Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Odtrutka, ostatnia część trylogii

sareczka
post 01.03.2009 16:17
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Mietówka chciała więcej, więc proszę bardzo biggrin.gif Przy okazji, dziękuję za treściwy komentarz tongue.gif

ODTRUTKA - CZĘŚĆ TRZECIA TRYLOGII "DZIECKO PRZEZNACZENIA"

PROLOG, czyli rodzinne podobieństwo...

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, jesienne popołudnie

- Tatusiu! - czarnowłosa dziewczynka z zieloną, aksamitną kokardką przytrzymującą niesforne loki, przebiegła przez pokój i wyciągając rączki, zaczęła podskakiwać niecierpliwie obok ojca, który właśnie odkładał jakieś dokumenty na stół.
Blondyn pochylił się ku niej szybko.
- Na rączki! - zarządziła rezolutnie.
Mężczyzna ukrył uśmiech we włosach córeczki, kiedy ją podnosił.
Mała zcisnęła mu łapki wokół szyji i wyszeptała do ucha, głosem, który chyba tylko w jej przekonaniu był cichy:
- Kiedy ten pan sobie pójdzie i się ze mną pobawisz?
Odwróciła się i zza chudego ramionka rzuciła "temu panu" ciekawskie i nieco wystraszone zarazem spojrzenie.
- Niedługo - odpowiedział jej McNair, posyłając jednocześnie złośliwe spojrzenie jej ojcu. - Dzieciak wchodzi ci na głowę, Draconie.
Jego rozmówca skrzywił się lekko, ale starając nie dać tego po sobie poznać, wzruszył lekceważąco ramionami.
- Trzeba dbać o swoje geny - powiedział nonszalancko, opuszczając dziewczynkę na ziemię.
Jego niecirpliwy potomek zmarszczył mały kartoflowaty nosek i szarpiąc go za brzeg szaty zawołał:
- Tatusiu, tatusiu! A co to są te geny? Chciałabym to wiedzieć!
- Joycelynn , nie przeszkadzaj ojcu - do pokoju weszła właśnie pani Malfoy ubrana jak zawsze nieskazitelnie w suknię koloru dojrzałych wiśni.
Spojrzała surowo na czterolatkę, która natychmiast puściła ojca i splotła rączki za plecami, starając się wygladać jak najbardziej niewinnie.
- Jestem grzeczna, mamo - zapewniła, nie patrząc kobiecie w oczy, ale wbijając zielone ślepka w ojca, jakby szukała u niego potwierdzenia swoich słów.
- Jest - przytaknął spokojnie. - My i tak już tu z Rufusem kończymy, prawda? To wszystko, przyjacielu. Moja żona odprowadzi cię do drzwi.
- Ale... - McNair najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował ograniczając się do posłania wymownego spojrzenia pani Malfoy, kiedy Draco pochylił się nad ukochaną córeczką, tłumacząc jej zapewne czym są owe tajemnicze geny.
- Do zobaczenia! - rzucił jedynie przez ramię swojemu gościowi i posadziwszy sobie małą na ramionach wyszedł z nią z pokoju.
- I pobawimy się jeszcze w głuchego testrala, dobrze?
Malfoy musiał odpowiedzieć twierdząco, bo z korytarza dobiegł jeszcze McNaira i piękną żonę Dracona radosny pisk dziewuszki.
- Przepraszam za nią - powiedziała kobieta wyjątkowo zbolałym głosem. - I za mojego męża. Kompletnie nie wie jak się postępuje z dziećmi. Rozpieszcza Joyce na każdym kroku.
- A dziecko to wykorzystuje - zauważył McNair tonem znawcy, choć sam potomków nie posiadał. - Charakterek to ona ma iście malfoy'owski, ale urodą przypomina ciebie.
- Dziękuję Rufusie - Pansy uśmiechnęła się numerem piątym, ale rzekoma radość nie rozjaśniła jej oczu.
McNair niczego jednak nie zauważył.
I dobrze. Musiała dbać o pozory.

****

ROZDZIAŁ I, czyli ostatnie dni lata...

Anglia, ogród przed dworem w Malfoy Mannor, sierpniowe po południe prawie siedem lat później

- Jo!
- Loni, nie bądź dzieciak! A co się może stać? Przecież w ogrodzie też są zabezpieczenia.
Drobny blondynek odsunął z bladego czółka lśniącą grzywkę, która była przydługa i niemiłosiernie właziła mu do oczu. Wydął usta z dezaprobatą, patrząc na siostrę, bo bardzo nie lubił, kiedy posądzała go o niedojrzałe zachowanie. A przecież miał już całe siedem lat! To ona, pyskata i krnąbrna, zachowywała się nieodpowiedzialnie. Znowu. Będzie musiał donieść mamusi. Albo babci. Ale to później. Teraz trzeba przeciwdziałać.
- Oddaj! - zawołał zachodząc ją z boku i próbując wyrwać dziewczynce nowiuteńką różdżkę z dłoni. - Ledwo ją dostałaś, a już próbujesz czarować! A mama mówiła...
- Loni, ty głuptasie! - zaśmiała się czarnulka, z łatwością podnosząc rękę tak wysoko, że braciszek nie mógł dosięgnąć jej różdżki. - Przecież już dawniej czarowałam. Tatuś pokazywał mi zaklęcia jeszcze jak ty leżałeś w kołysce i pozwalał się czasem bawić swoją różdżką, a jak byłam w twoim wieku to miałam już guwernera. Nie pana Canossę, tylko takiego innego jeszcze, wiesz? Ale już nie pamiętam jak się nazywał. Miał taką wielką brodawkę na nosie! - przypomniała sobie i znów wybuchła śmiechem.
Ale Loni się nie śmiał. Nadąsał się jeszcze bardziej i postanowił w sym dziecięcym serduszku zemścić się na siostrze za nazwanie go głuptasem. Mógłby na przykład nie odzywać się do niej przez miesiąc. Albo rozdeptać jej obrzydliwą ropuchę Nasturcję! Ale na razie ciekawość zwyciężyła i mały arystokrata zapominając o swoich przyżeczeniach dopytywał się dalej:
- Wiem przecież! - przypomniał. - No to po co tu przyszłaś? Wypróbujesz sobie nową różdżkę w szkole. Chcesz spaść?!
- Nie, nie chcę - sapnęła ze złością. - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś najbardziej irytującym smarkaczem na świecie?
Chłopaczek, aż zatchnął się z oburzenia, a potem nie wahając się ani chwili dłużej popędził do domu z głośnym krzykiem:
- Maaaaaamoooo!
"Skarżypyta" - pomyślała Joyce. - "Wiedziałam, że nie wytrzyma. W ogóle nie wie, co to jest dobra zabawa."
Westchnęła tylko raz, na myśl o tym, jaka reprymenda będzie ją czekała, kiedy matka dowie się o tym, jak potraktowała brata. W gruncie rzeczy lubiła małego głupka, o ile nie donosił na nią i pozwalał ukradkiem polatać na swojej miotełce. Dziewczynka bowiem bardzo lubiła quidditcha i potajemnie grywała w niego z tatą. Matka i babcia uważały, że taki sport, a dokładniej żaden sport, nie przystoi panience o nazwisku Malfoy.
"Tradycja naszego nazwiska do czegoś zobowiązuje" - powtarzała zawsze pani Malfoy i Joyce była pewna, że to jej ulubione powiedzenie.
Na szczęście tatuś był odmiennego zdania, zawsze gotowy spełniać choćby najdziwniejsze zachcianki swojej córeczki. Tak jak ostatnio, kiedy podczas zakupów sprzętów i szat potrzebnych do szkoły, na ulicy Pokątnej, Joyce zakochała się w tłustej, szarozielonej ropuszce i uparła się, że woli dostać ją zamiast sowy.
"Zniosłabym nawet pufka pigmejskiego" - narzekała wtedy jej matka. - "Ale to brzydactwo! Draco, jak mogłeś kupić jej coś takiego?! W dodatku to mi będzie cały czas przypominało tego idiotę, Longbottoma!"
"Jakoś przeżyjesz" - podsumował całe zamieszanie jej niezawodny ojciec, po czym surowo nakazał jej trzymać Nasturcję z daleka od maminych pokoji.
Potraktowała sprawę poważnie, bo tata potrafił być przekonujący. Zwykle więc, jeżeli wyraźnie jej czegoś zabronił starała się go słuchać. Inną sprawą było, że mała spryciula zawsze tak kombinowała by w ojcowskich zasadach znaleźć jakieś luki, które mogłyby usprawiedliwiać jej kolejne wybryki. W ostateczności, gdy już dopuszczała się czynu, cytując mamę, karygodnego, wystarczyło by zrobiła niewinne oczka i zaczęła trząść bródką, czarując ojca, jak bardzo jej przykro, że znów była niegrzeczna. Strategia skutkowała, do mniej wiecej ósmego roku życia. Potem musiała jeszcze dodawać przeprosiny słowne i przyjmować karę bez szemrania. Która to kara zwykle była niepomiernie mała w stosunku winy, bo tata nie chciał przecież zamęczać swej pupilki. Nic więc dziwnego, że jego metody wychowawcze były stale krytykowane przez matkę małej. Pani Malfoy próbowała nawet zaangażować się czynnie w wychowanie dziewczynki, ale nie widząc efektów swojej pracy, dała za wygraną i skupiła całą swą rodzicielską miłość i uwagę na młodszym synu, kształtując go na stonowanego, rozumnego perfekcjonistę w każdym calu, z czego zresztą była bardzo dumna. Narcyza Malfoy, babka Joyce, widząc więc, że Draco robi wszystko, czego sprytne dziecię chce, postanowiła przejąć sprawy w swoje ręce i uczynić z dziewczynki małą damę. Wszak o swoje geny trzeba dbać! Toteż zmieniła małej gówernera na bardziej kompetentnego, oraz zaangażowała nauczycielkę francuskiego i tańca, wypełniając tym samym plan codziennych zajęć Jo tak szczelnie, że dziewczynka miała coraz mniej czasu na wygłupy. Babka była z siebie zadowolona. Oto wszak chodziło.
"Współczuję Slughornowi, kiedy Joycelynn trafi pod jego skrzydła."

Tym czasem Joyce, aż nadto świadoma nadzieji, jakie pokładała w niej surowa babcia, nie czuła się bynajmniej w obowiązku spełniać którąkolwiek z nich. Była zbyt radosna, by dać zamknąć się w konwenanse jakie narzucało jej arystokratyczne wychowanie. Z coraz większą niecierpliwością odliczała dni do momentu, kiedy będzie mogła wsiąść do upragnionego Ekspress Hogwartu.
- Już nie mogę się doczekać! - pisnęła do siebie, machając raźno nogami z wielkim podekscytowaniem.
Wysunęła koniuszek języka i zerknęła ukradkiem w stronę domu. Willa pozostała cicha i nieruchoma, co znaczyło, że mały donosiciel, jej brat, jeszcze nie zdążył zrealizować swojej samozwańczej misji. Nabrała głęboko powietrza i podjęła decyzję. Przechyliła się ostrożnie do przodu, aby sięgnąć do tylnej kieszeni spodni, do których wepchnęła różdżkę podczas wspinaczki na wysoką topolę, na której gałęzi właśnie siedziała.
"Uda się, Jo!" - powiedziała sobie twardo, kierując koniec różdżki na swój brzuch. Uznała, że tam powinien znajdować się środek ciężkości jej ciała.
- Win...
- Ooo...! Tam jest mamo! - dizewczynka zobaczyła jak do ogrodu wpada blondynek w zielonej szacie.
- Joycelynn!
- ...gardium leviosa!
- Nie!
Jo dokończyła zaklęcie i w tym samym momencie ufna w jego siłę zeskoczyła z konaru. Przez chwilę wisiała w powietrzu, trzymając pewnie różdżkę w ręku, ale potem...
- Co ty wyprawiasz?! - Pansy ze zgrozą w oczach podbiegła do swojej córki. Na jej twarzy strach mieszał się z wściekłością.
- Oooch... - jęknęła tylko panna Malfoy, gdy wystraszona reakcją matki upuściła różdżkę.
Zielona trawa pod nią zaczęła się gwałtownie zbliżać do jej twarzy. Usłyszała jeszcze czyjś pisk, a potem zapadła ciemność.
- Głupia dziewucha! - warknęła Pansy podbiegając do córki. Pochyliła się nad nią, przeklinając w duchu swoją nieostrożność, która sprawiła, że zostawiła różdżkę w salonie.
"Chociaż i tak nie zdążyłabym jej złapać" - pomyślała, próbując podnieść dziewczynkę.
Odwróciła się do Loniego, który stał obok niej z oczami utkwionymi w siostrze.
- Loni!
- Czy... czy ona umrze? - zapytał ze strachem i zamknął oczy, jakby nie był pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała jego matka, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Nie jest jakąś słabą mugolką.
"Na sczęście" - dodała w duchu.
- Loni, biegnij zaraz do salonu i przynieś moją różdżkę. Ach, i zawołaj babcię, a gdybyś jej nie znalazł każ ją powiadomić Serwetce. Powinna być w pokoju. Kazałam jej przetrzeć zastawę. No już. Pospiesz się! - przynagliła i upewniwszy się, że synek nie ociągając się więcej pobiegł żwawo w kierunku domu, odwróciła się z powrotem do córki.
"Ach! Same kłopoty z tobą!" - stwierdziła. - "A twojego ojca znów nie ma w domu."
- Joyce - poklepała Małą po policzku. - Joyce, słyszysz mnie?
Nie miała bladego pojęcia w jaki sposób mugole radzą sobie z cuceniem nieprzytomnych ludzi, dlatego była całkowicie bezradna. Ułożyła bezwładne dziecko z powrotem na trawie i czekała na swą teściową.
- Co się stało? - jasnowłosa dama unosząc w górę brzegi długiej sukni, aby móc poruszać się prędzej, zaniepokojona przypadła do wnuczki. - Spadła z drzewa?
- Skoczyła - wyjaśniła gniewnie Pansy. - Na Salazara, cóż ona sobie myślała?! Mam z nią tylko same kłopoty! - położyła rękę na główce synka i pogładziła go. - Dobrze się spisałeś, kochanie.
- Enervate - Narcyza z lękiem w oczach patrzyła na Joyce.
"A co jeśli nie zadziała?"
- Babciu? - dziewczynka otworzyła oczy i spróbowała się podnieść. - Co... co się stało?
- To chyba ty powinnaś nam to powiedzieć! - rzuciła gniewnie jej matka. - Zobaczysz, jak tylko ojciec się o tym dowie! Osobiście dopilnuję, żeby tym razem nie ominęła cię kara.
Narcyza pomogła podnieść się oszołomionej Joyce i poprowadziła kuśtykającą dziewczynkę do drzwi willi.
- Boli? - zapytała.
Jo zaciskając zęby kiwnęła twierdząco głową.
- Wezwiemy uzdrowiciela - dodała krzepiąco.
- Aha! - Pansy odwróciła się w stronę córki. - Swoją różdżkę moja panno, zobaczysz dopiero w Hogwarcie. Dopilnuję by skrzaty zapakowały ci ją głęboko na dnie kufra.

****

Anglia, komnata w Zachodnim Skrzydle we dworze w Malfoy Mannor, tego samego dnia w nocy

Joyce obudziła się czując dojmującą suchość w gardle. Leżąc nieruchomo na plecach spróbowała przełknąć ślinę. Raz, drugi, trzeci... Nie pomogło. Czuła się tak, jakby ktoś wepchnął jej do ust pełną garść piasku. Rozwarła szeroko buzię i zaczerpnęła głęboki oddech.
"Gdyby choć powietrze w pokoju było wilgotne!"
Ale nie było. Dziewczynka chcąc nie chcąc usiadła na łóżku.
"Muszę się czegoś napić" - stwierdziła.
Opuściła stopy ostrożnie na ziemi, świadoma późnej pory i nocnej ciszy jaka spowijała dwór. Była pewna, że wszyscy domownicy już dawno śpią.
"Zrobię to cicho" - zdecydowała. - "Nie potrzebuję znowu wysłuchiwać narzekań matki."
Spróbowała wstać, ale jej lewą kostkę zalała fala bólu.
- Ał! - wyrwało jej się.
Joyce pomna kłopotów jakie może na siebie ściągnąć zatkała sobie prędko usta otwartą dłonią i z przerażeniem wpatrywała się w drzwi, tkwiąc w pozycji siedzącej wśród rozrzuconej pościeli.
Przez chwilę nasłuchiwała nieruchomo, a potem bardzo szybko wślizgnęła się znów pod kołdrę, postanawiając zrezygnować z potrzeby zaspokojenia pragnienia, gdyż wydało jej się, że słyszy na korytarzu czyjeś kroki. Zamknęła oczy i spróbowała wyrównać oddech.
Raz, dwa, trzy.
Cztery, pięć, sześć.
Jo policzyła w myślach do dwudziestu, ale żadne niepokojące odgłosy nie powtórzyły się. Otworzyła ostrożnie jedno oko, a potem drugie i rozejrzała się po ciemnym wnętrzu swojej komnaty.
Cisza.
Zebrała się w sobie i usiadła na łóżku.
"Wydawało mi się" - przekonała samą siebie. - "Nie ma powodów do obaw."
Siedziała przez chwilę w spokoju, znów próbując sztuczki z przełykaniem śliny, jednak nieprzyjemne wrażenie pieczenia pozostało.
- Serwetko! - zawołała cicho. - Serwetko, potrzebuję wody.
"Mam nadzieję, że nikogo nie obudzę."
Odpowiedziała jej cisza. Dziewczynka zmarszczyła brwi w zadumie. Skrzaty w Malfoy Mannor słynęły z posłuszeństwa, więc niepomiernie zdziwiło ją, że Serwetka nie zjawiła się na jej wezwanie. Musiała być czymś zajęta.
- Uszatku! Włóczęgo! Kopciuszku!
Joyce próbowała bez skutku. W końcu zrezygnowana postanowiła ponowić próbę wygramolenia się z łóżka. Tym razem wstawała powoli. Kostka znów ją rozbolała, ale Mała dzielnie zacisnęła zęby i powoli posuwała się w kierunku drzwi.
"Zrobię to najciszej jak się da."
Uchyliła drzwi na korytarz bardzo powoli. Wokól niej rozpościerała się bezpieczna ciemność. Stąpając cichutko zeszła po schodach. Kuchnia znajdowała się na parterze, obok salonu i pokojów babci. Jo stanęła na końcu schodów i wyjrzała ostrożnie za róg. W sypialni Narcyzy paliło się światło.
"Pewnie coś czyta" - stwierdziła. - "Jeżeli tylko uda mi się zachować ciszę..."
- Dobrze wiesz, jakie to dla mnie trudne!
Dziewczynka stanęła jak sparaliżowana nie śmiejąc się ruszyć.
- Ależ, moja droga. Sama wiedziałaś na co się godzisz.
Rozpoznała chłodny i zawsze opanowany głos babki Malfoy. Teraz pobrzmiewały w nim twarde nuty.
- Nie zapominaj, że powiedział mi dopiero po ślubie! - krzyknęła histerycznie matka Jo. - A teraz wszyscy mamy przez to same kłopoty!
- Sugerujesz, że mieliśmy jakoś inaczej rozwiązać tę sprawę? - ironia w głosie starszej z kobiet była tak wyraźnie namacalna, że Joyce od razu domyśliła się jak zła musi być babcia.
"Ale o co chodzi?"
- Sugeruję, że ta sprawa nigdy nie powinna mieć miejsca. Draco zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie!
- Ale stało się - powiedziała spokojnie wdowa po Lucjuszu Malfoy'u. - I ty nie mogłaś mieć na to żadnego wpływu. Jedyny wybór, który zależał od twojej woli to było poślubienie mojego syna. Powiedziałaś "tak" przed ołtarzem, więc teraz stań na wysokości zadania i okaż się żoną godną potomka Malfoy'ów. Najznamienitszego rodu czystej krwi w Anglii.
- Który to potomek spłodził bękarta z mugolką! - warknęła Pansy.
"Bękarta? Z mugolką?'' - dziewczynka potrząsnęła w niedowierzaniu głową. - "Tata zdradza mamę z tymi... tymi... niewolnicami?!"
- Nigdy. Nie. Obrażaj. Mojego. Syna. W mojej. Obecności - wycedziła jej rozmówczyni przez zaciśnięte zęby. - I nie krzycz tak. Obudzisz któreś z dzieci.
Na chwilę zapadła cisza. Jo była przekonana, że obie kobiety stoją teraz naprzeciw siebie i mierzą się wściekłymi spojrzeniami, jak dwa rozjuszone drapieżniki gotowe w każdej chwili zaatakować.
Zaiste, kobiety potrafią być nie mniej niebezpieczne, niż mężczyźni.
- Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdziła nagle matka, głosem zmęczonym i wypranym z emocji. Chyba atak histerii już jej minął. - Ty zawsze będziesz po jego stronie. Nigdy nie dojdziemy w tej kwestii do porozumienia. Mogę się tylko cieszyć, że już niedługo nie będę musiała znosić jej obecności w moim domu. Przynajmniej na jakiś czas. Loni też na tym skorzysta.
Joyce usłyszała szelest jej sukni i prędko cofnęła się za róg korytarza. Spodziewała się, że matka zaraz będzie wchodziła po schodach do swojej sypialni.
- Dobranoc - usłyszała jeszcze.
Narcyza nie odpowiedziała.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a smuga światła zalała korytarz. Jo zauważyła sylwetkę matki w łososiowej sukni, która szybko pokonywała kolejne stopnie. Stukot obcasów jej pantofli tłumił puszysty, fioletowy dywan. Dziewczynka oddychała niespokojnie czekając, aż Pansy się oddali. Z nadmiaru informacji zapomniała o pragnieniu. Zamyślona weszła z powrotem po schodach, zastanawiając się, co miała na myśli jej matka. Czuła, że tej nocy nie będzie jej łatwo zasnąć.

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, następnego dnia rano

- Proszę wstawać, panienko.
Jo niechętnie otworzyła jedno oko i rozejrzała się po pokoju próbując zlokalizować źródło owych pisków.
- Pani ojciec już wrócił - poinformowała Serwetka, kołysząc się w przód i w tył, nie śmiejąc dotknąć dziewczynki jedynie patrząc na nią błagalnie wielkimi oczami.
- Tatuś! - zawołała radośnie natychmiast siadając na łóżku.
Zaraz jednak spochmurniała, jakby przypomniała sobie coś niemiłego.
"... spłodził bękarta z mugolką!" - w jej głowie rozległy się echem te haniebne słowa, które matka wypowiedziała o ojcu.
Wzdrygnęła się, a potem ziewnęła przeciągle. Wczorajszej nocy długo nie mogła zasnąć próbując zrozumieć całą tę sprawę. Po pierwsze należało zastanowić się czy była to prawda. Joyce nie była już naiwnym kilkulatkiem i dostrzegała wyraźnie, że małżeństwo jej rodziców nie należy do szczególnie udanych. Co prawda nie miała możliwości skonfrontowania swoich przemyśleń z inną rodziną, ale obraz szczęśliwych małżonków, jaki wyrobiły w niej czytane pokątnie lektury z babcinej biblioteki zdecydowanie różnił się od tego, który prezentowali sobą państwo Malfoy'owie. Dziewczynka już dawno doszła do wniosku, że matka chowa o coś żal do ojca, który z kolei wydaje się z radością odbywać swoje częste podróże w interesach Czarnego Pana. Coś było pomiędzy nimi nie tak i Jo była przekonana, że poznała wczoraj przyczynę problemów rodziców.
Po drugie, o co właściwie mama oskarżała tatę? To była kwestia najważniejsza i czarnulka łamała sobie nad nią głowę najdłużej. Czyżby ojciec zdradził matkę z jedną z mugolskich niewolnic, które pracowały w ich posiadłości? I miał z nią dziecko?
"To okropne!" - pomyślała z odrazą. - "Jak on mógł?"
Joyce nie miała zbyt wielkiej styczności z mugolami. Widywała ich jedynie okazjonalnie, gdy Draco zabierał ją czasem do fabryki, gdzie mugole wytwarzali dla Malfoy'ów broń i jakieś inne precyzyjne urządzenia, których zastosowania tata nie chciał jej wytłumaczyć, przekonując, że i tak by nic z tego nie zrozumiała. Mugole za każdym razem, kiedy ich widziała wydawali jej się kimś w rodzaju przerośniętych skrzatów domowych. Może byli od nich nieco sprawniejsi, skoro potrafili wykonywać maszyny, które robiły inne maszyny. Dla Joyce było to nie do pojęcia, ale tata wyjaśnił jej kiedyś, że mugole musieli nauczyć się radzić sobie w życiu skoro nie mogli używać magii.
- A dlaczego oni nas słuchają, tatusiu? - zapytała wtedy.
- Bo jesteśmy mądrzejsi i wiemy więcej o świecie. Słuchają nas dla swojego dobra. Poza tym wierzą, że Czarny Pan czyni ich życie szczęśliwszym.
To były poważne słowa i ośmioletnia wtedy Joyce nie do końca rozumiała ich znaczenie. Wyrobiły w niej jednak przekonanie, że mugole są jak salonowe pieski, nieszkodliwe ale bezrozumne i wymagające stałej opieki. Jako pozbawione inteligencji istoty były nieatrakcyjne dla każdego czarodzieja przy zdrowych zmysłach i pannie Malfoy nigdy nie przyszłoby do głowy, że można się zaprzyjaźnić z którymkolwiek z nich. Wolała już swoje skrzaty, bo one przynajmniej potrafiły używać magii. Tym bardziej nie rozumiała postawy ojca. Czyżby zakochał się w jakiejś mugolce? Jak to możliwe?
"Może mama nie jest idelana" - pomyślała krytycznie. - "Ale przecież jest czarownicą!"
Rozwiązawszy więc dwie zajmujące ją kwestie, nie dała jednak rady uporać się z trzecią. "Dlaczego?"
Joyce westchnęła ciężko, skupiając wzrok na Serwetce.
- Potrzebuję pomocy przy ubieraniu.
- Tak jest, panienko.
Skrzatka zmarszczyła nastroszone, krzaczaste brwi, zastanawiając się dlaczego pierworodna pociecha Malfoy'ów nie biegnie w samej piżamce na spotkanie ukochanego ojca, jak to miała w zwyczaju czynić. Mała pomocnica czuła, że stało się coś niezwykłego, jednak nie była to jej sprawa. Trzeba było skupić się na wypełnianiu codziennych obowiązków, żeby jej państwo byli zadowoleni. Serwetka za nic w świecie nie chciała zostać ukarana.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Miętówka
post 02.03.2009 20:55
Post #2 

Prefekt Naczelny


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 558
Dołączył: 08.02.2007
Skąd: z górnej półki

Płeć: arbuz



Dziękuję biggrin.gif.
Są błędy w składni i literówki, ale mam dzisiaj takie usposobienie, że nie będę ich wyliczać. Może kiedy indziej.
Czy mi się podoba... Bardzo mi się podoba! Szczególnie prolog, taki... no tak słodki. To pewnie przez Joyce, którą już polubiłam smile.gif.
Jeszcze raz dziękuję. I oczywiście... Dobra, nie będę niecierpliwa.


--------------------
"In the Internet nobody knows you're a dog"
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 02.03.2009 22:05
Post #3 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




No i kłaniam się ponownie Miętówce za rzeknięcie tego i owego pod moim tematem biggrin.gif Ten rozdział należy do tych nielicznych, które juz ukończyłam i wkleiłam na DK, więc mogę go wrzucić od razu. Voila!

ROZDZIAŁ II, czyli po potopie...

Anglia, dom przy Grimmauld Place 12, poranek trzydziestego sierpnia

Ithilina podniosła się na nogi, czując się wyjątkowo fatalnie. Właściwie nic ją nie bolało, ale miała przeświadczenie, że coś jest szczegónie nie tak. Jakby... jakby stało się coś bardzo ważnego, o czym zapomniała. Jakby miała jakieś zadanie do wypełnienia. Podrapała się po głowie w zamyśleniu. Wtedy też poczuła, że nabiła sobie guza.
"Musiałam upaść i uderzyć się" - pomyślała. - "Chyba wydarzyło się coś bardzo złego."
Nabrała powietrza w płuca i rozejrzała się dookoła. Była w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa. Ale dlaczego?
"Och...!"
Przypomniała sobie. Atak, eliksir, uwięzienie, ucieczka z Ministerstwa, Draco, a wreszcie... Tami! Gdzie ona mogła być? Voldemort miotał zaklęcia. Tami trzymał Zgredek i nie chciał jej oddać. Bella trzasnęła Avadą, a wtedy ona, Ithilina, skoczyła i...
Otworzyła szeroko usta ze zdumienia i spojrzała w dół na swoj ciało, którego... nie było!
- Jestem duchem! - jęknęła. - A Tami zabił Voldemort, kiedy przestałam już ją chronić!
Chciała rzucić się na podłogę w wyrazie beznadziejnej rozpaczy, ale przeniknęła przez nią i zawisła w powietrzu w kuchni, piętro niżej. Po jej twarzy potoczyły się widmowe łzy.

Szkocja, Hogwart, kilka godzin później

Kiedy Ithilinie udało się odzyskać jako taką równowagę, przypomniała sobie jeszcze o spotkaniu z Anną i jej słowach. Wiedziała, że umarła, co do tego nie było żadnych wątpliwości, skoro przenikała przez ściany, nie mogła niczego wziąć do ręki i nie odczuwała ani pragnienia, ani głodu. Jednakże wiedziała także, że gdyby nie pozostawiła tu na ziemi niedokończonych spraw, nie wróciłaby w swej nowej, ektoplazmatycznej postaci.
"A moje zadanie skończyłoby się, gdyby Tami rzeczywiście umarła" - stwierdziła.
Poza tym Anna była przekonana, że duch jej córeczki nie dołączył jeszcze do niej w zaświatach. Iti bardzo chciała wierzyć w to, że jakimś cudem dziewczynka została uratowana. I Hogwart także.
"Muszę ją odnaleźć!"
Nie zwlekając już dłużej udała się do Hogwartu, przekonana, że to dyrektor ocalił jej podopieczną. I choć pamiętała, że Dumbledore nakazał ewakuację zamku liczyła, że dowie się czegoś o jego aktualnym miejscu pobytu, od któregoś z duchów. Ta myśl wydała jej się tak naturalna, że aż zdziwiła się, iż za życia nigdy nie pomyślała, by porozmawiać z którymś z duchów - rezydentów Hogwartu. Owszem, odpowiadała uprzejmie na powitania Prawie Bezgłowego Nicka, ale nigdy nie próbowała go lepiej poznać.
"Chyba moja osobowość zmieniła się po śmierci" - pomyślała sarkastycznie, wzdrygnąwszy się jednak, słysząc jak to brzmi. - "Moje życie po śmierci... Czy ja się do tego kiedyś przyzwyczaję? Poza tym... to nie życie. Ja umarłam, tak! A teraz tylko wykonuję zadanie. I muszę się z tym pogodzić" - westchnęła smutno.
Leciała kilka godzin. Po drodze starała się dostrzec jakieś pozytywne aspekty tej sytuacji. Po pierwsze - mogła latać. Co prawda liczyła, że wystarczy tylko pomyśleć: "Chcę być w Hogwarcie", a znajdzie się natychmiast na miejscu. Niestety jej niematerialna postać nie posiadała widać takiej mocy i musiała odbyć całą podróż łapiąc ciepły, południowy wiatr, wysoko nad ziemią.
Po drugie - nie czuła zmęczenia, a jedynie niepokój związany z tym, co stało się z wszystkimi ludźmi, o których się troszczyła, po ataku Voldemorta. Nie wiedziała jak długo jej nie było. Być może atak jeszcze trwał, a ona będzie mogła się przysłużyć Jasnej Stronie.
"W końcu jest jeden istotny bonus, wynikający z mojej śmierci" - zauważyła z przekąsem. - "Drugi raz Voldemort już mnie nie zabije."

Do Hogwartu dotarła wczesnym popołudniem. Przez chwilę niepewnie krążyła wokół zamkowych wież, aż wreszcie, zamknąwszy oczy, przeniknęła przez gruby mur Wieży Gryffindooru. Wzdrygnęła się, kiedy bez szwanku udało jej się dostać do Pokoju Wspólnego. Wolała zamknąć oczy, gdyż nadal miała dziwne przeświadczenie, że zderzy się z murem.
"Chyba moja podświadomość uparcie nie chce się przyzwyczaić, że nie mam już czego sobie uszkadzać" - stwierdziła.
Potrząsnęła widmową głową, żeby odpędzić się od niechcianych, bezsensownych myśli. Musiała skupić się na zebraniu infromacji na temat swoich przyjaciół. Rozejrzała się po pomieszczeniu i natychmiast zauważyła, że coś jest nie tak. Dwie z czterech ciężkich zasłon, wiszących przy oknach wychodzących na błonia, były zielone. Bordowe, pluszowe obicia foteli zniknęły, zastąpione teraz przez czarną, skórzaną tapicerkę. Największe zmiany dostrzegła jednak na ścianach.
W pokoju nie było ani jednego portretu Godryka Gryffindoora!
Iti zmarszczyła brwi i podpłynęła wolno do obrazu wiszącego nad kominkiem.
- Coś tu jest nie tak - mruknęła.
Nie była w stanie rozpoznać szczupłego, wysokiego mężczyzny o srogiej minie, który wpatrywał się w nią z wyraźną pogardą. Ściskał w palcach różdżkę, wykonaną ze smoliście czarnego drewna, a drugą dłonią gładził po łbie wielkiego węża.
Ithilina pokręciła głową ze zdumieniem i zerknęła na złotą ramę obrazu w poszukiwaniu podpisu.

SALAZAR SLYTHERIN - CZYSTOŚĆ, NAUKA, POTĘGA!

Poczuła się tak, jakby dostała obuchem w głowę. Albo jakby ktoś ją ponownie zabił. Groza sytuacji dosięgła ją w jednej chwili.
"Voldemort wygrał..." - przemknęło jej przez głowę.
Odrzuciła tę myśl jak najprędzej i zabobonnie spróbowała splunąć na ziemię. Jej próba przegnania straszliwych myśli spełzła jednak na niczym z tej prostej przyczyny, iż jako istota niematerialna nie miała czym pluć. Co jeszcze bardziej ją zmartwiło. Nie zwlekając już więcej przeniknęła z zamkniętymi oczami przez portret zasłaniający wejście do wieży i ruszyła na poszukiwania kogoś, kto mógłby jej wyjaśnić całą sytuację.

Szkocja, Hogwart - łazienka Jęczącej Marty, tego samego dnia

- To koniec! - Ithilina podpłynęła do poszarzałego od kurzu lustra, wiszącego na ścianie toalety. - Przegraliśmy!
Zaniosła się rozpaczliwym szlochem, po raz kolejny żałując, że duchy nie posidają przynoszącego pewną ulgę przywileju ronienia łez. Była przygnębiona jeszcze bardziej, niż po zetknięciu z porteretem Salazara w wieży Gryfonów. Po pospiesznej penetracji wszystkich korytarzy i większości sal lekcyjnych w szkole, nie mogła już dłużej niedostrzegać zatrważających zmian, które zaszły w wystroju wnętrz Hogwartu. Zmian, będących w istocie bezwzględnymi czystkami, które pochłonęły wszystkie portrety trojga Założycieli. Zwycięską ręką z nowych porządków wyszedł jedynie mroczny Slytherin, a jego wizerunki niczym symbole narodowe w mugolskich szkołach, do których uczęszczali dawni znajomi Iti, znajdowały się w każdej klasie na honorowym miejscu. Na korytarzach natomiast zabrakło radosnych scenek rodzajowych, oraz rzeźb wszystkich czarodzieji, którzy mieli za życia jakiekolwiek powiązania z mugolami. Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę, co w takim razie pozostało w gabinecie dyrektora, skoro jedynym Ślizgonem kierującym szkołą w poprzednich latach był Fineas Nigellus Black. Nie odważyła się jednak wlecieć do tej komnaty, by sprawdzić swoje teorie.
Musiała przyjąć do wiadomości, że Voldemort odniósł zwycięstwo. Nowe oblicze Hogwartu wyraźnie na to wskazywało. Była bowiem pewna, że Dumbledore, ani nikt inny, ktokolwiek by go zastapił, nie ośmieliłby się do tego stopnia ingerować w tradycje szkoły, nawet gdyby nowym dyrekotrem został jakiś wyjątkowo fanatyczny maniak ślizgoństwa. Jedynym fanatykiem klasyfikującym się do tej kategorii pozostawał więc Voldemort.
Zaniosła się kolejną falą szlochu na samą myśl o tym, co taka tragiczna sytuacja mogła oznaczać dla wszystkich jej przyjaciół i członków Zakonu Feniksa.
Czy udało im się uciec?
Czy może Czarny Pan pozostawił ich przy życiu i w akcie przewrotnej zemsty zniewolił przy użyciu eliksiru?
A moze ich zabił?
- Nie, nie, nie! - krzyknęła zapamiętale i rzuciła się w kierunku toalety z niejasnym zamiarem utopienia swego smutku w muszli klozetowej, nie zdając sobie sprawy ze swego podobieństwa do Jęczącej Marty.
- Auu! - zawołało coś spod niej.
Zaskoczona Iti odskoczyła jak oparzona od muszli i wzbiła się w powietrze kilka cali wyżej, patrząc w niemym zdumieniu, jak z porcelanowego mebla wyłania się postać pulchnej uczennicy w za dużych okularach na nosie.
- Kim jesteś? I co robisz w mojej toalecie? - zapiszczała gniewnie nieznajoma.
- Ma...Marta?! - wyjąkała Iti. - Jęcząca Marta, prawda?
- A kim ty jesteś, żeby mnie obrażać! - warknął gniewnie drugi duch, potwierdzając tym samym przypuszczenia panny Nicks. - Z tego co widzę nie jesteś w lepszej sytuacji niż ja.
- Och, tak - westchnęła smutno i zaraz się zreflektowała. - Przepraszam, Marto. Jestem Ithilina Nicks. Chodziłam tutaj do szkoły, ale tylko przez rok. Byłam w Gryffindoorze i...
- Ach, to ty! - nowa niematerialna współtowarzyszka najwyrażniej znała ją jeszcze w cielesnej postaci. - Ta Gryfonka, która tak często leżała w Skrzydle Szpitalnym. Wiem kim jesteś. Ale... skąd ty się tu wzięłaś? No i jak umarłaś? Czy to było wtedy kiedy Czarny Pan wygrał?
- Tak, ale... Zaraz... Gdzie są inne duchy? Co się stało ze wszystkimi? Z Dumbledorem? Z czarodziejami? Bo Voldemort miał taki eliksir...
- A więc to tym ich truł! - Jęcząca Marta przez moment wyglądała na uradowaną. Widocznie bardzo długo zastanawiała się nad przyczyną zmian, które zaszły w otaczającym ją świecie żywych ludzi.
- Ale...
- Poczekaj. Powoli. Dumbledore i większość uczniów, wraz z nauczycielami zniknęła, tamtego dnia, kiedy dyrektor zarządził ewakuację. Postąpił słusznie, bo dosłownie zaraz po ich ucieczce do zamku wtargnęli śmierciożercy. Myślę..., myślę, że przybył tu z nimi ich Pan. Nie wiem dokładnie, bo ukryłam się w rurze odpływowej. Jest całkiem wygodna. Za chwilę ci pokażę.
- W porządku - Iti lekceważąco machnęła ręką. - Ale Marto! Dlaczego mówisz o tym wszystkim jakby wydarzyło się to bardzo dawno temu?
Drugi duch popatrzył na nią i ze zdiwieniem pokręcił głową.
- No, będzie już ponad dziesięć lat. Co cię tak dziwi? Ach, rozumiem! Pewnie wróciłaś dopiero dzisiaj.
- Tak - odparła nieprzytomnie jej rozmówczyni. - Ja nic z tego nie rozumiem! - poskarżyła się. - Jak mogło minąć dziesięć lat! Przecież nie było mnie tylko chwilkę!
- Nikt ci nie wyjaśnił? - Marta podfrunęła do niej i położyła jej rękę na ramieniu, chcąc dodać jej otuchy. - Umarłaś, ale jesteś duchem. To znaczy, że mają dla ciebie jakieś zadanie do wykonania. Przysłali cię w odpowiednim momencie. To normalne. Sir Nicolas powiedział mi kiedyś, że tak naprawdę niewielu z nas ma do załatwienia coś tak pilnego, że wraca od razu po śmierci. Ja też nie szybko wróciłam do Hogwartu.
- Nie? - zdziwiła się jej nowa koleżanka, którą te wyjaśnienia najwyraźniej przekonały. - A kiedy?
Marta zmarszczyła brwi i poprawiła sobie widmowe okulary, które co chwila zsuwały się z jej garbatego nosa.
- Nie pamiętam dokładnie. Chyba ze trzydzieści lat później. Dokładnie wtedy, kiedy Czarny Pan stracił moc. Może już wtedy planował użycie dziennika? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
- Dziennika? - Iti nie zrozumiała wszystkiego z jej wywodu. - Marto, a właściwie... Jak ty zginęłaś?
- Niewielu o tym wie - powiedziała z dumą, a jej ektoplazma pojaśniała z radości. - Do tej pory zapytał mnie o to tylko Harry Potter piętnaście lat temu. Wiedział tylko on i jego przyjaciele. No i może powiedzieli Dumbledorowi.
- Ale jak? - przerwała jej.
- Siedziałam w toalecie i płakałam, bo jedna głupia dziewucha nazwała mnie bezwartościową brzydulą, a wtedy coś zaszeleściło za drzwiami. Krzyknęłam, żeby się wyniosło, ale to coś wtargnęło do mojej kabiny. Spojrzałam w jego ślepia. Były przerażajace, mówię ci. Wielkie i żółte. A potem... - zrobiła efektowną pauzę. - Umarłam!
Ithilina wydawała się zbita z tropu. Odchrząknęła i zapytała niepewnie.
- Ee.. to co cię w końcu zabiło? Potwór?
- Oczywiscie! Nie tam byle avada, czy sztylet, jak Krwawego Barona. O nie, moja droga! Mnie zabił najprawdziwszy bazyliszek.
- Ten z Komnaty Tajemnic? - zdziwiła się.
- No, widzę, że coś jednak wiesz na ten temat. Tak, ten sam, którego nasłał na mnie Riddle. Ten sam, którego Harry Potter zabił na swoim drugim roku. Pamiętam to doskonale!
- Czytałam Historię Hogwartu - wyjaśniła bardziej sobie, niż Marcie, którą zdawało się to na dobrą sprawę nie interesować. - Ale nie wiedziałam o tym wyczynie Harrego. Nigdy mi o tym nie mówił.
Zamyśliła się na chwilę, czując niemiłe ukłucie w miejscu, gdzie prawdopodobnie za życia miała serce. Potem coś jej się przypomniało.
- A dziennik? Wspominałaś coś o dzienniku i Voldemorcie. Jaki to ma związek?
- No dziennik jest w tym wszystkim najważniejszy! - zawołała entuzjastycznie. - Harry wyjaśnił mi to, któregoś dnia, kiedy było już po wszystkim. Otóż, dziennik stworzył Czarny Pan jeszcze w czasach szkolnych, a potem po wielu latach ten przedmiot trafił w ręce Ginny Weasley. Za jej pomocą zła wola Riddla z dziennika sterowała bazyliszkiem, który siał panikę w Hogwarcie. Spetryfikował nawet Nicka! Ginny wyrzuciła w końcu dziennik, a znalazł go Harry. Rozwiązał zagadkę jak się dostać do Komnaty, kiedy opowiedziałam mu o mojej śmierci. Myślę, że to było moje zadanie.
- Myślisz? - zdziwiła się Iti. - Nie wiesz na pewno? Ale, zaraz... Gdyby to było twoje zadanie na ziemi, to... Dlaczego jeszcze tu jesteś?
- A ty? - Marta próbowała uniknąć odpowiedzi. - Ty wiesz czego masz tutaj dokonać?
- Tak! Jestem tego pewna.
- Szczęściara - westchnęła zazdrośnie pulchniejsza z widmowych dziewcząt. - Ja chyba mam jeszcze coś do roboty, skoro tu jestem. Mało kto wie, na pewno.
- Och... - Ithilina nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć.
Wszystko wskazywało na to, że nie jest takim znowu zywczajnym duchem.

****

Francja, mała wioska La Nerige, około trzeciej następnej nocy

- Nie rób tego!
Nie robić? Dlaczego miałby tego nie robić? Czemu miałby sobie odmawiać takiej przyjemności? Poza tym, jego pani mu pozwoliła.
Nie, kazała.
I ta skóra... Taka gładka i słodka. Skóra młodego. Młodzi są najsmaczniejsi.
Ach, dość już! Gryźć, jeść! Teraz!
Bestia warknęła głucho, a ofiara w jej uścisku krzykneła z przerażenia i rozpaczliwie zatrzepotała rękami, próbując się uwolnić. Nadaremno. Szare cielsko potwora przygniotło chłopaka do podłoża ze zdwojoną siłą. Potężne, pazurzaste łapy wbiły się w jego bok wywołując kolejny krzyk bólu i unieruchamiając go skutecznie. Wilkołak kłapnął paszczą tuż nad jego głową, jakby chciał mu ją odgryźć, a potem błyskawicznie opadł na ramię wgryzając się długimi, zakrzywionymi kłami. Chłopak wydał krótki, przeraźliwy wizg, który urwał się gwałtownie, gdy zemdlał z powodu bólu i utraty krwi, w morderczym uścisku siwej bestii.
Wilkołak zaryczał triumfalnie i powtórnie opuścił wielki, okrwawiony pysk na nieprzytomną ofiarę, gdy w jego mózgu rozległ się nowy rozkaz.
Nie teraz!
Potwór odskoczył, wietrząc swoim czułym nosem stado ludzi, na których chętnie by zapolował. Jednak coś musiało być z nimi nie tak, skoro głos jego pani był taki wzburzony. Rozejrzał się wyławiając w ciemności sylwetki dużej grupy czarodziejów. Obnażył kły.
Broń się!
Byli uzbrojeni. I było ich wielu. Wilkołak szybko zerknął do tyłu, przeczesując wzrokiem las za sobą w poszukiwaniu swoich pobratymców. Wilki polują w stadzie, a w ich liczebnej przewadze zwykle tkwi siła. Potwór zdał sobie sprawę, że w tej chwili przed wrogami może obronić się jedynie, jeżeli inni pójdą za nim. Jak na złość żadne inne szare, czy brązowe cielsko nie czaiło się w ciemności. Musiał oddalić się od reszty, goniąc tego młodego wyrostka, którego pani pozwoliła mu pokąsać do woli. Będzie więc musiał liczyć wyłącznie na swoje kły i pazury. Zawarczał głucho, chcąc ich trochę nastraszyć. Na dwunożnych zawsze to działało, bez względu na to, czy potrafili posługiwać się różdżkami, czy nie. W tym ryku była jakaś potężna, prawie magiczna siła, która na krótką chwilę zasnuwała ich umysły duszącą mgłą strachu i paniki. Była obietnicą rychłej, bolesnej śmierci. Zwykle ta chwila oszołomienia wystarczała wilkołakowi, żeby zaatakować i zdobyć przewagę nad ofiarą. Potężnym skokiem i zwaleniem z nóg wilkołak zapewniał sobie zwycięstwo, pozbawiając człowieka broni, bądź różdżki.
Tym razem było inaczej. Czarodzieje przed nim nie byli tak bardzo przerażeni, jak być powinni. Wyglądali tak, jakby spodziewali się zastać go tutaj. Potwór obnażył kły i nie czekając na ich reakcję, skoczył na stojącego najbliżej mężczyznę. Ten przewrócił się na trawę i zgubił różdżkę, ale nim został zraniony, jego przyjaciele zaczęli miotać w szarą bestię zaklęcia oszałamiające i zabijające. Zwierz zawarczał z wściekłością i odkoczył od swej ofiary. Avada kedavra działała na ludzi, a nie na niego, ale zdawał sobie sprawę, że te dwunogi zaraz mogą wpaść na użycie zaklęć tnących, które mogą przedrzeć się przez jego grube futro i poważnie nadwyrężyć jego siły. Uskoczył więc za drzewa, starając się odciągnąć ich od tego miejsca. Spodziewał się, że jego bracia musieli zostać na polanie, która znajdowała się nie tak daleko stąd. Jeżeli ci ludzie bedą na tyle głupi, żeby pójść za nim to zapowiada się niezła uczta. A jeśli nie, to najwyżej im ucieknie. Rzucił się pędem przez las, ale nie przebiegł nawet dziesięciu kroków, nim natknął się na kolejną gurpę uzbrojonych czarodziejów. Nie zdążył powalić żadnego, gdyż dosięgło go zaklęcie tnące. Zawarczał ze zdwojoną wściekłością, czując jak jego własna krew spływa mu po boku z rozciętej łopatki. Zaczął się cofać, uskakując przed kolejnymi kolorowymi promieniami. Spróbował ich zmylić i pobiegł w bok, ale ludzie byli sprytniejsi i okrążali go ze wszystkich stron. Zawył przeciągle. Musiał wezwać innych. To była jego jedyna nadzieja. Nie podoła tylu dwunogom naraz. Wyraźnie wyczuwał ich zamiary. Chcieli jego śmierci. Zabijał, albo gryzł ich pobratymców. Nie będą mieli dla niego litości. Zawył jeszcze raz, ale nikt mu nie odpowiedział.
Czarodzieje podchodzili coraz bliżej, nieustannie siekąc zaklęciami. Uskakiwał między drzewa. Krył się w wykortach. Udało mu się wreszcie przewrócić jednego i wyrwać z ich pierścienia. Uciekał szybko. Szponiaste, mocno umięśnione łapy dudniły głucho o leśne poszycie, kiedy tak biegł, wyjąc raz po raz i wzywając pomocy. Uzbrojeni w różdżki ludzie byli tuż za nim i wcale nie próżnowali.
Kolejne zaklęcie trafiło go w lewą, tylną łapę. Nie zatrzymał się choć łapa przestała dawać takie silne oparcie jak powinna. Dwunogi krzyczały i nawoływały się nawzajem, pewnie zagrzewając do walki, a wilkołak nagle rozpaczliwie zapragnął usłyszeć w swej świadomości rozkaz pani. Jakąś od niej wskazówkę, co powinien teraz zrobić, żeby ocalić skórę. Szaleńczy bieg męczył go coraz bardziej, a z łopatki nie przestawała płynąć krew.
W lesie robiło się coraz jaśniej. Ciemność wolno przechodziła w szarawy świt, a tarcza księżyca bladła.
Jestem!
Głos pani tak nagle zabrzmiał w umyśle wilkołaka, że ten zatrzymał się zdezorientowany, a potem obrócił przodem do atakujących, którzy w tym samym momencie zamiast walić w niego zaklęciami, także się zatrzymali. Bo oto obok potwora pojawiła się kobieta o wręcz niesamowitej urodzie, ubrana w czarną suknię. Jej włosy lśniły czystym srebrem, a biała jak kość słoniowa płeć zdawała się jaśnieć własnym światłem, tak, że pomimo wciąż panującego półmroku czarodzieje zobaczyli ją wyraźnie. Większość z nich opuściła różdżki z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia, ale i uwielbienia na twarzach.
- Co tu pani robi? - zapytał jeden.
- Proszę się odsunąć. Zaraz unieszkodliwię tego wilkołaka! - zawołał inny.
- Nie, ja to zrobię! - zaperzył się trzeci.
- A właśnie, że ja!
- Ja!
Mężczyźni zaczęli się przekrzykiwać nawzajem, ale ich oczy nadal były zwrócone na piękną nieznajomą. Zaraz też zaczęli podchodzić coraz bliżej niej, nie zważając na obecność szarego potwora, który warował u jej stóp, szczerząc kły jak zły pies.
Nie atakuj.
- Ale po co go zabijać panowie? - zapytała kobieta, głosem niezwykle melodyjnym i zmysłowym. - Nie wolelibyście odprowadzić mnie do wioski? Może któryś z was mógłby mnie gościć?
To wywołało kolejną falę kłótni. Każdy z obecnych czarodziejów miał bowiem przemożną ochotę zaopiekować się srebrnowłosą pięknością.
- Stój, Morris! - zawołała naraz jedna z postaci, która wciąż miała uniesioną różdżkę. - Nie podchodź do niej!
Kobieta stojąca obok wilkołaka zmierzyła mówiącą chłodnym wzrokiem i rozejrzała się ukradkiem wokoło. Otaczała ich grupka ludzi, wśród których kilkoro mierzyło do niej i wilkołaka z różdżek.
"To muszą być kobiety" - stwierdziła srebrnowłosa czarownica. - "Mój czar na nie nie działa."
- To wila! - krzyknęła jedna z aurorek.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że ludzie ścigający wilkołaka musieli należeć do łowców czarnoksiężników i wszelkich niebezpiecznych stworzeń.
Wila zagryzła usta, a bestia obok niej naprężyła się do skoku, gotowa bronić swej pani.
Księżyc bladł coraz bardziej.
Nie atakuj!
- Ocknijcie się! - nawoływały czarownice w widocznych już zielonych szatach i karmazynowych odznakach na piersiach. - Spójrz, Tacker!
Jedna z nich miotnęła zaklęcie w kierunku wili, a ta zareagowała odruchowo. Napięła wszystkie mięśnie, a po chwili na oczach oniemiałych ze zdumienia mężczyzn przemieniła się w monstrum o ostrym ptasim dziobie i błoniastych skrzydłach. Zaskrzeczała wściekle i ruszyła do ataku.
Teraz!
Wilkołak skoczył tuż za nią, przewracając na ziemię czarnowłosą aurorkę. Nie zdołał jednak ugryźć jej, gdyż przeszkodził mu ostry jak brzytwa ból w zranionym wcześniej barku. Jeden z aurorów posłał celnie kolejne Zaklęcie Noży w to miejsce, zmuszając potwora do wycofania się.
- Zmęczcie go, ale nie zabijajcie! - polecił wysoki, czarnoskóry czarodziej. - Księżyc zaraz zajdzie. Musimy wiedzieć kto za tym stoi.
Skrzydlate monstrum przecięło z wściekłością arterię na szyji kobiety, którą trzymało tylnymi łapami, uzbrojonymi w długie pazury.
"A więc to tak!" - pomyślała wila. - "Wciągnęli nas w pułapkę i chcą go żywego. Ale ja na to nie pozwolę!"
Zaatakowała ze zdwojoną siłą, jednocześnie wysyłając mentalną wiadomosć do pozostałych wilkołaków.
Pospieszcie się!
Musiały zdążyć, nim zaczną się przemieniać i staną się na powrót ludźmi. I to w dość żałosnym stanie, biorąc pod uwagę, jak bolesna jest przemiana. Nie mogła pozwolić, by coś stało się jej towarzyszowi. Mistrz nigdy by jej tego nie darował. Potrzebował ich wszystkich, ale szary wilkołak był jednym z jego ważniejszych sług. Wila wyrwała się z kręgu zaklęć, poderwała do lotu i wylądowała wprost przed szarą bestią, której bok krwawił obficie. Zasłoniła go skrzydłami przed atakującymi.
Księżyc bladł coraz bardziej.
Usłyszała jak wilkołak pada na bok tuż za nią, zupełnie wyczerpany.
"Zaraz zacznie się przemiana! Gdzie oni są?"
Aurorzy szykowali się do rzucenia zbiorowo jakiegoś zaklęcia. Widziała to w ich oczach. Była pewna, że teraz już z nimi skończą.
Stado siedmiu wilkołaków wypadło zza drzew i natychmiast skoczyło na ludzi, którzy rozpierzchli się w popłochu. Chyba nie sądzili, że w wiosce znalazło się, aż tyle bestii.
Zabić!
Wilkołaki rzuciły się do ataku wyjąc i warcząc, ale wila wiedziała, że nie mają zbyt wiele czasu. Zamknęła oczy i spróbowała pozbyć się furii i przerażenia, które się w niej nagromadziło. Odetchnęła kilka razy i wreszcie z cichym pyknięciem powróciła do swej nieagresywnej, urzekającej postaci. Wyszarpnęła zza paska różdżkę, którą do tej pory nie zdążyła się posłużyć i skierowawszy ją na grupę atakowanych przez wilkołaki aurorów, wypowiedziała zaklęcie uniemożliwiające przeciwnikom aportację. A zaraz potem za pomocą kolejnego czaru złapała ich w wielką, srebrną sieć. Kilkorgiem czarodziejów, którzy znaleźli się poza siłą rażenia jej zaklęcia zajęły się już cztery wilkołaki. Pozostała trójka nie była już w stanie. Księżyc zniknął z nieba prawie całkowicie, a one zaczęły powracać do swych ludzkich postaci.
"Jesteśmy uratowani" - pomyślała i westchnęła z ulgą.
Potem odwróciła się i ruszyła w kierunku miejsca, gdzie ostatni raz widziała szarego wilkołaka z ranną łopatką. Zamiast niego w leśnym poszyciu leżał teraz nieprzytomny, nagi mężczyzna. Z pleców spływała mu krew, a jasne włosy lepiły się od potu.
Jeden z wilkołaków zawył po raz ostatni, nim blask księżyca zniknął całkowicie, pochłonięty przez wschodzące słońce.
Wila uklękła przy rannym i dotknęła jego barku różdżką, szepcząc lecznicze słowa.
Pełnia wreszcie dobiegła końca.
Niewielu ludzi w wiosce La Nerige mogło witać nowy dzień.

****

Anglia, Straszny Dwór - infrimeria, poranek po pełni

- Widzę, że w końcu wracasz do siebie.
Draco przetarł oczy dłońmi i z wyraźnym wysiłkiem usiadł na łóżku. Kobieta siedząca w fotelu obok niego, podała mu fiolkę z jakimś żółtym eliksirem w środku. Krzywy uśmiech ozdobił jej piękne, pełne, czerwone wargi. Musnęła mu dłoń wystudiowanym gestem, przyjmując od niego pustą buteleczkę. Prychnął pogardliwie i zażądał krótko:
- Moje ubranie, Mortimer.
- W swej wilczej postaci jesteś znacznie bardziej uprzejmy wobec mnie, Draco - rzuciła zmysłowym głosem.
- Odwal się! - fuknął.
Wstał z trudnością, ale wila nie zamierzała mu pomóc. Tylko wodziła za nim wzrokiem, kiedy owinięty kocem, pod którym jeszcze przed chwilą leżał, przetrząsał szafę w poszukiwaniu czegokolwiek, czym mógłby się okryć przed jej natarczywym spojrzeniem. Wreszcie znalazł białą koszulę nieco na niego za szeroką i jedwabne, czarne spodnie.
- Zupełnie niepotrzebnie się trudzisz - odwrócił się i z zaskoczeniem stwierdził, że jego towarzyszka stoi tuż za nim.
Vanessa położyła mu dłonie na wciąż nagich ramionach i zmrużyła zalotnie oczy.
- Niepotrzebnie - mruknęła uśmiechając się czarująco.
Draco skrzywił usta w pół-uśmiechu.
- Wiesz dobrze, że na mnie nie działają twoje sztuczki, więc mogłabyś się już odczepić po tych wszystkich latach, kiedy...
- Kiedy współpracujemy - wpadła mu w słowo, mrugając do niego figlarnie.
- Kiedy mnie niewolisz - dokończył cierpko i gwałtownym gestem zrzucił jej delikatne dłonie ze swych ramion.
- Wiem - powróciła do przerwanego wątku. - Ale nie wiem dlaczego. I zrozum, to mnie pociąga.
Poszła za nim i stanęła pod drzwiami łazienki, za którymi zniknął, aby się przebrać.
- Poza tym widziałam cię już nago.
- Ale ja przynajmniej wtedy nie byłem tego świadomy - warknął przez drzwi.
- Wiesz, że mogłabym cię zniewolić - powiedziała, prostą Alohomorą radząc sobie z zatrzaśniętymi przez niego drzwiami.
Mężczyzna stał już w spodniach, a teraz zakładał na siebie lnianą koszulę.
- Ale nie zrobisz tego, ponieważ podoba ci się to, że na ciebie nie lecę - zauważył przytomnie.
Vanessa przez chwilę przyglądała mu się z mieszaniną wściekłości i desperacji na ślicznej twarzy, a potem z furią cisnęła porcelanową mydelniczką o podłogę.
- Tak, do cholery! - krzyknęła. - Powiedz mi... - odgarnęła gwałtownie srebrne włosy z czoła. Była piękna nawet wtedy, kiedy się złościła. Na tym właśnie polegała moc wil. Były nigdy nie starzejęcymi się istotami, o oszałamiającej powierzchowności, którą mamiły mężczyzn tak skutecznie, że w naprawdę nielicznych sytuacjach musiały korzystać z różdżek. Toteż nie potrafiły nie tylko kochać, ale nawet pragnąć kogokolwiek. Vanessa zaś była typową przedstawicielką swojego gatunku. Nikt nie wiedział, ile lat obecnie sobie liczyła. Wygladała natomiast na dwudziestolatkę, łącząc w sobie wyrafinowaną zmysłowość z niewinnością młódki. Była wyjątkowo sprawną uwodzicielką, nawet jak na standarty wil. Dlatego, odkąd młody Malfoy wydoroślał i nadal nie wykazywał zainteresowania jej osobą, zaczął ją pociągać. Ale i niepokoić. Nie wiedziała, co jest z nią nie tak.
- Powiedz mi... - ciagnęła. - Powiedz mi, dlaczego. Musisz mieć w sobie domieszkę krwi wili. Inaczej nie byłbyś tak odporny na mój urok. Powiedz mi, natychmiast! - zażądała, zagradzając mu drogę do wyjścia z łazienki.
- Och, Van - mruknął fałszywie słodkim głosem, łapiąc ją za ramiona.
Vanessa podniosła głowę szukając wargami jego ust, przekonana, że Draco wreszcie jej ulegnie. Ale on sprytnie okręcił ją wokół siebie i wyszedł, natychmiast sięgając po swoją różdżkę, leżącą na stoliku przy łóżku, w razie gdyby chciała przypuścić gwałtowniejszy atak na jego osobę.
Ale ona tylko stała przed nim dysząc wściekle.
- Odpowiedz!
- Nie mam pojęcia - stwierdził. - Ze strony matki raczej nie. Może krewni ojca mieli z wami jakieś powiązania, ale wybacz, jego już raczej nie zapytam o zdanie, prawda? - zadrwił.
Vanessa prychnęła, ale on kontynuował:
- Ale prawdopodobnie sprawa jest dużo prostsza - zapiął złoty zegarek na ręce i poprawił wierzchem dłoni blond czuprynę, podchodząc do niej - Ja cię po prostu nienawidzę, Mortimer.
- Ty... - ale nie dokończyła, bo roześmiał się jej szyderczo prosto w twarz i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie.
Zalała ją taka fala wściekłości, że mimowolnie przemieniła się w skrzydlate monstrum z haczykowatym, ptasim dziobem, jak to się działo zwykle, kiedy czuła się zagrożona i jedynym sposobem walki przestawał być jej nieodparty wdzięk, a stawały się ostre jak brzytwy szpony.
"Do czego ty mnie doprowadzasz, Malfoy!" - pomyślała gniewnie.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Annik Black
post 25.06.2009 02:24
Post #4 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 64
Dołączył: 02.11.2005
Skąd: Wrocław

Płeć: Kobieta



Czytam, czytam... I co? sad.gif Nie ma ciągu dalszego... Ech... Nie zasnę przez to xD Ale opowiadanie jest bardzo wciągające. Masz fajne pomysły i ładnie piszesz. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy, choć powiem szczerze że miałam nadzieję, że potoczy się to troszeczkę inaczej. W każdym bądź razie życzę weny wink2.gif
Anniś wink2.gif


--------------------
"There is no good and evil, there is only power... and those too weak to seek it."
"Died rather than betray your friends."
"Voldemort... is my past, present and future...

Nieruchomości - znam się na tym :)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 05.07.2009 14:55
Post #5 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Ojej, ależ się zagapiłam! blush.gif Jest ciąg dalszy, droga Annik (dziękuję za komentarz biggrin.gif ) i chętnie się nim podzielę. Bardzo mi miło, że ktoś to jeszcze czyta.
Mogę Was zapewnić, że kiedyś (niestety nie mogę określić ile to jeszcze potrwa) opowiadanie zostanie zakończone.
Żeby już nie przynudzać - proszę kolejny rozdział.



ROZDZIAŁ III, czyli witaj szkoło!

Anglia, dwór w Malfoy Mannor, późny poranek pierwszego września

Draco wyszedł z sypialni z wyrazem skrajnego zmęczenia na twarzy. Czuł się tak, jakby ktoś bardzo pieczołowicie przewrócił całe jego ciało na drugą stronę i zapomniał przywrócić do stanu właściwego. Ale do tego już zdążył się przyzwyczaić w ciągu minionych jedenastu lat. Zawsze był przemęczony i obolały po pełni.
"Mogę się tylko cieszyć, że nic z tego nie pamiętam" - pomyślał, kierując się wolnym krokiem do jadalni, gdzie spodziewał się zastać już całą swoją rodzinę.
Gdyby nie Joyce chętnie odpuściłby sobie nie tylko ten posiłek, ale wszystkie obowiązki czekające go dzisiejszego dnia. Nie miał ochoty spotykać się z nikim. No, ale dziś jego pupilka miała rozpocząć naukę w Hogwarcie więc nie mógł przegapić tak ważnego momentu w jej życiu. Poza tym wolał wszystkiego sam dopilnować. Jej wyjazd do szkoły spędzał mu sen z powiek. Spodziewał się, że rozmowa, którą zamierzał przeprowadzić na dworcu ze swoją córką, będzie go kosztować wiele nerwów.
- Dzień dobry - powiedział, siadając przy stole na swoim miejscu pomiędzy zmartwioną matką, a naburmuszoną żoną. - Joyce, skrzaty spakowały już twój kufer?
- Tak, tato - dziewczynka kiwnęła głową obdarzając go szybkim spojrzeniem, po czym ponownie skupiła uwagę na swoim śniadaniu.
Jej ojciec zmarszczył brwi w zadumie. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania ze strony Małej. Zwykle nie bacząc na wpajaną przez matkę i babkę etykietę, rzucała mu się na szyję, krzyczała entuzjastycznie, a przynajmniej uśmiechała się ciepło. Wzruszył ramionami.
"Musi być bardzo zdenerwowana wyjazdem do szkoły" - stwierdził.
Dobre wychowanie wymagało, by powstrzymać się od rozmów podczas jedzenia, toteż Draco odezwał się dopiero, gdy dopił ostatni łyk swojej kawy.
- Czy wszystko przygotowane do wyjazdu, Pansy?
- Oczywiście - jego żona spojrzała na niego chłodno, wydymając przy tym wargi. - Ale obawiam się, że twoja córka jest emocjonalnie niedojrzała, by rozpocząć naukę w tak prestiżowej placówce. Przyniesie nam tylko wstyd!
- Pansy! - syknęła ostrzegawczo Narcyza. - To doprawdy...
- Nie broń jej!
- Tato, ja nic nie zrobiłam! - krzyknęła gniewnie Jo.
- Kłamczucha! - zaperzył się Loni. - Ona skoczyła...
- Ale to tylko zabawa!
- Jak śmiesz!
- Cisza! - Draco nie wytrzymał i wyjął różdżkę machnąwszy nią w powietrzu, rzucając jednocześnie niewerbalne Silencio.
Wszyscy domownicy rzucili mu urażone spojrzenia.
- Uspokójcie się - powiedział pojednawczo. - Chcę się dowiedzieć, co się tutaj stało. Ale przestańcie się kłócić. Wszak jesteśmy arystokratami - powiedział drwiąco - i nie musimy się zniżać do poziomu tej mugolskiej chołoty.
"Albo mi się zdaje, albo Pansy poczerwieniały uszy" - zauważył z rozbawieniem.
Ukrył jednak uśmiech pod pozorem chrząknięcia i skierował różdżkę na Loniego.
- Mów, synu.
Zaklęcie przestało działać, ale na szczęście nikt nie miał już ochoty do kłótni.
Blondynek poprawił się na krześle i zarumienił lekko pod czujnym spojrzeniem ojca. Zamrugawszy kilka razy, przybrał nadętą minę i uradowany wyróżnieniem jakie go spotkało, zaczął opowiadać:
- Byliśmy z Jo w ogrodzie. I ona użyła swojej nowej różdżki. A ja jej mówiłem, że nie wolno! I zaraz pobiegłem po mamusię, żeby ją oprzezywała. A ona jest niedobra, bo mnie wyśmiała - tu głos mu się nieco załamał, na wspomnienie nikczemnego zachowania siostry. Dzielnie jednak przełknął łzy i kontynuował - A potem jak spadła to myślałem, że nie żyje! I mama się martwiła. I babcia!
- Ale chwileczkę - ojciec przerwał mu gwałtownie. - Z czego spadła?
- Z drzewa.
- Jo! - zagrzmiał. - Użyłaś różdżki, żeby się wylewitować na drzewo? Czy ty nie masz rozumu?!
- Właściwie to nie - czarnulka spuściła wstydliwie głowę. - To znaczy, nie wylewitowałam się! - pospieszyła z wyjaśnieniem.
Pansy przychnęła pogardliwie, ale nie śmiała się wtrącić.
- Wspięłam się na drzewo, a potem chciałam się wylewitować, ale coś nie wyszło i spadłam. To wszystko. Przecież nic mi się nie stało! - zawołała.
- Joyce, jak mogłaś narażać się na niebezpieczeństwo - Draco pokręcił głową z niedowierzaniem. - Czy te bzdury nigdy nie wywietrzeją ci z głowy?
Obdarzył Małą spojreniem pełnym zawodu, ale ona zamiast sie zawstydzić, odpowiedziała mu tym samym.
"Zaiste, dziwne!"
- Należy jej się kara - zauważyła matka dziewczynki. - To skandal, żeby panienka z dobrego domu...
- W porządku - przerwał jej. - Joyce już tak nie postąpi. Jestem pewny, że ból po upadku oduczy ja bezsensownego narażania się. Jeśli zaś chodzi o jej zachowanie w szkole, to wierzę w talenty pedagogiczne hogwarckich nauczycieli. Dadzą sobie radę z moją krnąbrną córką.
Rozejrzał się prędko i upewniwszy się, że już nikt na niego nie patrzy, mrugnął porozumiewawczo do Jo.
Ona jednak zdobyła się tylko na blady uśmiech.
- I to wszystko?! - Pansy nie wierzyła własnym uszom. - Draconie, dajesz zły przykład Loniemu, tolerując takie zachowanie!
- Synu, twoja żona ma rację - Narcyza posłała mu karcące spojrzenie.
Dobrze zdawała sobie sprawę, że jest ono nadal skuteczne.
Mężczyzna stropił się nieco.
- Masz rację, matko. Jeszcze dziś wyślę sowę do profesora Snape'a, aby obdarzył moją córkę szczególną uwagą. A teraz myślę, że wszyscy powinniśmy się już przygotowywać do podróży.
Wstał od stołu, czując się jeszcze bardziej zmęczonym, niż po przebudzeniu, chociaż właściwie z każdą godziną powinien raczej odzyskiwać siły, utracone podczas przemiany. Teraz zaś był zły. Nienawidził takich sytuacji. Jo okazała się radosnym i psotnym dzieckiem, które wybitnie nie pasowało do roli panienki z arystokratycznej rodziny. Kolejne figle dziewczynki zawsze przeradzały się w jego kłótnie z matką, a szczególnie żoną. Dobrze wiedział, że obie panie Malfoy nie aprobują jego metod wychowawczych. Ale nie mógł przecież pozwolić, żeby zepsuły Joyce! Żeby zabrały jej szczęśliwe dzieciństwo. Nie to jej przecież obiecał. Wystarczająco szkód uczyniły jego własnemu synowi, wychowując go tak, jak Draco sam został wychowany.
"Ale wtedy jeszcze żył mój ojciec" - pomyślał ponuro.
Wszedł do swojego gabinetu i zapieczętował drzwi zaklęciem. Usiadł ciężko za biurkiem i potarł skronie, czując jeszcze ból w lewej łopatce. Pochylił się lekko do przodu i dotknął różdżką jednej z szuflad wielkiego, mahoniowego mebla. Sięgnął jeszcze po rękawiczki leżące na komodzie, a potem założył jedną z nich. Dopiero wtedy wyjął coś, co znajdowało się na dnie skrytki. Kiedy ponownie się wyprostował w jego okrytej jedwabiem dłoni leżała srebrna bransoletka.
Musiał się przygotować do rozmowy z Joycelynn.

Londyn, peron 9 i 3/4 na dworcu King's Cross, około godziny później

Reprezentacyjny powóz Malfoy'ów, który jednocześnie był ogromnym świstoklikiem wylądował zgrabnie na peronie w pewnym oddaleniu od hałaśliwego tłumu rodziców żegnających swe dzieci, jadące jak co roku do Hogwartu. Joyce przykleiła buzię do szyby, zaraz po tym, jak świat wokół nich przestał wirować.
Była taka podekscytowana!
- Jesteśmy - oznajmił z wysokości kozła, na którym siedział, mugolski stangret. Po czym zwinnie zeskoczył na ziemię i pospieszył otwierać drzwi państwu.
Jo wypadła z powozu pierwsza, całkowicie zapominając nie tylko o swoim kufrze, ale nawet o wszystkich członkach rodziny, którzy przybyli tu, by ją pożegnać.
- Hurra! - pisnęła i już miała popędzić w stronę tłumu uczniów, gdy ktoś złapał ją za ramię i mocno przytrzymał.
- Zachowuj się! - syknęła jej babka do ucha. - Jesteś przecież Malfoy.
- Tak jest, babciu! - zawołała i zasalutowała, przekornie się przy tym uśmiechając.
"Na Merlina!" - jeknęła w myślach Narcyza. - "Tego ją chyba nauczył jakiś mugolski niewolnik!"
Draco wysiadł z powozu i niechętnie podał ramię swojej żonie, która przyjęła je nie patrząc na niego. Musieli jednak zachowywać pozory.
- Chodź, Loni - ponaglił syna, który z szeroko otwartymi oczami zdawał się być trochę przerażony liczbą otaczających go ludzi. - Alfredzie, zajmij się kufrem panienki.
- Tak jest, sir - stangret pospieszył do powozu i wytaszczył stamtąd ciężki bagaż, który Joyce miała zabrać ze sobą do szkoły.
Draco zdawał sobie sprawę, że przy pomocy odpowiedniego zaklęcia mógłby sam poradzić sobie z ciężkim ekwipunkiem córki. Ale po co miał wyjmować różdżkę, skoro dysponował mugolskim służącym? Poza tym był arystokratą i musiał dbać o podkreślanie swojej pozycji przy każdej okazji.
Narcyza wzięła zapobiegawczo przyszłą pierwszoroczną za rękę i wszyscy ruszyli dostojnym krokiem w kierunku pociągu.
- ...i bądź grzeczna - babka szeptem udzielała Jo ostatnich uwag, kiedy Draco zdecydował, że musi wreszcie porozamwiać z córką.
- Matko, pożycz mi Joyce na chwilę. Muszę udzielić jej jeszcze kilku wskazówek.
- Oczywiście - kobieta skinęła mu głową i puściła dziewczynkę.
Mała odeszła za ojcem na bok. Nie wyglądała jednak na uradowaną.
Mężczyzna natychmiast to zauważył i zasępił się.
- Jo, jesteś jakaś dziwna.
- Wydaje ci się - mruknęła, nie patrząc mu jednak w oczy. - Chyba... chyba musimy się pospieszyć, tato.
- Och, tak - zreflektował się, ale nie przestał przyglądać jej się badawczo.
Zaraz też ukląkł przed nią i chwycił ją za ramiona.
- Posłuchaj, Jo. Musisz coś zapamiętać. W Hogwarcie... w Hogwarcie nie zawsze było tak jak teraz, rozumiesz? - zamilkł na chwilę, ale zaraz zaczął mówić dalej. - Czarny Pan... hmm... jakby ci to powiedzieć... On... Po prostu nie muszisz akceptować wszystkiego, co będą o nim mówić inni.
- Jacy inni? - zainteresowała się.
- No, uczniowie, albo nauczyciele.
Spojrzała na niego sceptycznie.
- Ale...
- Pamiętaj, że ja też wszystkiego nie popieram, rozumiesz? - dodał spiesznie. - Po prostu polegaj na tym i na tym, - to mówiąc dotknął jej piersi i czoła - a najlepiej postąpisz.
Dziewczynka przez chwilę patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Wyglądała jednak na skupioną.
- Tylko o jedno cię proszę - powiedział jej ojciec, patrząc na nią z niepokojem. - Nikomu, absolutnie nikomu nie mów, o tym, co sobie pomyślisz. Pamiętasz jeszcze, co ci mówiłem kiedyś o mugolach?
Kiwnęła główką, a on wyraźnie się ucieszył.
- W szkole możesz się spotkać z innymi opiniami na ich temat, ale wiedz, że to my mamy rację. Tylko nie możemy o tym głośno mówić, dobrze? To będzie taka nasza mała tajemnica, tak?
Mrugnął do niej poufale, mając nadzieję, że to ją skłoni do milczenia.
- W porządku, tatusiu - zapewniła.
- Właśnie. Inni niech sobie myślą, co chcą. My i tak mamy rację, prawda?
- Prawda - zgodziła się szybko, a gdy już pogłaskał ją po głowie i wyprostował się z zamiarem odejścia, zawołała jeszcze: - Tato! Chcę ci coś...
W tym momencie z lokomotywy dobiegł do ich uszu przeciągły gwizd.
- Musisz się pospieszyć, Jo! - krzyknął jej ojciec, łapiąc ją za rękę i ciągnąc w stronę pociągu, gdzie przy drzwiach tłoczyli się już ostatni maruderzy. - Napiszesz mi o tym w liście. W Hogwarcie jest sowiarnia. Możesz poprosić prefekta, żeby pokazał ci, jak tam dojść.
- Ale tato!
Draco jednak już jej nie słuchał. Zawołał na Alfreda i upewnił się, że kufer dziewczynki jest już w jednym z przedziałów. Pansy i Narcyza pospiesznie pochyliły się nad Joyce całując ją w policzki, a Loni wcisnął jej do ręki swoją koronkową chusteczkę z rodowym monogramem.
Wyglądała na trochę zużytą, jakby chłopiec wytarł w nią nos co najmniej kilka razy.
Jo już wspinała się po schodkach, aby za drzwiami pociągu rozpocząć swoją wielką hogwarcką przygodę, gdy nagle tknięta złym przeczuciem obróciła się do ojca, a jej twarz wykrzywił grymas przerażenia.
- Gdzie jest Nasturcja?! - krzyknęła rozpaczliwie, a potem władczo tupnęła nóżką. - Nie pojadę bez niej!
- Zaraz ją znajdziemy - zapewnił pospiesznie Draco, zatykając sobie uszy, gdy konduktor zagwizdał po raz drugi, jeszcze bardziej natarczywie.
Prawie wszystkie dzieciaki tłoczyły się już w drzwiach, albo przewieszone do połowy przez okienne szyby, machały dziarsko zdenerwowanym rodzicom.
"Gdzie jest ta przeklęta ropucha?!" - pomyślał wściekle i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu zgubionego zwierzaka.
Peron był zatłoczony, rodzice prędko popychali pociechy w kierunku pociągu, a rozżalona Joyce rzuciła się galopem do powozu z zamiarem uratowania swojej maskotki przed straszliwym losem, który zapewne by ją czekał w siedzibie rodowej Malfoy'ów bez troskliwej opieki jej pani.
Oczami wyobraźni już widziała biedną Nasturcję w jakimś słoju na ingrediencje, z których pan Monroe przyrządzał dla mamy i babki eliksiry upiększające.
Serce dziewczynki zadrżało, a ona sama czym prędzej zaczęła przekopywać wnętrze powozu w poszukiwaniu ropuszki. Jednak już po chwili ktoś złapał ją za ramiona i wyciągnął na zewnątrz.
- Myślę, że zguba panienki już się znalazła - powiedział Alfred i uśmiechnął się do niej ciepło, wskazując nieznacznie głową na miejsce, gdzie zaaferowana Jo pozostawiła swoich krewnych.
Oczom jej ukazał się niezwykły widok.
Pansy piszczała tak przeraźliwie, że udało jej się zagłuszyć nawet kolejny gwizd lokomotywy. Podskakiwała przy tym nerwowo, najwyraźniej próbując pozbyć się czegoś, co znajdowało się na jej sukni. Draco stał obok niej i próbował ją uspokoić jednocześnie starając się pozbawić małżonkę niechcianego ciężaru.
- Nie ruszaj się, bo się wystraszy i zaraz ucieknie.
- Zabierz to ode mnie! Zabierz! Albo każę wypatroszyć tę żabę!
- Mamo, to ropucha! - żachnęła się Joyce, która zdążyła już dobiec do rodziców i teraz ukradkiem zaśmiewała się do łez. - Zaraz ją złapiemy.
- Pansy, na Merlina! Nie rób z nas pośmiewiska - Narcyza szybko chwyciła synową za rękę, starając się ją unieruchomić. - Ktoś mógłby pomyśleć, że nie uczęszczałaś na Eliksiry.
- Nigdy tego nie dotykałam! - pisnęła histerycznie zagrożona atakiem podstępnej, oślizgłej i wrednej ropuchy swej córki, młodsza z pań Malfoy. - On kroił je za mnie! - oskarzycielsko wskazała palcem na swego męża, jakby to on był winien, że nie miała szans się teraz obronić przed potworem, który żałośnie kumkając, szaleńczo miotał się po jej sukni.
- Ci... - powiedział całkiem spokojnie Draco. - Drażnisz ją.
- Co się stało mamusi? - zapiszczał ze strachem Loni, a potem zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. - Ja nie chcę, żeby umarła!
W tej chwili na szacowną rodzinę Malfoy'ów patrzeli już wszyscy ludzie zgromadzeni na peronie.
A kiedy Joyce wraz z cudem odzyskaną Nastrucją udało się wreszcie wsiąść do Hogwart Ekspressu, dziewczynka poczuła ogromną ulgę. Psotna panienka była bowiem pewna, że po tej karkołomnej awanturze miałaby przeciwko sobie wszystich domowników. Nawet ojca.
"Mam nadzieję, że dziadek Lucjusz nie przewraca się ze wstydu w grobie" - pomyślała. - "Nie chcę, żeby się biedaczyna całkiem rozsypał."
Odetchnęła głęboko i rozejrzała się ciekawie po twarzach swych towarzyszy podróży. Na jej usta wypłynął szelmowski uśmieszek.
- Które z was chce się zmierzyć z moją ropuszką? Jest jadowita - oświadczyła dumnie.
"Och, tak. Hogwarcie, przybywam!"

****

Szkocja, Hogwart - Wielka Sala, wieczorem tego samego dnia

Pierwsze słowa Joyce skierowane do jej nowych kolegów nie zapewniły jej raczej ogólnej sympatii. Za to znalazła się całkiem spora grupka uczniów, która wiedziała o jej przygodzie na stacji. Jak na razie nikt jednak nie odważył się otwarcie naśmiewać z jej matki.
Podróż minęła pannie Malfoy całkiem zwyczajnie. Zniechęciła do siebie tylko przestraszoną, rudowłosą dziewczynkę, która aby uniknąć, rzekomo jadowitej Nasturcji, wolała wynieść się z przedziału. Zapoznała się za to z dwoma chłopcami i pyzatą dziewuszką w czarnych warkoczach, którą bardziej od śmiertelnie groźnych ropuch interesowała zawartosć wózka, w którym pani McDowel rozwoziła zwykle przysmaki podczas podróży do Hogwartu. Z tej prostej przyczyny rumiana Angie nie dosłyszała pierwszych słów Jo.
Za to chłopcy, dwaj bracia, jedenastoletni Josh i udający się już na trzeci rok nauki Koreb, uznali wypowiedź dziewczynki za dobry kawał. Zaraz też obaj przypadli jej do gustu.

- Mam nadzieję, że będziemy w tym samym Domu - szepnął Josh.
Zarówno on, Angie, Joyce i około pięćdziesiątka innych dzieciaków, stali właśnie przed wejściem do Wielkiej Sali, czekając, aż wicedyrektor szkoły, profesor Slughorn, wyczyta ich nazwiska z listy i wprowadzi do sali na Wielkie Losowanie. Okropnie się denerwowali, bo od tej ceremonii miało zależeć w jakim towarzystwie spędzą następne siedem lat swojego szkolnego życia. Każdy z nich pragnął już mieć to za sobą.
- Cobelli Angela - zawołał profesor Slughorn.
Dziewczynka łypnęła żałośnie na nowych przyjaciół, a potem wytrzeszczyła ze strachem oczy na wchodzącego właśnie nauczyciela.
- Idź! - syknął Josh, popychając ją lekko. - Zaraz po tym czeka nas kolacja.
Chyba udało mu się dodać jej otuchy, bo otrząsnęła się i żwawo przebierając krótkimi nóżkami popędziła za profesorem.
- Obawiam się, że będą z nią same kłopoty - powiedział chłopiec, zwracając się tym razem do Jo. - Jeżeli oczywiscie, trafimy wszyscy razem do Zielonego.
- Trafimy - zapewniła go. - Obyś miał szczęśliwą rękę - dodała jeszcze, klepiąc go po plecach, gdy po chwili Slughorn ponownie pojawił się w drzwiach i przeczytał:
- Cockney Joshua!
- Ty też - odpowiedział, nim pomachał jej i wyszedł.

****

Szkocja, Hogwart - za pominkiem na galerii, wysoko pod sufitem Wielkiej Sali, w tym samym czasie

- To jakaś żałosna parodia Ceremoni Przydziału! - syknęła wściekle Ithilina, wyglądając ostrożnie zza swej kryjówki.
Jęcząca Marta tylko westchnęła.
- Nazywają to Wielkim Losowaniem - wyjaśniła. - Całym procederem kieruje czysty przypadek, bo przecież i tak wszystkie Domy noszą imię Salazara Slytherina.
- Tak - prychnęła z pogardą druga widmowa postać. - Słyszałam już. Zielony, Niebieski, Srebrny i Czarny. Czarny jest pewnie najobrzydliwszy! Po co w ogóle dzielą te dzieci?
- No, wiesz jest ich dużo, muszą je jakoś podzielić. Nie zmieściłyby się wszystkie w jednej klasie. A w końcu zostały im z dawnych czasów trzy wieże i lochy, prawda? Poza tym, taki przydział, to zawsze atrakcja dla uczniów.
- Atrakcja! - zawołała Iti. - A gdzie idea? Gdzie wyłapywanie osób o podobnych zdolnościach w celu dalszego ich rozwijania? To jakiś absurd!
- Im to powiedz, a nie mnie! - żachnęła się Marta. - Lepiej bądź cicho, bo jeszcze nas zauważą.
Panna Nicks zamilkła natychmiast. Nie miała zamiaru zostać odkrytą. Zbyt dobrze pamiętała co na temat sytuacji zamkowych duchów opowiedziała jej jedyna widmowa lokatorka szkolnego gmachu.
Po wygranej Voldemorta Hogwart został całkowicie podporządkowany jego woli. Wszyscy nowi nauczyciele byli za sprawą Wywaru Przyjemności jego zwolennikami. Nadali szkole nowe, mroczne oblicze. Domy Ravenclawu, Huflepuffu i Gryffindooru zostały zlikwidowane, a stare tradycje odrzucone. Dlatego też nowy dyrektor pozbył się duchów, które mogłyby opowiedzieć uczniom o przeszłości tego miejsca. Część zmuszono do ucieczki, a te najbardziej oporne, spetryfikowano lub uwięziono. Marta nie miała pojęcia gdzie.
Jej samej udało się uniknąć tego losu tylko dlatego, że schowała się w rurze odpływowej, a potem bardzo rzadko opuszczała swój bezpieczny azyl w łazience. Mimo to całkiem dobrze orientowała się w nowych, panujących tu obyczajach.
- Dlaczego my tu jeszcze siedzimy? - zainteresowała się przytomnie Marta. - Chyba dość już się napatrzyłaś? Bo wiesz, zaraz zacznie się uczta, a ja nie cierpię widoku jedzących ludzi. To mi zawsze przypomina, że ja już nic zjeść nie mogę. A nie masz pojęcia jak wielką mam nieraz ochotę na babeczki cytrynowe. Albo chociaż na sorbecik.
- Jescze chwilę - poprosiła jej towarzyszka, składając błagalnie niematerialne ręce. - Ona musi gdzieś tutaj być. Jestem tego pewna!
- Ta dziewczynka? - zagadnęła druga z dziewcząt. - Nie wydaje mi się. Skoro Dumbledore ją uratował, to chyba raczej nie posłałby jej do takiego Hogwartu. Nie sądzisz? Tuż pod nosem sługusów Voldemorta.
- Wiem, - westchnęła Iti - ale coś mi mówi, że ona tutaj jest. Poza tym muszę sie upewnić, zanim stąd odlecę.
- Chcesz odejść? - zdziwiła się jej koleżanka. - Przecież dopiero przyszłaś! Słuchaj, ja już mogę nawet patrzeć na jedzących ludzi codziennie, tylko nie zostawiaj mnie samej. Nie masz pojęcia jak się tutaj nudziłam, przez te ostatnie dziesięć lat!
- Nie o to chodzi, Marto - wyjaśniła pospiesznie. - Ale zrozum, muszę odnaleźć Tami. Muszę ją chronić. To moje zadanie.
- Dobrze, dobrze - drugi duch machnął lekceważąco ręką. - Nie rozumiem tylko dlaczego to dziecko jest takie ważne. Czy jej rodzice związali cię Niezłomną Przysięgą, że nie masz z tym spokoju nawet po śmierci?
- Nie - gwałtownie pokręciła głową. - Posłuchaj. Tami jest...
Ale nie dokończyła, bo w tym momencie usłyszała jak gruby profesor, kunsztownie odziany w zieloną szatę, wykrzyknął:
- Joycelynn Malfoy!
Ithilina przechyliła się tak gwałtownie za posągiem Archibalda Starego, że o mały włos przeniknęłaby przez niego i wylądowała zapewne kilka metrów niżej w powietrzu wzbudzając powszechną uwagę. Na szczęście utrzymała równowagę i tylko wpatrywała się w napięciu w małą, czarnowłosą figurkę w obszernej szkolnej szacie, która właśnie zanurzyła drżącą dłoń w filcowym woreczku, stojącym na wielkim, granitowym cokole po środku sali. Po chwili pierwszoroczna wyjęła rękę i rozwinęła pięść ukazując wszystkim zebranym opalizującą, zieloną kulkę, wielkości piłeczki ping-pongowej. Zaraz też wzdłuż tego stołu, który był przykryty zielonym obrusem potoczyła się fala oklasków, a uśmiechnięta uczennica pobiegła w tamtą stronę. Dziewczynka nie zdawała sobie sprawy, że wysoko nad jej głową ukryta była perłowobiała postać, która szeptała z niedowierzaniem:
- Jego córka? Czy to może być jego córka?

****

Francja, biały domek na przedmieściach Lille, wieczorem

Zmęczony staruszek siedział na werandzie małego domku, z tubką żółtych cukierków w ręce. Zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w metalowy krzyż stojący na jednym ze wzgórz za miastem, który wyznaczał miejscowym kierunek północny. Jegomość poprawił okulary zjeżdżające mu bez przerwy z haczykowatego nosa i nieznacznie westchnął. Drzwi wejściowe za jego plecami skrzypnęły i po chwili podeszła do niego kobieta w fikuśnej, asymetrycznej spódnicy w błękitne motyle.
- Myśli pan o niej, prawda?
- Tak, to dzisiaj, moja droga.
Jego rozmówczyni przysiadła na drewnianych schodkach i pokręciła sceptycznie głową.
- Szkoła nie wygląda za dobrze. Czy dyrektor nie może niczego zrobić?
Staruszek uśmiechnał się pobłażliwie i spojrzał na nią niesamowicie błękitnymi oczami.
- Wiesz, że nie. Nie mogę pozwolić, by się niepotrzebnie narażał. Podopieczna naszego przyjaciela da sobie radę.
Kobieta kiwnęła głową i natychmiast poprawiła kosmyki fioletowych włosów, które powpadały jej do oczu.
- Mam nadzieję. Tylko... - urwała i zapatrzyła się na krzyż wyznaczający północ. - Tylko zawsze, kiedy o niej myślę, mam poczucie winy.
- Ja też, moje dziecko - starzec spróbował wstać, ale najwyraźniej nie miał dość siły.
Jego towarzyszka podniosła się prędko i zahaczywszy o drewniany schodek padła na ziemię, jak długa.
- Och! - jeknęła zbolałym głosem, podnosząc się szybko na nogi. - Już panu pomogę, profesorze.
- Już dobrze - zapewnił, wspierając się na jej ramieniu i podnosząc powoli z fotela.
Potem spojrzał badawczo na swoją gospodynię i dodał:
- Jeżeli ktoś tu jest winny, to tylko ja.
- Niech pan tak nie mówi! - zaprzeczyła gorąco, wprowadzając go ostrożnie do domku. - Przecież wszyscy wiemy, że chciał pan dobrze. Chyba... chyba nie było innego wyjścia.
Mężczyzna spojrzał na nią przenikliwie, a jego błękitne oczy pociemniały.
- Dziekuję, moje dziecko. W tej sprawie nic już nie możemy zmienić, ale jest coś, co trzeba jeszcze zrobić.
- Co takiego? - zdziwiła się.
Weszli już do salonu, gdzie starszy pan opadł ciężko na fotel posapując. Był leciwym człowiekiem, a trudne wydarzenia ostatnich lat jeszcze bardziej nadszarpnęły jego zdrowie. Wciąż jednak władał błyskotliwym umysłem, toteż wszyscy jego przyjaciele postępowali zgodnie z jego wskazówkami.
- Jednego z was czeka trudne zadanie - wyjaśnił. - Być może od powodzenia tej misji będzie zależała przyszłość.
- Ale co to takiego? - dopytywała się fioletowowłosa dama, narzucając puchaty, wełniany szal na ramiona.
Jesienne wieczory bywały coraz chłodniejsze. Z głębi domu dobiegł ich gwar dziecięcych głosików i zniecierpliwione nawoływania dwóch męskich głosów. Kobieta skierowała swe kroki do kuchni, aby przygotować kolację, ale przystanęła jeszcze w drzwiach, czekając na odpowiedź profesora.
Ten zaś pokręcił przecząco głową i zainteresował się paczką cukierków, którą wciąż trzymał w dłoni.
- Jeszcze nie czas - odparł wreszcie. - Powiadomię was, kiedy wszystko będzie przygotowane.

****

Anglia, pałac królewski Buckingham, następnego dnia przed południem

Dzień nastał rześki i pogodny. Słońce świeciło przyjemnie, jakby koniecznie chciało pokazać, że lato całkiem jeszcze nie odeszło. Liście na drzewach w królewskim ogrodzie lśniły soczystą zielenią, kiedy Vanessa przemierzała wysypaną drobnymi, białymi kamyczkami ścieżkę, w otoczeniu napuszonych, mugolskich gwardzistów. Każdy z nich obdarzał ją cielęcym spojrzeniem, ale surowe zasady dyscypliny, którą wpojono im dawno temu, zabraniały im narzucać jej się słownie. Van pomyślała po raz kolejny, że to dla niej miła odmiana.
Po chwili doszli do drzwi pałacu. Jeden z gwardzistów zastukał, a wrota otworzył mu prawie natychmiast, nadworny szambelan, ubrany w zieloną liberię.
- Panna Mortimer - powiedział, kłaniając się głęboko. - Mistrz już na panią czeka.
- Dziękuję, Teodorze. Prowadź.
- Z największą przyjemnością - majordomus ukłonił się ponownie i machnął ręką w stronę strażników z ogrodu.
Ci zaś zasalutowali z wyraźną estymą przed pięknym gościem i oddalili się zapewne do swoich posterunków przy bramie wjazdowej. Eskortą wili zajęło się teraz czterech pałacowych gwardzistów, także w srebrnych mundurach.
- Porucznik Reynolds - zameldował jeden z nich i uniósł na ramię reprezentacyjną szpadę.
- Anton Quinzy - z przeszklonej, bocznej komnaty dołączył do orszaku szpakowaty mężczyzna w powłóczystej, czarnej pelerynie. - Nadworny Kontroler Magiczny.
I na dowód swej gotowości wyjął różdżkę z kieszeni.
Vanessa zorientowała się, że jej Pan przedsięwziął dodatkowe środki ostrożności, co potwierdzało tylko jej przypuszczenia, że sytuacja międzynarodowa Królestwa Magii nie jest najlepsza.
Nie ociagając się więcej kobieta i jej obstawa ruszyli pałacowymi korytarzami w kierunku Komnaty Przyjęć. Wszystkie przejścia obwieszone były magicznymi obrazami, przedstawiającymi najróżniejszych czarodziejów i czarownice. Cała ta portretowa zgraja łypała na idących ludzi z tak zarozumiałymi minami, jakby obrazy wisiały w tym budynku od lat, wzbudzając powszechny podziw i zazdrosć. Tak naprawdę niewielu gości zwracało na nich uwagę przybywając z kolejnymi wizytami do pałacu i wila nie należała do wyjątków.
Przytrzymując wspaniałą, aksamitną suknię w kolorze burgunda, szła spiesznie, lekceważącym wzrokiem obdarzając marmurowe popiersia, porcelanowe wazy, kryształy pietrzące się na stołach z najlepszego gatunkowo orzechowego drewna i gadające zbroje.
"Stary Trzmiel byłby zachwycony, gdyby widział tę koegzystencję zabytków sztuki magicznej i mugolskiej" - zaśmiała się w myślach. - "Szkoda tylko, że nie widzi jak to braterstwo wygląda pomiędzy twórcami tych dzieł."
Była dumna ze swego Mistrza, który nareszcie pokazał mugolom, gdzie ich miejsce.
Tym czasem dotarli wreszcie do wysoko sklepionej komnaty, której drzwi strzegło sześciu groźnie wyglądających czarodziejów w uniformach, które zapewne niegdyś należały do aurorów. Obecnie zaś napisy na złotych plakietkach głosiły wielkimi, wijącymi się fantastycznie literami:

STRAŻ PRZYBOCZNA

Członkowie żołnierskiej formacji złożonej z mugolskich niewolników, eskortujący Vanessę, skinęli im paradnymi szablami i wycofali się, zaś Quinzy i szambelan pozostali przy niej, przedstawiając ją strażnikom. Jeden z nich wystąpił do przodu i machnął różdżką w kierunku pięknej kobiety.
- W porządku - stwierdził, kiwając na swoich ludzi, aby otworzyli ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi. - Mistrz przyjmuje teraz zagranicznych gości i pragnie by była pani obecna. Potem chce z panią porozmawiać w gabinecie.
- Dziękuję, kapitanie - przytaknęła władczo głową i weszła do sali za majordomusem, który donośnym głosem oznajmił jej przybycie.
- Panna Vanessa Mortimer, głównodowodząca odzdziałem Mordercze Kły w operacji Południe.
Niski dworak usunął się w kąt sali, przepuszczając nowoprzybyłą, która skłoniła się gościom zgromadzonym w sali i podeszła dostojnym krokiem do wysokiego, złotego tronu. Zasiadał na nim bladolicy meżczyzna o wężowej aparycji. Jego jedwabną, jednolicie czarną szatę przykrywał miękki, purpurowy płaszcz, obszyty skrzącą się, srebrną lamówką. W jego dłoniach spoczywała nieodzowna różdżka z jasnego drewna. Władca przyzwał ją do siebie niedbałym ruchem ręki, a Vanessa spiesznie uklękła przed nim.
- Pozostań przy mnie, sługo.
- Tak jest, Panie.
Oddaliła się pokornie, czekając aż Mistrz będzie mógł jej wysłuchać, a kiedy audiencja szwedzkich czarodziejów dobiegła końca, ruszyła za nim do bocznego pokoju, w którym mieścił się jego prywatny gabinet.
- Mów, sługo.
- W wiosce byli aurorzy, Panie - powiedziała, przyklękając ponownie na jedno kolano przed skórzanym fotelem, na którym zasiadł jej dowódca. - Ich reakcja wskazywała, że wiedzieli o naszym ataku.
- Moje przypuszczenia się sprawdziły - Voldemort wolno potarł przeraźliwie białą dłonią o pajęczych palcach, ostro zakończony podbródek. - Ten żałosny starzec, Dumbledore wraz z garstką uciekinierów, gdzieś tam jest.
Zamyslił się na chwilę, a w jego szkarłatncyh oczach pojawiły się iskry gniewu.
- Powstań, sługo - zażądał po chwili.
Śmierciożerczyni szybko podniosła się na nogi, ale nie śmiała spojrzeć mu w twarz.
- Przywdziej odpowiednie szaty i zwołaj mój Wewnętrzny Krąg. Mam dla was nowe zadanie.
Promień słońca przedostał się przez witrażowe okna, przedstawiające sceny z życia Salazara Slytherina i oświetlił bladą poświatą twarz Czarnego Pana, władcy Królestwa Magii, które niegdyś znane było jako Wielka Brytania.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 05.07.2009 14:56
Post #6 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ IV, czyli stąpając po rozżarzonych węgłach...

Szkocja, Hogwart - Pokój Wspólny w Zielonej Wieży, dwunastego września wieczorem

- Mam dość - Joyce machnęła niedbale różdżką, z której wyleciał snop czerwonych iskier.
Smuga energii pomknęła żwawo przez pokój i minęła zaledwie o cal twarz pucołowatej Angie, osmalając jej brwi.
- Auu! - pisnęła nieszczęśliwa ofiara, podskakując między stolikami, rozstawionymi pókolem wokół kominka i na oślep tłukąc się grubą piąstka po buzi. - Coś ty mi zrobiła?
Jo parsknęła krótkim śmieszkiem, bo widok okrąglutkiej koleżanki zachowującej się jak piłeczka ping-pongowa wydał jej się wielce ucieszny. Zaraz jednak zreflektowała się i zawołała:
- Przepraszam, Pulpetko. To wszystko wina nauczycieli, którzy od zaraz przemęczją nas nauką.
- Nie nazywaj mnie tak! - syknęła panna Cobelli i z obrażona miną zajęła miejsce przy innym stole, siadajac tyłem do nieznośnej koleżanki.
Ta zaś tylko wzruszyła ramionami i zwróciła się z powrotem do swojego sąsiada:
- Josh, czy ja mogę ci zaufać?
Blondynek popatrzył na nią uważnie. Wygladała na przejętą. Duże, zielone oczy błyszczały jej nienaturalnie, a prawą dłonią skubała nieświadomie podbródek. Musiała mieć na mysli coś ważnego.
- Jasne - powiedział. - Czy coś się stało?
- A nie pomyslisz, że zwariowałam? - zastrzegła.
Spojrzał na nią z politowaniem.
- No wiesz! - zachnał się i obdarzył ją pobłażliwym usmiechem. - Nie pomyślałem tak nawet, wtedy, gdy chciałaś wmówić temu staremu dziwakowi, Perkinsowi, że z jadu twojej ropuchy idzie zrobić cudowny środek na lumbago.
- Tak, ale to ci najwyraźniej nie przeszkodziło naśmiewać sie ze mnie, jak ten bufon Weasley zacytował swoim pyszałkowatym głosikiem chyba z dwieście ksiażek na temat eliksirów leczniczych, dowodzących, ze moje słowa są nieprawdą. A ja przecież tylko żartowałam!
- Ale z nauczyciela, Jo! Chyba nie powinnaś się dziwić, ze dostałaś szlaban.
- Oj tam... Nauczyciel też człowiek. A ja chciałam mieć troche rozrywki. Poza tym, nie lubię Perkinsa tak samo, jak tego głupiego Waterbyego. Nie podoba mi sie jak mówi o... - nagle zamilkła i zakrywszy sobie usta dłonią, spusciłą wzrok na ziemię.
Josh aż pochylił się do przodu w krześle.
- O czym? - zainteresował się.
- Eee... No o wszystkim! - zawołała gwałtownie z zacietą miną.
- Aha - jej kolega nie wydawał się przekonany tymi wyjaśnieniami, ale najwyraźniej postanowił dać narazie za wygraną.
Odetchnął głęboko i rozejrzawszy sie dookoła, zapytał ponownie:
- A co właściwie miałaś mi powiedzieć?
Dziewczynka zamrugała kilkakrotnie przyglądając mu się. Jej mina świadczyła dobitnie, że ona sama nie do końca wierzy w to co mówi.
- Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi.
- Co?! - żachnął się. - Wkręcasz mnie czy jak? To znowu jakiś głupi kawał?
- Ależ nie! - krzyknęła oburzona nieco zbyt głośno, bo kilkoro uczniów, siedzących nieopodal spojrzało na nią z nagła ciekawością.
Nawet nadal obrażona Angela.
- Oczywiscie, że nie - syknęła ciszej. - Mówiłam ci, żebyś sie nie dziwił. Ja to czuję naprawdę!
- A niby kiedy? Cały czas? Nie wiesz, po co, ktokolwiek miałby za toba łazić?
- Nie mówię, że ktoś za mna łazi - szepnęła i zmarszczyła gniewnie brwi. - To... to coś innego!
Josh zamyslił się przez chwilę, policzył w myslach do dziesieciu i postanowił jeszcze tym razem jej uwierzyć.
- Posłuchaj mnie, Jo. Co to w takim razie jest? Coś konkretnego? Bo mnie sie wydaje, ze tobie sie tylko wydaje - podkreślił.
Natychmiast pokręciła przecząco głową.
- Nie, to coś jakby... jakbym siedziała na lekcjach, w dormitorium, w naszym pokoju, a ktoś stał za mną i gapił mi sie na tył szyji. Mówie ci, za każdym razem czuje się wtedy tak, jakby po karku biegsło mi stadko rozochoconych pajączków.
- Czyli nie czujesz tego przez cały czas?
- Nie. Nie, stale. Ale przynajmniej raz dziennie. Jakby ten ktoś co dzień musiał się dowiadywać, co robię.
- Może to jakis... - tu chłopiec przerwał i skinął na nią dłonią, aby nadstawiła ucho.
Z przejęciem pochyliła się w jego strone i odsuneła czarne loki opadajace jej na ramiona.
- ... duch - wyszeptał prawie bezgłosnie w samo jej ucho.
Panna Malfoy odskoczyła od niego jak oparzona, a gdy ponownie spojrzał w jej twarz, malowało się na niej przerażenie.
- Duch w Hogwarcie? - jeknęła. - A co to niby miał być za duch? I co miałby robić w tym zamku? Kto to w ogóle widział, żeby duchy wałęsały się po szkole?
- A ja wiem? - Josh wzruzył ramionami. - Może to wypłowiała ektoplazma Slytherina ugania sie za toba po korytarzach, bo mysli, że jesteś inkarnacja jego ukochanego węża - zażartował.
- Bardzo śmieszne - mruknęła. - Ja raczej myślałam o kimś innym. Kimś żywym.
- No a masz kogoś konkretnego na mysli? - zagadnał konwersacyjnym tonem, pewien odpoweidzi, jaką usłyszy.
- Tak - oczy chłopca niemal wyleciały z orbit, kiedy jego przypuszczenia sie nie sprawdziły. - To moze być Michael Fronsby. Mam z nim trochę na pieńku - dodała i zarumieniła się po czubek włosów.
Josh tylko pokręcił głową.
- Dziewczyno, coś ty znowu zmalowała?!

Szkocja, Hogwart, łazienka Jęczącej Marty, mniej wiecej w tym samym czasie

- To musi być jego córka.
- Powtarzasz to już od tygodnia, wiesz? - Marta ziewnęła ostentacyjnie. - Skoro jesteś przekonana, że dziewczynka, nie jest osobą, której szukasz, po co uganiasz się za nią po całym zamku? Masz pojęcie na jakie ryzyko nas narażasz?
- Mam - Ithilina wzruszyła widmowymi ramionami i ze zdeterminowaną miną podpłynęła do koleżanki. - Ale nie zrezynguję.
- Z czego?! - żachnął się drugi duch. - Nie robisz nic! Sama mówiłaś, że odnalezienie Tami jest strasznie ważne, a teraz zwlekasz, zamiast zrobić co do ciebie należy.
- Ach, ty nic nie rozumiesz, Marto!
- No to mi powiedz - warknęła wściekle. - Chyba, że uważasz biedną, grubą, pryszczatą Martę, za niegodną wyjaśnień - pisnęła i zaczęła chlipać.
Iti westchnęła, myśląc, że gdyby nadal miała ciało, chętnie walnęłaby głową w ścianę. Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowała, były dąsy Marty.
- Nie płacz - poprosiła, klepiąc widmową postać po ramieniu. - Wiesz, że wcale tak o tobie nie myślę. Jesteś moją jedyną przyjaciółką.
Stała lokatorka łazienki otarła łzy i spojrzała na nią uważnie.
- W takim razie powiedz mi, o co chodzi.
Ithilina złapała się za głowę i podfrunęła w kierunku sufitu, jakby miała zamiar przez niego przeniknąć, aby uciec od towarzyszki, ale po chwili zebrała się w sobie i powiedziała:
- Ojciec... Ojciec tej dziewczynki jest... nie, chyba raczej był, dla mnie ważny. Czuję się w jakiś sposób związana z tym dzieckiem. Wiem, wiem! - zapewniła gorąco, widząc, że Marta nabiera powietrza, żeby udzielić jej zgryźliwej uwagi na temat intuicji istot ektoplazmatycznych, którymi obie były. - Może to brzmi nieprzekonywująco, ale pomyśl! To córka Dracona Malfoya, który najwyraźniej został w Anglii. Jeżeli Dumbledore, Zakon i Tami zostali złapani, on z pewnością o tym wie. Muszę w jakiś sposób się tego dowiedzieć. Od dziewczynki, albo od niego.
- Dobra, dobra - machnęła lekceważąco perłowobiałą dłonią. - Lepiej powiedz od razu, że chcesz się z nim zobaczyć.
W tym momencie Iti podziękowała losowi, za to, że człowiek powtórnie goszczący na ziemi, jest uwolniony od wątpliwej wartości umiejętności, jaką było pokrycie się rumieńcem.
Powstrzymała się zatem od jakiejkolwiek reakcji.
- No to jak zamierzasz tego dokonać?
- Ta... - mruknęła Iti. - Chciałabym to wiedzieć.

Anglia, dwór w Malfoy Manor, wieczór tego samego dnia

- Zaczekaj!
Odwrócił głowę, ale nie dojrzał nikogo. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Przecież jeszcze przed chwilą stała blisko, o tam, za drzewami!
Odwrócił się i pobiegł w tamtą stronę. Tym razem musiał ją odnaleźć. Ale był w więzieniu czasu.
Chciało mu się krzyczeć, kiedy jego ręce machinalnie rozgarniały krzaki, a nogi posłusznie niosły go do jaskini. Znów tak samo. Wiedział co tam zobaczy. Mimo to, wszedł. Nie miał wyjścia. To się już wydarzyło. Wiele razy. Co nie zmieniało faktu, że i tym razem wydarzy się ponownie.
Wnętrze było pełne. Ledwo przeciskał się między tłoczącymi się tu postaciami. Dumbledore znów do niego pomachał w ten obrzydliwie przyjacielski sposób i uśmiechnął się współczująco, ze swego kamienia obok wielkiego stalagmitu.
Nienawidził tego starca i całej jego świty złożonej z kadry pedagogicznej Hogwartu. Po raz kolejny zdziwił się, że nie było między nimi Severusa.
Och, tak! I oczywiście Potter! Z Granger i Weasleyami przy boku. Bardzo dobrze, że tutaj są. Należy im się. Potter, Rycerzyk-Który-Zawiódł.
No proszę, a kogóż my tam mamy w pierwszym rzędzie? Świętej pamięci ojczulek? I ciocia Bella? Wujcio Rudolf, pan Rabastan, szumowina Yaxley i ten łotr Michs? Wy akurat mieliście wykupione bilety na ten spektakl przynajmniej rok wcześniej. Oczywiście. W końcu odtwórców głównych ról nie mogło zabraknąć.
A w loży szanowne damy - Mortimer i kochana małżonka. Racja, główne role kobiece. Nie przepuszczą takiej okazji, choćby widowisko miało powtarzać się przez szeregi ciężkich lat. One zawsze tu będą.
Nie zapomni. Na pewno, nie zapomni.
A po drugiej stronie, zaraz za McGonagall i dyrektorem tłoczy się Zakon. Brakuje tylko Tonks. Ale zaraz powinna się pojawić. Lepiej się przygotować.
Mimo wszystko nogi nie chcą się poddać jego staraniom i kiedy kilkanaście sekund później ląduje na wyslizganych kamieniach, wie, że znów nie udało mu się uniknąć kolizji z nielubianą kuzynką.
Nie lubił jej, o tak. Ale przecież zawsze stała obok niego. Czy to możliwe?
Postanowił, że tym razem zamknie oczy. Musi coś zmienić, wiedział o tym. Tak pisało w księgach. Zmienić coś, wybić z rytmu, a wtedy błędne koło pęknie samo i uwolni go ze swej duszącej matni. Tym razem mu się uda.
Postanowił zamknąć oczy. Nie patrzeć choć raz. To nie kosztuje tyle wysiłku, co skoczenie przed nią, czego próbował zaraz na początku. Zamknięcie oczu powinno być znacznie łatwiejsze. Wystarczy tylko się skupić w odpowiednim momencie.
Właściwa chwila nadchodziła wielkimi krokami.
Czarny Pan stanął pośrodku kręgu, rozglądając się wokół.
Ona zaraz wyłoni się zza tego stalagnatu po prawej. Jak zawsze.
Jest!
- Zaczekaj! - słyszy znowu.
Nie, nie może teraz odwrócić głowy. Nie! Nic go nie obchodzi ten głos. To przecież nie ona. Musi patrzeć, żeby teraz, właśnie w tej chwili, zamknąć oczy.
Nie, to nie może się wydarzyć jeszcze raz. Nie, proszę, nie!
Odwraca głowę bardzo powoli.
- Zaczekaj!


- Zaczekaj! - Draco Malfoy usiadł błyskawicznie na posłaniu i skrzywił się z niechęcią, napotykając zatroskane spojrzenie Pansy.
- To tylko koszmar, kochanie - wymruczała uspokajająco i pomasowała mu placy, ale on się nie rozluźnił.
"Siedziałaś w loży. Na honorowym miejscu. Czy myslisz, że mógłbym o tym zapomnieć?"
- Pójdę się napić wody - oświadczył i szybko wyślizgnął się z łóżka, jakby uciekał od swej żony.
Westchnęła, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego położyła się z powrotem, próbując zasnąć i nie pamiętać, że jedyne marzenie, które miała w życiu nie spełniło się i prawdopodobnie nigdy się już nie spełni.
Mężczyzna poszedł do swojego gabinetu. Postał chwilę na środku pokoju obdarzając zamyślonym spojrzeniem komnatę, którą wraz z całym Malfoy Manor, jak i wieloma rzeczami, nie tak zadowalającymi, odziedziczył po ojcu. Spróbował wyrzucić z pamięci jej obraz, ale jak zawsze skapitulował. Ruszył zrezygonwanym krokiem w kierunku barku, zastanawiając się dalczego w jego śnie nigdy nie pojawiał się Snape. Czemu stary Netoperz, którego wtedy niepotrzebnie posłuchał nie zasiadał z innymi w makabrycznym teatrze? Czyżby także czuł się winny? Ale czy wtedy, tak jak Tonks nie powinien stać obok niego?
Draco nic już z tego nie rozumiał.
Sięgnął jedną ręką po kryształowy kieliszek, a drugą ujął smukłą szyjkę butelki pełnej Ognistej Whisky. Przestawił to wszystko na wielkie, mahoniowe biurko i rozsiadł się w fotelu. Ręka trochę mu drżała, kiedy nalewał bursztynowego płynu do kieliszka.
"Twoje zdrowie, Ithilino. Oby twoja śmierć już więcej mi się nie przyśniła" - pomyślał.
Ale nie było w nim zbyt wielkiego entuzjazmu.

Szkocja, Hogwart - sala Transmutacji, przedpołudnie czternastego września

- Tak - powiedział profesor Cromwell zacierając pulchne, małe dłonie. - Musicie się przyłożyć, moi dordzy. Wiele zależy od waszego pierwszego sprawdzianu. Chyba nie muszę wam tłumaczyć, że powinniście starać się od pierwszej oceny zrobić na mnie dobre wrażenie - podkręcił ochoczo sumiastego wąsa i mrugnął zawadiacko do Patricka, siedzącego w pierwszej ławce. - A zatem do dzieła.
Machnął różdżką, a przed struchlałymi dzieciakami pojawiły się arkusze pergaminu z pytaniami. Uczniowie apatycznie zabrali się do pracy. Tylko Alan Waterby wyglądał na uradowanego. Jego pióro z prędkością lotu najnowszej Błyskawicy700 śmigało po czystej kartce.
Joyce westchnęła ciężko i sięgnęła po przybory do pisania. Przeczytała pytania z miną skazańca, a potem złapała się za głowę.
"Nie jest najlepiej" - pomyślała.
Przyjrzała się raz jeszcze wszystkim poleceniom.
"No dobrze, Jo. Jesteś Malfoy, czy nie? Wiesz co by powiedziała babka - nazwisko przede wszystkim. Muszę wziąć się w garść. To nie może być niewykonalne."
Potarła w zamyśleniu brodę i wreszcie zaczęła pisać.

- Znowu tutaj?
Ithilina złapała się za pierś w miejscu, gdzie za życia miała serce.
- Marto! - syknęła gniewnie. - Duchy nie powinny straszyć siebie nawzajem, tylko żywych!
- Ja cię nie straszę - zrobiła urażoną minę. - Tylko ostrzegam. Nie powinno cię tutaj być.
- Ciebie też - odcięła się Iti, wystawiając widmowy język. - Skoro tak się boisz, to powinnaś zmykać.
- Ja powinnam zmykać?! - Marta wydęła wargi. - Jestem tu przez ciebie i dobrze o tym wiesz. Nie podoba mi się to co robisz i mam zamiar cię stąd zabrać.
- Ciekawe jak zamierzasz tego dokonać - prychnęła Iti, ale widząc zawzietą minę koleżanki skapitulowała.
- No proszę cię, Marto. Sama wiesz jakie to dla mnie ważne. Muszę odnaleźć...
- Wiem - przerwała jej. - Jakąś Tami. Ale przecież tu jej nie ma. Do Hogwartu nie przybyło żadne dziecko o takim imieniu!
- Tak, jakby nie szło go zmienić - zauważyła gniewnie, nagle przechylajac się gwałtownie w przód zza zbroji, za którą się chowała.
- Co ty ro...
Marta nie dokończyła, w niemym przerażeniu zatykając sobie usta.
Iti wypłynęła z kryjówki i błyskawicznie uskoczyła za plecy jakiegoś chłopca, który siedział w ostatniej ławce. Zdążyła w ostatniej chwili, gdyż Cromwell akurat odwrócił się z powrotem do klasy, uważnie lustrując dzieci wzrokiem.
Nie mogła ryzykować zdemaskowania, a miała jeszcze kilka metrów do pokonania. Zmarszczyła w skupieniu brwi, ale zaraz potem klepnęła się w czoło i uśmiechnęła pod nosem.
"Przecież nauczyciel nie ma czego szukać na podłodze, a uczniowie mają w tej chwili ważniejsze zajęcia na głowie. Powinno się udać."
Skupiła się w sobie i zaczęła przenikać przez podłogę, do momentu aż jej oczy znalazły się prawie na poziomie podeszw butów zaaferowanych pierwszaków. Przez chwilę rozglądała się dookoła, szczególną uwagę zwracając na Cromwella, który przypominał brzuchatą ropuchę w swej zielonej pelerynie i szmaragdowej szacie, ogladany z żabiej perspektywy.
Ithilina miała ochotę się roześmiać. Stłumiła jednak w sobie niebezpieczny pociąg do narobienia hałasu i posunęła się do przodu, nie spuszczając oczu z pulchnego mężczyzny. Po chwili dotarła do celu.
I tu pojawił się problem. Jak miała skłonić Joyce do zajrzenia pod stół? Stanąć jej za plecami i wyszeptać odpowiedzi do ucha też nie mogła, bo natychmiast zostałaby odkryta. Cóż więc miała zrobić? Pokręciła z rezygnacją głową, kiedy nagle w jej ektoplazmatycznej głowie zapaliło się odpowiednie światełko. Sięgnęła do kieszeni swojej szaty i wyjęła półprzezroczystą kartkę i równie eteryczne pióro. Wystawiła ostrożnie ręce nad podłogę kryjąc się za nogami chłopca siedzącego przed Jo i zaczęła pisać. Pytania widziała już wcześniej ze swej kryjówki za stara zbroją. Bardzo cieszyła się z sokolego wzroku, którym była obdarzona po śmierci. Nawet teraz mogła dostrzec, że do podeszwy rudego chłopczyka siedzącego w pierwszej ławce przykleiła się guma do żucia. To było naprawdę zaskakujące, jak bardzo jej widmowa istota zmieniła się po utracie ciała.
Skończyła. Wysunęła się ostrożnie spod stołu i dmuchnęła na kartkę leżącą jej na ręce. Pergamin posłuszny jej życzeniu pofrunął prosto na ławkę Jo. Iti błyskawicznie przeniknęła przez podłogę i wyłoniła się dopiero za zbroją, tuż obok Marty.
- I jak? - zapytała. - Przepisuje?
- Przepisuje, przepisuje - mruknęła tamta niechętnie. - Aż jej się uszy trzęsą. Chyba nawet się nie zastanowiła, kto jej tak pomógł. Durna mała.
- Nie mów tak o niej! - oburzyła się Ithilina. - Może nie maiała czasu się nauczyć? A może ma z czymś kłopot, czegoś nie rozumie i nie ma się do kogo zwrócić o pomoc? Skąd wiesz?
- Już ja znam takie małe laleczki jak ona - Marta była nieprzejednana. Widząć, że jej koleżanka znów otwiera usta, żeby bronić swej pupilki, wzniosła bezradnie ręce ku górze i odpłynęła w przeciwnym kierunku. - Dobrze, dobrze... Chodźmy wreszcie. Znikajmy stąd póki nie narobiłaś zamieszania.
- Ale... - chciała jeszcze zaprotestować, ale mieszkanka łazienki na trzecim piętrze zdążyła odpłynąć.
Ithilina rzuciła ostatnie ciekawskie spojrzenie w kierunku klasy Tranmutacji i wreszcie podążyła za nią, mając tylko nadzieję, że Joyce nie będzie się zastanawiała długo nad tym, kto w tak dziwny sposób jej pomógł.

Francja, biały domek na przedmieściach Lille, mniej więcej w tym samym czasie

Drzwi otworzyły się z hukiem, a szczupły brunet potoczył po zebranych spojrzeniem pełnym urazy.
- Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć?
- Ale o czym? - zza stołu wstała gwałtownie kasztanowowłosa kobieta.
Zerknęła ukradkiem na rudego mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiała. Ten ostatni wzruszył tylko ramionami i zajął się wycieraniem policzków piegatego malca, który siedział mu na kolanach.
Pomiędzy nogami bruneta przemknęła dziewuszka, której niesforne loki umoczono w czymś, co na pewno nie było wodą, i z głośnym wrzaskiem wylądowała na kanapie obok rudzielca z maluchem. Jej żółtą sukienkę pokrywały brudne plamy.
- Tatusiu, bo on...
- Wyjdźmy stąd na chwilę - poposiła kobieta, biorąc pod ramię nowoprzybyłego. - Dzieciaki nie dadzą nam spokoju. No już, chodź Harry. Zaraz mi wszystko wyjaśnisz.
- Ja mam coś wyjaśniać! - prychnął. - To raczej ty, powinnaś wytłumaczyć mi, dlaczego za moimi plecami chcieliście wysłać Rona na pewną śmierć!
- Uspokój się! - zawołała bezradnie, rzucajac na pokój, z którego właśnie wyszli Silencio. Spojrzenie szybko na twarz mężczyzny, ale zaraz się zarumieniła i spuściła głowę. - Dyrektor wiedział, że się nie zgodzisz.
- Hermiono, posłuchaj samej siebie! - Harry złapał się bezradnie za głowę. - O czym my rozmawiamy?! Dyrektor wymyślił sobie, że potrzebuje wtyczki w Anglii i z braku laku zamierzał wysłać tam Rona. Rona! Na gacie Merlina! Mam mówić dalej?!
- Ty po prostu nic nie rozumiesz - zaoponowała staowczo, ale starała się nie podnosić głosu.
Spróbowała położyć mu dłonie na ramionach, ale odsunął się pod przeciwległą ścianę.
- Posłuchaj, dobrze wiesz, że kocham Rona jak brata, ale oboje zdajemy sobie sprawę, że on się do tego nie nadaje. Ron, który czerwieni się z gniewu na samo wspomnienie nazwiska Malfoy. Nie przeżyje nawet tygodnia w tym zakłamanym, steroryzowanym świecie. Zdradzi się, gdy tylko usłyszy słowa: "Kochamy Czarnego Pana"! Jak mogłaś się zgodzić na ten szalony pomysł?!
- Harry! - krzyknęła, w jednej chwili tracąc opanowanie. - Posłuchaj mnie choć przez chwilę. Nigdy się na to nie zgodziłam!
Zapadła cisza. Zielonooki przyglądał jej się intensywnie, nic nie rozumiejąc. Tknięty niedobrym przeczuciem odkleił się od ściany i podszedł bliżej niej.
- Co masz na myśli? - spytał złowieszczo, podobny w tej chwili do gradowej chmury, którą zaraz rozedrze błyskawica.
Czuł, że to cisza przed burzą.
Hermiona stropiła się. Sięgnęła wolną dłonią do spinki, przytrzymującej jej bujne włosy i wsunęła za ucho wymykające się kosmyki, drugą ręką nadal ściskając różdżkę.
Wiedziała, że to co zaraz powie nie zachwyci jej przyjaciela. Ale podjełą już decyzję. Prędzej, czy później wszyscy by się dowiedzieli. Zdecydowanie wolała ten wariant, w którym Harry zalicza się do wszystkich i poznaje prawdę znacznie, znacznie później. Albo raczej staje przed faktem dokonanym.
Ale na pobożne życzenia, przynajmniej w stosunku do niego, było już po niewczasie. Odetchnęła głęboko, starając się myśleć tylko o tym, jak go ma przekonać do poparcia jej pomysłu. Wszystko od tego zależało.
- To ja pojadę - powiedziała nieco drżącym głosem. - Masz rację, co do mojego męża. Nigdy nie pozwoliłabym mu jechać. Ja nadaję się do wykonania tego zadania o wiele bardziej. Będzie rozsądniej, jak ja się tam udam.
- Ty?! - ryknął ze zgrozą, a pani Weasley pomyślała, że jej Silencio musiało się w tej chwili rozpaść na kawałki.
- Poczekaj! - zawołała, jednocześnie rzucając niewerbalne zaklęcie uciszające i łapiąc go za ramię. - Wszystko obmyśliłam. Odprowadzę Rona do Ministerstwa, a potem wyślę lipną lampkę do Oddziału Nadzorującego i podam numer jego kominka. Odetną mu połączenie, trochę przepytają, a na ostatku wreszcie przeproszą za kłopot, a ja w tym całym zamieszaniu, przefiukam się do Anglii. Ron nie będzie miał wyboru i zostanie mnie szukać, a zanim zorientuje się gdzie jestem, będę już piła herbatkę z poddanymi Voldemorta. Ale nic się nie martw! - zawołała, widząc nieprzychylny wyraz jego twarzy. - Wykonam zadanie najszybciej, jak to będzie możliwe i wrócę. Nie ma obawy, wrócę na pewno. I co ty na to?
Harry zaniemówił. Poraziły go jej słowa. Patrzył w oczy przyjaciółki i zdawało mu się, że widzi twarz swojej matki. Lily Potter oddała życie za swe jedyne dziecko, a teraz Hermiona Granger-Weasley zamierzała podstępem wykonać misję poleconą niepotrzebnie jej mężowi, aby uchronić go przed niebezpieczeństwem. Kochała go tak bardzo, że jej własne bezpieczeństwo przestawało się dla niej liczyć. Harry zadał sobie w duchu pytanie, czy on potrafiłby kiedykolwiek narazić się tak bardzo dla Ginny, nawet gdyby jej nie utracił podczas tamtego ataku. Czy byłby tak silny? Co prawda uratował życie samej Ginny, czy Syriuszowi, ale tych czynów dokonywał jako nierozsądny smarkacz, kierując się impulsem. Nigdy nie miał czasu, by zastanowić się nad konsekwencjami swoich czynów. W przeciwieństwie do Hermiony, która wszystko dokładnie obmyśliła tak, aby Ron do końca pozostał nieświadomy jej udziału w całej historii. By oszczędzić mu nie tylko narażenia na niebezpieczeństwo, ale też zamartwiania o ukochaną żonę.
Podziwiał ją.
Co nie znaczyło, że nie był na nią wściekły.
- Hermiono - zaczął powoli, obiecując sobie, że nie będzie jej denerwował niepotrzebnymi krzykami. - Twój pomysł jest niedorzeczny. Gdzie podział się jedyny mózg Świętej Trójcy? - zażartował.
- No wiesz! - prychnęła i już nabrała powietrza w płuca, ale brutalnie jej przerwał.
- Nie i nie - powiedział twardo. - Jesteś żoną i matką. Nie będzie żadnego równouprawnienia w tej kwestii. Masz rodzinę, o którą musisz zadbać. Poza tym, nie możesz nam tego zrobić. Zakonowi, mnie, a przede wszystkim dzieciakom i Ronowi. Jakbyśmy sobie dali radę tutaj, bez ciebie? Nie chcesz rozstać się z Ronem w tak niebezpiecznej wyprawie, a sądzisz, że on pogodzi się z twoim wyjazdem? Chyba nie wierzysz, że nie próbowałby ściągnąć cię z powrotem?
- Ale, Harry! - jęknęła. - Chyba byś mu na to nie pozwolił, prawda? Na Godryka! Co by się stało z Mariką, Arnim i Nathanem, gdyby Ronowi przydarzyło się coś złego?
- No właśnie - mruknął. - Dlatego, żadnego twojego wyjazdu nie będzie. Nie pozwalam i tyle. A jeżeli moje słowa nic dla ciebie nie znaczą, zaraz wszystko powiem twojemu mężowi. Już on cię zmusi do posłuchu - dodał żartobliwie.
Hermiona załamała ręce.
- To jest poważna sprawa, a ty się śmiejesz?
- Tak, bo to ty pierwsza zaczęłaś z niej żartować wymyślając tak absurdalny plan działania. Zrozum! - zawołał, widząc, że jego argumenty w ogóle do niej nie trafiają. Podszedł bliżej i ujął ją delikatnie za ramiona. - Ty i Ron jesteście moją, jedyną rodziną. Jak brat i siostra. Dzień, w którym się pobraliście był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu. Jestem dumny, że wybraliście mnie na ojca chrzestnego Mariki i dlatego nie pozwolę, żebyście się narażali. Uciekliśmy z kraju, ukrywamy się od tylu lat. Ale nie poddajemy się i walczymy. Jeżeli jest jeszcze choć cień na wygranie tej wojny to ja i tylko ja jestem odpowiedzialny za odnalezienie go. Wy, Bill i Fleur, Tonks i Remus, Percy i Penelopa, George i Angelina - wszyscy macie już inne zadanie przed sobą. Musicie przetrwać. Musicie dać czarodziejskiemu światu dzieci. Małe szkraby, które bedą znały prawdę, żeby prawdziwa magiczna i mugolska Anglia za sto lat nie umarła w pamięci ludzi. Nie płacz, Hermiono - powiedział, przytulając ją, kiedy wzruszona jego przemową i stresem ostatnich dni, kompletnie się rozkleiła.
Poklepał ją pokrzepiająco po plecach.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił. - Zobaczysz. To naprawdę najlepsze wyjście. No już, bądź dzielną dziewczynką. Czy to pierwszy raz Harry Potter będzie ratował świat? - odsunął ją od siebie na wyciągnięcie ramienia, machnąwszy różdżką przywołał z szuflady batystową chusteczkę i podał jej z wymuszonym uśmiechem na ustach. - Zobaczysz - powtórzył. - No nie masz się już czym martwić. Jestem waszym przyjacielem i nigdy nie pozwolę skrzywdzić żadnego z was. Nie będziecie się musieli rozstawać z gromadką waszych rudych diablątek. Ani ty, ani Ron. A z Dumbledorem to już sam sobie porozmawiam. Staruszek zaczyna miewać coraz głupsze pomysły.
- Harry! - fuknęła przez łzy i pogroziła mu palcem, a potem wreszcie się uśmiechnęła. - Trochę szacunku do profesora - powiedziała. - I zobaczysz, coś wymyślimy. Ty po prostu nie możesz tam pojechać. Też jesteś impulsywny. No przyznaj sam, że tam potrzeba takiego Snape'a!
- Taaa... - mruknął. - Pierwszy raz jestem zmuszony przyznać się do żałowania, że tego oślizgłego drania już z nami nie ma.

****
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
sareczka
post 05.07.2009 14:58
Post #7 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




ROZDZIAŁ V, czyli przedziwne losu sploty...

Szkocja, Hogwart - dormitorium chłopców w Zielonej Wieży, wieczór czternastego września

- Masz szczęście - stwierdził Josh, patrząc na Joyce z ukosa. - Normalnie, dziewczyno, jesteś w czepku urodzona. Nie zaliczyłabyś tego testu jak nic.
- I dostałaby szlaban - dodał Koreb kładąc się na łóżku brata, na co ten ostatni nie zareagował przychylnie i natychmiast próbował go zrzucić.
Jo patrzyła na te zmagania bez zainteresowania. Cały czas zastanawaiała się nad tym kto pomógł jej podczas rozwiązywania sprawdzianu. Odopowiedzi bez wątpienia były nie tylko prawidłowe, ale i obszerne. Szczerze wątpiła by ktokolwiek z pierwszorocznych poza Waterbym mógł posiadać taką wiedzę. Tym bardziej nie potrafiła się domyślić tożsamości swego wybawiciela. Bowiem jedyny potencjalny kandydat szczerze jej nie cierpiał, a poza tym darzył bezgraniczną miłością szkolny regulamin.
- Nie, to z pewnością nie Alan - powiedziała głośno.
Koreb i Josh przestali turlać się po podłodze. Młodszy z braci wybuchnął szaleńczym śmiechem.
- Oczywiście, że nie. Prędzej zjadłby ksiażkę do Zaklęć niż podrzucił ściągę komukolwiek. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
- Stąd - powiedziała i wyjęła z kieszeni szaty niewielki arkusik papieru, podając go chłopcom. - Te odpowiedzi są strasznie... długie i...
- Na jaja Salazara! - zakrzyknął Koreb. - Nawet ja tyle nie wiem, a jestem dwa lata wyżej!
- Właśnie - przytaknęła dziewczynka. - To mnie zaskoczyło i...
- A papier? - Josh wyrwał bratu pergamin z ręki, uważając jednak by go nie potargać. - Nie zwróciliście uwagi na papier! To on jest tutaj najdziwniejszy. Odpowiedzi można było przepisać z właściwych ksiąg, chociaż przyznaję, że na temat zastosowania zaklęcia Lumos w jaskiniach południowych Karpat, nigdy nie widziałem niczego w naszej bibliotece, ale może jestem nieuważny. Zresztą są jeszcze lektury dodatkowe. Nie przejrzałem ich, a powinienem. Może w Marduku Wspaniałym...
- Josh! - jęknęła Jo. - Możesz przestać? Powiedz o co ci chodzi z tym pergaminem, zamiast zarzucać nas bełkotem!
- On tak zawsze - mruknął jego brat, za co oberwał kuksańca w bok.
Odwdzięczyłby się chętnie Młodemu, ale jedyna przedstawicielka płci pięknej w tym pokoju przesłała mu wiele mówiące spojrzenie, więc dał spokój.
- Jest jakiś dziwny - Josh dotykał kartki z miną rasowego badacza. - Jakby..., jakby był wykonany... Nie to głupie.
- Mówże! - ryknęli rownocześnie jego towarzysze.
- Z tego materiału co peleryny niewidki. Jest... no, trochę... nierzeczywisty - dokończył niepewny, czy zaraz brat i przyjaciółka nie zabiją go śmiechem.
Ale oni tylko wpatrywali się w niego szeroko otwartymi oczami.
- Tak myślisz? - zapytała Jo.
- Gdzie ty widziałeś pelerynę niewidkę? - powiedział równocześnie Koreb. - I dlaczego ja nic o tym nie wiem?
Skrzyżował ręce na piersiach i łypał na Młodego obrażonym wzrokiem.
- U dziadka Aspazjana, na strychu - wyjaśnił szybko. - Och, Kor! Miałeś wtedy złamaną nogę, pamiętasz? Babcia leczyła cię na dole całe popołudnie i mnie się nudziło. No co?! - dodał buńczucznie.
Starszemu chłopcu te oświadczenie zdawało się nie do końca przypaść do gustu.
- Czy ja się w końcu dowiem, o co chodzi z tym pergaminem?! - zawołała czarnulka, nie przyzwyczajona do lekceważenia jej osoby.
Wstała pospiesznie z łóżka i wydarła z ręki Josha intrygujący świstek.
- Hej! Jeszcze nie skończyłem oględzin!
- Też chciałbym tego dotknąć - przyłączył się Koreb. - Jestem starszy od was. Wiem więcej.
- Ale ty nigdy nie widziałeś...
Cała gromadka zaczęła wyrywać sobie karteczkę, która przechodziła z rąk do rąk, niczym najcenniejsze trofeum, ale mimo to pozostawała w jednym kawałku.
- Zaczekajcie! - zawołała Joyce, leżąc na podłodze, częściowo przygnieciona przez swych kolegów, z kartką triumfalnie zaciśniętą w dłoni. - Ona się nie targa!
Dzieciaki spojrzały po sobie z wyrazami osłupienia na twarzach.
To zdecydowanie było dziwne.

****

Francja, piwnica centrum handlowego Real, w tym samym czasie

- To tu? - Harry Potter popatrzył scpetycznie na swego towarzysza, ale podążył posłusznie za nim.
Bill posłał mu rozbawione spojrzenie i zaczął schodzić ostrożnie po schodkach do wielkich podziemnych magazynów sklepowych.
Mili niewiele czasu. Człowiek, który miał na nich oczekiwać w tym niecodziennym dla czarodzieji miejscu uprzedzał, że ten teren jest przez mugoli często patrolowany. Najmniejszy hałas i będą mieć na głowie policję. Nie mówiąc już o francuskim Auroracie. Harry ledwie mógł uwierzyć w to, że w na tym terenie znajdują się wykrywacze magii, które będą musieli ominąć. Na szczęście znajomy Weasleya był obeznany z tymi urządzeniami i wiedział jak je wyłączyć na jakiś czas. Wszyscy mieli nadzieję, że te kilka minut wystarczy, żeby uruchomić stary, rzadko używany kominek awaryjny, który pozwoli Potterowi przefiukać się do Anglii.
- Jesteście!
Zapalone nikłe światełko na końcu schodów pozwoliło im dojrzeć twarz człowieka, z którym mieli się spotkać. Byl to starszy mężczyzna z siwiejącymi włosami, których kolor trudno było określić. Jego oczy błyszczały inteligencją.
- Sie masz, Basile - Bill podał mu szybko rękę i przedstawił Harrego, który skinął mu głową. - Wykrywacz już wyłączony?
- Tak - Basile przerzucił rózdżkę do lewej ręki i wziął od rudzielca coś, co wyglądało jak płachta gazety. - Zaraz was zaprowadzę i aktywuję to badziewie. Jak ja nie lubię ręcznej roboty, sacrableu!
- Coś nie tak? - zaniepokoił się Harry, idący na końcu ich małego orszaku.
- Spokojnie - Bill poklepał go po ramieniu. - On zawsze tak. Musi sobie trochę ponarzekać. Gdyby coś się faktycznie stało uprzedziłby nas od razu.
Podróż przez ciemną halę dobiegła wkrótce końca. Mężczyźni stanęli przed zakratowanymi drzwiami. Basile stuknął różdżką w gazetę przyniesioną przez Weasleya, przemieniając ją w coś, co przypominało zminiaturyzowany pogrzebacz. Harry miał wrażenie, że zwariował dopóki ich nowy znajomy nie zamienił za pomocą dziwnego przyrządu drzwi w staroświecki, przykurzony kominek.
- Uniwersalny transfigurator - zawołał do Pottera, widząc w półmroku jego zaskoczony wyraz twarzy. - Nastawiony na funkcję zdejmowania uroków. Robi to znacznie szybciej niż różdżka. Gdybyś bracie chciał odnaleźć to zakamuflowane przejście bez tego cacka mógłbyś dostać się do Anglii za jakieś dwadziescia lat. My, Francuzi, mamy swoje sposoby na ukrywanie tajemnic.
- Na odkrywanie też - dorzucił Bill. - Chociaż ktoś mi wpierał, że to japońska technologia.
- Jaka japońska! - zaprzeczył entuzjastycznie Basile, powodowany narodową dumą. - Pomysł jest nasz. Oni dostarczają tylko materiałów!
- To szalenie ciekawe i Hermionie na pewno by się spodobało - wtrącił się Harry. - Musimy pana kiedyś do nas zaprosić - dodał prędko. - Ale czy aby nie powinniśmy się spieszyć?
- Oui, bien entendu - zgodził się Francuz, wyjmując jednocześnie z kieszeni garść zielonego proszku. - W zasadzie wszystko jest gotowe, monsieur. Możesz pan działać.
Brunet wziął ostrożnie trochę magicznego pyłu i wszedł do kominka. Chciał jescze zapytać, czy to stare żelastwo na pewno działa poprawnie i kiedy po raz ostatni było używane, ale czas naglił.
Wyjął z kieszeni płaszcza fiolkę z eliksirem Wielosokowym i przełknął. Na oczach Bila i Basile, zmienił się w szpakowatego blondyna o wyglądzie astmatyka.
Nie było już odwrotu.
- Uważaj na siebie - poprosił Bill, któremu nagle pociemniało w oczach.
"Cholera! Nie wyobrażam sobie stracić Harrego!"
- Wy też - z kominka buchnęły zielone płomienie, a kilkaset kilometrów dalej z popiołu otrzepywał się chudawy jegomość w przydużych szatach. Walizka, którą wyjął z kieszeni płaszcza i powiększył, głosiła Wielkiej Brytanii, że pan Irving powrócił w swe rodzinne strony.
W pałacu Buckingham władca tego kraju podniósł się na łóżku i zasyczał wściekle. Nawiedziło go przykre przeczucie.

****

Szkocja, Hogwart - gabinet dyrektora, następnego dnia wcześnie rano

Ithilina wyślizgnęła się cicho z pomieszczenia. Marta jak narazie chrapała ze swojej rury. Iti dobrze wiedziała, że to nie był sen, ale swoisty rodzaj letargu. Duchy nie męczyły się nigdy, nie miały więc po co spać. Marta udawała, że chrapie chyba tylko z przyzwyczajenia. Szczerze mówiąc, nie obchodziło jej to. Musiała wykorzystać ten czas. W tej jednej sprawie zamierzała posłuchać swojej koleżanki - nie mogła wiecznie tkwić w tym miejscu, Musiała odnaleźć Tami - tylko to się liczyło. Niejasno czuła, że musi pomóc dziewczynce wypełnić jej misję. Przepowiednia Trelawney musi się dokonać. Ale najpierw koniecznym było ustalenie miejsca pobytu Tami, a w tym mogło jej pomóc jedynie dwóch ludzi - Draco albo profesor Snape.
"Chyba, że zostali oszołomieni Wywarem" - pomyślała ze zgrozą. - "Nie, to niemożliwe!"
Nie chciała w to uwierzyć. To by oznaczało, że dla Anglii nie ma już nadziei. Dumbledore i Zakon, który przepadł nie wiadomo gdzie, oraz jego wtyczki z umysłami czczącymi Voldemorta - to było dla niej za wiele. Nie chciała uwierzyć w taką wersję wydarzeń.
Musiała porozmawiać chociaż z jednym z nich. Nie wiedziała tylko jak miałaby tego dokonać. Nie pamiętała drogi do Malfoy Manor, a z biblioteki zniknęły księgi, które mogłyby jej dać jakieś wskazówki na ten temat. Teoretycznie łatwiejszy dostęp był do dyrektora. Wystarczyło dostać się do jego gabinetu. Ale taka eskapada miałaby sznsę powodzenia tylko wtedy, gdy opustoszeją korytarze. Na przykład w czasie ciszy nocnej. To też właśnie postanowiła Iti wykorzystać.
Przepłynęła kolejne korytarze, przenikając przez kilka ścian, drżąc na myśl o spotkaniu ze starym woźnym, albo nauczycielem patrolującym korytarz. Zapewne nie zdażyliby jej złapać, ale wolała nie przyciągać ich zainteresowania.
Wreszcie znalazła się przed kamienną chimerą, która spojrzała na nią beznamiętnie, najwyraźniej niezdolna do okazania jakichkolwiek emocji. Iti wzruszyła ramionami i wślizgnęła się bezszelestnie na kręcone schody, prowadzące do okrągłego gabinetu. Pomieszczenie było zupełnie puste, co ją niejako zaskoczyło. Najwyraźniej podświadomie spodziewała się, że zastanie Snape'a przy pracy. Pomysł, że mógł jeszcze spać, w jego wypadku zdawał się nierealny. Mimo to musiała zakacpetować go jako fakt. Rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu jakiś drzwi, albo przejścia, prowadzących dalej, do komnat, w których stary nietoperz składał na noc swe chude, blade członki, ale niczego takiego nie zauważyła. Przez głowę przemknęła jej myśl, że oślizgły szpieg zechciał zachować swoje wężowe gniazdo w lochach. Nie zdążyła jednak dobrze jej rozważyć, gdy wprost na nią padła smuga światła, a ktoś warknął wściekle:
- Kim jesteś i co tutaj robisz?
Zmarszczyła brwi i podpłynęła bliżej nie wierząc we własne szczęście.
- Proszę się przypatrzeć, profesorze. Jestem pewna, że pan mnie pamięta.
Różdżka zatoczyła niespieszny łuk i w komnacie zapaliło się kilka lamp uwidaczniając parę ciemnych plam na nocnej koszuli dawnego Mistrza Eliksirów. Ithilina przyglądała mu się przez chwilę. Jego cera stała się jeszcze bardziej ziemista, ale kruczoczarne włosy wydawały się nieco mniej oklapnięte, co potwierdzało tezę Lavender Brown, która zawsze sądziła, że szkodzą im wyziewy z eliksirów. Poza tym aparycja dawnego szpiega w niczym nie złagodniała - wyglądał tak samo odpychająco jak zawsze, z tym może wyjątkiem, że jeszcze bardziej schudł, przez co wydawał się wyższy. Na Iti nie zrobiło to najmniejszego wrażenia bowiem wisiała kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą, tak, że jej oczy znajdowały się dokładnie na wysokości jego.
- Nicks - syknął. - Trochę się zmieniłaś od naszej ostatniej pogawędki. Cóż, przypomnij staremu człowiekowi kiedy to było? Czyżby tuż przed tym, gdy nie posłuchałaś polecenia nauczyciela i w efekcie straciłaś życie? Coś takiego mi się kojarzy.
Widmowa postać jękneła, ale zdołała się opanować.
- Widzę, że pana język ani trochę nie stępiał przez te lata. Nadal znajduje pan przyjemność w obrażaniu innych? Szczerze mi pana żal, jeśli to pańska jedyna rozrywka.
- Zapominasz się - upomniał, a wściekłość nadała nieco żywszej barwy jego policzkom. - Twój Dom nie istnieje, żebym mógł odjąć mu punkty, ale za to mogę zastosować represje bezpośrednio na tobie. Nie wiem, czy ktoś cię uświadomił w tym co się stało z hogwarckimi duchami.
Ithilina zaplotła ręce na piersiach i pokręciła z rezygnacją głową.
- Dobrze. Widzę już, że nie ma pan zamiaru zapytać mnie, po co wróciłam i co tutaj robię. Ale ja, choć może się to wydawać dziwne w moim obecnym stanie, nie mam wieczności by zabawiać się z panem w słowne utraczki. Jak bardzo by nie były przyjemne - dodała złośliwie. - Jestem tu, bo chcę, aby odpowiedział pan na kilka moich pytań.
- Skąd wiesz, że nie jestem pod działaniem Wywaru i będę chciał z tobą rozmawiać? - prychnął. - Nie mogłaś być tego pewna przychodząc tutaj. Z przykrością muszę stwierdzić, że śmierć niczego cię nie nauczyła. Jesteś tak samo naiwna, głupia i nieostrożna!
- Da mi pan dojść do słowa czy nie?! - krzyknęła, nie zważając na środki bezpieczeństwa. - To ciągłe odwracanie kota ogonem i czepianie się mojej osoby, może pana kosztować kilka lat dłużej życia w tej farsie. Nie rozumie pan? Muszę odnaleźć Tami! A co ryzykuję? Nic, dokładnie nic! Ja juz jestem martwa! Co jeszcze Voldemort może mi zabrać?!
Opadła bezsilnie nieco niżej i przez nieuwagę zapadła się do połowy w posadzce gabinetu. Snape spojrzał na nią z politowaniem.
- Skończyłaś wreszcie? Jesteś tak samo denerwująca jak za życia. I oczywiście nie masz o niczym pojęcia. Realizacja planu przebiega dość pomyślnie i bez ciebie. Nie jesteś tu potrzebna. Wsiądź do pociagu, czy coś tam. A sprawy żywych, pozostaw żywym.
- Co?! - zawołała wystrzeliwszy z podłogi, jak korek z butelki szampana. - Spławia mnie pan? Nie rozumie pan, że właśnie dlatego tu jestem?! Muszę chronić Tami i pomóc jej spełnić przepowiednię, inaczej moja dusza nie zazna spokoju.
- Egoistka - prychnął. - Nic ci nie powiem.
- Tak jak wtedy?! - ryknęła desperacko. - Naprawdę nie ma pan uczuć! Gdybym wiedziała, że zamierzacie uratować stamtąd Tami...
- Uratować? - Snape zaczął się śmiać, ale był to chichot nerwowy, zimny i nieprzyjemny. - Mówiłem ci, że nic nie wiesz. O mały włos wszystko wtedy zepsułaś. Na szczęście skrzat domowy miał więcej rozumu od ciebie.
- Jak to? - podpłynęła bliżej niego, jakby chciała go chwycić za przód szaty.
- Słuchaj smarkulo - powiedział, odsuwając się ze wstrętem od jej zimnej ektoplazmy. - Nic tu po tobie. Wynoś się, albo użyję różdżki, a wtedy możesz być pewna, że cię spetryfikują. O mało nie zniszczyłaś magicznej Anglii dziesięć lat temu i nie dopuszczę, żeby nasza jedyna szansa przez ciebie znów była zagrożona. Wynoś się stąd natychmiast!
Ithilina roniąc niematerialne łzy, uciekła z sali.

****

Anglia, pole na południu kraju, mniej więcej w tym samym czasie

Szpakowaty blondyn przystanął niepewnie na skraju polnej drogi. Wciąż był zdenerowowany po tym, co musiał przejść w Urzędzie Imigracyjnym. Voldemort przeprowadzał ścisłą selekcję swoich poddanych - nie wpuszczał do kraju byle kogo, bojąc się szpiegów. Jego ludzie zbadali nowoprzybyłego jak najdokładniej i oczywiście poddali kontroli jego różdżkę. Tylko szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczał swoją obceność tutaj. Gdyby nie rzucenie niewerbalnego Confundusa, poddano by go testowi na wykrycie działania eliksirów. Dzięki swojej sprytnej sztuczce udało mu się wmówić funkcjonariuszowi Ochrony, że takowe sprawdzenie już przeszedł i wykryło ono jedynie niedawną dawkę Eliksiru Pieprzowego, co potwierdził czujnik przy wyjściu. To uratowało mu życie.
Mógł udać się dalej. Dumbledore pokazał mu w myślodsiewni to miejsce, aby Harry mógł bez problemu się tam aportować. Tutaj miał się spotkać ze wskazanym człowiekiem.
Westchnął przeciągle. Minęło już chyba pół godziny, a nikt się nie zjawił. Okolica nie przedstawiała sobą nic nadzwyczajnego. Nie było tu nawet żadnej gospody, parku, czy choćby odpowiednio dużego kamienia, na którym można by usiąść, umilając sobie bezowocne chwile czekania. Chcąc nie chcąc, Potter złożył swe postarzałe eliksirem ciało na wilgotnej od porannej rosy trawie, owijając się ciaśniej drelichowym płaszczem. Nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł się stąd oddalić. Nie znał dalszych instrukcji - wszystko zależało od człowieka, z którym miał się spotkać. Ów mężczyzna, (a może kobieta?) decydował o powodzeniu całej akcji. To on miał zapewnić mu przykrywkę w świecie Lorda i pomóc dotrzeć do Snape'a. Harry musiał niechętnie przyznać przed samym sobą, że nie wyobraża sobie, kto inny byłby zdolny uwarzyć antidotum. Szczerze nienawidził tego oślizgłego dupka, ale nigdy nie wątpił w jego inteligencję i biegłość w przygotowywaniu różnorakich mikstur.
Nie miał wyjścia - musiał czekać.
Oczy zamykały mu się ze zmęczenia - niewiele spał tej nocy, ale starał się opanować słabość. Musiał być czujny.
- Już pan daje się zabić, panie Irving? - szyderczy głos i potrząsanie za ramię przywróciło mu przytomność.
Zerwał się na równe nogi i wyszarpnął z kieszeni różdżkę, ignorując kpiący wyraz twarzy nieznajomego.
- Czarny Pan... - powiedział, starając się ukryć nienawiść dźwięczącą w jego głosie.
- ... jest łysy - dokończył z prostotą nieznajomy, robiąc komiczną minę. - To hasło jest do bani - dodał. - Każdy to wie, w tym kraju.
- Ale nikt nie ośmieli się tego powiedzieć - wyjaśnił Harry, czerwnieniąc się nieznacznie.
Ten szyfr był jego osobistym pomysłem, który spotkał się z powszechną akceptacją i nawet Hermiona uważała go za dobry. Poczuł się dotknięty.
- Emocje - syknął nowy znajomy, kręcąc z politowaniem głową. - Musi się pan jescze wiele nauczyć, panie Irving. Widzę, że nie będę mógł wprowadzić pana od razu. Koniecznych będzie kilka lekcji, inaczej narazi pan misję na niepowodzenie. Rozumie pan - tu zerknął na Pottera przez ramię usmiechając się krzywo. - Pana życie jest sprawą drugorzędną, ale my w tym kraju zbyt długo już czekamy na wolność. Mówiąc bez ogródek, nie pozwolę by pan coś spaprał swoim nieprzygotowaniem. Staremu musiało bardzo się spieszyć, że nie odbył pan nawet podstawowego szkolenia.
- To nie ja miałem jechać - warknął Harry, rozeźlony zachowaniem rozmówcy. - Zastąpiłem przyjaciela, bo nie chciałem by narażał się na niebezpieczeństwo!
- Jakie to słodkie - wąsaty facecik z odpychającą facjatą wygiął wargi w komiczny dzióbek, załamując przy tym ręce. - Szkoda tylko, że jest pan kompletnie nieostrożny. Pewnie nawet nie zdaje pan sobie sprawy, że zdradził mi pan swoją tożsamość, panie Potter.
- A nie znał jej pan?! - zakrzyknął zaskoczony i dopiero wtedy zrobiło mu się wstyd. Nie miał jednak zamiaru przyznać się do błędu. - Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, pomyślałbym, że pan to Snape!
- Snape? - tym razem wąsacz roześmiał się szczerze. - Chyba powinienem uznać to za komplement. Nie, słusznie pan mniema - nie jestem nim. Niemniej, niech pan nie liczy, że poczynię tu przed panem jakiekolwiek zwierzenia. Stary nie chciał, żebyśmy się poznali i przez chwilę liczyłem, że tak faktycznie będzie. Teraz nie pozostaje panu nic innego, jak tylko zaakceptować moją przewagę nad panem, bowiem ja pana znam i mogę wsypać, gdyby ktoś nas złapał, a pan mnie nie. Słowem pana życie jest teraz w moich rękach. Ruszajmy!
- Zaczynam się bać - mruknął Harry, idąc niechętnie za tamtym. - Mogę chociaż jakoś na pana wołać? - zapytał głośniej.
- Ależ tak - nowy "przyjaciel" odwrócił się z zadziwiającą szybkością i parodiując dworski ukłon podał mu rękę. - Może pan mówić mi Desmond, albo Des.

****

Szkocja, Hogwart - łazienka Jęczącej Marty, rano tego samego dnia

Ithilina zastała Martę w stanie skrajnego roztrzęsienia zalaną łzami, w chwili gdy zdesperowany duch próbował zalać łazienkę.
- Marto, co się stało? - zdziwiła się.
- Nie..., nie mogę... - chlipnęła - jej zalać! Udawało mi się kiedy mała Weasley otwierała komnatę tajemnic. Wiesz, ten kran jakoś rozumiał moje potrzeby. A teraz nic! Chcę się utopić! Aaaa...
Jęk urwał się raptownie, bo Marta zatoczyła koło pod sufitem i z głośnym pluskiem wpadła do najbliższej toalety. Zaskoczona Iti pochyliła się nad muszlą klozetową i zawołała:
- A dlaczego tak rozpaczasz? Stało się coś złego?
- Nie było cię i myślałam, że zostawiłaś mnie samą! Że cię uwięzili!
- Ale... chwileczkę. Przepraszam cię, że zniknęłam tak bez uprzedzenia, ale... Hej, Marto! Przecież już jestem!
Z otworu wyłoniła się sama głowa, a za nią ręka, która poprawiła sobie okulary na nosie.
- Faktycznie - mruknęła dawna uczennica. - Ale to nie zmienia faktu, że mnie zostawiłaś! A ja się martwiłaaaam!
Ostatnie głoski utonęły w kolejnym chlupocie wody, gdzieś w okolicach rury odpływowej.
Ithilina westchnęła. W takiej sytuacji nie miała co liczyć na wsparcie Marty. Musiała sobie radzić sama. Ale może to i lepiej. Po tym jak potraktował ją dyrektor, jej jedyną szansą na uzyskanie jakichkolwiek informacji o Tami i Zakonie Feniksa był Draco.
Potarła w skupieniu brodę. Z oddali dobiegł kolejny plusk wody. Spojrzała odruchowo na porcelanową muszlę. Woda zabulgotała. Okoliczności zdawały się być sprzyjające. Gdyby jeszcze udało jej się dostać do dormitorium dziewczynki nim wszyscy wstaną...
Wypłynęła na korytarz rzucając tęskne spojrzenie na swój azyl. Nie było innego sposobu.

****

Szkocja, Hogwart - dormitorium pierwszorocznych dziewcząt w Zielonej Wieży, kilkanaście minut później

Trawa łaskotała ją w nos. Podniosła się niechętnie na nogi i wybuchnęła śmiechem. Świat wydawał się taki piękny. Las wokół niej szumiał. Korony drzew tonęły w złocistej poświacie. Wokół czerwonych maków, tuż u jej stóp, tańczyły kolorowe motyle. Z oddali nadpłynął melodyjny głęboki głos.
"Mama" - pomyślała.
Zapragnęła pójść za tym głosem. Łagodnie przyzywał ją ku sobie. Zaczęła biec. Bose stopy zatapiały się bez wysiłku w miękkiej trawie, jakby unosiła się kilka centymetrów nad powierzchnią ziemi. Głos brzmiał teraz jak tęskne bicie dzwonów - szarpał jej serce melodią, która przywodziła na myśl ciepło i dom. Obiecywał wieczne szczęście.
Biegła. Las ściemniał i zamienił się w puszczę. Słońce skryło się za nieprzesuwającą się chmurą. Zaczęła drżeć. Głos brzmiał teraz jak marsz pogrzebowy. Rozejrzała się i zauważyła, że ciemna gęstwina pokracznych drzew zniknęła. Otaczały ją stare kamienie, częściowo rozpadłe w wyniku zgubnego działania czasu.
"Kamienie płaczą."
Podziemne źródło znalazło wśród pradawnych ruin swoje ujście. Czuła pod stopami wodę, ale kiedy spojrzała w dół jej nogi były czerwone od krwi.
"Nie!"
Upadła na zimną posadzkę, jakby ktoś ugodził ją pod kolanami. Obiła sobie nos. Gdzieś w oddali zamajaczyło coś srebrnego.
"Mama!"
Wyciagnęła dłoń, ale w zaciśniętej pięści został jej tylko kosmyk czarnych włosów, które błyszczały srebrem.


- Joycelynn!
- Już wstaję, babciu - usiadła błyskawicznie na posłaniu i dopiero wtedy zauważyła, że jej ramieniem potrząsa Wendy, a nie Narcyza Malfoy. - Och, cześć - mruknęła niewyraźnie. - Jest tak późno, jak myślę?
- Nie, jest jeszcze później - odparła rezolutnie dziewczynka. - A pierwszą mamy...
- Mamy? - Jo ziewnęła i sugestywnie uniosła brew, jednocześnie machnięciem różdżki przywołując przybory toaletowe. - Przypomnij mi który dziś dzień tygodnia.
- Środa, moja droga - Wendy wydawała się nigdy nie tracić dobrego humoru. - Powiedz mi, jak możesz tego nie wiedzieć! - ofuknęła dobrodusznie.
- Na tym łez padole, wszystkie dni wydają się tak samo okropne! - zawołała już z łazienki. - Oby śniadanie było dobre.
- Zaczynamy od czarnej magii z dyrektorem - doniosła usłużnie wspólokatorka. - A wiesz jak on nie lubi spóźnień.
- Wiem, wiem - drzwi toalety otworzyły się ukazując czarnulkę w zapiętym mundurku i ze szkolną szatą przewieszoną niedbale przez ramię. - Wiem, ale śniadania sobie nie odpuszczę. Choćby jednego tościka. Coś mi przecież musi zrekompensować dzisiejsze przedpołudnie ze starym Nietoperzem.
Druga z dziewcząt pokręciła z rozbawieniem głową.
Jo podeszła spiesznie do kufra i zaczęła przegrzebywać jego zawartosć w poszukiwaniu książek potrzebnych tego dnia. Wszechobecny bałagan skutecznie jej to uniemożliwiał.
Wendy, słodkie dziewczę z pszenicznym warkoczem i dołeczkami w policzakch, poczęła kręcić się niecierpliwie przy drzwiach. Pozostałe lokatorki komnaty opuściły ją już dobre pół godziny wcześniej i z pewnością zmierzały właśnie pod salę wykładową. Lekcja miała zacząć się za pietnaście minut, a panna Robertson też miała ochotę na tościka. W jej optymistycznie nastawionym do świata serduszku zbierało się pomału coś na kształt zdenerowania.
Zerknęła na zegarek, kątem oka lokalizując Joyce mocującą się z fikuśnym zapięciem torby.
Dwanaście minut.
- Pomóc ci?
- Nie trzeba. Najnowsza moda z Paryża. Nie ma mowy, żeby się zacięła.
- Och - Wendy zmarszczyła cienkie brewki. - Nie obraź się, słońce, ale ja się będę zbierać. Tościk, rozumiesz - zachichotała uroczo i odgarnąwszy z czoła jasną grzywkę wypadła na korytarz.
- Mogę ci zabrać jednego z dżemem - zawołała jeszcze ze schodów.
- Ok! - Jo miała gorącą nadzieję, że została usłyszana.
Ze zdenerwowania zaczęły jej się pocić ręce. Naprawdę, nie potrzebowała szlabanu. Wreszcie torba skapitulowała i ukazała swe zapchane wnętrze. Dziewczynka bez ceregieli wysypała całą zawartość na łóżko, a potem władowała na raz wszystkie książki upychając jeszcze zapasową rolkę pergaminu i zwązany wstążką pliczek gęsich piór. Zdecydowała, że na ponowne zapasy z krnąbrnym zamkiem nie ma już czasu. Podniosła się pospiesznie, łapiąc wygniecioną szatę i rzuciła się do drzwi.
- Aaa...! - zakrzyknęła niespodzianie, gdy wprost przed nią wyrosła perłowa postać tarasując jej drogę do wyjścia. Desperacko wyszarpnęła różdzkę z kieszeni spódniczki i wymierzyła ją w dziwnego gościa. - Na Salazara! Mam rózdżkę! Odejdź, potworze!
Widziadło popatrzyło na nią cokolwiek urażonym wzrokiem i nie cofnęło się ani o krok.
- Joyce...
- Nie! - zawyła przeciągle dziewczynka i młócąc bezsensownie powietrze różdzką zanurkowała pod owym fenomenem.
W efelkcie prawie stoczyła się po schodach, ale wykazując godny podziwu refleks, zerwała się na równe nogi i nie oglądając się za siebie wybiegła z Wieży.
Tościk zniknął z jej pamięci bez jednego pyknięcia.

****

Anglia, lustrzana sala w Malfoy Manor, popołudnie pietnastego września

Pansy ujęła w zgrabne palce brzegi migdałowej sukni i z wdziękiem usiadła na pluszowej kanapie. Przypomniała sobie pochwałę odebraną niegdyś z ust samego królewskiego szambelana, Demerova, który pochodził z szlachetnej, starożytnej rodziny, obdarzonej ogromnym bogactwem. Ów człowiek nazwał ją damą pełną niezwykłej gracji i powabu. Na tę myśl jej mopsowatą twarz ozdobił mały uśmiech. Poprawiła się wygodniej, sięgając ręką w kierunku małego stolika, gdzie przed obiadem pozostawiła magazyn mody Madame Senesin. Zmarszczyła jednak brwi widząc na okładce szatę podróżną, która przywołała w jej głowie obraz niefortunnej przygody na londyńskim dworcu. Wolała sobie nie wyobrażać, co powiedziałby szambelan widząc ją podskakującą wściekle i próbującą się odpędzić od obrzydliwej ropuchy. Z nagłą urazą odrzuciła magazyn precz od siebie. Źle potraktowane pisemko potoczyło się z rezygnacją po perskim dywanie.
Spojrzała na zegar. Dochodziła piąta po południu, a jej męża wciąż nie było, choć nie uprzedzał o swojej nieobecności. Nie żeby zwykle to robił. Jednak Pansy miała swoje sposoby nad kontrolowaniem jego poczynań. Już dawno temu przekupiła mugolską sprzątaczkę w Paradise, rezydencji Mortimer, która donosiła jej o każdej obecności Dracona w tym miejscu.
Tym razem tak się nie stało, co wzbudziło w niej niepokój i podejrzenia.
Drzwi wejściowe lekko skrzypnęły i po chwili dał się słyszeć pełen uniżoności głos skrzata i chłodna odpowiedź jego pana.
Zmrużyła gniewnie oczy.
- Gdzie byłeś?
Draco spojrzał na nią jak na wyjątkowo zbędny mebel i rzucił sucho:
- Na zebraniu. Czyżbyś jeszcze o tym nie wiedziała?
Wzruszyła ramionami. Nie była taka głupia, za jaką uważała ją większość ludzi, żeby sądzić, że nie domyślał się jej małych sztuczek i sposobu, dzięki któremu pilnowała jego wierności. Ale czego mógł się spodziewać? Za błędy młodości trzeba płacić.
- Nie - fuknęła, obrażona. - Wiesz, że nie musiałabym tego robić, gdybyś wykazał minimum troski o moje nerwy i sam informował mnie kiedy wrócisz.
- Ależ po co, kochanie? - zawołał z udawaną czułością. - Pozwalam ci się pobawić w konspiratorkę. Czyż to nie ciekawsze zajęcie niż przeglądanie paryskich żurnali?
Przełknęła jawną kpinę z godnością i machnięciem różdzki przeniosła przedmiot przytyku na stolik kawowy. Draco, straciwszy zainteresowanie dywagacjami małżonki, przeszedł spiesznie przez komnatę, próbując znaleźć trochę prywatności w swoim gabinecie.
- Chwileczkę! - podniosła się gwałtownie, łapiąc go za rękaw szaty. - Odpowiedz na moje pytanie.
- Odpowiedziałem - spojrzał na jej dłoń z niechęcią. - Możesz zapytać Mortimer.
Wiedział, że tego nie zrobi. Te dwie hipokrytki, które musiał znosić kazdego dnia nienawidziły się wzajemnie. Co było mu bardzo na rękę.
Zadrżała i puściła go, dotknięta do żywego jego reakcją. Nieważnym było, że spędzali większość nocy we wspólnym łożu, Draco nie dotykał jej od dawna. Zrobił to chyba tylko dwa razy po narodzinach Loniego, ale nie były to chwile, które Pansy chciałaby pamiętać. Pragnęła jego miłości tak samo, jak wtedy gdy jeszcze uczęszczali do Hogwartu. Wtedy jeszcze wierzyła, że kiedyś będą razem szczęśliwi. Teraz, dzieląc z nim sypialnię tylko dla dobra dzieci, czuła się oszukana i bezwartościowa. Chociaż uwielbiała siedzieć w tym pokoju, gdzie w każdym z luster mogła podziwiać powab swej figury, chociaż mimo upływu lat wciąż słyszała komplementy z ust wpływowych mężczyzn, nie czuła się piękną. Jedyny mężczyzna, któremu chciała się podobać nie szczędził jej dowodów wrogości i nigdy nie pochwalił jej urody. Jej życie było kłamstwem, którym nie potrafiła się już karmić.
Opadła bezsilnie na sofę, słysząc jak stukot jego butów milknie w labiryncie korytarzy wielkiego domostwa. Postanowiła się rozmówić z przekupioną sprzątaczką. Nie wierzyła ani przez moment w tłumaczenia Dracona. Znając jego przeszłość, liczyła się z myślą, że po tylu latach nieudanego małżenstwa znalazł rozrywkę i pociechę w ramionach jakiejś chętnej mugolki.
Zacisnęła palce mocniej na różdżce. Może nie miała już szans na miłość męża, ale to nie znaczyło, że straciła swoją godnosć. Nie zamierzała dopuścić, by człowiek, którego kochała zadrwił z niej w ten sposób po raz drugi.

****

Szkocja, Hogwart – pokój wspólny Zielonej Wieży, tego samego dnia wieczorem

Josh przerzucił kolejną stronę opasłej księgi i zerknął spod grzywki na swoją sąsiadkę. Joyce od rana zachowywała się dziwnie. Po tym jak spóźniła się trzy minuty na zajęcia z dyrektorem, straciła trzydzieści punktów dla ich domu i dorobiła się kolejnego szlabanu, nawet nie narzekała na starego Nietoperza. A to zdecydowanie do niej nie pasowało. Jako Malfoy lubiła głośno wyrażać swoje niezadowolenie. Chłopiec nie mógł dociec co było przyczyną tej zmiany. Próbował ją zresztą wypytać podczas obiadu, ale rzuciła się na jedzenie błyskawicznie, jak wygłodzona harpia, a potem pomknęła do cieplarni na zajęcia z Zielarstwa. A podczas lekcji, kiedy pracowali razem nad przesadzaniem gryzidębików, nie odezwała się do niego ani jednym słowem. Przez cały czas wpatrywała się w drzwi, przywarłszy plecami do ściany i miała minę jakby zobaczyła ducha. Kiedy zdenerwowany ofuknął ją za to, że w ogóle mu nie pomaga, ograniczyła się do pokręcenia głową i wyszeptała:
- Nie dam rady. Zrób to sam. Na pewno zepsułabym tę roślinkę.
Odniósł się do tej deklaracji raczej sceptycznie, patrząc na okazałe zęby gryzidębika zaciśnięte na rękawie Dana z Czarnych Lochów. Widząc nieobecną minę koleżanki upewnił się jednak, że jej decyzja była słuszna. Pamiątki zębów potwornych drzewek mogłaby nosić przez kilka dni.
Kolacja również minęła im w nienaturalnej ciszy. Josh początkowo wściekły, zrozumiał, że być może stało się coś, o czym dziewczynka nie chce mówić głośno. Dlatego okazał jej trochę cierpliwości.
Ale ta tajemniczość zaczęła go wkurzać.
Ponownie skupił się na tekście i próbował odnaleźć coś na temat zastosowania materiału ze skóry demimoza do produkcji papieru. Koniecznie chciał wiedzieć kto i w jaki sposób wszedł w posiadanie tego świstka, na którym umieścił ściągawkę dla Jo. Żałował tylko, że ona sama nie wykazywała w tej sprawie tak dla niej charakterystycznego entuzjazmu. Jakby to jej w ogóle nie dotyczyło.
- Ziemia do Joyce! – zawołał naraz Koreb, przysiadając na oparciu fotela brata i kładąc mu tuż przed nosem kolejne tomiszcze. – Hej, Mała! Ocknij się wreszcie!
- Co? – mruknęła niewyraźnie, jakby dopiero się przebudziła. – Och, mówiłeś coś?
- Próbowałem cię przywrócić do życia – odparł wesoło chłopiec. – Wyglądałaś jak spetryfikowana, co nie, Josh?
- Cały dzień jest taka – skwitował kwaśno młodszy z braci. – Zaczynam mieć dość twojego nowego oblicza. Powiesz mi wreszcie co się stało?
- Co się stało? – pisnęła nienaturalnie wysokim głosikiem. – Och, nic! Najzupełniej nic – ale jednocześnie nabrała głęboko powietrza w płuca, jakby na końcu języka miała jakieś ważne wyznanie.
Zrozumieli aluzję. Wymienili się zaaferowanymi spojrzeniami i Koreb z dumą wymalowaną na twarzy, rzucił dyskretne Muffiliato wokół nich, a potem skinął głową. Jo odetchnęła z ulgą.
- Nareszcie – westchnęła. – Nareszcie jest okazja. Myślałam, że zabiorę to wspomnienie nietknięte do grobu.
- A zamierzasz coś z nim zrobić? – zainteresował się Josh.
- Podzielić się z wami.
- Och, to wyrażaj się poprawnie, dziewczyno. Czasem w ogóle nie można cię zrozumieć – dodał z miną ważniaka.
Koreb i Joyce jęknęli.
- Daj już spokój – powiedziała panna Malfoy. – Zaraz usłyszysz takie rewelacje, że ci uszy opadną w dół ze zdziwienia.
- Te porównania – mruknął sceptycznie Josh i zaraz uchylił się przed kuksańcem dziewczynki, obrywając jednak z drugiej strony od zniecierpliwionego brata.
Zamilknął pospiesznie.
- Wstałam bardzo późno i kiedy Wendy juz wyszła zobaczyłam... - zrobiła stropioną minę nie wiedząc jak opisać owe zjawisko. - To był chyba... duch.
- Duch?! - zakrzyknęli obaj równocześnie a niedowierzanie odmalowało się na ich twarzach.
- No tak - szepnęła niepewnie Joyce. - Był... perłowobiały, trochę przezroczystawy i taki... nierzeczywisty. Nie widziałam skąd się wziął, ale jestem pewna, że przeniknął przez ścianę.
- Ale duch! - wydarł się ponownie Koreb. - Co on wyprawia w szkole i to w dodatku w twoim dormitorium? Chowa się tam, czy jak?
Młodszy brat i dziewczynka popatrzeli sobie szybko w oczy. Chłopiec zmarszczył brwi.
- Słuchaj, jest coś czego jeszcze nie wiesz - powiedziała poważnie córka Dracona Malfoya. - Od początku semestru mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Jakby... jakby cały czas spoczywało na mnie czyjeś czujne oko. Myślę, że już wiem kto to jest.
- Naprawdę? - zainteresował się Josh. - Sądzisz, że to możliwe?
- Ale chwileczkę - Kor zdawał się zbyt przytłoczony infromacjami. - Chyba nie chcesz mi wmówić, że ten cały duch za tobą lata.
- Jest tak! - zawołała buńczucznie.
Blondynek siedzący naprzeciw niej zatrzasnął nagle księgę.
- Ależ tak! To zaczyna mieć ręce i nogi! Tą małą pomoc naukową podesłała ci ta zjawa! - Machnął dziewczynce przed nosem świstkiem dziwacznego papieru. - To by wiele wyjaśniało.
- Wyjaśniało? - Pozostała dwójka zarzuciła chwilowo wzajemne animozje i spojrzała na niego sceptycznie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - dopytywała się Jo.
- Papier! - Jego oczy błyszczały i przybrały taki wyraz, jakby właśnie odkrył skąd się bierze magia. - Papier nie jest ze skóry demimoza. On jest niematerialny!
Cała trójka pochyliła się nad stołem gdzie najzwyczajniej w świecie leżał kawałek widmowego pergaminu. Ciszę przerwało chrząknięcie Koreba.
- No dobra. Pomijając fakt twojej paranoi, Joycelynn i twojego obłędu naukowego, Josh, skąd właściwie wiemy, że ten cały duch znalazł się w pokoju z powodu ciebie? Może tylko natknęłaś się na niego przypadkiem, kiedy uciekał z jakiejś starej szafy, albo czegoś tam.
- Jasne! - prychnęła urażona. - Jeszcze powiedz, że uciekał z mojego kufra, bo przestraszył go bałagan!
- Wcale bym się nie zdziwił!
- A nieprawda! - krzyknęła. - Przyleciał do mnie! Wiem, bo wymówił moje imię!
Miny obu chłopców wyrażały skrajne przerażenie.
Przez chwilę całe towarzystwo siedziało w kompletnej ciszy. Wreszcie Josh podniósł na Joyce swe jasne, błękitne oczy, wyciągnął rękę poprzez stół i poklepał ją po ramieniu:
- Zaczynam ci współczuć.

****

Ten post był edytowany przez sareczka: 05.07.2009 14:59
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Annik Black
post 11.07.2009 17:16
Post #8 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 64
Dołączył: 02.11.2005
Skąd: Wrocław

Płeć: Kobieta



Cóż... xD
Po tygodniu spędzonym zdala od domciu i komputera oświadczam, że ciąg dalszy tego fanficka wynagrodził mi wszystkie cierpienia związane z brakiem jakiejkolwiek cywilizacji xD Bardzo się cieszę że mogłam przeczytać te 3 (chyba ^^ [?]) posto-częscio-rozdziały opowiadania XD Przyznaję bez bicia, że najbardziej podobała mi się akcja z ropuchą na peronie smile.gif FF coraz bardziej mnie intryguje. Czekam na ciąg dalszy i życzę wena wink2.gif
Anniś ;*


--------------------
"There is no good and evil, there is only power... and those too weak to seek it."
"Died rather than betray your friends."
"Voldemort... is my past, present and future...

Nieruchomości - znam się na tym :)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 18.04.2024 13:57