie, zaraz ci to wszystko wyjaśnimy, moje dziecko - zapewnił Albus, odwracając się i uśmiechając do swojego podwładnego, jakby szukał u niego potwierdzenia swoich słów.
Severus ponownie skinął głową.
- Powiedz mi co czułaś, kiedy profesor Snape próbował spenetrować twój umysł?
- Ja... - zająknęła się, nie wiedząc jak opisać tamte uczucia. - Jakby... Wszędzie wokół mnie była ciemność, to znaczy nie zobaczyłam ani jednego swojego wspomnienia, zanim... - nabrała głęboko powietrza w płuca, przypominając sobie nagle w pełnej wyrazistości tamten ból - ja... och, chyba ja...
- Zanim uderzyłaś w moje mury obronne - podsunął jej usłużnie uwielbiany przez uczniów Postrach Hogwartu.
Wytrzeszczyła na niego oczy, stanowczo mało inteligentnie.
- Jak to? Mury obronne?! Ale ja nie chciałam wniknąć do pana umysłu! Nawet bym nie potrafiła!
Spojrzała bezradnie na dyrektora, spodziewając się, że ją zrozumie i jej uwierzy, ale on tylko przyglądał jej się uważnie, jakby była problemem, nad którego wyeliminowaniem trzeba się intensywnie zastanowić. Zdenerwowało ją to jeszcze bardziej. Tym bardziej, że przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni tak na nią patrzył. Wtedy, gdy zaatakowała Ginny, kiedy zawiodła jego zaufanie. Przeniosła wzrok na Snape'a. Jego czarne oczy pozostały nieprzeniknione.
"Ona jest niebezpieczna!" - zdawało jej się, że znowu słyszy jego oskarżycielskie słowa.
Wiedziała czemu tak powidział. Miał prawo mysleć o niej w ten sposób. Przecież była zdolna do zabicia Percy'ego! jak więc miała ich przekonać, że nie potrafiłaby rzucić zaklęcia Legilimens?!
- Owszem, potrafisz to Nicks - odezwał się niespodziewanie młodszy czarodziej.
Zmierzyła w osłupieniu jego postać, jakby co najmniej wyrosła mu dodatkowa głowa. Niezrażony, kontynuował dalej:
- Weszłaś do mojego umysłu, ale jestem doświadczonym Oklumentą i cały czas utrzymuję wokół swoich wspomnień barierę ochronną, więc zostałaś od niej odrzucona.
- Zderzenie było tak silne, że musieliśmy wzywać do ciebie magomedyka z Munga, bo Poppy by sobie sama nie poradziła - wtrącił Dumbledore, patrząc na nią nieco cieplej.
Ithilina przez chwilę trawiła nowe informacje.
- Ale dlaczego to się właściwie stało? Nigdy nie trenowałam Legilimencji i zapewniam, pana sir, że...
- W porządku - Severus machnął lekceważąco ręką, jakby odpędzał się od wyjątkowo natrętnej muchy. - Wiem o tym. Nie jesteś jakąś niezwykłą czarownicą - prychnął złośliwie. - Masz na sobie atrefakt.
- Atrefakt? - Iti była pewna, że gdzieś już słyszała to słowo. I nie była to raczej lekcja OPCMu, ani tym bardziej Historia Magii. Więc gdzie? - Malfoy Manor! - krzyknęła głośno, aż obaj dorośli spojrzeli na nią wystraszeni, a pani Pomfrey wychyliła głowę zza drzwi prywatengo gabinetu, sprawdzając co się stało. Dziewczyna zarumieniła się błyskawicznie. - Przepraszam, ja miałam na myśli...
- Tak, tak - dyrektor entuzjastycznie pokiwał głową. - Jednak ma pani dość dobrą pamięć. Atrefakt zadziałał, kiedy Śmierciożercy poili panią Veritaserum, a wcześniej pozwolił pani odnaleźć Annę.
Gryfonka rzuciła mu przerażone spojrzenie.
- Bransoletka! - zawołała dla odmiany. - Jak mogłam o niej zapomnieć?!
- To się zdarza, kiedy usilnie próbujemy wyrzucić z pamięci jakiś moment z naszego życia - wyjaśnił cierpliwie srebrnobrody czarodziej. - Wracając do meritum, tak, przypuszczamy, że to bransoleta Smithsonów ma taką potężną moc, że jest w stanie ochronić cię przed Eliksirem Prawdy, czy Legilimencją. Jednak klejnot może mieć też inne właściwości, które chcielibysmy zbadać. Czy mogłabyś go tymczasowo oddać? W Hogwarcie nic ci nie grozi, moja droga - zapewnił.
- Oczywiście - wymamrotała niewyraźnie. Jakoś nie chciała rozstawać się z błyskotką ani na minutę.
W następnej chwili spojrzała na swoje nadgarstki i krzyknęła zaskoczona:
- Nie ma jej!
- Oczywiscie, że nie - oznajmił chłodno Mistrz Eliksirów. - Chyba nie myślałaś, że ten przedmiot mógłby uratować cię w Malfoy Manor, gdyby Śmierciożercy mogli go zobaczyć, co? - rzucił lekceważąco.
Zarumieniła się znowu, zdając sobie sprawę z własnej głupoty.
- Jest pod Zaklęciem Niewidzialności - wyjaśnił usłużnie Dumbledore. - Musisz tylko pomysleć, że chcesz ją zobaczyć, a za chwilę powinniśmy mieć okazję podziwiać twoją bizuterię.
Ledwie skończył mówić, Iti skupiła się dostatecznie, żeby wywołać w pamięci mglisty już obraz tego dnia, kiedy Anna ofiarowała jej misterny klejnot. Przymknęła na moment oczy, a kiedy je otworzyła na jej lewej dłoni lśniła srebrna bransoleta.
Obaj nauczyciele wpatrzyli się w nią chciwie i panna Nicks pomyślała, że chyba nieczęsto mieli okazje spotykać się z czymś tak potężnym. Sięgnęła wolną ręką do zapięcia i próbowała je odpiąć, aby przekazać atrefakt dyrektorowi. Nie mogła jednak poradzić sobie z tym jedną ręką, więc powiedziała:
- Czy mógłby mi pan pomóc, profesorze?
Snape spojrzał na jej przegub, jakby było to odnóże jednego z wyjątkowo włochatych dzieci Aragoga, albo co najmniej pluszowa maskotka.
- Nie mogę tego dotknąć - warknął, dziwiąc się pewnie po raz kolejny jej niewiedzy. - Właściciel musi zdjąć ją dobrowolnie.
Ithilina spróbowała jeszcze raz, bez skutku.
- Jest pani czarownicą - przypomniał Albus, a w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki.
Dziewczyna zarumieniła się, już trzeci raz, a potem wzięła ze stolika swoją różdżkę i stuknęła nią w zapięcie:
- Alohomora Mix!
Znowu nic. Widziała jak dyrektor posyła Snape'owi zaniepokojone spojrzenie.
- Proszę spróbować czegoś mocniejszego - podsunął. - Na przykład Inristero.
Spróbowała, ale jej wysiłek pozostał bez rezultatu.
Obaj nauczyciele podali jej jeszcze kilka propozycji, ale albo nie rzucała odpowiednio tych zaklęć, albo żadne z nich nie chciało działać.
- Wygląda na to, że nic nie możemy zrobić - westchnął siwobrody mag.
Iti już chciała otworzyć usta i zapytać, dlaczego nie mogą badać bransolety na jej ręce, ale dziwnym trafem jej nauczyciel Eliksirów, choć nie mógł czytać jej myśli, uprzedził jej pytanie:
- Nie możemy oblewać żrącymi eliskirami twoich rak.
Zapadła cisza. Dumbledore mruknął bardziej do swojej brody niż do niej coś, co brzmiało, jak: "Zastanowimy się jeszcze", po czym obaj mężczyźni zaczęli zbierać się do wyjścia.
Okno przy którym stało łóżko dziewczyny uchyliło się lekko i do sali wdarł się strumień chłodnego powietrza. Ithilina zadrżała i nakryła się kołdrą, aż pod samą brodę. Najwyraźniej wiosna bardzo powoli nadchodziła tego roku.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, kilka godzin później

Harry ostrożnie zapukał w drzwi sali szpitalnej. Powtórzył sobie w myślach, że nie ma czego się obawiać, pani Pomfrey na pewno zgodzi się go wpuścić. Było przecież popołudnie. Skończył zajęcia, więc to była najlepsza pora na odwiedziny u chorej koleżanki. Chorej... "Znowu" - pomyślał.
Nie podobało mu się to, że tak często znajdował Iti w łóżku pod opieką szkolnej pielęgniarki. On sam niejednokrotnie był zmuszony się tu leczyć, ale w jego wypadku wszystko było zrozumiałe. W końcu większość urazów otzrymał podczas meczy quidditcha, albo w walce z Voldemortem i jego Śmierciożercami.
"Ale Ithilina?" - dziwił się. - "Dlaczego ciągle coś jej się przytrafia? Przecież nie testuje produktów Weasley'ów, ani nie jest taka niezdarna jak Neville. Więc o co chodzi? Te jej wypadki zaczynają być coraz bardziej podejrzane. Przecież ostatnio była w szkole. Nie wybrała się znów ratować mugoli. Ciekawe co tym razem się jej stało?"
Był zadowolony, że Iti już nie była na niego zła, o to co się wydarzyło, po jego kłótni z Ronem. Jak sama mu powiedziała, miał w sobie coś takiego, co nie pozwalało długo się na niego gniewać. Harry osobiście podejrzewał, że jej wspaniałomyślność mogła mieć coś wspólnego z docinkami ze strony Malfoy'a, jakich ostatnio często doświadczała. Co biorąc pod uwagę wydarzenia w domu blond wymoczka, tym bardziej go dziwiło.
Rozmyślania przerwał mu stukot obcasów magomedyczki, a po chwili kobieta otworzyła mu drzwi i zmierzyła go zaniepokojonym wzrokiem.
- Powiedz, że przychodzisz w odwiedziny do tej dziewczyny Potter - poprosiła znienacka. - Nie zniosłabym więcej leczenia twoich urazów w tym miesiącu.
Chłopak uśmiechnał się do niej pocieszajaco, nim rozwiał jej obawy. Doskonale ją rozumiał. Przychodził do niej od początku lutego już co najmniej trzy razy. Najpierw dostał tłuczkiem podczas trenigu i spadł z miotły z wysokości piętnastu stóp. Potem Neville oblał go niechcąco jakimś parzącym wywarem, podczas lekcji Eliskirów. Ostatnio pani Pomfrey musiała usuwać z jego nosa długie na pięć stóp, zielone włosy. A wszystko przez nowe cukierki Freda i Georga - Colorhair: "Zmień sobie włosy pod kolor oczu". Zupełnie nie wiedzieli, dlaczego włosy na jego głowie nie poddały się zaklęciu.
Kiedy mógł w końcu wejść do sali, zalała go fala strachu, tak, że przez chwilę nie mógł się ruszyć.
"A co jeśli ktoś ją zaatakował?" - przeraził się.
Odetchnął głęboko, a potem skierował się do łóżka przy oknie, na którym leżała miodowłosa dziewczyna. Miała zamknięte oczy i nie poruszyła się, kiedy siadał na krześle obok. Musiała głęboko spać.
Przyjrzał jej się uważnie. Była blada i chyba zmarznięta, bo kołdra odsłaniała zaledwie jej twarz i kawałek smukłej szyji. Wyciągnął nieśmiało rękę, chcąc ją obudzić.
"A gdybym tak..."
Cofnął się jak oparzony, kiedy Iti otworzyła niespodziewanie oczy i oddychając ciężko wpatrywała się w niego, jakby go nie poznawała.
- Iti, to ja! - zawołał. - Nie poznajesz mnie?
"Na Merlina! A jeśli straciła wspomnienia?!" - przeraził się.
Chyba jednak dźwięk jego głosu pozwolił jej odzyskać świadomość, bo z jej oczu zniknęło przerażenie. Spróbowała się uśmiechnąć.
- Oczywiście, że wiem kim jesteś. Kto by nie znał sławnego Harry'ego Pottera - zażartowała, a potem zachęcona jego życzliwym uśmiechem, dodała: - To był tylko zły sen.
Zagryzł wargi. Ona nie wiedziała, co to znaczy zły sen. Nikt nie miewał takich koszmarów jak on. Nie wiedziała, co to znaczy widzieć zbrodnie Voldemorta, czuć jego nienawiść. Zmarszczył brwi.
- Harry, co się stało? - zapytała, zaskoczona jego reakcją. - Dobrze się czujesz?
- Taak - potwierdził niemrawo. - Właściwie to powinienem spytać o twoje zdrowie. Powiedz mi, co właściwie tu znowu robisz?
Odgarnęła włosy za ucho i odetchnęła głęboko. Co miała mu powiedzieć? Znów kłamać? A gdyby tak... dla odmiany, prawda? Spojrzała na niego. Jak on to robił, że wciąż miał takie ufne oczy dziecka? Mimo, że tyle razy walczył już z Voldemortem, ocierał się o śmierć. Widział jak odchodzą jego bliscy i nadal... nadal był taki dobry. Coś w zieleni jego tęczówek mówiło jej, żeby mu zaufała. Zasługiwał na prawdę, a przynajmniej na jej część.
- Profesor Snape uczył mnie Oklumencji, żebym mogła się obronić, gdyby Śmierciożercy mnie złapali - wyrzuciła z siebie jednym tchem, jakby chciała pozbyć się ogromnego ciężaru tkwiącego od niepamiętnych już czasów, na jej piersi. Nie pomogło. - Wiesz, po tym wypadzie do Malfoy Manor.
- Snape?! Oklumencji?! - Harry zerwał się gwałtownie z siedzenia. - Wiem dobrze, jaki z niego nauczyciel. Co on ci zrobił?!
- Ciszej! - mitygowała go. - Spokojnie, Harry, bo zaraz przyleci tu pani Pomfrey. Siadaj. No już!
- Ale..
- Daj mi wyjaśnić - przerwała mu. - Snape nic mi nie zrobił. Był już u mnie z dyrektorem. Nie wiedzą, co się stało, ale na pewno uda im się to wyjaśnić. Nie martw się.
- Ty się nie martwisz? - prychnął. - Ja byłem przybity, kiedy miałem lekcje... - zatkał sobie usta ręką, gdyż zorientował się, że nikt nie powinien o tym wiedzieć.
- Też cię uczył? - zapytała zaciekawiona. - W porządku, nie kończ - uśmiechnęła się krzepiąco i poklepała go po ramieniu. - W sumie, nie ma w tym nic dziwnego. Przecież wszyscy wiedzą, że Lord na ciebie poluje. Czemu więc nie miałbyś umieć bronić swojego umysłu? No, ale skoro to tajne, to ja nic nie wiem.
- Janse - odparł. - Powinienem cię teraz zoblivatować - mrugnął do niej.
- Ta... gdybyś jeszcze umiał - przypomniała mu, śmiejąc się.
- Kiedy stąd wyjdziesz? - zainteresował się.
- Chyba już jutro - zastanowiła się. - Czuję się coraz lepiej. Moje siniaki już się goją.
- Pewnie - chłopak nie dał się nabrać na jej wykręty. - Żeby to były tylko siniaki, to nie leżałabyś w szpitalu. Co ci zrobił ten tłustowłosy dupek? - pytał dalej.
Westchnęła. Przypomniała sobie, co kiedyś na temat Harry'ego mówił jej Draco.
"Będzie cię dręczył, dopóki wszystkiego mu nie powiesz. A wszystko to oczywiście, dla twojego dobra - Tak, miałeś rację, Draco" - pomyślała.
- Coś odrzuciło mnie, kiedy próbowała... on próbował wejść w mój umysł - zakończyła szybko.
"Ups, o mało się nie wygadałam!"
- Dziwne - mruknął brunet. - Nigdy coś takiego mi się nie... eee... nie obiło o uszy - wyjaśnił kulawo, nie chcąc jednak mówić jej o swoich lekcjach ze starym Nietoperzem. Nie mógł. Przecież, swego czasu, Zakon zabronił mu mówić o tym komukolwiek i jak dotąd, nikt go z tej obietnicy nie zwolnił.
"Nie mówię mu wszystiego, ale on mi też nie" - stwierdziła.
Harry rozejrzał się nerwowo po pokoju, a potem spojrzał szybko na swój zegarek, jakby nagle dostał olśnienia. Kiedy przeniósł na nią spojrzenie swoich szmaragdowych oczu, miała wrażenie, że lekko się czerwieni.
- Chyba muszę już iść - powiedział niepewnie. - Eee... zrobiło się późno. To może dam ci lekcje jutro rano, co? Skoro i tak już wychodzisz.
- W porządku - uśmiechnęła się krzepiąco, starając się nie pokazać po sobie, że dobrze wie, dlaczego chłopak już wychodzi. - Zobaczymy się na śniadaniu, możesz być pewien.
Wstał z ulgą i ruszył w kierunku drzwi. Nim wyszedł, pomachał jej jeszcze ręką i zawołał:
- Przypilnuję, zebyś zjadła trzy tosty na śniadanie, zobaczysz!
- Jasne, chcesz, żebym wyglądała jak beczka - roześmiała się, choć naprawdę nie było jej do śmiechu.
"Harry będzie drążył ten temat" - pomyślała, kiedy drzwi już się za nim zamknęły.

****

Anglia, Londyn - Grimmauld Palace 12, dwa dni później

Ithilina faktycznie wyszła tamtego dnia ze szpitala i miała szczerą nadzieję, że nie odwiedzi go już do końca roku szkolnego. Koniec roku... Brr... To przywodziło jej na myśl ślub z Draconem. Rozmawiała na ten temat z dyrektorem, który obiecał zajrzeć do paru ksiąg w tej sprawie. Dziewczyna miała tylko nadzieję, że nie będzie do nich zaglądał aż do czerwca.
Miała dziwne wrażenie, że Dumbledore potraktował jej problem zbyt niefrasobliwie.
Tym czasem udało jej się znaleźć w końcu trochę wolnego czasu i wybrać pod opieką Hagrida do Tami. W duchu wyrzucała sobie, że nie widziała swej podopiecznej już tak długo.
"Małe dzieci szybko rosną" - przypomniała sobie jedną z mądrości swojej mamy. - "Ciekawe, może Tami już raczkuje?"
Najpierw jednak musiała dostać się do siedziby Zakonu. Hagrid miał bowiem coś do załatwienia w Londynie i zostawił ją zaraz po aportacji, najwyraźniej zapominając o tym, że dziewczyna nigdy nie była w siedzibie Zakonu.
Stała właśnie na ulicy Grimmauld Palace i patrzyła na budynki o numerach jedenaście i trzynaście, zastanawiając się, jak spowodować ukazanie się tego właściwego domu. Dumbledore podał jej adres i stwierdził, że z resztą sobie poradzi.
"Cóż, zawsze wiedziałam, że mnie przecenia" - stwierdziła z rezygnacją.
Miała wielką ochotę się poddać i deportować z powrotem pod szkołę.
- Może potrzeba jakiegoś hasła? - rzuciła półgłosem.
- Wystarczyło zapukać - poinformował ją ktoś, wyłaniający się właśnie z cienia, po drugiej stronie ulicy.
Odwróciła się i zobaczyła szpakowatego mężczyznę w połatanym, podróżnym płaszczu, który stał tuż za nią.
- Przepraszam, nie pomyślałam o tym - odparła przytomnie.
"To pewnie jakiś mugol. Muszę wyglądać komicznie wpatrując się w te budynki, jakbym nie wiedziała do czego służą drzwi" - domyśliła się.
Nie chcąc wzbudzać podejrzeń mężczyzny podeszła do klatki schodowej numeru jedenastego i zapukała.
- Dozorca na pewno zaraz przyjdzie - rzuciła w stronę nieznajomego, z niepewnym uśmiechem, marząc tylko o tym, żeby zdjął z niej swoje uważne spojrzenie.
- To nie te drzwi - odpowiedział, ukazując w uśmiechu białe zęby, a widząc jej zaskoczenie dodał: - Czyżby nie szukała pani numeru dwunastego?
- Eee... - nie była w stanie odpowiedzieć.
"Nie wygląda na czarodzieja" - oceniła. - "Ale..."
Mężczyzna podszedł do niej bliżej. Wydawał się sympatyczny, ale ona była przeczulona, po tym, co ją spotkało pod domem Birshney'ów i u Malfoy'ów.
- Naszywka - powiedział. - Wystaje pani naszywka Hogwartu, panno...?
- Nicks - odpowiedziała machinalnie. - Pan jest...
- Tak - przerwał jej, wyciągając ukradkiem różdżkę z kieszeni płaszcza i stukając nią w mur, gdzie stykały się numery jedenasty i trzynasty. - Potem się przedstawię. Stoimy tu już zbyt długo, a to może podejrzanie wyglądać.
To mówiąc pociągnął oniemiałą Gryfonkę delikatnie za rękaw, jedną ręką otwierając ciężkie drewniane drzwi domostwa, które wyrosło wprost przed nimi, z nikąd. Wyglądało na opuszczone. Weszli do ciemnego korytarza. Iti dostrzegła tylko jasną zasłonę skrywającą coś na ścianie, nim jej towarzysz nie skinął na nią głową i skierował się w stronę jasno oświetlonego pomieszczenia, które sądząc po zapachu, musiało być kuchnią. Kiedy Iti mijała zasłonę wydawało jej się, że słyszy gniewne pomrukiwania. Wzdrygnęła się i weszła do komnaty, z której dobiegał znajomy głos Madame Birshney.
- Dzień dobry - przywitała się.
- Witaj, moja droga - kobieta uścisnęła serdecznie jej dłoń. - Słyszałam przed chwilą, że miałaś okazję poznać profesora.
- Nie jestem nim już - przypomniał z delikatnym wyrzutem jej nowy znajomy, który siedział już na krześle przy stole i popijał małymi łykami parującą herbatę. Jego stary płaszcz wisiał na poręczy sąsiedniego krzesła.
- Pan profesorem? - zdziwiła się. - W Hogwarcie? Uczył pan tam kiedyś?
- Nie przedstawiłem się należycie - wstał i podał jej dłoń. - Jestem Remus Lupin.
- To pan?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem. - Naprawdę pan! Zawsze chciałam pana poznać!
- Mnie? - Remus wydawał się zupełnie zbity z tropu. - Nic nie rozumiem.
- Harry opowiadł mi o panu - wyjaśniła, podekscytowana Iti, potrząsając ręką byłego profesora bez opamiętania, tak aż musiał ją wyszarpnąć z jej uścisku. - Niech się pan nie dziwi. Był pan przecież najlepszym nauczycielem Obrony Przed Czarną Magią, jakiego od wielu lat miał Hogwart.
Lupin zarumienił się lekko i skwitował skromnie:
- Harry przesadza. Pani nawet nie rozpoznała we mnie czarodzieja, panno Nicks.
Tym razem to ona się zarumieniła, ale nie straciła bynajmniej rezonu i zaraz pospieszyła z wyjaśnieniami:
- Ithilina. Proszę mi mówić po imieniu, profesorze. A nie rozpoznałam, bo pan się świetnie kamufluje. Przecież tak powinno być, prawda? - zauważyła. - Szczegolnie w dzisiejszych czasach.
Po twarzy Remusa przemknął cień, a Madame wytarła nerwowo ręce w ściereczkę i zabrała się za parzenie herbaty dla dziewczyny. Ithilina poczuła się winna za to gwałtowne pogorszenie ich humorów, więc zdecydowała się jak najszybciej opuścić kuchnię.
- Czy mogę zobaczyć Tami? - zapytała.
- Słucham? - rzuciła pulchna kobieta. - A... Tami? No tak, oczywiście. Pierwszy pokój na piętrze. Tak myślę.
"Hej, czyżby dziecko przemieszczało się tak szybko, że pani Birshney nie wie gdzie ono jest?" - zdziwiła się panna Nicks. - "Jak ona jej w ogóle pilnuje?!"
Nie doszła do żadnych konkretnych wniosków, a pytać nie miała odwagi, więc nie czekając na herbatę, ruszyła po schodach. Weszła zaledwie kilka stopni, kiedy któreś z drzwi na pierwszym piętrze skrzypnęły głośno. W korytarzu było dość ciemno, więc Iti nie mogła rozpoznać osoby, która schodziła właśnie z góry, dopóki się z nią nie zderzyła.
- Cholera! Patrz jak chodzisz, szlamo!
- Tu jest ciemno, Malfoy! Jakbyś nie zauważył! I to ty na mnie wpadłeś! - odcięła się, kiedy chłopak gwałtownie popchnął ją na ścianę.
- Jakbyś nie zauważyła - przedrzeźniał ją - masz od czegoś różdżkę!
- Draco, nie nazywaj tak koleżanki - kłótnie przerwał im stanowczy głos Lupina, który wyszedł z kuchni, żeby sprawdzić, kto tak krzyczy na schodach. - Przeproś ją - zażądał spokojnie, machnąwszy różdżką w stronę wiszących na ścianie lichtarzy.
Korytarz zalało delikatne światło świec. Dopiero teraz Gryfonka mogła wyraźnie zobaczyć bladą twarz Ślizgona, który zaciskał gniewnie wąskie wargi i łypał na nią wyjątkowo nieprzyjaźnie. Jego włosy były matowe i odstawały gdzieniegdzie drobnymi pasemkami.
"Czy on się ostatnio nie czesze?" - irracjonalna myśl pojawiła się nagle w jej głowie.
W jednej chwili przestała być na niego zła, mimo że znów ją obraził i najwyraźniej nigdy nie zamierzał jej wybaczyć tego co się stało w Malfoy Manor.
- On tego nigdy nie zrobi, profesorze - powiedziała smutno. - Nie trzeba.
- Oczywiście - powiedział ostro Draco, zwracając ku niej wykrzywioną w drwiącym uśmiechu, twarz. - Nie muszę przepraszać za słowa prawdy.
- Draco! - zawołał ostro Remus. - Dość tego! Co to za zachowanie? Czyżbyś zapomniał czego cię uczyli członkowie Zakonu? Nie może być między nami podziałów.
Chłopak nie odpowiedział. Wydął tylko pogardliwie wargi. Ithilina bez słowa odwróciła się na pięcie i ruszyła po schodach na górę. Czuła, że coś dławi ją w gardle, niczym wielka kula.
"Żadnych podziałów... Kiedyś było inaczej." - pomyślała.

W ciągu następnej godziny małej Tami udało się rozweselić miodowłosą uczennicę Hogwartu. Córeczka Anny rzeczywiście potrafiła już raczkować i śmiała się wesoło na widok Iti. Gryfonka właśnie karmiła małą mlekiem z butelki, kiedy do pokoju wbiegł, podskakując Bodzio. Kiedy ją zobaczył stanął jak wryty, trochę przestraszony, ale już po chwili musiał sobie przypomnieć, skąd ją zna, gdyż rzucił się jej na szyję.
- Ceść! - zawołał radośnie. - Psysłaś się pobawić w Wielkiego Węsa? To supel! Zalaz zafołam lestę dzieciakóf i Dlacona. Ale będzie fajnie! Tobie się tak fajnie glutowe pociski psycepiają do włosóf - paplał i nim Iti zdołała go zatrzymać, wypadł jak mała torpeda z pokoju, zapewne by wykonać swój zamiar. Drzwi trzasnęły ponownie, aż Tami zaczęła płakać.
- Ciii - dziewczyna próbowała ją uspokoić, kołysząc ją w ramionach.
Ledwie jej się to udało rozległ się ponowny trzask, a do komnaty wpadła cała dzieciarnia Brishney'ów, doprowadzając najmłodszą z gromadki do ponownego wrzasku.
- Dzięki, Bodzio - mruknęła do siebie Iti, na nowo uspokajając małą.
- Jesteśmy - oznajmił rudowłosy chłopczyk, machając jej przed nosem ubrudzoną rączką. - Psynieśliśmy cały zapas. Tylko Dlaco nie psysedł - spochmurniał nagle.
Panna Nicks uznała, że choć raz Malfoy może jej się na coś przydać.
- Ojej - powiedziała, robiąc zawiedzioną minę i przyglądając się uważnie buziom wszystkich dzieci. - Nie możemy się bawić bez niego, prawda?
Dziweczynki natychmiast spojrzały po sobie ze zdziwieniem, a starsi chłopcy zgodnie pokiwali przecząco głowami.
- Nie mozemy? - zapytał niepewnie Bodzio, patrząc w osłupieniu na swoje upaprane łapki.
- Nie - odparła stanowczo Iti.
Dzieci wyraźnie oklapły.
- Ale nie martwcie się - zapewniła szybko. - Opowiem wam bajkę, okej?
- Okej - wrzasnęła gromadka, a Tami zaklaskała w rączki, zupełnie jakby rozumiała, o czym wszyscy zebrani rozmawiają.
- Ale musi być o królewnie! - zażądała jedna z dziewczynek.
- Klólewny są nudne - zaprotestował Bodzio. - O testlalu i hipoglyzie są lepsze!
- Nie prawda!
- Prawda!
- Najważniejsze jest szczęśliwe zakończenie - wtrącił starszy chłopiec.
- Bleee...To jest nudne.
- Sama jesteś nudna!
- Cicho! Spokojnie! - wrzasnęła Iti, uświadamiając sobie nagle, co czuje Snape, kiedy Neville wysadza na jego lekcji kolejny kociołek. - W tej bajce będzie wszystko co chcecie, tylko nie kłóćcie się już, bo nic nie opowiem.
- Ale ma być wesoła - przypomniał Bodzio.
- I smutna - uzupełniła jedna z dziewczynek.
"To będzie dość trudne" - pomyślała z rezygnacją Gryfonka. - "Chyba nieźle wpadłam."

Opowiadanie bajki poszło jej tak gładko, że już po kilku minutach dzieciaki rozlazły się po całym pokoju. Najwyraźniej wolały same się czymś zająć, bo opowiadana historia nie spełniła wszystkich ich oczekiwań. Ithilina raczej się nie przejęła tym wyraźnym dowodem uznania, dla braku jej zdolności gawędziarskich. Przynajmniej mogła odetchnąć i skupić całą swoją uwagę na pilnowaniu Tami, która uparcie chciała wepchnąć sobie do ust frędzle z kapy, okrywającej fotel, na którym siedziała wraz z Iti. Kiedy udało jej się zabrać wydzierającą się dziewczynkę na bezpieczną odległość od zdradziecki frędzli, podszedł do nich Bodzio.
- Chyba nie chcesz kolejnej bajki, co? - zapytała poirytowanym głosem.
Poczuła wyrzuty sumienia, gdy malec wygiął usta w podkówkę jakby miał zamiar zaraz się rozpłakać.
- Przepraszam - mruknęła speszona. - No już, nie smuć się. Powiedz mi lepiej o co chodzi - uśmiechnęła się blado, zdając sobie dokładnie sprawę, jakiego obszernego słowotoku może się po nim spodziewać.
Zmierzył ją wzrokiem, pewnie zastanawiając się czy nie powinien się jednak na nią obrazić. Wyglądał na niezdecydowanego.
- No, nie obrażaj się - teraz zrobiło jej się go naprawdę żal. Wyciągnęła ręce do chłopca i posadziła go obok siebie na kanapie. Tami siedziała po jej drugiej stronie, wymachując rączętami w stronę feralnych frędzli, z tęsknotą w zielonych ślepkach.
- No więc?
- Bo wies - Bodzio wyglądał na przejętego - Tami płace!
- Dzieci płaczą. To normalne - rzuciła protekcjonalnym tonem. - Ty też pewnie dużo płakałeś jak byłeś mały, ale zobczysz ona z...
- Nie! - przerwał gwałtownie, zatykając jej usta ręką, w której, sądząc po jej stanie, gniótł wcześniej czekoladową żabę. - Słuchaj! Tami płace, jak śpi.
- Jak śpi? - powtórzyła tępo, kiedy przestał ją uciszać.
- Tak! - przysunął się do niej bliżej i kontynuował głośnym szeptem, który pewnie w jego zamierzeniu miał uniemożliwić pozostałym dzieciakom podsłuchanie ich rozmowy. - Ona płace i sie tak wielci - tu zademonstrował, podskakując kilka razy w miejscu - i nie mozna jej obucić!
Ithilina zastanowiła się przez chwilę, nim odpowiedziała. Przyjrzała się rudzielcowi. Wyglądał na przejętego. Musiała go jakoś uspokoić. Co do treści jego słów, była przekonana, że to zwykłe dziecięce zachowanie. Przecież gdyby coś było nie tak, Madame na pewno poinformowałaby Dumbledora.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś - poklepała go przyjaźnie po plecach. - Może śnił jej się jakiś koszmar. Nie ma się czym martwić.
- Ale...
- Wiesz co? Następnym razem jak będzie płakała, zawołaj ciocię. Pewnie wystarczy ją ponosić i przestanie.
- Nie! - zawołał ze złością.
Iti już otwierała usta, żeby powiedzieć coś co odwróciłoby jego uwagę od nocnych krzyków przyszywanej siostrzyczki, gdy drzwi pokoju otworzyły się i stanęła w nich opiekunka całej gromadki.
- Zejdź na dół, kochanie - powiedziała. - Przybył profesor Dumbledore i chce z tobą porozmawiać w salonie.
- Dyrektor? - zdziwiła się. - Przecież mógł w szkole - szepnęła do siebie i zaintrygowana ruszyła na dół, pomachawszy do Bodzia na pożegnanie.
Jego słowa zupełnie wywietrzały jej z głowy.

Salon nie zrobił na niej dobrego wrażenia. Znała pobieżnie historię domu Blacków i wchodząc do komnaty, pełnej antycznych mebli i arystokratycznych emblematów, dziwiła się, jak Syriuszowi udało się nie zwariować, kiedy mieszkał sam w tej rezydencji.
"Och, ale ja jestem głupia!" - zgromiła się w myślach. - "Jasne, że mógł tu wytrzymać. W końcu przeżył trzynaście lat w Azkabanie. Pewnie po powrocie ta stara rudera wydała mu się przytulna."
Dalsze rozmyślania przerwało jej powitanie Albusa.
- Proszę siadać, panno Nicks - wskazał jej miejsce na sąsiednim fotelu.
Siadała w roztargnieniu, bo zobaczyła w kącie pokoju, ukrytego chyba jak najdalej od niej, Dracona. Jego włosy iskrzyły się złotymi pasmami, w świetle kominka. Nawet na nią nie spojrzał. Była tak rozkojarzona, że potknęła się o wykręconą finezyjnie mosiężną nogę niskiego stolika, stojącego na środku pokoju i wylądowała na podłodze.
- Proszę używać oczu, Nicks - syknął ktoś z głębi obszernego fotela, stojącego nieopodal.
Iti ze zdziwieniem rozpoznała głos Mistrza Eliskirów.
"On też tutaj? Po co?"
- Dziękuję, profesorze - powiedziała w następnej chwili, kiedy Remus pomagał jej się pozbierać z podłogi.
Uśmiechnął się do niej, a potem wycofał się na swoje miejsce na kanapie, po drugiej stronie stolika.
- Możemy w końcu zacząć? - zapytał ze złością, której nawet nie starał się ukryć, Severus. - Jesteśmy wreszcie wszyscy, prawda? Czy może panna Gryfonka, ma jeszcze zamiar pospadać rekreacyjnie z fotela, marnując czas nas wszystkich?
- Severusie... - zaczął łagodnie Lupin, widząc jak dziewczyna czerwienieje ze złości na twarzy. Znał ten grymas aż za dobrze u Harry'ego i wiedział, że kończy on się kłótnią i utratą mnóstwa punktów przez Gryffindor. A ponieważ Ithilina przebywała oficjalnie w szkole, Snape nie omieszkałby tego wykorzystać na niekorzyść jej domu.
Na szczęście dyrektor uratował sytuację.
- Jesteśmy tutaj, gdyż wynikła pewna niespodziewana przeze mnie sytuacja, którą należy jak najszybciej rozwiązać. Draco, mów proszę - zwrócił się do blondyna, który siedział sztywno na swoim miejscu mając w głębokiej pogardzie wszystko wokół niego.
Nim zaczął, wykrzywił się nieprzyjemnie do Iti, wywołując dreszcz, biegnący wzdłuż jej całego kręgosłupa. Zdjął z niej wzrok i przeniósł spojrzenie na dyrektora, jakby mówił tylko do niego.
- Pansy chce dostać z powrotem swój pierścionek zaręczynowy. Powiedziała mi, że zgubiła go w toalecie, w moim domu.
- Och... - Iti westchnęła po czym sięgnęła prawą dłonią do czwartego placa swojej lewej ręki, żeby zdjąć pierścionek.
Zrobiło jej się trochę przykro. Klejnot naprawdę przypadł jej do gustu i nie miała ochoty już się z nim rozstawać. Tak właściwie to miała nadzieję, że będzie mogła go zatrzymać na zawsze.
Pociągnęła, ale krążek nawet nie drgnął pod jej palcami. Podniosła wzrok i zdziwiła się niepomiernie, widząc, że wszyscy mężczyźni w pokoju przyglądają się jej, jakby nagle przemieniła się w hipogryfa. Nawet śmiertelnie obrażony Draco. W następnej sekundzie jej mózg dostąpił tego niepowtarzalnego światła zrozumienia i panna Nicks spłonęła szkarłatnym rumieńcem.
- Tak tylko chciałam spróbować, czy jednak nie podda się... eee... sile mechanicznej - zakończyła kulawo, a Severus prychnął szyderczo.
Chciała się uśmiechnąć przepraszająco choć do Dumbledora, który zawsze wierzył w jej inteligencję i do Lupina, który nie miał jeszcze okazji przestać w nią wierzyć, ale na swoje nieszczęście jej wzrok spoczął przelotnie na Malfoy'u, uśmiechającym się mściwie. Nie dała rady.
- Pierścionek jest z tobą związany przysiegą - wyjaśnił cierpliwie siwobordy czarodziej. - Ponadto jest w nim zaklęta krew twoja i Dracona. Dlatego trudno będzie wykonać falsyfikat.
- Ale chyba Pansy nie potrafi sprawdzić, czy jest tam nasza krew, prawda? - zapytała, marszcząc brwi. - Czy nie wystarczy, żeby pierścionek był z wyglądu identyczny?
- Panna Parkinson z pewnością nie jest w stanie tego stwierdzić, ale jej rodzice już tak.
Ithilinie nagle przyszło coś do głowy.
- Chwileczkę! Skoro pierścionek jest związany ze mną i nie mogę go zdjąć, to jakim cudem Pansy może mysleć, że zgubiła go w łazience?
- Krew, Nicks - syknął Severus. - Rytuał, który odprawiliście z Draconem to starożytna magia. Gdybyś była czystokrwista, jak Pansy, mogłabyś zdjąć pierścionek. Jego magia nie więziłaby cię.
- Co to znaczy? - zdziwiła się.
- Profesor Snape chciał bez wdawania się w historyczne początki praktyk narzeczeńskich wyjaśnić ci - kontynuował za niego Remus - że czystokrwiści wymyślili te dodatkowe zaklęcia, w okresie, gdy było ich już tak niewielu, że musieli zawierać małżeństwa z czarodziejami mugolskiego pochodzenia. Aby uniknąć zdrady składa się przysięgę krwi, która niejako... - szukał przez chwilę w myślach odpowiedniego słowa, podczas gdy Iti nie odrywała od niego wzroku - rozpoznaje pochodzenie czarodziejów. Innymi słowy...
W oczach dziewczyny pojawiło się tak wyczekiwane przez Snape'a zrozumienie.
- Innymi słowy - przerwała mu - Pansy jako tej szlachetnie urodzonej wierzy się na słowo i honor domu, tak?! A mugolaki takie jak ja, muszą nosić przez cały czas tą obrożę! - wypluła, ze wstrętem łypiąc na pierścionek.
- Dokładnie - warknął zimno Malfoy, patrząc na nią co najmniej nieprzychylnie. Jednak wyglądał na zmieszanego, kiedy się zorientował, że nie chcący się do niej odezwał.
- Spokojnie, dziecko - dłoń Dumbledora znalazła się na jej ramieniu w momencie, w którym sięgała do kieszeni po swoją różdżkę, żeby rzucić coś paskudnego na tego blondwłosego dupka, z którym przez fatalny przypadek była zaręczona. - Mamy na szczęście sposób by zaradzić temu problemowi. Bardziej martwi mnie, dlaczego panna Parkinson zainteresowała się tą sprawą.
- Może na polecenie Czarnego Pana - zasugerował Mistrz Eliskirów.
Ithilina wciagnęła głośno powietrze, czując jak jej serce zamiera z przerażenia.
"Nie!"
- To niemożliwe - niespodziewanie poparł jej myśli Draco. - Pansy? Przecież ona nie nadaje się do takiej subtelnej roboty, jak szpiegowanie mnie - wydął pogardliwie wargi, tak że miodowłosa poczuła niespodziewanie przypływ czegoś na kształt solidarnosci z mopsowatą pięknością ze Slytherinu.
- Nigdy nic nie wiadomo! - wtrąciła, ale chłopak całkowicie ją zlekceważył i kontynuował:
- Nigdy nie była inteligentna, a wyciąganie informacji z narzeczonego tego przecież wymaga.
- I tak powinieneś uważać - stwierdził Remus.
Postrach Hogwartu skrzywił się, kiedy zorientował się, że jeden z jego odwiecznych huncwockich wrogów, właśnie w czymś się z nim zgadza.
Ostateczny werdykt należał jak zawsze do dyrektora, więc wszyscy zwrócili się w jego stronę, czekając na to co powie. Pogładził się w zamyśleniu po brodzie, nim zaczął mówić:
- Pansy nie należy lekceważyć. Możliwe, że jej rodzice powiedzieli jej co zdarzyło się na przyjęciu i teraz chcą sprawdzić, czy to faktycznie ich córka tam była. Nie mają przecież pewności, kim jest twoja narzeczona, Draco. Przypuszczam, że nie ufają jej do końca i mogą przypuszczać, że zdradziła Voldemorta z miłości do ciebie - Malfoy zagryzł wargi na te słowa, broniąc się przed parsknięciem śmiechem, a może uśmiechem zadowolenia. - Możliwe jednakże, że to Severus ma rację i panna Parkinson dostała zadanie od Toma.
- Cóż, tak czy tak przekona się, że pierścionka nigdy nie było w łazience w moim domu - zauważył kwaśno młody arystokrata. - Wątpię, żeby rodzice zechcieli pomóc mi w tej sprawie.
- Tak, tak - potwierdził spokojnie Dumbledore. - Ale zaradzimy niechęci twoich rodziców, chłopcze. Udasz się osobiście do domu następnej nocy, kiedy tylko fałszywy pierścionek zostanie wykonany i pozowlisz się nakryć matce, a jeszcze lepiej ojcu w łazience, podczas poszukiwań cennego drobiazgu swojej ukochanej.
- Iście ślizgoński plan, dyrektorze! - pisnęła zachwycona Ithilina.
- Dziękuję za uznanie, moje dziecko - w oczach starego maga zamigotały wesołe iskierki. - Mimo to na Pansy trzeba uważać - tu spoważniał i skinął głową w stronę Dracona i Severusa, którzy odpowiedzieli niezrozumiałymi mruknięciami. - Nie pozostaje nam nic innego, jak udać się do banku Gringotta.
"Gringotta?" - zdziwiła się. - "Chyba nie będziemy tam szukać podróbki mojego pierścionka zaręczynowego?"

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Ginny
post 22.07.2008 13:00
Post #10 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 36
Dołączył: 19.10.2005




Sareczko, daję motywację do dalszego pisania. Skomentuję to, jak przeczytam Strażników - a jestem gdzieś w połowie - i jak na razie czyta się bardzo przyjemnie. Postaram się szybko nadrobić smile.gif
czekolada.gif landrynki.gif nutella.gif krowki.gif zelka1.gif smile.gif


--------------------
Uwierz w noc. To ona cię przywiodła tu.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
BonnieLiu
post 22.07.2008 15:05
Post #11 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 27
Dołączył: 20.07.2008
Skąd: Wieża Astronomiczna

Płeć: Kobieta



No...to jest całkiem niezłe choć przyznam szczerze, że jakoś mnie nie wkręciło...hmmm...nie wiem sama. Ale dobrze piszesz xD


--------------------
"Dla dobrze zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej, wielkiej przygody..."
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 23.07.2008 23:01
Post #12 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Dziękuję Ginny i BonnieLiu za komentarze. Oto ciąg dalszy. Smacznego! biggrin.gif

P.S Jeszcze krótkie słowo wyjaśnienia. Część poniżeszego rozdziału wydzieliłam wcześniej (nie wiedząc, czy z przyczyn technicznych i z powodu chronicznego braku czasu uda mi się dokończyć "Prawdę") i zamieściłam jako miniaturkę o tym samym tytule. Właściwie jednak powstała ona jako część tego opowiadania i jest do niego kompatybilna. To tyle. smile.gif


ROZDZIAŁ VI, czyli: "Och, Pansy!"...

Walia, Vilenstronwil - lokalna filia banku Gringotta, wieczór tego samego dnia

Aportowali się razem z dyrektorem, Snapem i Lupinem. Ci dwaj ostatni przybyli tu, według Iti, żeby ich chronić, w razie, gdyby coś poszło niezgodnie z planem i stary przyjaciel Dumbledora nie chciał im pomóc. Jakoś nie była z tego powodu zachwycona. Słyszała wiele na temat goblińskich sposobów radzenia sobie z niechcianymi gośćmi, a żaden z nich zdecydowanie nie należał do przyjemnych. Miała więc pewne obawy przed tym spotkaniem, tym bardziej, że po trzydziestu latach znajomy Dumbledora mógł już przestać pałać do niego dawną sympatią.
Nerwowo przełykała ślinę, gdy Snape zastukał w drzwi niskiej chatki, stojącej na skraju wioski, pod niewielkim laskiem. Zerknęła przypadkowo na Malfoy'a i natychmiast tego pożałowała. Wyglądał tak, jakby przed chwilą został wycięty z okładki "Czarownicy". Jego twarz pozostała kamienną maską, co oczywiście zdenerwowało ją jeszcze bardziej.
Drzwi skrzypnęły żałośnie, a potem oczom przybyłych ukazał się stary goblin, o pomarszczonej skórze. Rzadkie kępy siwych włosów zwisały mu za uszami, targane przez silny zimowy wiatr. Przez chwilę przyglądał im się w milczeniu. Albus najwyraźniej postanowił wykorzystać ten moment na uprzejme powitanie:
- Witaj, stary druhu, Tybaldzie Mrukliwy. Pamiętasz mnie jeszcze? To ja, Albus!
Krępy właściciel domku zmarszczył w zamyśleniu brwi, a potem wsadził jedną z powykrzywianych grubych rąk za poły burej skórzanej kamizelki, którą miał na sobie. Pogmerał w jednej z wewnętrznych kieszeni przez chwilę, po czym wyjął z niej ogromną lupę, którą przystawił sobie do oczu. Iti rozdziawiła szeroko usta, próbując domyślić się jakiego zaklęcia użył goblin, aby zmieścić ten masywny przedmiot w niewielkiej kieszonce.
- To ty, Trzmielu! - zawołał chrapliwym głosem, podając dyrektorowi rękę. - Wreszcie raczyłeś ruszyć swoje czarodziejskie cztery litery i odwiedzić przyjaciela. Czy to prawda, że zostałeś ostatnio dyrektorem Hogwartu?
Siwobrody mag zahihotał i odparł:
- Grubo ponad dwadzieścia lat temu, Tybaldzie. Widzę, że twoje poczucie humoru nie ucierpiało wraz z wiekiem.
- Wiadomości docierają późno do goblińskich wiosek - Tybald machnął ręką i odwrócił się w głąb mieszkania. - Zaproś do środka swoich przyjaciół.
Weszli, schylając się w przejściu, by nie zostawić swoich głów na górnej framudze. Sufit nie znajdował się wiele wyżej, więc z ulgą przyjęli zaproszenie gospodarza, do zajęcia pluszowych kanap w saloniku.
Tybald zniknął na chwilę za sąsiednimi drzwiami, a po chwili wytoczył się zza nich niosąc w ramionach trzy pękate butelki ciemnego płynu. Nim jeszcze je odkorkował Iti udało się wyczuć słodkawy zapach jaśminu.
- Pamiętam jak przepadasz za Jaśminowym Likierem - odparł z dumą, stawiając butelki na stole. Pstryknął dwa razy palcami i przed każdym gościem zawisł krzyształowy kieliszek, na śmiesznej poskręcanej nóżce. - Napijcie się, przyjaciele Trzmiela.
Butelka podfruwała do każdego z nich i napełniała im kieliszki. Iti była zaskoczona umiejętnościami goblina. Nie spodziewała się, że te istoty poza chronieniem skarbów i wyrabianiem magicznej broni, stosują magię do tak trywialnych czynności. Dumbledore uczył swoich wychowanków, żeby starali się ograniczać używanie magii w codziennym życiu. Czy to oznaczało, że gobliny mają więcej mocy magicznej niż ludzie i dlatego mogą jej bezkarnie używać do tak błahych rzeczy? Czy może po prostu, mieszkając na chronionych przez silne blokady terenach, nie musieli się ukrywać przed mugolami? Jak przypuszczała, podobne myśli mogły zapzątać głowę Mistrza Eliksirów i tylko dlatego zgodził się on spróbować czegoś tak słodkiego. Sama się o tym przekonała, po pierwszym łyku. Poszła więc za przykładem swego nauczyciela i z niechętnym grymasem odstawiła kieliszek na stolik. Nie mogła pojąć jak Dumbledore może się smakować w czymś takim.
- Wspaniałe - powiedział, a w jego oczach błysnęły wesołe iskierki, gdy zwrócił się twarzą do gospodarza. - Rocznik tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt pięć, zgadłem?
- Bezbłędnie! - zawołał goblin. - Mówiłem ci, że mógłbyś zostać najlepszym w Walii doradcą do spraw produkcji Jaśminowego Likieru. Ale ty nie chciałeś mnie słuchać i wolałeś się nudzić za nauczycielskim biurkiem.
Iti wlepiła zdumione spojrzenie w Tybalda, ale Albus tylko zaśmiał się ponownie.
- Teraz tego żałuję - powiedział wesoło, zaraz jednak spoważniał. - Chciałbym, żebyś poznał moich towarzyszy. To dwaj profesorowie z mojej szkoły: Severus Snape i Remus Lupin - Snape prychnął na tą jawną niesprawiedliwość i przyrównanie go do wilkołaka, który od czterech lat już w szkole nie uczył. - A to moi uczniowie: Ithilina Nicks i Draco Malfoy.
Pan domu przyjrzał się każdemu z przybyłych, jakby oceniał, czy warci są przebywania w towarzystwie jego i Dumbledora.
- Właściwie znaleźliśmy się tutaj, bo tylko ty możesz nam pomóc - kontynuował dyrektor. - Potrzebujemy idealnej kopii pierścionka Ithiliny. Pozwól tu, dziecko - zwrócił się do niej.
Posłusznie wstała i podeszła do starego profesora i jego dziwnego przyjaciela.
- Muszę go najpierw obejrzeć, żeby się zdecydować - wyskrzeczał Tybald, a jego oblicze nabrało jakiejś nagłej ostrości.
Iti pozwoliła mu ująć swą małą dłoń w grube ręce. Haczykowate palce przesunęły się po srebrnym krążku, a oczy goblina pojaśniały niespodziewanie.
- Stara goblińska robota - pochwalił. - Trudna do podrobienia.
- To nie wszystko - wtrącił srebrnowłosy czarodziej. - Widzisz na nim krew?
- Krew, powiadasz? - mruknął, po czym podniósł ze stołu tą samą lupę, której używał wcześniej i spojrzał poprzez nią na klejnot. Ithilina zaczęła się zastanawiać, czy jest w stanie w ten sposób zobaczyć zatarte ślady po zaschniętej krwi. A może one zostawiły jakiś magiczny ślad? Nie miała pojęcia.
- Widzę - przytaknął z zamyśleniem.
Potem wypuścił z palców dłoń dziewczyny i wpatrzył się w oblicze Dumbledora.
- To prawie niemożliwe, Trzmielu. I nielegalne. Po co ci to? - zapytał cicho.
- Mogę tylko powiedzieć, że od tego zależy życie tego oto chłopca - wskazał ręką na Dracona, który poruszył się niespokojnie na sofie, kiedy spojrzenie fioletowych oczu Tybalda zatrzymało się dłużej na nim.
- Chłopak z domu Malfoy'ów pod twoją opieką? Dziwne rzeczy się stały od naszego ostatniego spotkania.
- Niespodziane, ale nie złe - zapewnił dyrektor, uśmiechając się przelotnie do blondyna. - Czy potrzebujesz wiele czasu do namysłu?
- Nie potrzebuję go wcale - odparł znienacka gospodarz, zakładając za ucho kępki siwych włosów. - Nie mogę tego dla was zrobić.
- Ale dlaczego? - wyrwało się Ithilinie. - Dyrektor mówił, że jest pan naszą jedyną nadzieją!
- Dytrektor się mylił - powiedział goblin, a potem wybuchnął gromkim śmiechem.
Wszyscy obecni, nawet Albus, przyglądali mu się jak wariatowi.
- Spokojnie - zapewnił. - Dużo się tu zmieniło odkąd się widzieliśmy z Trzmielem. Pomóc może wam mój syn, Dezmon. On wykona fałszywy pierścionek. Moje oczy są już do tego za stare.
- Chyba zapomniałem jak bardzo lubisz robić kawały - zauważył Dumledore, uśmiechając się z wdzięcznością do niego - Dziękuję.
- Powiedziałbym: nie ma za co, ale tak się składa, że chcę coś w zamian - powiedział już poważnym tonem Tybald. - Chcę zobaczyć bransoletę z Inis Goreth.
Zarówno Remus, jak i Draco oraz Ithilina wlepili w niego zdumione spojrzenia. Tym razem jednak Snape nie dał się zaskoczyć. Ubiegając swego przełożonego, syknął:
- Pokaż mu swój atrefakt, Nicks!
- Atrefakt? - spytała głupio, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, o co mu chodzi. - Ach, bransoletę Anny! - wykrzyknęła naraz, pukając się ze złością w czoło.
Wszyscy w pokoju, nawet dobroduszny z natury Lupin, spojrzeli na nią z dezaprobatą. Wzruszyła ramionami i podwinęła prawy rękaw szaty, ukazując przegub, na którym powinna znajdować się bransoleta.
- Eee... Czy mam rzucić jakieś zaklęcie, żeby się ujawniła? - zapytała, zerkając niepewnie to na Dumbledora, to na Remusa. Na Snape'a wolała nie patrzeć. Nie chciała dostać zawału.
- Wystarczy, że pomyślisz o tym, żeby się ukazała - zapewnił dyrektor.
- I usłucha? - zapytała z powątpiewaniem. Jakoś nie chciało jej się w to wierzyć. Malfoy prychnął i mruknął coś pod nosem. Była pewna, że brzmiało to jak: "Głupia szlama!". Wolała nie zastanawiać się nad tym dłużej. Skupiła się na myśleniu o prezencie od Anny i już po chwili Tybald przesuwał palcami po niezwykłej biżuterii.
- Inis Goreth - powtarzał cicho, dziwnym tonem, w którym kryły się nuty nabożnej czci i podziwu.
- Skąd wiedziałeś, że ona tu jest? - dopytywał się Albus.
Lupin pochylił się w swoim fotelu, by lepiej słyszeć, a Severus wstał ze swojego miejsca i przyglądał się to goblinowi, to srebrnemu przedmiotowi. Nawet Draco wyciągał szyję w ich stronę ze swojego kąta, zapominając najwyraźniej na chwilę o roli znudzonego paniczyka, którą usilnie odgrywał. Wszyscy byli ciekawi słów ich gospodarza.
- Węch - powiedział. - My gobliny, potrafimy wyczuć robione przez nas przedmioty. Potrafimy rozpoznać na nich ślady naszej magii. Ja jednak mam świetny węch - zapewnił prostując się dumnie, jedną ręką głaszcząc pieszczotliwie bransoletę - dlatego ją rozpoznałem. Pachnie bardzo słabo, bo Inis Goreth zostało zburzone jakieś trzysta lat temu.
- Skąd pan wie, że wykonano ją właśnie tam? - dociekał były profesor OPCMu. - Musiałaby mieć ponad trzysta lat.
- I ma - Tybald uśmiechnął się w zamyśleniu. - A wiem, po zapachu. Ma nutę cynamonu.
- Cynamonu? - Iti jakoś nie widziała związku między pracą jubilera, a przyprawami.
- Cynamonu - powtórzył uparcie właściciel niskiego domku i posłał jej urażone spojrzenie - Właśnie tak! Inis Goreth, miasto najlepszych naszych złotników, słynęło z tego, że jubilerzy używali zaklęć bardzo silnych, które wymagały palenia cynamonowych kadzideł. To musi być robota z Inis Goreth. Ja to wiem! - stwierdził. - Nie będę już nic wyjaśniał - powiedział stanowczo, widząc, jak otwiera usta do zadania kolejnego pytania. - Nie mam obowiązku uczyć Historii Magii!
Gryfonka zarumieniła się, ponieważ pomyślała, że pewnie wiedziałaby więcej o goblinach, gdyby nie przysypiała na lekcjach u profesora Binnsa, albo nie bujała wtedy w obłokach. Postanowiła nie drążyć tematu i dokształcić się w tym zakresie, w bibliotece. Tym bardziej, że dyrektor zaczął nalegać, aby wykonano podróbkę natychmiast, jeśli to tylko możliwe. Toteż już po chwili udali się na drugi koniec wsi do zakładu złotniczego Dezmona.
Syn Tybalda był raczej mrukliwym osobnikiem i albo posiadał słabszy węch od swego ojca, albo był zbyt niechętny ludziom, koniec końców, nie wypytywał pannę Nicks o jej atrefakt. Rzucił na jej pierścionek kilka zaklęć, których inkantacje w zgrzytliwym goblińskim języku, zaskoczyły nawet Albusa. Oczom zebranych ukazała się mglista kopia srebrnego klejnotu, którą Dezmon z łatwością chwycił w ręce, kiedy zwiewna, jak smużka dymu, frunęła w kierunku sufitu.
- Co to jest? - zapytała dziewczyna, nim zdążyła ugryźć się w jezyk. Nie sądziła, że gburowaty jubiler jej odpowie.
- Magia - mruknął. - Sama magia, bez minerału.
Następnie odwrócił się bezceremonialnie i wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, najpewniej po to by zmaterializować podróbkę.
- I krew też tam będzie? - upewniał się Lupin.
- Oczywiście - odparł z dumą Tybald. - W końcu to mój syn.
Severus Snape obdarzył go łaskawie jednym ze swych ironicznych uśmieszków.
- Będzie, będzie - Dumbledore uśmiechnął się do siebie, z czegoś wyraźnie zadowolony. - Będzie nawet coś więcej, niż na pierwowzorze.
Dziwne to były słowa. Nikt z obecnych jednak ich nie usłyszał.
Właściwie to głownie Tybald powinien był je wyłowić swymi goblinimi uszami. Tylko, że on akurat nie musiał. On wiedział.

****

Szkocja, Hogwart - lochy, następnego dnia, po lekcji Eliksirów Slytherin - Gryffindoor VII rok

Pansy była w złym humorze. Snuła się po korytarzu, zaciskając pięści i warcząc na każdego, kto ośmielił się nawinąć jej pod nogi, zamiast jak co dzień kleić się do Dracona w Pokoju Wspólnym, łowiąc każde jego słowo i obserwując go nieustannie. Miała już tego serdecznie dość. Od początku nie chciała się w to pakować. Jak miała donosić na swojego chłopaka? Ale cóż, Czarnemu Panu można odmówić tylko jeden raz, a ona była jeszcze taka młoda i chciała koniecznie zostać panią Malfoy.
Westchnęła. Taa... kiedyś chciała, a teraz? Teraz już sama nie wiedziała, czego powinna chcieć. Tego ranka dostała od swojego narzeczonego pierścionek zaręczynowy. Była kompletnie zmieszana, kiedy wzięła go do rąk. Bo i cóż mogła myśleć?! Wiedziała przecież o prawdziwej narzeczonej, o tym szpiegu starego Dumbla, który odebrał jej jeden z najpiękniejszych dni w życiu.
Kiedy o tym myślała, miała wielką ochotę krzyczeć ze złości.
Ale był jeszcze Draco. Nadal nie wiedziała, czy był zdrajcą. Śledziła go intensywnie przez ostatnie kilka dni, odkąd powiedziała mu o pierścionku. Miała nadzieję, że nie doprowadzi jej do dyrektorskiego szpicla. I nie doprowadził. Tylko, że do rodziców też nie napisał. Była tego pewna, bo rzuciła Imperiusa na jednego ze skrzatów i chodziła go codziennie odnawiać, po to, aby Włóczęga siedział cały czas w sowiarni i donosił jej o tym, co robią szkolne sowy i puchacz Malfoy'ów. Według niego nic się nie działo. Była przekonana, że jej chłopak nie pożyczył od nikogo sowy. Przecież nie miał przyjaciół, a Crabbe i Goyle nie mieli swoich sów już od dwóch lat, kiedy to przehandlowali je u braci Weasley'ów w zamian za torbę ich nowych, podobno wyjątkowo smacznych słodyczy. Tak przynajmniej obaj twierdzili, a ponieważ nie poczęstwali nimi nikogo, należało polegać wyłącznie na ich opiniach.
Nie była pewna, czy gdyby nie zmusiły ją do tego okoliczności, chciałaby znać prawdę o Draconie. Może wolałaby żyć w nieświadomości.
I jeszcze to! Draco wilkołakiem. On, czystokrwisty czarodziej stał się potworem, zwierzęciem. Codziennie patrzyła na niego, łowiąc choćby kątem oka każdy, nawet najdrobniejszy jego gest, i zastanawiała się jak to możliwe. Był taki piękny. Idealny w każdym calu. Ale wiedziała, że pełnia ujawni jego drugą naturę. Wiedziała, i liczyła dni dzielące ich od tego wydarzenia, czując narastający wokół niego niepokój. A może ten niepokój nie gromadził się wokół niego? Może nie był skutkiem niechętnych spojrzeń jego kolegów z drużyny? Nienawiści, która zawsze była skierowana na niego, ze strony Gryfonów? Może ten niepokój był w nim. Może on też czuwał każdej nocy i odliczał dni do pierwszej przemiany. Zagryzała nerwowo wargi, za każdym razem, kiedy pomyślała, jak bardzo chciał o tym zapomnieć. Ale nie mógł. A ona musiała dowiedzieć się przez kogo. Musiała i tak, w miarę, jak zbliżała się pełnia, coraz bardziej chciała to zrobić.
"Odkryję i zdemaskuję tego szpiega! Nawet bez niewidki Pottera!" - myślała, krążąc po pustym korytarzu.
Była zawiedziona, kiedy udało jej się dowiedzieć, że Złoty Chłopiec oddał swoją pelerynę na przechowanie dyrektorowi, po tym, jak ktoś mu ją ukradł prawie miesiąc temu. Na włamanie się niezauważenie do gabinetu Dumbla nie miała szans. Jej plan spełzł na niczym, zanim zdołała w pełni go obmyślić. Na dodatek była jeszcze ta nierozstrzygnięta sprawa z pierścionkiem. Zaraz po tym, jak tylko go dostała, zerwała się z Zielarstwa i pobiegła do jednego z przejść, o którym powiedział jej Michs. Spotkała się z nim w Hogsmeade i złożyła raport z całego przedsięwzięcia. Śmierciożerca rzucił na klejnot zaklęcia wykrywające, które wykazały obecność krwi. Najdziwniejsze było jednak to, że według Śmierciożercy to nie był ten sam pierścionek. Miał dodatkowe zdobienia, których mężczyzna nie widział wcześniej, gdy w Malfoy Manor nosiła go oszustka. Michs był tak samo zły jak ona. Kazał jej tylko dalej obserwować Dracona i czekać na dalsze instrukcje, a potem szybko się deportował. Zapewne zamierzał dać pierścionek rodzicom Dracona do zidentyfikowania. Pansy nie mogła nic z tego zrozumieć. Wyglądało na to, że jej chłopak dał jej naumyślnie fałszywy klejnot.
"Tylko skąd on go miał? Od niej?" - myślała gorączkowo.
Wróciła do zamku w jeszcze gorszym humorze. Nie miała ochoty iść na następne lekcje, więc zaszyła się w swoim dormitorium. Wyszła z niego dopiero, kiedy wróciły jej przyjaciółki. Dziś nie potrafiłaby znieść ich towarzystwa, a już na pewno nie włączyłaby się w radosną paplaninę o szkolnym życiu. Czasem miała wrażenie, że już nie dogaduje się z nimi tak dobrze jak zawsze. Coś ją od nich odróżniało. Jeszcze nie uświadomiła sobie, że odpowiedzialność, misja, która spoczęła na jej barkach, odgradza ją od nich coraz bardziej. Narazie wiedziała tylko, że coś jest nie tak, a ponieważ w jej życiu ostatnio wszystko działo się inaczej, niż by sobie życzyła, przygnębiało ją to jeszcze bardziej.
Miała wyjść za Dracona Malfoy'a, najprzystojniejszego chłopaka w szkole, dziedzica ogromnej fortuny. Wszyscy tak myśleli i spora większość jej rówieśnic jej zazdrościła. Tylko, że żadna z nich nie wiedziała, o wyroku który na nim ciążył i o zemście, której Czarny Pan jeszcze nie dopełnił. Ona wiedziała i drżała na samą myśl o tym. I zbierało jej się na płacz, bo wbrew temu wszystkiemu, co o niej myślano, wbrew mądrym radom rodziców, zakochała się w nim, w swoim przyszły mężu. Na przekór wszystkiemu.
Zakochała się i dlatego, gdy szła korytarzem w stronę sali Eliksirów, ona, Pansy Parkinson, Ślizgonka, która nigdy nie płacze, pocierała zaczerwienione oczy lewą ręką, a w prawej bezwiednie i nerwowo ściskała różdżkę.
Stanęła pod salą, nie bardzo wiedząc co tu właściwie robiła. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić. Niczego na świecie nie pragnęła w tej chwili bardziej, niż cierpkiego komentarza swojego opiekuna domu. Z tego też powodu postanowiła wziąć się w garść. Kiedy przestało ściskać ją w gardle, a oczy obeschły, zapukała do sali. Chciała oderwać się trochę od gorzkich myśli i poprosić Snape'a o pozwolenie na odwiedzenie rodziców w domu. Nie była już u nich dawno, a ponieważ zbliżała się pełnia, pomyślała, że mogłaby się od nich dowiedzieć czegoś o planach Czarnego Pana wobec Dracona. Teraz, kiedy podstęp z pierścionkiem, nie przyniósł konkretnego rozwiązania, może Mistrz będzie chciał zobaczyć Malfoy'a i wysondować mu umysł. Chciała o tym wiedzieć wcześniej. Mogłaby wtedy jakoś przygotować się do poznania prawdy.
Zapukała. Odpowiedziała jej cisza. Zaskoczona ponowiła pukanie. Nie usłyszała jednak niczego, poza echem jej własnego stukotu.
"Może nie usłyszał?'
- Profesorze? - zawołała.
"Może jest w swoim gabinecie?"
Otworzyła niepwenie drzwi i weszła do środka. Sala była pusta, jeśli nie liczyć jednego przewróconego kociołka, leżącego w kącie. Wzruszyła ramionami i podeszła do następnych drzwi, za którymi kryła się prywatna siedziba Mistrza Eliskirów.
- Profesorze? - zawołała raz jeszcze. - Hmm... Nie ma go.
Zrezygnowana, już chciała odejść. W końcu mogła do niego przyjść wieczorem, po kolacji. Żaden problem.
Tak się jednak nie stało, gdyż w chwili, kiedy to postanowiła, jej ręka podjęła zgoła inną decyzję i zawędrowała na mosiężną klamkę. Nie była to jednak klamka drzwi prowadzących na korytarz. Wręcz przeciwnie. Klamka, na której spoczywała biała dłoń panny Parkinson otwierała drzwi do prywatnego gabinetu Snape'a.
W tym właśnie momencie Pansy mogłaby jeszcze dokonać odwrotu. Wzruszyć, swoim zwyczajem ramionami, odwrócić się z gracją na pięcie i wywędrować z powrotem na korytarz, gdzie z pewnością właśnie teraz powinna się znajdować. Mogłaby, gdyby w tej decydującej chwili nie dały o sobie znać jej utajone gryfońskie cechy. Bowiem na nieszczęście Ślizgonki, prawdą okazała się teoria, jakoby każdy czarodziej miał w sobie różne cechy, w różnym stopniu wykształcone i ujawnione. Jej gryfońska ciekawość postanowiła najwyraźniej dać o sobie znać właśnie teraz.
Spróbowała nacisnąć klamkę i otworzyć drzwi. Ustąpiły! Była tym odkryciem tak zaskoczona, że przez chwilę stała w miejscu, nie wiedząc, czy iść dalej. Wreszcie odważyła się zajrzeć do środka. Wsunęła najpierw głowę. Pusto. Weszła więc do komnaty, uważnie rozglądając się na boki. Zauważyła leżące na biurku nauczyciela całe stosy papierów, a wśród nich nie dopitą kawę.
- To by wyjaśniało, dlaczego zapomniał zablokować wejścia - powiedziała cicho do siebie. - Musiał się bardzo spieszyć.
Właściwie to nie bardzo wiedziała, po co tu przyszła. Chciała zobaczyć ten gabinet, który przecież widziała już wielokrotnie, w obecności jego właściciela. Tylko, że przy Snape'ie nie sposób było się rozjrzeć. Jakoś zaciekawiło ją wnętrze tego pokoju. Chodziła dookoła przyglądając się wszystkiemu i dotykając w zamyśleniu grzbietów książek stojących na ścianach.
Pansy nie lubiła czytać, ale opasłe tomiska oprawione w skórę, wyglądały tak ładnie, że nie mogła się oprzeć i gładziła je w zamyśleniu czubkami palców, tak delikatnie, jakby bała się, że są z porcelany i pod lada dotykiem, pękną, zostawiając właścicielowi ślady po jej obecności. Nic takiego jednak się nie stało.
"O, eliksiry!" - pomyślała dziewczyna, uchylając drzwi składziku. - "A gdybym tak poszukała..."
Trudno jej było sprecyzować swoje wymagania, co do różnorodnych specyfików, które mogłyby w jakiś sposób ją zainteresować, głównie z tego powodu, że nigdy nie miała dobrych stopni z tego przedmiotu i ledwo rozróżniała sok dyniowy od Eliksiru Na Zaparcia (obie substancje miały podobną barwę). Mimo to weszła i przyglądała się w skupieniu wszystkim fiolkom, ustawionym równiutko na półkach, które zajmowały każdą wolną przestrzeń.
- Hm... - mruknęła do siebie, pocierając lewą dłonią podbródek.
Większość nazw była jej obca, więc Pansy nie zaszczycała tych buteleczek wzrokiem dłużej niż ułamek sekundy, wystarczający na to, by odczytać napisy na etykietkach.
- Nuda! - zawyrokowała. - Kompletnie nie wiem, co to za eliskiry.
Wzruszyła efektownie ramionami, a potem spojrzała na prawo od drzwi składziku. Zamrugała parę razy, nie wierząc we własne szczęście.
- Eliksiry Gryfonów! - pisnęła uradowana. - No to się zabawimy - zamierzyła się groźnie na małe, wypełnione przeważnie najwyżej do połowy buteleczki, będące owocami wysiłków znienawidzonych przez nią Gryfiaków na ich ostatniej lekcji.
- Ginevra Weasley - przeczytała, śmiejąc się od ucha do ucha. - Czy to nie czasem ta ruda siostra Łasica, która ugania się od pierwszego roku za Pottym? No pewnie, że to ona - odpowiedziała sobie, krzywiąc się w pogardliwym grymasie. - A co ja o niej słyszałam? Ach, to! W sumie nic wielkiego - uśmiechnęła się obłudnie. - Tylko to, że jest całkiem dobra z Eliksirów i nasz biedny Snapie dostaje apopleksji, bo nie może jej wstawiać złych stopni. Jakie to smutne! Trzeba dbać o naszego staruszka. Myślę, że na zdrowie by mu wyszło, gdyby mógł jej dziś postawić wielgachne T - Pansy sięgnęła po buteleczkę, z zamiarem niecnego sabotażu jej zawartości, czego efektem miała być zła ocena Ginny i wspaniałe samopoczucie Severusa, kiedy straciła równowagę, wychylając się na palcach, w swoich szpilkach, żeby dosiegnąć wysoko umieszczoną zdobycz.
Skończyło się na tym, że rzeczona zdobycz została przez nią zsabotowana nie do końca tak jak zamierzała. Mianowicie, cały eliksir spoczął na niej. Na jej włosach, bluzce, rękach i spódnicy. We flakoniku nie pozostała ani kropelka. Zresztą on sam skończył śmiercią tragiczną, zapoznając się ze zbyt bliskiej odległości z kamienną posadzką.
Ślizgonka jęknęła. Spojrzała ponownie na swoje ubranie i dłonie, które tak niezdarnie, upuściły przed chwilą buteleczkę.
- Gorzej niż Longbottom - stwierdziła głośno.
Zaraz jednak zdziwiła się, widząc, że nie miała na sobie ani śladu po eliksirze. Dziwne. Wyjęła różdżkę wołając: "Chłoszczyść!", a potem:"Reparo!". Chwyciła naprawiony pojemnik z powrotem do ręki.
"Amortencja" - przeczytała w myślach, po czym ustawiła szklany przedmiot na jego miejscu, ciesząc się, że praca Ginny Weasley została zmarnowana.
Doszła do wniosku, że najwyższy czas wycofać się z kwater Snape'a. Sprawdziła jeszcze, czy nie zostawiła jakiś śladów swojej obecności, a następnie, zadowolona, wyszła na korytarz.
"Amortencja. Ciekawe, co to takiego?" - zastanawiała się.

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, pora wieczornego posiłku

Pansy weszła do sali zamyślona. Zastanawiała się nad tym, dlaczego grupka drugorocznych Ślizgonów, idąca za nią, szepcze coś zawzięcie na jej temat. Była pewna, że mówią o niej, bo kiedy się do nich odwróciła, umilkli natychmiast, a jeden z nich wbił w nią spojrzenie wielkich rozmarzonych oczu i podbiegłszy do niej, złapał ją za rękę.
- Och, Pansy...!
- Puszczaj, mały! - wyrwała mu dłoń. - Nie mam teraz czasu na pogawędki ze smarkami - ruszyła szybciej przed siebie.
Teraz odetchnęła głęboko i weszła do Wielkiej Sali. Nie zauważyła, że kilkoro Krukonów, siedzących najbliżej wejścia, przygladało jej się intensywnie, kiedy ich mijała. Usiadła spokojnie przy stole Slytherinu, z mocnym postanowieniem lekceważenia ciekawskich spojrzeń, którymi nagle obdarzali ją jej koledzy. Na próżno.
- Mmm... ładna bluzka, Pansy - zagadnął siedzący koło niej Blaise, uśmiechając się i trącając ją w ramię.
- Dzięki - rzuciła, przechylając się by dosięgnąć stojącego po drugiej stronie stołu dzbanka z sokiem. Nim jednak zdążyła zacisnąć palce na jego smukłym uszku, Luc, siedzący najbliżej niego, złapał dzbanek wprost przed jej nosem i zaoferował raźno:
- Podam ci soku, Pansy!
- A ja ci nałożę budyniu - wtrącł Zabini.
- Eee... - dziewczyna chciała coś dodać, ale uprzedził ją jasnowłosy Marcus z szóstego roku:
- Budyń na kolację? - oburzył się. - Ja ci zrobię kanapki z sałatą.
- Nie lubię sałaty - zuważyła.
Marcus posmutniał. Luc i Zabini zahihotali. Sytuację wykorzystał Goyle.
- Eee...Może chcesz zjeść u siebie, w dormitorium? Zaniosę ci jedzenie.
- Może jesteś zmęczona? - nie dawał za wygraną Marcus. - Odprowadzę cię.
- Hej! Co... - Pansy była coraz bardziej zaskoczona zachowaniem chłopaków, ale najgorsze wciąż jeszcze było przed nią.
- Ja ją odprowadzę! - zdecydował Luc, wstając i z wyrażną złością patrząc spode łba na Marcusa.
- Nie, ja! - dołączył się do licytacji Blaise.
- Ale ona woli mnie - odparł Goyle, z dziwnym jak na niego przekonaniem.
Pozostali rywale spojrzeli na niego z powątpiewaniem.
Dziewczyna już otwierała usta, żeby ponownie zażądać wyjaśnień, kiedy niespodziewanie coś poderwało ją do góry.
- Aaaa! - krzyknęła, czując się prawie zmiażdżona i machając w powietrzu nogami.
- A ja ją zaniosę - stwierdził, milczący dotąd Crabbe, który to właśnie dzierżył przerażoną koleżankę w ramionach.
- Puszczaj mnie, natychmiast! - darła się Pansy, waląc Crabbe'a po plecach drobnymi pięściami, czego on pewnie nawet nie poczuł, gdyż nadal zmierzał do wyjścia z komnaty. Pozostali Ślizgoni stali w osłupieniu. Najwyraźniej żaden z nich nie chciał się zmierzyć z osiłkiem. Może jeden Goyle mógłby jej pomóc, gdyby jego dziewczyna, Milicenta, przemocą nie posadziła go z powrotem na miejscu i nie wepchnęła do ręki kuszącego, ogromnego jagnięcego udźca.
- Pusć ją! - zawołał ktoś stojący przed Crabbem. Dziewczyna odwróciła się, nie wierząc własnym uszom. Dobrze znała ten głos.
- Potter?!
No tak, tylko Potter mógł być taki głupi, żeby chcieć zmierzyć się z górą mięsa, typu Crabbe'a. Tylko po co?
"Jak to Draco zawsze mówi?Hm... Syndrom nieuleczalnego bohatera, czy idioty? Ech, nie pamiętam."
Trzymający ją Ślizgon tylko popatrzył tępo na Harry'ego najwyraźniej równie zaskoczony jego interwencją, co Pansy. To właśnie wykorzystał Gryfon.
- Harry, co ty robisz? - wrzasnął piskliwy głos od strony stołu Gryffindoru, który panna Parkinson przypisała szlamowatej prymusce, Granger.
- Accio Pansy! - Złoty Chłopiec najwyraźniej olał swą przyjaciółkę.
Zdezorientowana Ślizgonka została wyrwana z uścisku miażdżącego jej prawie kości Crabbe'a, po to by wpaść w umięśnione ramiona Pottera.
- Co ty wyprawiasz? - warknęła, patrząc przez okrągłe okulary swego wroga na jego intensywnie zielone oczy. Niebezpiecznie błyszczące oczy, gwoli ścisłości.
- Och, Pansy! - wyszeptał Wybraniec, a ona rozdziawiła nieelegancko usta, a potem, pojąwszy w pełni grozę sytuacji, spróbowała się wyszarpnąć z jego uścisku. Zrobiło jej się niedobrze.
- Puszczaj mnie natychmiast i nie gap się tak na mnie! - pisnęła histerycznie, młócąc nogami powietrze i próbując rozewrzeć mu dłonie, którymi ją obejmował.
Na jej nieszczęście przeklęty Potty był całkiem silny.
- Właśnie! - poparł ją gorąco Crabbe. - Puszczaj ją, bo pożałujesz!
- Tak, natychmiast! - teraz do akcji wkroczyli pozostali Ślizgoni, a także, co Pansy przyjęła z jeszcze większym zdziwieniem, kilku Krukonów i nawet jeden Puchon.
"Zaraz, zaraz... Co tu się dzieje?Co oni wszyscy... Och, nieeeee!"
- Aaaa, Potter! Ty idioto! - wydarła się, kiedy Harry rzucił się do ucieczki, wybiegając z nią na korytarz.
- Harry! - zawołały chórem Ginny i Hermiona, ale chłopak już ich nie słyszał. Ciągnąc za sobą narzeczoną swojego zagorzałego szkolnego wroga, Dracona Malfoy'a uciekał korytarzem, przed zgrają rozjuszonych rywali.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych chłopców w Wieży Gryffindooru, kilkanaście minut później

Pansy wrzeszczała jak opętana przez cały czas, kiedy Potter ciagnął ją za rękę nie zważając na schody, zbroje, a nawet złorzeczące im portrety. Ślizgonka była pewna, że cały Hogwart stanął na głowie. Nie wiedziała tylko jeszcze dlaczego. Najlepszym dowodem zbiorowej utraty zmysłów przez uczniów, był ten durny wiecznie rozczochrany idiota, który porwał ją, biedną słabą niewiastę do swojej odrażająco kiczowatej, złoto - czerwonej wieży i siłą wepchnął do własnej sypialni. Zamknął za nimi drzwi dosłownie w ostatnim momencie, bowiem Longbottom już wpychał swoje tłuste łapy do środka. Z dwojga złego Pansy wolała już towarzystwo Pottera.
"Nie jest aż taki obleśny" - stwierdziła w duchu. - "A gdyby usunął sobie tą bliznę, zaczął nosić szkła kontaktowe... O, fuj!" - zganiła samą siebie. - "O czym ja myślę!"
Cofnęła się pod ścianę, żeby być jak najdalej od Złotego Głupka. Zauważyła, że na nocnym stoliku leży czyjaś różdżka.
"Tak, tak!" - zaśpiewała jej dusza na widok magicznego sprzętu. - "Zaraz się stąd wydostanę."
Wyciągnęła ostrożnie po nią rękę, zerkając co chwilę na swego niedawnego wybawcę (tudzież porywacza - zależy, z której strony na to spojrzeć), który próbował zaklęciami odeprzeć ataki Gryfonów (drzwi ledwie trzymały się w zawiasach). Właśnie został nieco odepchnięty, a do środka wparowała wściekle ruda głowa Wieprzleja. Pansy pisnęła z odrazy, a Weasley z bólu, po tym jak jego rzekomo najlepszy przyjaciel wraził mu do oka koniec różdżki. Te dramatyczne wydarzenia i wiszące nad nią niebezpieczeństwo, zmusiły dziewczynę do działania. Rzuciła się na różdżkę z zamiarem możliwie jak najszybszego spetryfikowania wszystkich Gryfiaków płci obojga w tym zamku, ale niedługo cieszyła swe smukłe palce dotykiem hebanowego drewna.
- Puszczaj! - zawył ktoś, kto jeszcze przed chwilą leżał w łóżku zasłoniętym kotarami. - To moja... Pansy? Och, Pansy!
- Zabieraj te zmugolałe łapska Thomas! - wrzasnęła panicznie przerażona Ślizgonka, czując na talii ramiona kolejnego przedstawiciela Domu Lwa.
W pokoju zaległa cisza. Ron przestał okładać Harry'ego, któremu okulary zjechały z nosa i z cichym kliknięciem potłukły się na kamiennej posadzce. Drzwi jęknęły żałośnie i ustąpiły pod naporem obu Creevey'ów, Longbottoma i Romildy Vane, którzy nieskładnie wtoczyli się do środka. Wszyscy gapili się na pannę Parkinson, bynajmniej nie nieprzychylnie.
- Och, Pansy!
- To ja już może pójdę - uśmiechnęła się, we własnym przekonaniu, niewinnie i słodko, a potem dała nura pod najbliższe łóżko. W samą porę. Walka bowiem rozgorzała na nowo.
- Ona jest moja! Przyszła ze mną! - wykrzykiwał Potter.
Najwyraźniej jednak prawy sierpowy Colina był całkiem skuteczny, bo szybko umilkł.
- Penny, chodź tutaj! Zrobię ci ogromne zdjęcie i powieszę nad stołem nauczycieli w Wielkiej Sali - kusił chłopiec, który biegał po szkole z aparatem.
"Penny to skrót od Penelopy!" - oburzyła się Pansy, czołgając się jednocześnie w stronę kolejnego łóżka, stojącego bliżej drzwi.
- Ja ci namaluję portret! - zaoferował Dennis. Najwyraźniej obaj bracia byli artystami.
"Portret powiadasz?" - zamyśliła się. W skrytości ducha zawsze marzyła o swoim portrecie, który mogłaby wstawić ukradkiem do dormitorium Dracona. Nie musiałaby czekać do ślubu. Wychyliła nieznacznie głowę zza szkarłatnej kotary, ale zobaczywszy plątaninę rąk i nóg kłębiacą się na podłodze, doszła do wniosku, że to otoczenie jest dla niej zbyt niebezpieczne.
"Creevey już pewnie zdążył sobie połamać palce" - stwierdziła, podnosząc się na nogi i biegnąc do drzwi.
- Zaczekaj! - wrzasnął Longbottom. - Dam ci coś, czego nie da ci nikt inny!
- Wybuchający kociołek? - zadrwiła, nie ogladając się nawet za siebie.
- Oddam ci Teodorę!
- Faktycznie - mruknęła pod nosem. - Ten to się nigdy nie ożeni.
- Pansy!!! - do akcji znów wkraczał Potter, a Ślizgonka juz wiedziała, że potrafi być szybki, głupi i uparty, co stanowiło fatalne połączenie, więc czym prędzej zatrzasnęła drzwi za sobą i zjechała na dół po poręczy.
- Ty flądro!
"Cholera!" - zaklęła w myślach narzeczona Malfoy'a, uchylając się przed Upiorogackiem rudowłosej fanki Zasrańca i z szybkością błyskawicy pobiegła w kierunku dziury za portretem. Po drodze oberwała co najmniej dwiema grubymi księgami, zapewne od Granger.
"Jak ona może być zazdrosna o tego ryżego głupka, Łasica?" - przemknęło jej przez myśl.
I wtedy to do niej dotarło.

Szkocja, Hogwart - korytarz przy wejsciu do Wieży Gryffindooru, dwadzieścia trzy setne sekundy później

- Zazdrosne! - zawyła z dziką radością, opierając się o ścianę pustego korytarza, chwilowo bezpieczna. - One są zazdrosne! To musi być ten eliksir - skojarzyła w końcu. - Mogę to wykorzystać - mruknęła do siebie i ruszyła schodami w dół w kierunku lochów.
Nie długo jednak cieszyła się spokojem.
- Panna Parkinson! - zawołał Filch, wypuszczając na jej widok wszystkie miotełki do kurzu, które trzymał w ramionach i, na domiar złego, pąsowiejąc cudacznie - Co za spotkanie!
- Eee... - wydukała mało inteligentnie, potwierdzając w tej chwili powszechną opinię na temat jej głupoty. - Właściwie to się spieszę.
- Ach, zostaw go! - zawołał niespodzianie stary woźny, łapiąc ją w jednej chwili za rękę. - Zostaw go - perorował ciągnąc szarpiącą się uczennicę ku sobie. Jego oczy zrobiły się ogromne i o wiele bardziej natchnione niż rzekome Wewnętrzne Oko Trelawney kiedykolwiek.
Pansy zabrakło tchu ze strachu.
"A ja wciąż nie mam różdżki! Na pewno wypadła mi z kieszeni jeszcze podczas kolacji, kiedy podniósł mnie Crabbe. Och, nie!"
- On nie jest ciebie wart - zapewnił stanowczo jedyny charłak w Hogwarcie. - Ja mogę dać ci więcej.
- Eee... wą..., wątpię - wyjąkała, nadal nie rozumiejąc, o co właściwie chodzi.
- Ten chłystek, ten wymoczek...! JA jestem dojrzałym mężczyzną. Niestały w uczuciach! O tak, widziałem go wiele razy z tą pyskatą pannicą. JA bym cię dla żadnej ryżej nie zostawił. Ani dla brunetki, ani dla blondynki - zapewniał potrząsając jej dłonią, jakby koniecznie chciał ją w ten sposób przekonać do swoich słów.
"Takie pieszczoty to może znosi ta jego chuda pokraka" - pomyśłała dziewczyna, próbując uwolinić się od podstarzałego amanta.
- Ratunkuuuuu! - wrzasnęła przeraźliwie. - Niech mi ktoś pomoże! Draco! Blaise! Luc! Marcus! Crabbe, Goyle... Może być nawet Potter!
- Paaaansy! - odpowiedziało jej gdzieś z oddali.
- Boże! Dlaczego nie z lochów? - jęknęła, kiedy na horyzoncie zamajaczyła jej ruda głowa Ronalda.
- Nie dostaniecie jej! - krzyknął mężnie Filch, sprężyście obracając się na jednej nodze, by stanąć przodem do nadbiegającej hordy rywali i zasłonić własnym ciałem swą nadobną wybrankę.
Rzeczona wybranka skorzystała z tego chwilowego rozproszenia jego uwagi i z całej siły kopnęła go w goleń. W akompaniamencie ryków bólu, tudzież tęsknoty, pragnienia i wściekłości, czmychnęła czym prędzej w boczny korytarz.
A tupot licznych, głównie męskich, stóp, podążał jej śladem.
Z tej właśnie przyczyny wpadła do biblioteki, podświadomie chyba wierząc, że autorytet starej pani Pince zatrzyma grożące jej gryfońsko-krukońsko-puchońsko-ślizgońsko-filchowe niebezpieczeństwo.
Na pewno tylko jej naiwna podświadomość, ta jej niewielka cząsteczka, która w każdym człowieku pozostaje podobno do końca życia dzieckiem, wierzyła w coś tak nierzeczywistego. I pomyśleć, że tego dnia Voldemort nie miałby najmniejszego problemu z atakiem na Hogwart, skoro uczniowie, na czele z Wybrańcem runęli do biblioteki. Tym razem drzwi nie wytrzymały i efektownie wyleciały z zawiasów.
- Tylko nie to - jęknęła Pansy, ukrywszy twarz w dłoniach. - I po co ja wołałam?!
Pani Pince nie na darmo przeczytała w swoim życiu wszystkie książki jakie znajdowały się w szkolnej bibliotece. Śmiało więc mogła się uważać za osobę oczytaną i jako taka, rzuciwszy ledwie okiem na całą sytuację, w lot pojęła co się święci i zakrzyknęła ile tylko miała sił w płucach:
- Wynocha z mojej biblioteki!
Po czym szarpnęła osłupiałą Ślizgonkę za ramię, sycząc:
- Zjeżdżaj stąd, głupia dziewczyno! Natychmiast! Żadnego narażania książek!
- A narażanie mnie? - żachnęła się. - Och, nie!!! - zawyła żałośnie. - Ja już mam dość - stęknęła, kiedy bibliotekarka wepchnęła ją w dziurę po drzwiach, gdzie przed chwilą wycofali się jej liczni wielbiciele.
Kilkanaście dłoni wyciągnęło się po nią z radością.
"Zginę, zaduszona przez stado zauroczonych mną nastolatków" - pomyślała z prawdziwym żalem i dając się ponieść wzniosłej chwili swej śmierci, krzyknęła na tyle gromko, na ile pozwalał jej ograniczony dostęp powietrza do płuc:
- Kocham cię, Draco!
Niezliczone i bezimienne ręce jej adoratorów opadły w jednej chwili.
- To było przeciwzaklęcie? - zapytała na głos, ale nikt jej nie odpowiedział.
- Pansy! - usłyszała, a tym razem nie zabrzmiało to groźnie.
Ten głos był jak muzyka dla jej uszu. Jak ciepła kołderka, dla jej zziębniętego serca. Jak balsam, dla jej poobcieranych od ciągłego szarpania, rąk.
Ten głos należał do Dracona.
- Draco! - krzyknęła.
Chłopak ruszył w jej stronę. Widziała jego srebrnoblond włosy, powiewające w rytm kroków, na tle ciemnego korytarza, ale nim zdążyła dostrzec zielonego węża wijącego się dumnie na jego odznace Prefekta, wokół wielkiego, błyszczącego "P", cały świat przesłoniła jej powalana błotem szata McLaggena.
- Zjeżdżaj, Malfoy! - pisnął odważnie jakiś mały Krukon, zasłaniający ją z prawej strony.
Była uwięziona w kręgu odurzonych Amortencją chłopców, ale jej wybawiciel - boski i niezwyciężony wilkołak, jedyny syn wspaniałego ojca, Lucjusza Malfoy'a vel Prawej tudzież Lewej Ręki Lorda Voldemorta (bynajmniej nie boskiego i, co udowodnił już po wielokroć Harry Potter, nie niepokonanego), Draco Malfoy we własnej, aktualnie bojowo nastawionej, osobie.
- Przybywam! - wrzasnął i wyjął różdżkę, wołając: - Petrificus totalus!
McLaggen zwalił się ciężko na powszechnie dziś uwielbianą latorośl państwa Parkinsonów. Ta zaś efektownie rozpaszczyła się na ziemi, podcinając nogi kilku stojącym za nią Puchonom. W ten oto sposób rozłączeni kochankowie zdołali wespół zrobić wyrwę w żywym murze otaczającym nadobną pogromczynię męskich serc.
Draco nie poddawał się. Za Petificusem posłał w napastników kilka szybkich Tantaragelli, a nawet jedno zbłąkane Incendio, które minęło Pansy o cal, zapalając spodnie Seamusa Finingana. Obecność wszystkich włosów na głowie dziewczyna niewątpliwie zawdzięczała wciąż leżącemu na niej Cormacowi.
- Ona jest moja! - krzyknął ktoś rozdzierająco, a Ślizgonka zasłoniła dłońmi uszy, gramoląc się spod rosłego Gryfona.
Znów zaczęła się bójka. W powietrzu śmigały zaklęcia, pięści, a nawet części garderoby, toteż przyczyna całego zamieszania, którą była rzecz jasna Pansy, postanowiła się ewakuować w tempie ekspresowym. Na czworakach kluczyła wśród podpalonych szat i pląsajacych nóg, byle jak najdalej znaleźć się od całego zbiegowiska. Doszła do wniosku, że nie będzie czekać na Dracona. Wolała nie ryzykować ponownego spotkania z Filchem, Potterem, Weasley'em i całą resztą. Umknęła w korytarz.
- A niech to szlag! - zaklęła, kiedy usłyszała za sobą kroki.
Biegła najszybciej jak mogła, ale w końcu została zatrzymana.
- Ja chcę Snape'a! - załkała desperacko.
- Naprawdę?
- Draco! - pozwoliła się objąć i wtuliła twarz w jego sweter.
Zdecydowanie miała dość tego wieczoru.
- Pansy - zamruczał jej do ucha. - Nareszcie cię znalazłem. Jesteś cudowna. Moja dziewczyna, moja narzeczona...
"Chyba jednak nie chcę antidotum od Snape'a" - stwierdziła w duchu, ciesząc się każdym jego słowem.
- Mmm... i tak ślicznie pachniesz wanilią. Jak zawsze.
- Wanilią? - zdziwiła się.
Nie miała jednak czasu na przemyślenia, bowiem ktoś dźgnął ją w plecy i chrząknął:
- Khem, khem... Nie chciałabym przeszkadzać, ale...
- Ale właśnie to robisz! - Ślizgonka odwróciła się błyskawicznie, przerywając w pół zdania miodowłosej Ithilinie Nicks. - Zjeżdżaj stąd!
- To raczej wy powinniście zjeżdżać - zauważyła Gryfonka, wskazując ręką na coś za obściskującą się parą. - A już ty szczególnie.
- O nie! - krzyknęła panna Parkinson wyplątując się z rąk ukochanego. - Uciekajmy!
Korytarzem sunęli jej zawzięci wielbiciele, do których dołączyło teraz jeszcze parę duchów i Irytek wywrzaskujący sprośne hymny na temat strategicznych miejsc ciała Pansy.
Ithilina Nicks stała sobie spokojnie z boku zaśmiewając się do rozpuku, co dziewczynę pana Malfoy'a bardzo wkurzyło. Ciągnąc za sobą chłopaka pobiegła w kierunku schodów prowadzących do lochów.

Szkocja, Hogwart - damska łazienka na pierwszym piętrze, ponad pół godziny później

Pansy siedziała na podłodze skulona. Zamknęła kabinę na klucz, gdyż wciąż nie miała dostępu do swojej różdżki, najpewniej nadal leżącej pod jej krzesłem w Wielkiej Sali. Zastanawiała się właśnie gdzie się podział Draco, z którym musiała się rozstać, po tym jak profesor Flitwick goniąc ją z różą w zębach ożywił wszystkie zbroje, stojące na korytarzu, po to, aby pomogły mu ją złapać. Nie przewidział tylko jednego, a mianowicie, że żadna z nich nie będzie miała zamiaru oddać mu dziewczyny.
"Albo chłopaka" - przypomniała sobie Ślizgonka. - "Jedna z nich była... no tego... eee... Chyba wolała Dracona. Zdaje się, że widziałam jak jej przyłbica wygina się jak do pocałunku, kiedy próbowała go schywcić. Biedaczek! Mam nadzieję, że nie zeszpeciła mu tej pięknej twarzy."
- Ach tu jesteś, młoda damo!
- Aaaa! - krzyknęła, nim zorientowała się, że patrzy w surowe oblicze profesor McGonagall, której to ręce pomagały się jej podnieść z wilgotnej posadzki. - To pani, pani profesor.
- W rzeczy samej - nauczycielka Transumtacji wyprowadziła ją na opustoszały wreszcie korytarz. - Nie musisz się już chować. Udało nam się unieruchomić i odtransportować męską populację Hogwartu do łóżek. Ale nie było łatwo - spojrzała na uczennicę groźnie, wywołując u niej rumieniec.
"A gdybym jej tak powiedziała, że to nie moja wina? Że nie mam pojęcia, czemu oni tak nagle wszyscy zaczęli na mnie lecieć?" - przemknęło jej przez myśl.
Jednak zmieniła zdanie, kiedy tylko coś sobie przypomniała.
- Aaa... profesor Flitwick? - zapytała ze zgrozą. - I pan Filch? I Irytek!!!
- Spokojnie - wargi McGonagall drgnęły, jakby od tłumionego śmiechu. - Wszystkich odtransportowałyśmy.
- Odtransportowałyśmy? - powtórzyła zaskoczona.
- No tak... - kobieta zmieszała się nagle. - Dyrektor. Och, nie był zbyt zaangażowany. Nie, nie mógł nam w tej sprawie pomóc.
Oczy Ślizgonki zrobiły się okrągłe ze zdumienia, a wybujała tego dnia wybitnie, wyobraźnia podsunęła jej makabryczny obraz jej samej, uwięzionej w górze cytrynowych dropsów.
- No ale dałyśmy sobie radę same - kończyła nieco kulawo nauczycielka. - Prawda, Pomono?
- Tak, tak - potwierdziła ochoczo otyła czarownica, której obecności dotąd Pansy nie dostrzegła.
- Powinnaś pójść do profesora Snape'a - doradzała jej dalej wicedyrektorka. - Musi mieć jakiś środek, który usunie z ciebie ten eliskir. I nie patrz na mnie takimi wystraszonymi oczyma. Przecież to oczywiste, że oblałaś się Amortencją. Nie wiem tylko skąd ją wzięłaś, ale to pewnie powiesz swojemu opiekunowi. Już on o to zadba.
"Nie!!!" - ta jedna jedyna myśl wypełniała sobą całą przestrzeń biednego mózgu dziewczyny.
- Profesor Snape? - pisnęła. - A... co jeśli... jeśli... on też???
- Bez obaw - Minerwa uśmiechnęła się uspokajająco. - Na pewno miał tyle razy do czynienia z tym eliskirem, że do otumanienia go potrzeba by chyba ze dwóch litrów.
- Dwóch i pół - wtrąciła niespodzianie profesor od Zielarstwa.
McGonagall i panna Parkinson spojrzały na nią skrajnie zaskoczone. Pulchna czarownica zarumieniła się okropnie i mruknąwszy coś niezrozumiale, uciekła.
Brzmiało to jak: "Tak słyszałam", choć Pansy zawsze była pewna, że mówiła raczej: "Próbowałam".
No cóż. W końcu Pansy była młodsza od Minerwy o jakieś czterdzieści lat, więc wypadałoby zaufać właśnie jej uszom.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Ginny
post 22.08.2008 16:51
Post #13 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 36
Dołączył: 19.10.2005




Przeczytałam wszystko!
Muszę powiedzieć, że wkurza mnie tutaj Harry. Jest taki... taki jak nie on. On niemalże flirtuje! Jest taki dobry, uczynny... bleee. I nie za bardzo mogę go połączyć z tym Harry'm w kanonie, tym nieśmiałym w stosunku do kobiet, nieco ciapowatym bohaterem. I mimo wszystko, sądzę, że nie powinien się tak bardzo interesować Iti, bo wciąż kocha Ginny ( nie jest takim typem, co wybiera i przebiera ).
Poza tym, nie może, bo Iti ma być z Draco!!! Na litość borską, już myślałam, że po tej przejażdżce na miotle to się pocałują czy coś... Oni są tacy uroczy i tak do siebie pasują.
Trochę mnie zdziwił związek Pansy i Draco, a także nie wiem, czy dobrze zrozumiałam, ale wydaje mi się, że byli ze sobą. Nie wydaje mi się to bardzo prawdopodobne, a przynajmniej nie w Hogwarcie (na sto procent musieli mieć tam jakieś zaklęcia anty, zarówno żeby nie było żadnych niepożądanych kontaktów nauczyciel-uczeń, jak i uczeń-uczeń wink2.gif ale w Hogsmeade to już co innego biggrin.gif ).
Mimo bety, którą zdaje się zatrudniłaś, tekst niestety wciąż roi się od błędzików, najczęściej interpunkcyjnych. Niewątpliwie jednak przedstawia się sto razy lepiej niż pierwsza część.
Z rosnącym zainteresowaniem oczekuję kolejnej części. smile.gif


--------------------
Uwierz w noc. To ona cię przywiodła tu.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 26.08.2008 23:02
Post #14 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Tak, Ginny, wiesz, że ja też ostatnio doszłam do wniosku, że mój Harry mnie wkurza? Jak teraz nad tym myślę, to muszę stwierdzić, ze źle to rozwiązałam. Mogłam wybrać kogoś innego, albo inaczej ukazać Harry'ego.
No cóż. Postaram się go jakoś doprowadzić do porządku smile.gif
Co do Draco i Iti... Nic nie powiem. Nie muszę, prawda? biggrin.gif
Betę miałam. Działała przez pięć pierwszysch rozdziałów drugiej części. Potem zaginęła w akcji, dlatego też z błędami użeram się sama i dlatego nie widać rezultatów. Za co oczywiście przepraszam blush.gif
Wklejam część następną. Oby była strawna.

P.S Dziękuję Ginny za komentarz smile.gif

P.P.S Ach i Pansy! Tzn ja jeszcze apropos relacji pomiędzy nią a Draco. Nie, myślę, że ze sobą nie spali, jeśli to miałaś Ginny na myśli. Choć mogę Ci zaręczyć, że Pansy miała to w planach biggrin.gif


ROZDZIAŁ VII, czyli w blasku księżyca...

Anglia, Straszny Dwór, wieczór poprzedzający pełnię

Zbierali się. Widział ich doskonale z miejsca, w którym stał, schowany za drzwiami w ciemnej niszy. Opierał łokieć o zakurzony parapet wysoko sklepionego, gotyckiego okna. Łokieć mrowił niemiło, a palce zginały się z wyraźnym trudem.
"Od tamtego dnia" - przypomniał sobie. - "Od dnia, kiedy Pan zabronił mi tutaj przychodzić."
W szparze uchylonych drzwi zamigotała rosła sylwetka Avery'ego, a w tej samej chwili usłyszał kroki na korytarzu. Odwrócił się i zobaczył Bellatriks. Zsunęła kaptur z włosów i odpięła klamrę przytrzymującą ciężką pelerynę, o barwie butelkowej zieleni. Podała mu ją wykrzywiając złośliwie pełne, czerwone usta.
- Odwieś ją, drogi szwagrze. Nie masz tu chyba po co stać, prawda? - zadrwiła. - Czarnemu Panu wystarcza do usług Petigrew.
Klamra wyobrażała Urobosa, węża połykającego swój ogon. Była wykonana ze srebra. Lucjusz wbił w nią wzrok, starając się nie widzieć triumfu na twarzy Belli i nie słyszeć jej szyderczego śmiechu, który ścichł dopiero, kiedy dołączyła do Wewnętrznego Kręgu, zamykając zaklęciem okute żelazem drzwi.
Zacisnął bardzo mocno szczęki, starając się stłumić w sobie ogarniającą go wściekłość. Nie potrafił. Czuł jak żal gryzie go od środka, szarpiąc całym ciałem. Warknął cicho i wyszarpnął różdżkę z kieszeni czarnego płaszcza.
- Diffindo - wyszeptał, a zielona peleryna Lestrange rozpadła się na kawałki.
Srebrny Urobos z głuchym brzdękiem wylądował na kamiennej posadzce. Jasnowłosy mężczyzna uśmiechnął się mściwie.
- Nie ładnie tak śmiecić, Lucjuszu - zauważył Śmierciożerca, który właśnie wszedł po schodach i zmierzał teraz w stronę Malfoy'a. - I to w siedzibie Czarnego Pana.
- Nie ładnie się spóźniać - odciął się. - I zwracać uwagę, zamiast się przywitać z przyjacielem.
- Witaj - powiedział Severus, wyciągając prawą dłoń do Lucjusza, a lewą zdejmując białą maskę. - Zebranie już się zaczęło?
- Skąd mam wiedzieć? - prychnął Malfoy, wyrywając mu dłoń i odwracając się do niego tyłem. - Nie zostałem przecież wpuszczony.
- Dziwisz się? - Snape wzruszył lekceważąco ramionami. - Wiedziałeś, że tak się stanie. Po co więc tu przyszedłeś? Żeby użalać się nad sobą? Nic nie podsłuchasz, wystając pod tymi drzwiami. Silencio Mistrza jest niezawodne.
- Wiem co potrafi nasz Pan - warknął.
- Nie wątpię - czarnowłosy Mistrz Eliskirów wykrzywił wąskie wargi w gorzkim uśmiechu. - Co tutaj robisz, Luc? - ponowił pytanie. - W dodatku ze strzępami szaty Bellatriks pod stopami. Gdzie twoja szwagierka, co? Skończyła tak jak peleryna?
- Daj spokój! Bella siedzi w środku, zapewne przewiercając Czarnego Pana swymi szalonymi ślepiami. A jestem tu, bo On mnie wezwał. Wezwał mnie, rozumiesz?!
Wezwał i...
- Nie wpuścił - dokończył Severus. - Tak wiem. Uspokój się więc i czekaj. Skoro kazał ci tu przybyć, porozmawia z tobą. Nie zachowuj się jak obrażona panienka.
- Nic nie rozumiesz! - Lucjusz wbił w niego płonące gniewem oczy. - Stoję tu. Sam. Bella szydzi ze mnie, inni omijają bez słowa. Sam! - krzyknął. - Moja duma...
- Twoja duma cierpi. Biedactwo - zadrwił. - Och, Luc, Luc... Myślałeś, że służenie Czarnemu Panu jest łatwe i przyjemne, bo od samego początku zasiadałeś w Wewnętrznym Kręgu. Nie zaszkodzi, żebyś dowiedział się jak to jest, być zwyczajnym Śmierciożercą, żołnierzem, wykonującym na ślepo rozkazy.
Obdarzył przyjaciela niechętnym spojrzeniem i odszedł. Zniknął za drzwiami z metalowymi okuciami.
Lucjusz stał oparty o parapet okienny, w niezmąconej niczym ciszy przełykając gorzkie słowa i własną zranioną dumę. Pająk zawieszony na cienkiej nitce pod sufitem przebierał szybko nóżkami, spiesząc do uwięzionej wewnątrz pajęczyny, smakowitej muszki, a Lord Voldemort nadchodził innym korytarzem do sali, gdzie czekał jego Wewnętrzny Krąg.
Srebrny wąż połykał swój ogon na kamiennej posadzce, łypiąc na jasnowłosego czarodzieja rubinowym okiem.

****

Anglia, Straszny Dwór - za drzwiami z żelaznymi okuciami, w tym samym czasie

Severus zdążył wejść do sali nim jeszcze Petigrew, niczym nadworny lokaj, zapowiedział przybycie Voldemorta. Profesor rozejrzał się po komnacie, szukając odpowiedniego dla siebie miejsca. Minął Bellę szepczącą coś zawzięcie do swojego męża, który skinął lekko głową przechodzącemu Snape'owi ponad jej ramieniem.
Po lewej stronie pustego jeszcze tronu, siedział szczupły, czarnowłosy mężczyzna. W jego rękach lśniła różdżka z jasnego, bukowego drewna.
- Witam, profesorze - zagadnął go Michs, kiedy tylko stanął obok niego z zamiarem zajęcia wolnego fotela. - Jak się miewa twój stary zwierzchnik? Nie dowiedziałeś się aby czegoś?
- Tobie nie muszę się tłumaczyć - zauważył chłodno, mrożąc sąsiada nieprzyjemnym spojrzeniem.
- Tak, tak - skrzywił się. - Pewnie, jak zawsze nie miałbyś nic do powiedzenia - zadrwił.
Severus chciał zripostować, ale do pomieszczenia wkroczył Riddle, a jego czerwone oczy błyskawicznie omiotły twarze zebranych zatrzymując się właśnie na nim. Natychmiast zdusił w sobie złość, przybierając kamienne oblicze. Śmierciożercy jak dobrze wytresowane pieski, opadli w ukłonach na ziemię.
Czarnoksiężnik usiadł i machnął przyzwalająco ręką, dając znak, że jego słudzy mogą zająć wolne fotele.
- Nie siadaj, Severusie - ostry głos zatrzymał nauczyciela, w pół kroku do wygodnego mebla. - Dla ciebie mam listę eliksirów w laboratorium. Wszystkie ingrediencje są już przygotowane. Chcę, żebyś zajął się tym natychmiast.
- Tak jest, Panie.
Załopotał peleryną, zastanawiając się dlaczego Czarny Pan nie chciał, by uczestniczył w zebraniu.
"Nie wyrzuca mnie, ale mi nie ufa" - stwierdził. - "Znów na nic się nie przydam Dumbledorowi."
Lucjusz Malfoy, stojący za drzwiami poruszył się niespokojnie. Jego także zdziwiło odejście Mistrza Eliksirów.
Riddle zaczekał, aż Snape opuści komnatę, po czym jednym ruchem bladej dłoni rzucił wokół siebie niewerbalne Silencio. Bellatriks wpatrywała się w niego z uwielbieniem, drżąc z podniecenia. Domyślała się, że Mistrz chce im powiedzieć coś ważnego.
- Zebrałem was tutaj, z powodu winy młodego Malfoy'a. Pierścionek, który zdobyła dla mnie panna Parkinson wydaje się być prawdziwy. Jest na nim zaschnięta krew, ale to jeszcze nie dowód. Dlatego zezwoliłem przybyć Lucjuszowi. Przyprowadź go, McNair. Czeka za drzwiami.
Rosły Śmierciożerca natychmiast poszedł spełnić polecenie Lorda, a po chwili wszedł do sali razem z jasnowłosym czarodziejem, który uklęknął przed tronem.
- Wstań, Lucjuszu.
Wstał, a Voldemort chwycił go za rękę i dotknął nią pierścionka. Klejnot zajaśniał przez moment błękitną poświatą, a z piersi arystokraty wydobyło się mimowolne westchnienie ulgi. Śmierciożercy, za wyjątkiem Michsa, przypatrywali się tej scenie z tępymi wyrazami twarzy.
- Krew należy do Dracona - wyjaśnił Czarny Pan. - Pierścionek wykazał zgodność, jarząc się niebieskim światłem. Ale to nie jest ten sam klejnot. Prawda, Lucjuszu?
- Nie, panie - odparł Malfoy, czując, że głos więźnie mu w gardle. - Tamten nie miał żadnych zdobień. Ktoś... ktoś dostarczył ci falsyfikat, Panie.
- Tak, tak - Voldemort w ogóle nie wydawał się zły. - Skąd więc twój syn wziął taką idealną podróbkę? Czyż nie powiadomiłeś mnie tak, jak ci kazałem, że twój syn zjawił się w domu, mówiąc, że szuka pierścionka zaręczynowego, który rzekomo zgubiła panna Parkinson?
- Tak było, Panie - zapewnił szybko. - Nie mam pojęcia...
- Oczywiście, że nie masz - Czarny Pan bez ostrzeżenia machnął różdżką, a Malfoy zwinął się na posadzce, jęcząc z bólu. - Oczywiście, że nie masz - powtórzył. - Skoro nie byłeś w stanie wychować dzieciaka na dobrego sługę, skąd mógłbyś wiedzieć z kim on teraz jest, kto mu pomaga! Na szczęście ja to wiem - opuścił różdżkę i zbliżył się do leżącego mężczyzny, trącając go czubkiem buta. - Bo odpowiedź wcale nie jest trudna - schylił się, patrząc prosto w rozszerzone strachem oczy swojego, dawniej, najwierniejszego sługi. - Twój syn zdradził, a pomaga mu ten stary dureń i wielbiciel szlam, Dumbledore - wyciągnął rękę i wyprostował się, a Lucjusz bezwładnie uniósł się do góry i zawisł w powietrzu, jakby przytrzymywały go niewidzialne liny. - Teraz to już pewne. Zdradził, ale przecież ja jestem miłosierny, prawda? - zadrwił. - Pozwoliłem mu stanąć do Próby Wytrzymałości. Wszyscy to widzieliście.
Odpowiedział mu gorliwy pomruk aprobaty. Śmierciożercy dobrze znali miłosierdzie swojego Pana.
- Draco będzie mi służył - powiedział. - Nie zabiję go. Jeszcze go nie zabiję - dodał, uśmiechając się złowieszczo. - Ale powiedz mu, że moja cierpliwość ma swoje granice. Lepiej, żeby się szybko opamiętał i wydał mi tą dziewczynę, której tak pilnie strzeże. Rozumiesz?! - krzyknął nagle, tak, że jego poplecznicy zamarli ze strachu w fotelach. - Niech się pospieszy, Malfoy! Życie albo śmierć!
Odwrócił się plecami, a Lucjusz zwalił się z łoskotem na ziemię. Świat zawirował mu przed oczami, a później pogrążył się w ciemności. Ból ustał.
"Mój Pan jest..."
- Wyprowadzić go - rzucił z niesmakiem Voldemort.
Amycus Carrow złapał nieprzytomnego czarodzieja za ramiona i wywlókł z pomieszczenia. Czarny Pan ponownie usiadł na swoim tronie. Śmierciożercy milczeli, wciąż jeszcze przerażeni jego wybuchem.
- Michs!
- Tak jest, Panie - czarnowłosy mężczyzna ukląkł przed czarnoksiężnikiem.
- Udasz się dzisiaj do Plymouth i odnajdziesz Vanessę. Odwołaj ją z poprzedniego stanowiska. Mógłbym ją wezwać osobiście, ale chcę, żebyś po drodze opowiedział jej o naszym młodym przyjacielu.
- O Potterze, Panie?
- Nie bądź głupcem, Michs - warknął Lord, a jego sługa poczuł nieprzyjemny dreszcz, biegnący po plecach. - Ona doskonale wie o moich planach względem Wybrańca! Masz jej wyjaśnić sytuację Dracona. Wszystko! Ona musi wiedzieć o chłopaku jak najwięcej.
- Tak jest...
- Jeszcze nie skończyłem - zauważył zimno. - Macie tu być jak najszybciej. Możesz już odejść i wykonywać moje rozkazy. Natychmiast!
Michs ukłonił się i pospiesznie opuścił salę.
Voldemort rozparł się wygodniej w fotelu.
- Jutro pełnia - obwieścił, a na jego ustach zagościł makabryczny uśmiech. - A ja mam wspaniały prezent dla twojego siostrzeńca, Bello.
- Prezent? - zdziwiła się, wlepiając w swego Mistrza roziskrzone oczy.
- Tak, tak. Wstrzymam się z ukaraniem go, do czasu ślubu. Wtedy fałszywa narzeczona sama się ujawni. A tymczasem spełnię jego dziecięce marzenie i pozwolę mu walczyć w moich szeregach. Tylko raz w miesiącu, rzecz jasna.
Po sali poniósł się echem jego zimny, wywołujący dreszcze chichot.
Nawet Bellatriks skrzywiła się z odrazą.
Księżyc za oknem rozświetlał noc jasnym światłem.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, następnego dnia rano

Dumbledore wyszedł ze swoich prywatnych komnat, zasłaniając rozciągnięte w szerokim ziewnięciu usta, lewą dłonią. W prawej trzymał różdżkę, skierowaną w dół na swoje buty, których sznurówki właśnie wiązał za pomocą magii. Wszedł do swojego gabinetu, usiadł za biurkiem i natychmiast wezwał z kuchni skrzata, prosząc o podanie mocnej czarnej kawy. Czuł się bowiem niebywale zmęczony i niewyspany. Poprzedniej nocy długo nie mógł zasnąć, rozmyślając o tym, czego dowiedział się od Severusa, po jego przybyciu z zebrania Śmierciożerców. Martwił się o Snape'a i Dracona.
Ledwie Miodek postawił przed nim filiżankę z parującym, ożywczym płynem, kiedy usłyszał stukot sowich pazurków w szybę, na zwenątrz zamku. Wstał i otworzył szeroko okno, wpuszczając ptaka do okrągłej komnaty. Puchata, brązowa sowa usiadła na żerdzi obok Fawkesa, który przywitał ją cichym syknięciem i wyciągnęła lewą nóżkę.
- List? - zdziwił się Albus. - Tak wcześnie? Od kogóż to, moja droga?
Sowa napuszyła się i zahukała niechętnie, dziobiąc go lekko w palec. Była głodna.
- Już dobrze - mruknął, schylając się, aby wyjąć z szafki Przysmak dla Ptaków Pocztowych.
Skrzydlata listonoszka spojrzała na niego przychylniej, kiedy podawał jej smakołyk. Dumbledore uśmiechnął się, a potem poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary-połówki i zaczął czytać.
Jego wzrok prześlizgiwał się po białym arkuszu zapełnionym sztywnym, urzędowym pismem, a z każdym kolejnym zdaniem oblicze dyrektora stawało się coraz bardziej chmurne. Westchnął głęboko, kiedy skończył, po czym podszedł do kominka i sypnął w niego garść zielonego proszku, nie zaszczycając niedopitej kawy nawet jednym spojrzeniem.
- Dzień dobry, Severusie. Muszę z tobą zaraz porozmawiać. Tak jeszcze przed lekcjami. Obawiam się, że to poważna sprawa.

****

Szkocja, Hogwart, przed południem

Arctus poprawił szarozielony płaszcz na ramionach i obejrzał się za siebie. Musiał ich zabrać. Dowson, Clark i Kent ubrani w służbowe uniformy rozglądali się ciekawie po szkolnych błoniach, podziwiając przysypane częściowo śniegiem boisko do quidditcha i dawno nieremontowaną chatkę tutejszego gajowego.
"Zaiste mają się na co gapić" - pomyślał. - "Przecież to jasne, że jedynie sam zamek zasługuje na uwagę. Dobrze, że magia trzyma go w całości, bo inaczej dawno zamieniłby się w ruinę, a Ministerstwo nigdy nie nabrałoby dość forsy, aby go wyremontować."
Na szczęście Hogwart trzymał się w dobrym stanie. W ogóle się nie zmienił, odkąd Barrow opuścił jego mury ponad trzydzieści lat temu.
- Proszę się przygotować, panowie - przypomniał, po czym załomotał w drzwi mosiężną kołatką.
- Panowie, Aurorzy! - zawołał entuzjastycznie stary mężczyzna, w połatanej szacie, przylizując nerwowo kępki siwych włosów wolną ręką. - Kłaniam się, kłaniam. Witamy w Hogwarcie.
Pod jego nogami pałętała się chuda, bura kocica, miaucząc żałośnie.
- Witam, panie Filch - Barrow uścisnął żylastą rękę woźnego i zaraz zapytał: - Czy dyrektor oczekuje nas w soim gabinecie?
- Tak, tak. Już panów zaprowadzę - zapewnił gorąco starzec, odganiając od siebie panią Noris. - Proszę za mną.
Reg wszedł ostatni. Przyglądał się w skupieniu szkolnym korytarzom, błyszczącym ramom kolorowych obrazów, marmurowym i brązowym posągom, oraz żelaznym zborojom. Nie widział mijających go uczniów, zmierzających do klas na kolejną lekcję. Nie zauważył nawet, że grupka nastoletnich dziewcząt, stojących przy wejściu do lochów, przygląda się mu ciekawie, a jedna z nich cofa się w przerażeniu na ścianę, widząc błyszczącą plakietkę Biura Aurorów na jego piersi. Plakietkę, z której był tak bardzo dumny.
Ani się obejrzał, a już stał przed kamienną chimerą, strzegącą schodów prowadzących, gdzieś na kolejne piętro. Filch tłumaczył coś zawzięcie posągowi, na co ten ostatni zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi.
- Nie znam go, rozumiesz! - wrzeszczał woźny. - Normalnie zapomniałem! Ale przyprowadziłem do dyrektora gości z Ministerstwa. Oni muszą tam wejść. Więc rusz ten swój kamienny zadek i się odsuń!
- Przecież pan wie, że to na nic, panie Filch - zauważył Barrow.
- Tak mi przykro - Argus zaczął się tłumaczyć, patrząc na Aurorów ze skruchą. - Hasła często się zmieniają, a lata lecą. Umysł już nie ten sam i ta pamięć. Panowie są młodzi, więc nie rozumieją, jak...
- Nie zanudzaj szanownych gości, Argusie - do grupki mężczyzn podszedł wysoki, czarnowłosy nauczyciel, o bladej twarzy. - Ja pamiętam hasło. Cukrowe pióro - powiedział.
Kamienna chimera drgnęła i odsłoniła przejście do gabinetu dyrektora. Aurorzy gęsiego weszli na kręte schody. Reg zatrzymał się, aby przepuścić czarnoodzianego profesora, ten jednak skrzywił wąskie wargi w nieprzyjemnym uśmiechu i odparł:
- Goście przodem.
Dowson rozpoznał go. Poprzedniego dnia widział zdjęcie Severusa Snape'a w aktach Wizengamotu.
Wzruszył ramionami i poszedł za kolegami. Czuł się wyjątkowo nieswojo, mając świadomość, że ów dziwny człowiek, o nietoperzowatej aparycji, idzie tuż za nim. Tym bardziej, że jego szef wydawał się być pewnym, że Mistrz Eliksirów był zamieszany w zabójstwo Smithsonów.
- Dzień dobry, panowie - wysoki starzec, w fioletowej szacie, wstał na ich widok zza obszernego biurka, na którym stał dziwny srebrny przyrząd o chybotliwych, pajęczych nóżkach. Reg zauważył, że w okrągłym gabinecie znajduje się jeszcze kilka podobnych przedmiotów, których zastosowania nie mógł się za żadne skarby domyślić.
- Dyrektor Albus Dumbledore - przedstwił go Barrows. - Proszę poznać moich irlandzkich współpracowników, profesorze. Peter Clark, czynny Auror. William Kent, stażysta i Reginald Dowson, Czujący - gospodarz gabinetu uścisnął każdemu z nich rękę.
- Ja również chciałbym kogoś panom przedstawić. To Severus Snape, mój nauczyciel Eliksirów. Znakomity pedagog - srebrnobrody czarodziej uśmiechnął się do swego podwładnego.
Snape zdobył się na lekkie skrzywienie warg.
- Przybyliśmy tutaj, aby wyjaśnić sprawę śmierci rodziny Smithsonów. W związku z tym, chcielibyśmy zadać panu Snape'owi kilka pytań.
- Na jakiej podstawie? - zainteresował się uprzejmie dyrektor. - Dlaczego wymiar sprawiedliwości zainteresował się moją szkołą? I moim nauczycielem?
- Dowson zbadał ślad poaportacyjny - wyjaśnił chłodno Barrows. - Prowadził do Hogwartu.
- Doprawdy? Nie dziwi mnie to wcale - odparł spokojnie stary mag. - Zdaje się, że poprzedni śldeczy po przybyciu na miejsce tragedii i wstępnym zbadaniu sprawy, skierował swe kroki właśnie tutaj. Wielokrotnie już pytano mnie o tajemnicze zniknięcie Anny Smithson. Mogę panów zapenić, że podjąłem odpowiednie kroki, mające na celu uniemożliwienie uczniom samowolnego opuszczenia zamkowych terenów. Taka sytuacja...
- Niech pan nie wątpi w moje kompetencje! - przerwał mu niespodziewanie Reg. - Może jestem młody, ale mam w pełni rozwinięty Dar już od dziecka - zdenerwował się. - Ślad aportacyjny pochodził z jeszcze z Nocy Duchów. Zaś akta donoszą, że przesłuchiwano pana nad ranem, następnego dnia.
- Akta mogą się mylić - zauważył drwiąco Severus. - Nie był pan przy ich spisywaniu.
- Akta się nie mylą - stwierdził twardo Arctus, zwracając na niego zmrużone ze złości oczy. - Ale cieszę się, że zechciał pan w końcu przemówić. Może więc starczy panu ochoty na wyjaśnienie nam, co się wtedy zdarzyło? Tylko proszę mówić wolno - zakpił. - Wiliam nie zbrał dziś ze sobą samonotującego pióra.
- Dlaczego chce pan tak usilnie rozmawiać z Severusem? - wtrącił się Albus, nim Postrach Hogwartu zdołał zupełnie rozwścieczyć Aurora, swym ciętym językiem. - Chyba powinienem wezwać całe grono pedagogiczne. Nie tylko Opiekun Slytherinu był odpowiedzialny za dziewczynę podczas Uczty.
- Daj spokój, Albusie - Snape patrzył z jawnym obrzydzeniem na przybyłych gości. - Przecież to oczywiste zarówno dla ciebie, jak i dla mnie. Podejrzewają mnie bez żadnych dowodów, bo byłem Śmierciożercą. Czyż nie, panowie? Jak się mają moje akta w archiwum Wizengamotu? Jestem pewien, że w ostatnich dniach zostały porządnie odkurzone - zadrwił.
- Trochę szacunku dla stróżów prawa! - warknął gniewnie Barrow.
- To ja powinienem domagać się szacunku - zauważył Severus. - Nie studiowałem magicznego prawa, ale wiem, że każdy jest z zasady niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy.
Irlandczycy popatrzyli z zakłopotaniem po sobie, ale ich szef w ogóle się nie zraził.
- Pan już ma udowodnioną winę - uśmiechnął się krzywo. - Ułaskawienie, sprzed osiemnastu lat umorzyło karę, nie winę.
Nauczyciel zbladł. Ręce drżały mu, wyrywając się w kierunku różdżki schowanej w kieszeni obszernej szaty. Miał wielką ochotę zaprezentować swe śmierciożercze umiejętności temu wrednemu typowi, skoro ten tak uparcie mu o nich przypominał.
- Panowie, spokojnie - Dumbledore starał się załagodzić sytuację. - Jako członek Wizengamotu, potwierdzam stanowisko profesora Eliksirów.
- W porządku - Arctus machnął lekceważąco ręką, nawet nie patrząc na dyrektora. - Nie zmienia to jednak faktu, że jako były Śmierciożerca, pan Snape jest podejrzany niejako automatycznie i z tego względu nie może nam odmówić wyjaśnień.
- Nie mam wam nic do powiedzenia - czarnowłosy, nietoperzowaty czarodziej skrzyżował ramiona na piersiach.
- Więc proszę to powtórzyć pod Veritaserum.
- Odmawiam - oczy Snape'a zwęziły się niebezpiecznie.
- Dlaczegóż to? - zagadnął Auror konwersacyjnym tonem. - Czyżby jednak miał pan coś do ukrycia?
- A dlatego, że ze względu na moje śmierciożercze powiązania, obawiam się, że nie poprzestałby pan na pytaniach dotyczących śmierci Smithosnów. Chcę panu oszczędzić obrazów masakr dokonywanych przez Czarnego Pana osiemnaście lat temu. Niech pan mi wierzy, potrafię opowiadać bardzo plastycznie i to bez zbytniej zachęty.
- Proszę się o mnie nie martwić. Wystarczy, że pan mi opowie o tej jednej konkretnej masakrze, której pana byli współpracownicy dopuścili się całkiem niedawno, w Noc Duchów.
- Mówiłem, już, że nie mam w związku z tym nic do powiedzenia! - krzyknął.
Dumbledore położył mu rękę na ramieniu.
- Chciałem panom przypomnieć, że Severus ma prawo odmówić stosowania Veritaserum. Zapewniam was, że nie jest ono konieczne. Profesor Snape był przez cały czas trwania Uczty obecny w Hogwarcie. Nie ma nic wspólnego z zabójstwem rodziny Anny Smithson.
Barrows milczał przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w starszym czarodzieju. Reginald wiedział, że jest wściekły, bo prawa powieka drgała mu coraz szybciej. Peter siedział zatopiony w fotelu, z uwagą studiując fizjonomię Snape'a, jakby chciał co najmniej narysować jego portret pamięciowy, a Bill skrobał zawzięcie po pergaminie, najwyraźniej notując przebieg rozmowy. W powietrzu wisiało napięcie i Czujący nie potrzebował swoich wyjątkowych zdolności, żeby to zauważyć.
- Proszę ich przyprowadzić - powiedział w końcu Arctus. - Pańskie grono pedagogiczne. Liczę na to, że choć jeden z nauczycieli zechce mi opowiedzieć o przebiegu Uczty w Noc Duchów i udziale w niej pana Snape'a. W przeciwnym razie wrócę tu z nakazem sądowym, a wtedy nikt nie będzie mógł odmówić zażycia Serum Prawdy. Jasne?!
- Oczywiście - uśmiech dyrektora nie sięgał oczu. - A nie mówiłem, żeby przeprowadzić tę rozmowę w obecności reszty personelu?

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed pokojem nauczycielskim, ponad godzinę później

- Tonks!
- Słucham cię, Severusie.
- Dlaczego to zrobiłaś?
- Dziwisz mi się? - w głosie kobiety jawnie dało się usłyszeć zaskoczenie. - To chyba oczywiste. Wiedziałam, że jesteś niewinny, więc powiedziałam im to. Co cię tak zaskakuje?
- Nic - mruknął. - Chyba tylko twoje poczucie sprawiedliwości. - Z tego co pamiętam, byłaś w Ravenclawie. Nie sądziłem, że z ciebie taka Gryfonka.
- A powinieneś - zaśmiała się. - Spójrz na Zakon. Z kim przestajesz, takim się stajesz.
Po chwili korytarzem poniósł się jej donośny chichot.
- Bardzo zabawne, Nimfadoro - zauważył kwaśno Snape. - Ja chyba jestem tym przysłowiowym wyjątkiem od reguły. I nie waż się zaprzeczać - zastrzegł.
- Jasne, jasne. Bo co? Powiesz dyrektorowi, że Remus sprawdza za mnie te nieszczęsne prace piątoklasistów? Wierz mi, Albus i tak mnie nie wyrzuci. Jestem najlepszym nauczycielem na tym stanowisku od czasu Remusa - oświadczyła dumnie.
- Akurat - prychnął. - Nie zmieniaj tematu i daj mi dojść do słowa. Nie stoję tu, po to by rozmawiać z tobą o bzdurach...
- Bzdurach?!
- Nie przerywaj mi! To nie było rozsądne zachowanie, Tonks. A gdyby zapytali o coś związanego z Zakonem? Masz szczęście, że przesłuchiwał cię ten młokos, Clark. Barrow nie zmarnowałby takiej szansy.
- Słuchaj no, Snape! - podniosła głos ze zdenerwowania. - Wypiłam to obrzydliwe Veritaserum, żeby ratować twoją skórę. Wypiłam, bo z ciebie wyciągnęliby wszystko. Dobrze o tym wiesz. A ty, zamiast mi podziękować, prawisz mi jeszcze kazania! Nie, nie mów nic. Uprzedzam twoje pytanie. Tak, to było zaplanowane. Ustaliłyśmy wszystko z Pomoną, zanim weszłyśmy do gabinetu dyrektora. Ona miała zgłosić się pierwsza i zająć Barrowa mało ważnymi zeznaniami. Jak widzisz, nie wiedząc nic o Zakonie, ponadto, że istnieje i Dumbledore nim dowodzi, nie mogła nas mimowolnie wydać - kobieta nabrała powietrza w płuca, najwyraźniej szykując się na głośny finał tej ostrej reprymendy. - A teraz, mógłbyś chociaż podziękować jej, bo dobrze wiem, że do mnie nie masz za grosz szacunku!
Rozległo się donośne tupanie. Najwyraźniej nauczycielka OPCMu straciła ochotę do dalszej konwersacji.
- Tonks!
- Odczep się!
Przez chwilę panowało milczenie. Stukot obcasów urwał się raptownie.
- Dziękuję.
Westchnienie. Raczej ze strony Tonks.
Nastąpiła dłuższa chwila głębokiego milczenia, nieprzerywanego ponownie stukotem obcasów, co znaczyło ewidentnie, że kobieta nadal stała na korytarzu.
- Echm... Chyba powinnaś powiedzieć: "Nie ma za co" i sobie pójść.
- Ależ nie - odparła słodko. - Bo jest za co. Widzisz, dzisiaj jest pełnia, a ja mam trochę zaległości w sprawdzaniu klasówek - zaśmiała się, pewnie w odpowiedzi na jego niewyraźną minę.
- Następnym razem dam się zamknąć w Azkabanie - oświadczył obrażony.
Nauczycielka roześmiała się jeszcze głośniej.
Potem korytarz wypełniły cichnące stopniowo kroki dwóch par butów, a zza posągu brzuchatej czarownicy wyłoniła się miodowłosa Gryfonka. Machinalnie poprawiła ciężką szkolną torbę zsuwającą się jej z ramienia i ruszyła w przeciwnym niż dwoje profesorów kierunku. Jej oczy były rozszerzone z przerażenia.
"Muszę porozmawiać z dyrektorem" - pomyślała.
Przy akompaniamencie potrząsanego gdzieś na dole prez Filcha dzwonka, pobiegła schodami na wyższe piętro, wyrzucając z pamięci czekające jej klasę Zielarstwo.

****

Szkocja, nadal Hogwart, popołudnie dwudziestego drugiego lutego, siedem godzin do pełni

Draco usiadł ostrożnie na fotelu, w kącie pokoju. Czuł się okropnie. Kości miał tak obolałe, że zastanawiał się, czy nie pójść do Filcha po maść na reumatyzm.
"Jeżeli Lupin czuł się tak przed każdą pełnią to wcale się nie dziwię, że był takim kiepskim nauczycielem" - stwierdził z przekąsem.
Sięgnął po opasłe tomiszcze, traktujące o mięsożernych ksylomorfach, hodowanych przez siódmoklasitów w cieplarni, ale natychmiast syknął i wypuścił je z rąk. Książka łupnęła w podłogę, gubiąc podczas spadania kilka naderwanych wcześniej stron. Malfoy wzdrygnął się naprawiając różdżką uszkodzony biblioteczny egzemplarz. Skóra palców poparzona przez srebrne okucia książki paliła jak nigdy dotąd, pokrywając się białawymi pęcherzami. Chciał wstać i pójść do Skrzydła Szpitalnego, ale Pansy zagrodziła mu drogę.
- Gdzie się wybierasz?
- Nigdzie - wzruszył ramionami.
"Byle dalej od ciebie."
- Och - wyglądała na nieprzekonaną.
Draco usiadł z rezygnacją na kanapie, pewny, że dziewczyna zaraz zajmie miejsce koło niego i przyklei się do jego ramienia. Wielkie więc było jego zdziwienie, kiedy panna Parkinson owszem usiadła, ale wcale nie na nim. Przez chwilę wyglądał na ogłuszonego. Siedziała po prostu obok niego i przyglądała mu się badawczo.
Badawczo!
- Nic ci nie jest? - zainteresowała się.
- Yyyy... - nie zdawał sobie sprawy, jaki jest w tym momencie podobny do Pottera. - Nie. Uczę się.
- Aha - podała mu książkę, którą przed chwilą naprawiał, ale odmówił jej przyjęcia. Nie chciał się znów poparzyć, tym bardziej przy niej.
Kiwnęła głową i odłożyła podręcznik na pobliski stolik.
"Srebrne okucia" - zauważyła. - "Więc nie wydawało mi się. Musiał się poparzyć, a ja tu przyszłam i przeszkodziłam mu w wizycie u Pomfrey. Nie powinien wiedzieć, że znam prawdę."
- Wiesz, Draco - zaczęła i uśmiechnęła się jakoś dziwnie smutno - to ja ci nie będę przeszkadzać. Ucz się. Ja muszę... eee... muszę się przebrać - rzuciła przez ramię i odeszła.
Chłopak siedział jeszcze przez chwilę, zaskoczony jej zachowaniem.
"Cóż to..." - pomyślał. - "Czyżby ta Amortencja, którą Pansy na siebie wylała zauroczyła nie tylko nas, ale i ją samą? Jak to możliwe, że nagle dotarło do niej, że nie przepadam za jej towarzystwem?"
Zdecydował, że skorzysta z okazji i jednak odwiedzi panią Pomfrey. Liczył na to, że dostanie jakieś eliksiry przeciwbólowe. Ukradkiem wymknął się z pomieszczenia.
Nie wiedział, że jego oficjalna narzeczona przygląda mu się zza załomu muru.
Nie wiedział o smutku, czającym się w jej oczach, które zwykł uważać za puste.
Ale ona wiedziała. Wiedziała o tym co miało wydarzyć się tej nocy.
I drżała ze strachu, na samą myśl o tym.

****

Szkocja, Hogwart - sowiarnia, późnym wieczorem tego samego dnia, dwie godziny do pełni

Było cicho. Większość sów wyruszyła na nocne łowy. Drewniane żerdzie wiszące na wszystkich czterech ścianach, pod sufitem, świeciły pustkami. Tylko na nielicznych z nich widać było ciemne zarysy sowich posłańców. Deski na podłodze skrzypiały lekko, pod stopami nocnego gościa. Widmowy kontur drobnej postaci przesuwał się wolno wzdłuż jednej ze ścian, w kierunku okna. Gwiazdy świeciły jasno, ale jeszcze jaśniej błyszczał rombek księżyca, wyłaniający się zza kłębistej chmury.
Było cicho. Cały Hogwart spał. Kolejny dzień nauki dobiegł końca. Hermionie śnił się właśnie test z Transmutacji, na którym popełniła jeden maleńki błąd. Ron widział w swoich rękach puchar quidditcha, który zaczął nagle krzyczeć głosem Hermiony, i wypominać mu nieodrobienie zadania domowego z Zaklęć. Harry we śnie łapał wielki klucz, który, rzekomo miał mu pomóc w pokonaniu Voldemorta, ale zamiast tego zamieniał się w żelazne łańcuchy, które próbowały go udusić. A Ginny spała z Seamusem, ale przez sen nazywała go imieniem Harry'ego. Tak, w Wieży Gryfonów spali wszyscy. Nieco inaczej było w lochach. Tam, w dormitorium siódmorocznych dziewcząt, Pansy Parkinson siedziała na okiennym parapecie, podkrążonymi oczami wpatrując się w księżyc, jakby go błagała, żeby dzisiaj nie wschodził.
Na próżno. Księżyc nie miał uszu i drwił sobie z jej próśb.
Szara postać w sowiarni wyjęła ostrożnie spod peleryny mały przedmiot wielkości pudełka po zapałkach. Potem błysnęło i owa rzecz powiększyła się do sporych rozmiarów. Przybysz ostrożnie złożył pakunek na ziemi, a potem zdjął kaptur i podszedł do otwartego na oścież okna. W bladym migotliwym świetle zajaśniały długie, złote włosy.
Dziewczyna wciągnęła w płuca haust zimnego powietrza. Pachniało nocą i lasem. Wzdrygnęła się lekko. Nie wiadomo czy z zimna, czy może raczej z powodu tego, co zamierzała zrobić. Jedną dłonią pogładziła pieszczotliwie kamienne mury i zapatrzyła się w ciemność, która jak pogrzebowy całun przysłaniała jej przyszłość. Postała jeszcze chwilę, dopóki jej oczy nie zaczęły łzawić i szczypać od mroźnego, północnego wiatru. Odwróciła się i podniosła z podłogi miotłę.
Już czas.
Nie usłyszała kroków na schodach, ale za to złowiła uchem skrzypienie drzwi. Jednym susem skoczyła na parapet i przerzuciła nogę przez miotłę. Serce łomotało jej jak szalone.
- Nicks, co ty wyprawiasz?! - z różdżki Dracona sączyło się jasne światło, prosto na bladą twarz miodowłosej dziewczyny.
- Nie podchodź! - krzyknęła.
Nieliczne śpiące sowy, zahukały z wyraźnym niezadowoleniem.
- Nie skacz!
- Zostaw mnie!
- Ach! Masz miotłę. Nie zauważyłem. A to leć sobie, nieopierzona sowo. Tylko szybko, bo chciałbym list wysłać.
Odsunął się od niej, zapalając jakąś lampkę naftową, która stała w kącie. Wyglądał na znudzonego.
Ithilina stała przez chwilę na parapecie i przyglądała mu się w osłupieniu.
- Malfoy? - wykrztusiła niedowierzająco.
Nie raczył odpowiedzieć. Pewnie przypomniał sobie, że miał się do niej nie odzywać.
Popatrzyła na niego jeszcze raz. Uciekł spojrzeniem w bok, a jego twarz wykrzywiło zniecierpliwienie. Zagryzła wargi i usiadła wygodniej na miotle. Wygładziła wszystkie witki, ponieważ słyszała, że to zapewnia większą stabilność lotu. Przyjrzała się sobie raz jeszcze i zauważyła, że nie zabrała peleryny. Puknęła się w czoło, po czym zsiadła z miotły i spojrzała lękliwie na blondwłosego chłopaka. Spróbowała się do niego uśmiechnąć przepraszająco, ale nie miała dość odwagi, widząc jego zagniewaną minę. Zeskoczyła z parapetu i pobiegła nałożyć pelerynę. Kiedy postawiła jedną stopę na parapecie, Draco nie wytrzymał.
- Mam cię wypchnąć z tego okna, czy zrobisz mi tą łaskę i wreszcie się ruszysz?
- Ooo...dzywaaa...sz się do mm..nie?
Prychnął, a potem bez ostrzeżenia wyjął różdżkę.
- Wyskakuj! - warknął.
- Nie! - niespodziewanie, nawet dla samej siebie, wyszarpnęła różdżkę z rękawa i zastawiła się nią.
- Imp... - zaczął wolno.
- Expeliarmus! - zeskoczyła z parapetu, upuszczając miotłę na ziemię.
Nim skończył mówić, rozbroiła go. Siła zaklęcia pchnęła nim o ścianę. Zatoczył się, ale nie upadł. Zaczął się śmiać.
- I z czego rżysz?! - zawołała piskliwie.
Była okropnie zdenerwowana.
- Ty wcale nie chcesz uciec - stwierdził, posyłając jej uroczego smirka. - Nie umiesz się zdecydować. Ale ja nie będę robił za stymulator. Nikt cię nie wyręczy, Nicks. Musisz wybrać sama.
- Nie będziesz?! - żachnęła się. - A co to przed chwilą było?! Próbowałeś rzucić na mnie Im...
- Impedimentę - dokończył. - Nie miałem zamiaru rzucać Niewybaczalnego. Nie warto popełniać przez ciebie przestępstwa - wydął pogardliwie wargi, czym jeszcze bardziej ją rozwścieczył. - Ale powtarzam, nie zrzucisz na mnie odpowiedzialności.
- Pełnia? - zapytała cicho.
Dopiero teraz dotarł do niej sens jego słów.
Nie odpowiedział. Wydawało mu się, że nie musiał.
- Ale wywar tojadowy? - zdziwiła się. - Nie wziąłeś go?
- Jestem uczulony - przyznał niechętnie - na któryś z komponentów. Snape miał go zmodyfikować, ale najwyraźniej zapomniał, albo nie potrafił.
Wyczuła gorycz i zawód w jego głosie. A potem zrozumiała.
- Nie zapomniał - zapewniła gorąco. - On kazał przygotowywać różne eliksiry mnie i Ginny. Nawet się zdziwiłam, że skład podstawowy jest tak podobny do wywaru tojadowego. Nie powiedział nam, do czego mają służyć - wyjaśniła widząc jego zaskoczoną minę. - Myślałam, że to ma coś współlnego z... - nagle przypomniała sobie, o tym, że Draco nie wie, po co naprawdę chodziła do lochu nr 13 - naszymi eee... ćwiczeniami - zakończyła kulawo.
Łypnął na nią podejrzliwie, ale nie skomentował. Być może już stracił ochotę do tej rozmowy.
- I co? - zapytał, po chwili przedłużającej się ciszy, podczas której Iti próbowała zebrać myśli.
- I nic - powiedziała cicho. - Ostatni specyfik warzyłam chyba tydzień temu. Na pewno nic ci nie mówił?
- Nie.
- Ale może jednak?
- Nie! Chciałem go wczoraj zapytać o efekty pracy, ale był nieuchwytny.
- A dzisiaj? - podeszła do niego i wpatrywała się w jego twarz z przejęciem.
W jednej chwili zapomniała o tych kilku tygodniach jego milczenia, o wszystkich animozjach. Zapomniała nawet, po co przyniosła miotłę do sowiarni.
- Słuchaj, Draco. Musisz do niego pójść. Natychmiast. Do pełni zostały mniej niż trzy godziny.
- Dwie - poprawił, a potem minął ją i podszedł do jednej ze śpiących sów. Zdjął z żerdzi niezadowolonego ptaka, który próbował uszczypać go dziobem. Niezrażony przywiązał list do jego nóżki, czując na plecach natarczywe spojrzenie Gryfonki. Stanął przy oknie i wypuścił skrzydlatego listonosza w nieprzenikniony mrok. Uniósł wzrok, by popatrzeć na księżyc.
- Jeszcze tu jesteś? - syknął, kiedy Ithilina oparła się o okiennicę obok niego. - Przeszkadzam ci w nocnej ucieczce, co? Już sobie idę - zapewnił. - Uciekaj w końcu!
- Nie mogę - nie spojrzała na niego, ale miał wrażenie, że dostrzegłby łzy w kącikach jej oczu. - Wiem, że ucieszyłbyś się gdybyś nie musiał nigdy więcej na mnie patrzeć, ale ja...
- Jesteś głupia - dokończył. - Tak, wiem. Nie musisz o tym przypominać. Nie ukrywam, że twoja osoba nie jest przeze mnie mile widziana, ale tak naprawdę nie obchodzi mnie, co zrobisz.
Spojrzała na niego. Chyba się zdziwiła.
- Nie obchodzi mnie - kontynuował, doskonale świadom tego, jak bardzo ją rani - czy wsiądziesz na tą cholerną miotłę i odlecisz, zostawiając Tami pod opieką wilkołaka, służącego Czarnemu Panu. Och, tak! Rozumiem cię - wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu, zadowolony, z jej dygoczących ramion i opuszczonej głowy. - W końcu my, Ślizgoni myślimy przede wszystkim o swojej skórze, o tym, że jakimś cudem ministerialni Aurorzy odkryją wśród setek uczniów tą jedyną osobę, odpowiedzialną za śmierć Weasley'a. W końcu to my, Ślizgoni - mówił coraz głośniej, nie przejmując się tym, że Filch czasem patroluje wieżę podczas ciszy nocnej - nie ufamy Albusowi Dumbledorowi! Ale wiesz, co? - warknął. - Żaden Ślizgon nie uciekałby z jedynego miejsca, do którego Śmierciożercy nie mogą wejść, w ciemność, w nieznane.
Zamilkł. Odsunął się od niej i ruszył do wyjścia. Nie miał ochoty patrzeć na nią, ani chwili dłużej.
- Masz rację - powiedziała, podchodząc do niego po chwili.
Złapała go za ramię.
- Tylko tyle? - strącił jej dłoń, obdarzając ją półuśmiechem.
- Tylko tyle - kiwnęła z powagą głową. - Nie ma nic gorszego niż tchórzliwy Gryfon - stwierdziła, przywołując miotłę ruchem różdżki i pomniejszając ją kolejnym zaklęciem. - A teraz, czy pójdziesz ze mną do Snape'a? Sam mówiłeś, że do pełni pozostały...
- Mniej niż dwie godziny - prychnął. - Wiem o tym! Nie musisz mi przez cały czas przypominać! Zrobił to już Dumbledore, kiedy po raz kolejny mówił mi o tym, że pani Pomfrey odprowadzi mnie do Wrzeszczącej Chaty. Naprawdę nie jestem w stanie o tym zapomnieć - dodał z błyskiem w oku. - I tak, pójdę zaraz do mojego wrednego wujaszka, tylko odczep się już ode mnie, słyszysz!
Otworzył z rozmachem drzwi i zniknął na schodach.
Ithilina przytrzymała drzwi, żeby nie trzasnęły i westchnęła.
- Słyszałam - szepnęła ze smutkiem.
Nie zamierzała go gonić.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz niedaleko wejścia do Wieży Gryfonów, ponad godzinę później

Ithilina zasiedziała się w sowiarni. Wciąż jeszcze rozważała możliwość ucieczki. Próbowała przekonać samą siebie, że mogłaby tak postąpić, zostawić szkołę i Tami. Wiedziała, że to nieprawda. Poza tym, gdzie miałaby się udać? Do swoich mugolskich rodziców? Mogłaby, ale wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem. Była pewna, że Voldemort wytropiłby ją, gdyby chciał.
"Tak, pewnie zaraz po schwytaniu Tami" - pomyślała gorzko.
Doskonale pamiętała, jak Dumbledore tłumaczył im zalety dwojga Strażników Tajemnicy. Stanowili dla Tamirelle i siebie nawzajem najlepsze zabezpieczenia, na jakie Zakon było stać. Nie mogła lekkomyślnie narażać dziewczynki.
"Rodziców także" - przyznała.
Bała się o nich już teraz. Drżała na samą myśl o tym, co mogłoby się im stać, gdyby Śmierciożercy ich zaatakowali. Jak mieliby się obronić, skoro nie mają w domu nawet pistoletu, a co dopiero różdżki? Wiedzieli dość dobrze czym jest magia. W końcu, niewytłumaczalnym sposobem ich jedyna córka okazała się czarownicą.
"No i jest jeszcze ciotka."
Ciotka Clothilda tak naprawdę nie była członkiem ich rodziny, ale długoletnią znajomą państwa Nicks, jeszcze z czasów ich studiów archeologicznych. Wielkie też było ich zdziwienie, kiedy pokazawszy jej dziwaczny list, zaadresowany błękitnym atramentem do ich jedenastoletniej córeczki, Clothilda nie tylko nie okazała zaskoczenia, ale wręcz przeciwnie. Była doskonale poinformowana i uparcie twierdziła, że zna osobiście autorkę tegoż listu. Tylko długiemu stażowi przyjaźni rodziców z ciotką i stanowczości tej ostatniej, Ithilina zawdzięczała poznanie magicznej społeczności swego rodzinnego kraju. Dokładniej zaś niewielkiej szkoły dla młodych adeptów sztuk czarodziejskich, mieszczącej się w jednym z północnych województw i to bynajmniej nie na pustkowiu, lecz w kilkunastotysięcznym miasteczku.
W ten oto sposób Berta i Robert Nicks otworzyli swe oczy na magię, a kieszenie na przeprowadzkę do owego miasteczka. Szkoła nie miała bowiem odpowiednich warunków, aby stworzyć uczniom internat.
"Ciotka wyjaśniła im wtedy, że Tower jest lokalną filią Drumstrangu" - przypomniała sobie.
Nie byli zachwyceni zmianą otoczenia, ale szybko przekonali się, że w miasteczku mieszka więcej rodzin, których jedno lub kilku członków jest uzdolnionych magicznie.
"Chyba mogę powiedzieć, że wrośli choć częściowo w mój świat" - zastanowiła się.
To jednak nie znaczyło, że mogła być o nich spokojna. Szczerze wątpiła, czy ciotka zdołałaby w jakikolwiek sposób im pomóc.
- Tęsknię za wami - szepnęła bezgłośnie, przywołując w pamięci obraz jasnowłosej matki, strofującej ją z kuchni za zostawienie smażonej cebuli z obiadu i ojca mrugającego do niej znad gazety.
Żal ściskał ją za serce.
Na tych i podobnych myślach upłynęło jej kilkadziesiąt minut. Nogi tak jej zdrętwiały od siedzenia w kącie sowiarni, że z trudem stawiała kroki na drewnianych schodkach, kiedy w końcu zdecydowała się wrócić do dormitorium. Na własne nieszczęscie nie posiadała tak przydatnej do nocnych wędrówek peleryny niewidki. Z tego powodu musiała być wyjątkowo ostrożna. Stąpała najciszej, jak mogła, cały czas wypatrując w mroku hogwarckich korytarzy zielonych ślepi pani Noris, albo pochodni Filcha. Starała się iść jak najbliżej ściany, żeby w razie kłopotów uskoczyć za posąg, czy zbroję.
Była już całkiem blisko schodów prowadzących do swojej wieży, kiedy wydało jej się, że słyszy z oddali żałosne miauknięcie. Rozejrzała się prędko, ale jak na złość nigdzie w pobliżu nie stał żaden życzliwy i odpowiednio duży przedmiot, za którym mogłaby się schować. Nie było też żadnej ciemnej wnęki, która mogłaby w decydującym momencie użyczyć jej swego zbawczego schronienia.
Nasłuchiwała.
Miauknięcie powtórzyło się, tym razem bliżej. Oblizała nerwowo wargi i przytuliła się do kamiennej ściany, licząc na łut szczęścia. Minęła przed chwilą odchodzący w bok korytarz i miała nadzieję, że pani Noris i jej właściciel właśnie tam teraz skręcą.
Nadzieja okazała się płonna.
- No, no, no... Co my tu mamy, maleńka? - światło pochodni wyłoniło z mroku skuloną postać jasnowłosej dziewczyny. - Gryfonka. Klasyczny przypadek nadający się na całotygodniowy szlaban - ogłosił zadowolony z siebie Filch.
Po czym złapał przygnębioną Ithilinę za ramię i pociągnął w kierunku Wielkiej Sali.
- Auć! - zaprotestowała. - To boli!
- Trzeba było nie włóczyć się po nocy, smarkulo!
- Niech pan mnie puści. Pójdę sama.
- O nie, nie - zaprotestował. - Żebyś mi zaraz uciekła, co? Nie jestem taki głupi. Po tym jednym przypadku z bliźniaczymi półdiablętami Weasleyów nie dam się więcej nabrać na te wasze sztuczki. Co to, to nie!
- Czy ja wyglądam na rude półdiablę?! - oburzyła się. - A w ogóle, gdzie mnie pan prowadzi? Do Wielkiej Sali? Po co?
- Do Wielkiej Sali! Oczywiście, że nie, głupia dziewczyno - prychnął, nie przestając szarpać ją za ramię. - Tamte korytarze zwykle o tej porze patroluje profesor Snape. A my mamy taki układzik, że wyłapanych uczniów zawsze przyprowadzam do niego. Wymierza najlepsze szlabany w tej upadającej instytucji - wyznał.
- Ale ja jestem Gryfonką! - zakrzyknęła rozpaczliwie. - Profesor McGonagall jako moja opiekunka powinna...
- Powinna się dobrze wyspać przed jutrzejszymi zajęciami - dokończył za nią woźny, krzywiąc pomarszczoną, surową twarz w komicznej parodii uśmiechu. - Profesor Snape jest dokładnie tego samego zdania. Tak się biedaczek poświęca - zahihotał złośliwie.
Iti nic już nie powiedziała. Zabrakło jej pomysłów. Poddała się żałosnym wizjom codziennego czyszczenia klasy Eliksirów prez następny tydzień, czym z całą pewnością ukarze ją Postrach Hogwartu za nieprzestrzeganie ciszy nocnej. Mogła się tylko cieszyć, że nie znał przyczyny jej nieobecności w łóżku.
Nagle przypomniała sobie, że Draco miał z nim porozmawiać.
"Może usłyszę coś, co pozwoli mi stwierdzić, czy dał Draconowi eliksir" - pomyślała, podążając za Filchem.
Rozmyślania przerwał jej dość raptownie zmartwiony alt szkolnej pielęgniarki.
- Argusie, czy nie spotkałeś nigdzie pana Malfoya? - zapytała, wyłaniając się nagle z nieoświetlonego korytarza po lewej stronie. - Chyba nie złapałeś go i nie odesłałeś do łóżka, co?
- A co ty tutaj robisz, Pomponio? - zdziwił się. - Ten krnąbrny dzieciak uciekł ci z łóżka?
- Nie, nie - zaprzeczyła prędko, kiwając odmownie głową. - Miałam się z nim spotkać przy wejściu, ale się nie zjawił.
- Miał porozmawiać z profesorem Snapem - wtrąciła się Ithilina.
Woźny popatrzył na nią ze złością, jakby chciał jej przypomnieć, że nocni łamacze szkolnego regulaminu nie mają głosu. Zaś pani Pomfrey spojrzała na nią z przejęciem.
- Widziałaś go? Kiedy? Co mówił? Na świętego Munga Dobrotliwego! Mów natychmiast dziewczyno! Nie ma ani chwili do stracenia!
- Jakąś godzinę temu. Szedł się właśnie zobaczyć z profesorem - skłamała gładko. - Ale dlaczego pani tak się denerwuje? Przeciez pełnia...
- Profesora Snape nie ma od kolacji w szkole - wpadła jej w słowo wzburzona kobieta. - A księżyc lada chwila może całkiem wyłonić się zza chmur. Kiedy wychodziłam ze szpitala, piętnaście minut temu... - urwała, rzucając przerażone spojrzenie Filchowi, który także zaczął się denerwować - A ja nie znam hasła do dormitorium!
- Zawiadomię dyrektora - powiedział i w tej samej chwili puścił Ithilinę, która tylko na to czekała.
Ruszyła biegiem do lochów, nie zważając na nawoływania Madame Pomfrey.

Szkocja, Hogwart - prywatne laboratorium Mistrza Eliksirów, kilkanaście minut później

Ithilina czuła jak rwie ją w boku. Szaleńcza eskapada pogrążonymi w mroku korytarzami Hogwartu dawała jej się we znaki. Na dodatek na pierwszym zakręcie zahaczyła o jakąś rzeźbę ramieniem, które teraz pulsowało tępym bólem. Na schodach o mało się nie wywróciła, przeskakując po trzy stopnie na raz. W takim tempie dotarcie do lochów graniczyło prawie z cudem, a mimo to dziewczyna nie zwolniła ani na chwilę. Nie mogła. Musiała jak najszybciej odnaleźć Dracona.
Zatrzymała się dopiero w wąskim korytarzu, przed klasą Eliksirów. Kilka sekund łapała wielkimi haustami wilgotne powietrze, po czym zdecydowanie ruszyła ku drzwiom.
"Powinny być otwarte" - pomyślała - "jeżeli Draco wciąż tam jest."
Właściwie nie liczyła na to. Rozsądek mówił jej wyraźnie, że chłopak musiał odejść stąd nie zastawszy profesora. Prawdopodobnie dąsał się teraz w swoim dormitorium, lekceważąc polecenie dyrektora, zgodnie z którym powinien udać się pod eskortą pani Pomfrey do Wrzeszczącej Chaty. Jednak jakaś część świadomości Iti podpowiadała jej, że nawet Malfoy nie jest tak arogancki i nierozsądny.
"Coś się musiało stać..."
Drzwi były otwarte. Weszła do środka, zapalając mosiężny lichtarz na ścianie swoją różdżką.
- Draco! Jesteś tam?
Pomieszczenie było puste i czyste. Gryfonka przypomniała sobie, że słyszała w Pokoju Wspólnym, jak Grogman, czwartoroczniak, skarżył się, że czeka go tego dnia szlaban u Snape'a.
"Musiał się postarać" - oceniła.
Rozejrzała się uważnie po sali, zasatanawiając się, czy Malfoy nie znalazł się przypadkiem w prywatnym laboratorium Severusa. Pomyśłała, że może chciał na niego poczekać.
"Albo szuka eliksiru!"
Spojrzała na zegarek, który dostała od ciotki na swoje siedemnaste urodziny. Zbliżała się północ. Zagryzła wargi i ruszyła w kierunku samotnych drzwi, znajdujących się za biurkiem. Wiedziała dokąd prowadzą.
Nagle zatrzymała się w pół kroku. Usłyszała coś. Dźwięk przypominał coś pomiędzy jękiem, a skowytem. Przeszył ją dreszcz strachu.
- Draco? - zapytała lękliwie.
Postąpiła jeszcze kilka kroków, a wtedy zawodzący głos powtórzył się. Wzdrygnęła się ponownie, ale położyła dłoń na klamce.
"Teraz albo nigdy!"
Pchnęła powoli drzwi, trzymając uniesioną różdżkę przed sobą. Zdziwiła się, bo w pomieszczeniu było jasno i pusto. Weszła najciszej, jak tylko mogła, obiegając laboratorium wzrokiem.
Była to niewysoka, ale obszerna komnata, pod której ścianami piętrzyły się półki z ingrediencjami i księgami, traktującymi o eliksirach. W centarlnej części znajdowały się trzy połączone ze sobą stoły zastawione kociołkami średnimi i małymi. Największe, cynowe, przypominające raczej balie do prania, niż cokolwiek innego stały w schludnym rządku pod jedną ze ścian, zagradzając zresztą dostęp do wykutych w niej drzwi. Ithilina spojrzała z zaciekawieniem w tamtym kierunku. Podeszła bliżej, starając się nie trącić stopą żadnego kotła. Nie była pewna, jakie mikstury jej nauczyciel warzy w takich ilościach. Przyglądała się drzwiom, zastanawiając się, czy za nimi znajduje się to coś, co wydawało te dziwne dźwięki.
"Oby to nie był Draco" - przeraziła się.
Drzwi pokrywały zatarte częściowo znaki runiczne. Ithilina zmarszczyła brwi. Jeden z nich wydał jej się znajomy.
- Gruba elipsa, pokryta zygzakiem - szepnęła do siebie. - Czy to jest w ogóle run? Nie, nie mam teraz na to czasu. Dra...
W tej samej chwili obróciła się i głos uwiązł jej w gardle. Nie było wątpliwości, że znalazła osobę, której szukała.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 22.09.2008 22:05
Post #15 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Jak widzę, brak odzewu na poprzedni rozdział. No cóż... Daję część następną. Moze ktoś znajdzie tyle siły i skomentuje? smile.gif

ROZDZIAŁ VIII, czyli sen i jawa...

Szkocja, Hogwart - pracownia Mistrza Eliksirów, dwie minuty po pełni

- Boże... - jęknęła.
Stał przed nią potwór. Mierzył chyba ze dwa metry, a ważył tyle, że bez trudu byłby w stanie zmiażdzyć jej żebra jednym machnięciem pazurzastej łapy. Szarosrebrne włosie, okrywające krępe cielsko lśniło złowieszczo. Ale jeszcze groźniej błyszczały jego żółte ślepia wpatrzone prosto w nią.
Nie śmiała się ruszyć. Nie miała pojęcia, co robić. Jej mózg właśnie uciekł z krzykiem, zostawiając ją bez pomysłu wydostania się z tej sytuacji. Z trudem łapała powietrze, nagle czując się tak, jakby laboratorium zaczęło się kurczyć i napierać na nią ze wszystkich stron, siłą wypychając życiodajny tlen z płuc.
Patrzyła na wilkołaka i miała ochotę się rozpłakać.
"To ja ci to zrobiłam!"
- Draco? - wykrztusiła.
Jego oczy wpiły się w nią jeszcze intensywniej. Przez sekundę miała nadzieję, że Snape zostawił mu ulepszony Wywar Tojadowy i będzie niegroźny.
"Przecież to Draco" - powiedziała sobie. - "Jest Malfoyem, ale nie skrzywdziłby mnie.''
Tak, to był Draco. Ten sam, którego gruba mieszkanka Londynu o mało nie udusiła w autobusie, kiedy jechali do biblioteki. Ten sam, z którym latała pewnej mroźnej nocy na miotle, i w którego dormitorium chorowali po tym wybryku na grypę. Wreszcie ten, z którym się przez pomyłkę zaręczyła, który usunął sobie część wspomnień, żeby ją ratować.
Jednak w tej chwili blondwłosy arystokrata, Ślizgon i nadęty bufon był tylko jednym. Wilkołakiem.
Kiedy usłyszała przeciągłe warknięcie i zobaczyła szereg obnażonych zębów, instynkt samozachowawczy zwyciężył. Uniosła różdżkę...

****

Anglia, Straszny Dwór - gabinet Czarnego Pana, mniej więcej w tym samym czasie

- Vanessa.
- Jestem gotowa, Panie.
- Jak zawsze - Voldemort roześmiał się, a echo poniosło wysokie dźwięki do najodleglejszych zakątków komnaty, gdzie w półmroku stali Śmierciożercy, czekając na rozkazy swego Pana. - Wyrażasz gotowość już przed wysłuchaniem moich instukcji.
- Jestem ci zawsze wierna, Panie - srebrnowłosa kobieta o niesamowitej urodzie skłoniła głowę jeszcze niżej na kształtne piersi.
Bellatriks ukryta za białą maską zmarszczyła ze złością brwi i zagryzła wargi, zaciskając palce na różdżce. Miała wielką ochotę krzyknąć i przypomnieć swemu Panu, kto jest jego najwierniejszym sługą. Powstrzymywała się z trudem.
- To dobrze, bo zadanie, które ci powierzam wymaga całkowitej lojalności - kontynuował, przypatrując się klęczącej postaci. - Wyruszysz wraz z Wewnętrznym Kręgiem do Mansfield. Z żyjących tam dwunastu rodzin, tylko pięć miało na tyle rozsądku, żeby opowiedzieć się po mojej stronie. Pozostałych należy więc zmusić do uległości.
Zawiesił głos, co Vanessa odczytała jako pozwolenie na zadanie pytania.
- Jak mamy to uczycnić, Mistrzu?
- Bardzo prosto - wąskie i bezkrwiste wargi czarnoksiężnika wygięły się w upiornym grymasie. - Moi Śmierciożercy już wiedzą kogo potraktować Imperiusem. Kilka nic nie znaczących osób obiecałem natomiast pobratymcom Greybacka. Są ostatnio wyjątkowo głodni - kobieta skrzywiła się z obrzydzeniem na te słowa, ale biała maska dobrze ukryła jej emocje. - Dla ciebie mam siedmiu mężczyzn. Przydadzą się, aby uzupełnić szeregi wilkołaków.
- Wilkołaków? - tym razem nie udało jej się ukryć zdziwienia.
Zapomniała się i podniosła głowę, patrząc wprost w szkarłatne ślepia rozmówcy.
Bellatriks uśmiechnęła się z satysfakcją ze swojego końca sali, wierząc, że za taki brak szacunku Vanessa zostanie potraktowana Cruciatusem.
- Tak - Czarny Pan zawiódł nadzieje swej najwierniejszej popleczniczki. - Przypilnujesz młodego wilkołaka, aby zaraził tylko osoby, które mu wskażesz.
- Ona?! - krzyknęła Bella. - Dlaczego ona? W jaki sposób miałaby tego dokonać? - obrzuciła klęczącą kobietę pogardliwym spojrzeniem.
Srebrnowłosa poderwała się z ziemi jednym sprężystym ruchem i z wściekłością szarpnęła maskę zasłaniającą jej twarz.
Wszyscy Śmierciożercy znajdujący się w pomieszczeni jękneli, kiedy ich oczom ukazały się niesamowite migdałowe oczy Vanessy, jej zgrabny zadarty nosek i pełne krwistoczerwone usta. Nawet Bella musiała zmrużyć oczy, taka bowiem poświata biła od pięknej kobiety.
- Ponieważ jestem wilą - wycedziła przez zęby, robiąc kilka kroków w kierunku Lestrange - I żaden wilkołak nigdy nie będzie zdolny mnie zaatakować.
Wydawało się jakby płynęła w powietrzu, a jej stopy tylko muskały podłogę, jak wyjątkowo tkliwy kochanek. Kilkoro mężczyzn ruszyło w jej stronę i próbowało ją pochwycić, a inni padali przed nią na kolana.
Bella skrzywiła się błyskawicznie wyciągając przed siebie różdżkę.
- Crucio! Dość tego przedstawienia. - warknął Czarny Pan wstając nagle, a z jego różdżki pomknęło zaklęcie, które ugodziło wilę i odbiwszy się od niej dosięgło także Bellatriks.
Obie kobiety jak polne kwiaty, które zerwało nagle kapryśne dziecko, runęły na ziemię zwijając się z bólu.
- Vanessa, natychmiast zakładaj maskę!
- Tak jest, Panie. Wybacz mi - odparła i trzęsącymi się rękami wypełniła polecenie.
Czasem miała wrażenie, że wile odczuwają zaklęcia jeszcze silniej niż ludzie.
Voldemort spojrzał z pogardą na swoich popleczników, powoli wyzwalających się z czaru pięknej istoty.
- Jesteście żałośni - wypluł ze złością, a Śmierciożercy zatrzęśli się ze strachu. - Doprawdy powinniście się cieszyć, że ten stary dziwak Dumbledore nie ma po swojej stronie żadnej czystokrwistej wili. Żaden z was nie ma w sobie dość siły woli, aby oprzeć się jej zdradzieckiemu urokowi. Otaczają mnie głupcy i słabeusze!
Krążył pomiędzy nimi, jak rozjuszony drapieżnik, gotowy w każdej chwili zaatakować. Nawet nie musiał używać legilimencji, by poznać myśli swych sług. W ich oczach wyrażnie odbijał się strach przed zielonym promieniem Avady. Jego szkarłatne oczy spoczywały na każdym z nich przez chwilę, jakby rzeczywiście szukał kogoś, na kim mógłby wyładować swój gniew. Wreszcie jednak uspokoił się nieco.
- Zejdźcie mi z oczu. Wiecie, co macie robić.
- Tak jest, Panie - odpowiedział mu chór głosów.
Wyraźnie wyczuwał w nim ulgę.
Skinął głową w stronę Glizdogona, który przycupnął gdzieś przy ścianie za jego tronem. Mały człowieczek, o szczurzej twarzy przysunął się z lękiem do swojego Mistrza.
- Przyprowadź Severusa - polecił. - Już czas, żeby dołączył do grupy i przywiódł do mnie mojego najmłodszego sługę.
Glizdogon pochylił się w niskim ukłonie, po czym wybiegł z sali i pomknął korytarzem do podziemi, gdzie kryło się laboratorium, w którym Mistrz Eliksirów przygotowywał trucizny swemu Panu.
****

Szkocja, Hogwart - pracownia Mistrza Eliksirów, pięć minut po pełni

Ithilina miała wrażenie, że zmaga się z wilkołakiem już od kilku godzin. Wymierzyła w niego kilka prostych zaklęć, gdyż nie chciała zrobić krzywdy Draconowi. Jakoś nie mogła zapomnieć, że to on jest tą bestią, z którą została zmuszona walczyć. W głowie błąkała jej się tylko jedna myśl: "Dotrzeć do drzwi i zamknąć go tutaj, zanim nie sprowadzę dyrektora." Swoją drogą dziwiła się, że Dumbledore bardziej nie zadbał o chłopaka i nie dał mu żadnej ochrony. Przecież wiedział jaką Malfoy ma naturę.
"Czułam, że mu odbije i nie będzie chciał skorzystać z pomocy pani Pomfrey!" - przemknęło jej przez myśl, kiedy umknęła za szafę, w ostatniej chwili, zanim wilkołakowi udało się zatopić ostre jak sztylety kły w jej gardle. - "Ale gdzie, do cholery, podział się Snape?!"
Zanurkowała pod stół i ledwo wyczołgała się spod niego z drugiej strony, kiedy przygnieciony włochatym cielskiem przewrócił się. Z jego blatu pospadały kolorowe fiolki rozbijając się z hukiem na podłodze. Z jedej z nich buchnął ogień, którego blask był tak silny, że dziewczyna czym prędzej zasłoniła oczy ramieniem. Usłyszała huk, a potem zasypały ją odłamki szkła i kawałki drewna. Krzyknęła z bólu, kiedy połowa stołowej nogi rąbnęła ją gwałtownie w ramię. Wstała na nogi i odskoczyła na bok, gdyż w miejscu, gdzie jeszcze przed momentem leżała, zwaliła się srebrnowłosa bestia, przygnieciona stertą drewna, która całkiem niedawno była stołem.
- Draco!
Wybuch zatrząsł posadzką na tyle silnie, że z innych stołów i półek pospadało większość ingrediencji. Ithilina nawet nie zauważyła, że w rogu komnaty, po prawej stronie uformowało się kolejne zarzewie ognia.
Podniosła upuszczoną wcześniej różdżkę i krzyknęła zaklęcie. Drewno przygniatające Malfoya rozprysło na boki, jakby było kupką śniegu. Gryfonka schyliła się, gdy nad jej głową przeleciała ułamana część blatu.
- Draco... - ostrożnie dotknęła koniuszkami palców gęstego futra.
Wikołak nie poruszył się. Na jego ciele widniało kilka ran, z których sączyła się ciemna, gęsta krew.
Nie zdążyła się nawet zastanowić, nad tym, co powinna zrobić, kiedy poczuła swąd spalenizny. Obróciła się gwałtownie, czując narastający ból w przygniecionym lewym ramieniu, i zobaczyła falę ognia, która rozprzestrzeniała się szybko, trawiąc magiczne księgi Severusa Snape'a.
- Aquamenti! - woda, która wylała się z jej różdżki zdołała zalediwe ugasić jedno płonące ramię, które wyciągał w jej stronę szalejący żywioł.
Ithilina zrozumiała, że nie da rady zgasić pożaru.
"Muszę nas stąd wydostać" - pomyślała.
- Mobilicorpus! - krzyknęła kierując różdżkę na wilkołaka.
Miała nadzieję, że wystarczy jej siły, aby przelewitować tak wielki ciężar.
Tak się jednak nie stało.
Kiedy tylko zaklęcie dosięgło szarego potwora, bestia ryknęła i z nienawiścią w ślepiach ruszyła na oszołomioną dziewczynę.
Krzyknęła tylko jeden raz i rzuciła się do ucieczki w kierunku drzwi, po których ślizgały się już języki ognia.

****

Szkocja, gdzieś w Zakazanym Lesie, dokładnie w tym samym czasie

Na środku niewielkiej polanki z cichym pyknięciem pojawiło się pięć ciemnych postaci. Światło księżyca prześlizgujące się pomiędzy bezlistnymi koronami wysokich drzew padło na ich twarze przysłonięte białymi maskami. Gdzieś w oddali odezwało się donośne pohukiwanie leśnego puszczyka.
- Gdzie ona jest? - warknął gniewnie Dołohow.
Zwinął pięści, jakby gotował się do walki ze spóźnioną towarzyszką.
Severus prychnął i uśmiechnął się drwiąco pod swoją maską. Dziwiła go szybkość, z jaką ten rosły palant zapomniał o niesamowitej urodzie Vanessy, przed którą klęczał jeszcze piętnaście minut temu.
"A może właśnie pamięta" - zastanowił się. - "i jest wściekły, że dał się tak upokorzyć."
- Mówiłam, że jest nam niepotrzebna - wtrąciła się Bella. - Tylko nas opóźnia. Poradzilibyśmy sobie z Draconem i bez niej.
- Właśnie - dołączył się McNair. - Moglibyśmy skorzystać z magicznych łańcuchów. Słyszałem, że te które używa się do kierowania maręgami są wykorzystywane też do łapania wilkołaków - Dołohow i Snape popatrzyli na niego sceptycznie. Wzruszył ramionami. - W Rosji, czy gdzieś tam.
- A ja się dziwię, że nasz Mistrz Eliksirów nie przyprowadził do nas chłopaka wcześniej - szczupły Śmierciożerca zbliżył się do Severusa, a jego czarne oczy lśniły niebezpiecznie w srebrnej poświacie. - Przecież są odpowiednie elkisiry. Nawet taki laik jak ja to wie.
Nauczyciel zagryzł wargi, czując wyraźnie jak bardzo ręka świerzbi go do różdżki. Zacisnął mocniej palce, gotowy na atak ze strony Michsa.
"Będę się bronił, choćby Czarny Pan miał mnie ukarać Cruciatusem" - postanowił.
- Eliksiry! - warknął. - Jesteś idiotą, czy tylko udajesz? - zadrwił. - Miałem wyprowadzić Malfoya z zamku, sprzed nosa Dumbledora?! Chyba kpisz! Jeśli myślisz, że Trzmiel wie o Mrocznym Znaku, to jesteś w błędzie. Myślałby, że go zdradziłem, gdybym porwał Dracona. A tego Czarny Pan na pewno by nie chciał.
- Może i tak - Michs machnął lekceważąco ręką. - Ale mogłeś mu podać coś co podporządkowałoby go naszej woli. Coś, co spętałoby jego umysł.
- Taki wywar nie istnieje! - krzyknął.
- Widać, że jesteś laikiem - czysty damski głos dołączył do nich z jawnie wyczuwaną pogardą.
Wszyscy Śmierciożercy obrócili się.
- Zdaje się, że na mnie czekaliście - kobieta w wąskiej czarnej sukni postąpiła ku nim. Jej długie srebrne włosy wiły się w lekkich podmuchach wiatru jak cieniutkie pajęcze nitki. - Dobrze wiesz, Michs, że nie ma takiej mikstury, która podziałałaby na wilkołaka, kiedy jest już w swej wilczej postaci. Jest zbyt silny. Zaatakuje każdego człowieka, który stanie mu na drodze. A niewielu jest w stanie przeżyć to spotkanie, jeśli nie zdołają uciec. Po co więc dręczyłeś Mistrza Eliksirów? Chcesz zniechęcić do siebie jedyną osobę, która może uratować ci życie w razie kiedy moje metody zawiodą i rozszalały wilkołak rzuci się na ciebie? - wbiła szarobłękitne oczy w czarnowłosego mężczyznę, który zacisnął wargi w niemej złości. - A ostrzegam, w twoim wypadku mogę zawieść.
- Czy to była groźba?! - krzyknęła Bella występując do przodu i patrząc wrogo na wilę. - Myślisz, że nas zastraszysz? Mylisz się! Walczymy u boku Czarnego Pana i nie boimy się wilkołaków. To ty powinnaś bać się zemsty Mistrza, gdyby któremuś z nas spadł włos z głowy przez tego potwora!
- Skąd ta pewność, że jesteś dla naszego Pana taka cenna, Bellatriks? - syknęła gniewnie Vamessa.
Była zła, że Voldemort dołączył do jej grupy tą czarnowłosą diablicę. Czy nie wiedział, że Lestrange jest o nią zazdrosna?
"A może właśnie wiedział" - pomyślała. - "I jak ja mam pracować w takich warunkach?!"
- Dość tego! - Dołohow rozplótł skrzyżowane na piersiach ręce. W jednej z nich trzymał różdżkę, którą skierował w stronę srebrnowłosej kobiety. - Mamy misję do wypełnienia. Gadaj szybko gdzie byłaś tak długo, a potem ty, Snape, pójdziesz do zamku i odnajdziesz swojego chrześniaka. Vanessa pójdzie z tobą. Śmiem twierdzić, że jesteś dla Czarnego Pana dość cenny i nie mam zamiaru oberwać Avadą za nieupilnowanie twojej parszywej skóry.
Snape kiwnął głową, myśląc z pewną ulgą, że Dołohow czasami używa swego ograniczonego mózgu.
- Więc? - ponaglił postawny Śmierciożerca.
- Aportowałam się - rzuciła. - Mamy z tym pewne trudności - wyjaśniła niechętnie.
McNair i Dołohow prychnęli, a Snape wzruszył ramionami. Michs i Bella spojrzeli na nią z jawnym politowaniem.
"Durnie" - syknęła w myślach. - "Ja im jeszcze pokażę!"

****

Szkocja, Hogwart - lochy, kilka minut później

- Aquamenti! - wycelowała zaklęcie w ścianę ognia zagradzającą jej drogę ucieczki i w tej samej chwili usłyszała ogłuszający ryk.
"Cholera! Nie zdążę!"
Woda lała się zbyt wolno. Spróbowała się mocniej skupić na zaklęciu, mając nadzieję, że siła jej umysłu wpłynie na efekty gaszenia pożaru. Na próżno. Nie miała nawet czasu na zebranie myśli, bo wilkołak znów zaatakował.
Zamierzył się na nią pazurzastą łapą, ale uskoczyła w bok. Zwinna jak tancerka, wskoczyła na resztki stołu, czy może regału i walnęła go z góry Drętwotą. Z jej skrupułów niewiele już zostało. Zawył przeciągle, kiedy trafił go czerwony promień, ale nie upadł. Zachwiał się jednak, przymierzając do kolejnego skoku, jakby zaklęcie sparaliżowało mu łapę.
Ithilina wykorzystała chwilową przewagę i w przypływie nagłej desperacji skierowała na siebie strumień wody z różdżki, skacząc jednocześnie w ogień.
"Musi się udać!"
Przycisnęła wolną rękę do boku i pognała przed siebie. Woda ściekała z niej nieprzerwanym strumieniem, chroniąc ją przed ogniem. Wokół niej formowały się kłęby dymu, który gryzł jej płuca. Zakaszlała spazmatycznie.
Dotarła do drzwi. Pchnęła je całym ciężarem ciała ale nawet nie drgnęły.
"Tylko nie to!"
Wciąż oblewała się wodą, a dym bardzo szybko odbierał jej zdolność do oddychania. Fala gorąca napływająca do niej zewsząd była tak silna, że dziewczyna bała się, że zaraz rozpuści się, albo wyparuje z sykiem, jak wrząca woda. Zupełnie nie wiedziała, co mogłaby teraz zrobić. Gdyby przestała oblewać się wodą ogień poparzyłby ją błyskawicznie. Nie wiedziała, czy miałaby dość siły, żeby wykrzyczeć Alohomorę.
Dym dusił ją, gorąca temperatura odbierała siły. Gryfonka była na granicy omdlenia. Już prawie pogrążyła się w błogiej ciemności, kiedy usłyszała głośny skowyt.
- Draco!
Z otchłani jej umysłu wypłynęło wreszcie to jedno zapomniane dawno zaklęcie.
- Glaciare!
Ogień za nią ściął się w jednej chwili, zamieniając w groteskowy szpaler pomarańczowego żywopłotu, o nieregularnych przedziwnych kształtach. Ithilina zadrżała, bo temperatura gwałtownie się obniżyła.
Wtedy usłyszała warkot. Na drugim końcu utworzonego przez nią korytarza, w otoczeniu zamrożonych języków ognia, stał szarowłosy wilkołak. Z kilku płytkich ran sączyła mu się krew, a futro miał miejscami nadpalone. Mimo to z oczu nadal ziała mu żądza mordu.
Przypomniała sobie słowa Dracona: "Zabiję cię, Nicks! Przysięgam, że cię zabiję!"
Zaczerpnęła tylko jeden haust chłodnego powietrza i otworzywszy drzwi Alohomorą, puściła się pędem przez korytarz.
Biegł za nią. Słyszała chrobot jego pazurów o kamienną posadzkę. Co miała robić?
"Muszę go stąd wyprowadzić. Ale gdzie?"
Rozejrzała się gorączkowo. Przed nią były dwa korytarze. Jeden prowadził do wyjścia z zamku, a drugim można było dostać się do Wielkiej Sali. Który wybrać?
"Wyjście! Tak! Las!" - odkryła. - "Zgubię go na błoniach!"
Spróbowała przyspieszyć, choć czuła się już bardzo zmęczona. Tylko strach napędzał teraz jej mięśnie.
"Dlaczego jestem sama?! Gdzie Madam Pomfrey, Filch i dyrektor?!"
Biegła. Obejrzała się za siebie. Dzieliła ich pewna odległość, ale nawet stąd była w stanie zobaczyć w jego oczach nienawiść. Wyglądała na niemal ludzką.
- Draco...
Wiedziała, że jeśli skoczy, rozszarpie ją. Była o tym przekonana.
"Nawet nie uczyniłby mnie podobną do siebie" - żachnęła się.
Zdwoiła wysiłki. Ostre kłucie w boku przypominało jej coraz gwałtowniej, że dowóz tlenu do mięśni jest stale ograniczany. Cały jej organizm zdawał się krzyczeć:"Zwolnij!", ale mózg odpowiadał na to:"Zginiesz!", więc nie zważając na pieczenie łydek, biegła dalej.
Wpadła z impetem do halu wejściowego, żywiąc cichą nadzieję, że bestia za nią, nie wyhamuje i zatrzyma się choć na moment na kamiennym posągu Założycieli.
Obejrzała się po raz drugi. Potwór skręcił płynnie, zupełnie jakby był wężem, a nie przerośniętym wilkiem.
Rzuciła się do drzwi. Były zamknięte. Wpadła na nie, wykrzykując desperacko Alohomorę. Ani drgnęły.
- Diffindo! - Nie obchodziło ją co Dumbledore powie na rozwalone drzwi.
Chciała tylko jak najszybciej wydostać się spoza zasięgu kłów wilkołaka.
Wrota nie zareagowały. Ithilina w geście całkowitej rozpaczy uderzyła w nie pięściami, świadoma, że napastnik za nią szykuje się właśnie do ostatecznego skoku.
Jak miała z nim walczyć, skoro zaklęcia się go nie imały?
Odwróciła się, wyciągając przed siebie różdżkę. Zdecydowana mimo wszystko bronić się do końca.
Ugiął masywne łapy w pół przysiadzie. Obnażył kły. Nawet nie zdążyła pomyśleć, jakiego zaklęcia chciałaby użyć po raz ostatni. Wyrzucił głowę w tył i zawył przeciągle, a potem skoczył.
Podniosła ramię w obronym geście, szykując się instynktownie na atak z góry i mocno opierając plecami o drzwi, kiedy właśnie drzwi za nią otwarły się.
Runęła bezwładnie na ziemię, patrząc jak wilkołak przelatuje nad nią w długim skoku. Nim zdążyła się podnieść, jakaś obca moc podrewała ją do góry i rzuciła na bok. Wylądowała w wysokich krzakach. Kiedy zdołała się z nich wydostać zobaczyła wilkołaka pędzącego w dół zbocza w kierunku Zakazanego Lasu.
Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy zobaczyła wyłaniającą się z lasu dwójkę Śmierciożerców. Rozpoznała ich czarne peleryny i białe maski.
"Śmierciożercy w szkole!"
- Expecto patronum! - krzyknęła.
Z końca jej różdżki wystrzeliło mgliste zwierzę. Nie oglądając się, zawróciło w kierunku zamku, na swych rączych kopytach.
"Co oni robią?" - przemknęło jej przez myśl. - "Dlaczego nie uciekają?"
Wilkołak pędził prosto na nich. Ithilina patrzyła zdezorientowana.
Jedna z postaci wysunęła się na przód i odrzuciła błyskawicznie maskę. Gryfonka dojrzała srebrne włosy i piękną twarz kobiety.
"To chyba wila" - pomyślała.
Potwór zaczął zwalniać, a kobieta wyciągnęła przed siebie różdżkę, zupełnie jakby go zatrzymywała. I wtedy Iti zrozumiała.
- Draco! - krzyknęła i rzuciła się do przodu.
- Nie! - ktoś złapał ją mocno za ramiona.
- Draco! - szarpała się. - Niech pan mnie puści! - poznała głos Dumbledora. - Niech pan mu pomoże! Na Merlina... - jęknęła, patrząc jak srebrnowłosa wila podporządkowuje sobie wilkołaka, niczym tresowanego psiaka. - Oni go porywają! Niech pan coś zrobi! - wrzasnęła histerycznie, próbując kopnąć dyrektora i uwolnić się z jego uchwytu.
- Nic nie mogę zrobić - odparł smutno.
- Nie!!! - wyrywała się, dopóki Śmierciożercy i Draco nie zniknęli w czeluściach Zakazanego Lasu.
Potem Dumbledore ją puścił. Padła na kolana w błoto i topniejący śnieg, ukrywszy twarz w dłoniach. Jej ramiona trzęsły się od spazmatycznego szlochu.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, druga trzydzieści cztery w nocy następnego dnia


Mdliło ją. W tej ciemności musiało być coś obrzydliwego skoro ją mdliło. Albo mdliło ją ze strachu.
Zagłębiała się w ciemność, chociaż wcale tego nie chciała. Miała ochotę tupać i wierzgać, ale jakaś niepojęta siła wsysała ją w głąb tego snu.
"Chcę się obudzić. Już, natychmiast!"
Próbowała kopać i gryźć, kiedy niewidzialne macki poderwały ją do lotu. Leciała i krzyczała bardzo długo, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Światło oślepiło ją na krótką chwilę. Nim pochłonęła je z powrotem czarna otchłań dostrzegła srebrne włosy oszałamiająco pięknej, wysokiej kobiety i jej uśmiech, nie mający nic wspólnego z radością.
Mrok poszarzał. Nie zdążyła domyślić się dlaczego, gdy niechciany obraz wypełnił otaczającą ją pustkę.
Krzyczała.
Zobaczyła kamienie, cegły i spękane drewno, które wyrosły przed nią jak spod ziemi. Niskie zarośla dogasały , trawione magicznym ogniem. Zza nich wystawała okrwawiona ręka w nadpalonym rękawie.
Mdliło ją.
"Trupyyyy!!! Boję się!" - dreszcze wstrząsały nią, jakby powiał silny mroźny wiatr. - "Niech to się wreszcie skończy!"
Odwróciła się. A może to świat wokół niej się odwrócił?
Drzewa. Otaczały ją setki wysokich, bezlistnych drzew, o powykręcanych gałęziach. Rozejrzała się. Morze drzew otaczało ją ze wszystkich stron. Napierało, rosło i falowało, a przecież nie czuła żadnego podmuchu wiatru.
"Biegnij!"
Nie wiedziała czyja to była myśl. Może jej własna?
Biegła, potykała się o wystające korzenie, wstawała i znowu biegła, ale drzewa, które były wszędzie stale zdawały jej się tymi samymi drzewami.
Złożyła usta do krzyku wściekłości, kiedy zobaczyła, że na szarych konarach pojawia się krew.
Jej krzyk przeszedł w kłujący uszy wizg.
"Draco!!!"
Jej strach nabrał w końcu imienia. Krew pojawiała się już wszędzie. Na gałęziach, na ziemi, w zatęchłych kałużach. Biegła, czując oddech Śmierci na plecach i już wiedziała, czyim tropem obie podążają.
''Muszę być tam przed nią! Muszę zdążyć, uratować go!"
Las urwał się raptownie, bez ostrzeżenia przechodząc w brzeg jeziora.
Nie wpadła do niego i nie utopiła się. Po prostu to jezioro ją wchłonęło. Woda otoczyła ją ze wszystkich stron, jak przedtem las. Wlewała się do uszu, nosa i ust, sprawiając, że się dusiła. Nie mogła nic wyraźnie zobaczyć, ale jak przez mgłę dostrzegła rozmyte kształty potwora. Wielkiego, szarego cielska.
"Draco!"
Wilkołak, jakby usłyszał jej wołanie, odwrócił pysk, ukazując ogromne kły, z których spływała krew.
Chciała krzyczeć, ale woda zalewała jej gardło. Woda robiła się czerwona.
Jej własne ręce unurzane były we krwi.
- Nic się nie bój. On już na ciebie czeka - nie widziała jej, ale była pewna, że to głos Śmierci.
Przeraziła się.
"Nie on! Nie, Draco. On musi żyć!"
Śmierć zaśmiała się wysoko, przez nos. A potem białe ręce, o pajęczych palcach wyrwały ją z wody.
Tylko, że ona już się przecież utopiła. Śmierć już zdążyła ją zabrać.
- Ja jestem śmiercią!
"Teraz już wiem. Piekło naprawdę jest czerwone. Ona ma czerwone oczy."
Śmierć już nie mówiła do niej. Syczała, a znikąd wyłonił się wąż, który pełzał na granicy horyzontu i połykał własny ogon.
"Urobos" - powiedziała głośno i wyraźnie.
Zdziwiło ją to, bo była pewna, że umarli nie mówią.
A wąż zmienił się nagle w starego centaura i wyrecytował jej Przepowiednię.
Obejrzała się, licząc, że zobaczy obok siebie Dracona. Zamiast niego stał przy niej szary, ogromny wilkołak.
Krzyknęła.
Wilkołak spojrzał na nią z ogromnym smutkiem w oczach, a z jego pyska nadal ciekła krew.
- Nie chciałem tego - przemówił głosem Malfoya. - Zmusili mnieeeeeee...
Zaszlochała.
Nagle jego głos zaczął się wznosić o kolejne oktawy, aż stał się piskliwy do granic możliwości.
- To był przypadek, przypadeeeeek!!!
Wilkołak zmalał na jej oczach i przemienił się w rudowłosego chłopaka, o brązowych oczach. Miał szatę aurora, a z jego piersi biło oślepiające zielone światło.
- Przypadeeeek!!!
Odwróciła się. Dopiero teraz zobaczyła, że ma ciało. Z podziurawionych spodni, wyzierały odrapane kolana.
- On już na ciebie czeka!
Zaczęła uciekać. Bolało, cholernie bolało przy każdym kroku. Ale musiała uciekać. Ścigało ją przecież zielone światło.

Obudziła się, kiedy pani Pomfrey oblała ją strumieniem wody ze swojej różdżki. Szlochała i krzyczała jeszcze przez chwilę, kiedy pielęgniarka próbowała przywrócić ją do świadomości.
- Na Merlina! To tylko sen dziecko. Tylko sen... - chwyciła drżącą dziewczynę za ramiona, próbując ją uspokoić.
Z wolna oddech Gryfonki zaczął się wyrównywać. Otarła załzawione oczy wierzchem dłoni.
- Zaczekaj tu, zaraz przyniosę ci Eliksir Bezsennego Snu - Pomfrey obdarzyła ją zatroskanym spojrzeniem.
- Nie! - zawyła histerycznie. - Niech pani mnie nie zostawia!
- Na Merlina! Cóż cię tak przestraszyło? - pogładziła uczennicę po włosach, próbując uwolnić drugą rękę z kurczowego uścisku jej palców.
- Śmierć - źrenice Ithiliny były rozszerzone i czaił się w nich paniczny strach. - Nie wiem tylko czyja. Moja, czy Dracona.
Ręka magomedyczki znieruchomiała na jej głowie, a słowa: "To tylko sen" zamarły na ustach. Poppy Pomfrey mogłaby przysiąc, że w tej chwili zobaczyła zielony refleks na tle orzechowych tęczówek podopiecznej.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Vivian Malfoy
post 15.10.2008 19:59
Post #16 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 21
Dołączył: 02.01.2008

Płeć: Kobieta



No cóż, muszę przyznać, że dawno nie zaglądałam na forum i mam niezłe zaległości ale przeczytałam wszystko, co mnie ominęło w "Prawdzie". Zauważyłam kilka błędów, ale to tylko literówki smile.gif .Opowiadanie gramatycznie i stylistycznie poprawne (przynajmniej dla mnie). Akcja ciekawie biegnie do przodu, całe opowiadanie wciąga jak studnia bez dna biggrin.gif . Wila w szeregach Lorda? Tego jeszcze nie było. tongue.gif Ale czyta się naprawdę przyjemnie, nie ma wątpliwości, masz talent. Następną część (gdy się pojawi) na pewno przeczytam, tylko nie wiem kiedy, bo nawał nauki w liceum bywa wyczerpujący dry.gif . A to w nagrodę za pisanie czekolada.gif czekolada.gif czekolada.gif . Pozdrawiam serdecznie
Vivian
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 18.10.2008 19:26
Post #17 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Vivian - dziekuję za komentarz. W odpowiedzi na Twoja odpowiedź, dodaje nastepny rozdział biggrin.gif

ROZDZIAŁ IX, czyli za zakrętem...

Szkocja, Hogwart - w najbliższym otoczeniu boiska do quidditcha, poranek trzeciego marca

Ithilina rozpięła guziki brunatnego płaszcza. Zdumiewało ją jak bardzo pogoda mogła się zmienić w ciągu zaledwie kilku dni. Resztki śniegu ostatecznie stopniały, kiedy łagodnym promieniom słonecznym udało się w końcu przebić przez spowijające niebo chmury. Od zachodu wiał ciepły wietrzyk, niosąc w sobie wilgoć znad oceanu i pierwsze ożywcze tchnienie wiosny.
"Już się bałam, że ominiesz Hogwart tego roku" - Gryfonka zwróciła się do niej, jak do serdecznej przyjaciółki.
- Hej, Iti! Co tak wolno? Zajmą ci wszystkie miejsca! - ktoś pociągnął ją za koniec szalika..
Obejrzała się i uśmiechnęła na widok Lavender i Parvati.
- O, cześć! Mnie się tak znowu nie spieszy.
- No, co ty! Nie gadaj - Lav złapała ją za ramię, a jej przyjaciółka ujęła ją z drugiej strony.
- To taki ważny mecz! - emocjonowała się panna Patil, kiedy we trzy biegły w stronę zapełniających się stale trybun. - Od jego wyniku zależy, kto zagra z naszą drużyną w finale.
- Jestem pewna, że Ślizgoni - wygłosiła nieopatrznie Iti.
Koleżanki zmierzyły ją dziwnym wzrokiem.
- Choć wcale im tego nie życzę - zastrzegła się, rumieniąc jednocześnie. - Po prostu widziałam ich poprzednie starcia. Są całkiem dobrzy, nie?
- No, tak - Lavender potrząsnęła blond grzywką.
Dopadły wejścia na stadion w chwili, kiedy Colin zaczął machać do nich szalikiem z trybun Gryfindooru.
- Colin zajął nam miejsce? - zdziwiła się Iti.
Parvati zahihotała, a Lavender zarumieniła się.
- Chyba się we mnie podkochuje - mruknęła niechętnie.
Jej towarzyszki wybuchnęły śmiechem.
Po kilku chwilach wytężonego biegu, Ithilina opadła w końcu na ławkę, dysząc głośno.
"Chyba ostatnio pogorszyła mi się kondycja." - stwierdziła. - "Jakbym wciąż była zmęczona po ucieczce przed Draconem."
Draco... Ostatnio nie myślała już o nim w każdej wolnej chwili. Po tym co się stało podczas pełni, paradoksalnie, odzyskała spokój ducha. Malfoy wrócił wraz ze Snapem następnego dnia rano i aż do wieczora został w Skrzydle Szpitalnym. Dowiedziała się o tym, kiedy przyszła po kolacji do Madame Pomfrey po eliksiry uspokajające, które miały jej zapewnić noc bez koszmarów. Przyjrzała się mu uważnie, czekając aż pielęgniarka przygotuje specyfiki. Wtedy też zrozumiała, że część jej snu mogła być prawdą. Zastanawiała się czy porozmawiać z dyrektorem, albo Snapem. Dumbledore mógł być jednak zajęty ważniejszymi sprawami, a co do Opiekuna Ślizgonów, wątpiła, żeby chciał się z nią podzielić taką wiedzą. Musiała więc poprzestać na swoich podejrzeniach, które zresztą, były wystarczająco przerażające.
Dlatego właśnie poddała się. Zrozumiała, że cena, jaką płacił Draco za uratowanie jej w Malfoy Manor była zbyt wielka, by mógł jej kiedykolwiek wybaczyć. Czegoś takiego nie sposób zapomnieć, a jej dobre intencje na niewiele się tu mogły zdać. Musiała pogodzić się z tym, że będzie miała w nim wroga do końca życia, którego zresztą, biorąc pod uwagę plany Voldemorta, mogło jej już niewiele pozostać.
Otrząsnęła się z niemiłych rozmyślań, skupiając wzrok na boisku. Z magicznego megafonu popłynął senny głos Luny:
- Witajcie, moi drodzy. Ten dzień można uznać za szczególny. Spotkaliśmy się w tym miejscu, gdzie w załomach każdej bramki uwiły sobie gniazda drzęzawki nakrapiane, które możecie podziwiać podczas ich godowego tańca.
- Lovegoood! - McGonagall najwyraźniej, podobnie jak większość kibiców, nie wytrzymała uwag Luny i jej popisowego lekceważenia wlatujących właśnie na boisko Puchonów.
Ithilina roześmiała się ze swego miejsca i tylko pokręciła głową.
"Ach, Luna i jej niemożliwości!"
- Na boisku pojawili się: Ernie McMillan, kapitan i obrońca. Wyglada na to, że jest w dobrym nastroju. Podejrzewam, że łyknął przed meczem sporą dawkę nalewki z plimków, która niezwykle rozjaśnia umysł - kontynuowała rezolutna komentatorka, nie zważajac na śmigających już po boisku Ślizgonów. - Jest jeszcze Marcus Noor, Antoni Goldstein i Vinona Bomdrewon, wszyscy na stanowiskach ścigających. Są niezwykle szybcy i zwinni. Wiem, bo byłam na jedym z ich treningów. Właściwie trafiłam tam przypadkiem, zbierając w lesie czerwone mgławniki i...
- Lovegood!!! - wściekała się wicedyrektorka. - Daruj nam swoje wynurzenia, bo zabiorę ci mikrofon!
Na chwilę zapadła cisza i słychać było tylko szum towarzyszący rozmowom setki uczniów, przepychających się i dopingujących swoich faworytów.
- Myślicie, że go zabrała? - zainteresował się Colin, choć na moment skupiając uwagę na czymś innym, niż siedząca obok niego panna Brown.
Ithilina chciała coś odpowiedzieć, ale zagłuszył ją głos Luny płynący ponownie z megafonu:
- Thomas Carter i Diana Rincols, pałkarze. I szukający - Lane West. Więcej na ich temat powiem podczas meczu, kiedy pani profesor zechce zająć swoje miejsce w loży.
"No, no... Nie podejrzewałabym Luny o taką bezczelność" - zauważyła miodowłosa Gryfonka.
- A teraz drużyna Domu Węża. Kapitan i obrońca: Luc Jaggins, pałkarze: Milicenta Boolstrode i Norton Hale. Dalej ścigający: Blaise Zabini, Amanda Gas i Teodor Nott, oraz szukający: Marty Blobers. Amanda z pewnością ma dzisiaj niebywałe szczęście. Nowa kolekcja pryszczy na jej twarzy świadczy o spotkaniu z rurecznikiem leszczynowym. On ma takie śmieszne zakręcone czułki i rozpyla substancję, która powoduje pryszcze, ale to przynosi szczęś...
- Lovegood! Oddaj natychmiast...
McGonagall nigdy nie udało się dokończyć tego zdania, bo Luna ryknęła:
- Piłki w grze! - i przez kolejne piętnaście minut zdołała skupić się na tym co działo się na boisku.
Tego wszystkiego Iti już jednak nie słyszała. Gryfoni krzyczęli. Parvati podskakiwała na ławce, by lepiej widzieć Erniego, w którym ostatnio się zabujała. Lavender krzyczała i usiłowała usunąć się jak najdalej od Colina, który machał zawzięcie czerwono - złotym szalikiem. Z ryku tłumu wynurzały się co jakiś czas strzępki bojowej piosenki Puchonów, a jakaś nierozsądna czwartoklasistka, w zielonym szaliku, tak bardzo przechylała się przez barierki, że o mało nie spadła.
Ithilina wstała i nie zważając na głośne protesty potrącanych przez nią uczniów, zaczęła przepychać się w kierunku tej części trybun, którą zajmowali Ślizgoni.
"Muszę tylko sprawdzić... Nie zauważy mnie. Nie będę się więcej narzucać. Tylko sprawdzę."
- Ałć!
- Przepraszam, nie chciałam.
- Przepraszam. Tak, muszę przejść.
- Przepraszam.
- Co to ma być, do chol...
- Przepraszam.
- Auuu! Uważaj trochę!
- Przepraszam.
- Spadaj, ja tu mecz oglądam!
- Ja muszę przejść!
- A co mnie to obchodzi?!
- Przepraszam!
- O, żesz ty!
- ...
- Nie przeprosiła nawet!
Kiedy udało jej się dotrzeć na drugą stronę widowni, wpadła prosto na wściekłą Pansy.
- Uważaj jak chodzisz!
Ruszyła bez słowa dalej, próbując nie nadepnąć już więcej na niczyją stopę, ani szatę.
- Chwila! Co ty tu robisz, ryża?! - Pansy złapała ją za ramię. - Tu nie ma twoich gryfońskich, szlamowatych przyjaciół.
- Zgubiłam się - burknęła.
Z bliska, oczy Parkinson dziwnie lśniły.
"Płakała?"
- To się zaraz odnajdź - Pansy szarpnęła za różdżkę, która do tej pory wystawała jej z kieszeni. - Mam cię odprowadzić do wyjścia?
Stały w przejściu pomiędzy wejściem na trybuny Slytherinu a Ravenclawu, blisko wyjścia ze stadionu, którym przed chwilą weszła Ślizgonka. Nikt nie zwracał na nie uwagi.
- Już sobie idę - dyskretnie poprawiła różdżkę w rękawie, gotowa użyć jej, jeśli przeciwniczka zaatakuje.
Pansy mierzyła ją przez chwilę złym wzrokiem, aż nagle szarpnęła głową w bok, jak zranione zwierzątko i odwróciwszy się na pięcie, zniknęła pośród zielonego tłumu.
"Siąkała nosem, czy mi się zdawało?"
Iti nie zwlekając już więcej, opuściła stadion. Była pewna, że Dracona nie ma wśród kibiców. "Może coś mu się stało?" - denerwowała się. - "Pansy płakała. To chyba nie coś poważnego?!"
Puściła się pędem przez błonia, zostawiając za sobą mecz quidditcha i rozwrzeszczanych kibiców.

****

Szkocja, Hogwart - szatnia Slytherinu, kilkanaście minut później

Oderwał się od ściany i skoczył na równe nogi, kiedy skrzynka z zapasowymi piłkami spadła z niewyjaśnionych przyczyn na ziemię.
- Cholera! - zza szafki, która jeszcze niedawno należała do niego, a obecnie została zagrabiona przez tego wymoczka - Blobersa, wychynęła Nicks, w całej swej wściekle gryfońskiej okazałości. - Nie chcia...
- Padnij! - ryknął, kiedy jeden z uwolnionych pod wpływem upadku, tłuczków śmignął mu tuż nad głową i pomknął w kierunku dziewczyny.
- Że co? - jej twarz przybrała wyraz komicznego zdziwienia, ale mimo to ugięła się posłusznie i wyprostowała prawie natychmiast, zaraz po tym, jak tłuczek walnął w stojak na plansze z taktyką gry, stojący za nią.
Draco pozostał na ziemi.
Łup.
- Auu! - jęknęła, kiedy druga piłka trafiła ją od tyłu w kolana i zwaliła z nóg.
Wylądowała prawie na Malfoy'u, który uśmiechnął się diabolicznie.
- Należało ci się.
- Dzięki - mruknęła, przekręcając się na plecy i masując obolałe kończyny, podczas gdy on wstał i zaklęciem unieruchomił obie piłki.
Podszedł do pustej skrzynki. Schylił się po kafla leżącego na podłodze, pod szczątkami stojaka.
- Reparo - dziewczyna wstała i naprawiła wyrządzone przez siebie szkody. - Znicz też uciekł?
- Tak! I to wszystko...
- ... przeze mnie. Wiem - dokończyła. - To co? Mam wsiadać na miotłę i szukać go natychmiast, tak? W ramach pokuty?
- Nie - jego oczy zwęziły się w ponurym grymasie. - Niech sobie go szuka zakichany Blobers, choćby do końca świata.
- Ach - nie wiedziała, co mogłaby jeszcze powiedzieć.
Odwrócił się do niej plecami. Uznała więc, że powinna już wyjść. W końcu, kiedy przyszła tutaj, po tym, jak nie znalazła go w sali szpitalnej, chciała go tylko zobaczyć. Spodziewała się, że będzie w takim nastroju.
Ruszyła do wyjścia.
- Idziesz sobie? - krzyknął za nią.
Zamurowało ją.
- Eee... tak. A co, trzeba coś jeszcze posprzątać? Chyba już nic więcej nie zepsułam.
Stanął przed nią z rękami skrzyżowanymi na piersi.
- Słuchaj, po co ty tu właściwie przyszłaś? - zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem.
- Tak tylko - wzruszyła ramionami, starając się wyglądać jak najbardziej niewinnie.
"On chyba nie uwierzy, jak mu powiem, że się zgubiłam, nie?"
- A ja i tak wiem - prychnął. - Chciałaś się przekonać, czy nie strzeliłem sobie Avadą po tym, jak moi domniemani kumple wywalili mnie z drużyny, dlatego, że jestem wilkołakiem. A wiesz kiedy mnie łaskawie o tym poinformowali?! - ryknął. - Wcale mi nie powiedzieli! Po prostu zastałem w szatni komplet z Blobersem, który nawet zajął moją szafkę!!!
- O... kurcze.
- A to wszystko oczywiście...
- Mo-ja wi-na - wypluła. - Jasne! Ale wiesz, co ci powiem?!
- No, co? - posłał jej drwiący uśmieszek.
- A to, że nie będę ci się więcej narzucać. Mylisz się, jeśli myślisz, że będę w nieskończoność czekała, aż zdołasz mi wybaczyć.
- Cooo???! Oczywiście, że...
- Nigdy mi nie wybaczysz, wiem! - krzyknęła, znów wchodząc mu w słowo. - Rozumiem to i dlatego to koniec.
- Koniec? - zdziwił się. - Z czym?
- A z tym! - żachnęła się. - Koniec z martwieniem się o ciebie, z liczeniem dni do pełni, z poczuciem winy, z wyrzucaniem sobie, jak bardzo cię skrzywdziłam. Jestem zła i koniec. Kropka.
Roześmiał się.
- Zła? Ty? To dlaczego tu jesteś?
- Eee... - zbił ją z tropu. - Przyszłam, przyszłam, żeby ci to wszystko powiedzieć - wypaliła. - Tak, dokładnie, po to.
Kręcił głową z niedowierzaniem, wyraźnie rozbawiony.
- Tak mi przykro - powiedział po długiej chwili, z udawanym współczuciem, kiedy Iti stała wciąż niezdecydowana, z ręką na klamce. - Postanowiłem właśnie okazać ci trochę mojego niezmierzonego miłosierdzia i pozwolić znów przebywać w moim towarzystwie.
- Że co? - spytała mało inteligentnie.
Zmarszczył brwi.
- A niech cię, Nicks! Którego słowa w poprzednim zdaniu nie byłaś w stanie strawić swoim prawie gumochłonim minimalistycznym móżdżkiem?
- Miłosierdzie.
- Zamknij się - warknął. - I słuchaj. Powiem prosto. Jesteś mi potrzebna.
- Ja? - pisnęła.
Czarne myśli zasnuły jej głowę.
- Tak ty! A widzisz tu kogoś jeszcze? - żachnął się. - Jest pewna rzecz, którą muszę wykonać, a ty zgodzisz się mi pomóc w ramach pokuty. Jasne?
"Pokuty?! Na Merlina! Może chce pojmać dla Voldemorta hagridową hodowlę testrali i ja mam wystąpić w charakterze poćwiartowanej przekąski?"
- Jasne - wyszeptała, a strach zjeżył jej włosy na głowie.
Oczy jej stały się zbliżone wielkością do spodków, a ręce...
- Nie, chwileczkę! - zawołała nagle, otrząsnowszy się z przerażenia. - O co ci właściwie chodzi? I dlaczego zdecydowałeś się tak nagle mi wybaczyć?
- Nie zdecydowałem - zacisnął usta w wąską kreskę i Gryfonka natychmiast pożałowała swojego pytania. - Ktoś...ktoś wyjaśnił mi - spuścił wzrok, jakby przełamywał wewnętrzny opór przed powiedzeniem jej czegokolwiek - że to ja podjąłem decyzję. A zresztą...
Zakręcił się na pięcie i podszedł do okna.
Była zaskoczona, kiedy usłyszała, jak mówi dalej:
- I tak musiałbym mu służyć. Wiem o tym. Teraz przynajmniej nie muszę pamiętać.
Podniosła rękę do ust i przysłoniła je, powstrzymując się przed krzykiem. Oparła się o ścianę, ponieważ nagle jej kolana stały się jak z waty.
"A więc jednak! Na słodkiego Godryka! Więc to co widziałam we śnie... Och, nie!"
Stała tak, niezdolna do ruchu, a w szatni zapadła ciężka cisza.
W końcu Draco odwrócił się, a na jego twarzy nie pojawił się ani jeden grymas świadczący o wysiłku, na jaki musiał się zdobyć, aby jej to powiedzieć.
Spojrzał na nią, a w jego szarych oczach zabłysnął lodowy płomień.
- Muszę odzyskać moje miejsce w drużynie. A ty mi w tym pomożesz.
- Ja?
"Nie jestem pewna, czy powinnam się cieszyć, że w końcu zaczął się do mnie odzywać" - stwierdziła.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, wieczorem tego samego dnia

- Więc jednak?
- Tak, miałem słuszność od samego początku.
- Jak zwykle - prychnął niechętnie Severus, pochylony nad filiżanką parującej herbaty doprawianej lekko Ognistą.
Dumbledore uśmiechnął się.
- Wydajesz się niezadowolony z tego stanu rzeczy - poprawił na nosie okulary połówki. - Odrzucając fałszywą skromność, mogę śmiało przypuszczać, że moja intuicja uratowała życie już wielu osobom.
- O tak - jego rozmówca odłożył filiżankę na stolik i stukał w nią lekko długimi palcami - i to właśnie daje ci prawo odrzucać tę skromność.
Starszy mag zahihotał.
Severus machnął ręką.
- Mów sobie co chcesz, Albusie, ale nie ma się z czego cieszyć. W jaki sposób te dzieci mają sobie poradzić? Na dodatek Nicks jest niezrównoważoną psychicznie, nieposłuszną, gadatliwą...
- ...i bardzo zdolną w zakresie Eliksirów uczennicą - dokończył gospodarz gabinetu, unosząc do góry wyprostowany palec wskazujący prawej ręki, jakby udało mu się nagle odkryć coś ważnego. - Czyż, nie? W dodatku inne dziedziny magii też opanowała całkiem nieźle. Ten patronus...
- Nawet Potter to potrafi - rzucił niedbale. - Ta dziewczyna miała szczęście, że byliśmy wtedy jeszcze za daleko. Gdyby ktoś go zobaczył...
Dumbledore spoważniał i pokiwał w zamyśleniu głową.
- Tak, wtedy Tom miałby pewność tak jak my.
- Jest lekkomyślna i nieostrożna!
- Severusie, jestem pewny, że panna Nicks nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
- Jasne! Tak jak zapomniała o bransoletce, która ma Merlin raczy wiedzieć jaką moc, zabawiała się w Pottera, narażając na śmierć mojego chrześniaka i wiele innych rzeczy. A ty wciąż jej bronisz!
- Spokojnie, przyjacielu - siwobrody czarodziej poklepał go lekko po dłoni zaciśniętej ze złością na delikatnym uszku filiżanki. - Ochronimy ich, najlepiej jak będziemy mogli.
Snape posłał mu nieprzyjemne spojrzenie.
"A jeśli nie będziemy mogli?" - pomyślał.

****

Anglia, Straszny Dwór - prywatne komnaty Czarnego Pana, w tym samym czasie

Czarny Pan stał przy oknie w zamyśleniu gładząc nienaturalnie długim palcem podbródek. Rozmyślał, planował, decydował. O tak, wiele obowiązków spoczywało na jego barkach.
"A Petigrew nie potrafi nawet przygotować poprawnie potrawki z kurczaka!" - ubolewał.
Życie najpotężniejszego czarnoksiężnika w Anglii było strasznie męczące. W dodatku, jakby na domiar złego, ktoś śmiał przerywać mu chwile największego skupienia, właśnie wtedy kiedy dopracowywał w swym przesiąkniętym złem mózgu plan pokonania Pottera, oraz dzieciaka z przepowiedni i jego tajemniczych Strażników za jednym machnięciem różdżki. Niekoniecznie jego własnej.
- Wejść! - rozkazał, kiedy natarczywe pukanie, odpędziło od niego skutecznie całą wenę twórczą.
Drzwi otworzyły się, nie wydając nawet najmniejszego skrzypnięcia i oczom Voldemorta ukazała się piękna twarz Vanessy.
- Panie - skłoniła się głęboko, czekając aż przyzwie ją gestem.
Zmarszczył brwi.
- Czego chcesz, sługo?
- Mam dla ciebie wieści, Panie - mówiła, nie podnosząc głowy. Nie otrzymała pozwolenia. - Dotyczą naszego ostatniego ataku.
- Złożyłaś już raport - zdziwił się.
Podszedł do biurka i usadowił się na fotelu za nim. Kobieta zbliżyła się i padła na kolana.
- Jest rzecz, którą pominęłam, gdyż nie byłam pewna, czy mogę o niej mówić przy innych. Ostatnimi czasy pozostawałam zgodnie z twoją wolą w pewnym oddaleniu od Wewnętrznego Kręgu, więc nie orientuję się, w panujących stosunkach. Nie wiem, kogo darzysz największym zaufaniem.
- Zależnie od sytuacji - zaśmiał się zimno. - Dobrze zrobiłaś. Możesz wstać.
Podniosła się, a jej szara suknia haftowana błękitną nicią zaszeleściła cicho. Czerwone tęczówki Riddle'a zagłębiły się przez chwilę w jej dużych jasnych oczach.
- Mów - polecił.
- Kiedy byliśmy w Hogwarcie, aby zabrać młodego Malfoy'a, Dołohow wysłał mnie i Snape'a po chłopaka.
- Wiem - przerwał.
- Oczywiście, Panie - pochyliła szybko głowę. - Ty wiesz wszystko.
- Najwyraźniej jeszcze nie, skoro tu jesteś - zauważył. - Kontynuuj.
Odgarnęła długie srebrne włosy opadające jej na twarz. Zachodzące słońce ułożyło się na nich miękkim, czerwonawym światłem, tak, że mieniły się przy najlżejszym ruchu.
- Malfoy wybiegł ze szkoły, więc przywołałam go na skraj Zakazanego Lasu, gdzie się ukryliśmy. Snape upierał się, żeby zachować ostrożność, w razie gdyby pojawił się któryś z nauczycieli. I miał rację, Panie. Ktoś nas widział.
- To nieważne - wzruszył lekceważąco ramionami. - Snape podrzucił już użyteczne kłamstewko Dumbledorowi. Stary Trzmiel nie zdoła ochronić chłopaka w następną pełnię.
- Nie o to chodzi, Panie. Tam był jakiś uczeń. Drobna postać, jakaś dziewczyna. Ktoś, kto wyczarował patonusa.
- Patronusa? - zdziwił się. - Przecież nie wysłałem z wami dementorów.
- Myślę, że to było wołanie o pomoc - zasugerowała. - Ale Panie, to był jednorożec! Jestem tego pewna!
Czarny Pan powstał gwałtownie.
"Przepowiednia!"
- Pomyślałam o tej przepowiedni, Panie i dlatego...
- Kto? - przerwał jej mierząc do niej z różdżki. - Kto go wyczarował?! Mów, natychmiast! Jak ona wyglądała?!
- Nie widziałam wyraźnie, Panie! - zawołała przerażona, kręcąc gwałtownie głową. - Miała jasne włosy, dojrzałam ją tylko przez chwilę.
- Pokaż mi - zażądał, zacisnąwszy pajęcze palce na jej podbródku i wdarł się boleśnie w jej myśli. Opierała się tylko przez ułamek sekundy, chyba tylko z czystego zaskoczenia. Potem opuściła bariery pod wpływem jego miażdżącej siły, ułatwiając mu zadanie i skupiając się na obrazie Hogwartu.
Czarny Pan wycofał się po chwili z jej umysłu i nie zaszczyciwszy jej ani jednym spojrzeniem rzucił:
- Odejdź!
Wycofała się z komnaty najszybciej jak tylko mogła. Serce biło jej jak oszalałe.
- Glizdogonie!
Szczurowaty czarodziej przybiegł natychmiast na swoich krótkich kabłąkowatych nóżkach. Voldemort złapał go za przedramię i gwałtownie je wykręcił. Peterowi udało się nie krzyknąć z bólu. Różdżka Mistrza dotknęła jego Mrocznego Znaku, który rozjarzył się czerwonym światłem. Przez chwilę czuł paraliżujący całe ciało ból, a potem Lord go puścił.
- Tak, McNair powinien tu być lada chwilę. Powiedz, że oczekuję go w gabinecie - polecił.

****

Szkocja, hogwarckie błonia, siedemnasty kwietnia (ponad miesiąc później)

Ithilina zarumieniona od gniewu i długiego biegu usiadła z impetem na trawie, skrzyżowawszy ramiona na piersiach.
- Ha! Więc tu jesteś! Mogłam się domyślić.
- Miau - Drops łypnął na nią jednym żółtym okiem bez szczególnej uwagi, a potem bezceremonialnie machnął cienkim ogonem, zakręcił się w miejscu i ułożył wygodnie na kolanach Dracona.
- I co?! - warknęła zbliżając twarz do pyszczka swojego pupila. - Może się jeszcze obrazisz, że przerywam ci drzemkę?
Malfoy roześmiał się.
- Daj mu spokój. Zwierzak wykazał minimum zdrowego rozsądku wybierając towarzystwo mojej arystokratycznej osoby. A ty jesteś po prostu zazdrosna.
- Też mi rozsądek! - prychnęła. - Porządni ludzie nie zadają się z tobą. I porządne zwierzęta też. Słyszysz, Drops? Jeszcze jedna noc w dormitorium tego wymoczka i możesz do mnie nie wracać. Z rybkami na kolację też koniec!
Kocurek uniósł pyszczek i przyjrzawszy jej się z większą uwagą, niechętnie opuścił kolana Ślizgona. Wolnym truchtem, nie oglądając się za siebie odbiegł w kierunku zamku.
- Ja ci dam wymoczka! - fuknął chłopak, marszcząc gniewnie brwi. - W dodatku kota mi przegoniłaś.
- To mój kot - przypomniała, prostując nogi i z lubością wystawiając twarz do słońca.
- Tylko dlatego, że Potter go dla ciebie uratował - przypomniał. - Też coś! Bohater od siedmiu boleści.
Gryfonka spojrzała na niego z nagłym rozbawieniem, przekrzywiając na bok głowę, jakby nad czymś intensywnie myślała, a potem żartobliwie dała mu kuksańca w bok.
- Ależ ty jesteś zazdrosny.
- Ja?! - oburzył się. - O ratowanie kota? Naprawdę to cieszę się, że Potter schodzi na psy.
- Haha...
- No co?! Ty też powinnaś! Zwalnia ci się etat na ratowanie ludzi. Czyżbyś nie o tym zawsze marzyła?
- Nie - fuknęła i z obrażoną miną ułożyła się na trawie, podpierając głowę rękami i zamykając oczy.
- Słuchaj, właściwie po co tu przyszłaś, burząc mój spokój i dobry nastrój? - dopytywał się, pochylając nad nią.
- Odsuń się - na oślep machnęła ręką i przyłożyła mu w nos. - Robisz mi cień.
- Cholera, Nicks! Uszkodziłaś mi nos!
- Naprawdę? - otworzyła jedno oko i spojrzała na niego. - Nie, nie uszkodziłam. Ale jak chcesz to poprawię.
- O, Ty! - warknął i z wrednym smirkiem rzucił - Trancheto!
- Nnnieeeee - wybełkotała - zdeeeejmij, haahaaa... - reszta jej wypowiedzi utonęła w nagłym napadzie śmiechu.
Iti zwijała się na trawie, hihocząc zawzięcie pod wpływem Zaklęcia Łaskoczącego, a Draco przyglądał się jej z satysfakcją.
- To za mój nosek.
- Draaaco... - wydusiła. - Proszę!
- Pełnym zdaniem, poproszę - odparł uprzejmie, ale widząc, że trzęsącą się lewą ręką próbuje sięgnąć do rękawa, z którego wystawał jej koniuszek różdżki, zreflektował się i przerwał zaklęcie.
Iti w tym samym momencie przestała się rzucać i leżała tylko oddychając ciężko.
- Nie daruję ci tego - wymamrotała.
Wzruszył obojętnie ramionami dając dowód jak bardzo się jej boi.
Usiadła po chwili, kiedy udało jej się nabrać trochę sił.
- Eliksir jest już prawie gotowy - poinformowała go.
Oczy błysnęły mu zadowoleniem, kiedy skinął głową i oparł się ponownie o pień drzewa.
- Zamówienie od Wesleyów też powinno przyjść lada dzień. Wszystko jest prawie gotowe do wykonania mojego planu.
- Wszystko? - prychnęła. - Wszystko oprócz mnie.
- Daj spokój, Iti. Już o tym rozmawialiśmy. To przecież nic trudnego nawet dla Gryfonki.
Zwęziła niebezpiecznie oczy i bez ostrzeżenia łupnęła w niego zaklęciem.
- Nicks! - Malfoy wyjął różdżkę.
"Chciała wojny, to będzie ją mieć!"

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, jedenasta osiemnaście wieczorem

- Śpisz? - zapytała, wychylając się ze swojego łóżka i próbując go dojrzeć.
- Nie - powiedział zbolałym głosem. - Te cholerne zielsko drapie mnie w uszy.
Zahihotała złośliwie.
- A ty czemu nie śpisz? - zainteresował się z mściwym uśmieszkiem, którego ze względu na panujące w sali egipskie ciemności nie mogła zobaczyć.
- Może dlatego, że mam kolce na głowie, zamiast włosów! - warknęła.
Z jego łóżka dobiegła salwa śmiechu.
- Wyglądasz uroczo.
- Zamknij się, Malfoy! Bo przyjdę i wytargam cię za te pory!
- E, tam! Bardziej bym się bał tych twoich kolców.
- O, świetny pomysł!
Usłyszał szelest pościeli i zobaczył, że jej ciemna sylwetka zmieniła pozycję na siedzącą.
Usiadł natychmiast.
- Ani się waż tu przychodzić, durna dziewczyno! Bo będę krzyczał - ostrzegł.
- Na Rowenę! Zupełnie jak dziewczyna - stwierdziła wzdychając. - Aż szkoda nerwów na ciebie marnować.
Z radością zauważył, że znów się położyła. Sam tez złożył swoją jasną czuprynę na poduszce.
- Nie mówiłaś tak, kiedy prawie udało mi się zamienić cię w jeża - przypomniał z satysfakcją.
Przez chwilę panowała cisza i w ciemności Draco już wypatrywał Ithiliny sunącej ku niemu, by podstępnie zaatakować swą nową fryzurą. Na szczęście różdżek nie mieli pod ręką, po tym jak McGonagall i Snape skonfiskowali je, żeby nie mogli się nawzajem pozamieniać w doskonalsze okazy fauny i flory. Inaczej Nicks nadal byłaby niebezpieczna.
"Ale z drugiej strony miałbym się czym bronić" - uświadomił sobie.
Ciemność pozostała nieprzenikniona, a od strony łóżka Gryfonki nie dolatywały do chłopaka już żadne dźwięki. Doszedł do wniosku, że zasnęła, więc z ulgą zamknął oczy.
"Wariatka" - pomyślał jeszcze.
Nie czuł jednak złości.
- Cieszę się, że wszystko jest po staremu - szept nad jego głową omal nie przyprawił go o zawał.
Momentalnie otworzył oczy i zobaczył Ithilinę, stojącą przy jego łóżku. W ciemności widział tylko jej oczy, które błyszczały zaskoczeniem, kiedy zorientowała się, że on jeszcze nie śpi.
- Ja też - ze zdziwieniem usłyszał własny głos, odrobinę zbyt głośny, jak na szpitalne łóżko blisko gabinetu pani Pomfrey. - Nudziło mi się, kiedy nie miałem kogo zamieniać w jeża - dodał, żeby pokryć własne zmieszanie. - A teraz spadaj do siebie, Nicks i daj mi się wreszcie wyspać.
Zakęciła się na pięcie i już jej nie było. Natychmiast stopiła się z wszechobecną ciemnością. Jednak Draco mógłby przysiąc, że widział jej uśmiech nim odeszła.

****

Anglia - Londyn, Kwatera Aurorów, dziesiąta szesnaście piętnastego kwietnia

Reginald postawił kubek z kawą na biurku i usiadł na fotelu. Przed chwilą zrobił sobie kilkuminutową przerwę w przeglądaniu notatek Willa z wczorajszego przesłuchania pani Thomson, żeby pójść po ożywczy czarny płyn. Przetarł zaspane oczy. Ostatnio się nie wysypiał dręczony jakimiś dziwnymi koszmarami. Ziewnął i ponownie spojrzał na zapisany arkusz papieru leżący przed nim. Will miał drobne pismo i chwilami trudno go było odcyfrować. Tak jak się umówili Kent notował na bieżąco zeznania osób, które według ich szefa miały związek z całą sprawą, a Reg czytał je, przeglądał i sklecał z nich sensowny raport. Była to praca o tyle nudna, co nużąca.
"Wolałbym ganiać po ulicy wymachując różdżką i ścigając Śmierciożerców, niż gnić tutaj" - pomyślał.
Jednak zgodnie ze swoimi zasadami, siedział cicho, ani myśląc o tym, żeby choć jednym słowem poskarżyć się Barrow'owi.
Westchnął i spojrzał przypadkowo na zegarek. Zmarszczył brwi.
"Raporty mogą poczekać."
Wstał i wyszedł na korytarz.
- O, Tina! Mogę cię prosić na słówko?
Niska szatynka schowana w obszerną czerwoną szatę, poprawiła czarną aktówkę pod pachą, a drugą ręką, w której trzymała różdżkę, machnęła w kierunku włosów. Czerwona wstążka natychmiast zwinęła się ponownie łapiąc wymknięte podczas pracy kosmyki. Kobieta uśmiechnęła się promiennie, podchodząc bliżej.
- Cześć, Reg. Coś się stało? - jej ciemne wesołe oczy lustrowały go zachłannie.
- Właściwie to nie - uśmiechnął się półgębkiem i wzruszył ramionami.
"A przynajmniej mam taką nadzieję" - dodał w duchu.
- Chciałem tylko zapytać, czy Peter jest u siebie.
- Peter? - Tina wydawała się zaskoczona. Zaraz jednak się zreflektowała, bo rozejrzała się trwożnie po korytarzu, jakby się czegoś obawiała. Bezecremonialnie pociągnęła Dowsona za krawat. - Słuchaj, Reg. Petera o tej porze ostatnio niełatwo zastać w pracy.
- Jak to?! O czym ty mówisz?
- Ciszej! - syknęła. - Mówię o tym, że Peter bywa tu tylko popołudniami i to tak, żeby zdążyć na obchód.
- Ale gdzie on w takim razie jest?
- Nie mam pojęcia - prychnęła. - Nie powiedział mi. Prosił tylko, żebym go kryła.
- I ty to robisz? - zdziwił się. - Odwalasz za niego raporty i jeszcze go kryjesz?
Spojrzała na niego gniewnie, a potem wzięła głęboki oddech.
- Amanda Smithson była moją przyjaciółką, rozumiesz? - dodała jeszcze ciszej. - Nie wiem, co Peter robi, ale przysięgał mi, że tropi jej morderców.
- Przyjaciółką?! - Czujący znów zapomniał o ostrożności. - I nie...
Szatynka posłała mu maksymalnie urażone spojrzenie i przemówiła drżącym od gniewu szeptem:
- Nie, nie byłam przesłuchiwana. I nic nie wiem w tej sprawie. Może nie rozumiesz, ale Amanda i jej rodzina to były kochane przeze mnie osoby i nie łatwo mi mówić o ich śmierci komukolwiek. A jeżeli myślisz, że naprowadziłam Petera na jakiś ślad to się mylisz. Gdybym wiedziała coś, co posłużyłoby do schwytania tych bydlaków to poleciałabym od razu do Barrowa. Tylko, że nic nie wiem. I jestem pewna, że to Śmierciożercy, a z nimi policzę się dopiero jak Potter pokona Sam-Wiesz-Kogo. Możesz być pewien!
Ostatnie zdanie już wykrzyczała nim wzburzona odeszła.
- Przepraszam! - krzyknął jeszcze za nią Reg.
"Nie słyszała" - mruknął. - "Ale do cholery! Gdzie w takim razie bywa Peter?!"

****

Anglia, kawalerka na Radosnej w Londynie, tego samego wieczora

Reg właściwie nie liczył, że zastanie Petera w przydziałowym mieszkanku i teraz stojąc przed schludną kamieniczką z końca dziewiętnastego wieku w migotliwym świetle latarni, zadawał sobie pytnaie, po co tu właściwie przyszedł.
"Martwię się" - stwierdził. - "On zawsze pakuje się tam gdzie nie trzeba."
Przyznaj się, że chodzi ci po prostu o sławę. Chcesz rozwikłać zagadkę tego morderstwa, z którym brytyjskie Ministerstwo nie umie sobie poradzić. W Irlandii bedziesz idolem prawie jakbyś zabił Sam-Wiesz-Kogo - podsunął mu złośliwie wewnętrzny głos podświadomości.
"Zamknij się" - warknął na niego i wszedł zdecydowanym krokiem na schody.
"Nie jestem taki jak Peter! Nie lubię się narażać i nie mam ochoty obrywać za niego" - przekonywał sam siebie.
Akurat! - prychnęło jego alter ego.
Korytarz wyłożony był drewnianą boazerią, która pachniała starością. Reginald nigdy nie uważał tej woni za przykrą, a wręcz przeciwnie kojarzyła mu się z rodzinnym domem - drewnianym szlacheckim dworkiem z okresu jeszcze dawniejszego od powstania tej kamienicy. Rodzina Dowsonów była z niego bardzo dumna, choć ojciec czasem narzekał, że co kilka lat musi dokonywać jakiś remontów. Wysiłki związane z utrzymaniem rezydencji w stanie jego młodzieńczej świetności wymagały dużo energii magicznej, a niejednokrotnie do poważniejszych usterek trzeba było nawet wzywać specjalistów od zaklęć budowlanych i gospodarczych. Reg doskonale to pamiętał.
Potrząsnął brązową czupryną, żeby odpędzić od siebie wspomnienia. Musiał się skupić na umiejętnym przeprowadzeniu rozmowy z Peterem. Nie wątpił bowiem, że kolega nie będzie skory do wyznań.
"Działa na własną rękę, ale skoro nie był u mnie, to znaczy, że nie potrzebuje Czującego. Jestem pewny, że węszy wokół Hogwartu!"
Zatrzymał się przed drzwiami z wielką siódemką wymalowaną czarną farbą i zapukał.
- Cześć, Reggie! - o mało nie dostał zawału, kiedy lokator mieszkania prawie natychmiast pojawił się przed nim we własnej osobie, zapraszając do środka.
Był zaskoczony, że go zastał.
- Cześć - bąknął i niepewnie przekroczył próg, rozglądając się dookoła.
"Może wyczuję jego ostatnią aportację? Chyba, że deprotuje się z ulicy, albo używa kominka. Może ktoś z nauczycieli mu pomaga?"
- Co jest, stary? - zdziwił się Peter. Sprawiał wrażenie całkowiecie rozluźnionego. - Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha. Chyba należało się spodziewać, że to ja otworzę ci drzwi, skoro to moje mieszkanie.
Reg nie czuł zupełnie nic. Peter musiał być sprytniejszy niż mu się na początku wydawało.
- Nie sądziłem, że cię zastanę - wypalił z grubej rury.
Clark uśmiechnął się, aczkolwiek odrobinę niepewnie i wzruszył ramionami.
- Wiesz, to za wczesna pora na mnie. Panienki w barach, te najładniejsze oczywiście - puścił do niego oko - pojawiają się dopiero po dziesiątej. A poza tym jestem ostatnio zmęczony.
- Czym? - Dowson skrzyżował ręce na piersiach. - Bo na pewno nie pracą.
Zdecydował się grać ostro. Nie lubił bawić się w słowne podchody, tym bardziej, że Clark zdawał się być zdecydowany na udawanie niewinnego.
Jego rozmówca błyskawicznie odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku kuchni.
- Kawy? - zawołał.
Reg poszedł za nim i usiadłszy przy stole, wpatrywał się w jego plecy, przekrzywiając głowę.
- Odpowiedz, Peter - w jego głosie zabrzmiała twarda nuta.
Robił się coraz bardziej zły.
Auror spojrzał na niego przez ramię, a z jego twarzy nie znikał uśmiech. Teraz już całkowicie sztuczny.
- To ja pytałem - przypomniał z pozoru łagodnie. - Z mlekiem, czy bez?
- Peter! - Czujący zaczął tracić nerwy. - Nie uda ci się mnie zbyć. Mów natychmiast, co kombinujesz!
- Nic nie kombinuję - lokator siódemki odstawił porcelanowy kubek, ale nie trafił w stół, więc czerwony bibelocik rozbił się na posadzce z donośnym łoskotem.
Obaj panowie nie raczyli tego zauważyć, mierząc się nawzajem gniewnymi spojrzeniami. Z twarzy Clarka zniknęły ostatnie ślady sztucznej uprzejmości.
- Nie mam ci nic do powiedzenia - warknął.
- Mnie może nie - jego gość wstał gwałtownie odsuwając krzesło. - Ciekawi mnie tylko, co powiesz szefowi, kiedy się dowie.
- Ty cholerny kablu! - krzyknął, rozglądając się za różdżką, ale Reg był szybszy.
Wymierzył w niego różdżkę, którą wyjął z kieszeni płaszcza.
- No, no Peter. Wyszkolony auror ma zawsze różdżkę przy sobie. Powinieneś wiedzieć.
- Nie - w oczach mężczyzny skrzyła się furia. - Wyszkolony auror powinien lepiej dobierać sobie współpracowników, a na tych przydzielonych odgórnie szczególnie uważać.
- Mówisz jak Moody - zaśmiał się Dowson. - Stała czujność - a potem machnął różdżką przywołując różdżkę kolegi. - Ale ja nie jestem twoim wrogiem.
Rzucił mu drewniany patyk.
Peter patrzył na niego zaskoczony.
- Powiedz mi - poprosił Czujący, siadając z powrotem na wysokim krześle. Postanowił dać koledze pozory wyboru. - Bo inaczej naprawdę pójdę do Barrowa. Znasz mnie - jestem służbistą - dodał, uśmiechając się półgębkiem.
- Taa... - mruknął. - I dlatego własnie nic ci nie mówiłem.
- Nic straconego - jego gość uśmiechnął się pobłażliwie i rozparł wygodnie w fotelu. - Po to przyszedłem.
- Wiesz, że mógłbym cię nieźle posiniaczyć i wyrzucić stąd w kawałkach? - zapytał niewinnie, obracając w palcach różdżkę niby od niechcenia. - Chyba już zapomniałeś o naszych treningach w Dublinie, co? Zawsze byłem od ciebie szybszy.
- Nie zapomniałem - Reg nie spuszczał z niego oczu, trzymając rękę w kieszeni z różdżką. - Nie zabijesz mnie przecież. A ja bez względu na to w ilu kawałkach mnie wyrzucisz, dotrę jutro do pracy i porozmawiam z Barrowem. W razie czego są jeszcze sowy - przypomniał.
- Które można przechwycić, albo zabić - dorzucił zimno Clark.
- Tak, tylko po co to robić, kiedy można wszystko powiedzieć przyjacielowi i jeszcze znaleźć w nim pomocnika. Po co tracić tyle energii na pojedynek ze mną i przechwytywanie sowy, Peter?
Auror odwrócił wzrok, ale odłożył różdżkę.
"Idzie mi coraz lepiej" - uspokajał się Reginald. Lokator mieszkania zrobił głęboki wdech i w końcu powiedział:
- Słuchaj, Reg. To jest delikatna sprawa.
- Węszysz w Hogwarcie, prawda?
- Tak - przyznał niechętnie - choć ja bym to nazwał raczej zbieraniem informacji.
- Ale jak? Jakim cudem? Masz tam informatora?
- Raczej setki informatorów, chociaż w większości mało konkretnych.
- Jak to? Nic nie rozumiem, Peter.
- Wielki Merlinie - Clark wzniósł oczy do sufitu. - Uczniowie, Reg. To są uczniowie.
- Uczniowie? - powtórzył tępo Czujący, a na jego twarzy odmalował się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. - Podsłuchujesz ich? Ale jak? Przeciez ta szkoła ma tysiące barier!
- I widzisz tu się zaczyna ta delikatniejsz część całej sprawy - wyjaśnił, siadając przy stole naprzeciw Dowsona. - Bo gdyby tylko o olewanie Barrowa chodziło i działania na własną rękę, to ja bym ci powiedział, stary. Wiesz tak jak ostatnio. Ale...
- Ale co? Na złośliwą Morganę, mówże wreszcie!
Peter zagryzł wargi i pochylił się w jego kierunku, mówiąc konspiracyjnym szeptem:
- Bo, Reg... bo ja jestem animagiem - muchą.
- Czym?! - nie chciał wierzyć własnym uszom.
- Animagiem - muchą! Zamieniam się w muchę - wyjaśnił Peter i nagle się zarumienił.
Dowson wybuchnął szczerym śmiechem.
- No, co?! - żachnął się Auror. - Taka postać się przydaje, wiesz!
- Nic, nic - Czujący nie umiał opanować chichotu. - Po prostu wyobraziłem sobie twoje skrzydełka!
Peter obrzucił go urażonym spojrzeniem, po czym bez słowa wstał i... zniknął.
Dowson patrzył prez chwilę zdumiony na krzesło, gdzie przed sekundą był jego rozmówca.
"Nie aportował się. Nic nie poczułem" - stwierdził.
Wtedy zauważył na stole małą, czarną muchę, która bzyczała jak najęta. Reg znów zaczął się śmieć.
- Co tam bzyczysz, Pete?
- Moje skrzydełka są bardzo dostojne! - upierał się Auror, kiedy tylko wrócił do własnej postaci. - I spróbuj tylko zaprzeczyć to popamiętasz!
- Dobrze, że nie jesteś osą - zażartował Reg - bo inaczej już bym stąd zmiatał, w obawie przed twoim żądłem.
- Phi! Muchy wcale nie są gorsze - tym razem Clark też się roześmiał.
- Jesteś niezarejestrowany, co?
- Aha - mruknął. - Uczyłem się potajemnie z... A zresztą, co ci będę mówił. Stare dzieje. Teraz, skoro już wiesz o moich zniknięciach, możesz się na coś przydać.
- Dowiedziałes się już czegoś?
- Nie - pokręcił przecząco głową. - Na razie nic istotnego. Przesiadywałem głównie w Wielkiej Sali - tam odbywają się posiłki, i w bibliotece, ale dzieciaki gadają o bzdurach.
- A koledzy z jej domu? Jak on się nazywał?Hmm.. cos na "s" chyba.
- Slytherin - podpowiedział usłużnie. - Od tego zacząłem. Przebrnąłem nawet przez pierwsze pięć rozdziałów "Historii Hogwartu", żeby dowiedzieć się o stosunkach panujących między domami i muszę ci powiedzieć, że jestem raczej zawiedziony - tu Peter zrobił istotnie smutną minę.
- Dlaczego?
- Bo z książki wynika, że ten Slytherin to był nizbyt miły facet. Trochę pokręcony. To rzuciło pewne światło na niechęć innych uczniów do Ślizgonów.
- Do kogo?
- Potoczna nazwa dzieciaków z Domu Salazara.
- A jak to się ma do naszej sprawy?
- Myśl czasem, Reg! - oburzył się. - Jeżeli dziewczyna miała przyjaciół to tylko w swoim Domu.
- No tak. O ile nie lubiła przełamywać schematów - mruknął.
- Na pewno nie lubiła, wierz mi - zapewnił go Clark. - Nie latasz między dzieciakami, podsłuchując ich rozmowy, a gdybyś to robił, byłbyś tak pewien przyjaźni panny Smithson, jak ja.
- No dobrze - Reg dał za wygraną - i jak rozumiem, nie odnalazłeś jeszcze owych hipotetycznych bratnich dusz tej dziewczyny?
- Nie - Peter zabębnił bezmyślnie palcami w stół - a przeciez ktoś musiał coś o niej wiedzieć.
- Ale, Pete! Jak nam to pomoże? Nie sądzisz chyba, że mordercą jest jakiś uczeń?
- Nie, Reg. Ale tego, że Sam-Wiesz-Kto był ze Slytherinu nie muszę ci tłumaczyć, nie?
- O właśnie! Wiedziałem, że ten Slytherin z kimś mi się kojarzy.
- Zawsze uważałem, że jesteście tam na wsi cholernie zacofani.
- Akurat! - prychnął Dowson, ale w duchu musiał przyznać mu rację.
"Jak coś takiego mogło mi wylecieć z pamięci!"
I nagle zrozumiał.
- Śmierciożercy! - krzyknął, klepiąc się otwartą ręką w czoło. - Mają dzieci w Hogwarcie!
- Dokładnie - Peter skinął twierdząco głową. - Cieszę się, że nareszcie dotarło do ciebie, o co mi chodzi.
- Nott, Crabbe, Goyle, Avery i McNair. Kogoś pominąłem?
- I Malfoy - przypomniał Peter. - Wyszedł z Azkabanu za bajeczną kaucją, a sam Knot oczyścił go z zarzutów, ale jego akta Barrow ma ciągle gdzieś pod ręką. Jestem pewien, że żaden Auror nie uwierzył w tą bajeczkę o Imperiusie.
- Taa.. Słyszałem, że to była dobra przykrywka po pierwszej wojnie, ale teraz...
- O, coś tam jednak wiesz! - zadrwił lokator siódemki.
- Więc? - Reginald puścił jego uwagę mimo uszu. - Co z tymi dzieciakami?
- Nic - wzruszył ramionami. - Właśnie o to chodzi, że nic. Wiesz, ja nie liczyłem, że będą się chwalić: "A mój tatuś zabił Sithsonów!" jedno przed drugim, ale oni w ogóle nie rozmawiają o Annie Smithson. Jakby nigdy nie istniała.
Czujący siedział przez chwilę zamyślony, skubiąc kozią bródkę. Trybiki w jego mózgu pracowały tak szybko, że nie zdziwiłby się, gdyby Clark usłyszał ich zgrzyty.
- Nie mówią o niej, jakby była tabu - spojrzał uważnie na swego rozmówcę, który dostrzegłszy błyski w jego oczach, już wiedział, że Dowson wpadł na jakiś pomysł. - W takim razie musimy przełamać to tabu.
- Jak? - zdziwił się. - Co masz na myśli?
- Jeszcze nie wiem konkretnie, Peter - wyznał. - Ale moglibyśmy spróbować z Prorokiem. Może udałoby mi się przekonać Barrowa, żeby przypomniał prasie o wznowieniu śledztwa. Kiedy byliśmy w Hogwarcie, nie mieliśmy na czołach napisów:"Uwaga! Szukamy w szkole morderców Smithsonów." A może trzeba było...
- Hm... - Auror zamyślił się na chwilę. - Dumbledore nie poinformował uczniów, choć pewnie snuli domysły na ten temat. Twój pomysł nie jest zły, Reg. Pod warunkiem, że wymyślisz nam jeszcze jakąś rozsądną przykrywkę.
- Jasne! - zapewnił. - Teraz ja się będę urywał z pracy do domu, żeby w spokoju pomyśleć nad bajeczką dla szefa.
- Ha, ha, ha - Peter udał obrażonego. - Bardzo śmieszne, stary.
- Owszem - błyski w oczach Czującego pogłębiły się - ale od jutra pomagasz mi w pisaniu raportów z notatek Willa.
Peter jęknął.
- Ja się musze skupić na myśleniu - dodał jeszcze Reg, a triumfalny uśmiech nie schodził mu z twarzy.
"Osiagnąlem nawet więcej niż zamierzałem" - pomyślał.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 03.12.2008 23:46
Post #18 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Tak mi sie przypomniało, że tu "Prawda" wciąż wisi bez zakończenia wink2.gif No to macie dobrzy ludzie - będzie fajnie, jak skomentujecie biggrin.gif

ROZDZIAŁ X, czyli pętla się zacieśnia...

Anglia - Londyn, wysoki i niezmiernie chudy budynek przy Baker Street, kilka dni później

Arctus Barrow skrzywił się jak tylko przeszedł przez finezyjnie wykręconą metalową bramę. Obrzucił niechętnym wzrokiem swoich podwładnych, przez których był zmuszony stawić się w tym miejscu.
"Same z nimi kłopoty" - pomyślał.
- Spójrzcie, chłopcy - zaczął. - Oto siedlisko szarańczy, stada padlinożernych sępów, które gnębią nasz cech na równi z idolami niepełnoletniej chałastry. A przerośnięta modliszka, do której idziemy jest najgorszą przedstawicielką tego gatunku. Macie więc pamiętać by mówić tylko to co uznam za konieczne.
Odwrócił się do Irlandczyków i otaksował ich wzrokiem.
- A najlepiej - ciągnął - nic nie mówcie. Zostawcie to mnie.
Zagarnął poły munduru i poprawił odznakę, po czym zamaszystym krokiem ruszył w kierunku drzwi wejściowych, nad którymi wił się migoczący magicznie napis: "Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie nadzieję", by po chwili zostać zastąpionym przez: "Żaden wasz sekret się nie uchowa.". Pod spodem zaś zwykłą farbą dopisano: "Tropimy prawdę."
Will szturchnął idącego obok niego Reg'a.
- Fajne miejsce, nie? Gdybym nie wiedział, że to Redakcja Proroka, nigdy bym się nie domyślił.
Brązowo włosy kiwnął głową.
- Barrow też powinien zafundować sobie napis - dodał Peter, kurtuazyjnie przepuszczając swojego szefa i zatrzymując kolegów. - Najlepiej: "Jestem sztywny i zgryźliwy, bo ktoś wsadził mi różdżkę w dupę."
- Niezłe - pochwalił Kent.
Mieszkańcy Zielonej Wyspy wybuchnęli zgodnym śmiechem.
Dogonili Arctusa już przed drzwiami do gabinetu najpopularniejszej łowczyni sensacji, gwiazdy Proroka Codziennego, a mianowicie... Rity Skeeter.
- Uwaga! - syknął Barrow i zapukał.
Reginald dumnie wypiął pierś przygotowany ujrzeć ostronosą feministkę, której małe szczurze oczka wypatrzą najmniejsze niedociągnięcia w jego postawie, aby je potem opisać pod hasłem: "Upadek Służb Aurorskich u naszych zachodnich sąsiadów".
Tymczasem usłyszęli proste: "Wejść" i oczom ich ukazała się siedziba dziennikarki. Ściany pokoju poraziły Aurorów ostrym lila-różem, a pod sufitem fruwało kilkanaście samonotujących piór we wszystkich kolorach tęczy, choć jak zauważył Reg, przeważały te w odcieniu jadowitej zieleni. Ściana na wprost drzwi oklejona była różnymi wydaniami Proroka, a właściwie tymi jego stronami, na których znajdowały się artykuły właścicielki owego pomieszczenia.
- Ty, patrz! Potter! - zauważył Will, wskazując dyskretnie palcem, duże czarnobiałe zdjęcie na wprost nich, przedstawiające grupkę uczniów.
- Turniej Trójmagiczny - wyjaśnił Peter, kiwając głową.
- Słucham?
Mężczyźni podskoczyli z zaskoczenia, kiedy zza ogromnej sterty zapisanych arkuszy papieru wyłoniła się Rita Skeeter.
- Dzień dobry - przywitali ją.
- O, panowie Aurorzy! - Kobieta miała na sobie zieloną szatę z ogromnymi błyszczącymi guzikami i okulary, których oprawki wysadzane były diamencikami. Jej włosy zwinięte w drobne loczki, upodabniały ją do portretów statecznych matron z końca osiemnastego wieku. Ale uwagę Rega przyciąnęły jej krwistoczerwone usta, które złożyły się w drapieżnym uśmiechu.
- Dawno się nie widzieliśmy, panie Barrow.
- Rzeczywiście wygląda jak modliszka - szepnął Will.
- Już wiem, czemu chciałeś koniecznie ją. Pasujecie do siebie człowieku - mucho - zażartował Reg, nachylając się do ucha Petera.
- Spadaj - mruknął ten ostatni.
Mężczyźni uspokoili się dopiero, kiedy usłyszeli natrętny głos dziennikarki:
- Ale może pan mi przedstawi swoich współpracowników, bo zdaje się, że się nudzą.
"Musiała zauważyć" - pomyślał ze złością Dowson, przylepiając do twarzy sztuczny uśmiech.
Ukłonili się jej po kolei zmuszeni przez nią do pocałowania jej ręki, wymieniając jednocześnie swe nazwiska i pełnione funkcje w aurorskiej służbie, o które się usilnie dopytywała.
- Przejdźmy do sedna, panno Skeeter - poprosił Barrow.
- Tak, oczywiście. Nie mogę się już doczekać, cóż takiego mają mi panowie do powiedzenia - zachichotała jak nastolatka, zacierając ręce. - Nie często Aurorzy chcą z nami współpracować, więc domyślam się, że to wyjątkowa sytuacja, czyż nie? - Nie pozwoliła im nawet odpowiedzieć na to pytanie i podjęła dalej - Proszę jednak usiąść. Zanosi się przecież na dłuższą historię, prawda? - machnęła różdżką i w pokoju pojawiły się cztery czerwone fotele.
Rita usadowiła się za biurkiem, poprawiając na nosie okulary i przywołując ręką jedno z zielonych piór.
- Więc?
Arctus rzucił podwładnym ostrzegawcze spojrzenie i przybrawszy profesjonalnie zimny wyraz twarzy zaczął:
- Chcemy, aby w Proroku pojawił się artykuł na temat wznowienia naszego śledztwa w sprawie śmierci Smithsonów.
- I? - Skeeter przypatrywała się im, podpierając jedną ręką brodę.
- To... tyle - stwierdził Arctus, który nagle się stropił.
- To wszystko? - Rita zdjęła okulary i powiodła po zebranych zawiedzionym wzrokiem. - I z tym przyszliście do mnie?!
- No tak - Arctus odzyskał ponownie pewność siebie. Poprawił krawat. - To trudna sprawa, niezwykła zbrodnia. Pozwolę sobie przypomnieć, że zginęła...
- Cała rodzina, wiem! - przerwała mu obrażona dziennikarka. - Chyba sam pan wie, że w dzisiejszych czasach są setki takich spraw. I jeśli pan myśli, że ja, Rita Skeeter, najlepsza korespondentka wojenna, topicielka sensacji, zankomita eseistka, autorka kilku bestselerów o wadze niebotycznej dla całego czarodziejskiego świata, napiszę taką nic nie znaczącą notkę, to grubo pan się myli! Wszyscy się mylicie! - krzyknęła obdarzając Irlandczyków nieprzychylnym spojrzeniem.
- Oho, twoja modliszka ma zły dzień - szepnął Reg do Petera.
- Cholera, ona zaraz nas stąd wyrzuci - Auror w ogóle nie zwrócił uwagi na przytyki kolegi. - Musimy coś wymyślić.
- Co masz na myśli, Peter? - zdziwił się Kent.
- Nie rób tego - ostrzegał Reg, ale było już za późno.
- Zanleźliśmy ślad aportacyjny prowadzący do Hogwartu - wypalił Clark, patrząc wprost na Skeeter.
Barrow dyskretnie pokazał na swojej szyi, że utnie mu głowę, czego zresztą wpatrzony w Ritę mężczyzna, w ogóle nie zauważył.
- Co to znaczy? - zapytała kobieta, momentalnie łagodniejszym głosem. - Proszę mówić panie... - zerknęła na niewielki arkusik przed nią, na którym zielone pióro zdążyło zanotować ich nazwiska - Clarkson.
- Clark - poprawił odruchowo, czując się nieco mniej pewnie. - To znaczy, że morderca, lub przypadkowy świadek aportował się do szkoły.
- Rozmawialiście z Dumbledorem? - zainteresowała się, a w jej głosie pobrzmiała nuta zazdrości.
Peter skinął głową.
- Przesłuchiwaliśmy nawet...
- Clark! - krzyknął ostrzegawczo jego szef. - Mówiłem coś!
- Proszę nie przerywać, panie Barrow - Rita zmierzyła go złym wzrokiem - bo każę moim pomocnikom pana wyprosić. Chłopcy!
Drzwi po prawej stronie otworzyły się i stanęło w nich dwóch osiłków, których różdżki bardziej przypominały maczugi, niż cokolwiek innego.
- Powiedz, że oni robią zdjęcia - poprosił cichutko Will, trochę trwożliwym głosem, zwracając się do kolegi.
- Kto cię zmusił do stażu u Aurorów? - zdziwił się Reg.
- Ma...mammmusia - wyszeptał spuszczając wzrok. - Może będę pracował w biurze, co? - dodał z nadzieją w oczach
Czujący miał ochotę się roześmiać.
- O ile przeżyjesz staż - stwierdził.
- Myślę, że lepiej będzie jeśli ja opowiem pani o szczególach śledztwa - stwierdził pojednawczo Barrow. Na szczęście dla Williama, nie słyszał jego rozmowy z kolegą - Podejrzewaliśmy Severusa Snape'a.
- O, tak! Były Śmierciożerca - oczy dziennikarki pałały coraz większym entuzjazmem.
Reginald zauważył, że przy słowie "były" uśmiechnęła się pogardliwie.
"Ależ ten facet ma opinię" - pomyślał.
- I co? - dopytywała się.
- Ma alibi. Nimfadora Tonks, nauczycielka Obrony Przed Czarną Magią, zeznała pod Veritaserum, że był w zamku przez całą Noc Duchów.
- Och - westchnęła z żalem. - I?
- I dalej nie wiemy, kto to - wyznał Barrow.
- Ale przypuszczamy, że świadek może zechce współpracować, kiedy dowie się o naszych postępach w śledztwie - dorzucił Peter. - A świadkiem mógł być nauczyciel bądź uczeń, dlatego chcemy przypomnieć społeczeństwu, że jeszcze coś można zrobić w tej sprawie. Nawet jeśli ów świadek bał się wcześniej ujawnić.
- Chcemy pokazać, że Śmierciożercy nie są nietykalni - przyłączył się Reg.
- O ile to oni zabili Smithsonów - na twarz Rity wpłynął szatański uśmieszek.
- I Percy'ego Weasley'a - przypomniał Barrow.

****

Szkocja, Hogwart - tajny korytarz prowadzący do dormitoriów Gryfonek, przedpołudnie dziewiętnastego kwietnia (sobota)

Ithilina była w tym miejscu po raz pierwszy. Okropnie się przestraszyła, kiedy Draco pojawił się nagle w jej dormitorium i od razu na nią naskoczył, mówiąc, że czekał za tymi drzwiami już pół godziny, bo ona musiała sobie uciąć pogawędkę z Patil.
"A skąd miałam wiedzieć, że tam był?" - oburzała się w duchu.
Potem chłopak zaprowadził ją kilka metrów w głąb korytarza, gdzie znajdowała się obszerna nisza.
- Słuchaj, przyszło zamówienie od Weasley'ów, więc pomyślałem, że możemy je tu przetestować zanim dodasz eliksir. Tutaj jest napisane, że wybuch i kłęby dymu są gwarantowane jako dodatkowa atrakcja, więc to zbyt widoczne, żeby testować ten środek przy ludziach. No i chyba sama rozumiesz, że to efekty nieporządane, więc przydałoby się je jakoś zniwelować. Nie wiem, może dodatkowy eliksir, czy...
- Draco! - w końcu udało jej się mu przerwać. - Ale gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce?
Rozglądała się z ciekawością po ścianach, które zdobiły dziwne znaki, w kilku przypadkach zupełnie nie podobne do runów. Dotknęła ostrożnie jednego z nich. Był wyryty w litym kamieniu, przy użyciu ostrego dłuta, albo bardzo silnego zaklęcia.
- Och - przesunął dłonią po idealnie gładkich włosach. - Znalazłem to przejście wtedy, kiedy... kiedy...eee... no, pamiętasz. Po śmierci Anny Dumbledore wysłał mnie kiedyś po ciebie. Źle się czułaś, czy coś.
Spojrzała na niego dziwnie, chyba nie do końca rozumiejąc co ma na myśli.
- Wtedy, kiedy zrobiłaś sobie chusteczkę z mojej koszuli! - parsknął.
- A wtedy! - zawołała i zarumieniła się trochę. - Trzeba było tak od razu - wymamrotała. - Ale jak ci się to udało? Dumbeldore ci powiedział? - dociekała dalej.
- Nie - zajął się powiększaniem pudła z pieczątką sklepu Weasley'ów, które dotychczas spoczywało zmniejszone w jego kieszeni. - Znalazłem przypadkiem. Zajmijmy się lepiej...
- Zaraz, zaraz! - przerwała mu, chwytając go za rękaw szaty. - Malfoy, spójrz na mnie! Ile osób wie o tym przejściu?
- No ja, teraz też ty - wymieniał spokojnie z miną niewiniątka. - I nikt więcej.
- Nie kłam! - Iti nie spodobał się wyraz jego twarzy. - Gadaj ilu twoich koleżków chodzi nas podglądać, co?
- Podglądać! - prychnął. - Przecież zwykle przebieracie się w łazience.
- Malfoy! Ty padalcu! Ty gumochłonie! Ty obrzydliwa fretko!
- No, no, no! Tylko nie fretko! - oburzył się. - Ja was nie podglądałem.
- Więc? - spytała. Jej oczy nadal błyszczały od gniewu. - Kto?! Gadaj natychmiast!
- Och, nie bądź taka przewrażliwiona. Zabini przychodził tylko popatrzeć na Patil. Spodobała mu się.
Iti prychnęła i usiadła na podłodze.
- Też mi wyjaśnienie - stwierdziła. - To niech się z nią umówi i już.
- Ślizgon z Gryfonką? Jasne. Łatwo ci mówić.
- A co, Draco? - zagadnęła. - Ja słyszałam, że podrywasz dziewczyny ze wszystkich domów.
- Co z tego - żachnął się. - Skoro jestem zaręczony z Pansy, to znaczy z tobą. Na Merlina! Sam nie wiem co jest gorsze.
- Ja wiem. Ty!
- Powinnaś być dumna, że nosisz pierścionek zaręczynowy Malfoy'ów - napuszył się. - I cieszyć tym dopóki możesz.
- Phi! - fuknęła.
- Bo zrobiłaś coś w tej sprawie, prawda? - zainteresował się.
- Hej! - ściągnęła brwi. - A dlaczego to tylko ja mam zabiegać o unieważnienie naszych zaręczyn?! Ciebie to też dotyczy!
- Może dlatego, że to ja jestem tym okropnym Malfoy'em, z którym nie zadają się porządni ludzie, co? - przypomniał i uśmiechnął się krzywo.
- Od kiedy szlamy są porządne, co? - odparła.
Oboje byli już bardzo bliscy tego, żeby chwycić za różdżki.
- Nawet o tym nie myśl - syknął i zacisnął blade od gniewu wargi.
Spoglądał na nią z bardzo bliska, bo krzycząc na siebie, przysuwali się do siebie nawzajem, całkiem nieświadomie. Po prostu atak z bliższej odległości jest pewniejszy. Wypuściła ze świstem powietrze, które owionęło mu twarz.
- I nie dysz na mnie.
- Nie dyszę!
Stali tak na wprost siebie. On z ręką zanurzoną w kieszeni i palcami owiniętymi wokół różdżki. Ona z prawą dłonią zgiętą w nadgarstku i schowaną w rękawie, gdzie najpewniej spoczywała jej różdżka.
- Ty też o tym nie myśl - pouczyła go.
Szare oczy Dracona przerażały ją swoją głębią. Mógł dostrzec złote nitki w jej orzechowych tęczówkach. Sekundy mijały, a żadne z nich nie poruszyło się.
A potem Draco wybuchnął śmiechem.
- Nicks, co w tobie siedzi, że zawsze doprowadzasz mnie do furii? Jeszcze chwila a znów upodobnisz się do jeża.
- A ty do pora - odgryzła się, ale odwinęła rękę. - Lepiej pokaż co tam masz, albo znów wylądujemy u Pomfrey.
- Tak, ale tym razem dorobię ci jeszcze ryjek pasujący do kolców z takim kartoflowatym nosem - zażartował.
- Och, zamknij się, bo sprawię, że liście pora będą ci też wystawały z ust - zagroziła i usiadła ponownie na ziemi, przysuwając sobie przyniesione przez niego pudło.
- Zostaw - trzepnął ją lekko po palcach, usadowiwszy się obok niej. - Ja otworzę.
Wzruszyła ramionami, a on wyjął różdżkę i stuknął nią w paczkę, odsłaniając jej zawartość. Błysnęło, twarz Dracona zasnuła chmurka szaro-niebieskiego dymu, a w powietrzu pojawił się kawałek pergaminu. Dziewczyna złapała go i przeczytała głośno:
Wybrałeś zestaw:
"Złośliwy przyjaciel"
Życzymy satysfakcji z zakupu.
Bracia W&W.
Potem spojrzała na swego towarzysza, który odpędzał od siebie mgiełkę, krztusząc się i pomstując:
- Jak ja nienawidzę Weasley'ów!
W końcu udało jej się zobaczyć jego rozczochrane włosy i osmaloną twarz.
Zaniosła się śmiechem.
- Nie śmiej się, tylko mi pomoż! - zażądał. - W końcu zostałem napadnięty przez własną paczkę!
- Spokojnie, Draco - przywołała chusteczkę do nosa i podała mu ją. - To tylko brud.
- A szczotka? - upomniał się. - Muszę sobie poprawić włosy.
Wzruszyła ponownie ramionami i wyciągnęła rękę, poprawiając mu włosy.
- Daj spokój. Kto cię tutaj widzi?
- Ty - przypomniał. - Nie pozwolę, żebyś mnie ogladała rozczochranego, bo potem będziesz mi psuła reputację opowiadając przed wszystkimi jaki to jestem nieporządny.
- Malfoy! - zdziwiła się. - Przecież każdy wie, że jesteś nieporządny!
- Ale przynajmniej zawsze dobrze wyglądam - stwierdził.
Pokręciła głową uśmiechając się z niedowierzaniem.
"Ot, i cała jego filozofia" - pomyślała.
- Wiesz, co? Zajmijmy się w końcu tym twoim genialnym planem.
- Oczywiście, że jest genialny - obruszył się. - W końcu to ja go wymyśliłem. Ach, i ty testujesz pierwsza - obdarzył ją uroczym smirkiem.
- Jak ja cię nie lubię - powiedziała i z rezygnacją sięgnęła po fiolkę z zielonym płynem.
Bilecik dołączony do butelki głosił:
Naszprycować fałszywą czekoladową żabę (paczka załączona w zestawie) 2 ml "Złośliwego przyjaciela" (strzykawka znajduje się w paczce) - Draco wzdrygnął się, kiedy ją dostrzegł. - po czym zostawić na dwie godziny w suchym miejscu w celu nasiąknięcia specyfikiem. Przed podaniem obiektowi naszej "złośliwej" przyjaźni wyrecytować zaklęcie aktywujące (formuła na arkuszu załączonym w zestawie) i wymówić nazwę przedmiotu, na który delikwent ma być uczulony. Efekt specyfiku działa przez godzinę.
Rada od sprzedawców: podsuwać ofierze jak najwięcej uczulających przedmiotów, aby dobrze tą godzinę wykorzystać.
Jeżeli wystąpią jakieś objawy uboczne prosimy je opisać i wysłać do nas, aby twórcy mogli ulepszyć rzeczony specyfik.
Życzymy satysfakcji
Bracia W&W
- Już ja im opiszę i wyślę! - pienił się chłopak. - Napiszę skargę! Co oni sobie myślą - tak "witać" klientów!
- Draco, to są Wesley'owie - Iti spojrzała na niego z politowaniem. - Ucieszyliby się, że dowcip się udał.
- Racja - mruknął. - No szprycuj, moja droga - humor momentalnie mu się pojawił, a na wargi wpełzł drwiący uśmiech.
Obdarzyła go jednym gniewnym spojrzeniem i wyjęła czekoladową żabę.
- Trzymaj - powiedziała.
- Bleh - skrzywił się, chwytając śliską przekąskę obiema rękami. - Rozgrzała się w drodze i zrobiła niemożliwie lepka. Fuj! Pospiesz się z tym - rzucił.
Iti już wpuszczała zielony płyn do strzykawki. Kiedy ją napełniła wbiła igłę w żabi grzbiet. Czekoladka szarpnęła się ze strachu i omało nie wyślizgnęła z dłoni Ślizgona.
- Nawet żaby nie umiesz porządnie złapać - zadrwiła.
Ograniczył się do posłania jej morderczego spojrzenia zmrużonych oczu. Niestety przeżyła.
Po chwili mógł już bezpiecznie odłożyć żabę i się wytrzeć, bowiem mikstura sprawiła, że zwierzak zupełnie znieruchomiał. Ithilina spojrzała na zegarek.
- No to mamy dwie godziny - stwierdziła. - Bierz następną, naszprycuję od razu dla ciebie.
- Dla mnie? - oburzył się. - Ty miałaś spróbować tego obrzydlistwa.
- O nie! - zaprzeczyła. - Też musisz to zażyć. Po pierwsze, żeby była sprawiedliwość, a po drugie: masz trochę inny układ hormonów niż ja, a one mają znaczenie w ostatniej fazie tworzenia mojego eliksiru. Muszę wiedzieć jak "Złośliwy przyjaciel" działa na twoją płeć.
- Hormony? - zainteresował się. - Nie, nie mów mi, co to jest. Oszczędź sobie to i tak nie ważne. Mnie nie obchodzi, czy dołożymy Blobersowi skutków ubocznych. Niech się męczy.
- Ale zrozum! - zdenerwowała się. - To może w ogóle nie zadziałać.
Patrzył na nią uważnie przez dłuższą chwilę, a w końcu odparł:
- Dobrze, już dobrze. Niech ci będzie. Zażyję to paskudztwo.
Kiwnęła głową z zadowoleniem.
- No to łap żabę - zakomenderowała.
Kiedy nafaszerowała kolejną czekoladkę, wstała i ruszyła w kierunku swojego dormitorium.
- Hej, gdzie idziesz? - zainteresował się.
- Po coś do czytania - odparła. - Obawiam się, że dwie godziny zajmowania się wyłącznie twoją osobą skończyłyby się jednak w Skrzydle Szpitalnym. Tobie też coś przynieść? - zapytała.
Spojrzał na nią jakoś dziwnie.
- Wiesz, Nicks, ty czasami myślisz.
- Dzięki - parsknęła i odwróciła się na pięcie.
- Ej, czekaj! - zawołał. - Weź dla mnie podręcznik do Zaklęć. Pouczę się. I uważaj, żeby nikt cię nie zauważył jak pojawiasz się z nikąd.
- A podobno czasem myślę! - zawołała z oddali.
- No właśnie - powiedział do siebie. - I obawiam się, że wyczerpałaś przed chwilą limit na najbliższy tydzień.
Na szczęście dla niego, Iti była za daleko i nie mogła tego usłyszeć.
Kolejne dwie godziny upłynęły im na czytaniu i okresowym rzucaniu sobie nawzajem mniej lub bardziej kąśliwych uwag.
- Ty pierwsza - zażądał, gdy ich żaby już nasiąkły zielonym płynem, co zresztą nie pozostawiło na nich żadnych widocznych oznak. Nawet stały się tak ruchliwe jak wcześniej.
- Gdzie twoja kurtuazja, Draco? - zadrwiła. - Puszczać słabą niewiastę na pierwszy ogień?
- Po pierwsze: ty nie jesteś słabą niewiastą - stwierdził. - A po drugie: wyobraź sobie, że przechodzimy przez drzwi, a ja cię przepuszczam. To jest właśnie kurtuazja z mojej strony - uśmiechnął się słodko.
Westchnęła z rezygnacją i obserwowała jak wziął żabę do rąk i dotknął jej końcem różdżki, wypowiadając zaklęcie, którego zdążył się w ciągu minionych godzin nauczyć. Wreszcie zakończył:
- Niech uczula ją - jego twarz przybrała szatański wyraz, a Iti zrozumiała, że nie ustalili tej właśnie, bardzo istotnej kwestii - mój dotyk.
- Nie zjem jej! - zaprotestowała.
- Obiecałaś!
- Zjem tą druga, ale wybierz coś innego - zażądała.
- A co w tym pustym tunelu mogłoby cię uczulać? Może wolisz kamień, na którym siedzisz?
- Nie! - pisnęła. - Ale to mogła być ta fiolka, albo paczka, albo książka, albo cokolwiek! A ty się będziesz nade mną pastwił!
- Nie będę - obiecał. - No bierz żabkę, Gryfoneczko. Raz, dwa. Bo jak nie, to wepchnę ci ją do gardła różdżką.
- Też mam różdżkę - przypomniała.
- Expeliarmus! - zawołał, a jedyna broń wyleciała jej z rąk. - Już nie - uśmiechnął się i pomachał jej przed nosem żabą.
Ale Ithilina nie zamierzała się poddać i skoczyła na niego, wołając:
- Oddawaj mi różdżkę, Malfoy!
Pod jej ciężarem przewrócił się na wznak, a dziewczyna wylądowała na nim. Obie różdżki, które wytrąciła mu z ręki, leżały kilka metrów na prawo. Iti próbowała się jak najszybciej podnieść, ale niespodziewanie Draco złapał ją za ramię a nogami przygwoździł jej nogi do ziemi.
- Puść mnie!
- Nie tak szybko - w oczach zamigotały mu wesołe iskierki.
Zgiął lewą rękę w łokciu i odepchnął się od posadzki, przetaczając na Ithilinę i przypierając ja do ziemii.
- O ty... - nie zdążyła dokonczyć, bo wepchnął jej zdradziecko do ust fałszywą czekoladową żabę.
Zaczęła się krztusić.
- Jedz, jedz ładnie, bo inaczej cię nie puszczę, a za chwilę dostaniesz wysypki.
Ze złością, chcąc nie chcąc, musiała zjeść całą czekoladkę.
Draco uwolnił ją natychmiast, a potem poszedł po różdżki i oddał jej jej własność, dotykając lekko jej ręki. Przyjęła niechętnie patyk i z ciekawością przypatrywała się swojej dłoni na której momentalnie wyskoczyły krosty.
- Boli? - zapytał.
Pokręciła przecząco głową, ale za chwilę zaczęła się drapać.
- Nie, ale okropnie swędzi.
- Lepiej nie drap - powiedział. - Mogą ci zostać blizny.
Kiwnęła głową.
- Teraz twoja kolej - przypomniała.
- Och, a nie lepiej odczekać, aż twoje zaklęcie minie? - zasugerował niewinnie.
- Nie! - zdecydowała i sięgnęła po drugą żabę, mówiąc zaklęcie tak szybko, jak tylko zdołała. Końcówkę jednak wymówiła w myślach, używając zaklęcia bez inkantacji.
- Bierz - wręczyła mu szybko żabę, nie bacząc na to, że przy kontakcie z jego skórą wyskakują jej nowe bąble.
Popchnęła jego rękę do ust, choć próbował coś powiedzieć.
- W całości, Dracuś - upomniała go złośliwie.
Przełknął spory kęs z wyraźnym trudem.
- Nie zapomniałaś o czymś?
- Nie zapomniałam - odparła uśmiechając się słodko.
Rzucił jej zdziwone spojrzenie, po czym zaklął i zerwał się na równe nogi.
- Uczuliłaś mnie na posadzkę! - krzyknął.
- Nie musisz siedzieć - stwierdziła. - Kiedy stoisz, wszystko jest w porządku, prawda?
- I przez ciebie mam stać przez godzinę! - wkurzał się.
- Jak dla mnie możesz usiąść, byle daleko ode mnie - nadal się uśmiechała.
"Ja ci jeszcze pokażę!" - odgrażał się w myślach.
Nagle złapał ją za rękę i pociągnął w górę. Syknęła ale nie zdołała się uwolnić.
- Puszczaj m... - nie dokończyła, bo Draco pocałował ją w usta, przesuwając językiem po jej podniebieniu i dotykając jej języka.
Na ułamek sekundy zamarła całkowicie zaskoczona, a potem nie zwarzając na swędzenie odepchnęła go i uskoczyła pod ścianę, dysząc ze złości.
- Co to miało być, Malfoy?! - wycedziła.
- Mały rewanżyk za stanie przez godzinę - odparł uśmiechając się półgębkiem. - No i chciałem sprawdzić czy mój język też zaraża.
- To cholernie swędzi, ty sadysto! - krzyknęła
- Zapewniam cię, że w innych okolicznościach byłabyś zachwycona - powiedział i uśmiechnął się z dumą. - Wszystkie były.
- Wolę nie sprawdzać - odcięła się i bez ostrzeżenia rzuciła się w jego kierunku przewracając go ponownie na ziemię.

- Pryszcze mi wyskakują - poskarżył się jakieś pół godziny później, kiedy po kolejnych próbach nie udało mu się zrzucić z siebie Ithiliny i wstać.
- Mnie też - przypomniała. - A w ogóle, jeszcze to czujesz? - zdziwiła się. - Ja mam wrażenie, że swędzi mnie już całe ciało.
- Łącznie z językiem - przypomniał i znów się uśmiechnął.
Sapnęła ze złością, ale w końcu zeszła z niego i odsunęła się pod ścianę. Chłopak błyskawicznie wstał, masując sobie plecy.
- Rozejm? - zapytał z nadzieją. - Zostało jeszcze pół godziny.
- Rozejm - powiedziała. - Nie jestem, aż taką wariatką.
- Jesteś - nie zgodził się, ale dla pewności odsunął się z potencjalnego zasięgu jej rąk.
- No pewnie, że jestem - spojrzała na niego z iskierkami rozbawienia w oczach. - W końcu zadaję się z tobą.

****

Szkocja, stara willa w wiosce Viledoge, sobota - dziewiętnastego kwietnia

Strych zwykle nieodmiennie kojarzy się z przeszłością. Wejście na strych to zanurzenie się we wspomnieniach, oddychanie przez kilka godzin powiewem historii. Jeżeli kupujemy stary dom, pierwsze swoje kroki powinniśmy skierować właśnie na strych, bowiem w całej złożoności ludzkiej pamięci istnieją pokaźne luki i one to właśnie są gwarancją, że poprzedni właściciel zapomniał czegoś ze strychu. Zaglądając tam, poznajemy historię starego domu i jego poprzednich mieszkańców.
Ale co powie nam nasz własny strych? W domu, który zbudowaliśmy własnymi rękoma? Da nam możliwość przystanięcia i spojrzenia wstecz. To bardzo wiele.
Pansy właśnie na strychu próbowała znaleźć sobie trochę miejsca, żeby pomyśleć. Czarny Pan dał jej kolejne wskazówki. Elementy układanki, z których ostatnio składał się jej obraz Dracona, zaczynały do siebie pasować. A Pansy się bała. Chyba nawet bardziej niż na początku.
Usiadła na zakurzonej podłodze, podciągając kolana pod brodę. Natychmiast kichnęła.
"Nienawidzę kurzu!"
Machnęła różdżką i kąt, w którym siedziała nabrał kolorów. Pajęczyny zniknęły, a powietrze zaledwie ułamek sekundy było ciężkie od pyłu, który rozpłynął się w nicość. Podłoga zaczęła błyszczeć i dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą. Powiodła obojętnym wzrokiem po zagraconym pomieszczeniu, kiedy jej uwagę przykuło coś błyszczącego. Sapnęła dwa razy, nim zdecydowała poświęcić swe siły, na dojście do przeciwległego rogu pomieszczenia.
- Chłoszczyść!
Okazało się, że to metalowe okucia sporej skrzyni. Otworzyła ją Alohomorą i zajrzała do środka. Przez chwilę wydawało jej się, że kufer jest pusty, ponieważ jego dno znajdowało się bardzo głęboko i skrywała je ciemność.
- Magiczny - szepnęła do siebie. - Przydałoby się... Lumos!
Skierowała światło na dno skrzyni i zobaczyła stertę znoszonych szat, połamane pióra, pęknięty kociołek, kilka pożółkłych pergaminów, a wśród nich...
- Moja sukienka! - zawołała głośno, a potem zakryła sobie usta dłonią.
Nie chciała, żeby rodzice ją usłyszeli. Nie teraz, kiedy sobie przypomniała...

Ubrali ją w tą żółtą sukienkę, której tak nieznosiła. Matka wpięła jej jeszcze ciężką spinkę we włosy i nawet nie zauważyła, jak bardzo się skrzywiła, kiedy ozdoba szarpnęła zbyt mocno jej brązowe kosmyki. W ogóle nic nie zauważała. Powtarzała tylko, że Pansy musi być grzeczna, że musi się uśmiechać, że ma nie kłaść łokci na stole podczas obiadu, że ma się odzywać tylko zapytana, że musi się ukłonić państwu Malfoy i koniecznie powiedzieć, jak piękna jest matka Dracona.
"I muszę mu pozwolić się bawić wszystkimi moimi zabawkami!" - złościła się wtedy. - "Nawet nową pozytywką, którą tatuś wyczarował dla mnie z grającego kubka."
Całe przedpołudnie dąsała się z tego powodu i nawet nie miała komu się wyżalić, bo jej niańka - spokojna skrzatka, Kryształka, była okropnie zajęta w kuchni, gdzie pomagała pani domu w gotowaniu. Pansy chciała przedyskutować swoje obawy z ojcem i zapytać go, czy nie mogłaby schować gdzieś pozytywki podczas wizyty Dracona, ale on ciągle rozmawiał z kimś w swoim gabinecie. Potem dowiedziała się, że układał sobie plan rozmowy z Lucjuszem Malfoy'em.
Pansy czuła się niepotrzebna, opuszczona, a w dodatku żółta sukienka była przyciasnawa i piła ją pod pachami.
Malfoy'owie przyjechali akurat, kiedy jej zły nastrój osiągnął swoje apogeum. Była tak zdenerwowana, że nie ukłoniła się wcale, a zamiast powiedzieć "dzień dobry" wypaliła: "Pani suknia jest bardzo piękna, pani Malfoy." Na szczęście matka i Kryształka zdążyły z obiadem i tym uratowały sytuację. Pansy w trakcie posiłku siedziała zupełnie sztywno starając się zapamiętać kolejność używanych sztućców i ich przeznaczenie. Nawet nie ośmieliła się zerknąć na Dracona.
Do jej pokoju zagoniła ich matka, zaraz po obiedzie. Dziewczynka usiadła na niskim krzesełku, przy toaletce, z dala od gościa, który mierzył pokój wielkimi oczyma. Tliło się w nich lekkie zaciekawienie.
- Duży - powiedział.
- Za duży - stwierdziła natychmiast, uważnie śledząc jego wzrok.
- Ale mój jest większy! - przechwalał się.
Spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- I nie gubisz się w nim?
- Nie. Dlaczego miałbym się gubić?
- No... - zastanowiła się przez chwilę. - gdybyś na przykład chciał coś wziąć z szafy, która jest daleko od twojego łóżka, a to by było w nocy i po ciemku. No?
- Ależ to proste! - roześmiał się. - Ciągnę wtedy za sznurek przy moim łóżku. Na nim wisi dzwoneczek i wzywa skrzata. A skrzat przynosi mi to, co chcę.
- W nocy?! - rozdziawiła buzię. - Mama by krzyczała - dodała ciszej.
Wzruszył ramionami.
- No pewnie. Co się tak dziwisz?A gdzie twój dzwoneczek? - zainteresował się.
- Nie mam - wyznała.
Zmarszczył brwi.
- No a skrzat, który cię ubiera?
- Kryształka. To moja niania - wyjaśniła.
- I ubiera cię? - zdziwił się. - A skrzat, który sprząta twój pokój?
- Kryształka, ona...
Ale Draco już nie słuchał, dziwiąc się i dopytując dalej:
- A skrzat, który pilnuje cię w ogrodzie?
- To też Kryształka, tylko, że...
- Skrzat, który uczy cię czytać i pisać?
- To właśnie Kryształka, ale...
- Nie wierzę! - zawołał nagle. - Nie nudzi wam się nazywać wszystkie skrzaty: Kryształka?
- Nie, posłuchaj! - krzyknęła, rozzłoszczona jego gadatliwością. - To ten sam skrzat!
Chłopczyk aż przysiadł na jej łóżku. Przyglądał jej się przez chwilę rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. Potem jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Masz mało zabawek - stwierdził. - Dlatego twój skrzat nie ma czym cię niańczyć i może sobie sprzątać. Pewnie sukienek też masz niewiele! - roześmiał się złośliwie.
Pansy zerwała się na równe nogi.
- To nieprawda! Mam dużo sukienek i wcale nie trzeba mnie niańczyć! - zawołała.
- Nie? A co to jest w takim razie? - wziął do rąk porcelanową pozytywkę, a jasną twarzyczkę wykrzywił mu pogardliwy uśmieszek. - Na pewno cię tym usypia! Ha, ha, ha...
Pomachał jej przed nosem zabawką nadal chichocząc.
- Zostaw! - krzyknęła dziewczynka i próbowała wyrwać mu z rąk ukochany bibelocik. - Zostaw to, ty niedobry łobuzie!
Ale było już za późno. Pozytywka wyślizgnęła mu się z rąk, a Pansy nie zdążyła jej złapać. Nawet nie usłyszała jej po raz ostatni, nim pozytywka zderzyła się z ziemią i potłukła na małe kawałeczki.
Patrzyła oniemiała na resztki zabawki, a bródka zaczęła jej się trząść niekontrolowanie. Wsadziła małe pięści do oczu i rozpłakała się.
Draco przyglądał jej się przez kilka chwil, a mina nieco mu zrzedła. Obejrzał się trwożliwie za siebie, żeby zobaczyć, czy ktoś nie nadchodzi. W jego domu, kiedy tylko mama usłyszała, że płacze, przybiegała sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Tutaj, mijały sekundy i nie zjawaiał się nikt. Nawet skrzat.
- Przee.. prze... no tego, przepraszam - wyjąkał. - Jak... jak już będziesz moją żoną to kupię ci nową.
- Ale tą dał mi tatuś - wykrztusiła, poprzez łzy.
- Och, ale ja ci kupię ładniejszą - zaprotestował.
Pansy przestała płakać i obdarzyła go zamyślonym spojrzeniem.
- Ale on mi dał - przypomniała. - Musisz mi ją dać. Taką samą.
- Dać? - zdziwił się. - Nie kupić? To skąd ja ją będę miał?
- Zrobisz ją - odparła prosto, wpatrując się w niego intensywnie. - Zrobisz ją dla mnie, prawda?
- Zro.. zrobię - wydukał niepewnie, pocierając dłonią jasne włoski.
- Obiecujesz? - złapała go za rękę, szukając w szarych oczach potwierdzenia.
- Obiecuję - zgodził się. - Tylko wiesz, co? Tylko nie mów nikomu, że cię przeprosiłem.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Nie wolno mi używać tego słowa - powiedział i spuścił głowę. - Tata byłby zły. Mówi, że Malfoy'owie nigdy nie przepraszają.
- A czy panie Malfoy też nie muszą przepraszać? - zainteresowała się. - Nawet jak są bardzo niegrzeczne?
- Oczywiście, ze nie muszą - zapewnił.
Pansy uśmiechnęła się do niego i jeszcze mocniej zacisnęła paluszki na jego dłoni.
- To cieszę się, że nie będę musiała nikogo przepraszać, jak już będę twoją żoną. Bo wiesz, ja często jestem niegrzeczna.
- Ja też - zachichotał.
Mieli wtedy po siedem lat.

Pansy przestała miąć w rękach starą dziecinną sukienkę. Wrzuciła ją do kufra i niewidzącym wzrokiem obserwowała jak łaszek opada na samo dno.
"Draco, dlaczego mnie opuściłeś?"
A teraz jeszcze to. Chwilami żałowała, że nie odbyła treningu Śmierciożercy. Tak bardzo nienawidziła tej mugolskiej przybłędy, że gdyby tylko potrafiła użyć Avady, gdzieś w ustronnym miejscu, gdzieś gdzie tej podstępnej szlamy nie chroniłby stary Trzmiel...
"Stop. Nie myśl o tym. Nie umiałabyś nikogo zabić."
"Jeszcze..." - podpowiedział nieproszony głos w jej głowie.
Zdecydowała się go ignorować. Miała teraz ważniejsze kwestie do przemyślenia. Czarny Pan rozkazał jej śledzić Nicks. Dowiedzieć się o niej jak najwięcej za wszelką cenę. Przede wszystkim Ślizgonka miała się przyjrzeć temu co łączy tą dziewczynę z Draconem.
Pansy miała ochotę krzyczeć.
"Nie mógł mi dać gorszego zadania! Dlaczego nie kazał mi wywabić ją z zamku, żeby mógł ją spokojnie zamordować? Nie! On zmusił mne, żebym z daleka i ze stoickim spokojem obserwowała, jak ta wywłoka odbiera mi mojego narzeczonego i... Och!"
Krzyknęła, zapominając o swoim wcześniejszym postanowieniu zachowania ciszy, i cisnęła pierwszą rzeczą, która znalazła się pod jej ręką w przeciwległą ścianę. Pech chciał, że był to stary obtłuczony wazon, który teraz rozbił się na drobny maczek, w akompaniamencie przeciągłego pisku.
Zanim zdążyła się gdzieś schować, na strychu pojawił się jej ojciec.
- Dziecko, co ty wyprawiasz?! - zawołał.
Nawet nie starała się przybrac niewinnej miny.
- Nic - warknęła.
Ojciec tylko westchnął, a jego twarz przybrała zatroskany wyraz. W jednej sekundzie postarzał się o kilka lat.
- Twoja matka miała rację - powiedział. - Zbyt dobrze cię wychowaliśmy.
Miała zamiar być konsekwentnie obojętną, obrażoną i złą, ale zwyciężyła jej ciekawość.
- Co?
Mężczyzna jeszcze bardziej posmutniał i zaszurał nogami, jakby chciał do niej podejść i ją objąć.
"Jak za dawnych dobrych lat" - przemknęło jej przez głowę.
Zrezygnował. Wzruszył tylko ramionami, jakby się przed nią usprawiedliwiał i podjął niechętnie:
- Wychowaliśmy cię na żonę Śmierciożercy. Na żonę arystokraty. Na idealną żonę. Taką, która potrafi maskować swe talenty, jeśli tego wymaga sytuacja. Słowem wychowaliśmy cię na synową Malfoy'ów. I nie przewidzieliśmy tylko jednego - odwrócił od niej wzrok, a ona z nagłym bólem w sercu, dostrzegła w jego oczach zawód. - że będziesz w stanie zakochać się w Draconie.
- Tato!
- Milcz! - rzucił niespodziewanie ostro. - Nie tłumacz się! - dojrzał w jej oczach smutek i na powrót złagodniał. - Zrozum, córeczko - jednak zdecydował się do niej podejść i delikatnie pogładził ją po głowie. - Matrwimy się z mamą o ciebie. - Pansy prychnęła. Nie wierzyła, by jej egoistyczna matka, była w stanie choć przez chwilę matrwić się o coś innego niż o siebie i majątek rodzinny. - Wplątaliśmy się w trudną historię i nie będziemy mogli zrealizować swoich planów, tą drogą, którą zamierzaliśmy - Dziewczyna pomyślała, że jej ojciec ma na myśli podstawienie jej przed ołtarz Draconowi, aby korzystać z majątku jego rodziny. - Jestem jednak pewien, że bez względu na wszystko musisz być posłuszna Czarnemu Panu. Pojmujesz to, prawda? - wpatrywał się w nią intensywnie.
Zmarszczyła brwi i zamrugała kilkakrotnie oczami, próbując w wywodzie ojca odnaleźć sens, który najwyraźniej jej umykał. A kiedy zrozumiała, obdarzyła go piorunującym spojrzeniem.
- Tato! Jak możesz?!
- Spokojnie, córeczko - próbował ją ułagodzić, kładąc jej rękę na ramieniu.
Strząsnęła ją z oburzeniem.
- Co sobie pomyslałeś? Że narażę nasze życie, żeby ostrzec Dracona? Że nie wykonam zadania Czarnego Pana? Nie jestem szalona!
Uśmiechnął się nieśmiało i raz jeszcze poklepał ją po ramieniu.
- Zuch dziewczynka - powiedział. - Mówiłem twojej matce, że masz głowę na karku. W końcu stary Dumbledore nie domyśla się twojej roli w Hogwarcie. Zapomnij o Malfoyu. On już jest na straconej pozycji.
Kiwnęła głową, ale dosyć nieznacznie.
Ojciec jednak wydawał się ustatysfakcjonowany, bo wyraźnie poweselał i rzuciwszy jej jeszcze jedno spojrzenie, w którym więcej było aprobaty i dumy, niż żalu, ruszył w kierunku drewnianych schodków, prowadzących na niższe kondygnacje domu.
- Znajdziemy dla ciebie lespszego męża. Nic się nie martw! - zawołał już ze schodów.
Pansy już się nie odezwała.
Skuliwszy się pod ścianą, zaczęła płakać.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Gryfonek, sobota (dzień rozgrywek w quidditcha)

- Nie otwieraj oczu!
- Lavender, przysięgam, że cię zabiję, jeśli będę wyglądać jak dziwka!
- Uspokój się, dziewczyno - Lavender zachichotała. - Parvati, czy nasza ulubiona koleżanka ze Wschodu, wygląda nieprzyzwoicie?
- Ona? - Parvati mówiła śmiertelnie poważnym tonem. - Ależ skądże! Zrobiłaś jej makijaż, jak na pogrzeb.
- Lav! - jęknęła ze zgrozą Ithilina, próbując zerwać czarną apaszkę z oczu i skontrolować swój wygląd w lustrze, ale koleżanki były szybsze.
Parvati jednym zaklęciem unieruchomiła jej ręce za plecami.
- Tzreba było się nie wyrywać, słonko - zaszczebiotała.
- Na klejnoty starego Salazara! Jak ta dziewczyna nas niedocenia! - pożaliła się panna Brown.
Stała nad Iti z różdżką i próbowała ułożyć jej włosy w najbardziej twarzową i atrakcyjną fryzurę.
Skrępowana Iti gwizdnęła cicho.
- Ho, ho... Skąd ty znasz takie urocze powiedzonka, Lav?
- Parvati, ucisz ją, albo natychmiast zostanie wyrzucona z tym sianem na głowie - poleciła.
Panna Patil nie była zdolna do jakiegokolwiek ruchu, bo leżała na łóżku i zaśmiewała się w najlepsze.
- Wybacz, moja droga, ale twoje klejnoty Salazara mnie zabiły. Chwilowo jestem niedyspozycyjna.
- A niech was wszystkie licho porwie - zrzędziła dalej Lavender, ale wbrew poprzednim groźbom, nie tylko nie wyrzuciła Iti, ale jeszcze jej palce śmigały szybko nad czupryną koleżanki, poprawiając każdy najdrobniejszy kosmyk.
- Tadadadam! - zawołała naraz i jednym machnięciem różdżki uwolniła Ithilinę od apaszki i paraliżu rąk.
Panna Nicks wstała i szybkim krokiem podeszła do lustra.
- Gratulacje, Lav.
- Gartulacje, Pati.
Za jej plecami obie przyjaciółki ściskały nawzajem z uznaniem swoje dłonie, z dumą przypatrując się swemu dziełu, które nadal oniemiałe w milczeniu kontemplowało swoje odbicie.
- O kurcze - powiedziała powoli Iti. - To naprawdę ja?
- Nie to ja - odparła złośliwie Lavender. - Wszystko zawdzięczasz mojemu makijażowi i fryzurze, choć muszę przyznać, że gdyby nie ta sukienka Parvati...
- Jej szafa była straszna - panna Patil wzdrygnęła się z udawanym strachem. - Nie było w niej nic, co nadawałoby się na randkę.
- Bo ja nie chodzę na randki - przypomniała Iti.
- Taaa... Raczej nie chodziłaś - poprawiła ją Pati. - Przecież na nią się właśnie wybierasz. Choć swoją drogą to dziwne, że ten chłopak umawia się z tobą w dniu meczu quidditcha.
- Ależ to dobrze o nim świadczy! - zaprotestowała Lavender. - Woli spędzić popołudnie z nią niż na stadionie. Twój... jest cudowny - rzuciła Iti znaczące spojrzenie. - Twój... No właśnie. Mówiłaś, że jak on się nazywa?
Ithilina odwróciła się wreszcie od lustra i spiekła raka.
- Eee... Nie mówiłam - wydukała.
- Nic straconego - zawołała radośnie Parvati. - Powiedz nam teraz. Nigdzie się nie wybieramy.
- W przeciwieństwie do ciebie - dorzuciła Lav.
Ithilina nagle poczuła, że musi natychmiast opuścić to miejsce.
- Właśnie! - krzyknęła. - To ja już lecę. Dzięki za wszystko, dziewczyny!
- Hej! - krzyknęły za nią, ale wybiegła tak szybko, że zdołały zobaczyć jedynie rąbek jasnej sukienki, znikający w dziurze za portretem, kiedy próbowały ją dogonić na korytarzu prowadzącym do dormitoriów.
- Jacy ci ludzie są teraz niewdzięczni - stwierdziła filozoficznie panna Brown, a jej przyjaciółka tylko westchnęła.

****

Szkocja, Hogwart - błonia przed szkołą, pół godziny później

Ithilina czuła się wybitnie głupio patrząc na uśmiechającego się do niej Marty'ego. Była pewna, że się czerwieni.
- Cześć, Marty - bąknęła.
Marty rozpromienił się jeszcze bardziej, jakby usłyszenie jej głosu sprawiło mu niewypowiedzianą przyjemność. Błysnął białymi zębami w kolejnym uśmiechu i zmierzwił sobie dłonią brązową czuprynę.
- Cześć, Iti. Wyglądasz rewelacyjnie bez tego mundurka. Granatowy zdecydowanie do ciebie nie pasuje - dodał.
Gryfonka zastanowiła się przez chwilę, czy wszyscy Ślizgoni są tak obcesowi.
- Eee... dzięki - wykrztusiła.
Nim zdążyła wymyślić jakąkolwiek ripostę, Marty zasypał ją potokiem słów:
- Trafił nam się wspaniały dzień. Dobry i na randkę i na mecz, prawda? To wspaniale, że zgodziłaś się ze mną spotkać już teraz, przed meczem. Kiedy zwróciłaś na mnie uwagę? Pewnie po ostatnim występie na boisku, co? - jego wesołe zielone oczy błyszczały dumą. - Bo ja, przyznam ci się, oglądam się za tobą już od jakiegoś czasu.
Nawet się nie zarumienił, kiedy to mówił. Za to Ithilina tak.
"Chłopak ma tupet" - pomyślała. - "I najwyraźniej nie przeszkadza mu, że jestem od niego o trzy lata starsza."
- To gdzie pójdziemy, co? Szkoda, że nie ma dziś wyjścia do Hogsmeade - zasępił się nieco.
- Ale to nie szkodzi, Marty - zdobyła się na blady uśmiech.
"Taaa... nieszkodzi. Najchętniej uciekłabym do biblioteki. Wolałabym już nawet sesję w lochu numer trzynaście!"
- Możemy sobie zrobić piknik - zaproponowała. - Mam ze sobą koc - wyjęła z czerwonej płóciennej torebki, którą miała przewieszoną przez ramię, pled w białe i brązowe pasy wielkości chusteczki do nosa - tylko nie poszłam do kuchni po jedzenie, bo nie wiedziałam, czy zaakceptujesz ten pomysł.
Ślizgon obdarzył ją płomiennym spojrzeniem.
- Powinnaś wiedzieć, że spodoba mi się każdy twój pomysł - odparł, po czym wyprostował się i obciągnął na sobie czarny sweter. - Już idę do kuchni zorganizować pożywienie, a ty wybierz jakiś ładny, ustronny zakątek, gdzie będziemy mogli nacieszyć się swoim towarzystwem - mrugnął do niej łobuzersko i oddalił się spiesznym krokiem w kierunku szkoły.
Iti odetchnęła i poszła nad jezioro znaleźć ładne i ustronne miejsce, w którym będzie mogła poczęstować Marty'ego fałszywą czekoladową żabą.
Jak na razie pierwsza część planu przebiegała pomyślnie. Dziewczyna dotarła nad brzeg jeziora i znalazła zielony zagajnik pod drzewem. Sprawdziła, czy ziemia nie jest zbyt mokra i skrzywiła się, kiedy okazało się, że ich koc może szybko przesiąknąć zgromadzoną przez nadbrzeżny torfowiec wodą. Wyjęła więc różdżkę i jednym zaklęciem osuszyła nieco teren. Kiwnęła głową z aprobatą i rozpostarła pled. Był już koniec kwietnia i słońce ochoczo wystawało zza chmur. Iti z radością wyciagnęła się na kocu i podłożyła sobie torebkę pod głowę. Przymknęła oczy, zastanawiając się, kiedy podsunąć Marty'emu czekoladowe żaby. Myślała właśnie nad tym, czy włożyć je do koszyka z prowiantem, który za jej namową poda mu Zgredek w kuchni, czy lepiej wyjąć je przy nim z torebki i otwarcie zaproponować poczęstunek, gdy usłyszała głośny szelest liści. Wzdrygnęła się nerwowo, natychmiast siadając i spojrzała na drzewo, nad nią. Zdawało jej się, że na jednej z wyżej położonych gałęzi majaczy jakiś ciemny kształt.
"Zwierzę?" - zdziwiła się. - "Tylko jakie?"
Wzruszyła z rezygnacją ramionami i opuściła z powrotem głowę, oparłszy się o pień drzewa. Nie miała teraz czasu, żeby przejmować się, czy jakaś wścibska wiewiórka, albo nieposłuszny kot, któregoś z uczniów, będzie podglądać jej niby-schadzkę z Marty'm Blobersem. Zajęła się na powrót "genialnym" planem Dracona, który ona właśnie musiała wykonać.
"Jedno mi się tylko nie podoba, pomijając oczywiście przedpołudnie spędzone w towarzystwie czwartorocznego Ślizgona" - pomyślała sarkastycznie - "a mianowicie, to, że kiedy dzieciak będzie leżał obsypany pryszczami w Skrzydle Szpitalnym, od razu się wyda, że to moja sprawka. A jak dotąd nie znalazłam sobie żadnego przekonywującego alibi!"
- Niech szlag trafi Malfoy'a! - warknęła w przestrzeń i natychmiast poderwała głowę do góry, bo na drzewie nad nią znowu coś zaszeleściło.
Stanęła na równe nogi, tknięta nagłym niepokojem i wycelowała różdżkę w ciemniejący ponad nią kształt.
- Mobilicorpus!
Z głośnym krzykiem intruz poleciał kilka merów w górę ponad koronę drzewa, nim Gryfonka opuściła go na ziemię, wołając:
- Malfoy! Co ty tu, na Merlina, robisz?!
- Nic. Spadam - prychnął. - Nie mogłaś pozwolić mi wyladować trochę delikatniej? - odparł z wyrzutem.
- Wybacz! - odcięła się. - Zbyt zdenerwowałeś mnie siedzeniem na drzewie, nad moją głową. Co ty znowu kombinujesz?
- Pilnuję, czy plan się uda - wyjaśnił, podnosząc się z ziemi i otrzepując ciemne dżinsy, które nosił w weekendy.
- A co miałoby się nie udać?! - dziwiła się. - Nie opowiadaj bzdur i przestań mnie śledzić. Muszę się skupić, a nie dam rady tego zrobić, ze świadomością, że wisisz nade mną niczym miecz Damoklesa.
Wzruszył nonszalancko ramionami i zaczął z powrotem wdrapywać się na drzewo.
- Złaź! - krzyknęła.
- Nie - piął się coraz wyżej.
- Złaź natychmiast!
- Hej, Iti! Kogo wołasz? - usłyszała Marty'ego i szybko odwróciła się w jego stronę.
Szedł kilka metrów od niej i machał wolną ręką. W drugiej dzierżył koszyk uginający się pod ciężarem smakołyków. Najwyraźniej Zgredek trochę przesadził, albo zrozumiał, że Marty umówił się z całym haremem dziewcząt, a nie jedną.
- Och...eee... - zająknęła się. - Mojego kota, oczywiście. Wydawało mi się, że siedzi na drzewie i nie chce zejść. Taki z niego psotnik - zaśmiała się nerwowo.
- Masz kota? - zapytał. - Zaraz ci pomogę.
- Nie, nie... Nie trzeba - zapewniła szybko, nim chłopak zdążył spojrzeć w górę. - To jednak nie on. Tylko mi się wydawało.
- Jesteś pewna? - Marty znów spróbował popatrzeć na koronę drzewa, ale Iti pociagnęła go za rękę, tak, że usiadł na kocu.
- Oczywiście - uśmiechnęła się sztucznie. - Siadajmy już i pokaż mi te zapasy, które zdobyłeś w kuchni.
- W porządku - zgodził się i zaczął wyjmować rzeczy z koszyka.
Oczy mu błyszczały, kiedy pokazywał je dziewczynie.
"Zupełnie jakby je dla mnie upolował, czy coś" - pomyślała z nagłym rozbawieniem.
- Zadowolona? - zapytał na koniec. - Wziąłem różne kanapki i trzy rodzaje placka, bo nie wiem, co lubisz najbardziej.
- Dziękuję - powiedziała. - Udało ci się trafić w dwóch przypadkach. Przepadam za plackiem ze śliwkami i wiśniami.
- To się dobrze składa, bo ten wielki kawałek z dynią będzie dla mnie - roześmiał się. - Ty pewnie i tak twierdziłabyś, że musisz dbać o linię, co? Już ja was znam, dziewczyny. Zawsze tak mówicie.
"Byłby całkiem miły, gdyby wiedział, kiedy ma trzymać język za zębami" - stwierdziła.
Uśmiechnęła się tylko, nie trudząc się odpowiedzią.
Zabrali się za kanapki, a Ślizgon opowiadał jej przy okazji trochę o sobie.
Urodził się w magicznej rodzinie w niwielkim miasteczku w stanie Nevada. Amerykańskie pochodzenie wyjaśniało być może częściowo, jego niecodzienną bezpośredniość. Rodzina jego ojca szczyciła się czystą krwia do pięciu pokoleń wstecz, ale dziadkowie jego matki byli mugolami. Dlatego też starzy Blobersowie niechętnie widzieli żonę najmłodszego syna, który przez nią wywędrował za ocean. Sam Marty okazał się jednym z najmniej uprzedzonych Ślizgonów o jakim kiedykolwiek Ithilina słyszała. O podziałach międzydomowych dowiedział się już w szkole i, jak sam twierdził, respektował je tylko na jej terenie, w stosunku do osób, które stosowały je wobec niego, postrzegając go przez pryzmat Ślizgonów pokroju Malfoy'a. Do jego pasji należał wszędzie popularny quidditch, oraz praktykowany tylko w Stanach joyce, który, jak Iti zrozumiała, przypominał hokeja, ale rozgrywanego nad taflą wody, w którym ogromnych zdolności magicznych wymagało od zawodnika uniknięcie wpadnięcia do wody.
- Chciałabym kiedyś zobaczyć jak się w to gra - powiedziała.
- No to musisz odwiedzić Stany. Możesz zajrzeć też do mnie - zaproponował.
- Dzięki - wyjęła z torebki czekoladowe żaby. - Prawie o nich zapomniałam. Poczęstuj się, bo zaraz się roztopią na słońcu.
- Moje ulubione słodycze - zdradził. - U nas w USA produkuje się też czekoladowe ślimaki. Przypuszczam, że to wynalazek jakiegoś Francuza - oboje się zaśmiali, a potem chłopak wsunął do ust zatruty cukierek.
Ithilina przełknęła ślinę.
Znowu zrobiło jej się go żal. Był miłym dzieciakiem i nie zasługiwał na takie traktowanie. Nie ponosił przecież winy za to, że Luc i Blaise wzięli go do drużyny na miejsce Dracona. Ale cóż... Ten ostatni bardzo chciał wrócić, a ona miała wobec niego dług, który jak się obawiała, jeszcze długo będzie musiała spłacać.
Obserwowała uważnie chłopca, ale na razie, żadne objawy się nie pojawiły, a sam Marty, nieświadomy niczego, zaczął jej opowiadać kolejny, krążący wśród Ślizgonów kawał.
- Wiesz, co? Te o Snapie są jednak najlepsze - stwierdziła po wysłuchaniu następnych trzech. - Macie do tego talent - zapewniła, podsuwając mu kolejną żabę.
Zaczeła się już obawiać, że eliksir nie zadziała.
- Naprawdę? - uśmiechnął się. - Te o Snapie są właśnie mojego autorstwa.
- Naprawdę? - przedrzeźniała go. - A nie chełpisz się tylko przede mną?
- A muszę? - zapytał, wyciągając rękę w kierunku jej twarzy.
Ithilina przez chwilę zamarła.
Nad nimi pękła gałązka, a drobne wiórki spadły na włosy Marty'ego, który jednak niczego nie zauważył, pochyliwszy się nad spinką, którą przed chwilą wyjął dziewczynie z włosów.
Iti rzuciła karcące spojrzenie ukrytemu wśród gałęzi Draconowi.
- Proszę - powiedział Ślizgon, podając jej z powrotem metalowego motyla.
Wzięła od niego spinkę, trochę zaskoczona, ale gdy tylko jej dotknęła, motyl zatrzepotał metalowymi skrzydełkami i poderwał się do lotu, uciekając z jej rąk. Przefrunął nad jej głową, zatańczył chwilę przy uszach i wzbił się w górę. Patrzyła za nim urzeczona.
- Wróci? - zapytała.
- Och, tak - zapewnił Marty. - Czar przestanie działać za jakieś dziesięć minut. Musimy tylko uważać jak będzie spadał. Z dużej wysokości może porządnie uderzyć.
Roześmiali się.
- Jak to zrobiłeś? - zainteresowała się. - Ja nie przerabiałam takich zaklęć na transmutacji, a jestem trzy lata starsza.
- To bardziej sztuczka niż transumtacja - wyjaśnił. - Mój wujek, brat mamy, mieszka w Stanach, tak jak my, i zajmuje się przedstawieniami dla mugoli. Jest czarodziejem, ale w moim kraju to bardzo dobrze opłacalne zajęcie, więc udaje mugolskiego sztukmistrza. Ożywianie przedmiotów to jego ulubiony numer.
- I on cię tego nauczył? - domyśliła się. - Niesamowite! Czy mógłbyś mnie tego nauczyć?
"O ile będziesz chciał mnie jeszcze znać, po tym, jak przeze mnie wylecisz z drużyny" - dodała w myślach.
- Oczywiście. Zrobię co tylko zechcesz - oczy mu pociemniały, a Ithilina przypomniała sobie, że to on wysłał jej walentynkę, i bardzo ułatwił wykonanie zamierzonego przez Dracona planu, kiedy tydzień temu zaproponował jej spotkanie na szkolnej łące.
A wszystko to z konkretnego powodu.
Przełknęła ślinę ponownie.
- Jesteś śliczna, wiesz? - znowu się do niej przysuwał, a tym razem była pewna, że nie chce ożywić kolejnej z jej spinek.
Gorączkowo zastanawiała się co ma zrobić, rozważajac jednocześnie, czy podsunąć mu trzecią żabę, bo wciąż nie było efektów eliskiru, kiedy z drzewa posypały się liście, a jedna całkiem spora gałązka spadła i ugodziła Marty'ego w ramię.
- Auć! - zawołał. - Widziałaś? Tam coś chyba jednak jest! - podniósł z koca swoją różdżkę.
- Nic nie ma - zapewniła go Iti, odwracając jego twarz ku sobie, nim zdążył spojrzeć w górę.
Wtedy rozległ się donośny trzask, a Gryfonka podjęła błyskawiczną decyzję i rzuciła się Ślizgonowi na szyję, odwracając go tyłem do drzewa, z którego przed chwilą spadł Draco Malfoy.
- Tak się cieszę, że się dziś spotkaliśmy, Marty! - krzyknęła, zagłuszając jęki Dracona, który cały posiniaczony podnosił się z ziemi, nie omieszkając posłać jej oburzonego spojrzenia. Skrzywiła się z dezaprobatą w odpowiedzi, a jej wzrok mówił mu dobitnie, że powinien się stąd jak najszybciej wynosić.
- Jesteś cudowny - zapewniła Marty'ego, który coś odpowiedział.
- Słucham? - zapytała, puszczając go, kiedy Malfoy zniknął za krzakami jałowca rosnącymi nieopodal.
- Prze... przepraszam - wydukał, a twarz mu pobladła. - Czuję się jakiś zmęczony. Pewnie za dużo słońca - powiedział, nie bacząc na to, że cały czas spędzili pod rozłożystym drzewem. - Muszę już iść. Za pół godziny jest mecz, a ja muszę się jeszcze przebrać. Przyjdziesz, prawda?
- Oczywiście - zapewniła. - Nie mogłabym tego przegapić.
Kiwnął głową i podniósł się, żeby odejść.
- Idź, idź - ponagliła go. - Odniosę koszyk do kuchni. W końcu nie muszę się przebierać - zażartowała.
Uśmiechnął się z niejakim wysiłkiem i odszedł do zamku, a Iti odczuła niewypowiedzianą ulgę.
"Ma mdłości" - stwierdziła. - "To znaczy, że mój komponent zadziałał. Teraz trzeba czekać, aż do meczu, czy specyfik Wesley'ów spisze się bez zarzutu."
Pomyślała, że Draco może być z niej zadowolony.
"Zachowuję się już jak Crabbe, czy Goyle" - pomyślała. - "Stanowczo nie powinnam odwalać brudnej roboty za Malfoy'a. Następnym razem pójdzie sam na randkę z czternastolatkiem" - postanowiła.
Uśmiechnęła się do siebie, wyobrażając sobie Dracona w sukience, a potem zwinęła koc, włożyła go do koszyka i udała się do zamku.
Za dwadzieścia minut miał się zacząć najważniejszy mecz quidditcha tego sezonu, a ona nie mogła się na niego spóźnić.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 01.03.2009 09:50
Post #19 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Widzę, że temat od dawna zapomniany, ale nie wypada zostawić bez zakończenia. Wklejam więc hurtem wszystko do końca. Może komuś będzie się chciało jeszcze przeczytać, a nawet skomentować tongue.gif

ROZDZIAŁ XI, czyli czas żniw...

Szkocja, stara willa w wiosce Viledoge, piątek ósmego maja

Pansy pojawiła się na ganku przed domem jeszcze ściskając w rękach złotą klepsydrę, którą nosiła zawieszoną na szyi, pod ubraniem. Nikt nie mógł jej zobaczyć. Zmieniacz czasu dał jej Czarny Pan, kiedy wezwał ją, aby nakazać jej śledzenie Ithiliny Nicks. Pansy niezmiennie mówiła o niej: "ta podła szlama". Dzięki zmieniaczowi mogła towarzyszyć Gryfonce na jej lekcjach i nie opuszczać własnych. Zbierała infromacje, jak profesjonalny szpieg.
Ale dziś nie zachowała się profesjonalnie. Ktoś przysłał jej czarnego puchacza z listem, w którym nalegał na spotkanie. I to w jej domu! Wiedziała, że rodzice będą na przyjęciu, więc się zgodziła. Ale kto to mógł być?
Ten znak figuruje tu, abyś poczuła się bezpiecznie. Nie obawiaj się moich intencji.
Te słowa kończyły wiadomość, a zamiast podpisu widniał Mroczny Znak.
"Właśnie on mnie przekonał" - pomyślała. - "Ale, który ze Śmierciożerców miałby do mnie sprawę? Kto z nich ośmieliłby się działać w pojedynkę? Bo gdyby ta sprawa dotyczyła instrukcji Mistrza, mógłby mi je podać sam. Albo ta osoba mówiłaby otwarcie" - stwierdziła.
Wyjęła różdżkę i odblokowała drzwi. Weszła do holu.
Dom bez jego mieszkańców wydawał się mroczny i nieprzyjemny. Natychmiast poczuła, że musi rozjaśnić panującą tu ciemność. Machnęła różdżką.
- Witam, panno Parkinson.
Odskoczyła odruchowo w tył, kiedy z ulubionego fotela ojca, podniósł się wysoki mężczyzna. Odrzucił kaptur z głowy i długie jasne, włosy spłynęły mu na ramiona.
- Witam, panie Malfoy.
Uśmiechnął się krótko, sztucznie i oficjalnie. Pansy odpowiedziała w podobnym guście, zbyt zaskoczona, żeby zdobyć się na więcej.
"Nie warto" - nagle przypomniały jej się słowa matki. Niechciane, choć boleśnie prawdziwe.
Wyprostowała się automatycznie. Kolejny wyćwiczony do perfekcji nawyk. I pozorna uprzejmość:
- Napije się pan czegoś?
Lucjusz zaniósł się histerycznym śmiechem. Bardzo krótko, może dwie sekundy.
- Daj spokój, Pansy. Nie przyszedłem tu na herbatę.
"Choś kieliszek, a najlepiej butelka, whisky dobrze by mi zrobiła" - pomyślał.
- Słucham, więc? - skrzyżowała ręce na piersiach, porzucjając maskę arystokratycznej gościnności. - Dlaczego pan tu jest? Dlaczego wyrwał mnie pan ze szkoły i umówił się ze mną w moim domu, akurat pod nieobecność rodziców? Jak się domyślam, działa pan w pojedynkę. Bez niczyjego pozwolenia, prawda? - podkreśliła.
- Tyle pytań - Lucjusz z udawanym rozbawieniem pokręcił głową i wzruszył ramionami. - Ale odpowiedź na nie jest tylko jedna. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Działam sam - przyznał - choć tylko dlatego, że doprowadziły mnie do tej decyzji okoliczności. Wiesz o czym mówię - stwierdził. - Okoliczności wielce niesprzyjające dla rodziny Malfoy'ów. Całej rodziny.
Zrozumiała jego aluzję i zmarszczyła gniewnie brwi.
- Jeszcze nie jestem jej częścią - wycedziła.
- Droga Pansy - spojrzał na nią z politowaniem. - Bez względu na to, co się stało wyjdziesz za Dracona. Chyba nie zapomniałaś o kontrakcie, który twoi rodzice podpisali w dniu twoich ósmych urodzin? Czyżby ród Parkinsonów otrzymał ostatnio jakiś pokaźny spadek po dalekim krewnym, że ośmielasz się myśleć o zerwaniu umowy? - zadrwił.
Milczała, zaciskając wargi.
"Przeklęci rodzice! Co oni sobie wyobrażali?! Że sprzedadzą dom, żeby spłacić Malfoy'ów?" - wściekała się. - "A co ja miałam zrobić? Wyjść za milionera i kupić im nowy?! Kto ożeniłby się z bezdomną arystokratką!"
- Niech pan przejdzie do rzeczy - powiedziała sucho. - Czekam.
Lodowe oczy Malfoy'a seniora błysnęły w półmroku.

****

Szkocja, Hogwart - bardzo brudna pracownia Eliksirów, dwa tygodnie po meczu Slytherin - Gryfindoor

Ithilina weszła do sali uginając się pod ciężarem mopa, wiadra z wodą, kompletu wszelakich ścierek i okazałego kuchennego noża. Snape nawet na nią nie spojrzał, ograniczając się do zmarszczenia brwi, kiedy upuściła to wszystko z łoskotem na ziemię.
- Jestem, panie profesorze.
Mruknął coś niezrozumiałego i pokazał jej drzwi schowka, gdzie trzymał Eliksiry Czyszczące. W milczeniu ruszyła w tamtym kierunku.
- A może mogłabym najpierw zająć się eiliksirami na dziś? - zapytała z nadzieją, odwracając się w drzwiach.
Postrach Hogwartu przesłał jej swoje niezawodne mordercze spojrzenie, które wyssało z niej nadzieję na odpowiedź twierdzącą.
- Oczywiście, sir - powiedziała wzdychając. - Proszę nie marnować czasu na odpowiedź. Już robię co do mnie należy.
Codziennie przychodziła tu po południu, żeby posprzątać bez użycia magii pracownię eliksirów. Po tej żmudnej i męczącej pracy, zwykle musiała jeszcze udać się do lochu numer trzynaście, bo Snape ostatnio przyspieszył tempo eksperymentów. Miała pełne ręce roboty, tym bardziej, że zwykle trudno jej było się skoncentrować, bo padała ze zmęczenia po walce z brudem w sali lekcyjnej. Dlatego codziennie pytała go, czy może najpierw zająć się pracami badawczymi, a później odrobić szlaban, ale Snape codziennie jej odmawiał.
"A wszystko przez Malfoy'a!" - wściekała się.
- A jednak go zmarnuję! - prychnął.
Ithilina omal nie podskoczyła ze zdziwienia, kiedy zdecydował się jednak do niej odezwać.
"Będzie ochrzan!" - stwierdziła.
- Słuchaj, Nicks, bo nie będę powtarzał. Dzisiaj szlaban z tobą mają Potter i Malfoy. Byli tak inteligentni, że pobili się podczas śniadania, na którym zresztą ty nie raczyłaś się zjawić - syknął.
Ithilina była zaskoczona stanem jego wiedzy.
- Nie będziesz więc dziś przeszkadzać mi podczas moich badań nad antidotum - powiedział jedwabistym głosem, rozkoszując się oburzeniem na tą jawną niesprawiedliwość, widocznym w jej oczach. - Ach, i zostaw te szczotki Potterowi. Dla ciebie i pana Malfoy'a mam inne zajęcie.
Ledwie skończył mówić, a za drzwiami rozległ się hałas i do sali wparadował Draco Malfoy, który wyglądał raczej na zwycięzcę Turnieju Trójmagicznego, niż kogoś, kto brał udział w bójce na pięści. Za nim wszedł naburmuszony Harry Potter, który miał taki wyraz twarzy, jakby przed chwilą był zmuszony do wypicia całego litra Szkiele-Wzro. Jego oczy pojaśniały jednak, kiedy przy biurku nauczyciela dojrzał Iti.
- Dzień dobry, profesorze - zawołał radośnie Draco. - Przyszedłem odrobić mój szlaban.
- Dzień dobry - burknął Harry.
- Dobrze wiem po co tu wszyscy jesteście - Snape zdawał się nie podzielać irracjonalnej radości swego pupilka. - Potter, do mioteł. Ale najpierw daj dwie szmaty swoim kolegom. Pozostała dwójka, za mną. Będziecie czyścić książki w mojej bibliotece.
Harry sprawiał wrażenie obrażonego. Widać było, że ma na końcu języka pytanie, dlaczego współszlabanowcy dostali znacznie łatwiejsze zadanie. Z trudem się powstrzymał, rzucając tylko Iti tęskne spojrzenie, kiedy wychodziła.
Pomachała mu na pożegnanie.
Kiedy zobaczyła z bliska rozmiary biblioteki Mistrza Eliksirów zatęskniła za mopem i zeskrobywaniem resztek uczniowskich mikstur z podłogi. Przez jedną krótką chwilę chciała nawet poprosić go o oddelegowanie do pomocy Harry'emu, ale Nietoperz szybko zawinął poły swej błyszczącej, mrocznej peleryny i odszedł, zostawiając ją sam na sam z najbardziej zakurzonymi książkami w Anglii i napuszonym Malfoy'em. Doprawdy, nie wiedziała co jest gorsze.
- Wypuść powietrze, Draco - powiedziała. - Zaraz pękniesz.
- Ha! - zawołał z radością. - Ty też nie możesz przeżyć tego, że wygrałem!
- Daruj sobie - prychnęła i ruszyła do ataku przeciwko pozlepianym pajęczynami annałom, spoczywającym na półce w rogu pomieszczenia. Byle dalej od Malfoy'a.
Ale ku jej niezadowoleniu, chłopak podążył za nią.
- Wygrałem, wygrałem, wygrałem - zanucił jej za uszami.
- Dosyć! - zawołała, rzucając w niego ściereczką. - Zamknij się w końcu!
- Nie, dopóki nie zechcesz wysłuchać mojej relacji z tego pojedynku.
- Z meczu, Malfoy! - przypomniała mu. - Z meczu, który widziałam, jakbyś nie wiedział. Pamiętaj, że gdyby nie ja, nie byłoby cię na boisku. Doprawdy nie wiem, jakim cudem udało ci się złapać znicza przed Harrym - mruknęła pod nosem.
Tak właśnie się stało. Draco Malfoy, niespodziewanie przywrócony na pozycję szukającego, w zastępstwie chorego Marty'ego Blobersa (który dostał wysypki dotknąwszy miotły), dokonał niemożliwego. Złapał złotego znicza, nim Złoty Chłopiec, który tym razem nie spadł z miotły, zdążył zamknąć na nim swoje drapieżne palce. W ten sposób Slytherin zdobył Puchar Quidditcha, a bohater ślizgońskiej drużyny został na dobre przywrócony na jej łono.
I tylko Snape, no i może jeszcze Dumbledore - bo on zawsze wszystko wie najlepiej, wiedzieli, że to na polecenie Malfoy'a, Ithilina Nicks okupiła ten fenomen miesięcznym szlabanem. Oficjalnie, dopuściła się sabotażu, próbując wyeliminować szukającego przeciwnego Domu, co doprowadziłoby do wygranej Gryfindooru przez walkover. Dobrze, że nikt nie skojarzył, że zmiana szukających wyszła tylko Ślizgonom na dobre. Jeszcze, nikt nie skojarzył.
Ku niepomiernemu zdziwieniu Gryfonki, Draco nieco się stropił.
- Właściwie to ja chyba wiem, jakim cudem - przyznał niechętnie.
Spojrzała na niego uważniej, ale nic nie powiedziała, czekając co będzie dalej.
Blondyn wzruszył ramionami i najspokojniej w świecie odszedł w przeciwległy kąt sali. Iti zaklęła pod nosem i poszła za nim.
- I?
- I co? - jak gdyby nigdy nic, schylił się i wyjął różdżkę, którą miał schowaną w skarpetce.
- Ułe - Ithilina się skrzywiła. - Hej, chyba nie będziesz używał zaklęć?!
- A niby dlaczego, nie? - posłał jej niewinny uśmieszek i zamachnął się różdżką na półkę uginającą się pod starymi woluminami.
- A jak Snape zauważy?
- To powiem, że to ty miałaś różdżkę. Myślisz, że mi nie uwierzy? - cudowny smirk okrasił jego twarz.
- Nie uwierzy - teraz to ona uśmiechała się złośliwie. - A wiesz dlaczego? Bo moja różdżka leży bezpiecznie na jego biurku.
Draco wyraźnie oklapł, kiedy wręczyła mu ściereczkę i ciężki egzmeplarz Tego, co warzyciel uczony i biegły wiedzieć powinien o roślinach, ziołach i miksturze wszelakiej Bernarda Grubego. Nie był zachwycony.

- Powiesz mi w końcu? - zagaiła, po pół godzinie intensywnej pracy.
- Co? - wyraźnie unikał jej wzroku, przysuwając sobie pod nos Historyję trucizn i innych substyancji codziennej praktyki nieznanego autora. Prawdopodobnie napisał ją jakiś nawiedzony średniowieczny czarodziej, który żył w patologicznej rodzinie. Tak przynajmniej sądziła Iti.
Draco uważał, że to bardzo przydatna książka.
- Już ty, wiesz co - żachnęła się. - O meczu! Chciałeś mi coś powiedzieć o Harrym!
- O Potterze? - udawał zaskoczonego. - Ja?! Nie, skądże. Masz omamy słuchowe. To się leczy.
Ithilina, nie bacząc na konsekwencje, rzuciła w niego Traktatem o mandragorach uczonego Defreniusza z Polis.
- Auć! - jęknął. - Opanuj się! Bo zawołam Snape'a!
- Akurat! - prychnęła. - Wielki panicz Malfoy uderzony przez dziewczynę.
Przez chwilę mierzył ją obrażonym spojrzeniem, a potem rzucił ścierkę w kąt i usiadł na podłodze.
- Wygrałaś - mruknął.
Klasnęła w dłonie z radości i kucnęła przy nim.
- Więc?
- Wydaje mi się, że Potter miał wizję.
- Co?
- Miał wizję - powtórzył. - Właściwie... złapał się za bliznę.
- Złapał się za bliznę?!
- Tak jakby.
- To złapał się, czy nie?
Draco gwałtownie wstał i spojrzał na nią z wyraźną niechęcią.
- Nie wiem dokładnie. Wyobraź sobie, że miałem innne rzeczy, takie jak łapanie złotego znicza, na głowie i nie mogłem się przyglądać twojemu Potterowi, przez cały czas. Zresztą... mnie to nic nie obchodzi! Jesli źle się czuł, mógł nie grać, zamiast próbować zmierzyć się z takim mistrzem jak ja.
- Draco! Posłuchaj sam siebie! Jakim mistrzem! Pokonałeś Harry'ego po raz pierwszy i to jeszcze przez przypadek - dodała ciszej.
Machnął ręką bardzo lekceważąco i skwitował:
- Wy, dziewczyny, nie znacie się na sporcie.
Ithilina zmarszczyła brwi, ale puściła jego uwagę mimo uszu, gdyż nagle coś innego zaprzątnęło jej myśli.
- Twoja drużyna nie wie, prawda? - bardziej stwierdziła, niż spytała. - Teraz rozumiem... Tylko w jaki sposób udało ci się przekonać ich, do twojego trwałego powrotu do drużyny?
Oczy pojaśniały mu z podniecenia. Przybrał pozę triumfatora, patrząc na nią z góry. Oparł się o najbliższą półkę i ze złośliwym uśmieszkiem, zaczął wyjaśnienia, wielce chełpliwym tonem:
- Powiedziałem im, że dzięki mojej chorobie mam szybszy refleks, jestem bardziej wytrzymały fizycznie - wyliczał - ostrzej widzę, lepiej słyszę, wyczuwam charakterystyczny zapach zaklęć, które sterują złotym zniczem z odległości czterdziestu stóp, i znacznie mniej się pocę.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła na niego z niedowierzaniem, a potem wybuchła szaleńczym śmiechem.
- Nie wierzę, że to powiedziałeś.
- A jednak - błysnął białymi zębami w diabolicznym uśmiechu.
- I uwierzyli? - dziwiła się.
- Jasne - był cholernie dumny ze swego geniuszu. - Przecież żaden z nich nie jest wilkołakiem.
Roześmiała się jeszcze raz, ale nim zdążyła zapytać Ślizgona, dlaczego wymyślił, że mniej się poci, do archiwum wpadł rozwścieczony Snape, który zauważył różdżkę Dracona, oprzezywał ich nieźle za obijanie się, zagroził kolejnym szlabanem, zapędził do roboty i stał nad nimi przez następną godzinę, pilnując, czy wypełniają swoje obowiązki. Zapytany, przez Dracona, o to, co robi w tym czasie Potter, odparł, że Wybraniec nie skończy swojej pracy chyba do północy.
- Chyba nie chcesz mu pomóc, Draco? - zagadnął niewinnie Mistrz Eliksirów.
Draco zamilkł i gorliwiej zajął się Almanachem Alchemików, który właśnie czyścił.

****

Szkocja, Hogwart - biblioteka, piętnaście minut po płnocy w niedzielę dziesiątego maja

Nocą wszystko wydaje się inne. Przedmioty tracą kolory, ich kształty gubią się i rozmywają we wszechobecnym mroku. Nocą panuje cisza. Cisza to znak rozpoznawczy nocy. Za dnia, nigdy jej nie słychać, a nocą aż dźwięczy w uszach. Ciemność wciska się do oczu, usypia je, zwodzi. W ciemności wydaje się, jakby czas płynął dużo wolniej. Kiedy nie umiesz zasnąć minuty zmieniają się w godziny, a godziny w lata. Czujesz się zawieszony w próżni, niecierpliwie czekając, aż ciemność wokół ciebie utuli cię do snu, albo zostanie pokonana przez pierwszy promień słońca. Nocą, rodzą się w skołatanym umyśle najdziwniejsze rzeczy.
Ale noc daje też poczucie bezpieczeństwa. Kiedy już przestaniesz próbować z nią walczyć, poddasz się i zostawisz latarkę w szufladzie, pozwoli ci się schować. I zapomnieć...

Pansy ziewnęła cicho i przeciągnęła się. Miała wrażenie, że splaszczyła sobie pupę, siedząc na kamiennej posadzce już ponad godzinę. Odłożyła ze wstrętem opasłe tomiszcze i wstała na chwilę, żeby rozprostować nogi. Jej wzrok z zadziwiającą wprawą omiótł rząd książek stojących na półce na wysokości jej oczu. Przez ostatni tydzień przychodziła do biblioteki każdej nocy, więc nauczyła się czytać i poruszać w prawie zupełnej ciemności, zaledwie przy nikłym świetle różdżki. Musiała być ostrożna.
Pansy nie lubiła czytać, dlatego niechętnie współpracowała z Lucjuszem Malfoy'em. Pewnie w ogóle nie zgodziłaby się na jego sugestie, gdyby nie chodziło o Dracona.
Zrób coś, Pansy - w jej głowie ozwał się głos Lucjusza. - Chcesz czekać do ślubu? Chcesz tylko czekać?
"Przeklęty Malfoy!" - zmarszczyła gniewnie brwi, na samą myśl o nim. Dobrze wiedział, że nie jest bezczynna, że robi to, co polecił jej Mistrz.
Jest nadzieja, Pansy - mówił. - Nie przyszedłbym tutaj, gdyby nie było nadzieji. Ale dowiedziałem się, zanim... - marszczył brwi, zacinał się, krzywił... Dobrze wiedziała, co miał na myśli.
"Zdradę Dracona."
Dowiedziałem się, że nasz Pan ma broń. Broń, która... wszystkich uzdrowi.
"Uzdrwawiająca broń?" - nie wierzyła, nie rozumiała. Nadal nie rozumie.
To jest szansa dla Dracona - te słowa wystarczyły. Już wiedziała, że się zgodzi, nieważne na co.
Jego oczy błyszczały, były rozgorączkowane, kiedy powtarzał:
Ale dopiero po ślubie, Pansy. Dopiero po ślubie. Mój syn musi przeżyć ten dzień!
Dlatego się zgodziła. Nie miała wyboru. Jak wyglądałoby jej życie bez Dracona? Z tego powodu, tamtej nocy wysłuchała jego ojca, przyjęła jego propozycję, a dopiero później zapytała:
- Dlaczego nie powiedział pan tego Czarnemu Panu?
Zaśmiał się krótko, ale nie było w tym, ani odrobiny radości.
- Czy myślisz, że do jego twierdzy można tak łatwo wejść? Czarny Pan nie wzywa mnie. Nie potrzebuje... A to nie są wiadomości, które przekazałbym komukolwiek.
- A Snape'owi? - wymknęło jej się. Ot, zwykła ciekawość. - Jest ojcem chrzestnym Dracona, a słyszałam, że się przyjaźnicie.
- Nie. Jemu tym bardziej nie - pokręcił w zamyśleniu głową, ale nic nie wyjaśnił.
Nadal rozważała te słowa.
Potarła oczy i ponownie ziewnęła.
"Tak niewiele informacji. Wszystkiego muszę dowiedzieć się sama!"
Była zmęczona i zła. I niewyspana.
"Wrócę tu jutro. A jeśli niczego się nie dowiem..."
Pokręciła z politowaniem głową. Dobrze wiedziała, że się nie podda.
Pansy nie znosiła czytać, ale poprzysiągła sobie, że choćby miała przekopać całą szkolną bibliotekę, dowie się jak zdobyć eliksir, który pozwoli jej pokonać Ithilinę Nicks.

****

Anglia, Londyn - dom numer siedemnaście na Śmiertelnym Nokturnie, trzy dni później

Tą ulicę zamieszkiwali dziwni ludzie. Dziwni ludzie, kótrzy trudnili się dziwnymi profesjami, a nieliczni z nich, których zajęcia wydawały się normalne i z pozoru niewinne, dokonywali praktyk oficjalnie zabronionych przez Ministerstwo. Jak wiadomo, oficjalnie zabronione, znaczy najlepiej opłacalne. Dlatego też mieszkanie pod numerem siedemnastym, właściwie słuszniej byłoby nazywać apartamentem. Składały się nań cztery obszerne pokoje i mniejsze pomieszczenie, służące właścicielowi za laboratorium. Wszędzie stały wygodne meble, ozdoby i zbytkowne antyki, a stary właściciel tego lokum czuł się jak udzielny książę. Tak zresztą o nim mówiono, tu na Nokturnie, po ciemnej stornie magicznego Londynu. Książę.
Mężczyzna usłyszał pukanie ptasiego dzioba w szybę i niespiesznie podniósł się z fotela, aby otworzyć sowie okno. Zwyczajna brązowa płomykówka wleciała do pokoju, upuściwszy paczkę na niski stolik, prawie strącając karafkę drogiej whisky i kryształowy kieliszek.
- Uważaj, co robisz! - zawołał za nią. - Ta whisky kosztuje sześćdziesiąt funtów!
Ale sowa tylko fuknęła obrażona i odleciała czym prędzej.
Książę był skąpcem. Każdy o tym wiedział, tu na Nokturnie. Nawet sowa.
Wziął paczkę i wrócił z nią na fotel. Zasapał się torchę. Ostatnio chodzenie mu nie służyło. Książę robił się coraz starszy. Sięgnął po różdżkę i przywołał sobie szklaneczkę cennego alkoholu. Rozwinął szary papier i twarz mu pojaśniała, kiedy zobaczył jego zawartość.
- Widziałeś, Rolf? - zawołał.
Śpiący na kanapie ocelot otworzył jedno zielono - żółte oko i prychnął. Nie lubił gdy z byle powodu przerywano mu drzemkę.
- Przyszły moje zioła - oznajmił mu Książę, który aż zatarł pomarszczone ręce z podniecenia. - Już po obiedzie wezmę się za warzenie eliksiru, a jutro możemy się spodziewać ładnej sumki od Lucjusza Malfoy'a. Naprawdę ładnej sumki, Rolf!
Na świecie była tylko jedna rzecz, którą Książę kochał bardziej od warzenia trucizn, a mianowicie otrzymywanie pieniędzy, za owe trucizny.


****

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Gryfonek, dwudziesta trzecia czterdzieści pięć tego samego dnia

Ithilina Nicks spała spokojnie. Jej rozrzucone po poduszce miodowe włosy, błyszczały w świetle księżyca, które przedarło się, przez uchylone zasłony wokół jej łóżka. Pod powiekami dziewczyny toczyły się losy świata jej dzieciństwa, świata, o którym tu, w tej niegdyś wymarzonej przez niej Anglii, musiała zapomnieć. Była szczęśliwa. Była beztroska i bezpieczna.
Ale gdyby wiedziała, że nadszedł czas żniw, uciekłaby. Uciekłaby, na pewno.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, dwa dni później

- Jak to, uciekła?! Nie udało wam się jej złapać?! Albusie?
- Nie działała w pojedynkę! Ktoś tam na nią czekał. Wymknęła nam się, mała żmija! Ale możesz być pewna, że zmobilizuję oddział i...
- Zamknij się, Tonks! Co ty możesz, teraz? Nikogo nie zmobilizujesz. To zbyt śliska sprawa.
- Nie wtrącaj się, Snape! Powiedz lepiej, dlaczego nic nie wiedziałeś?
- No właśnie, Severusie. Moja uczennica! Jak to się mogło wydarzyć? Trzeba się jeszcze rozmówić z Filchem. Przecież ona nie uwarzyłaby tego eliksiru. Chyba się ze mną zgodzisz, Severusie?
- Z niczym się nie zgodzę, dopóki ty i Tonks nie przestaniecie mnie obwiniać za ten wypadek.
- To nie był wypadek! Jak możesz, Snape?! To był atak! Napaść! To twoja uczennica, a ty nic nie zrobiłeś! I nazywasz to wypadkiem?!
- Jeszcze jedno słowo, Nimfadoro, a zrobię użytek z różdżki.
- Severusie!
- Cisza! - Albus Dumbledore w końcu zdecydował się podnieść głos. McGonagall, Tonks i Snape umilkli.
- Przypuszczam, że Voldemort tego nie planował, co wyjaśnia, dlaczego Severus nic nie wiedział - Tonks otworzyła usta i zaczerpnęła szybko powietrza, ale nie ośmieliła się nic powiedzieć. - Może nawet nie wiedział o bransoletce. Któryś ze Śmierciożerców, obecnych na zaręczynach w Malfoy Manor musiał przypomnieć sobie o atrefakcie. Kiedy Ithilina się obudzi, zapytam ją o to.
- Obudzi? Mój Boże, Albusie! Poppy mówiła, że jej ręka...
- Wiem, co Poppy mówiła, Minerwo - dyrektor położył rękę na ramieniu nauczycielki transmutacji - Widziałem ją.
- I?
- I nic. Nic nie mogę zrobić.
- Jest aż tak źle? Nie umie jej pan pomóc? A ten magomedyk z Munga?
- Przestań objawiać niezdrowe fascynaje cudzym nieszczęściem, Nimfadoro.
- Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Nimfadorą... - cedziła przez zęby.
Na korytarz wyszła madame Pomfrey z wielce niezadowoloną miną.
- I pan tutaj, dyrektorze? Ależ tu leży chora! Potrzebuje spokoju, a nie hałasu urządzanego przez kłócących się nauczycieli.
Dumbledore obdarzył ją przepraszającym spojrzeniem, nim zniknęła za drzwiami sali szpitalnej.
Tonks i Snape nadal patrzyli na siebie jak dwa rozjuszone hipogryfy przed walką o jedyną płodną samicę w promieniu trzystu mil.
- Pójdę do niej - Minerwa posłała zatroskane spojrzenie Dumbledorowi i weszła do sali szpitalnej.
- Czy mógłbyś zbadać plamy, które zostały po eliksirze na drugim piętrze? Tam gdzie, to się stało?
- Oczywiście, dyrektorze - Postrach Hogwartu załopotał peleryną i pospieszył na górę, patrząc jeszcze na Tonks z niechęcią, nim wyszedł.
- A ja, profesorze? Mogę się jeszcze na coś przydać? - zainteresowała się Aurorka.
- Tak, moja droga. Zawiadom pozostałych członków Zakonu. Dom Syriusza przestał być dostatecznie dobrą kryjówką.

****

Hogwart, korytarz przed Wielką Salą, w tym samym czasie

Profesor Sprout nawoływała prefektów, którzy mieli za zadanie wygonić młodszych uczniów z korytarza i przekonać ich do dokończenia kolacji. Jak narazie nauczycielka Zielarstwa nie bardzo mogła liczyć na ich pomoc.
- Edylmio, na litość dobrodusznej Helgi! Nie stój tak, dziewczyno! Nie ma na co patrzeć. Zabierz dzieciaki do sali, tak jak kazałam.
Postawna blondynka kiwnęła głową, ale nie ruszyła się z miejsca. Założyła opadający kosmyk włosów za ucho i wlepiła w nauczycielkę wielkie zielone oczy.
- Ale czy to prawda, pani profesor?
Pomona Sprout uchodziła za spokojną, zrównoważoną osobę. Taką też w istocie była - nudna, zwyczajna i przewidywalna - jeśli nie liczyć jej długoletniego upodobania względem profesora Snape'a. W tej chwili jednak nie wytrzymała. Szarpnęła wściekle za kieszeń buraczkowej szaty roboczej powalanej ziemią, wyrywając stamtąd różdżkę.
- Edylmio do Sali, ale już! To nie był atak Śmierciożerców. Nic wam nie grozi, więc nie wiem, po co to całe zbiegowisko.
- Ale pani profesor, czy...
- Edylmio! - zamachnęła się na nią różdżką, a wyraz jej oczu niebezpiecznie odbiegający od tej codziennej pobłażliwości i życzliwości, przekonał Puchonkę, że najwyzszy czas do odwrotu.
Nadzwyczaj skwapliwie kiwnęła głową i pokrzykując na stadko młodszych wychowanków Huflepuffu, czmyhnęła do Sali, gdzie trafiła w sam środek pospiesznie sformowanego zebranka szkolnych prefektów.
- Co się dzieje, John? - zapytała, klepiąc w ramię chudego szatyna, który rombkiem swetra czyścił nerwowo okulary w zielonych oprawkach.
- Ach, to ty Mia! - uśmiechnął się. - Nie widzisz? Hermiona Granger i Malfoy skaczą sobie do oczu. Granger przed chwilą oskarżyła go o nasłanie Parkinson na tą Gryfonkę. Tylko, kurcze, nie usłyszałem dlaczego.
Edylmia kiwnęła głową i dalej już go nie słuchała. Torując sobie drogę łokciami, próbowała przepchnąć się bliżej środka sali, gdzie pomiędzy stołami Slytherinu, a Gryfindooru toczyła się zażarta kłotnia. Gryfoni, większość Puchonów i Krukonów napadało na mieszkańców Domu Węża stłoczonych przy swoim stole w ciasne półkole. Edylmia, która jako jedna z nielicznych osób, nie zasypiała na każdej Historii Magii, pomyślała, że ten widok bardzo jej przypomina rozmieszczenie wrogich wojsk, na krótko przed decydującym starciem.
- To się musi skończyć! - zawołał właśnie Ernie Mcmillan. - Jesteście niebezpieczni! A to nie był wypadek!
- To może nas ukamieniujecie, co? - zadrwił Malfoy.
Stał w pierwszysm szeregu Ślizgonów, jakby był ich przywódcą, który pomimo mniejszej liczebności swoich ludzi nie daje się zastraszyć.
- Zamknij się, Malfoy, bo tylko ich drażnisz - warknęła gniewnie Milicenta. - A wy wszyscy dajcie nam spokój! - krzyknęła do tłumu, unosząc bezwiednie swoje grube jak kłody ręce. - Parkinson mogła należeć do każdego z pozostałych domów. Nie odpowiadamy za nią. Poza tym, nie zabiła tej dziewczyny i w ogóle...
- Tylko nie mów, że nic się nie stało! - pisnęła ze złością Hermiona. - To była napaść i nie można jej porównywać do wypadku, jak na meczu quidditcha i lepiej powinniśmy się zastanowić na czyje zlecenie działała.
- Ciekawe na czyje zlecenie działał Potter, kiedy... - zaczął Malfoy, ale nie dane mu było skończyć.
- Cisza!!!
Przez Wielką Salę przetoczył się potężny okrzyk dyrektora. Uczniowie poopuszczali wyjęte już różdżki i pozatylkali sobie uszy dłońmi, w popłochu cofając się na swoje miejsca. Środkiem sali przechodził właśnie Dumbledore w asyście profesor Sinistry, Sprout i Flitwicka, a za nimi sunęła, jak duch, Trelawney, wlepiając w uczniów ogromne żabie oczy i powiewając trzema kolorowymi apaszkami, które zwieszały się fikuśnie z jej ramion.
- Moi drodzy - siwowłosy mag stanął przed stołem nauczycielskim i zwrócił się w kierunku swych wychowanków - nie ma sensu się wzajemnie oskarżać, kiedy winowajczyni całego zdarzenia już tutaj nie ma. To co się stało okryło hańbą mury tej szkoły i możecie być pewni, że panna Parkinson zostałaby wyrzucona z Hogwartu, gdyby go sama nie opuściła.
Powiódł oczyma po swych słuchaczach, którzy chłonęli każde jego słowo.
- Jest wojna - powiedział, westchnąwszy głęboko. - Wojna dotarła już do Hogwartu. Ale my przecież znamy naszego wroga. To Voldemort - starsi uczniowie wzdrygali się słysząc to imię, a kilkoro młodszych rozdziawiło ze strachu buzie. - O tak - pokiwał głową ze smutkiem. - Straszny i potężny czarnoksiężnik, z którym walczyli wasi krewni i rodzice. Straszny i potężny czarnoksiężnik - powtórzył - którego możemy jednak pokonać. I jestem pewien, że pokonamy, jeśli tylko będziemy trzymać się razem.
Zszedł na dół, krążąc pomiędzy stołami i uśmiechając się krzepiąco.
- Wszyscy kochacie Hogwart. Wszyscy jesteście uczniami tej szkoły. Pamiętajcie o tym.

****

Szkocja, Hogwart - prawie wszystkie sale lekcyjne, godzinę później

- Ucięła jej rękę!
- Jesteś głupia, Cassie. Nie ucięła tylko podpaliła!
- Podpaliła?! Ale czym? Parkinson zna takie zaklęcia?
- Ja nie podejrzewam, żeby działała sama. Jest za głupia. To na pewno Malfoy.
- Malfoy? Mówisz jak Gryfiak, Su. Co Malfoy miałby do tej dziewczyny? Pewnie wcale jej nie znał.
- Miał z nią lekcje!
- Jak z tobą numerologię! A mogę się założyć, że w ogóle nie wie, że istniejesz. Inaczej już by zauważył jak się do niego ślinisz. Bleeee...
- Josh, daj jej spokój! A Cassie może mieć rację z tym ucięciem. Zaklęcie Noży jest podobno bardzo popularne wśród Śmierciożerców.
- Taak? A ciekawe skąd ty o tym wiesz, Su?
- Pewnie Zabini jej powiedział! Flirtuje z nim ostatnio!
- Blaise nie jest Śmierciożercą!
- Akurat!
- Su, naprawdę? Spotykasz się z tym ślizgońskim wypłoszem w drogich ciuszkach?
- Josh, daj spokój! Wcale się z nim nie spotykam. Poza tym nie muszę ci się tłumaczyć. Nie jesteś moim bratem, czy coś.
- Tere fere...
- Cassie! Zejdźcie już ze mnie! Nie chcecie się dowiedzieć, co udało mi się podsłuchać na przerwie?
- To zależy kogo podsłuchiwałaś. Bo jak Zabiniego...
- Josh!
- No dobra. Wykrztuś to wreszcie.
- Parkinson pozbawiła tą Gryfonkę ręki!
- Eee... tam! To akurat wiemy.
- Skoro tylko ją podpaliła to, dlaczego ta dziewczyna od razu ma tracić rękę? Madam Pomfrey nie umiała tego wyleczyć?
- Mówiłam, że ucięła!
- Zamknij się, Cassie!
- Cicho bądźcie! A wiecie czego ja się dowiedziałem? Że użyła eliksiru!
- Greg, a skąd ty to wiesz? Przychodzisz tu i rzucasz takie rewelacje, i pewnie myślisz, że ci uwierzymy.
- Właśnie! Ja się kumpluję z Thomasem i mówił mi, że Parkinson nie chodziła na eliksiry, bo nie zdała SUMa. Skąd wzięłaby ten eliksir?
- Mówiłam, że to Malfoy jej pomagał.
- Taa... a zaraz wyskoczysz, że jemu Snape. To lipa.
- Żadna lipa, jak mamusię kocham! Podsłuchałem samego Dumbla w Skrzydle Szpitalnym. Przecież dzisiaj wychodziłem.
- No dobra, Greg. Wierzymy ci. I co? Po co to zrobiła?
- No jak to?! Była zazdrosna o Malfoy'a.
- Ha, ha, ha... I uciekała się do takich sposobów? Bzdura.
- Prędzej z polecenia Sami-Wiecie-Kogo.
- Racja! Przecież ta Nicks ma niemagicznych rodziców, co nie?
- I z tego powodu? Eee...
- No i czemu nie? Już raz to przerabialiśmy. Komnata Tajemnic, pamiętacie? Mamy wojnę, więc...
- Taa... Mamy wojnę, Greg, więc wszystko jest możliwe. Ale to by znaczyło...
- Że Parkinson jest Śmierciożercą.
- Jak połowa Ślizgonów.
- Co tam połowa. Większość!
- Josh, nie przesadzaj!


****

Szkocja, Hogsmeade - gospoda Pod Świńskim Łbem, wieczorem jeszcze tego samego dnia

Reg siedział przy najbardziej oddalonym od barowej lady stoliku bezmyślnie stukając palcami w opróżnioną już dawno butelkę piwa. Na krześle, na wprost niego, wiercił się niespokojnie jego przełożony Arctus Barrow, który raz po raz przesuwał dłonią po szpakowatych włosach, po to, aby następnie zagłębić ją w fałdach szaty i ukoić trochę nerwy dotknięciem gładkiego drewna swojej różdżki. Miejsce po prawej ręce Rega zajmował Will, który jak dotąd umilał sobie czas przeglądając najnowszy numer Proroka Codziennego. Wydawał się najspokojniejszy z całej trójki.
Przy stoliku stały jeszcze dwa wolne krzesła. Spojrzenia Rega, Arctusa i Willa prześlizgiwały się po nich co jakiś czas.
Czekali.
Wreszcie ich cierpliwość została nagrodzona i w drzwiach ukazał się pulchny brunet, na którego twarzy malowało się podekscytowanie. Razem z nim do sali weszła zakapturzona postać w powiewnej szmaragdowej szacie. Brunet i nieznajomy skierowali się od razu do stolika aurorów.
- Macie coś, Clark? - Barrow wlepił w nowoprzybyłego wygłodniałe spojrzenie.
- Tak jest - Peter usiadł, a zakapturzona postać spoczęła obok niego.
Pozostali natychmiast pochylili się, aby lepiej słyszeć jego słowa.
- Był atak - zaczął Peter zniżając głos do szeptu.
- Na ucznia - uzupełnił jego tajemniczy towarzysz. - Uczeń na ucznia. A dokładniej dwójka dziewcząt.
- Atak? - zdziwił się szef Biura Aurorów. - Niech Kwatera się tym zajmie. Jaki to ma związek z naszą sprawą?
- Bardzo duży.
- Pozwól, że ja będe mówił. Dobrze?
- Niech będzie, Peter - Rita Skeeter prychnęła i oblizała grube wargi, jakby chciała tym gestem wyrazić swą ogromną dezaprobatę.
Żaden z towarzyszących jej mężczyzn nie obrzucił ją nawet jednym spojrzeniem.
- Do rzeczy, Peter.
- Tak jest - Clark oparł łokcie o blat stołu i zaczął mówić. - Siedzieliśmy z Ritą na parapecie w bocznym korytarzu, na prawo od wejścia do Wielkiej Sali. Wie pan, tam gdzie odbywają się posiłki.
- Wiem, Clark. Chodziłem do Hogwartu.
- Tak, tak. Rzeczywiście - uśmiechnął się głupio. - Więc siedzieliśmy na tym parapecie, kiedy obraz...
- Rycerz z obrazu. Sir Cadogan.
- Rito! Kiedy rycerz z obrazu zaczął wykrzykiwać coś o pojedynku na drugim piętrze. Więc zaraz tam polecieliśmy i...
- Nie zaraz, panie Barrow. Pański człowiek myślał, że to tylko zwykła szkolna bójka, ale ja na szczęście mam nosa do sensacji i namówiłam go, żebyśmy tam polecieli.
- Miałaś mi nie prze...
- Cicho bądź, Clark - Arctus obdarzył dziennikarkę sztucznym uśmiechem. - Świetnie się pani spisała panno Skeeter. Kraj nie zapomni pani zasług.
- Dziękuję - zatrzepotała zalotnie posklejanymi od tuszu rzęsami.
- Tylko czy ja się, do cholery, w końcu dowiem o co w tym wszystkim chodzi!!!
- Szefie, słyszało pana chyba całe Hogsmeade.
- Zamknij się, Kent - najmłodszy Irlandczyk posłusznie wlepił głowę w Proroka. - Oczekuję faktów - dodał ciszej Barrow.
- To ja zacznę jeszcze raz - zdecydował Peter. - I obiecuję być rzeczowy. Więc tak...
- Przejdź może do sedna - podpowiedział Reg.
Peter nie wytrzymał.
- Ja tak nie mogę, do cholery! Niech nikt nie waży mi się przerywać, bo nic nie powiem!
- Słyszało cię chyba całe Hogsmeade - zauważył ponownie Will.
Wszyscy obecni spojrzeli na niego ze złością, a Clark wyglądał tak jakby za chwilę miał rzucić się na niego i udusić go gołymi rękoma.
Wzruszył ramionami i zrobił przepraszającą minę.
- Nie mogłem się powstrzymać - wyjaśnił i ponownie schował się za Prorokiem, udając, że go nie ma.
Peter odsapnął.
- Ithilina Nicks była przyjaciółką Anny Smithson.
- Jaka Nicks? - zainteresował się Reg.
Rita Skeeter nabrała powietrza w płuca, bojąc się, że w tym rozgardiaszu nie dadzą jej znowu dojsć do słowa i wypaliła na jednym wydechu:
- Ta, na którą był atak - i ubiegając dalsze pytania, kontynuowała. - Pansy Parkinson, siódmoroczna Ślizgonka oblała jakimś eliksirem tą drugą dziewczynę, Gryfonkę, wreszcząc przy tym: "To za mojego Dracona!" i jeszcze: "Bransoletka Smithsonów już ci nie pomoże!" Z czego łatwo wydedukować, że panna Nicks przyjaźniła się z zamordowaną.
Na chwilę zapadła cisza, a potem Barrow pokiwał w zamyśleniu głową i powiedział tylko jedno słowo:
- Nareszcie.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, po poludnie dwudziestego drugiego maja

- Chyba odzyskuje przytomność.
- Tak. Tylko na jak długo?
- Trudno powiedzieć, Minerwo. Ostatnim razem próbowała nawet coś mówić.
- Co?
- Tylko majaczyła. Zmierzyłam jej temperaturę. Była bardzo wysoka. Ale to dobrze. Od tamtego czasu nastąpiło przesilenie. Powinno być lepiej. Dziś rano zdawało mi się, że mruga oczami. Może faktycznie się budzi.
- Oby, Poppy. To już tak długo...
- W jej stanie...
Ithilina z wielkim trudem otworzyła oczy.
- Budzi się! Dzięki ci, Godryku!
- Iti! Słyszysz mnie, dziecko? Nie, nie odpowiadaj. Kiwnij głową, jeśli możesz.
Skupiła się w sobie i zmusiła mięśnie twarzy do pracy.
- Co... co się sta... stało? - wychrypiała.
Ale nim Madame Pomfrey zdążyła odpowiedzieć, oczy dziewczyny zajaśniały nagłym zrozumieniem, a okrzyk przerażenia wydarł się z jej gardła. Szarpnęła prawą ręką próbując ją obejrzeć, ale palący ból uniemożliwił jej jakikolwiek ruch. Przechyliła głowę tak daleko w bok, jak tylko mogła i zamiast rękawa szpitalnej koszuli zobaczyła tylko grube bandaże.
- Moja ręka! - zawołała i lewą dłonią zaczęła szarpać opatrunki.
- Zostaw to, kochanie - pielęgniarka przytrzymała jej zdrową dłoń i sięgnęła po fiolkę eliksiru, który stał obok niej na stoliku. - Wypij to.
- Muszę ją zobaczyć! - protestowała.
- Spokojnie, Ithilino - McGonagall starała się mówić krzepiącym głosem, chociaż rozpacz dziewczyny wprawiła ją samą w przygnębienie. - Może dasz jej coś przeciwbólowego, Poppy?
- Najpierw Eliksir Uspokajający - zdecydowała zapytana. - Bardzo cię boli?
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, a potem z rezygnacją opadła na poduszki pozwalając sobie podać specyfik. Zagryzła wargi i starając się nie wybuchnąć płaczem, powiedziała:
- Ja jej w ogóle nie czuję. To źle, prawda?
Osłupiałe kobiety popatrzyły bezradnie po sobie. Żadna z nich nie wiedziała co odpowiedzieć.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 01.03.2009 09:52
Post #20 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ XII, czyli w obcych rękach

Szkocja, Hogwart - pokój wspólny w wieży Gryffindooru, trzy dni później

Harry zamknął podręcznik do Transmutacji tak głośno, że Krzywołap, który spał na oparciu kanapy obok niego, podskoczył, fuknął gniewnie i obrażony przeniósł się na kolana swojej właścicielki. Hermiona obdarzyła przyjaciela zatroskanym spojrzeniem.
- Co się stało? - zapytała.
Ron, zadowolony, że Harry dał mu pretekst do przerwy w nauce, pospiesznie cisnął swoje pióro na stół, robiąc przy okazji ogromnego kleksa pośrodku wypracowania na temat Najkorzystniejszych rozwiązań w trakcie wykonywania zaklęcia Fabretto.
- Coś nie tak, stary? - podchwycił.
- Wszystko, Ron - Harry wydawał się naprawdę zdenerwowany. - Dokładnie wszystko.
- Martwisz się o Ithilinę? - domyśliła się Hermiona. - Sam mówiłeś, że czuje się coraz lepiej.
- Tak, ale muszę coś zrobić.
- Mówiłeś, że nie może pisać. To może przepisz jej notatki, co? - podsunął usłużnie rudzielec.
- Dzięki, Ron. Notatki nosi jej Parvati, a te z Eliksirów ma pewnie od Malfoy'a. Ale nie o to mi chodzi.
Hermiona wyglądała na o wiele bardziej przejętą jego słowami, niż Ron. Chyba zaczynała pojmować, o co mu chodzi. Wstała ze swojego fotela, zrzucając wściekłego Krzywołapa i przeniosła się na kanapę, obok Harry'ego, jakby miała nadzieję, że z bliskiej odległości jej słowa odniosą lepszy skutek.
- Harry, ty nie możesz nic zrobić - powiedziała bardzo poważnym głosem.
Ron zamrugał ze zdziwieniem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli.
- O co tu... - nie dokończył, gdyż jego najlepszy przyjaciel wstał i uciekając przed zmartwionym wzrokiem panny Granger stanął obok kominka.
- Jak to nie, Hermiono? Właśnie tylko ja mogę, chcę i muszę z tym skończyć. Wiesz dobrze o tym! I wszyscy wiedzą. Oczekują tego ode mnie.
- Ale Dumbledore...
- Nawet on - stwierdził stanowczo. - Przepowiednia - dodał. - Nie mogę bezustannie chować się w szkole i patrzeć bezczynnie, jak Voldemort i jego Śmierciożercy mordują ludzi.
- Ale Harry! Powinneś teraz myśleć o egzaminach.
- Nie, Hermiono! Ja się czuję odpowiedzilany za magiczny świat! Nie w głowie mi teraz egzaminy. Nie rozumiesz tego?!
Chłopak stał przez chwilę gotujac się z wściekłości i zaciskając bezsilnie pięści. Ron posłał przerażone spojrzenie swojej dziewczynie, która wydawała się równie zaniepokojona.
- Wyluzuj, stary - rzucił, a potem, czując nagle, że tak trzeba, dodał - Jeżeli masz jakiś pomysł, pomożemy ci.
Potter przesunął ręką po czole bezwiednie pocierajac bliznę i usiadł na powrót na kanapie, obok Hermiony.
- Dziękuję - uśmiechnął się i spojrzał na przyjaciólkę, szukając u niej tej samej bezwarunkowej aprobaty, co u Rona.
Hermiona zawsze się o nich martwiła.
- Tak, Harry - skinęła głową. - Przecież wiesz, że możesz na nas liczyć. Ale co właściwie zamierzasz? Czy jest coś, co możesz w tej chwili zrobić?
- Jest. Na początek zamierzam dowiedzieć się, dlaczego Pansy zaatakowała Ithilinę.
- Ależ to proste! Była zazdrosna o Malfoy'a - zawołał Ron. - Wszyscy to wiedzą.
Hermiona pokręciła przecząco głową.
- Też nad tym myślałam, Harry. Gdyby było tak jak mówisz, Ronaldzie, Pansy nie oblałaby jej ręki trucizną.
Najmłodszy z braci Weasley zasępił się na chwilę i zmarszczył brwi.
- Racja - zgodził się. - Dlaczego nie użyła różdżki?Może nie zna odpowiednich zaklęć?
Pannie Granger to wyjaśnienie nie przypadło do gustu.
- Nie, Ron - Harry zdawał się mieć inną koncepcję na tą sprawę. - To był zaplanowany atak. I wątpię, żeby Parkinson umiała sama sporządzić taki eliksir.
- Musiałaby włożyć w niego sporo pracy i zdobyć recepturę. No i niezbędne są umiejętności, a przecież nie zdała SUMa z Eliskirów - podsunęła jego przyjaciółka.
- Więc to oczywiste! Ktoś dostarczył jej gotowy specyfik - podsunął rudzielec. - Pewnie jakiś Śmierciożerca.
- Harry, tylko nie mów, że to...
- Snape! - zawołał triumfalnie Potter.
Nawet Ron wyglądał na nieprzekonanego. Hermiona przesłała mu spojrzenie, mówiące, że nie ma już siły uświadamiać Harry'emu jak niedorzeczny to pomysł i zostawia to niewdzięczne zadanie jemu.
Ron zaśmiał się nieco sztucznie.
- No co ty!
Hermiona fuknęła obrażona i wzięła sprawę w swoje ręce. Zniżyła głos.
- Przecież wiesz, że jest podwójnym agentem i muisi robić wszystko, co Voldemort mu każe.
- Nawet truć własne uczennice? - wtrącił Złoty Chłopiec ze złością.
Dziewczynna zlekceważyła jego słowa i mówiła dalej:
- Mnie zastanawia coś innego. Gdyby Pansy chodziło tylko o Malfoy'a, to czy któryś ze Śmierciożerców...
- Snape - podsunął nieugięcie Harry.
- ... zrobiłby dla niej eliksir? Z tak błahego powodu?
- Błahego?! - zawołali jednocześnie obaj chłopcy.
- Błahego dla Sami-Wiecie-Kogo - wyjaśniła.
Harry zamyślił się.
- No nie wiem, Miona - Ron wzruszył ramionami. - Pewnie Sami-Wiecie-Kto wkurzyłby się, gdyby któryś z jego Śmierciojadów odważył się związać ze szlamą.
- Śmierciożercy pogardzają szlamami - odpowiedziała gniewnie. - A to oznacza...
- ... że albo Malfoy nie jest Śmierciożercą, albo Parkinson zaatakowała Ithilinę z zupełnie innego powodu - dokończył Harry, a jego przenikliwe zielone oczy, pociemniały gniewem.
- No dobra - zgodził się jego przyjaciel. - Nigdy nie uwierzę w to, że Malfoy nie poszedł w ślady tatusia, więc to odpada. Ale w takim razie powiedzcie mi, co Sami-Wiecie-Kto może chcieć od Ithiliny? Poza tym, że ma rodziców mugoli - dodał po chwili.
- Właśnie, Ron. Właśnie - Potter poklepał go po ramieniu. - I to jest ta zagadka, nad którą się stale zastanawiam.

****

Szkocja, Hogsmeade - gospoda Pod Świńskim Łbem (pokój na piętrze), wieczór dwudziestego ósmego maja

- Peter! To chyba on!
Pulchny brunet w aurorskim mundurze rozpiętym niedbale na piersiach, zerwał się z łóżka i sięgnąwszy szybko po różdżkę, odczepił za pomocą zaklęcia przytwierdzoną do drzwi magiczną podobiznę szpakowatego mężczyzny. Z głowy tegoż portretu sterczało kilka zwykłych, mugolskich lotek.
- A tak zabawnie wył - westchnął cicho, wpychając obrazek do kieszeni płaszcza.
Reginald tylko pokręcił z politowaniem głową i odłożył na stół szklaną kulę, którą przed chwilą trzymał w rękach.
Po chwili stare drzwi jęknęły, obracając się na zardzewiałych zawiasach i do pomieszczenia wkroczył Arctus Barrow, a za nim wsunął się Will, blady jak ściana.
- A wy co, wałkonie?! - wrzasnął gniewnie ich szef.
Reg zmarszczył ze zdziwieniem brwi, ale Kent za plecami Arctusa pokręcił przecząco głową i rozłożył bezradnie ramiona.
"Nadal nic" - zrozumiał Dowson i przesłał karcące spojrzenie Peter'owi, który już gotował się do kłótni ze zwierzchnikiem.
Peter zamknął usta, wypuściwszy z gniewnym sykiem powietrze. Reg odwrócił się i pociagnął za sznurek wiszący przy jego łóżku. Po chwili rozległo się pukanie i właściciel gospody bez słowa podał zdziwionemu Williamowi butelkę whisky.
Reg wyjął z szafki kieliszek.
- Proszę, szefie.
Barrow usiadł ciężko na krześle i machinalnie przyjął kieliszek.
- Znowu nic? - zapytał ostrożnie Czujący.
W ostatnim czasie Arctus stał się jeszcze bardziej drażliwy niż zwykle.
Przez chwilę szef Biura Aurorów patrzył na niego spokojnie, a potem...
- Oczywiście, że nic! - krzyknął. - Dumbledore chowa ją przede mną! Jestem tego pewien. Dziewczyna nie może być nieprzytomna przez prawie dwa tygodnie. Mam już tego dość! Clark, dosyć tego obijania się! Dzisiaj lecisz na zwiad. Nie wierzę, by ta Nicks była nadal niezdolna do przesłuchania. Ruszaj natychmiast!
- Tak jest - mężczyzna z niespodziewaną werwą zerwał się z łóżka i... zamienił w muchę. Brzęcząc cicho skierował się w stronę okna.
- Powodzenia! - zawołał Will, otwierając mu okno.
- I nie próbuj sam jej przesłuchiwać - zawołał za nim Barrow. - Jeśli tylko pokażesz swoją gębę w Hogwarcie wydam cię Wizengamotowi - zagroził jeszcze.
Mucha zniknęła we mgle.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, mniej więcej w tym samym czasie

Dumbledore właśnie kończył pić herbatę, kiedy drzwi jego gabinetu otworzyły się ukazując wielce zatroskaną Minerwę McGonagall.
- Wejdź, wejdź, moja droga - zachęcił ją przywołując pstryknięciem palcami skrzata i zlecając mu podanie jeszcze jednej filiżanki herbaty.
Kobieta zrobiła kilka sztywnych kroków i opadła na fotel, jakby była ogromnie zmęczona.
- Oni znowu tu byli, Albusie.
- Wiem - pokiwał poważnie głową, przysuwając jej jednocześnie talerz z cytrynowymi dropsami.
Odmówiła.
- Powiedz mi, czy ryzyko jest aż tak wielkie? - zapytała. - Dlaczego podejrzewasz, że połączą te sprawy? Przecież nie mają o niczym pojęcia!
Dumbledore obdarzył ją intensywnym spojrzeniem niesamowicie niebieskich oczu.
- Ostrożny zawsze ubezpieczony. To taka mugolska maksyma - wyjaśnił.
Minerwa prychnęła nieprzekonana.
- No dobrze, ale dlaczego ja? Dlaczego za każdym razem to mnie wysyłasz, kiedy chcą się rozmówić z tobą? Z całym szacunkiem, Albusie, ale czy ty się aby nie migasz od obowiązków?
Dyrektor zaczął się śmiać tak, że jego siwa broda podrygiwała jakby w takt szybkiej muzyki. Nauczycielka Transmutacji patrzyła na niego kilka chwil nieco skonsternowana, a potem sama się usmiechnęła.
- No cóż, pewnie masz ważniejsze sprawy na głowie - stwierdziła polubownie.
- Moja droga Minerwo - powiedział z błyskiem w oku. - Twoja reprymedna wydaje się jak najbardziej uzasadniona, przynajmniej z twojego punktu widzenia. Przyznam, że nałożyłem na ciebie nieprzyjemne obowiązki, które sam winienem wykonać, ale robiłem to tylko dlatego, że istotnie, zajmują mnie ostatnio inne czynności i machinacje nadzwyczaj ważne. Wybacz mi więc to, że zmusiłem cię do tego niewdzięcznego zadania, nie wyjaśniając powodów mojej notorycznej absencji. Mam zamiar naprawić ten błąd.
- Dzisiaj? - zapytała.
- Teraz - przytaknął.
- W takim razie słucham.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, dziewiąta rano następnego dnia

- Proszę nas wpuścić, pani Pomfrey. Dostaliśmy zezwolenie od samego Ministra na przesłuchanie panny Nicks w jakimkolwiek by nie była stanie.
- Ależ, panie Barrow!
- Proszę się nie unosić, profesor McGonagall, bo jestem w stanie udowodnić wam, że dziewczyna jest od dłuższego czasu przytomna. A wtedy będziecie odpowiadać za utrudnianie śledztwa.
Nauczycielka osłupiała, a potem bez słowa ujęła wściekłą pielęgniarkę pod ramię i odsunęła się od drzwi.
Arctus Barrow z triumfalnym uśmiechem wkroczył na salę szpitalną w asyście swych irlandzkich podwładnych.
Z ostatniego łóżka pod oknem patrzyła na niego miodowłosa dziewczyna, której prawe ramię spowijały bandaże. Jej oczy wyrażały nie tylko zdziwienie, ale przede wszystkim lęk.
"Zastanawiające".
- Dzień dobry. Panna Ithilina Vivian Nicks - przeczytał z rulonu pergaminu, który niósł wcześniej pod pachą. - Zgadza się?
- Tak jest, panie...
- Barrow. Arctus Barrow. Śledczy Auror Pomocniczy w brytyjskim Ministerstwie Magii. Oto moi podwładni: Czujący - Reginald Dowson, Protokolant - William Kent i czynny Auror - Peter Clark. Chcieliśmy zadać pani kilka pytań.
Dziewczyna poruszyła się niespokojnie i z niejakim wysiłkiem zmusiła się do oparcia o poduszki.
"Jakby chciała uciec" - zauważył Arctus.
- Chwileczkę! - profesor McGonagall weszła do sali i stanęła obok łóżka chorej. - Tylko w mojej obecności - zażądała.
- Ależ to przesłuchanie! - zawołał nieopatrznie Will.
Szef przesłał mu karcące spojrzenie.
- Rozmowa - sprostował, kładąc nacisk na to słowo. - Proszę się nie obawiać - uśmiechnął się sztucznie do Ithiliny. - A pani nie musi sobie robić kłopotu, pani profesor. Dziewczyna umie mówić i jest pełnoletnia. Odpowiada sama za siebie.
- Panna Nicks pochodzi z mugolskiej rodziny - nauczycielka nie dawała za wygraną - a jak pan pewnie wie, w ich świecie wciąż pozostaje nieletnia. Dlatego nalegam, żeby pozwolił mi pan tu zostać. Odpowiadam za nią.
Pani Pomfrey stojąca dotąd w drzwiach swojego gabinetu, załamując bezradnie ręce, zniknęła szybko w głębi pokoju, po to by po chwili stanąć obok Minerwy z kilkoma fiolkami leków w rękach.
- Ja też zostaję. To moja pacjentka i wymaga opieki.
- Bezustannej? - zainteresował się z pozoru niewinnie, Barrow.
Powiódł po obu kobietach uważnym wzrokiem, po czym usiadł na krześle obok łóżka dziewczyny.
- Mogą panie zostać - zezwolił. - Jeżeli tylko panna Nicks będzie sobie tego życzyła.
"Przekonajmy się, jak wiele osób cię tu kryje, mój niechętny świadku" - pomyślał.
Ithilina śledziła całą rozmowę z największym zainteresowaniem. Arctus był pewien, że zechce zatrzymać przy sobie opiekunki, ponieważ napięcie, widoczne na jej twarzy zmniejszyło się.
- Zgadzam się - powiedziała słabo.
Barrow zerknął na swych podwładnych i roześmiał się drwiąco.
- Tak źle się pani czuje, czy też przeraziły panią aurorskie mundury? - zapytał. - Wygląda pani niewyraźnie.
Madame Pomfrey, aż się zatchnęła z oburzenia.
- Ależ ona odniosła poważne rany! Miała gorączkę wywołaną przez truciznę. Była o krok od śmierci!
- Pani Pomfrey, proszę się nie wtrącać - Barrow zmierzył ją złym wzrokiem. - Jestem pewien, że pani podopieczna mogła mi to powiedzieć sama. Jeśli jeszcze raz ośmieli się pani mi przeszkodzić, ostrzegam, że każę moim ludziom wyprowadzić panie za drzwi. Pofilaktycznie, obie - zadrwił.
- Przejdźmy do rzeczy, sir - zaproponował Reg.
Barrow ściągnął gniewnie brwi.
- Proszę mnie nie pouczać, Dowson! Bo za chwilę oddeleguję was do innych zadań.
Reginald umilkł, a Peter posłał mu spojrzenie w stylu: "A nie mówiłem, że to dupek!". Reg nie skomentował.
- Panno Nicks. Przybyliśmy tutaj w sprawie ataku dokonanego na pani osobie. Proszę mi opowiedzieć, jak to się stało.
Orzechowe oczy dziewczyny rozszerzyły się jeszcze bardziej. Zerknęła na profesorkę od Transmutacji, co nie uszło uwadze śledczego.
- Nie pamiętam wszystkiego - oświadczyła.
"Bardzo sprytne" - stwierdził sarkastycznie Barrow, głośno zaś powiedział:
- Proszę mówić.
- To było wieczorem, piętnastego maja. Wracałam z.... wracałam ze szlabanu u profesora Snape'a. Było późno i ciemno. Z bocznego korytarza wyrosła przede mną Pansy Parkinson. Myślę, że na mnie czekała. Zaatakowała, nim zdążyłam wyjąć różdżkę. Oblała mi rękę żrącym eliksirem. Nic więcej nie pamiętam.
- Nic? - Barrow wyglądał na nieprzekonanego. - Proszę wybaczyć, ale pani relacja jest bardzo niedokładna. W takim razie proszę odpowiadać na moje pytania.
Kiwnęła twierdząco głową. Aczkolwiek z ociąganiem.
- Czy jest pani pewna, że atakującą była Pansy Parkinson?
- Tak. Widziałam jej twarz dokładnie.
- Przecież mówiła pani, że było ciemno.
- Użyłam zaklęcia Lumos.
- Czyli jednak zdążyła pani dobyć różdżki nim przeciwniczka zaatakowała?
- Przepraszam, inspektorze. Moja poprzednia wypowiedź była nieścisła - odparła blednąc.
- Czyli miała pani różdżkę w dłoni, kiedy Pansy Parkinson oblała panią eliksirem?
- Tak.
- W porządku - auror zamyślił się przez chwilę.
Za jego plecami Peter wiercił się niespokojnie na krześle.
- Wiemy już, po rozmowie z profesorem Snape'm, jakiego użyto specyfiku. To Eliksir Wrażliwości znany z tego, że działa na żywą tkankę jak mugolski napalm, przedmiotom martwym nie czyniąc zaś krzywdy. Rozumie pani o czym mówię, prawda?
- Tak, inspektorze. Jak pan wie, moi rodzice to mugole.
Ithilina była pod wrażeniem tego, że Barrow zna mugolską sztukę wojenną.
Mężczyzna przez bardzo długą chwilę świdrował ją wzrokiem, aż poczuła się prawie tak przerażona, jak w chwili, gdy zobaczyła go po raz pierwszy.
- Czy wie pani jakie motywy mogły kierować atakującą?
Zarumieniła się.
- Nnnie... - wyjąkała.
- Uczniowie plotkują na temat pani rzekomego romansu z Draconem Malfoy'em, z którym Pansy Parkinson jest zaręczona.
Iti miała ochotę wsadzić głowę pod kołdrę, a najlepiej uciec do swojego dormitorium i nie wychodzić, aż do wakacji.
- To nieprawda! - zawołała gwałtownie, mając świadomość, że jej cera nabrała odcieniu buraczkowego. - Może go pan zapytać.
- To nie jest konieczne - uśmiechnął się pobłażliwie. - Fakty wskazują bowiem na inną przyczynę agresji panny Parkinson.
- A czy fakty wskazują gdzie ona się teraz znajduje? - wtrąciła gniewnie McGonagall.
Zdaje się, że przebieg rozmowy nie do końca jej odpowiadał.
- Pani profesor, pracujemy nad tym - Arctus patrzył na nią wielce nieprzychylnie. - Poza tym prosiłem, aby mi nie przeszkadzać!
- Ależ żądam trochę szacunku! Jestem odpowiedzialna za tą dziewczynę.
- Już to słyszałem - odparł lekceważąco. - Przypominam, że mogę stąd panie odesłać.
- Proszę się uspokoić, inspektorze, bo nic już nie powiem! - krzyknęła nagle Ithilina.
Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni, a ona sama stropiła się.
Mężczyzna usiadł z powrotem przy jej łóżku i obdarzył ją zagadkowym spojrzeniem.
- Znalazłaby się rada na pani niechęć, panno Nicks. Wróćmy jednak do właściwego przedmiotu naszej rozmowy. Otóż, nie powiedziałem pani jeszcze gdzie znalazła zastosowanie ta trucizna. Używana jest w wyjątkowych przypadkach przez służby zajmujące się ściganiem złodzieji, kradnących przedmioty nie tylko cenne, ale i wielce niebezpieczne.
- Złodzieji? - zdziwiła się.
- Zgadza się. Eliksir niweluje bowiem działanie Zaklęcia Niewidzialności, umozliwiając odnalezienie skradzionego przedmiotu. Te poszlaki kładą zupełnie nowe światło na całą sprawę, prawda?
Ithilina momentalnie zbladła, a serce zaczęło tłuc się w jej piersi tak szybko, że była niemal przekonana, iż Auror widzi jego szaleńcze bicie przez piżamę i szlafrok. Opiekunka jej domu zacisnęła usta w bardzo wąską kreskę, ale nie straciła zimnej krwi.
- Ithilina źle wygląda, prawda Poppy?
- Tak jest, Minerwo - pielegniarka w lot zrozumiała zamiary nauczycielki. - Muszę podać jej leki. Muszą panowie przyjść jutro ze względu na zły stan zdrowia mojej pacjentki.
Irlandczycy spojrzeli po sobie, niepewni czy ich szef da się tak łatwo spławić. Ku ich zdziwieniu, Arctus Barrow wstał i ruszył do wyjścia.
- W takim razie do widzenia paniom i pani, panno Nicks. Życzę możliwie najszybszego powrotu do zdrowia. Ach, i proszę się dobrze zastanowić, co panna Parkinson pani ukradła.
Skinął na swoich podwładnych i wyszedł.
Ithilina opadła na poduszki opanowana skrajnym przerażeniem.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz koło gabinetu Mistrza Eliksirów, bardzo późnym wieczorem

"Jeden kroczek. O tak, mały, powolny krok. Prawa noga, lewa noga. Cicho, cichutko, jak najciszej. Delikatnie stawiać stopy. Najlepiej od palców. Dobre to zaklęcie wyciszające kroki. Inaczej musiałbym zdjąć buty, a tu jest zawsze zimna i wilgotna posadzka. Blee..."
Ciemnym korytarzem posuwał się powoli niewyraźny kształt. Osobnik ten, spowity w szarawą pelerynę, co chwila oglądał się z niepokojem za siebie. Gdyby tej nocy w zamku znalazł się ktoś cierpiący na bezsenność, z pewnością zainteresowałby się owym tajemniczym jegomościem, który podążał ryzykownie z sowiarni, aż do najniższych lochów, dźwigając przy tym w rękach pokaźnych rozmiarów pakunki. Woźny Filch od razu domyśliłby się, że owe torby, paczuszki i skrzyneczki kryją w sobie zbrodniczą zawartość, najpewniej ze sklepu sławnych absolwentów tej placówki dydaktycznej, czyli braci Weasley. Na szczęście dla nocnego przemytnika, ten groźny stróż szeroko przezeń pojętego ładu i porządku znajdował się teraz pod wejściem do wieży Gryffindoru, czatując na powracające z nocnych schadzek pary. Toteż ów nocny marek, o altruistycznych wręcz zapędach, dostarczający całemu swemu domowi niezbędnego do kawałów i figli ekwipunku, o czym zresztą świadczyła ilość dźwiganych przez niego przedmiotów, mógł czuć się bezpiecznym i wierzyć w swoją wygraną, jaką byłby szczęśliwy powrót do dormitorium.
Tak też było. Gdyby kto zapalił teraz pochodnię, dostrzegłby w jej blasku, jak czoło przemytnika wygładza się, krople potu, uronione pod wpływem zdenerwowania, zasychają mu malowniczo na brodzie, a w oczach rysuje się już wyraz ulgi i przyszłej radości.
"Udało się, udało!"
Albo i nie. Z nienacka bowiem drzwi po prawej stronie otworzyły się i tajemnicza postać w szarej pelerynie została uderzona w głowę z taką siłą, że bezwładnie opadła na ziemię.
Albus Dumbledore, który to okazał się sprawcą całego wypadku, schylił się zaraz nad nieruchomym ciałem z wyrazem szczerego żalu na twarzy, przyświecając sobie różdżką.
- Spójrz, Severusie - powiedział do wychodzącego właśnie z komnaty nauczyciela. - To przecież twój Prefekt.
- Malfoy? - Snape także pochylił się nad uczniem i zajrzał mu w twarz. - Dlaczego mnie to nie dziwi?
- Oho - w oczach dyrektora zamigotały radosne iskierki, kiedy wzrok jego padł na wysypaną zawartość toreb chłopaka. - I to z zapasem ze sklepu Weasley'ów. No, no - zacmokał z wyraźną uciechą.
Mistrz Eliksirów zakarbował sobie w myślach, żeby dobrać się swojemu chrześniakowi do skóry, za to, że musiał się za niego wstydzić przed dyrektorem.
"Czy on naprawdę nie mógł być ostrożniejszy?" - pieklił się.
- Enervate! - powiedział, kierując różdżkę na nieruchomego Dracona. - Masz szlaban, chłopcze!
- Cześć wujku - stęknął, podnosząc się niemrawo z posadzki. - I dobry wieczór, dyrektorze. Ktoś uderzył mnie drzwiami - poskarżył się.
- To byłem ja - przyznał się odważnie Dumbledore. - I przepraszam cię za to. Czy możesz nam jednak wyjaśnić, co robiłeś o tej porze na korytarzu? - zagadnął uprzejmie.
"Cholera!" - zaklął w myślach Dziedzic Fortuny Malfoy'ów, widząc swoje pakunki rozsypane po podłodze.
- To chyba zbyteczne, prawda? - mruknął niechętnie.
- Racja - syknął gniewnie Snape. - Za karę, każę ci czyścić z Filchem korytarz zapaskudzony dziś łajnobombami. Przypomnisz sobie jakie skutki wywołują te świństwa Weasley'ów!
- Tak jest, sir - odparł markotnie. - Mam zacząć już teraz? - zadrwił.
Severus wygladał jakby Draco brutalnie wbił mu przed chwilą nóż w plecy, a teraz go jeszcze przekręcił.
Ale Albus był rozbawiony.
- To nie będzie konieczne, panie Malfoy. Myślę, że lepiej będzie jesli uda pan się ze mną. Odprowadzę pana do Madame Pomfrey, aby usunęła tego guza, który już zaczął się formować na pańskim czole.
To mówiąc ujął chłopaka pod rękę i pociągnął łagodnie w górę schodów.
- A ten bałagan? - zapytał niewinnie Draco, oglądając się przez ramię na przemycane rzeczy, leżące u stóp Opiekuna jego domu.
- Nie martw się. Profesor Snape się tym zajmie.
Postrach Hogwartu przesłał swemu pupilkowi maksymalnie obrażone spojrzenie.

****

Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, następnego dnia rano

Minister wyszedł z gracją z kominka i otrzepał swój purpurowy płaszcz. Odłożył na blat biurka cytrynowy melonik i podszedł do wielkiego lustra ustawionego w rogu gabinetu. Poddał swoje odbicie krytycznym oględzinom przez całe trzydzieści siedem sekund, po czym skinął z aprobatą głową. Zadowolony, usiadł za biurkiem i pstryknięciem wezwał skrzata. Polecił mu zrobienie mocnej kawy. Westchnął, poprawił się w fotelu i rozkoszował się myślą o pracy, jaka go dziś czekała. A ponieważ zajmował najwyższe stanowisko w magicznej hierarchi prawnej, prawdę mówiąc, nie miał nic do roboty. I to właśnie najbardziej go cieszyło.
Minister kontemplował właśnie swoje najnowsze zdjęcie, które ukazało się wczoraj w Proroku, a obecnie wisiało na wprost niego przytwierdzone Potrójnym Przylepcem do ściany, kiedy płomienie w jego kominku zamigotały na zielono. Mężczyzna dostrzegł to przypadkiem, kątem oka, więc obrócił natychmiast głowę z rosnącym zdziwieniem przypatrując się temu zjawisku. Nagle zerwał się z miejsca jak oparzony, gdyż z kominka wyskoczyły dwie postacie, które szamocząc się upadły na jego perski dywan ginąc w kłębach dymu. Minister zaczął kaszleć.
- Co tu się dzieje? - zawołał, łapiąc za różdżkę.
Nieproszeni goście zerwali się na równe nogi.
- Proszę wybaczyć, sir - odezwał się grubym głosem pryszczaty czarodziej, poprawiając skrzywione okulary jedną ręką, drugą zaś szarpiąc za kołnierz szpakowatego faceta w aurorskim mundurze. - Ale Barrow nie chciał mnie słuchać, kiedy mu mówiłem, że o tej porze pan jeszcze nie urzęduje. Byłem zmuszony użyć siły!
- Ach, pan Barrow! - Knot wyraźnie się ożywił, jakby już zażył poranną dawkę kofeiny. - Domyślam się, że ma pan jakieś ważne wieści, które usprawiedliwią pańskie zachowanie.
- Dzień dobry, panie Ministrze - odezwał się z godnością, jednocześnie uwalniając swój kołnierz od ręki pryszczatego. - Ma pan zupełną słuszność.
- W porządku, Gobelcie. Możesz zostawić nas samych. Wracaj na posterunek i nikogo nie wpuszczaj.
- Ale, sir!
Knot zmarszczył brwi i pryszczaty strażnik skapitulował. Wszedł niechętnie w płomienie, rzucając jeszcze urażone spojrzenie Arctusowi. Ten ostatni zlekceważył go całkowicie.
- Słucham, panie Barrow. Jak przesłuchanie?
- Rozmowa, panie Ministrze - uśmiechnął się konfidencjonalnie. - Przebiegałaby lepiej, gdyby nie było świadków.
Knot rozpromienił się nagle do tego stopnia, że aż klasnął w dłonie, a ponieważ w jednej z nich trzymał nadal różdżkę, w tej samej chwili wystrzelił z niej snop czerwonych iskier.
- To znaczy, że miał pan słuszność? Dumbledore kłamał, twierdząc, że jest niezdolna do udzielenia wyjaśnień?
- Jestem tego pewny - powiedział. - Niestety nie mam dowodów. Jednak nie o tym chciałem mówić, panie Ministrze.
- Korneliuszu - zezwolił łaskawie Knot.
Barrow pokraśniał z dumy.
- Chciałem pana... - karcące spojrzenie Ministra - ciebie prosić, o zezwolenie na normalne przesłuchanie bez świadków.
Jego rozmówca zastanawiał się przez moment.
- A czego dowiedziałeś się do tej pory? Nadal myślisz, że ta dziewczyna ma coś wspólnego ze śmiercią Smithsonów?
- Na pewno - odparł twardo. - To tylko kwestia czasu, kiedy wydobędę od niej prawdę. Już udało mi się odkryć, że Parkinson coś jej ukradła.
- Dziewczyna miała coś cennego dla Sam-Wiesz-Kogo? - pokręcił głową z niedowierzaniem. - Ta sprawa robi się coraz ciekawsza. Nie ma co zwlekać. Natychmiast wydam ci odpowiednie upoważnienie, Arctusie.
Auror uśmiechnął się, słysząc swoje imię z ust samego Ministra Magii. Brzmiało jak muzyka.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, pół godziny później

Harry zjadł śniadanie najszybciej jak tylko mógł, po czym pędem udał się do sali szpitalnej. Obiecał Iti, że przyjdzie i przyniesie jej kilka książek z biblioteki. Wczoraj Hermiona pomogła mu je znaleźć, ale ponieważ zabrali się do tego dopiero po kolacji, nie zdążył już dotrzeć do Ithiliny przed nadejściem ciszy nocnej. Dlatego przyszedł dzisiaj. Musiał z nią porozmawiać.
- Cześć! - powiedział ostrożnie, nie do konca pewny, czy miodowłosa śpi.
Odwróciła głowę od okna i spojrzała na niego, próbując się uśmiechnąć.
- Cześć, Harry. Cieszę się, że przyszedłeś.
- Nie bardzo widać - zauważył. - Może jesteś zmęczona? Gorzej się czujesz?
- Nie, wszystko w porządku.
- A jak ręka? Lepiej?
Pokiwała twierdząco głową. Czucie wróciło. Porwane nerwy odrastały powoli, dzięki magomedycznym zdolnościom specjalistów z Munga i troskliwej opiece pani Pomfrey. Co prawda, jeszcze nie mogła utrzymać w nich pióra, o czarowaniu nie było więc nawet mowy, ale chciała wierzyć, ze odzyska całkowitą sprawność. Bała się tylko, że już nie zdąży.
Harry przyglądał jej się tak intensywnie, jakby swymi niewinnymi zielonymi oczami chciał prześwietlić jej duszę.
- Wczoraj rozmawiali z tobą Aurorzy, prawda? Wiedzą coś o Pansy?
- Nie - odparła.
- Czy oni nic nie robią? - oburzył się. - Mogłaś zginąć, a oni nie potrafią złapać głupiej dziewczyny Malfoy'a? Jestem przekonany, ze ją ukrywa - stwierdził.
- Raczej Voldemort - sprostowała.
Harry wyglądał na zaskoczonego.
- Wymawiasz jego imię?
Ithilina nie wiedziała co powiedzieć. Nie zastanawiała się nad tym, jakie to może mieć znaczenie.
- Tak wyszło - mruknęła.
- Słuchaj, Iti. - Potter pochylił się nad nią i zajrzał jej w oczy. - Czy ty wiesz, dlaczego Pansy cię zaatakowała?
- Jestem przekonany, że wie.
Harry całkowicie zaskoczony, obrócił do tyłu głowę i zobaczył szpakowatego mężczyznę w aurorskim mundurze, który wkroczył do sali w towarzystwie trzech podwładnych. W jego ręku powiewał arkusz białego pergaminu.
Ithilina momentalnie zbladła i bezwiednie złapała chłopaka za rękę.
- Proszę wyjść, panie Potter.
Odsunął się machinalnie, a palce dziewczyny powoli uwolniły jego dłoń.
Z sąsiedniego pomieszczenia wyłoniła się szkolna pielęgniarka. Miała zrozpaczoną minę, jakby była przygotowana usłyszeć jakąś straszną nowinę.
Harry zupełnie nie rozumiał, co się tutaj dzieje.
- Mamy nakaz od samego Ministra Magii. Proszę czytać - szpakowaty podsunął niesiony wcześniej pergamin pod sam nos Madame Pomfrey. - Zabieramy pannę Nicks do wolnej klasy na pierwszym piętrze, na przesłuchanie. Może pani poczekać za drzwiami w razie, gdyby była pani potrzebna.
Potem skinął na swoich ludzi i dwóch z nich podeszło do Ithiliny i pomogło jej wstać z łóżka. Wyprowadzili ją bardzo szybko, ale Harry mógłby przysiąc, że kiedy go mijała dostrzegł w jej oczach łzy.
Madame Pomfrey podreptała za Aurorami, nawet nie zamknąwszy drzwi sali i zupełnie nagle chłopak został sam na środku pomieszczenia z torba pełną ksiażek, których nie zdążył oddać Ithilinie.
"Nic z tego nie rozumiem" - stwierdził z niepokojem.

****

Szkocja, Hogwart - pusta klasa na pierwszym piętrze, po kilku minutach

- Myślę, że Veritaserum nie jest konieczne.
- O, dyrektor Dumbledore. Miło pana widzieć. Sądziłem, że ważne sprawy zatrzymują pana poza murami tej uczelni.
- Dzień dobry, panie Barrow. Czy mogę wiedzieć, dlaczego usiłuje pan podać tak silny specyfik mojej uczennicy?
- Może pan. Proszę uprzejmie zerknąć na ten arkusik. O, tu jest odpowiedni dopisek, tu podpis Ministra, a z tyłu, jeśli pan sobie życzy spojrzeć, mamy nawet przepisany odpowiedni paragraf wyjaśniający przyczynę stosowania takiej procedury.
- No dobrze. Ale z pańskich insynuacji wynika, że panna Nicks uznana została za osobę z lukami w pamięci. Na jakiej postawie pan tak sądzi? Badali ją specjaliści w Mungu. Jest zdrowa!
- Dziwnym trafem, przez prawie pół roku nie mogła sobie przypomnieć nic w sprawie śmierci Smithsonów.
- Skąd pan wie, że coś wiem?!
- Ależ moja droga, chyba nie masz mnie za durnia. Wiem z zaufanego źródła, że panna Parkinson nazwała panią przyjaciółką Anny Smithson. Co zresztą zaraz pani potwierdzi, gdy tylko podamy Veritaserum.
- Mogę to potwierdzić nawet teraz! I co z tego?
- I nic pani nie wie o jej śmierci? Mimo, że mój Czujący znalazł ślad postaportacyjny prowadzący do Hogwartu? Ach tak, milczy pani!
- Proszę się nie wyżywać na mojej uczennicy, panie Barrow.
- Jeszcze pan tu jest, dyrektorze? Widział pan upoważnienie. Będę rozmawiał z dziewczyą tylko w obecności moich ludzi, a pan się do nich nie zalicza.
- Na szczęście. Pan wybaczy, ale nie chciałbym wykonywać pańskich rozkazów.
...
- Nareszcie. Reg, podaj serum.
- Mogę odmówić jego zażycia!
- A ja mogę osadzić panią w Azkabanie bez procesu, za utrudnianie śledztwa i posiadanie rzeczy tak niebezpiecznej, że połakomił się na nią Sami-Wiecie-Kto.
- Skąd pan wie, że to coś niebezpiecznego?!
- Nie wiem, ale zaraz sama mi to powiesz. Pij, ale już!
...
- Notuj, Kent. Wszystko co powie. Słowo w słowo.
- Tak jest, szefie.
- Imię i nazwisko.
- Ithilina Vivian Nicks.
- Czy znałaś Annę Smithson?
- Tak.
- Jak bardzo?
- Przyjaźniłam się z nią.
- W porządku. Czy wiesz coś o jej śmierci?
- Tak.
- Co?
- Wszystko.
- Co to znaczy?
- Musi pan zadać bardziej konkretne pytanie, szefie.
- Clark, nie wtracaj się! To spróbujmy inaczej. Co robiłaś w Noc Duchów poprzedniego roku?
- Byłam na uczcie w Wielkiej Sali.
- Czy i Anna tam była?
- Tak.
- Przez całą noc?
- Nie.
- Gdzie była potem?
- W swoim domu.
- Skąd to wiesz?
- Byłam tam.
- Dlaczego?
- Anna mnie wezwała.
- W jaki sposób? Wyczarowała patronusa?
- Nie. Miałam barnsoletkę.
- Jaką bransoletkę?
- Srebrną.
- A niech cię szlag! Jakie właściwości miała ta bransoletka?
- Mogłam zawsze odnaleźć Annę.
- Ona ci ją dała?
- Tak.
- Już rozumiem... To była jej rodowa bransoleta?
- Tak.
- Hmmm... Gdzie jest teraz?
- Pansy Parkinson ja ukradła.
- A jesteś pewna, że jej nie zgubiłaś?
- Jestem pewna.
- No, no, no... Coraz ciekawiej. To wróćmy do ataku na Smithsonów. Kto ich zabił?
- Śmierciożercy.
- Widziałaś ich?
- Tak.
- Jak się nazywali? Wiesz kim są?
- McNair i inni. Nie znam nazwisk.
- Którys z nich zabił Percy'ego Weasley'a?
- Nie.
- Nie? Więc kto go zabił? Wiesz o tym?
- Tak.
- Kto to był?
- Ja.
...
- Ty?
- Szefie, działanie eliksiru się konczy. Jeszcze parę sekund i zacznie odzyskiwać nad sobą kontrolę.
- Cicho, Clark. Muszę to wyjaśnić do końca! Jak to się stało, dziewczyno? Mów!
- Ja...
- Szefie, jej oczy! Robią się przytomne.
- Nie przerywaj!
- Ale czy ja to ma nadal notować?
- Kent!
- Jej oczy!
- To był przypadek! Ja nie chciałam! Myślałam, że to kolejny Śmierciożerca. Nie spojrzałam i...
- Nie notuj już, Will. Resztę panna Nicks dokonczy przed Wizengamotem.
- Ale, to był przypadek!
- A to, moja droga, rozstrzygnie już sędzia.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 01.03.2009 09:56
Post #21 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ XIII, czyli mroki duszy...

Szkocja, Hogwart - izolatka w Skrzydle Szpitalnym, parę godzin później

- Musiałam jej podać podwójną dawkę Eliksiru Spokojnego Snu, taka była przerażona - powiedziała przyciszonem głosem Poppy Pomfrey, kiedy tylko dyrektor stanął obok niej w drzwiach izolatki, gdzie na łóżku, przykryta białym kocem leżała nieruchomo Ithilina Nicks.
Wydawała się całkiem spokojna. Jednak każdy, kto pochyliłby się nad nią, dostrzegłby bez trudu jej nerwowo drgające powieki, zmarszczone brwi i pięści zaciśnięte kurczowo na brzegach koca.
Dumbledore najwyraźniej zauważył te wszystkie oznaki cierpienia, bo zmarszczki na jego czole jeszcze się pogłębiły. Niebieskie oczy z troską spoczęły na pielęgniarce.
- Nie ma się co dziwić, Poppy.
- A więc już wiedzą?
- Tak, użyli Veritaserum.
- Ale przecież to był wypadek, Albusie! - zawołała. - To także musieli od niej usłyszeć.
Stary czarodziej położył jej dłoń na ramieniu.
- Powiedz sama, Poppy. Czy Arctus Barrow wyglądał na człowieka, który lubi słuchać wyjaśnień?
Kobieta wzdrygnęła się, a potem spojrzała z niedowierzaniem na dyrektora.
- Na Merlina! Albusie, nie chcesz chyba powiedzieć, że czeka ją Azkaban?!
Siwobrody zasępił się jeszcze bardziej i zdjął rękę z jej ramienia. Spojrzał ze smutkiem na swoją uczennicę i oparł się o ścianę.
Jego rozmówczyni pomyślała z żalem, że wygląda ostatnio coraz bardziej krucho i mizernie.
- Narazie Wizengamot - powiedział po chwili. - Będą obecni wszyscy członkowie Rady. Udało mi się przekonać aurorów, że jej stan zdrowia wymaga, by pozostała w szkole nim zapadnie wyrok.
- Ależ jaki to może być wyrok?! Na słodką Helgę, Azkaban to tragedia! Czy nie ma dla niej nadzieji? - pielęgniarka nagle poczuła w oczach łzy.
Otarła je wierzchem spracowanej dłoni. Pociągnęła nosem.
- Polubiłam tą biedulkę. Wiem dobrze, że Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać ją ściga. Leżała tu przecież nie raz. Uratowali z młodym Malfoy'em to maleństwo. Ta dziewczyna nie jest zła!
Dumbledore pokiwał twierdząco głową i uśmiechnął się blado.
- Oczywiście, że nie, Poppy. Osobiście mam nawet hipotezę, co spowodowało, że była zdolna do użycia tak straszliwej klątwy, jak Avada. Niestety nie mogę jej udowodnić.
Kobieta obdarzyła go spojrzeniem pełnym zawiedzionej nadzieji.
- Jak to, Albusie? Nie możesz jej pomóc?
Srebrnobrody czarodziej w jednej chwili skurczył się w sobie. Jego niegdyś pełne blasku, niebieskie oczy przygasły gwałtownie. Zmartwienia pochyliły jego plecy, tak, że okulary połówki chwiały się teraz nieledwie na koniuszku jego nosa.
- Obawiam się, że się spóźniłem, Poppy - wyznał z bezgranicznym smutkiem.

****

Szkocja, Hogwart - izolatka w Skrzydle Szpitalnym, kilka dni później

Więc tak wygląda życie bez nadzieji. Budzi się rano, słońce zagląda przez wąskie okratowane okienko i jeszcze głaszcze twarz, choć już jej nie grzeje. Chyba nie może. Kraty kładą miękkie cienie na białej kołdrze i na jej rękach, i na włosach. Te kraty to nie był wymysł żadnego z Założycieli, ani nawet dyrektora. Ale cóż, przysłali z Ministerstwa nakaz, to przyszedł Filch i wstawił.
"Dlaczego nie magiczne?" - zapytała wtedy.
"Nie ufają nauczycielom."
Nie ufają. Czyli, że tylko cudem pozwolili jej tu zostać.
Cud! Czy istnieje takie słowo? Przykłada rękę do czoła, nagle pewna, że ma goraczkę. Coś przecież miała zrobić. Coś, czego nie zdążyła. Dręczy ją przeświadczenie, że jest już za późno. Tylko na co?
Czoło jest chłodne. A może to ręce są chłodne? Nie czuje ciepła. Kiedy Madame Pomfrey przynosi jej gorącą zupę, albo gorącą herbatę, pije ją szybko. Nic jej nie parzy. W nocy przykrywa się dwiema kołdrami i jeszcze kocem, choć błonia za oknem są zielone, słońce świeci całe dnie, a kwiaty na drzewach pachną upajająco.
Ale ona tego nie czuje. Jedną nogą stoi już w grobie, a grób jest zimny i pusty. Grób jest ciemny, więc ona nie śpi całe noce, bo wydaje jej się, że jak raz zamknie oczy, to już ich nie otworzy. A chce jeszcze patrzeć! Przecież to już tak nie długo!
Więc patrzy. Rozwiera szeroko oczy i chłonie białe ściany pokoju, cienie okiennych krat i każdy promień słońca z osobna. Napełnia swoją głowę obrazami, pewna, że już wkrótce zostaną jej wydarte.
Czasem w nocy czuje ich obecność. Mogłaby przysiąc, że są tuż obok. Zacierają z radości widmowe ręce.
"Byłaś szczęśliwa" - szepczą. - "Byłaś bardzo szczęśliwa. Miałaś pełną rodzinę, dom, rodziców, którzy cię kochali. Miałaś psa, ciotkę i przyjaciół, którzy oddaliby za ciebie życie."
Czekają. Stoją nad nią w ciemności, wystawiając spod widmowych peleryn, jeszcze bardziej nierzeczywiste dłonie. Te dłonie nie mają palców tylko szpony. A oni te szpony przysuwają blisko jej głowy.
"Tak!" - słyszy w nocy ich podniecone szepty. - "Weźmiemy się za twoją głowę. Wsadzimy nasze ostre pazury prosto w twoje myśli. Tak! Będziemy je szarpać z rozkoszą, odrywać jedną od drugiej. Zabierzemy je wszystkie. Każde szczęśliwe wspomnienie, aż w twojej głowie zostanie tylko obraz twojej zbrodni. Tak! Zrobimy to, bo jesteśmy twoimi katami. Sędziami twojej duszy. Jesteśmy jak bezustanny wyrzut sumienia."
A ona się boi. Prawie czuje ich lepki dotyk. Prawie zachłystuje się ich smrodliwą obecnością.
Bo w nocy powietrze jest inne. Jest ciężkie od ciszy. W nocy nie słychać, jak Madame Pomfrey stuka fiolkami pełnymi leków. Nie szurają jej drewniane pantofle, kiedy krząta się przy chorych uczniach. W nocy zamek śpi i nie dobiegają do samotnej izolatki pokrzykiwania młodzieży na korytarzach.
Więc jest cicho. Jest tak cicho, że słychać wyraźnie bicie jej serca. A ona wtedy przykłada rękę do piersi i dziwi się, że coś tam w środku niej jeszcze pracuje, że męczy się i tłoczy mozolnie krew, kiedy ona już przecież umarła.
Bo życie bez nadzieji, to śmierć.

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, śniadanie następnego dnia

Ron usiadł obok Harry'ego i od razu nałożył sobie trzy tosty na talerz. Przysunął do siebie miseczkę z marmoladą i wziął do ręki nóż. Był bardzo głodny, a dziś jeszcze czekało go napisanie pracy zaliczeniowej z Zaklęć i nauka transmutacji doniczki w dynię. Zaiste, zapowiadał się ciężki dzień.
Hermiona przysiadła na przeciw niego, ziewając. Od pięciu dni się nie wysypiała kując po nocach do owutemów, które przecież i tak zda z pewnością najlepiej z całego ich rocznika. Wszyscy o tym wiedzieli. Najwyraźniej jednak, Hermiona nie.
Harry był jakiś markotny. Przyglądał się swojej owsiance, jakby nie był pewny, czy jest jadalna. Ron zaczął podejrzewać, że poprzedniej nocy jego przyjacielowi ktoś usunął pamięć i teraz biedny chłopak nie wie, do czego służy łyżka. Marnie wyglądał.
Ginny weszła do sali trochę spóźniona. Wyglądała ślicznie. Rude włosy powiewały w rytmie jej kroków. Chyba zaspała odrobinę i zapomniała przewiązać je wstążką, dlatego mogły bezkarnie spływać jej na plecy. Nie zdążyła też ubrać się kompletnie, więc szkolną szatę niosła przewieszoną przez ramię. Męska populacja Hogwartu miała więc okazję podziwiać jej białą bluzeczkę wydatnie opiętą na piersiach i spódniczkę w kratę, odsłaniającą zgrabne kolana. Ginevra usiadła obok Harry'ego i o coś tam go zagadnęła. Nawet się do niej uśmiechnął.
Ron pomyślał, że stosunki między nimi musiały ulec poprawie i nie był pewien, czy powinien się z tego cieszyć.
Przy stole Puchonów, Hanna Abott próbowała bezskutecznie przekonać Alison Grey, że Tony Andrews jest skończonym dupkiem, skoro zdradził ją z Teresą Hunter z Ravenclawu. Ernie McMillan popierał Hannę gorąco, utkwiwszy w Alison maślany wzrok.
Luna Lovegood czytała Żonglera skubiąc niedbale surową marchewkę, a Terry Boot próbował dla żartu, wyjąć niepostrzeżenie rózdżkę zza jej ucha. Chciał ją schować w męskiej toalecie, by sprawdzić, czy Luna odważy się tam wejść. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że przy jej marzycielskim usposobieniu, niemal cudem był fakt, że zazwyczaj udawało jej się korzystać z właściwej!
Reszta Krukonów uczyła się zapamiętale.
Ślizgoni jedli w milczeniu. Jeszcze nie podnieśli się po ataku i ucieczce Pansy. Ich dom był rozbity jak nigdy. Nie mieli jednego zdania na tą sprawę. Zwykle szczycili się, że są najbardziej zgranym domem w szkole i teraz ta sytuacja bardzo im ciążyła.
Draco Malfoy zdawał sobie dobitnie sprawę, że jest podejrzewany o udział w tym ataku nawet przez członków własnego domu. Część z nich go potępiała, a reszta chwaliła. Ale jego to nie obchodziło. Chciał zjeść swoje kanapki jak najszybciej, bo miał ważną sprawę do załatwienia. Musiał z kimś porozmawiać.
Siedząca obok niego Milicenta Boolstrode karmiła swojego chłopaka, Goyle'a owsianką, śmiejąc się wniebogłosy.
Słowem życie szkoły toczyło się normalnym trybem.
I wtedy rozpętało się piekło.
- Poczta! - zawołał jakiś pierwszak cienkim głosem.
Harry przypomniał sobie z rozrzewnieniem, jak sam przeżył szok, kiedy zawitawszy po raz pierwszy do Hogwartu zobaczył setki sów wlatujących do sali i wręczajacych uczniom listy oraz paczki od rodzin i przyjaciół.
Draco pomyślał z irytacją, że smarkacz, który pewnie był sz..., to znaczy pochodził z mugolskiej rodziny, mógłby się w końcu przyzwyczaić do porannej poczty.
Hermiona, jak zwykle, dostała swój numer Proroka. Odczepiła sowie gazetę i nakarmiła ją. Dopiero potem sięgnęła po magazyn.
- Mogłabyś w końcu przestać czytać tego brukowca - zauważył Ron.
Hermiona ograniczyła się do wzruszenia ramionami.
Harry wdał się w dyskusję z Ginny na temat jakiejś nowatorskiej linii produkcyjnej mioteł.
- O mój Boże! - krzyknęła Hermiona, a Prorok wypadł z jej rąk.
W całej sali zawrzało. Ludzie zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego. Wyrywano sobie gazety z rąk. Uczniowie innych domów rzucali Gryfonom przerażone i zaskoczone spojrzenia.
Ginny podniosła Proroka Hermiony szybciej niż Harry i Ron zorientowali się w sytuacji.
"To chyba nie nasi rodzice!" - pomyślała w panice, błyskawicznie zerkając na pierwszą stronę, która wywołała taką sensację.
Widniały na niej wielkie czarne litery:

KOMPROMITACJA W HOGWARCIE - ZNAMY ZABÓJCĘ PERCIVALA WEASLEY'A!!!
Ginny poczuła, że trzęsą jej się ręce, ale czytała dalej:

Trzydziestego maja w godzinach porannych udało się rozwiązać zagadkę kryminalną nękającą naszą czarodziejską społeczność od feralnej Nocy Duchów z zeszłego roku. Jak wszyscy pamiętamy, tamtego wieczoru doszło do tragicznej masakry. Śmierciożercy zaatakowali i zamordowali całą rodzinę Smithsonów, łącznie z ich siedemnastoletnią córką Anną, która powinna wtedy przebywać w Hogwarcie. W czasie aurorskiej interwencji zginął także jeden z funkcjonariuszy, nieodżałowany Percival Weasley, syn Artura Weasley'a zatrudnionego w Departamencie Niewłaściwego Użycia Przedmiotów Mugoli. Podejrzewano, że zabili go ci sami Śmierciożercy, którzy torturowali i spowodowali śmierć Smithsonów.
Sprawa była niewyjaśniona przez prawie pół roku, choć już w lutym wznowiono śledztwo, o czym donosiliśmy niedawno.
Trzydziestego maja nastąpił przełom. Inspektor Arctus Barrow odnalazł i przesłuchał świadka tamtych wydarzeń. Otóż, w Hogwarcie pod czujnym okiem dyrektora Dumbledora uczyła się przyjaciółka Anny Smithson, która towarzyszyła jej w ostatnich chwilach. Dlaczego więc nigdy nie zgłosiła się do Biura Aurorów, aby udzielić stosownych zeznań?
Sprawa okazała się niezywykle skomplikowana i tylko przenikliwości i ogromnemu doświadczeniu zawodowemu inspektora Barrow'a zawdzięczamy prawdę.
Ithilina Nicks pochodzi z Europy Wschodniej. Do hogwarckiej braci uczniowskiej dołączyła dopiero od września ubiegłego roku. Nikt w zasadzie nie wie dlaczego, skoro jej rodzina została na wschodzie.
Nicks została zaatakowana w szkole, piętnastego maja wieczorem, przez Pasny Parkinson, która oblała jej prawą (posiadającą moc) rękę Eliksirem niwelującym Zaklęcie Niewidzialności. Pod wpływem Veritaserum Nicks zeznała, że Parkinson ukradła jej bransoletę rodową Smithsonów, którą otrzymała od Anny Smithson, swojej (rzekomo) serdecznej przyjaciółki. W ten sposób inspektor Barrow dotarł do sprawy, którą z takim godnym podziwu poświęceniem się zajmował.
Nicks zeznała, że jednym z zabójców był McNair, który uciekł z Azkabanu dwa lata temu. Tożsamości reszty morderców nie znała. Podała jednak ich liczbę. Było to trzech mężczyzn w maskach Śmierciożerców. Dwóch z nich udało jej się zabić.
Wróćmy do pytania, dlaczego Ithilina Nicks tak długo ukrywała swój sekret?
Odpowiedź jest szokująca. Ponieważ to ona zabiła Percivala Weasley'a! Siedemnastoletnia czarownica użyła Avada Kedavry na Aurorze!
Motywy tej zbrodni nie są znane. Nicks stanie przed Wizengamotem siódmego czerwca o dziewiątej. Będą obecni wszyscy członkowie Rady, gdyż jest to sprawa najwyższej wagi. Zdaniem ekspertów, Ithilinie Nicks grozi dożywotnie więzienie w Azkabanie, jako że przestępstwo zostało dokonane na brytyjskiej ziemii i podlega brytyjskiemu prawu karnemu.
Czy Nicks jest związana ze Śmierciożercami? Gdzie zdobyła takie mordercze umiejętności? Dlaczego Parkinson ukradła jej bransoletę? Co ma wspólnego z tym wszystkim dyrektor Dumbledore i inni nauczyciele? Czy naprawdę nikt nic nie wiedział?I przede wszystkim: dlaczego z zimną krwią zabiła Percivala Weasley'a? Odpowiedzi na te pytania poznamy już wkrótce.
Dziennikarz Roku
Rita Skeeter


Ginny siedziała nieruchomo. Nawet nie zauważyła, że Harry i Ron czytali razem z nią zagladając jej przez ramię. Nie widziała jak Neville wstaje i podchodzi do niej, i próbuje ją objąć. Jak Lavender blednie niesamowicie i zaczyna histerycznie szlochać. Jak Parvati kiwa się na swoim miejscu powtarzając w kółko:"To niemożliwe!". Nie widziała też Hermiony, która przygryzała wargi aż do krwi, żeby się nie rozpłakać. Nie zauważała biegających uczniów i krążących pomiędzy nimi nauczycieli, próbujących ich uspokoić. Ktoś krzyczał bardzo głośno, ale w ogólnym hałasie jego słowa ginęły i nie mogły do niej dotrzeć.
Harry'ego i Rona nie było przy niej. Wbiegli obaj na podest gdzie stał stół nauczycieli, nie bacząc na szkolne reguły. O coś pytali Dumbledora. Może chcieli, żeby zaprzeczył. Żeby powiedział, że to wyssane z palca sensacje Rity. Że nie ukrywał w ich szkole morderczyni. Że nie wiedział. Że to nie ona. Nie ich koleżanka, Gryfonka.
Ale przecież widzieli w szkole Aurorów. Wszyscy widzieli. Ithilina została zaatakowana przez Parkinson i Aurorzy przyszli ją przesłuchiwać. Wszyscy o tym wiedzieli. Więc teraz muszą uwierzyć. Rita choć raz mówiła prawdę. Więc Harry i Ron schodzą teraz z podestu. Nie, zbiegają. Jest w nich jakaś furia. Biegną do drzwi, ale Snape zatrzymuje ich. Mierzy z różdżki. McGonagall, Sprout i Flitwick nawołują swoich prefektów. Chcą, żeby wszyscy opuścili salę, żeby poszli na lekcje. Ktoś krzyczy, że chce coś powiedzieć. Ktoś inny uważa, że to dyrektor powinien coś powiedzieć. Uczniowie chcą wiedzieć, czy znał prawdę.
Ale Ginny nic nie widzi, ani nie słyszy. Nic nie chce wiedzieć, ani nigdzie iść. Nic nie uważa. Bo bardzo, bardzo chce jej się płakać za Percy'm, którego odebrała jej dziewczyna z dormitorium po lewej stronie schodów.
I Ginny płacze, a przez te łzy nie widzi już nic.

****

Szkocja, Hogwart - izoltaka w Skrzydle Szpitalnym, godzinę lekcyjną później

- Musimy jej chyba dać jakąś straż. Pole ochronne może nie wystarczyć.
Ithilina usłyszała zza drzwi wystraszony głos Opiekunki Gryffindooru.
"McGonagall jest wystraszona? Dlaczego?" - myślała.
- Mogą jej zagrażać - przyłączył się Snape.
"A więc już wiedzą."
Ithilina nie miała różdżki, bo Minister bał się, że ucieknie. I słusznie się bał. Przełknęła ślinę, gotowa na wszystko.
"Stało się najgorsze."
- Ja tu zostanę - zaoferowała się Tonks. - Jeżeli pan zgodzi się mnie zastąpić na zajęciach, dyrektorze.
"A więc i ona wie. Wie i wierzy dyrektorowi. Ilu jest takich ludzi?"
- Oczywiście, moja droga. Chyba i tak nie uniknę konfrontacji z uczniami.
- I z Zakonem - dodała cicho McGonagall.
- I z rodzeństwem Weasley - podsunął jeszcze Snape.
"Właśnie. Kto uwierzy?"
Snape'a akceptują. Wierzą dyrektorowi. Snape zabija, ale jest po ich stronie, a ona zabiła przez przypadek. Więc Snape'owi trzeba wybaczyć, a jej nie, bo przypadki chodzą po ludziach, a Snape nie zmieni strony, bo dyrektor zapewnia, że nie.
"Ot, prosta logika."
Ale w tą całą logikę zamieszał się Harry i Hermiona i, na słodkiego Merlina!, cała rodzina Weasley'ów, której Ithilina nigdy nie miała zamiaru skrzywdzić. Tylko, że to jest teraz dokładnie bez znaczenia, bo skrzywdziła i to okrutnie w najpodlejszy na ziemi sposób, zabierając im brata i syna. A potem uciekła pod opiekuńcze skrzydła Dumbledora i schowała głowę w piasek. I obłudnie patrzyła im w oczy przez ponad pół roku. Ale teraz dostanie za swoje!
"Bo oliwa zawsze sprawiedliwa i na wierzch wypływa" - przypomniała sobie stare mugolskie przysłowie z kraju jej rodziców.
"Ciekawe, czy wyślą im list. Czy zawiadomią jakoś, że ich córka zabiła człowieka i zgnije w najgorszym magicznym więzieniu na świecie. A nim jej ciało przykryje litościwa ziemia, dementorzy wyssą z niej wszystkie szczęśliwe myśli, pozostawiając pustą skorupę w nieskończoność rozpamiętującą swoje piętno" - myślała.
A potem już nie myślała, bo z jej oczu trysnęła fontanna łez. I Ithilina nic już nie widziała, ani nie słyszała, tak jak Ginny, która w swoim dormitorium po raz kolejny opłakiwała śmierć brata i oszustwo, którego wszyscy byli ofiarami.

****

Szkocja, Hogwart - Skrzydło Szpitalne, ósma dziesięć siódmego czerwca

Skrzypienie drzwi. Głos.
- Juz przyszli.
"A więc to dzisiaj."
Podnosi się. Opuszcza nogi na chłodną kamienną podłogę.
- Nie, nie. Musisz się przebrać.
"Po co? Czy to ważne w jakim stroju przyjmuje się wyrok?"
Posłusznie kiwa głową. Ręce do góry. Dotyk miękkiej szaty na policzku. Jak pocałunek kogoś bliskiego.
"Kogo?"
Schyla się. Jeszcze buty. Buty? Ona już nie będzie chodziła, bo i gdzie. W Azkabanie nie ma dokąd pójść. Ruch głową w lewo. Za siebie. Plama słońca na poduszce. Nikła, drgająca. Patrzy. Chyba chmura zasnuła niebo, bo plama znika. O, już jej nie ma.
- Gotowa?
"Nie, nie gotowa. Nigdy nie będę na to gotowa."
Kiwnięcie głową. Obce ręce, dobre, ale obce, łagodnie ciagną ją na przód. Na zewnątrz. Korytarz już zastawiony. Przyszli wszyscy. Najstarszy, szef, puszy się nieznośnie. To widać. Podnosi głowę jeszcze wyżej. W głęboko osadzonych oczach błysk stanowczości i dumy.
"Aha, plakietka!"
Plakietka na jego piersi zmieniła kolor. Jest czerwona, a taką ma tylko Pierwszy Inspektor Biura Aurorów. Za nim reszta. Jego irlandzkie pieski. Ten przystojny, Czujący, ma wypisane na twarzy poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
"To ty byłeś pierwszy. Odnalazłeś mój trop."
Zwalisty wygląda na znudzonego. Kolejna sprawa. Zdać, zakuć, zapomnieć. Z boku najmłodszy. Brązowe oczy patrzą z życzliwością.
"Nie wierzę."
Obraca się w miejscu. Za nią korytarz zaczyna puchnąć. Tłum ludzi. Na przód wychodzą Harry, Ron, Hermiona i Ginny.
"Teraz się zacznie."
- Morderca!
- To był przypadek!
- Różdżka to nie mugolski pistolet. Nie rzuca zaklęć sama.
- Ja... ja nie wiedziałam, kim jest. Nie widziałam go. Myślałam, że to kolejny Śmierciożerca!
- Nieważne! Nie rozumiesz tego? To było niewybaczalne!
- Ale ja...
- Nie ma usprawiedliwień! Ja nie potrafiłem nawet rzucić Cruciatusa na Lestrange, a ty użyłaś Avady!
- Nie chciałam...Nie wiem jak to się stało...
- Morderca!
- Cisza! Zabieramy ją.
Znowu obce ręce. Już nie delikatne. Ciągną ją za ramiona. Chwytają nadgarstki. Dotyk drewna na przeraźliwie zimnej skórze. Głos najstarszego. Szefa. Twardy, jak najtwardsza stal. Mrowienie rąk. A potem jakaś siła zmuszająca je do zrośnięcia się. Mruga oczami. Ręce ma unieruchomione. Właściwie to już teraz tylko jedną rękę.
"Po co? Przecież prawa nadal w bandażach."
- Już czas.
Smutne, niebieskie oczy. Z daleka. Płomienie. Zimne zielone płomienie, które nie grzeją, ani nie parzą. Tylko duszą.
- Morderca!

****

Anglia, Londyn - Ministerstwo Magii, dziewiąta rano

Ithilina szła otoczona przez aurorów, trzymając zrośnięte ręce przed sobą. Czuła się gorzej, niż gdyby założono jej kajdanki.
Ten tydzień spędzony w zamknięciu dał jej możliwość odtworzenia w pamięci najdrobniejszych szczegółów tamtego zdarzenia. W ciągu pierwszysch kilku dni żywiła jeszcze nadzieję. Znała tylko pobieżnie mugolskie prawo i była przekonana, że każdy sąd w jej rodzinnym kraju skazałby ją na kilka lat, ale nigdy na całe życie. Działała przecież w obronie własnej, a w pomieszczeniu było ciemno. To był wypadek. To był po prostu wypadek.
Ale nie była mugolem. Nie użyła pistoletu, ani noża, ani nawet strzały. Nie miała zawiązanych oczu. Była winna. Więc straciła nadzieję.
Żyła w koszmarze obojętności. Za dnia siedziała nieruchomo na łóżku, próbując docenić każdy promień słońca, który mógł być ostatnim w jej życiu. Nocą nękały ją koszmary.
Wrota Azkabanu zostały otwarte.
Nadszedł ten dzień. Stała w kordonie strażników przed drzwiami Sali Obrad. Za chwilę ją wprowadzą. Wizengamot rozpocznie obrady. Była pewna, że ją skażą.
"I jeszcze Harry!"
Czuła się okropnie. Jego słowa zraniły ją tak bardzo. Zdawało jej się, że już pogodziła się ze swoim losem. Nie miała przecież wyboru. Jednak mimo wszystko nie mogła przyjąć sokojnie jego wyrzutów. Nienawidziła siebie za ten czyn, ale jednocześnie jakaś część jej jaźni uparcie powtarzała sobie, że nie jest w stanie tego wyjaśnić, że jest niewinna.
"Zabiłam go" - powiedziała sobie. - "Z mojej różdżki wystrzeliło zielone światło i ugodziło w jego pierś. Nic innego się nie liczy."
Wtedy drzwi otworzyły się i Ithilina zobaczyła starą siwowłosą czarownicę o surowym obliczu.
- Oskarżona numer dwieście dziewięćdziesiąt trzy: Ithilina Nicks. Sprawa numer dwieście dziewiećdziesiąt osiem: zabójstwo Percivala Weasley'a. Wejść.
"Gdyby chociaż Dumbledore tu był..." - pomyślała.
Ale wiedziała, że to niemożliwe. Wystarczająco ryzykował swoją pozycję, ukrywając ją przez pół roku. Nie mógł się narażać na podejrzenia o sympatyzowanie z zabójczynią. Był potrzebny szkole.
"I Tami" - uświadomiła sobie.
Wydarzenia ostatnich dni przytłoczyły ją do tego stopnia, że pogrążona w bólu, zapomniała o swej małej podopiecznej. Teraz poczuła nową falę strachu. Jakże martwiła się o dziewczynkę! Była świadoma, ze zawiodła Annę. W tej sytuacji winna była dziękować Dumbledorowi, że drugim jej Strażnikiem uczynił Dracona. Należało mieć nadzieję, że Malfoy podoła zadaniu.
- Rusz się - Barrow popchnął ją w kierunku otwartych wrót.
Dziewczyna zadrżała, powracając myślami do strasznej rzeczywistości, która ją czekała za tymi drzwiami.
Weszła na salę i rozejrzała się trwożliwie.
Patrzył na nią cały Wizengamot. Wszystkie ławy audytorium zajęte były przez czarodzieji i czarownice w luźnych fioletowych szatach przypominających prawnicze togi. Ich twarze ginęły w półmroku, ale dziewczyna była pewna, że wyrażają wyłącznie oburzenie i pogardę, zmieszaną może u niektórych z niegodziwą ciekawością.
Zwróciła wzrok na podwyższenie znajdujące się przed nią. Stały tam trzy krzesła. Pierwsze od lewej zajmował sekretarz, którym była jasnowłosa, ostronosa czarownica, wpatrująca się w Ithilinę bystro, a drugie zaś sędzia, którym był sam Minister Knot w swym cytrynowym meloniku, z pogardą i posępnym triumfem wypisanym na twarzy.
"O, ten mnie już skazał!" - pomyślała z rozpaczą.
Trzecie miejsce zajął Arctus Barrow, który jak się okazało wystąpić miał w roli oskarżyciela.
- Witam państwa! - zaczął Knot, podnosząc się z miejsca i podchodząc do marmurowej mównicy. - Zebraliśmy się tu w sprawie dwieście dziewięćdziesiątej ósmej, dotyczącej śmierci Percivala Weasley'a i zamordowania rodziny Smithsonów. Oskarżona, Ithilina Nicks, lat siedemnaście. Zgadza się?
- Tak jest - odpowiedziała zachrypniętym ze strachu głosem.
- Oskarżyciel, Szef Biura Aurorów, Arctus Barrow. Proszę mówić.
Wywołany wstał również. Na skinienie Ministra, obok Iti pojawiło się nagle dwóch zamaskowanych ludzi, którzy usadzili ją na krześle, na środku sali i uwolniwszy od zaklęcia jej ręce, przypięli je łańcuchami do oparć niewygodnego mebla.
- Wysoki Sądzie, prowadziłem śledztwo od lutego w sprawie zamordowania rodziny Smithsonów, pierwotnie uznając, że ci sami zabójcy pozbawili życia Percivala Weasley'a. Tak się jednak nie stało. Trzydziestego maja bieżącego roku, udało mi się przesłuchać oskarżoną. Przesłuchanie miało dotyczyć napadu dokonanego piętnastego maja na osobie oskarżonej przez Pansy Parkinson, podejrzaną o śmierciożerstwo. Jednak w toku śledztwa status ofiary jaki przysługiwał Ithilinie Nicks uległ najpierw zmianie na status świadka, a następnie oskarżonej - Barrow zszedł z podestu, z którego mierzył dziewczynę zimnym wzrokiem.
Wystapił na środek sali i omiótł członków Wizengamotu śmiertelnie poważnym spojrzeniem.
- Otóż ta dziewczyna - kontynuował, a jego głos rósł i potężniał z każdym słowem - była świadkiem zabójstwa Anny Smithson, dokonanego przez ludzi Sami-Wiecie-Kogo i zabiła Percivala Weasley'a! - zagrzmiał.
Iti miała wrażenie, że ktoś roztrzaskał na jej głowie kamienie.
Morderca!!!
- Do czego przyznała się pod Veritaserum - dodał Barrow.
Wyglądał na cholernie dumnego i zadowolonego z siebie.
Zapadła cisza. Szef Biura Aurorów z godnością wycofał się na swoje miejsce.
Ithilina siedziała nieruchomo, wpatrując się tępo w jego twarz. Nie była zdolna nic powiedzieć.
"I to już?To wszystko?"
Knot obdarzył ją bardzo długim obojętnym spojrzeniem, gładząc w zamyśleniu swój cytrynowy melonik, spoczywający przed nim, na pulpicie mównicy. Chrząknął.
- To chyba wszystko jasne - powiedział niefrasobliwie. - Oskarżona przyznała się do winy, a za morderstwo czarodzieja Wizengamot skazuje na dożywotnie uwięzienie w Azkabanie. Czy ktoś jest przeciwny?
Rozejrzał się po zgromadzonych, czekając aż któreś fioletowe ramię uniesie się w górę.
Wtedy tama pękła.
- To był przypadek!!! - krzyknęła rozpaczliwie Ithilina. - Ja nie chciałam!
Była przerażona. Serce waliło jej jak oszalałe. To czego bała się najbardziej na świecie, właśnie się stało. Zesłano ją do Azkabanu! Na zawsze! Łzy napłynęły jej do oczu i trysnęły słoną fontanną na policzki, bardzo szybko dosiegając brody i mocząc czarną szatę. Miała unieruchomione ręce, więc nawet nie mogła ich wytrzeć. Nie mogła osłonić się przed zimnymi spojrzeniami członków Czarosądu.
- Ja... - szlochała. - Ja... nie wiedziałam, że... to pomoc! Ja..., ja myślałam, że to Śmierciożerca!
- Ale zabiłaś go - powiedział twardo Arctus Barrow.
- I przyznałaś się pod Veritaserum - dodał Knot. - A to załatwia sprawę.
- Nie!!! - krzyknęła.
- Chwileczkę. Nie tak szybko, Korneliuszu.
Ithilina wzdrygnęła się, kiedy ktoś położył jej rękę na ramieniu. Drżąc ze strachu i ciągle płacząc, obróciła głowę.
Stał za nią Albus Dumbledore.
- Albusie Dumbledore - zaczął wolno Minister, a w jego oczach zapłonęła wściekłość - Jakim prawem zabierasz głos w tej sprawie?! Mienisz się obrońcą tej dziewczyny? W twoim przypadku to ryzykowne posunięcie, skoro nie wiedziałeś o jej winie przez pół roku. W twojej szkole ukrywał się morderca! - zawołał. - A ty możesz zostać oskarżony o udzielanie mu pomocy!
- Ależ spokojnie, Korneliuszu! - zawołała kurpulentna czarownica z głębi sali.
Wśród zgromadzonych zawrzało. Wystąpienie Dumbledora poruszyło wszystkich. Czarodzieje i czarownice zaczęli kręcić się na swoich miejscach i wymieniać uwagi z sąsiadami. Kilka osób nawet wstało i próbowało wśród ogólnego poruszenia wygłosić swoje opinie. Atak przypuszczony przez Ministra na dyrekotra Hogwartu zaskoczył wszystkich.
Dumbledore ryzykował. Każdy członek magicznej społeczności był tego zdania. Podejrzenia budził fakt, że w jego szkole ukrywała się tak długo morderczyni. Dodatkowo krążyły pogłoski, jakoby kadra pedagogiczna Hogwartu opóźniała termin przesłuchania dziewczyny, co samo w sobie nasuwało myśl, iż podwładni jak i sam Dumbledore, dobrze wiedzieli, do czego Ithilina Nicks będzie zmuszona się przyznać. Jednak, żeby zdementować lub potwierdzić tą plotkę zabrakło dowodów. Sam dyrektor cieszył się zaś tak nieposzlakowaną opinią, że nikt nie ośmieliłby się podać mu Veritaserum. Ludzie ufali mu, bo wierzyli, że jest jedyną osobą zdolną ochronić ich przed Voldemortem.
- Korneluszu - w głosie dyrektora nie było ani krztyny zdenerwowania. - Przybyłem tu, bo mogę dowieść, że okoliczności morderstwa w tym przypadku grają rolę. Panna Nicks mówi prawdę - dodał z mocą.
Minister Magii czerwony z gniewu mierzył go z jawną nienawiścią szczurzymi oczkami tchórza. Od dawna bał się, że potężny szef Hogwartu odbierze mu stanowisko i jedyną rzeczą jaka naprawdę by go uspokoiła byłoby znalezienie jakiegoś haka na Dumbledora. Podważenie wszelkim sposobem jego silnej pozycji w brytyjskiej magicznej społeczności. A taka okazja nadarzała się właśnie teraz i Knot dobrze wiedział, że powinien z niej skorzystać.
- Drodzy sędziowie - rozejrzał się po sali, skupiając na sobie spojrzenia zgromadzonych - czy wy słyszycie to co ja? Albus Dumbledore honorowy członek Wizengamotu nie potrafi zrozumieć, że nie jesteśmy mugolami. Dla nas okoliczności morderstwa dokonanego przy użyciu Avady nie mają znaczenia. Każdy czarodziej potrafiący ją rzucać jest niebezpieczny. Zaklęć Niewybaczalnych według naszego prawa mogą używać jedynie Aurorzy w obronie własnej. Każdy inny przypadek to morderstwo! - krzyknął. - Ktoś taki jak ty, powinien to wiedzieć.
- Owszem - przyznał spokojnie Dumbledore. - Ale ten przypadek jest inny. Prawo tworzą ludzie, drogi Korneliuszu. Zawsze mogą się mylić.
- Czy ty słyszysz co mówisz?! - zawołała ciemnowłosa Asturia Frane, która była przyjaciółką Barty'ego Croucha seniora i w czasach jego reżimu była niemal tak bezwzględna jak on. - Każesz nam patrzeć przez palce na morderczynię! Szkoda, że twój przyjaciel, Artur Weasley tego nie słyszy!
Cios był celny. Po twarzy siwobrodego maga przemknął cień.
- Zaraz, zaraz - z czwartej ławy po lewej stronie podniosła się ta sama kurpulentna czarownica, która wcześniej starała się uspokoić Knota. - Odbiegamy od propozycji, z którą przyszedł tu profesor Dumbledore. Czy nikt z was nie chce poznać okoliczności tej tragedii? Bo ja, mówię otwarcie, szczerze tego pragnę przez zwykłą ciekawość.
Po sali potoczyła się fala szeptów i wielu czarodzieji zaczęło kiwać z aprobatą głowami.
Minister nie zamierzał się poddać.
- Pani Merigold, chce pani słuchać bajek tej dziewczyny? Przecież nie możemy zaaplikować jej drugi raz Veritaserum, bez ryzyka, że dostanie pomieszania zmysłów. Skad mamy więc mieć pewność, że powie prawdę?
- Zaufajcie mi! - zawołała rozpaczliwie Ithilina. - Ja nie chciałam go zabić. Mówię prawdę!
- Mam świadka - zakomunikował spokojnie Albus patrząc uporczywie w oczy Knota. - Może zeznawać pod Veritaserum.
Cały Wizengamot osłupiał.
- Masz świadka? - zapytał głupio Knot, bezwiednie potrącając ręką cytrynowy melonik, który spadł ze stołu i powolutku potoczył się po kamiennym podwyższeniu.
- Zgadza się - dyrektor zdjął dłoń z ramienia Ithiliny i posłał jej pokrzepiający uśmiech.
Odwrócił się i wyciągnął różdżkę w kierunku drzwi wejściowych, które natychmiast się otworzyły, choć czarodziej nie wypowiedział ani słowa.
Iti zamknęła oczy, trzęsąc się na całym ciele.
"To się nie dzieje naprawdę!" - przekonywała się.
Rozległy się głuche kroki i do sali obrad wszedł świadek, który stanął obok Dumbledora.
Ithilina nie mogła się powstrzymać i zerknęła w bok. Po jej lewej stronie stał bardzo blady Draco Malfoy. Zacisnęła kurczowo palce na oparciach krzesła, do którego była przykuta, przypominając sobie, kiedy widziała chłopaka po raz ostatni.

Było bardzo późno, ale ona nie spała. Bała się ciemności, pierwszy raz w życiu. Zamykała oczy, ale nie mogła wytrzymać w pozycji leżącej ani sekundy. Jej serce biło jak oszalałe, a oddech rwał się raz po raz. W głowie tłukło jej się obsesyjne przeświadczenie, że zamknięto ją żywcem w grobie. Zaciskała wargi, próbując powstrzymać się przed atakiem paniki.
Kamienie płaczą...
Zasnęła?
Poderwała się i gwałtownie usiadła na łóżku. Prawe ramię przeszyła fala bólu. Zacisnęła zęby. Potrząsnęła głową nerwowo. Znów miała wizję. Kiedy tylko zmęczenie zamknęło jej znużone oczy, koszmary brały we władanie jej skołatany umysł. Najczęściej śniły jej się rozpadające się mury, z których ściekała krew. Wiatr wył, a w powietrzu wisiała mgła, która nie była mgłą, tylko setkami kłębiących się i wirujących na wietrze dementorów, o wielkich głodnych ustach.
Dyszała ciężko, za każdym razem, kiedy udało jej się obudzić i wyrwać z sennego widziadła. Ale na jawie także nie miała spokoju. Dręczyło ją przeczucie, że Aurorzy wyciagną z niej prawdę o śmierci Percy'ego Weasley'a.
Szmer. Szelest. Stuk, stuk, stuk...
Sięgnęła na oślep po różdżkę, a wyobraźnia podsunęła jej obraz potwornych ust dementora i jego rąk, pokrytych liszajami.
Mogłaby zawołać Madame Pomfrey, ale nie była w stanie wydobyć z zaciśniętej strachem krtani, nawet najsłabszego dźwięku.
Stuk, stuk, stuk...
Ktoś powoli zbliżał się do jej łóżka. Zacisnęła palce na różdżce bardzo mocno. Lewa dłoń miała szczątkową moc, ale dziewczyna była zdecydowana wbić ją napastnikowi do oka. O ile oczywiście okaże się je mieć. Wszystkie mięśnie jej ciała napięły się, a przez głowę przeleciała myśl, że mogła od razu wślizgnąć się pod łóżko, tak, żeby intruz jej nie zauważył. Teraz musiał być już blisko. Spóźniła się i konfrontacja wydawała się nieunikniona.
Nie czuła się bezpieczna już nawet w Hogwarcie. W końcu Pansy zaatakowała ją właśnie tutaj.
Stuk, stuk... I ciche słowo, a potem błysk światła wyłonił z mroku szare oczy i prawie srebrne włosy Dracona Malfoy'a.
- Malfoy? - wyszeptała. - Co ty tutaj robisz?
- Nicks, żyjesz? - zapytał jakby z niedowierzaniem.
- Oczywiście - odparła zaskoczona. - Zakradłeś się tutaj w nocy, żeby się o tym przekonać? Przecież Gryfoni mnie odwiedzają. Cała szkoła wie, że nie umarłam.
- Jasne - machnął lekceważąco ręką, ale jego oczy pozostały poważne. - Musiałem się przekonać.
- I przyszedłeś w nocy, żeby nikt nie widział, że odwiedasz szlamę, tak? - zakpiła.
Zupełnie nie wiedziała, dlaczego nagle zrobiła się zła.
Draco przyglądał jej się przez chwilę badawczo, a potem uniósł jedną brew w górę i powiedział nonszalancko:
- A tak. Dokładnie jakbyś zgadła. Nie masz pojęcia jak ja przez ciebie narażam swój imidż.
- Ach tak! - prychnęła. - To w takim razie, po co to robisz? Do czego jestem ci w tej chwili potrzebna? Teraz, kiedy prawie zupełnie straciłam moc, niemal przykuta do szpitalnego łóżka i w dodatku z upierdliwymi Aurorami na karku, co?!
Cmoknął z wyraźnym niesmakiem i zmarszczył nos.
- Przestań zrzędzić, kobieto, bo użalanie się nad sobą nigdy ci nie wychodziło, a ja wyjątkowo nie mam na sobie tej koszuli, w którą tak dobrze ci się płacze.
Udało mu się sprawić, że się zarumieniła.
- Czy ty musisz mnie zawsze wyprowadzać z równowagi? - żachnęła się. - Może byś już poszedł?
- A, nie - stwierdził i jak gdyby nigdy nic, rozsiadł się wygodnie na jej łóżku, aż chcąc nie chcąc musiała podkurczyć pod siebie nogi, aby zrobić mu miejsce.
- Jesteś nieznośny, wiesz? - rzuciła zaczepnie. - Okropnie cię nie lubię.
- Ależ wzajemnie, Słonko! - zadrwił radośnie.
Przez chwilę panowało między nimi zgodne milczenie, które jednak przerwał zduszony okrzyk dziewczyny:
- Malfoy! Co ty wyprawiasz?!
- A nie widać? - zdziwił się uprzejmie, poprawiając sobie pod głową poduszkę. - Śpię.
- Przepraszam bardzo - Iti wygladała jakby właśnie zobaczyła Snape'a w fartuszku w różowe groszki piekącego lukrowane pierniczki - a dlaczego śpisz w moim łóżku?
Uniósł się na łokciu i spojrzał w jej oczy z bardzo bliska. Zmarszczył brwi w wyrazie zadumy.
- Bo mi tu wygodnie? - zapytał z najbardziej niewinną miną na jaką go było stać.
Ithilina pomyślała, że wybuchłaby śmiechem widząc to jego niespodziewane podobieństwo do podlizującego się pufka pigmejskiego, gdyby nie była tak zaskoczona, że Draco Malfoy leży obok niej w szpitalnym łóżku i właśnie najspokojniej w świecie poprawia na sobie kołderkę.
Nabrała w płuca powietrza szykując się do uraczenia go długą tyradą na temat niestosowności dzielenia łóżka przez Gryfonkę i Ślizgona, nawet jeśli chodzi o rzecz tak niewinną jak spanie (a miała nadzieję, że faktycznie chodzi mu tylko o spanie!), lecz nagle poczuła się zbyt przytłoczona jego obecnością i wykrztusiła tylko:
- Aha.
Na co Draco uśmiechnął się szelmowsko i wyciągnął rękę ponad jej głową, obejmując ją lekko.
- Malfoy! - syknęła.
- No co tam znowu, zrzędliwa istoto? - zapytał znudzonym głosem, drugą ręką gasząc światło różdżki, co sprawiło, że znaleźli się obok siebie w zupełnych ciemnościach.
- Ty mnie obejmujesz! - uświadomiła go.
Ziewnął przeciągle.
- Wiem, wyobraź sobie. Czy mogłabyś się w końcu zamknąć? Masz pojęcie, która musi być godzina? A ja jutro muszę ślęczeć na tym nudnym Zielarstwie nie tak jak niektórzy, co to leżą sobie cały dzień w łóżeczku.
Tu spojrzał na nią wymownie, ale niestety nie na wiele się to zdało, bo przecież w pomieszczeniu panował zupełny mrok.
Ithilina prychnęła i ze złością usiadła na łóżku.
- Tak się nie robi, Malfoy! Natychmiast mów, co tu jest grane, albo wołam Madame Pomfrey!
Chłopak założył sobie ręce pod głowę i westchnął.
- A co byś chcaiała usłyszeć, Gryfoneczko? Że szalenie mi się podobasz i dlatego porzuciłem wygodne łóżeczko w moim prywatnym dormitorium, aby spędzić z tobą upojną noc w towarzystwie jęczących przez sen idiotów, którzy pomimo zakazów Filcha testują wynalazki palantowatych bratów Łasica? Nie wystarczy ci, że tu jestem? Połowa dziewczyn w szkole dałaby się przerobić na ingrediencje dla Snape'a byle tylko przebywać w odległości metra ode mnie. A ty co?
- A ja chyba należę do tej drugiej połowy! - stwierdziła złośliwie pokazując mu język.
- Widziałem! - zawołał.
- Jak? - zdziwiła się, ale nim przypomniała sobie, że to dzięki jego wilkołactwu, podstępny Ślizgon zaatakował ją już łaskocząc w zebra, pociagnąwszy ją na siebie, na łóżko.
Przez jakiś czas słychać było tylko szelest pościeli, jej chichot i jego pomruki satysfakcji, kiedy udało mu się unieruchomić ją na łóżku obok siebie.
- Draco! - powiedziała z wyrzutem, kiedy nie wiadomo dlaczego jej głowa znalazła się w zagłębieniu jego ramienia, a jego ręka umiejscowiła się wygodnie na jej biodrze.
- Nic nie mów - położył jej palec na ustach i uśmiechnął się. - Po prostu wczuj się w rolę mojego termoforu i daj mi się wreszcie wyspać.
- Termofor też tak przytulasz? - zapytała sarkastycznie.
- Ależ ja cię nie przytulam! - zawołał z udawanym oburzeniem (dobrze, że Silencio działało). - Nie waż się nikomu opowiadać takich kłamstw! Ja po prostu czerpię ciepło z twojego ciała. A w ogóle przestań wreszcie gadać i się wiercić.
Przytulił ją jeszcze mocniej do siebie i zamknął oczy.
Iti westchnęła i spróbowała przestać myśleć o tym, jak dobrze i bezpiecznie czuje się w jego ramionach, żeby w końcu zasnąć.
Ewidentnie jej nie wychodziło.
Leżała jakiś czas w spokoju, wsłuchując się w jego równomierny oddech i rozmyślając.
"Czy to nie dziwne, że przy nim zapomniałam o dementorach, przesłuchaniu i tym, co mnie jeszcze czeka?" - uświadomiła sobie. - "Chyba powinnam się bać tego, że Draco Malfoy zaprząta moje myśli do tego stopnia, że przestaję przy nim myśleć o Tami, wojnie i Voldemorcie. Może to jakaś obsesja?" - spojrzała na niego ukradkiem. - "Może powinnam zabronić mu zblizać się do siebie na mniej niż odległość dziesięciu metrów?"
Uśmiechnęła się do siebie, ale po chwili jej twarz znów stała sie poważna.
Uniosła się delikatnie na łokciu, bojąc się zbudzić Ślizgona, którego dłoń przyjemnie ciążyła jej na plecach.
- Dlaczego naprawdę tu przyszedłeś? - wyszeptała ze smutkiem, pewna, że chłopak już dawno śpi.
- Żebyś nie była sama - usłyszała.
Ale kiedy obudziła się następnego dnia w pustej sali Skrzydła Szpitalnego, nie była pewna, czy jej się to tylko nie przyśniło.


- Pan Malfoy? - zawołał zdumiony Minister Magii. - Był pan świadkiem tego morderstwa?
- Byłem świadkiem jak Ithilina Nicks broniła Anny Smithson. Walczyła z nią ramię w ramię, aż do ostatniej chwili. Zabiła Weasley'a, bo myślała, że to kolejny Śmierciożerca. Jestem gotowy powtórzyć to pod Veritaserum.
- Zgódź się, Korneliuszu - powiedziała Arleta Merigold. - Wizengamot chce poznać prawdę.
Knot wyglądał jakby miał ochotę zavadować oczami Dumbledora, Malfoy'a i ją samą w tym samym momencie.
- W porządku - warknął. - Inspektorze Barrow, proszę podać serum świadkowi. Panno Gorret proszę protokołować. Świadek: Dracon Valdon Malfoy, lat siedemnaście. Przesłuchanie prowadzone przez szefa Biura Aurorów Arctusa Mefiusa Barrowa w obecności wszystkich dwustutrzynastu członków Wiznegamotu i jednego członka honorowego Albusa Dumbledora. Na wniosek tego ostatniego - dodał kąśliwie.
Szpakowaty auror wstał ze swego miejsca i machnąwszy różdżką wyczarował dla Dracona takie samo niewygodne krzesło, do którego przykuta była Ithilina. Malfoy usiadł, zastanawiając się, czy i on zostanie skrępowany. Tak się jednak nie stało. Mimo to nie poczuł ulgi, a jego zdenerwowanie tylko wzrosło, kiedy Barrow podszedł do niego, dzierżąc fiolkę z przezroczystym płynem w dłoni.
Wypił wszystko jednym haustem. Jego oczy natychmiast się zaszkliły.
- Jak się nazywasz?
- Darcon Valdon Malfoy.
- Co się stało w Noc Duchów?
- Była uczta w Hogwarcie. Śpiewały Nicks i Smithson. Kiedy skończyły, zniknęły. Szukałem Nicks i natknąłem się na nią na korytarzu. Pobiegłem za nią, aż na skraj Zakazanego Lasu. Kiedy się aportowała, dołączyłem do niej. Wylądowaliśmy przed domem Smithsonów. Kiedy tam weszliśmy, rodzice Anny już nie żyli. Znaleźliśmy ciało jej ojca w korytarzu. Usłyszeliśmy krzyki i pobiegliśmy tam. W jednym z pokoi walczyła Anna z trzema Śmierciożercami. Ithilina zabiła jednego, a drugiego przygniotła szafą. Anna dostała Avadą od trzeciego, który uciekł, bo usłyszał zbliżających się aurorów. Ithilina podbiegła do Anny i rozpłakała się. Wtedy usłyszała ruch za drzwiami. Nie wiedziała, że trzeci napastnik uciekł. Sądziła, że to on. Kiedy mężczyzna wszedł zabiła go Avadą Kedavrą. To był Percival Weasley.
- A co pan wtedy robił?
- Ukrywałem się.
- To nie musi być prawda!
Korneliusz Knot spojrzał w lewo skrajnie zaskoczony. Wszyscy zgromadzeni na sali czarodzieje patrzyli na siebie zastanawiając się, kto wygłosił taką absurdalną uwagę.
- Kto opowiada takie brednie? - zdziwił się Minister. - Przecież podano Veritaserum!
Draco poczuł dreszcz biegnący po kręgosłupie.
"To nie może być prawda!" - pomyślał.
- Veritaserum na niego nie działa - ten sam głos udzielił bardzo pewnej odpowiedzi. - On jest wilkołakiem.
W ostatniej ławce, po prawej stronie od wejścia nastąpiło poruszenie. Jedna purpurowa postać odłączyła się od pozostałych. Mężczyzna podniósł się z miejsca i powoli podniósł ręce do góry.
Draco czuł pulsowanie w skroniach. Kolejny zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, kiedy tajemniczy mówca zsunął kaptur z głowy, odkrywając popielatoblond włosy. Miały identyczny odcień, jak jego własne. Oblicze mężczyzny nie wyrażało dokładnie nic, kiedy patrząc Malfoy'owi w oczy wyjaśniał:
- Veritaserum działa tylko na ludzi. Na wilkołaki nie.
Szare oczy Dracona wyrażały smutek i gniew, kiedy przeszywał spojrzeniem sędziego.
"Jak mogłeś, ojcze?!"
Lucjusz spoglądał na swego syna z góry.
"Co ja zrobiłem?" - pomyślał.
Draco siedział tam na dole, obok Dumledora i oskarżonej dziewczyny. Dziewczyny, która była jego prawdziwą narzeczoną.
"Czy to fascynacja tą szlamą oddaliła cię ode mnie?"
Zmarszczył brwi. Nie mógł tego zrozumieć. Narcyza, jego żona, nie była jego młodzieńczą miłością. Nigdy się do niej nie zalecał. Uczucie i przywiązanie przyszły już po ślubie. Z Draconem miało być tak samo. Ale jedyny syn go zawiódł. Jego dziedzic i potomek zdradził Czarnego Pana. A przecież Lucjusz o wszystkim zawczasu pomyślał! Przyłączył się do silniejszej strony, poszerzał wpływy, pomnażał majątek. Zrobił dla Dracona wszystko! Jego syn miał tylko być mu zawsze posłusznym.
I jak się to skończyło?
"Cytrynowymi dropsami" - pomyślał sarkastycznie.
Gniew znów zawrzał w jego sercu.
"Spójrz na siebie!" - chciał krzyknąć.
Jak on wygląda? Potomek jednego z najznamienitszych rodów w Brytanii musi tłumaczyć się przed zgrają zmanierowanych szlam i półszlam, a zramolały wielbiciel mugoli trzyma mu rękę na ramieniu! Lucjusz czuł się tak jakby chłopak wymierzył mu policzek. Krew z jego krwi odwróciła się od niego. Marnotrawny syn przyniósł hańbę rodzinie. Wyrządził niewyobrażalną krzywdę własnemu
ojcu.
Kiedy Malfoy przybył na spotkanie Wizengamotu nie sądził, że spotka tu Dracona. Mistrz kazał mu tylko dowiedzieć się jak najwięcej o Nicks, gdyż sądził, że w czasie przesłuchania dziewczyna zdradzi miejsce pobytu dziecka z przepowiedni. Dlatego Lucjusz doznał szoku, kiedy świadkiem, którego Dumbledore wyjął jak asa z rękawa, okazał się jego własny syn. Więc Draco rzeczywiście zdradził! Nie było dla niego żadnego wytłumaczenia.
"W takim razie on także wie, gdzie jest to dziecko!"
Malfoy zrozumiał, że chłopak jest w niebezpieczeństwie. Patrzył na niego zdumionym wzrokiem, zastanawiając się po raz kolejny, co sprawiło, że Draco do tego stopnia stracił głowę. Jego syn wybrał Dumbledora, starego, nieprzewidywalnego szaleńca, któremu się wydawało, że czarodziej i mugol mogą żyć w przyjaźni. A przecież on, Lucjusz, uczył go historii rodu Malfoy'ów. Opowiadał o inkwizycji, paleniu na stosie, wysiedleniach. Cierpliwie tłumaczył, dlaczego pięcioletni Draco nie może bawić się na skwerze poza rezydencją razem z nieokrzesaną mugolską dzieciarnią, która może się go wystraszyć, albo zrobić mu krzywdę, kiedy nadmucha psa, albo wskoczy na szczyt drzewa prosto z ziemii. Musiał go chronić. Gdzie popełnił błąd?
"Co zaoferował ci ten starzec, że wolałeś opuścić rodzinę i przyłączyć się do słabeuszy?"
A teraz znowu los syna leżał w jego rękach. Był pewny, że Czarny Pan będzie chciał przesłuchać Dracona, a potem go zabije, jeśli tylko dowie się o jego obecności w czasie ataku na Smithsonów.
"Więc Mistrz nie może się dowiedzieć."
- Mój syn jest wilkołakiem - powtórzył.
"Dostał już karę. Zdradził mnie, ale jest moim synem. Na Merlina! On nie może zginąć!"
Draco, jego syn, patrzył na niego z zimną obojętnością, ale Lucjusz potrafił się przebić przez tą maskę, której sam go nauczył.
"A więc i ciebie boli, synu."
- Ależ, Lucjuszu?! Co ty tutaj robisz? I co się stało twojemu synowi? - zawołała pulchna Merigold.
- Dorga Arleto, o przyczynę mojej obecności zapytaj szanownego pana Ministra. Chyba jeszcze pamiętasz kiedy, i za co otrzymałem od ciebie honorowe członkostwo w Czarosądzie, prawda?
Czarodzieje posłali sobie wymowne spojrzenia, patrząc na purpurowego z gniewu i zażenowania Knota.
- Ciekawe jak dużą łapówkę wziął tym razem? - szepnął Fabius Drums do Thomsona Skezza.
Nikomu nie była obca istota stosunków łączących Ministra z bajecznie bogatym Malfoy'em. Mimo to nie było sposobu aby cokolwiek zmienić.
- Co zaś do drugiego pytania nie będę się wypowiadał. To sprawa rodzinna.
Wolnym krokiem zszedł z loży i skierował się w stronę wyjścia.
- A teraz jeśli państwo pozwolą, opuszczę szanowne zgromadzenie. Jestem pewny, że wydacie właściwy wyrok.
I wyszedł, czując na plecach wzrok swego syna.

Ale rozprawa jeszcze się nie skończyła.
- Więc? - Korneliusz Knot spojrzał na dyrektora Hogwartu pogardliwie, a na jego usta wypłynął uśmiech samozadowolenia. Widać było, że czuł się zadowolony z porażki starego czarodzieja. - Czy masz dla nas jeszcze jakieś rewelacje? Teraz, kiedy twój świadek okazał się niewiarygodny? Ale pewnie o jego małej chorobie też nie wiedziałeś - dodał z przekąsem.
- Wiedziałem - odparł odważnie Dumbledore, a jego oświadczenie natychmiast wywołało tysiące szeptów wśród zgromadzonych. Knot prychnął. - Dlatego przygotowałem coś jeszcze.
- Jeszcze? - Minister powtórzył to słowo o wiele za głośno, nie starając się nawet zachować spokoju. - Mógłbym kazać cię aresztować już za same podstawianie fałszywego świadka, a ty masz czelność wymyślać kolejne fanaberie?! To skandal!
- Skandalicznie to zachowujesz się ty, Korneliuszu - powiedziała twardo Arleta Merigold - stale uniemożliwiając dyrektorowi dokończenie wypowiedzi. Daj nam go wreszcie wysłuchać! A pan - tu zwróciła się do Dumbledora - niech lepiej postara się to wszystko wyjaśnić.
- Ależ oczywiście, jak sobie życzysz - Albus uśmiechnął się kurtuazyjnie i skinął jej lekko głową, potem zaś z właściwym sobie spokojem skierował spojrzenie swych intensywnie niebieskich oczu na przewodniczącego Wizengamotu. - Mogę wyjaśnić dlaczego panna Nicks była zdolna do rzucenia tak złożonego zaklęcia jak Avada Kedavra, którego nasi prześwietni Aurorzy - tu posłał ujmujący uśmiech w stronę Barrowa i jego podwładnych, którzy zaczerwienili się jak buraki - uczą się przez pięć lat pod okiem najlepszych ekspertów. Otóż ona tego nie uczyniła.
Z piersi zebranych wydobyło się jedno zgodne zdziwione: "O!".
- A bynajmniej nie sama - dokończył beztrosko srebrnobrody mag.
- Jak to nie sama? - syknął gniewnie Barrow. - Przecież ją przesłuchiwałem!
- Owszem jej ręka i jej różdżka, że tak to ujmę, rzuciły to zaklęcie - wyjaśnił uprzejmie, konwersacyjnym tonem - ale nie jej wola.
- Była pod Imperiusem? - zdziwiła się Merigold.
- Niemożliwe - stwierdził Barrow twardo.
- Nie, nie była - potwierdził Dumbledore. - Chociaż można tak nazwać presję jaką wywierał na Ithilinę potężny rodowy artefakt, który Anna Smithson podarowała jej przed śmiercią.
- Bransoleta - szepnął Arctus, a w jego oczach pojawiło się niedowierzanie.
- Właśnie - Dumbledore odznaczał się niezwykłym słuchem. - Ma pan rację. Mam na myśli bransoletę rodową Smithsonów, którą Pansy Parkinson ukradła pannie Nicks trzy tygodnie temu.
Na sali przez chwilę panowała cisza.
W czarodziejskim świecie artefakty nie były nowością, a o ich mocy krążyły legendy, toteż członkowie Czarosądu nie byli zaskoczeni przypuszczeniami dyrektora. Zdziwienie budził natomiast fakt posiadania takiego przedmiotu przez rodzinę Smithsonów, którzy nie odznaczali się szczególnie dalekimi korzeniami i kilkusetletnimi tradycjami, jak na przykład tacy Malfoy'owie. Poza tym wszyscy zaczęli się zastanawiać po co im był taki przedmiot. Każdy bowiem wiedział, że artefakt ma przede wszystkim chronić. Czyżby czuli się aż tak zagrożeni przez Voldemorta?
- Artefakt? - Arleta była bezbrzeżnie zdziwiona. - Ale po co, Albusie? Twierdzisz, ze moc tej barnsolety nie ograniczała się tylko do ochrony właściciela. Przecież ta dziewczyna rzuciła Avadę po śmierci przyjaciółki i...
- I to się wszystko kupy nie trzyma! - wszedł jej w słowo Minister. - Nie chcesz nam chyba wmówić, że zwykła błyskotka namówiła oskarżoną, do zemsty na niewinnym w dodatku człowieku?! Skoro ta rzecz jest taka mądra, to dlaczego nie rozpoznała, że Percival Weasley to nie śmierciożercza kreatura, co?! - zadrwił.
- Korneliuszu - napomniał go łagodnie Dumbledore, a w jego głosie kryło się rozbawienie. - Nie umniejszaj swojej inteligencji i nie sugeruj nam, że wierzysz w personifikację magicznego artefaktu. Jestem pewny, że barnsoleta miała wpływ na zachowanie Ithiliny. Więcej nie mogę powiedzieć, dopóki jej nie zbadam. Proponuję więc, odroczenie wyroku do czasu, aż Pansy Parkinson zostanie złapana i odzyskamy bransoletę Smithsonów. To jest ważna poszlaka - dodał jeszcze, omiatając wzrokiem zgormadzonych na szerokich ławach czarodziejów - i nie wątpię, ze Wizengamot jej nie pominie. Głosujmy.
- Chwileczkę! - warknął Knot. - Z tego co wiem, to ja tu podejmuję decyzje i nic nie mówiłem o...
- Głosujmy! - podchwyciła raźno Merigold, obrzucając przewodniczącego złośliwym spojrzeniem. - Kto jest za odroczeniem wyroku? - i sama żwawo machnęła różdżką, z której wystrzelił czerwony płomień, zatrzymując się tuż nad jej głową.
Przez chwilę nikt się nie poruszył, ale później kilkadziesiąt osób uczyniło to samo.
"Za mało" - pomyślała Iti, która prawie mdlała z niepokoju. - "Nie udało się."
"Idioci!!!" - Draco zaczął żałować, że transformacja wilkołaka zachodzi wyłącznie podczas pełni. - "Zakosztowalibyście moich zębów i pazurów!"
Arleta Merigold rozejrzała się po sali i uważnie przeliczyła głosy.
- Sześćdziesiąt trzy - powiedziała i przesłała dyrektorowi przepraszające spojrzenie.
- Tak - Kroneliusz Knot wstał ze swego miejsca, a złośliwy uśmiech na jego twarzy zdawał się mierzyć bezpośrednio w Dumbledora. Najwyraźniej jego humor błyskawicznie się poprawił.- W takim razie wszystko jest jasne. Wizengamot nie chce słuchać twoich domysłów Dumbledore. Wizengamot zdecydował. Ithilina Nicks została uznana za winną. Wizengamot skazuje ją na dożywotnie uwięznienie w Azkabanie. Ogłaszam koniec obrad.

****

User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 01.03.2009 09:58
Post #22 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ XIV, czyli kiedy niebo spada na głowę...

Anglia, Straszny Dwór, trzydziestego czerwca - rano

Voldemort pogładził Nagini po głowie bladą dłonią o pajęczych palcach. Siedział przy oknie, a na stoliku obok niego stały cztery napełnione po brzegi fiolki. Bezbarwna ciecz, którą zawierały, miała urzeczywistnić wszystkie jego marzenia. Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy magiczna Anglia padnie mu do stóp.
"A potem zajmę się Europą, Ameryką i resztą świata. Już dziś każdy mugol stanie się bezwolną marionetką w moich rękach, a każdy czarodziej będzie ze łzami wzruszenia w oczach oddawał mi pokłon. Nawet Potter i Dumbledore" - zachichotał w duchu, wyobrażając sobie ten widok. - "Oczywiście, zanim ich zabiję."
Cztery fiolki, przeznaczone na cztery strony świata, przyciągały nieodparcie jego wzrok. Niewinnie wyglądający płyn, zapewni mu nieprzemijającą potęgę. Przeniósł wzrok na Śmierciożercę, który klęczał u jego stóp.
- Nareszcie gotowe - wysyczał.
- Tak jest, panie.
- Dobrze się spisałaś, Vanesso. Ta dziewczyna, którą wczoraj dostarczył mi Malfoy mogłaby konkurować z samą Bellą. Jest mi tak szczerze oddana - roześmiał się diabolicznie.
Wila zadrżała.
- Ja także jestem ci wierna, panie - rzuciła nieopatrznie.
W mig zrozumiała swój błąd i pochyliła głowę, szykując się na Cruciatusa.
Jednak tego dnia nic nie mogło zepsuć humoru Tomowi Riddle.
- Wiem o tym, ale Bella... Bella jest mi najbardziej oddana
Vanessa ośmieliła się podnieść głowę i spojrzeć w oczy swemu Mistrzowi. Dostrzegła w nich błyski, które sprawiły, że znów się wzdyrgnęła.
"Świat jaki znamy się kończy" - pomyślała. I to z jej wydatną pomocą. Nie była pewna, czy powinna być z siebie dumna.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium siódmorocznych Gryfonów, w tym samym czasie

- Harry!
- Już za późno, Hermiono - chłopak ciężko dysząc, usiadł na łóżku.
Blizna paliła go żywym ogniem i widział jak przez mgłę. Rozpoznał dziewczynę jedynie po głosie.
- Za późno?
- Na co?Stary, znów miałeś wizję?
Ron już rozwijał z kolorowego papierka czekoladową żabę. Wcisnął ją przyjacielowi na oślep do ręki, z taką siłą, że czekoladka zgniotła się brudząc Potterowi sweter. Wizje Harrego bardzo ich denerwowały.
- Dzięki, Ron. Tym razem nie było dementorów.
- A co było? Co widziałeś, Harry? Bo to była wizja, prawda?!
Zdążył tylko kiwnąć głową nim Hermiona krzyknęła wielce wzburzona:
- Wiedziałam! Znów nie ćwiczyłeś!
- Wyobraź sobie, że ostatnio nie miałem do tego głowy! Jakbyś nie zauważyła, zostałem zdradzony przez osobę, której ufałem!
- Hej, nie musisz być taki opryskliwy! - zawołał Ron.
- Ona od początku mi się nie podobała - Hermiona skrzyżowała ręce na piersiach. - Gdybyś choć raz zechciał mnie wysłuchać...
- Hermiono, nie mam pojęcia...
- Dajcie spokój! - wrzasnął z całej siły rudzielec.
Dwójka przyjaciół popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- To nie waszego brata wykończyła Nicks, którą mieliśmy za koleżankę. Jeżeli ktoś tu może się z tego powodu źle czuć, to właśnie ja. A jeżeli nadal zamierzacie się kłócić, to ja wychodzę!
Wstał z łóżka i ruszył w kierunku drzwi.
- Harry! Ron ma rację - powiedziała Hermiona.
- Ron, zaczekaj! - chłopak podszedł do przyjaciela i położył mu rękę na ramieniu. - Przepraszam - powiedział prosto z serca.
- To powiesz nam w końcu, co widziałeś? - zapytał Weasley. - Bo wiem, że się wkurzasz przez Sam-Wiesz-Kogo.
Potter spojrzał na pannę Granger, która natychmiast podeszła do nich i przesłała mu zatroskane spojrzenie.
- Widziałem go w jego siedzibie. Rozmawiał z jakąś kobietą w masce Śmierciożercy.
- Bellatriks?
- To nie była ona. Ta była blondynką.
- Nie wiedziałam, że jest więcej kobiet w jego szeregach.
- To w tej chwili mało istotne, Hermiono.
- Każda chwila jest dobra do poszerzania zakresu swojej wiedzy.
- Harry, czy możesz kontynuować?
- Eeee... Z chęcią, jak tylko dacie mi dojść do słowa!
- Mów.
- Mów.
- Ok, więc... Na stoliku, obok Voldemorta stały cztery fiolki z bezbarwnym eliksirem. Musiał być bardzo groźny, bo Gad był wyraźnie zdowolony. Myślę..., myślę, że wszystkim ludziom w Anglii grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Harry - Ron bardzo powoli podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. - Co to za eliksir?
- Wywar Przyjemności - odparł. - Kompletnie nie mam pojecia, co to jest, ale obawiam się, że to by się spodobało Snape'owi. To na pewno coś paskudnego. Może ty wiesz, Hermiono, co... Hermiono?! Gdzie ona jest? Widziałeś jak wychodziła?
- Nie, cały czas patrzyłem na ciebie, ale chyba wiem, gdzie ona jest. W...
- ...bibliotece! - krzyknęli chórem i wybiegli z komnaty mając nadzieję dogonić dziewczynę.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed gabinetem dyrektora, pół godziny później

Kamienna chimera zdawała się mierzyć Świętą Trójcę jeszcze bardziej kamiennym wzrokiem niż zazwyczaj. A im tak bardzo się spieszyło!
Mieli powód, aby chcieć przedostać się na schody, których strzegła chmiera. Bardzo dobry powód. Tak dobry, że Ronowi do tej pory jeżyły się włosy na głowie, ilekroć o nim pomyślał. Nic więc dziwnego, że jego fryzura wyglądała jak po spotkaniu z piorunem, skoro myślał o tym, co Harry zobaczył w swojej wizji przez cały czas.
- Nic z tego - powiedziała Hermiona, kiedy Harry był bliski rzucenia Diffindo na nieczułą rzeźbę, a Ron wyczerpał zapas nazw znanych i nieznanych słodyczy zarówno magicznych jak i mugolskich. - Tracimy tylko czas. Lepiej znajdźmy profesor McGonagall. Jest w Zakonie. Musi coś wiedzieć.
- Masz rację - zgodził się skwapliwie najmłodszy syn państwa Weasley. - Chodźmy stąd, Harry. Dyrektora pewnie i tak nie ma.
- Ciekawe gdzie się podziewa - mruknął pod nosem Potter, podążając za swoimi przyjaciółmi.
Był tak pogrążony w myślach, że nie zauważył, jak wpadł na kogoś.
- Mógłby pan uważać, panie Potter!
- Przepraszam - zaczerwienił się jak burak, podnosząc z ziemi ksiegę, która wypadła z rąk Minerwy McGonagall, w chwili kiedy się z nią zderzył. - Właśnie pani szukaliśmy.
- Harry znów miał wizję! - wypalił Ron.
Oczy nauczycielki rozwarły się ze strachem, zaraz jednak opanowała się i syknęła gniewnie:
- Nie tutaj, panie Weasley - po czym zaprowadziła ich do swojego gabinetu.
Kiedy Harry wyjaśnił, co dokładnie widział, zapadła chwila ciszy. Hermiona utkwiła wzrok w nauczycielce Transumtacji i spytała z przerażeniem:
- Pani profesor, czy Wywar Przyjemności naprawdę jest taki groźny? A jeśli tak, to czy Sami-Wiecie-Komu mogło się udać jego uważenie? W książce o najstraszliwszych truciznach pisało, że jego receptura zaginęła.
McGonagall westchnęła ciężko. Przyjrzała się całej trójce bardzo uważnie.
"To jeszcze dzieci" - pomyślała. - "Ale są zaangażowani w wojnę, tak samo jak treszta Zakonu. A może nawet jeszcze bardziej" - dodała zatrzymując wzork na Harrym Potterze.
Ostatecznie zdecydowała się powiedzieć im tylko tyle, ile to konieczne.
- Wywar Przyjemności jest najgrożniejszą bronią jakiej Sami-Wiecie-Kto może przeciwko nam uzyć. Skoro widział pan ukończony eliksir, panie Potter, to niewątpliwie znalazł się ktoś w jego szeregach, kto odnalazł recepturę i był w stanie uważyć truciznę. Profesor Dumbledore wiedział od dawna o zamierzeniach Sami-Wiecie-Kogo, ale dobrze, że powiedzieliście mi, co się stało. Zaraz skontaktuję się z dyrektorem i przekażę mu, że to, czego się najbardziej obawialiśmy, właśnie nastąpiło.
- Ale, pani profesor! - zawołał Harry. - Co my mamy zrobić? Co planuje Voldemort? W jaki sposób chce wykorzystać Wywar Przyjemności?
McGonagall wstała zza biurka i rzuciła mu surowe spojrzenie.
- Tylko bez paniki - powiedziała. - Żadnych głupich, samozwańczych działań, które prowadzą tylko do narażania ciebie i twoich przyjaciół, Potter - nakazała. - Przygotujcie się do ewakuacji, jak najszybciej. Panno Granger, proszę zebrać wszystkich prefektów. Niech każdy z was zabierze uczniów do swoich domów. Macie pozostać w dormitoriach. Niech tylko pani nie warzy się mówić komukolwiek, o naszej rozmowie.
Nie wyjaśniwszy nic więcej, wyszła szybko z gabinetu, zostawiając ich osłupiałych w środku.
- Ewakuacja Hogwartu? - powiedział z niedowierzaniem Ron. - I co my zrobimy?
- Jak to co? - Harry już otrząsnął się z szoku i szukał teraz czegoś zawzięcie w kieszeniach swojej szaty. - Dowiemy się o co tu chodzi.
- Harry... - zaczęła Hermiona gwałtownie ściągając brwi, ale zamilkła, kiedy chłopak wyjął starannie poskładaną Mapę Huncwotów i pędem wybiegł na korytarz nie ogladając się nawet za siebie, a Ron wzruszając ramionami pobiegł za nim.
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko do nich dołączyć.

****

Anglia, Londyn - Aleja Śmiertelnego Nokturnu, mniej więcej w tym samym czasie

- Severusie!
- Lucjusz? Co ty tu...
- Nie tutaj. Wejdźmy do środka.
Zaskoczony Snape podążył za swoim przyjacielem do obskurnej knajpy znanej pod niewyszukaną nazwą "Pijana czarownica" wszystkim podejrzanym typkom na Wyspach Brytyjskich. Malfoy miał na sobie czarną pelerynę, której kaptur przysłaniał mu twarz i charakterystyczne srebrne włosy. Wyglądał na zdenerwowanego, co było o tyle dziwne, że nawet przed swym najlepszym przyjacielem rzadko zrzucał maskę obojętności. Mistrz Eliksirów zerknął ukradkiem na zegarek.
"Muszę się spieszyć" - pomyślał.
Usiedli w kącie sali, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Lucjusz nawet nie wzdrygnął się, kiedy oparł łokcie na brudnym od piwa blacie poobijanego stolika.
- Dlaczego jeszcze nie jesteś w Strasznym Dworze? - zapytał Snape. - Nie dostałeś wezwania?
- Mógłbym o to samo zapytać ciebie - jasnowłosy uśmiechnął się chytrze, ale zaraz zmarkotniał.
Severus wzruszył ramionami.
- Mam inne zadania do wykonania. Mówmy o lepiej o tobie.
- Dostałem wezwanie - zwierzył się. - Ale nie zamierzam na nie odpowiadać.
Czarne oczy jego przyjaciela wpatrywały się w niego intensywnie.
- Dlaczego mi to mówisz? - zapytał.
Lucjusz pokręcił głową i rozglądając się dookoła niespokojnie, zaczął mówić bardzo szybko:
- Muszę chronić Dracona. Zdradził mnie, ale wciąż jest moim synem. Wiesz dobrze, że znam prawdę. Dowiedziałem się na rozprawie tej małej Nicks, że Draco był w domu Smithsonów. W takim razie musi wiedzieć, gdzie jest dziecko z przepowiedni. Nie, nie przerywaj mi, Severusie. Mogę tylko podejrzewać, po której jesteś stronie, ale co do jednego mam pewność. Nie zawiedziesz mnie, ani Dracona i Narcyzy.
- Lucjuszu...
- Posłuchaj, przyjacielu. Czarny Pan ukończył eliksir. Zamierza rozpylić go nad całą Anglią. Nikt nie będzie bezpieczny. Wybuchną zamieszki, zapanuje chaos. Mugole zamienią się w niewolników, a czarodzieje stracą mozliwość wyboru. Wtedy Czarny Pan zaatakuje. Draco nie może zginąć, Severusie. Ochroń go. Niech schroni się w mocy Wywaru Przyjemności. Niech stanie się lojalnym sługą Mistrza. Ochroń go, bo ja nie mogę mu już pomóc.
- Lucjuszu, co zamierzasz? - spytał z niedowierzaniem Snape.
Chyba znał odpowiedź. Nigdy by nie pomyślał, że Malfoy będzie zdolny do takiego poświęcenia.
- Zrobię to, co będzie konieczne - odparł twardo.
Jego twarz stała się znów maską chłodu i obojętności, którą jego rozmówca znał od lat. Nie odzwierciedlała walki wewnętrznej, którą mężczyzna musiał stoczyć ze swymi myślami, zanim powziął tą decyzję.
Severus poczuł coś na kształt podziwu do tego człowieka.
- Posłuchaj mnie uważnie - podjął znowu. - Nie mogę się zobaczyć z Czarnym Panem dopóki wszystko nie będzie skończone. Dlatego zniknę. Jeżeli... jeżeli Mistrz przegra, powiesz Dumbledorowi, że to ja was ostrzegłem. Niech moje nazwisko nie będzie pozbawione honoru. Ale jeżeli wygramy, doniesiesz Czarnemu Panu, że zostałem ranny i nie stawiłem się na zebranie. A ja powrócę do niego. O ile nie zginę naprawdę - dodał kwaśno.
Snape przygladał mu się w milczeniu, czekając, na kolejną zaskakującą wiadomość.
- Przysięgnij, Severusie - zażądał nagle Malfoy. - Przysięgnij, że obronisz mojego syna przed zemstą naszego Pana. Złóż przysiegę na moją i twoją różdżkę.
W cuchnącym wszelakimi trunkami, obskurnym pubie wciśniętym między burdel "Magia miłości", a sklepik z czarnomagicznymi atrefaktami, błysnęło błękitne światło.
- Przysięgam.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed wejściem do Wieży Gryffindoru, dziesięć minut później

- Czy to już wszyscy, Hermiono? - zapytał niecierpliwie Harry.
Wciąż im powtarzał, że nie ma ani chwili czasu do stracenia.
- Tak. Ron poszedł poszukać Terry'ego Boota, Edylmii Preck i Malfoy'a. Muszą się zająć swoimi domami.
- Dobrze - chłopak kiwnął głową. - Mam nadzieję, że się pospieszy. Nie mamy...
- ... ani chwili do stracenia. Tak, wiem - przerwała mu. - Naprawdę zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie możemy zostawić reszty uczniów w niewiedzy. Jestem Prefekt Naczelną, Harry i czuję się za nich odpowiedzialna.
Kiwnął głową. Rozumiał ją. Tylko strasznie się bał, że jest już za późno.
- Harry - zaczęła nagle Hermiona, patrząc na niego wielkimi, przerażonymi oczyma. - Muszę natychmiast wysłać sowę!
- Sowę?
- Moi rodzice! - krzyknęła. - Ten eliksir... Nie chcę, żeby byli niewolnikami Sam-Wiesz-Kogo!
Po czym nie czekając na jego reakcję, popędziła w kierunku sowiarni.
Harry stał przez chwilę nad czymś się zastanawiając.
"Dursley'owie" - przypomniał sobie. - "Muszę ich ostrzec. Co prawda nigdy nie byli dla mnie mili, ale to jeszcze nie powód, żeby skazać ich na taki los."
Wepchnął Mapę Huncwotów z powrotem do kieszeni i zaczął wspinać się po schodach za swą przyjaciółką. Miał tylko nadzieję, że Dursley'owie wpuszczą Hedwigę do domu.

****

Anglia, Surrey - ulica Privet Drive 4, prawie półtora godziny później

Vernonowi Dursley udało się w końcu dotrzeć do jego schludnego domu, po dniu pełnym ciężkiej pracy i staniu w dwugodzinnym korku.
- Zupełnie nie rozumiem. Czy oni wszyscy powariowali? - mruczał do siebie, otwierając drzwi wejściowe kluczem (Ostatnio Petunia zamykała się na klucz, kiedy zostawała sama w domu.). - Po jakie licho tylu ludzi wyjeżdża za miasto w środku tygodnia? Czy w tym kraju nikomu już nie chce się pracować? Petunio! - zawołał głośniej. - Wróciłem!
Odpowiedział mu jakiś niewyraźny dźwięk z kuchni. Wzruszając ramionami, powiesił płaszcz na wieszaku w przedpokoju i udał się na poszukiwania swojej połowicy.
- Tutaj, Vernon! - zawołała, nawet nie odwracając głowy od ekranu telewizora, kiedy wszedł.
Przysiadła na brzegu krzesła przy nie zstawionym do kolacji stole, wyciągając szyję w kierunku spikera, który na szklanym ekranie podawał najnowsze wiadomości, tak jak to robiła codziennie w oknie, szpiegując sąsiadów. W lewej ręce trzymała patelnię, z której prawie wypadała nieusmażona ryba.
Mężczyzna pokręcił w zdumieniu głową, zastanawiając się, co ostatnio dzieje się z jego poukładaną rozsądną żoną, która nigdy nie kazała mu czekać na kolację dłużej niż pięć minut.
"Coś się stało" - pomyślał.
- Kochanie, czy coś...
- Ciii! - spojrzała na niego przelotnie przykładając palec do ust. - Posłuchaj lepiej!
Vernon zmarszczył brwi, ale posłusznie wcisnął się w krzesło i... zagapił na ekran z otwartymi ustami.
A było na co patrzeć. Łysiejący dziennikarz gestykulując żywo opisywał właśnie niepokojące zachowanie mieszkańców Walii i zachodniej Anglii. W tle za nim, pojawiło się kilka zdjęć z największych miast tych regionów, pokazujących najpierw niebieskawą mgłę, z której zaczęli wyłaniać się ludzie. Kamery jedego z hipermarketów zarejestrowały, jak pracownicy zaczęli opuszczać swoje stanowiska, i razem z klienatmi wyszli na ulice. Zbliżenie ukazało ich twarze, które wyglądały, jak zahipnotyzowane. Tak samo było w szkołach, urzędach, mieszkaniach, kinach, kawiarniach i fabrykach. Wszyscy prawie w tym samym momencie porzucili swoje zajęcia i wyszli na ulice. Niektórzy wsiadali do samochodów, inni na rowery, deskorolki, a nawet hulajnogi elektryczne. Całe tłumy szły pieszo w jednym kierunku. Na lotniskach zapanował chaos. Personel wespół z pasażerami, nawet tymi, którzy nie posiadali biletów, zajmował miejsca w samolotach, które niemalże przeciążone, startowały jeden po drugim.
- Wszyscy udają się na północ - kończył spiker. - Rząd nie ma pojęcia co się dzieje. Trwają obrady, czy wysłać w anormalne tereny wojsko.
- Widziałeś? - powiedziała ze zgrozą Petunia. - Mam wrażenie...
- Ja też - zgodził się zaraz, ale nie dokończył.
Drzwi wejsciowe huknęły i do domu wparował Dudley. Natychmiast poszedł do kuchni, co zresztą było jego zwyczajem. Zawsze był głodny.
- Słyszeliście? - wołał od progu. - Ludzie zachowują się nienormalnie!
Stuk, stuk, stuk...
Dudley zamknął usta i zagapił się w okno. Petunia aż podskoczyła na krześle, kiedy zobaczyła za szybą białą sowę, która należała do syna jej siostry.
Vernon zmarszczył gniewnie brwi.
- Co on sobie wyobraża?! - zdenerwował się. - Przysyłać tu swoje ptaszysko!
- Wpuszczę ją - zdecydowała tymczasem jego żona.
- Ależ kochanie!
- Myślałam, że się ze mną zgadzasz - powiedziała, otwierając okno. - Widziałeś co pokazywali w telewizji. Ludzie zachowują się nienormalnie. To na pewno ich sprawka!
- Co robią te sowy, tato? - zapytał podejrzliwie Dudley, kiedy Hedwiga wylądowała zgrabnie na stole. - Tylko doręczają listy, prawda? Nie mogą być..., no wiesz,... zaczarowane?
- Nie - mruknął niepewnie jego ojciec, widząc, że ptak trzyma w dziobie kopertę.
Wyciągnął po nią rękę, bo Petunii starczyło siły jedynie na wpuszczenie sowy, potem zaś odsunęła się od niej jak najdalej ze strachem i wstrętem w oczach.

Państwo Dursley
Privet Drive 4
72-987 Surrey, Anglia


Cześć ciociu, wujku i ty, Dudley!

Słuchajcie... W moim świecie nie dzieje się dobrze. Ten czarnoksiężnik, o którym opowiadał Wam dyrektor mojej szkoły stał się zagrożeniem także dla mugoli. Szykuje broń na wszystkich. Możliwe, że już coś słyszeliście w telewizji, czy radiu. Wszystko, co wyda Wam się dziwne, to jego sprawka. Musicie uciekać z Anglii. Natychmiast!

P.S To nie jest głupi żart. Pomyślcie o Dudley'u. Chyba nie chcecie, żeby coś mu się stało?

P.P.S Możemy się już nigdy nie zobaczyć, więc... cóż... żegnajcie. I powodzenia!

Harry Potter


Vernon przeczytał list na głos, a kiedy skończył spojrzał z niedowierzaniem na Petunię, jakby czekał, aż wybuchnie śmiechem i powie mu, że przecież nic się nie dzieje. Zamiast tego zobaczył swoją żonę skuloną w kącie z przerażeniem wypisanym na twarzy, a obok niej Dudley'a, który zdawał się być ogłuszony wiadomościami zawartymi w liście. Chyba nie mógł uwierzyć, że kuzyn, którego nigdy nie lubił, pamiętał o tym, żeby ich ostrzec.
- Uciekajmy, tato! - pisnął cienko.
Od czasu, gdy dwa lata temu zaatakowali go dementorzy, przestał lekceważyć ziomków Pottera i wolał omijać choćby najmniejsze przejawy magii szerokim łukiem. Poza tym nie był aż tak głupi, żeby nie zauważyć związku pomiędzy rewelacjami kuzyna, a tym, co mówili w telewizji.
Vernon jeszcze się wahał. Oczywiscie, że się bał i wolał być ostrożny, ale... miał tak po prostu zostawić firmę? Przecież ostatnio szło mu coraz lepiej! Właśnie szykowali się do przetargu na gigantyczne zamówienie świdrów, a jego innowacyjny pomysł miał zapewnić im kontrakt wart pięćdziesiąt tysięcy funtów. Może zdążyłby jeszcze zajrzeć do gabinetu? Zabrałby papiery, wydał dyspozycje, a potem już zaraz pojechaliby szybciutko na lotnisko i ruszyli prosto do Stanów. Jego kolega miał tam firmę o takim samym profilu, jak jego własna. Mogliby współpracować, gdyby trzeba było pozostać poza Brytanią na dłużej.
Z rozmyślań wyrwało go szarpanie za ramię. Wzdrygnął się i podniósł wzrok natrafiając prosto na zdenerwowane spojrzenie swojej małżonki.
- Na co my czekamy, Vernon?! - zawoła. - Musimy się spakować! Dudley, zadzwoń na lotnisko i zarezerwuj bilety na najblizszy samolot. Nieważne dokąd leci.
- Ja? - stropił się.
Do tej pory nawet kanapki do szkoły szykowała mu mamusia.
- Vernon, no co tak siedzisz?! Przynieś walizki z piwnicy.
- Ale, Petunio! - zamrugał ze zdziwienia oczami. - Wierzysz smarkaczowi?
Spojrzała na niego wielkimi jak spodki oczyma.
- Od dziesiątej rano siedzę przed telewizorem. Chciałabym wyjechać, nawet gdyby nie napisał.
"To brzmi rozsądnie" - pomyślał i niemrawo podniósł się z miejsca.
Nie lubił przeprowadzek, a poza tym jeszcze nie dostał kolacji.

****

Anglia, podziemia Londynu - Ministerstwo Magii, szesnasta dwanaście tego samego dnia

Korneliusz Knot spacerował nerwowo po swoim gabinecie. Cytrynowy melonik błąkał się gdzieś pod biurkiem, a guziki szaty Ministra były krzywo zapięte. Mężczyzna wygladał na znużonego i jednocześnie mocno czymś zaabsorbowanego. Chyba znajdował się na granicy spokoju i istniało niebezpieczeństwo, że jedno nieopatrznie rzucone słowo, albo krzywy grymas, mogą go wyprowadzić z równowagi. On sam zresztą myślał podobnie.
"Jeszcze jeden gość wyskoczy z mojego kominka, a zacznę rzucać Niewybaczalne!"
Czuł się fatalnie. Już wczoraj w nocy nie mógł się wyspać, bo powiadomiono go, że duża grupa Śmierciożerców zaatakowała magiczne osiedle na wschodnim wybrzeżu i potrzebna była jego zgoda, żeby wysłać tam rezerwową drużynę Aurorów, bowiem wszyscy czynni pracownicy znajdowali się na posterunkach. Ale prawdziwe piekło rozpętało się dopiero dziś rano. Z Departamentu Kontkatu z Mugolami doniesiono mu o dziwnych zachowaniach mugoli, którzy jakoby byli pod działaniem aury magicznej. Jak do tej pory wysłani w miejsca zapalne eksperci nie powrócili, więc nie można było ustalić, o co właściwie chodzi. Niemniej Minister był zobowiązany powiadomić o problemie mugolskiego premiera, co też uczynił tuż przed południem.
"Prawdę mówiąc, byłem bardziej zadowolony ostatnio, kiedy nie chciał ze mną rozmawiać, bo tak się mnie bał" - pomyślał z przekąsem. - "Teraz nauczył się, że gdy tylko ma jakiś problem społeczny, którego nie potrafi rozwiązać, to na pewno czarodzieje są jego przyczyną."
Niestety tym razem podejrzenia premiera były jak najbardziej słuszne. Knot winien mu był pomoc, tylko nie bradzo wiedział, jak jej udzielić.
Ponure rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi.
- Nie ma mnie - zawołał, ale przygotowany na najgorsze usiadł zrezygnowany w fotelu i wyciągnął spod biurka ulubiony melonik.
- Ach, to ty, Shacklebot! - zawołał, kiedy mężczyzna wszedł do pokoju. - Masz dla mnie informacje? - zapytał z nadzieją.
- Tak, Ministrze - King kiwnął głową, ale nadal miał ponurą minę.
- Nie są dobre? - zauważył domyślnie Knot. - To wina Sam-Wiesz-Kogo?
- Tak, musi pan natychmiast ewakuować Ministerstwo. Czarodzieje muszą uciec z kraju.
- Ty chyba zwiariowałeś? - krzyknął, wstając gwałtownie. - Mamy opuścić Wielką Brytanię? Dlaczego? Co się właściwie dzieje Kingsley?!
- Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać rozpyla nad krajem eliksir paraliżujący wolę. Mugole już zamieniają się w bezmózgich niewolników, a wszyscy czarodzieje, których pan wysłał po informacje zasilili szeregi Śmierciożerców. Dobrowolnie - dodał z naciskiem. - A ci, którzy próbowali schornić się w polach ochronnych, pewnie zginęli.
- Skąd masz takie informacje? - chciał wiedzieć Knot.
Osobiście podejrzewał, że istnieje tylko jedna osoba, która może znać działania Voldemorta.
- Od Dumbledora.
- Tak myślałem - mruknął zrezygnowanym tonem Minister Magii.

****

Anglia, bardzo głęboko w podziemiach Londynu - lochy Ministerstwa Magii, piętnaście minut później

W małej, cisnej izdebce stała wąska, niezasłana niczym prycza. Na podłodze, w nogach tego niewygodnego mebla leżał szary zżarty przez mole koc. Obok koca, skulona pod scianą siedziała zaś młoda dziewczyna. Jej orzechowe oczy wpatrzone w jeden punkt wydawały się martwe, a miodowe włosy zwisały w jednym skołtunionym kłębie na plecach.
Najwyraźniej w więzieniu nie posiadano szczotki ani miednicy z wodą.
Ithilina podrapała się po głowie i westchnęła.
"Kolejny dzień" - pomyślała. - "A ile jeszcze takich dni przede mną, zanim nie odeślą mnie do Azkabanu i całkiem zwariuję?"
Po raz kolejny przypomniała sobie proces. Dumbledore stanął w jej obronie. Nawet Draco przyszedł i chciał jej pomóc, zeznając. Miała już iskierkę nadzieji, że jej kara zostanie zmniejszona, ale wtedy nastąpiło najmniej spodziewane przez nią zdarzenie. Lucjusz Malfoy brał udział w obradach i zdemaskował swojego syna, oświadczając, że Draco jest wilkołakiem.
"Od tego momentu wiedziałam, że mam przesrane" - stwierdziła.
Szykowała się już na Azkaban, ale i tu spotkała ją niespodzianka. Wybuchły zamieszki, Śmierciożercy uwolnili większość swoich więźniów, a dementorzy przystali do Voldemorta. Dlatego Ministerstwo osadziło więźniów w celach, które zwykle były używane krótko, zanim odesłano delikwenta na wyspę.
Więc Ithilina siedziała w tej ciemnej klitce, jak w poczekalni do pociągu, który miał ją zabrać, w miejsce, gdzie umiera się za życia.
To nie była zachwycająca perspektywa.
Dlatego próbowała uciec. Nie było to łatwe, szczególnie jeśli się nie posiadało nie tylko różdżki, ale i żadnych sprzętów wyważających kraty. Same deliberowanie nad sposobem wydostania się męczyło Ithilinę niepomiernie.
A w dodatku chyba miała wszy we włosach.
Podrapała się znowu.
"Właściwie to nie powinno mi robić różnicy" - przekonywała samą siebię. - "Skazali mnie na Azkaban. Prędzej, czy później znajdą strażników równie skutecznych jak dementorzy, a wtedy przefiukają mnie tam szybciej niż zdążę powiedzieć: wsza."
Mimo to podrapała się jeszcze raz.
Obecnie znajdowała się w takim stanie psychicznym, że tylko czarny humor pozwalał jej jeszcze zachować resztki rozsądku. Kiedy strażnicy przynosili jej jedzenie udawała kompletnie załamaną i pogodzoną z losem, ale cały czas czujnie wypatrywała okazji do ucieczki. Doszła do wniosku, że jej jedyną szansą jest obezwładnienie Aurora w chwili, gdy będzie kładł obrzydliwą breję, zwaną tutaj zupą, na podłogę przy drzwiach. Dlatego uważnie lustrowała wzrokiem każdego z wartowników, szukając ich słabych punktów i zastanawiając się, który miałby tak niewiele siły fizycznej, aby nie zdążył jej powalić, nim ona dopadnie jego.
Jak narazie odpowiedni kandydat jeszcze się nie znalazł, a Ithilina raczej nie liczyła, żeby jej masa mięśniowa miała szansę się powiększyć po tym świństwie, które była zmuszona jeść.
Mimo to ćwiczyła codzinnie po kilka godzin, starając się utrzymać sprawność, przekonując samą siebie, że zwinność i odrobina szczęścia wystarczą, żeby uniknąć straszliwej przyszłości, na którą ja skazano.
"Chyba bardzo duża odrobina szczęścia by się przydała" - pomyślała.
Nagle ktoś trzasnął drzwiami i z korytarza na górze dobiegły krzyki.
Iti wstała i podeszła do krat, starając się coś dojrzeć w półmroku. Na piętrze, na którym się znajdowała, było pusto, ale dziewczyna była pewna, że wyżej coś się dzieje. Nie zdążyła się nawet zastanowić, kiedy odgłosy tupania, nawoływań i dudnienia, zagłuszył wyraźny czysty głos:
- Uwaga! Alarm w Ministerstwie Magii! Prosimy o udanie się do kominków i kominków awaryjnych. Powtarzam, alarm w Ministerstwie Magii! Zarządzono natychmiastową ewakuację! Proszę nie panikować.
- Alarm! - krzyknęła Ithilina. - A jak ja się niby mam ewakuować?!
Złapała za stalowe pręty, czując pulsujące w nich zaklęcia ochronne i przytknęła do nich głowę.
Nie wiedziała czy śmiać się, czy płakać.
I wtedy w mrocznym tunelu pojawiło się światło.
- Halo, jest tam kto?!
- Tu... tutaj - wychrypiała.
Dawno nic głośno nie mówiła.
- Panna Nicks? - zapytał jakiś czarnoskóry mężczyzna w powiewnej szacie, z naszywką Aurora na piersi.
"Nie wygląda jak rycerz w lśniącej zbroi" - zauważyła.
- Tak - odparła skwapliwie. - Co się tutaj dzieje?
- Nie teraz - przerwał jej. - Lepiej się odsuń.
Cofnęła się, aż pod przeciwległy kąt ściany. Z tego co czuła te zaklęcia były naprawdę mocne. Jakoż nie myliła się. Nieznajomy wypowiedział kilka słów, zataczając różdżką coraz większe koła, aż wreszcie kraty wyleciały z zawiasów, mijając ją zaledwie o kilka cali i rozbijając się na przeciwległej ścianie zupełnie jakby były ze szkła.
- Och - westchnęła tylko, otrzepując sfatygowane ubranie z popiołu i idąc w kierunku swego wybawiciela.
- Zabiera pan mnie do innego więzienia? To przez ten alarm?
- Nie sądzisz, że wtedy miałbym klucz - zauważył i przesłał jej rozbawione spojrzenie. - Ratuję ci życie z polecenia Dumbledora, dziewczyno. Ten alarm to nie błahostka. Sam-Wiesz-Kto zaatakował i...
- Wawar Przyjemności! - krzyknęła nagle. - A więc profesor nie zdążył! Ach, to moja wina! Gdybym pracowała prze ostatnie tygodnie... Byliśmy już tak blisko... Ale, na Merlina!, wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie!
- To prawda - Kingsley pociągnął ją za ramię, wyprowadzając ją bocznym przejściem, aż do nieużywanego szybu windy. - Dlatego musisz się schronić w Hogwarcie. To jedyne bezpieczne miejsce. Przynajmniej narazie. Pole magiczne szkoły będzie utrzymywało eliksir z daleka przez około godzinę od rozpylenia. Dyrektor liczy, że do tego czasu wszyscy zdołają przejść przez portale.
- Portale? Jakie portale? - dziwiła się.
- Magiczne, moja droga - odparł z politowaniem Auror. - Chyba nie uwierzyłaś w te wszystkie bzdury z Historii Hogwartu? Nauczyciele muszą mieć szybszy kontakt ze światem zewnętrznym, niż tylko przez kominki, w które nie każdy gabinet jest zaopatrzony.
Nie zdążyła zapytać o nic więcej, bo naraz usłyszeli jakieś odgłosy dobiegające z drugiego końca korytarza.
- Idź - powiedział Shacklebot, wpychając ją do pustego szybu. - Nie zdążyłem zdobyć dla ciebie różdżki, a mojej ci przecież nie dam. Ale na pewno sobie poradzisz. Idź, dziewczyno i pamiętaj, że w Hogwarcie będziesz bezpieczna. Uważaj na siebie! - zawołał jeszcze, po czym zawrócił.
Miał jeszcze inne sprawy na głowie.
Ithilina spojrzała w górę.
Gdzieś wysoko nad nią majaczyło nikłe światło. Zmierzyła wzrokiem grubą linę, do której kiedyś musiała być przymocowana klatka zwyczajnej mugolskiej windy.
"Damy radę!" - pomyślała i zaczęła się wspinać.

****

Szkocja, Hogwart - korytarz przed Wielką Salą, siedemnasta trzydzieści tego samego dnia

Draconowi udało się właśnie zagonić ostatnich Ślizgonów do dormitoriów i teraz zmierzał do Wielkiej Sali na spotkanie prefektów z nauczycielami, aby omówić sytuację. Od ponad godziny biegał po korytarzach wyłapując mieszkańców domu Salazara Slytherina i odsyłając ich do własnych sypialni, właściwie nie wiedząc po co to robi. Wszyscy domyślali się ataku Śmierciożerców i chłopak blednął na samą myśl o tym, co Czarny Pan mu zrobi, kiedy go złapie. Dziwiło go tylko jedno. Dlaczego Dumbledore chce, żeby wszyscy opuścili szkołę? Przecież starsi uczniowie znają wiele zaklęć i na pewno przydaliby się do jej obrony.
"Coś tu nie gra" - stwierdził, wychodząc na korytarz prowadzący do Wielkiej Sali.
Nagle ktoś złapał go za szatę i wciągnął za najbliższe drzwi, które okazały się wejściem do gabinetu Filcha.
Wyciągnął różdżkę zanim zdołał pomyśleć, dlaczego woźny zachowuje się w taki dziwny sposób.
- Ithilina?! - zawołał nie wierząc własnym oczom. - To naprawdę ty?
- Ja - uśmiechnęła się siadając na krześle, na którym zwykle delikwent wysłuchiwał kazania Filcha nim ten wymierzył mu karę.
Malfoy stał na środku pokoju zupełnie nie wiedząc, jak okazać radość i ulgę, którą poczuł, kiedy ją zobaczył. Zauważył, że zmiezerniała. Jej twarz nabrała szarego odcienia, a włosy straciły blask, plącząc się w kołtuny na plecach. Tylko duże ciemne oczy błyszczały podnieceniem i czymś jeszcze, czego nie umiał nazwać.
- Skąd się tu wzięłaś?
- Był alarm w Ministerstwie - powiedziała, a jej słowa dobiegały do niego jak zza zasłony. Wciąż nie mógł uwierzyć, że może z nią porozmawiać. - Przyszedł po mnie ktoś z Zakonu Feniksa - nagle zaśmiała się cicho. - Właśnie uświadomiłam sobie, że nawet się nie przedstawił.
Draco wsłuchiwał się w ten jej śmiech, dopóki nie przebrzmiał, jakby chciał go zapamiętać na całe życie.
- Muszę mu podziękować - wymknęło mu się.
Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, ale szybko się opanował ukrywając niezręczność swojej wypowiedzi pod krzywym uśmieszkiem.
Spojrzał na nią ponownie. Wyglądała na brudną i przemęczoną, a mimo to, coś go do niej uparcie przyciągało.
"Salazarze, cóż to Lwiątko mi zadało?" - pomyślał z niejakim zaskoczeniem odkywając, że widok nędzy i rozpaczy, który sobą przedstawiała nie tylko nie raził jego zmysłu estetycznego, ale wręcz przeciwnie, budził w nim nieznane mu wcześniej uczucie czułości.
Poczuł niepokojacą ochotę wzięcia jej w ramiona i pocałowania.
"Ułeee... Draconie Malfoy'u, czy masz pojęcie, kiedy ta czarownica myła ostatnio zęby?" - skarcił sam siebie.
Westchnął głeboko próbując się uspokoić. Jednak bez skutku. Pomysł zasmakowania ust panny Nicks nieustannie wysuwał się na pierwszy plan jego myśli, do tego stopnia, że chłopak nie w pełni świadomie podszedł do jej krzesła i pochylił się nad nią.
- Draco! - Ithilina brutalnie przerwała jego działania, nawet nie zdając sobie sprawy, z tego, co Ślizgon zamierzał zrobić. - Tami potrzebuje pomocy!
- Jak to?!
"Głupia Nicks!" - zirytował się. - "Nie mogła chwilkę zaczekać?!"
- Lord chce rozpylić nad Anglią wywar, który odbiera czarodziejom wolną wolę, a z mugoli robi niewolników. Musimy ją uratować, zanim Śmierciożercy dotrą na wschód! Eliksir rozprzestrzenia się w powietrzu bardzo szybko. Być może już jest za późno! Trzeba ją ukryć!
Zerwała się z miejsca, jak oparzona i nie zwracając na niego uwagi, dopadła drzwi.
- Różdżka! - krzyknęła, obracając się do niego. - Moja różdżka została w Ministerstwie. Potrzebuję nowej! Musisz ją dla mnie zdobyć. Inaczej nie mogę się stąd ruszyć.
- Chwileczkę! - przerwał jej. - Czy ty właśnie powiedziałaś, że jeśli nie zdążymy opuścić Wielkiej Brytanii, Czarny Pan zamieni nas w swoje pieski?
Kiwnęła głową.
- To co my tu jeszcze, do cholery, robimy?! - złapawszy ją za ramię, wybiegł na korytarz.
- Ale Tami! Rózdżka! - przypomniała.
- Wiem! Wiem, że Tami! - zawołał. - A twoją różdżką zajmiemy się po drodze. Myślę, że dla Crabbe'a i Goyle'a jedna różdżka to i tak za dużo mocy magicznej - dodał chichocząc złośliwie.

****

Anglia, Straszny Dwór, siedemnasta trzydzieści

- Mamy go, Panie.
- Wspaniale - zza szerokiego oparcia fotela dobiegł zimny, wysoki głos, który nie miał w sobie ani krztny radości, a za to całe morze podniecenia.
Dwóch krępych mężczyzn w długich czarnych pelerynach i białych maskach popchnęło do przodu szczupłego brązowowłosego młodzieńca, który rozglądał się ze zdziwieniem po pomieszczeniu. Wyglądał na przestraszonego i zupełnie zagubionego. Najwyraźniej nie znał osiłków, którzy zmusili go do aportacji wraz z nimi i przyprowadzili tutaj, kiedy on najspokojniej w świecie robił...
"Właśnie" - zastanowił się. - "Co ja wtedy robiłem? Co się stało? Nic nie pamiętam..."
Nie zdążył jednak dokładnie zbadać tej sprawy, bowiem fotel obrócił się przodem i jego oczom ukazała się bladolica postać w szmaragdowej powłóczystej szacie.
Kolana ugięły się pod nim, a serce zalała fala bezbrzeżnej ulgi. Nie miał się o co martwić. Był bezpieczny, a w dodatku spotkał go zaszczyt ujrzenia na własne oczy tego, którego światłe cele i ideały uznał za własne. Tego, za którego z największą przyjemnością oddałby swoje nic nieznaczące życie.
- Witaj, mój Panie - powiedział ze wzruszeniem i złożył mu pokłon.
Lord Voldemort zaśmiał się piskliwie, mrużąc swe szkarłatne źrenice, a dopiero po chwili odpowiedział:
- Witaj, Reginaldzie Dowson. Mam dla ciebie zadanie.
- Co tylko zechcesz, Panie.
- Udasz się wraz ze mną i moimi ludźmi w pewne miejsce. Chcę, żebyś zbadał ślad deportacyjny, osoby, która uciekła mi godzinę temu. Potrafisz?
- Oczywiscie, Panie - Reg wyprostował się i dumnie wypiął pierś. - Nie rozumiem tylko, cóż to za głupiec od ciebie ucieka! - dodał z emfazą.
Na bladych, bezkrwistych wargach Riddla zabłąkało się coś, przypominającego uśmiech.
- Cieszę się, że nie rozumiesz - powiedział cicho, głośniej zaś, zapytał: - Czy Zaklęcie Fideliusa nie będzie dla ciebie przeszkodą w odnalezieniu miejsca, do którego udał się ten głupiec?
- Nie - zapewnił skwapliwie. - Mam najlepiej rozwinięty Dar w całej Irlandii i wątpię, żeby nawet w tym kraju znalazł się ktoś zdolny przewyższyć moje umiejętności. Nie zawiodę cię, Mistrzu.
- Bardzo dobrze - Czarny Pan ruszył do drzwi, a Śmierciożercy i Dowson od razu poszli za nim.
Wychodząc, skinął ręką na postać siedzącą w rogu pokoju na obitym skórą krześle.
Kobieta podniosła się szybko i dołączyła do niego.
- Wspaniale, Vanesso - syknął cicho.
Wzdrygnęła się słysząc wężomowę, którą jak wszystkie wile rozumiała, choć nie mogła jej używać. Nie narzekała jednak z tego powodu. Nienawidziła tych syczących dźwięków.
- Eliksir jak narazie działa bez zarzutu.
W milczeniu skinęła głową przyjmując tę pochwałę.
"Oby tak dalej" - pomyślała.

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, osiemnasta pięć

Cisza w Hogwarcie była zjawiskiem nienaturalnym, toteż McNair i Dołohow rozglądali się niespokojnie, z różdżkami gotowymi do ataku. Za nimi szedł oddział co najmniej dwudziestu nowych rekrutów, a wśród nich rodzeństwo Carrow, trzymając rozpylacze z eliksirem w wyciągniętych rękach.
- Uciekli? - zastanawiał się głośno McNair, wodząc wzrokiem po opustoszałym pomieszczeniu. - Stary Trzmiel zabrał swoich mugolaków i zwinął skrzydła. Czarny Pan nie będzie zachwycony.
- Daj spokój, Ralph - żachnął się Dołohow. - Dumbledore nigdy by nie zostawił tego zamczyska. Pewnie chowa się w lochach, licząc, że nas wykończy. Nie wie tylko, że przerobimy go na pomagiera naszego Mistrza, szybciej nim piśnie choćby pierwsze "e" z Expeliarmusa! - zarechotał.
Nowi kadeci zawtórowali mu śmiechem, chociaż wyglądali, jakby nie bardzo wiedzieli, co się wokół nich dzieje.
Po chwili Antonin spoważniał i patrząc na nich wyczekująco zakomenderował:
- Przeszukać szkołę! Podzielcie się na pięć grup. Jedna idzie do lochów, a reszta obstawia wieże. Nikogo nie oszczędzać. Alecto, pójdziesz do lochów, a ty, Amycusie na Wieżę Gryffindooru. Jeżeli ktoś z was spotka Pottera, albo Dumbledora, niech pamięta, że nasz Pan chce ich wykończyć osobiście. Zrozumiano?
Odpowiedział mu pełen aprobaty pomruk.
- I jeszcze jedno - dodał, nim Śmierciożercy zaczęli się rozchodzić w wyznaczonych im kierunkach. - Tego zdrajcę, Malfoy'a, też macie dostarczyć w jednym kawałku.

- Słyszałaś? - szepnął Draco, do Ithiliny stojącej tuż obok niego.
Pokiwała lekko głową.
Oboje byli ukryci wewnątrz posągu, który stał przy wejściu do Wielkiej Sali. Schowali się tam dosłownie w ostatnim momencie, nim grupa Śmierciożerców wdarła się do zamku. Udało im się zdobyć różdżkę dla dziewczyny, głównie dzięki uprzejmości Goyle'a, który w swej bezbrzeżnej głupocie, zapomniał o niej zaraz po tym, jak Draco ukradkiem podrzucił mu kilogram ciastek i zamknął go w komórce na miotły. W tym czasie Iti świsnęła różdżkę osiłka, która najspokoniej w świecie wypoczywała sobie na łóżku.
- Musimy się stad wydostać - zauważył. - Jak tylko ostatni znikną za rogiem. Jak najszybciej.
- Trzeba ratować Tami - przypomniała.
- Nie sądzisz, że Dumbledore już się tym zajął? - zapytał, gramoląc się niezdarnie przez otwór z tyłu posągu grubego czarodzieja z wielkim naręczem chwastów w rękach.
- Dyrektor ma na głowie cały Hogwart - stwierdziła. - Poza tym, Draco, słuchaj! Jesteśmy jej Strażnikami! Nie mogę znieść myśli, że mała jest w niebezpieczeństwie, a mnie przy niej nie ma.
- Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie! - warknął.
- To nie znaczy, że zostwię ja samą!
Patrzył na nią przez chwilę marszcząc brwi z największym oburzeniem. Nagle jego wzrok złagodniał napotykając jej wymizerowaną twarz. Westchnął głośno i siląc się na spokój, wyjaśnił:
- Po prostu się martwię. Nie chcę, żeby coś ci... nam - poprawił się szybko, nając nadzieję, ze wzieła to za zwykłe przejęzyczenie - się stało. Nie, nie przerywaj mi! Powinienem pójść tam sam, jak już - stwierdził. - Chociaż, nie obraziłbym się, gdyby Potter uratował ją za mnie. W końcu to jego działka - dodał po namyśle.
- Draco! - fuknęła oburzona. - Żartować w takiej chwili! Nie wygłupiaj się i nawet o tym nie myśl!
Pójdziemy tam razem.
- A właśnie, że nigdzie nie pójdziecie.
Podskoczyli jak oparzeni, kiedy od ściany korytarza w którym rozmawiali oderwał się samotny cień, a po chwili obok nich zmaterializował się Severus Snape we własnej osobie.
- Ups - stęknęła Iti starając się wyglądać jak najbardziej niewinnie, ale Mistrz Eliksirów ewidentnie nie dał się nabrać.
- Nigdzie się nie wybieracie - powtórzył twardo, a jego szept przepalał im się przez mózgi i topił bitewny zapał. - Dziecko jest bezpieczne. Ty, Nicks natychmiast udasz się do podziemi, gdzie przez portal przechodzą właśnie pozostali uczniowie. A ty, Draco, pójdziesz ze mną. Jak pewnie słyszałeś Czarny Pan cię oczekuje. Postaram się odwrócić jego uwagę od ciebie, aż do wieczornej ceremonii.
- Ślub! - krzyknęli oboje, nagle zdając sobie sprawę, że to dziś jest ten dzień, kiedy ich losy miały na zawsze zwiazać się ze sobą.
Albo rozdzielić.
- Ciszej! - syknął nauczyciel, jednak żadne z nich nie zwróciło na niego najmniejszej uwagi.
Wpatrywali się nawzajem w swoje twarze, jakby dziś dopiero spotkali się po raz pierwszy.
- Więc to już? - szepnęła niedowierzająco Iti.
Draco kiwnał głową, czując w gardle ogromną gulę, która uniemożliwiała mu wykrztuszenie choćby najlżejszego dźwięku.
"Czy ja jestem... wzruszony?!" - zastanowił się. - "Nie, raczej wstrząśnięty!" - krzyczały jego myśli.
- Ale... - na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie. - Draco my nic... - zarumieniła się. - To znaczy ja nic... Nic nie zrobiłam i...
- Ci... - przerwał jej szybko, nagle odzyskując głos i zdolność myślenia.
W jednej sekundzie jego biedny mózg dokonał bowiem szybkiej analizy sytuacji i doszedł do wniosku, że mając do wyboru spędzenie reszty życia z Pansy (o której umiejscowieniu w przesztrzeni notabene nie było nic wiadomo), bądź z kimkolwiek innym, zdecydowanie należało wybrać tą drugą opcję. Poza tym, choć chłopak nie chciał tego przyznać nawet przed sobą, przyszłość z Ithiliną mogła rokować wcale nieźle. Bojąc się więc, że za chwilę zdąży zmienić decyzję, podszedł do niej szybko i złapał ją za ręce, z desperacją godną furiata, którym, jak sam stwierdził, musiał być, skoro zamierzał zrobić, to, co zamierzał.
- Przyjdziesz? - zapytał po prostu.
- Słucham? - nie zrozumiała, w zdumieniu mrugając oczami.
- Przyjdziesz na ślub? Na... nasz ślub?
- Draco... - szepnęła blednąc niespodziewanie.
- Przyjdziesz? - powtórzył natarczywie, myśląc jednocześnie ze złością , że jeśli będzie musiał powtórzyć to słowo jeszcze raz, to zweryfikuje swoje poglądy, co do wyższości ilorazu intligencji Nicks nad Pansy na korzyść tej drugiej.
Gryfonka wyglądała na ogłuszoną jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu wydukała niepewnie.
- Przy... przyjdę - i uśmiechnęła się, a jej twarz pokryła się rumieńcem.
"Uśmiecha się! Co ona sobie myśli?" - oburzał się. - "Przecież ja tylko mam zamiar się z nią ożenić! Chyba nie sądzi, że usidliła Malfoy'a?!"
A nie usidliła? - podszepnął złośliwy głosik w jego głowie.
"Oczywiście, że nie!'' - odpowiedział mu. - "Zawsze mogę jej wmówić, że po prostu nie miałem wyboru. W końcu wygrać z taką Pansy to żadna zasługa."
Ale przyznaj, ze ślicznie wyglada, kiedy się rumieni - jego alter ego nie dawało za wygraną.
"No... tak" - był zmuszony skapitulować. - "Ale to jeszcze nie znaczy, ze mam zamiar jej to powiedzieć."
- Cudownie - wybuchnął w końcu Snape. - Wy tu sobie gadu - gadu, a Śmierciożercy przeszukują zamek. Może już dotarli do portalu i uniemożliwili ci drogę ucieczki, głupia dziewczyno!
To mówiąc podszedł szybko do niej i wcisnął jej do rąk fiolkę z jakimś eliksirem.
- Zażyj to, nim zechcesz odwiedzić nas w Malfoy Manor. I pospiesz się wreszcie - popchnął ją lekko w kierunku schodów, łapiąc jednocześnie Dracona za rękę i ciągnąc go w przeciwną stronę.
Ślizgon widział jeszcze jej szczupłą postać znikającą za rogiem, nim odwrócił głowę i podążył spiesznie za swym ojcem chrzestnym.
Czarodziejska Anglia ginęła w szponach Lorda Voldemorta, ale on uśmiechał się do siebie, jak wielki bazyliszek, który zwietrzył ofiarę na kolację. A to dlatego, że przypomniał sobie, którą część ceremonii ślubnej uważał zawsze za najciekawszą.
"Taaaak..." - westchnął z zadowoleniem. - "Ciekaw jestem panno Nicks, czy już pomyślałaś o naszej nocy poślubnej?"

****

Anglia, Grimmauld Palace 12, kilka minut później

Iti zachwiała się lekko, kiedy wylądowała przed siedzibą Zakonu Feniksa. Deportacja z przeskokiem kosztowła jej osłabiony więziennymi racjami organizm wiele wysiłku. Wzdrygnęła się przypominając sobie spojrzenia tych kilku uczniów, którzy ją widzieli, kiedy wraz z nimi przechodziła przez portal w podziemiach zamku. Na szczęście nie spotkała dyrektora, który mógłby ją ztrzymać kiedy uciekła ze stacji Hogwart Ekspressu, by ratować Tami.
"Znów bawię się w Harry'ego" - pomyślała. - "Ale przecież jestem jej Strażniczką. Muszę ją chronić!"
Odsunęła od siebie strach i niewesołe myśli, podchodząc do muru, w miejscu, gdzie dom numer jedenaście łączył się z elewacją trzynastki. Wyciagnęła różdżkę i stuknęła nią w ścianę. W ułamku sekundy dawny dom Syriusza Blacka wyrósł przed nią jak spod ziemii. Zagryzła nerwowo wargi i jak najciszej weszła do holu.
- Lumos - szepnęła, a mrok wokół niej rozjaśnił się.
Rozglądała się, przesuwając sie powoli korytarzem wzdłuż ściany, w kierunku schodów, prowadzących do sypialni dzieci.
W całym domu panowała cisza.
"Spokojnie, Iti" - powiedziała sobie. - "To dobry znak. Na pewno Snape miał rację i Madame Brishney ukryła się z dziećmi w bezpiecznym miejscu. Pewnie już wyjechali z Anglii, a ty nie masz tu czego szukać. Tak, teraz upewnię się, czy na górze nikogo nie ma i grzecznie wrócę na stację kolejową. Słyszałam coś o świstoklikach i masowych deportacjach do Francji. Na pewno właśnie to robią teraz pozostali uczniowie i ich rodziny. Spokojnie i w cudownym porządku opuszczają ojczyznę."
Sama nie bardzo wierzyła w prawdziwość swoich słów, ale w tej chwili nadzieja była jej potrzebna bardziej, niż cokolwiek innego.
No może poza odrobiną szczęścia. Całkiem sporą zresztą.
Zajrzała ostrożnie do kuchni. Pomieszczenie było puste. Wpatrywała się w półmrok uważnie, ale nikogo nie wypatrzyła. Westchnąwszy z ulgą, pobiegła po schodach na piętro.
"Które to mogą być drzwi?" - zastanowiła się, otwierając pierwszą z brzegu komnatę.
Pusta.
Kolejne drzwi.
Pusta.
I jeszcze jedne.
Dziewczyna o mało nie rzuciła zaklęciem w przerażonego skrzta, który dzierżąc w ramionach zawiniątko wytrzeszczał na nią ogromne oczy.
- Zgredek? - zdziwiła się. - Co ty tutaj robisz? Gdzie pani Birshney? Czy to jest...?
Nie dokończyła, ale szybko podeszła do małego pracownika Dumbledora i spojrzała z bliska na trzymany przez niego tobołek, którym okazała się śpiąca Tamirelle.
- Musimy stąd uciekać! Trzeba ją zabrać w bezpieczne miejsce!
- Nie! - Zgredek uskoczył w tył, kiedy próbowała złapać go za chude ramionko i pociągnać do wyjścia. - Zgredek musi tutaj zostać! To panienka musi uciekać! Szybko, szybko, nim Czarny Pan...
- Nie zostawię jej tutaj! - Gryfonka nie była pewna, jak Wywar Przyjemności zadziała na skrzaty, ale zdawała sobie sprawę, że jeśli Zgredek dostał od opiekunki Tami rozkaz pozostania tutaj, to nie będzie mógł go złamać.
"Muszę myśleć przede wszystkim o Tami" - stwierdziła. - "Nie dam rady uratować go na siłę."
- Oddaj mi ją! - zażądała. - Zabiorę ją w bezpieczne miejsce.
- Nie! - krzyknął skrzat, cofając się i skacząc zwinnie na szafkę, poza zasięg jej rąk. - Panienka nie rozumie! - zawołał desperacko, a w jego wielkich oczach błysnęła rozpacz. - Zgredek nie jest zły. Zgredek się boi, ale zostanie, żeby Czarny Pan...
- Zgredku! - krzyknęła Ithilina, odwracając się przodem w stronę drzwi z różdżką wyciągniętą przed siebie. - Zdawało mi się, że... - zaczęła.
Przez chwilę panowała cisza. Gryfonka wstrzymała oddech.
I nagle...
Łup!
Drzwi wyleciały z zawiasów, kiedy Lord Voldemort wkroczył do komnaty.
- Dobrze ci się zdawało - powiedział zimnym głosem, krzywiąc wargi w uśmiechu samozadowolenia. - Panna Nicks, prawda?
Dziewczyna zagryzła wargi i cofnęła się do tyłu, ogladając się szybko za siebie, żeby zlokalizować skrzata z niemowlęciem w ramionach. Zgredek stał przez chwilę tuż za nią, a potem dał nurka pod dębowy stolik, stojący pod oknem. Spojrzała ponownie na czarnoksiężnika przed nią, zza pleców, którego wyłoniło się dwóch Śmierciożerców, kobieta, w długiej czarnej sukni i... Reginald Dowson z wyrazem tępego uwielbienia na twarzy.
- E... Eliksir - wykrztusiła i bezwiednie zatkała sobie usta ręką.
Od razu domyśliła się, po co Voldemortowi był potrzebny Czujący. Tylko czyj ślad aportacyjny wyczuł? Kogo śledził? Ją? Niemożliwe. To by oznaczało, że odkryli wszystkich Hogwartczyków. Iti miała nadzieję, że tak się nie stało.
- No, no - Tom Riddle prychnął, unosząc w górę jedną nędzną imitację brwi, która mu pozostała po wymieszaniu jego przeklętej krwi z krwią jego pupilka, wężycy. - Widzę, że stary głupiec, któremu służysz orientuje się nieźle w moich sprawach. I nawet wiem dlaczego - zaśmiał się krótko, bardzo nieprzyjemnie, lecz nagle spoważniał a czerwona mgła w jego szaleńczych oczach zgęstniała. - Nikt - cedził wolno. - Ale to nikt, nie będzie oszukiwał Lorda Voldemorta! Powinnaś o tym wiedzieć, głupia szlamo!
- Jesteś samym złem - krzyknęła. - Powienieneś wiedzieć, że wszyscy cię oszukują. Nawet twoje pieski. Nikt nie jest taki zły jak ty!
- Zła odpowiedź - machnął różdżką, ale zdążyła błyskawicznie się zastawić.
Jego Cruciatus odbił się od jej Protego.
Voldemort zaśmiał się celując w nią Avadą.
- Cutler! - krzyknęła w tym samym czasie.
Promienie zaklęć spięły się i jak iskry rozprysły w powietrzu, zmieniając na wzajem swoje tory ruchów. Gryfonka opadła na ziemię, a zielony promień przeleciał jej nad głową i ugodził w portret starego prapradziadka Tytusa Blacka, rozłupując go na pół. Śmierciożercy nie mieli tyle szczęścia. Cutler Ithiliny trafił McNaira w nogę. Mężczyzna ryknał z wściekłością i podniósł różdżkę.
- Panie...
- Nie - przerwał mu gwałtownie jego Mistrz. - Ona jest moja - powiedział, przypatrując się jak wstaje z podłogi i szykuje się do obrony przed jego kolejnym atakiem. - Expeliarmus!
- Nie! - zdążyła skoczyć za kanapę, nim dosięgło ją zaklęcie.
Czarny Pan ruszył za nią.
- Nie uciekniesz mi - powiedział. - Ta komnata jest za mała dla nas dwoje. Wychodź Nicks a spoję cię moim Wywarem i pozwolę zostać najwierniejszą w moich szeregach. Pomyśl o tym - kusił. - Jeżeli teraz wyjdziesz, nie zabiję cię. Pokazałaś, że potrafisz walczyć i nie boisz się zmierzyć z moją potęgą. To głupota - stwierdził. - Ale takich ludzi potrzebuję. Wychodź dobrowolnie, a będziesz żyła.
Ithilina ukryta za kanapą dyszała ciężko. Była śmiertelnie przerażona. Zdawała sobie sprawę, że nie da rady pokonać Voldemorta i jego sługusów, ale musiała za wszelka cenę bronić Tami! Nie mogła tylko zrozumieć, jak dyrektor i opiekunka mogli zostawić małą bez należytej opieki. Za to ani przez chwilę nie wątpiła, że Riddle kłamie. Poza tym życie pod jego rozkazami to nie było życie. Bez udziału woli, bez możliwości wyboru, stawało się tylko marną egzystencją ciała, które żyje bez ducha, spętane więzami kłamstw, bez nadzieji, na powrót do normalności. Nie wybrałaby takiego losu, nawet gdyby nie musiała troszczyć się o córeczkę Anny, a Czarny Pan jakimś cudem mówił prawdę. Nabrała głęboko powietrza w płuca i wychyliwszy lekko różdżkę skierowała ją na koniec peleryny czarnoksieżnika, gdy jego stopy pojawiły się na tyle blisko, by nie musiała opuszczać bezpiecznej kryjówki by ich dosięgnąć.
- Aaaaaa!!! - ryknął z wściekłością Lord, kiedy skraj jego szaty stanął w płomieniach.
- Panie! - drugi ze Śmierciożerców także okazał się kobietą.
Bellatriks Lestrange w jednej chwili odrzuciła maskę z twarzy i pospieszyła swemu Mistrzowi na pomoc, kierując na niego Aquamenti.
- Pozwól mi zabić tą plugawą wywłokę! - poprosiła, a jej głos drżał z podniecenia i nienawiści.
- Nie! - ryknął Voldemort. - Pożałujesz tego, Nicks! Czas kończyć tą zabawę!
To mówiąc odwrócił się od kanapy i wymierzył różdżkę w ukrytego pod stołem Zgredka, który wygramolił się z kryjówki i zawołał:
- Panienka musi uciekać, bo...
Nagle wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Skrzat nie dokończył, bo Bella z błyskiem szaleństwa i nienawiści w oczach, rozpoznała w nim dawnego sługę Malfoy'ów i krzyknąwszy: "Ty zdrajco!" - posłała ku niemu Avadę. Skrzat był jednak szybszy. Przerażony, upuścił zawiniątko z dziewczynką na podłogę w jednej chwili rozpływając się w powietrzu.
Ithilina jak w zwolnionym tempie zobaczyła ze swojego miejsca zielony promień pędzący w stronę Tamirelle, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu.
Nie miała wyjścia.
- Nie! - krzyknęła i skoczyła do przodu, zasłaniając sobą dziewczynkę.
Zielony promień w jej oczach rozszczepił się na tysiące, miliony i miliardy błyszczących iskier. Poczuła szarpnięcie, jakby leciała gdzieś w dół z ogromną szybkością, a potem nagle obraz i dźwięki zniknęły.
Zapadła ciemność.
"Chyba się nie udało" - zdążyła jeszcze pomyśleć.
Ostatnią bowiem rzeczą, którą słyszała, był zimny głos Voldemorta mówiący z radością:
- Avada Kedavra.

****

Anglia, dwór w Malfoy Manor, północ trzydziestego czerwca

Draco poprawiał nerwowo krawat, stojąc przed ołtarzem ustawionym w ogrodzie jego ogromnego domu. Cały czas denerwował się, dlaczego Ithiliny jeszcze nie ma.
"No i gdzie jest ojciec?" - myślał.
Matka, którą o to zapytał, nie chciała mu nic powiedzieć, zupełnie, jakby krępowała ją obecność Śmierciożerców, którzy przybyli, aby być świadkami ceremonii. Był cały Wewnętrzny Krąg. Brakowało tylko ciotki Bellatriks, McNaira no i samego Czarnego Pana.
"Chyba nie zabija w tej chwili Pottera?" - zastanawiał się.
Rozejrzał się dyskretnie po twarzach zebranych. Wszyscy byli w pelerynach Śmierciożerców, a białe upiorne maski trzymali w rękach. Chłopak skrzywił się nieznacznie i poszukał wzrokiem swego ojca chrzestnego, który miał pomóc uciec jemu i Iti zaraz po zaślubinach.
"Salazarze, spraw oby Czarny Pan się nie zjawił" - zaklinał wznosząc oczy ku mrocznemu niebu. - "I, zeby wujaszek Sev znalazł nam przytulniejsze miejsce na noc poślubną niż jego ukochane lochy" - dodał po chwili namysłu.
- Jest - szepnęła mu do ucha, Narcyza, a Draco obrócił się błyskawicznie, mając nadzieję, że matka nie ma na myśli przybycia Voldemorta.
Na szczęście to była ona. Wyglądała pięknie, czego wewnętrzny głod Malfoy'a nie pozwolił mu przeoczyć, nawet jako Pansy. Nie mógł się powstrzymać od przyglądania jej się przez cały czas, kiedy szła ku niemu poprzez ogród i później, gdy czarodziej z Ministerstwa prowadził ceremonię. Nie słuchał wypowiadanych przez niego słów. Miał jej przecież coś ważniejszego do powiedzenia, niż banalne: "tak".
Biała suknia wyglądałaby na niej jeszcze lepiej, gdyby była w swoim ciele. Nie mógł się już doczekać, kiedy zostaną sami i będzie mógł ją znów zobaczyć w prawdziwej postaci, bez działania Eliksiru Wielosokowego.
"Ten ślub może nie być taki zły" - stwierdził, uśmiechając się do niej.
Uśmiechał się tak od czasu opuszczenia Hogwartu i zaczynała go już boleć szczęka. Mimo to czuł się zadowolony z życia. No, w miarę zadowolony.
"Jeśli uda nam się opuścić to miejsce bez szwanku na zdrowiu" - dodał.
Niecierpliwie czekał na koniec przemowy urzędnika. Już tęsknił za smakiem jej ust.
I całej reszty - dorzuciło niepokorne drugie ja Dracona.
Jak dobrze, że była wolna i stała tu, obok niego.
Wreszcie nadszedł ten moment. Uścisnęli sobie dłonie, a ich pierścionki zetknęły się i zajaśniały czerwonym blaskiem, potem przy akompaniamencie pomruku zadowolenia ze strony gości, oba srebrne krążki połączyła czerwona wstęga uformowana z czystej esencji magicznej, która zmieniła barwę na złotą, gdy znudzony czarodziej, udzielajacy im ślubu włożył w nią swoją różdżkę, mówiąc:
- Czy ty, Pansy Radsono Parkinson, bierzesz sobie tego oto Dracona Valdona Malfoy'a za męża i przysiegasz kochać go i szanować dopóki śmierć was nie rozłączy?
- Tak.
Poświata biegnąca od pierścienia dziewczyny zmaterializowała się w jedwabną szarfę opasujacą ich ręce.
- Czy ty, Draconie Valdonie Malfoy'u, bierzesz sobie tę oto Pansy...
"Ithilinę."
-...Radsonę
"Monique."
- ...Parkinson
"Nicks."
- ...za żonę i przysięgasz ją kochać i szanować dopóki śmierć was nie rozłączy?
"Dopóki śmierć nas nie rozłączy."
- Tak.
Od ręki chłopaka wystrzeliła taka sama szarfa i ponownie przewiazała dłonie nowożeńców.
Północ właśnie wybiła na pobliskiej wieży mugoskiego kościoła, a oni dopełnili przysięgi, którą sobie złożyli w dniu swoich zaręczyn.
- Możesz pocałować pannę młodą.
Ujął jej brodę w dłonie i przez chwilę zdawało mu się, że poprzez mopsowate rysy Pansy widzi jej prawdziwą twarz z zarumienionymi policzkami i roziskrzonymi oczami.
- Kocham cię - szepnął.
"Powiedziałem to!" - zdziwił się. - "Och, jesteśmy w trakcie zaślubin, a ona już mnie zmieniła."
Ta myśl, o dziwo, nie wydała mu się straszliwą.
Ona zaś rozpromieniła się i spojrzała na niego, jakby z niedowierzaniem.
- Ja też cię kocham, Draco.
Złożył na jej ustach pierwszy małżeński pocałunek.
- Ogłaszam was mężem i żoną.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 01.03.2009 10:00
Post #23 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




EPILOG, czyli tam dalej...

Dziecię Wilka i Jednorożca
Z serca, ale nie z ciała
Połączy się z Chłopcem-Który-Przeżył
I da mu zwycięstwo
Choć Czarny Pan odbierze Dziecku
To, co najcenniejsze

Obudziła się, bo ktoś gwałtownie szarpał ją za ramię. Otworzyła niechętnie oczy.
- No najwyższy czas, panienko - zawołał konduktor. - Pociąg zaraz odjeżdża. Przez niedbalstwo nie będzie pani miała gdzie siedzieć. Strasznie coś ostatnio zatłoczona ta nasza trasa.
Lokomotywa zagwizdała przeciągle, a dziewczyna wstała, próbując dostrzec przez kłęby pary napis na jej boku.
- Gdzie ja jestem? - zapytała bezradnie.
Konduktor zmarszczył brwi i mruknął pod nosem:
"Kolejna niedouczona!"
- Tam gdzie powinnaś - odparł głośno i spiesznie odszedł w kierunku parowozu, wołając jeszcze. - Proszę się pospieszyć. Raz, dwa!
Podniosła się z posadzki i ruszyła chwiejnym krokiem do drzwiczek wagonu, które jeszcze były otwarte. Już prawie za nie łapała, kiedy ktoś łagodnie odsunął jej rękę.
- Nie możesz tam wejść - usłyszała.
- Anna! - krzyknęła na widok czarnowłosej, szczupłej dziewczyny o smutnym uśmiechu. - Co ty tutaj robisz? Gdzie my jesteśmy? Przecież ty...
- Ja wsiadłam do tego pociągu - wyjaśniła, odciagając ją lekko na bok. - Ale ty nie możesz. To nie jest jeszcze twój czas. Musisz wrócić.
- Czy ja... Czy ja umarłam? - zapytała cicho jasnowłosa, bo fakt, że widzi zmarłą przyjaciółkę i może z nią rozmawiać, nasuwała jej tylko jedno skojarzenie.
- Tak - Anna kiwnęła głową. - Nie miałaś wyboru. Ale teraz go masz. Nie możesz pójść dalej, Ithilino. Twoja misja jeszcze się nie skończyła.
Rozległ się gwizd lokomotywy, a Iti poczuła dziwną tęsknotę i nieprzepartą chęć by jednak do niej wskoczyć i dać się powieźć gdzieś, gdzie nie ma bólu i rozpaczy, które ostatnio wypełniały jej życie. Już prawie wstała, już podnosiła się z miejsca, już chciała biec za ruszającym pociągiem, ale Anna powtarzała:
- Musisz wrócić. To jeszcze nie jest twój ekspres. Musisz tam wrócić.
- Ale jak? - zapytała żałośnie. - I po co? Ona nie żyje, Anno. Zawiodłam cię, przepraszam - i rozpłakała się. - Nie żyje... Musiałaś ją tu widzieć.
- Nie widziałam jej - oparła jej dłonie na ramionach, zmuszając by na nią spojrzała. - Ona nie umarła i potrzebuje cię. Musisz tam wrócić.
- Jak mam to zrobić? - chlipnęła. - Przecież jestem martwa.
- Tylko twoje ciało. Żaden czarodziej nie jest w stanie odebrać nam duszy.
Głos Anny docierał do niej z coraz większą trudnością.
- Wracaj. Wracaj.
- Anno!
Obraz rozmywał się, falował. Dworzec wydawał się płynąć, a stukot parowozu cichnął. Postać Anny błyszczała jasnym światłem jeszcze przez chwilę, a potem rozpłynęła się w nicości. Ithilina poczuła szarpnięcie, jakby leciała gdzieś w górę, wysoko, wysoko.
A potem zapadła ciemność.
"Wróciłam?"

****

Koniec części drugiej.
Część trzecia, ostatnia, trylogii "Dziecko Przeznaczenia"
pt. "Odtrutka" już wkrótce.
Wszystko zależy od tego, czy ktokolwiek to jeszcze czyta biggrin.gif
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Miętówka
post 01.03.2009 14:32
Post #24 

Prefekt Naczelny


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 558
Dołączył: 08.02.2007
Skąd: z górnej półki

Płeć: arbuz



Ja czytam i chcę więcej.


--------------------
"In the Internet nobody knows you're a dog"
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Annik Black
post 25.06.2009 01:51
Post #25 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 64
Dołączył: 02.11.2005
Skąd: Wrocław

Płeć: Kobieta



II część już za mną biggrin.gif Chyba dziś nie zasnę. Opowiadanie straaasznie wciągające, bardzo mi się podoba smile.gif Ruszam czytać część trzecią wink2.gif


--------------------
"There is no good and evil, there is only power... and those too weak to seek it."
"Died rather than betray your friends."
"Voldemort... is my past, present and future...

Nieruchomości - znam się na tym :)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 16.04.2024 14:31