Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Inner Circle, Wewnętrzny Krąg

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 4 ] ** [100.00%]
Gniot - wyrzucić [ 0 ] ** [0.00%]
Zakazane - zgłoś do moderatora [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 4
Goście nie mogą głosować 
hazel
post 17.01.2006 08:37
Post #1 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Oto przedstawiam wam, szanowni Forumowicze, pierwszą część mojego najnowszego FF laugh.gif , jednego z niewielu o tematyce związanej z HP. Proszę o komentarze.


Jak co dzień obudziło go światło słoneczne, przeciskające się między niedokładnie zaciągniętymi zasłonami. Nie otwierał oczu, czując, nawet pod zamkniętymi powiekami, wpadający do pomieszczenia blask. Przez chwilę leżał nie poruszywszy się, próbując przypomnieć sobie sny, które dręczyły go tej nocy. Od dawna nie były miłe, jednak jakaś forma sadomasochizmu, drzemiąca jego duszy powodowała, że nie potrafił zaprzestać tego porannego rytuału. Ciemne miejsce...błyski świateł, krzyki i męczące poczucie realności – nie zapomni tamtej nocy do końca życia.
Zniechęcony zwlekł się z łóżka, bosymi stopami szukając pantofli na podłodze, jednak jedynym na co trafił była pusta butelka po whisky.
Zszedł na dół po trzeszczących schodach, mijając po drodze porozrzucane po podłodze części garderoby
- Miałem kiedyś naprawić te schody...może kiedyś się na nich zabiję...- pomyślał z nadzieją, kierując się w stronę kuchni.
Blatu ani stołu nie widać było spod porozrzucanych wszędzie resztek jedzenia i pustych butelek po alkoholu. Spod opróżnionego opakowania płatków śniadaniowych wyciągnął czajnik, nalał do niego wody i postawił na brudnej kuchence.
Wrócił na górę, powoli wspinając się po stopniach. Ilość drinków wypita wczorajszego wieczoru zaczynała o sobie przypominać tępym bólem wewnątrz czaszki. Z podłogi obok łóżka podniósł spodnie i pomiętą koszulę, ubrał się niestarannie. Długie, szare i poplątane włosy związał w supeł na karku. Wciąż boso powrócił na dół, lecz tym razem skierował się w stronę frontowych drzwi i otworzył je szeroko. Zalała go fala słonecznego światła, na błękitnym niebie nie było żądnej chmurki. Rozejrzał się wokoło. Na sąsiedniej posesji, oddzielonej półmetrowym białym płotkiem, szalał z kosiarką do trawy pan Whitecombe.
- Powinni tego zabronić – mruknął pod nosem mężczyzna, wciąż mrużąc oczy w obronie przed wszechogarniającym blaskiem. Powoli schylił się po gazetę, leżącą po prawej stronie od drzwi, na zarośniętym chwastami i wybujałą murawą trawniku. Już miałwracać do domu, nawet postawił stopę na pierwszym z trzech, prowadzących do wejścia, stopni, gdy dobiegł go głos sąsiada:
- Dzień dobry, panie Stevens – nienawiść widoczna, nawet z tej odległości, w oczach sąsiada, brzmiała też jego głosie – piękny mamy dziś dzień, nieprawdaż?
- Dzień dobry, Edmundzie, faktycznie, bardzo piękny – odpowiedział zmęczonym i bezbarwnym głosem, a pod nosem dodał – zajebisty, ty pierdolony hipokryto...
W nadziei, że zakończył konwersację, odwrócił się i wszedł na ganek, jednak Edmund Whitecombe był najwyraźniej innego zdania:
- Panie Stevens, pańska furtka się zepsuła...
- Aleś ty inteligentny – mruknął Stevens, jednak mimowolnie spojrzał w stonę wskazywaną przez sąsiada. Furtka zwisała żałośnie na jednym zawiasie, dokładnie jak ją pozostawił parę dni temu.
- Faktycznie – włożył w to stwierdzenie całe pokłady cierpliwości, jakie posiadał, jednocześnie myśląc o różdżce, spoczywającej w kufrze na strychu. Miał wielką ochotę poćwiczyć nba drogim sąsiedzie zaklęcia niewybaczalne.
- Mógłbym panu pomóc ją naprawić, jestem stolarzem – ciągnął nachalnie Whitecombe, a Stevens miał pewność, że nie proponuje tego z życzliwości, ale z przykrości, jaką sprawia mu patrzenie na ten zgrzyt w jego idealnym świecie.
- Nie, dziękuję – rzucił nieuprzejmie i wszedł do domu, głośno trzaskając drzwiami.
Już na progu powitał go gwizd czajnika, oznajmiający, że woda się zagotowała. Spojrzał w dół na stertę nie otwartej korespondencji. Do kupki leżącej tam wczoraj dołączyła podłużna koperta wyglądająca jak rachunek z gazowni, ulotka z agencji turystycznej i jakiś niezidentyfikowany list w szarej kopercie. Zaintrygowany, miał zamiar schylić się i go podnieść, jednak gwizd dobiegający z kuchni wzmógł się o kilka tonów, więc tylko zepchnął nogą stertę na bok i ruszył, by zdjąć z gazu wściekle gwiżdżący czajnik. Rzucił gazetę na stół, zestawił wodę z kuchenki, wyjął z szafki kubek i puszkę z kawą. Zajrzał do jej wnętrza i ze zrezygnowaniem stwierdził, że została tylko resztka. Wsypał ją do kubka i zalał wodą. Z kupy brudnych naczyń zlewie wygrzebał łyżeczkę, spłukał ją pod zimną wodą i zamieszał kawę. Na cukier nie było co liczyć.
Usiadł przy stole, łokciem zepchnął na bok śmieci, rzucając przy okazji na podłogę kilka opakowań po jedzeniu na wynos. Rozłożył gazetę i pociągnął pierwszy łyk kawy. Na pierwszej stronie Timesa widniał, wydrukowany wielką czarną czcionką, nagłówek:

KOLEJNE NIEWYJAŚNIONE MORDERSTWO

A pod nim:

„ Dzisiejszej nocy oficer z siódmego posterunku londyńskiej policji odebrał zgłoszenie od zdenerwowanych mieszkańców Pebble Street o niepokojących odgłosach dobiegających z domu pod numerem 16. Gdy oddiał policji przybył na miejsce, funkcjonariusze, po uprzednim braku odpowiedzi ze strony mieszkańców, wyważyli drzwi i odnaleźli ciała czterech osób, państwa Spinner oraz dwójki ich dzieci. Wezwany na miejsce zdarzenia koroner orzekł, iż przyczyną zgony była prawdopodobnie trucizna, powodująca u ofiary zatrzymanie akcji serca. Jej skład nie jest jeszcze znany. Ślady walki widoczne na miejscu zbrodni wskazują, że ofiary zostały zmuszone do jej zażycia...”


- Dobre sobie – pomyślał Stevens – trucizna...te wszystkie niewyjaśnione zgony nie nauczyły tych ignorantów rozpoznawania efektów Avady...

„Rzecznik prasowy londyńskiej policji podał na spotkaniu z dziennikarzami, iż sprawców tej okrutnej zbrodni nie udało się jeszcze aresztować...”

- Aresztować? Spróbujcie sobie aresztować grupę śmierciożerców...

„...natomiast, dzięki zeznaniom sąsiadów, mamy już podejrzanych. Para, która wynajmowała pokój w domu państwa Spinnerów, nie została jeszcze odnaleziona. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono . Istnieje duże prawdopodobieństwo, że oni dokonali tego morderstwa, gdyż nie odnaleziono śladów włamania. Odkryte dokumenty potwierdzają ich tożsamość.”

Pod tekstem znajdowały się dwa zdjęcia, kobiety i mężczyzny. Podpisy pod nimi głosiły: Laeticia Fabrē i Michael McAllison. Stevens przyglądał się zdjęciu dziewczyny, była młoda i bardzo ładna, długie jasne włosy opadały delikatnie na romiona, wizerunku dopełniał mały nos i pełne usta. Kobieta uśmiechała się, odsłaniając równe, białe zęby. Stevens zaczął żałować, że zaprzestał prenumeraty „Proroka codziennego”, może tam pojawiłoby się zdjęcie odsłaniające więcej szczegółów. Napił się kawy i czytał dalej.

‘W razie zauważenia któregoś z podejrzanych, prosimy o natychmiastowy kontakt z najbliższym komisariatem policji...”

Stukanie w szybę przerwało mężczyźnie lekturę. Rozejrzał się szybko, by zidentyfikować źródło niepokojącego dźwięku. Najwyraźniej ktoś lub coś pukało w kuchenne okno. Odsunął zakurzoną firankę i podniósł roletę. Widok, który ujrzał, zdziwił go niezmiernie, choć nieraz był świadkiem takiej sytuacji. Na parapecie siedziała sowa płomykówka, usilnie dziobiąc w szybę. Stevens zdecydowanym ruchem szarpnął klamkę i otworzył okno, doniczka ze sterczącym z niej zeschłym badylem upadła na wyflizowaną podłogę i roztrzaskała się z hukiem. Wcale nie był pewien, że chce się dowiedzieć, co jest w liście przytwierdzonym do sowiej nóżki, jednak ciekawość zwyciężyła. Odwiązał zwitek pergaminu. Dostarczycielka poczty nie odleciała jednak, wręcz przeciwnie – wfrunęła do wnętrza, zrobiła kilka okrążeń wokół pomieszczenia i usiadła na szczycie kuchennej szafki. Mężczyzna pokazał jej zdecydowanym gestem, że ma się wynosić, co spotkało się z całkowitą ignorancją. Zrezygnowany, rozwinął pergamin. Sens zdań, napisanych w pośpiechu, sądząc po charakterze pisma, nie od razu do niego dotarł.

„W związku z brakiem odpowiedzi na mój poprzedni list, uznaję pańskie milczenie za zgodę na spotkanie. Jeśli okoliczności na to pozwolą, pojawię się w pańskim w domu dziś w południe”

Z poważaniem
L.F.

Gdy wreszcie zrozumiał, co czyta, spojrzał na kuchenny zegar. Wskazywał godzinę dwunastą pięć. Pobiegł do przedpokoju, po drodze potykając się o kosz na śmieci i rozrzucając jego zawartość po podłodze. Padł na kolana i zaczął gorączkowo przeszukiwać stos zlekceważonej poprzednio poczty. W końcu w jego ręce wpadł list w szarej kopercie, ten sam, który go zainteresował kilkanaście minut wcześniej. Obrócił go w palcach szukając informacji o nadawcy, jednak obie strony koperty były czyste. Rozerwał ją szybko i wyjął złożony na pół arkusz papieru. Rozłożył kartkę, jednak nim zaczął czytać, rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Wepchnął list do kieszeni, odruchowo przejechał dłonią po włosach, co jeszcze bardziej pogorszyło jego samopoczucie. Otworzył drzwi.
Przed nim stała kobieta, pomimo upalnej pogody ubrana w długie ciemne spodnie, bluzę z kapturem, czapkę bejsbolówkę i duże, ciemne okulary.
- Dzień dobry – powiedziała uprzejmie, choć w jej głosie nie było nic, co mogłoby wskazywać na to, że ten dzień był lub będzie dla niej dobry i miły. Jednocześnie zdjęła okulary i czapeczkę, odsłaniając jasne włosy i czekoladowe oczy. Stevens stał jak spetryfikowany, gratulując sobie w duch własnej bezmyślności i zdolności kojarzenia podstawowych faktów. – Pan Tomas Stevens, o ile się nie mylę – kontynuowała.
- Pani Laeticia Fabrē – wyjąkał - o ile się nie mylę...
Był pewien, że się nie myli.

Ten post był edytowany przez hazel: 17.01.2006 08:39


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Paulinka***
post 17.01.2006 15:57
Post #2 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 19
Dołączył: 07.11.2005




ooooo, bajer! normalnie bobma! spodobało mi sie:D niezbt często komentuje FFiki ale jak mi cos przypadniedogustu albo stweirdzze ze jest bardzo beznadziejne, komentuje:D:D:D No ale to jest bezpbłędne:D:biggrin.gifD
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 18.01.2006 11:52
Post #3 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



Jak dla mnie oceniam ten fick na 3 gdyż:

Minusy

a)Ile tego jest???Sprawdzałam w Wordzie...niecałe 3 strony a4 i to łącznie z tym wielkim nagłówkiem z gazety i wszystkimi przerwami w tekście....
b)Akcja trochę za szybko się dzieje...ledwo co przeczytał coś w gazecie o tych morderstwach i już domniemany morderca staje w drzwiach...i to już po 3 stronach ficka!!!
c)Tak na prawdę nic nie wiemy o głównym bohaterze oprócz tego jak ma na imię i że jest pokłucony z sąsiadem...Ach i jeszcze to że jest czarodziejem lub charłakiem gdyż wie co to Avada...
d)NAwet nie wiemy jak wygląda jaki ma charakter

Plusy

a)zero literówek Za to CI duży plus..
b)zero błędów ortograficznych!!! Za to też duży plus...

I tyle jak widać więcej minusów niż plusów ale czekam z niecierpliwością na next part...może wtedy zmienie zdanie??

Kara

PS:Jedno jest pewne...PISZ PISZ PISZ I JESZCZE RAZ PISZ!!! Aż w końcu wyjdzie Ci coś suuuper


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
hazel
post 21.01.2006 03:06
Post #4 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Kara, uwaga, bronię się! laugh.gif
=> jest krótkie, ponieważ sama lubię czytać krótkie odcinki, poza tym tylko tyle miałam napisane, chciałam zobaczyć, czy to w ogóle ma jakiś sens.
=> akcja toczy się szybko, bo to ma być jednowatkowe opowiadanie a nie książka.
=> z pełną swiadomością podaję mało wiadomości o głównym bohaterze, bo wtedy wszystko może się wyjaśniać powoli, co czyni FF bardziej interesującym.

Dzięki za komentarz, proszę o więcej

BTW, kolejna część:

- Dobrze, to skoro już się znamy, to może pozwolisz mi wejść do środka? – w głosie Laeticii brzmiało zniecierpliwienie
- Zapraszam – Tom, który powoli zaczął powracać do swojej dawnej kondycji emocjonalnej, sam się dziwił swojemu zachowaniu. Powinien zatrzasnąć drzwi przed tą domniemaną morderczynią i zadzwonić na policję, ewentualnie skontaktować się z innymi odpowiednimi służbami. Zamiast tego wykonał kulturalny gest, zapraszając gościa do środka. Bez słowa zaprowadził Laeticię do salonu. Po drodze kobieta z zaciekawieniem przyglądała się śmieciom wysypującym się z przewróconego kosza na śmieci, tarasującego teraz wejście do kuchni. W pokoju dziennym panował względny porządek, Stevens rzadko z niego korzystał. Wskazał ręką na zakurzoną kanapę:
- Może usiądziesz, Laeticio? – grzeczność w jego własnym głosie coraz bardziej go zadziwiała. Nie spodziewał się, że jeszcze potrafi być miły. – Mogę mówić ci po imieniu?
- Oczywiście – odpowiedziała szybko, widać było, że nudziły ją te grzecznościowe gierki – dziękuję, Tom...mogę tak do ciebie mówić?
Nadszedł moment, w którym wreszcie i jemu zrobiło się niedobrze. Odwrócił się, aby ukryć zbolały wyraz twarzy.
- Nie – odpowiedział agresywnie, jednak zdziwienie w jej oczach spowodowało, że musiał się usprawiedliwić – eee...znaczy...no, nie lubię tego imienia, wszyscy mówią do mnie Stevens.
Nie odpowiedziała, tylko pokiwała głową ze zrozumieniem. Nie dziwił się, zareagowała jak wszyscy, gdy to mówił. Pierwsze skojarzenie jakie się nasuwało było jednak błędne. Prawdziwe imię Voldemorta...już od dawna miał go gdzieś, jego i tę całą ciemną, pierdoloną bandę. Powód był inny. Tylko jedna osoba tak do niego mówiła. Osoba, której głosu już nigdy nie usłyszy. Wolał jej tego nie tłumaczyć.
- Napijesz się czegoś? – zapytał, by kontynuować konwersację. Jednocześnie w duchu modlił się, by nie poprosiła o kawę.
- Poproszę kawę, jeśli można – jego modlitwy pozostały niespełnione.
- Obawiam się, że nie mam - naprawdę czuł się głupio, co wcale mu się nie podobało.
-Och...w takim razie poproszę cokolwiek...
Stevens podszedł do barku, otworzył go, starając się zasłonić plecami ilość pustych butelek, następnie wyciągnął jedną, która była do połowy pełna. Nalał płynu do szklanki, którą uprzednio dyskretnie przetarł rękawem koszuli, i podał gościowi.
- Niestety, lodu też nie mam
- Przeżyję – wzięła szklankę i opróżniła ją jednym haustem. Najwyraźniej nie była taka delikatna, jak mu się wydawało.
- Więc... – usiadł naprzeciwko Laeticii w wyliniałym fotelu, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do sedna sprawy, czuł, że dłużej nie wytrzyma tej chorej sytuacji, wiążącej się z nią niepewności, i, co z żalem musiał przyznać, podniecenia. – Co cię do mnie sprowadza? J nie mów mi, że wizyta towarzyska, bo i tak ci nie uwierzę...- ton głosu Stevensa stał się zbyt napastliwy, więc przerwał swoją przemowę.
- Nie, nie wizyta towarzyska – odpierała zarzuty z lekkim poirytowaniem – podejrzewam, że wiesz co się stało, skoro tak mówisz.
- Co nieco się orientuję. Właśnie czytałem gazetę, kiedy mi tak brutalnie przerwano.
- Przepraszam i pomimo wszystko dziękuję, że nikogo nie powiadomiłeś – w jej słowach była autentyczna wdzięczność.
- Mój puchacz parę miesięcy temu wybrał wolność, telefon odłączyli mi w maju i sądzę, że niedługo zrobią to także z gazem i prądem, jeśli nie zapłacę rachunków – prawda była taka, że wcale nie potrzebował tych prymitywnych środków komunikacji. Gdyby chciał, nic nie powstrzymałoby go przed działaniem. Kto wie, co tak naprawdę by zrobił, gdyby przeczytał jej list wcześniej...gdyby w ogóle go przeczytał. Nikt nie wiedział, nawet on sam.
- Mimo wszystko dzięki – kobieta wydawała się niezrażona jego obojętnością.
- Nie ma problemu.
- Więc...przyjechałam do ciebie...
Nie pozwolił jej skończyć zdania:
- Przyjechałaś?? Czym??
- Taksówką – wypowiedziała to słowo tak, jakby pytał ją o rzecz oczywistą.
- Dlaczego? Przecież kierowca mógł cię rozpoznać – wiedział wiele o niemagicznym świecie, w końcu żył w nim od tylu lat. Nadgorliwy kierowca taksówki jest gorszy nawet od nadgorliwego sąsiada. – trzeba było się teleportować, jakoś bym to zniósł.
- Otóż w tym problem...- zamilkła w oczekiwaniu na jakiś komentarz, który jednak nie nastąpił – jestem mugolem.
Stevens poczuł, jak coś przewraca się w jego żołądku. Coraz mniej rozumiał z całej tej pokręconej historii i tym samym coraz bardziej go interesowała.
- Jak to?. Nie za bardzo rozumiem...Najpierw przysyłasz mi sowę a potem mówisz, że jesteś mugolem.
- Zwyczajnie. Nikt w mojej rodzinie nie miał zdolności magicznych. – odpowiedziała niewinnie.
- Dobrze wiesz, że nie o tym mówię – nie mógł jej pozwolić wymigać się od odpowiedzi – od kogo wiesz o wszystkim...no wiesz...o świecie czarodziejów?
- Od przyjaciela...właśnie w tej sprawie tu jestem.
- Mówisz może o tym, jak mu tam, Michaelu... – przerwał na chwilę, szukając w pamięci nazwiska - ...McAllisonie, tym gościu co załatwił tych ludzi, Spinnerów?
- Tak, o nim mówię. I wreszcie docieramy do celu. To nie on ich zabił...to była banda śmierciożerców, z Goylem na czele – wymówiła to nazwisko z odrazą.
- Niemożliwe, przecież on nie żyje. Sam...- ugryzł się w język. Nie należało ujawniać zbyt wiele - ...widziałem.
- Tak, tak, wiem, zginął z ręki jednego z najlepszych aurorów, jakich nosiła angielska ziemia – mówiąc to, Laeticia patrzyła na niego wymownie.
- Byłych aurorów, chciałaś powiedzieć – podkreślił pierwsze słowo bardzo dobitnie, równocześnie zastanawiając się ile jego gość wie. Był pewien, że wiele jak na mugola. – Więc nadal utrzymujesz, że to on? Cóż, może śmierciożercy mają zdolność zmartwychwstawania, odziedziczoną po tym jebanym psychopacie? – dawka ironii w tym zdaniu przekraczała wszystkie ogólnoprzyjęte normy.
- Nie to nie on. Jego syn – rzuciła szybko, pod nosem dopowiadając coś, co brzmiało jak „parszywy skurwysyn”.
- To wiele wyjaśnia. Teraz mi tylko wytłumacz jaki biznes miał Goyle Jr w wymordowaniu tej rodzinki? Nie zaprosili go na podwieczorek? Jak mniemam, była to mugolska rodzina...- słowa te nie były miłe, Stevens wcale nie chciał, żeby takie były.
- Jak, to była mugolska rodzina. Ale to nie oni się liczyli. Nic nie wiedzieli. Chodziło o Mike’a. Nadal o niego chodzi...- jej spokojny dotąd głos załamał się. Zamilkła.
- Choć nadal nie pojmuję czego, do ciężkiej cholery, ode mnie oczekujesz, zapytam, czy nie uważasz, że twój szanowny przyjaciel nie powinien sam się tu zjawić, czy może jest zbyt ważny i zajęty chronieniem własnej dupy przed śmierciożercami, by uważać to za konieczne? – wyrzucał z siebie całą złość, jaka się powoli w nim rozpalała.
- Możesz mi uwierzyć, lub nie, ale gwarantuję, że nie zajmowałabym twojego drogocennego czasu, gdybym miała jakieś inne wyjście.
Przerwała. Jej oczy napełniły się łzami, choć tak usilnie starała się do tego nie dopuścić. Spuściła głowę, ukrywając twarz w dłoniach. Stevens poczuł się głupio, ale nic nie mówił, usiłując samego siebie przekonać, że ma rację. – Ta flądra przychodzi tu jakby nigdy nic, wpieprza się w jego uporządkowane życie i jeszcze urządza dramatyczne sceny w salonie – myślał, choć jakaś głęboko ukryta część jego duszy protestowała zawzięcie. Wziął ze stolika szklankę Laeticii, ponownie ją napełnił i postawił przed kobietą. Podniósł butelkę przed oczy i przez chwilę przyglądał się jej bursztynowej zawartości, potem przytknął gwint do ust i wlał w siebie resztę alkoholu. Od razu poczuł się lepiej.
Laeticia podniosła wzrok i spojrzała na niego z zaciekawieniem. Na policzkach miała ślady łez, ale już nie płakała. Z małej torby przerzuconej przez ramię, wyciągnęła paczkę Marlboro i zapałki. Drżącymi rękami otworzyła opakowanie, wyciągnęła papierosa, włożyła go do ust i zabierała się do zapalenia zapałki, jednak zawahała się i zapytała wypranym z emocji głosem:
- Mogę tu zapalić?
- Pal
- Chcesz jednego?
Stevens bez słowa poczęstował się papierosem z wyciągniętej ku niemu paczki. Laeticia spróbowała zapalić zapałkę. Siarka rozbłysła nikłym płomieniem i zgasła. Kobieta podjęła kolejną próbę, równie bezskuteczną. Tom chwilę stał w milczeniu, obserwującej zmagania z zainteresowaniem. W końcu powoli podniósł prawą rękę, z dłonią zaciśniętą w pięść. Gdy ją rozłożył, w jego garści pojawiła się mała ognista kulka, wielkości mandarynki. Podszedł do kobiety, spokojnie wysuną w jej stronę rękę. Płomyk unosił się cal nad powierzchnią skóry, najwyraźniej nie robiąc mu żadnej krzywdy. Uśmiechnął się pod nosem, widząc jej zdziwienie. Laeticia zapaliła papierosa, on zrobił to samo, po czym zamknął ogień w dłoni, gasząc go. Dziewczyna zaciągnęła się z ulgą.
- Myślałam, że nie używasz magii – powiedziała po chwili milczenia
- Z reguły nie, chyba, że jest to specjalna okazja – kłamał. Nie używał magii, obiecał sobie, że już nigdy jej nie wykorzysta i trzymał się tego przez osiem lat. Teraz jednak ta obietnica, złożona samemu sobie, jakoś przestawała go obchodzić. – Nie zaprzeczysz, że taka jest właśnie teraz.
To miał być żart, jednak nie zabrzmiał radośnie. Raczej złowróżbnie. - Od dawna nie rozmawiałem z kimś tak długo, straciłem wprawę w zabawianiu towarzystwa – myślał z ironią, wpatrując się w milczącego gościa. Najwyraźniej czekała na jego inicjatywę, bojąc się kolejnego ataku złości. Była bardzo atrakcyjna, im dłużej na nią patrzył, tym dobitniej to dostrzegał. Nie wydawała mu się już ani bezbronna ani przerażona. Raczej zdeterminowana. Miała w sobie coś, co trudno określić słowami. To ten rodzaj magii, który nie jest zarezerwowany tylko dla czarodziei.
- Jak się poznaliście z Michaelem? – zadał pierwsze pytanie jakiemu przyszło do głowy, żeby tylko przerwać nieznośną ciszę panującą w salonie. Od razu tego pożałował, zapragnął rzucić na siebie zaklęcie uciszające, ale słowa są jak zaklęcie – raz wypowiedzianych, nie da się powstrzymać.
Fabrē też wyglądała na zaskoczoną, ale odpowiedziała:
- Studiowaliśmy historię na jednym roku.
- W mugolskiej szkole? Co tam robił czarodziej?
- Tak, na mugolskim UNIWERSTYTECIE HARWARDA – powiedziała z urazą – Czarodziej może się tam dostać tak samo, jak każdy człowiek pozamagiczny. Musi spełniać jednak jeden warunek, nie może być ignorantem, takim, jakimi jest większość z WAS. Nie macie pojęcia o niczym, co nie jest związane z waszym własnym podwórkiem.
Chętnie by się z nią pokłócił, jednak wiedział, że ma rację. Od kiedy zamieszkał pośród mugoli, doskonale zdawał sobie sprawę, o ilu rzeczach nie miał przedtem zielonego pojęcia. Nie odezwał się, Laeticia kontynuowała swoją tyradę.
- Mike był bardzo ambitny. Pasjonował się historią, zarówno tą zwyczajną jak i magii. Odnajdywał w naszej przeszłości dowody na istnienie swojego świata. Oczywiście, na samym początku wydał mi się jakiś...inny, tajemniczy, żyjący we własnym świecie. Jak na ironię nie odbiegało to od prawdy.
Stevens wybuchnął śmiechem. Nie to, żeby jej słowa były jakoś porażająco śmieszne, po prostu emocje buzujące w jego głowie musiały w końcu skłonić go do jakiejś szczerej reakcji. I nawet jakoś tego nie żałował. Zdecydowanie działo się z nim coś dziwnego, co miało bezpośredni związek z blondynką siedzącą na przeciwko na kanapie. Gdy w końcu się opanował, co było trudne, rzekł:
- To musiał być dla ciebie niezły szok, jak się dowiedziałaś, nie? – nieraz słyszał o takich sytuacjach, ale jakoś nigdy sobie ich nie wyobrażał.
- Na początku pomyślałam, że mu odbiło – uśmiechnęła się z rozmarzeniem – jednak po krótkiej demonstracji doszłam do wniosku, że albo to prawda, albo to nie tylko jemu odwaliło.
Po tych słowach, Laeticia nieoczekiwanie podniosła się z kanapy, obciągając na sobie ubranie. Stevens od razu wyczuł zmianę klimatu w pomieszczeniu. Kobieta zalotnym krokiem podeszła w jego stronę i usiadła na poręczy fotela po jego prawej stronie. Tom siedział jak zahipnotyzowany. Zbliżyła twarz do jego twarzy tak blisko, że czuł jej ciepły oddech na policzku. Wpatrywał się w jej drżące, wilgotne wargi, z nadzieją myśląc, że ona zrobi to, co on pragnie żeby zrobiła. Ujęła jego prawą dłoń w swoje drobne ręce. Stevens czuł, że jego serce zaczyna walić dwa razy szybciej niż zwykle i do tego w nowej lokalizacji, gdzieś w okolicach przełyku.
Wyszeptała:
- Mój przyjaciel został porwany. Nie ma nikogo innego kto może pomóc mi go odnaleźć, tylko ty. Chcę, żebyś to zrobił...- ton jej głosu zaskoczył mężczyznę. Nie był zmysłowy ani ciepły, ale szorstki i zdecydowany. Euforia, która przed chwilą go ogarniała, minęła w ułamku sekundy. Poderwał się z fotela, strącając z siebie ręce dziewczyny, która w ostatnim momencie zdołała złapać równowagę i nie upadła na podłogę.
- Chyba oszalałaś – krzyczał, bardziej zdenerwowany formą wypowiedzi, niż jej treścią. Tego się akurat spodziewał. Przynajmniej czegoś w tym stylu. – Tyle o mnie wiesz, a śmiesz prosić mnie o pomoc? Nic z tego!
Laeticia stała bez słowa. I choć powinna wyglądać na zdziwioną, wcale tak nie było. To zdenerwowało go jeszcze bardziej.
- Precz!
- Już sobie idę, nie denerwuj się. Jeszcze umrzesz na serce i oskarżą mnie o kolejne morderstwo.
Podeszła do stolik, wypiła drinka, którego podał jej parę chwil temu, odstawiając szklankę bardzo mocno uderzyła nią o blat. Podniosła z kanapy torebkę, czapkę i okulary, potem wyszła z pokoju, nie odwracając się. Słyszał jej kroki w hollu, chwilę potem głośne trzaśnięcie drzwiami. Zapadła cisza.
-Nic-mnie-to-nie-obchodzi- powtarzał w myślach jak mantrę. – Nic-mnie-to-nie-obchodzi – ostatnie słowa wypowiedział już na głos, dodając – k...., obchodzi mnie!
Pobiegł w stronę drzwi. Gdy je otworzył, Laeticia mijała właśnie zdemolowaną furtkę.
- Zaczekaj! – jego dramatyczny krzyk zwrócił uwagę pana Whitecombe, obecnie podlewającego swój świeżo skoszony trawnik przy pomocy węża ogrodowego. Sąsiad zastygł bezruchu i obserwował sytuację.
Kobieta zatrzymała się i odwróciła w jego stronę, lecz nie odpowiedziała. Stevens nie tego się spodziewał. Właściwie nie spodziewał się niczego. Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, oddzieleni przepaścią zapuszczonego ogródka. W końcu Tom powiedział, najobojętniej jak umiał:
- Dobrze, pomogę ci...
Wiedział, że będzie tego żałować.

Ten post był edytowany przez hazel: 05.09.2006 04:11


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
December
post 22.01.2006 20:39
Post #5 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 103
Dołączył: 07.11.2005
Skąd: miasto spotkań bez barier

Płeć: Kobieta



Cieszę się, że to nie jest kolejne opowiadanie o Harrym i spółce. Od tamtych historii jest Rowling, a przecież można stworzyć dużo po prostu opierając się na jej świecie.

Opowiadanie bardzo mnie zaintrygowało. Ma taki klimacik starych filmów o detektywach. Zasyfione biuro, zdesperowany facet i piękna kobieta...

Będę śledziła dalszy rozwój wydarzeń.
Pozdrawiam!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
hazel
post 05.02.2006 07:31
Post #6 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Nadszedł czas na kolejną część. Sorry, że tyle to trwało, ale sesja i te sprawy wink2.gif

Mam małą prośbę. Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie umiem budować dialogów, że lepiej mi wychodzą opisy. Dlatego też ten fick jest taki "przegadany". Bardzo proszę o uświadomienie minie, czy już jest lepiej. Dzięki z góry.

3
Laeticia stała na chodniku jeszcze przez chwilę, na jej twarzy nie widniało zdziwienie, raczej jakiś pokrętny rodzaj samozadowolenia. Stevens wciąż stał na ganku, zastanawiając się do czego właśnie został zmuszony przez własną podświadomą chęć zbawiania wszystkich wokół. Whitecombe zniknął mu z oczu, ukrywając się zapewne za rozrośniętym krzakiem bzu, zasadzonym na granicy posesji, i obserwując z chciwym zainteresowaniem wydarzenia ostatnich kilku minut. Kobieta radośnie przedefilowała ścieżką, żwir chrzęścił pod jej stopami, wydawać się mogło, że jest to jedyny dźwięk słyszalny w promieniu kilku mil. W drzwiach zatrzymała się na chwilę. Stevens tarasował pół wejścia swym ciałem, więc bez pytania o zdanie przecisnęła się do wnętrza. Nie starał się jej zatrzymać, pomimo to, przez ułamek sekundy dotykając jej ciała, poczuł nagłe ukłucie żalu. Nie przyszła tu dla niego, z resztą jak mógł się tego spodziewać...Sam się nad tym zastanawiał.
Zatrzasnął drzwi, co było zapewne dla sąsiada sygnałem, że może już bezpiecznie opuścić swoją kryjówkę. Stevens wrócił do salonu, i usiadł w fotelu. Ukrył twarz w dłoniach, raczej wskutek zrezygnowania, niż żalu. Laeticia zajęła swoje miejsce naprzeciwko.
Zapadła krępująca cisza, którą przerwały słowa kobiety:
- Dziękuję, że zgodziłeś się mi pomóc.
Poczuł, że robi mu się niedobrze. Najpierw wymusza na nim zgodę, a teraz mu dziękuje swoim słodkim, fałszywie grzecznym i kurtuazyjnym tonem.
- Jeśli chcesz się bawić w swoje gierki, rób to z kim innym. Albo teraz powiesz mi o wszystkim, co się wydarzyło ze szczegółami, albo bądź łaskawa opuścić mój dom. Obiecuję, że tym razem nie będę cię zatrzymywać.
- Jesteś dziwny, wiesz o tym? – ton tego pytania był tak niewinny, że nie potrafił wykrzesać w sobie złości na dziewczynę. Raczej rozbawienie. Poza tym, miała cholerną rację. Był dziwny, co więcej, był pokręconym starym dziwakiem i nikt i nic nie było w stanie tego zmienić. Już nie. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Nie odpowiedział na pytanie, traktując je jako retoryczne. Możliwe, że naprawdę takie było.
Uśmiechnęła się do niego, lecz nie odwzajemnił gestu.
- Jak już mówiłam, mój przyjaciel został porwany... – przerwała widząc znudzony grymas na twarzy Toma, ten jednak się nie odezwał, więc mówiła dalej – Nie mogłam się zwrócić do nikogo innego. Ministerstwo Magii jest dla mnie, jako człowieka pozamagicznego, instytucją niedostępną. Zresztą oni zapewne też uważają mnie za morderczynię. Służby aurorskie są tak samo ograniczone jak mugolska policja. Wierzą tylko temu, co wydaje im się łatwe i proste.
- Mam się poczuć urażony? Nie jestem już aurorem, dobrze to wiesz. – powiedział lekceważąco.
- Nie do tego zmierzam. Chodzi mi o to, że fakt, że jestem Mugolem sprawia, że można mnie oskarżyć o wszystkie grzechy tego świata. Gdy Michael pracował jeszcze w ministerstwie, szefowie doradzali mu, by się nie obracał w takim towarzystwie, jak na przykład ja. To miało ograniczać jego światopogląd. I to mówili ludzie, dla których zasada działania opiekacza do grzanek to niezgłębiona tajemnica.
- Ale skoro, jak sama mówisz, jesteś Mugolem, to jak mogłaś zamordować kogoś za pomocą zaklęcia?
- Myślisz, że to kogoś obchodzi? Jestem wspólnikiem, to wystarczy, aby wysłać mnie do Azkabanu.- mówiła to z rozżaleniem w głosie, a Stevens musiał przyznać, że ma rację. Ministerstwo już za jego czasów nie mogło się oprzeć wykorzystaniu jakiegokolwiek kozła ofiarnego celu poprawienia swojej, coraz gorszej, reputacji.
- Te bałwany nie są w stanie wykryć śmierciożerców nawet we własnych szeregach, a biorą się za poszukiwanie Voldemorta – celowo wypowiedział to imię. Chciał zobaczyć jej reakcję. Jak przypuszczał, nie zrobiło ono na niej żadnego wrażenia. Tylko czarodzieje, którym od dzieciństwa wpajano irracjonalny strach przed nim, reagowali paniką.
- Dlatego właśnie powstają różne inne...eee...organizacje – użyła tego słowa z braku jakiegokolwiek innego wyrażenia, mogącego określić to, o czym miała zamiar powiedzieć. – Michael należy do jednej z nich.
Nie potrafiła ukryć dumy brzmiącej w głosie.
- Jakie na przykład? – pytanie zabrzmiało tak, jakby mężczyzna nie miał pojęcia o istnieniu jakichkolwiek form organizacji czarodziei, włączając w to Koła Czarownic Wiejskich i Kluby Gargulkowe, co odrobinę mijało się z prawdą. Sam był członkiem jednej z nich. Jednak Zakon Feniksa przestał istnieć po śmierci jego założyciela, dwanaście lat temu.
- Potrafisz dochować tajemnicy?
- A czy uważasz, że ma to teraz jakiekolwiek znaczenie? – szczerze wątpił, że będzie w stanie powiedzieć mu coś ciekawego. Jeżeli bractwo miało poważne zamiary i zrzeszało jakichkolwiek rozsądnych czarodziei, musiało być chronione potężnymi zaklęciami, uniemożliwiającymi zdobycie informacji osobom postronnym, do jakich bezsprzecznie należał.
- Tak właśnie uważam.
- Jeśli już tu jesteś, a ja zgodziłem się pomóc, to musisz mi zaufać.
- Michael należy do Wewnętrznego Kręgu, bractwa zrzeszającego najpotężniejszych czarodziei, nie tylko angielskich, ale z całego świata. Jest jego założycielem i przywódcą. A ja jestem jego Strażnikiem Tajemnicy. – ostatnie słowa wypowiedziała z wahaniem – dlatego musiał mnie chronić. Gdy zaatakowali nas śmierciożercy, zamiast uciekać, stanął do walki z nimi. Musiał mi dać czas na ukrycie się, a ja nie mogłam mu się sprzeciwić. Od tego zależało nie tylko moje życie.
- Bez obrazy, ale dlaczego uczynił Strażnikiem kogoś, kto nie jest się w stanie obronić przed najprostszym zaklęciem?
- Zrobił to właśnie dlatego. Nikt by nie podejrzewał czarodzieja o takie postępowanie. Tak nam się przynajmniej zdawało...
Wreszcie zaczął rozumieć. McAllison złożył tajemnicę kimś, kto nie bierze udziału w walce, w kimś kto nie dostanie się w łapy popleczników Czarnego Pana. Teoretycznie.
- Czym się dokładnie zajmuje Wewnętrzny Krąg?
- Jak już mówiłam, by stać się jego członkiem, trzeba mieć nieprzeciętne umiejętności i wiedzę. Bractwo ma swoich szpiegów w szeregach śmierciożerców, to oni przekazują informacje o najnowszych pomysłach Voldemorta. Od kiedy młody Potter po raz drugi o mało go nie wysłał do Krainy Wiecznych Łowów, jest bardzo ostrożny. Ale to nie wszystko. Michael dzięki swojemu zainteresowaniu historią odkrył wiele zaklęć, potężnych, ale zapomnianych.. Nie łatwo do nich dotrzeć, trzeba wiele poszukiwań, znajomość wymarłych języków, legend. Wciąż jest nadzieja, że istnieje klątwa, która mogłyby uśmiercić Nieśmiertelnego. Nieodwołalnie.
- Rozumiem, że ciemna banda postanowiła dostać w swoje oślizłe łapska kilka takich zaklęć, by móc je wypróbować na Bogu ducha winnych Mugolach, szlamach i tak zwanych zdrajcach czystej krwi?
- Tak. Ale jest kilka powodów, dla których porwano Michaela.
- Jakich powodów? – po jego ignorancji wobec otoczenia nie było najmniejszego śladu. Teraz wydawał się w pełni zainteresowany, i taki właśnie był.
- Mike jest metamorfomagiem... – zamilkła, obserwując jego reakcję. A ta naprawdę była dziwna. Tom wpatrywał się w nią bez słowa, z wyrazem zdziwienia ale też jakiejś dziwnej troski, wymalowanym na twarzy.
Stevens poczuł nagły skurcz w okolicy przepony. Sam po sobie nie spodziewał się takich reakcji. Wspomnienia powróciły ze zdwojoną mocą. Metamorfomagizm to bardzo rzadka zdolność, nie można się jej nauczyć. Znał tylko jedną osobę, która ją posiadała. Jej zdjęcie stoi teraz na gzymsie kominka. Odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Z zakurzonej, srebrnej ramki, uśmiechała się do niego młoda dziewczyna o sterczących włosach koloru malinowej gumy do żucia, machając wesoło ręką do kogoś spoza kadru. Wyglądała na szczęśliwą, zupełnie nie spodziewającą się losu, który miał ją spotkać.
Laeticia także spojrzała w tamtą stronę, intuicyjnie rozumiejąc jego nagłą zmianę nastroju. Ściszonym głosem zapytała:
- To ona, prawda?
- Tak – odpowiedział pustym, wypranym z emocji głosem. Nadal nie potrafił się pogodzić z tym co się stało, choć minęło tyle lat.
- Naprawdę mi przykro – słowa zabrzmiały niezręcznie, przebijając się przez przytłaczającą ciszę zaległą w pomieszczeniu. – Musiała być wspaniałą osobą.
- Była...właśnie taka, wspaniała, nie zasługiwałem na nią. Nie wiem czemu chciała być przy mnie, choć miała tyle własnych zmartwień. Cała jej rodzina zginęła z ręki Voldemorta. Matka, siostra, ojciec i...mąż. A w końcu ona sama. – nie wiedział dlaczego to mówi, lecz te słowa przynosiły mu ulgę. Przez tyle lat tłamsił te uczucia w sobie, teraz gdy pozwolił im wyjść na światło dzienne, wreszcie mógł się od nich uwolnić. Przynajmniej na chwilę. Uśmiechnął się do towarzyszki, chcąc zamaskować swoje zażenowanie. Odwzajemniła uśmiech.
Nie wiedział co powiedzieć, więc wrócił do przerwanego tematu:
- Podejrzewam, że jego zdolności dawały mu wiele możliwości?
- Kogo? – z początku Laeticia była lekko zdezorientowana, lecz zaraz zrozumiała o co pytał. – Tak. Mógł podszywać się pod dowolną osobę, brać udział w tajnych naradach sług Voldemorta, zdobywać bezcenne informacje. Dzięki temu jesteśmy...bractwo jest krok przed nimi.
McAllison musi się odznaczać niesamowitą odwagą, wkraczając samotnie w kręgi śmierciożerców. – myślał Stevens – To daje szansę, że jeszcze nie jest za późno. Skoro posiadał tyle ważnych informacji, to będą chcieli je najpierw od zdobyć, zanim postanowią z nim skończyć.
- Masz jakieś przypuszczenia, gdzie się może w tej chwili znajdować twój przyjaciel? Może mówił, jest jakiś punkt spotkań panów spod znaku węża i czaszki? Jakaś kwatera, kryjówka? – Tom spodziewał się, że odpowie przecząco na to pytanie.
- Mike nie mówił mi gdzie są takie miejsca. Nie mam żadnych przypuszczeń. Ja wiem, gdzie on jest. – to mówiąc, rozpięła bluzę. Na jej szyi, na srebrnym łańcuszku, wisiał medalion. Zdjęła go, po czym podała go Stevensowi. Gdy spoczął w jego dłoni, poczuł dreszcz przeszywający ciało. Miał w ręku przedmiot o wielkiej magicznej mocy, tego był pewien. Medalion był ciepły, od bliskiej styczności z ciałem kobiety, pachniał kwiatowym aromatem perfum. Wierzch zdobiły delikatne rzeźbienia i ozdobne litery układające się w nieznany mężczyźnie język.
- Otwórz go – powiedziała
Tom postąpił zgodnie z jej wskazówką, naciskając wystający trzpień na brzegu medalionu. Wewnątrz, w miejscu gdzie zwykle znajduje się zdjęcie, zobaczył małą wskazówkę, poruszającą się w zależności od ułożenia przedmiotu względem stron świata. Sprawiło to, że w pierwszej chwili pomyślał, iż ma w ręku kompas. Za chwilę jednak zrozumiał swój błąd. Wskazówka wskazywała kierunek wschodni. Pod nią widniały cyfry, inkrustowane na złoto.
- Co to jest?
- Medalion Leonarus, jeden z dwóch bliźniaczych magicznych artefaktów. Michael odnalazł je w pewnym mugolskim antykwariacie, podczas podróży po Europie Wschodniej. Jeden mam ja, drugi on. Wskazówka pokazuje kierunek, gdzie znajduje się drugi medalion, cyfry pokazują odległość. Innymi słowy: współrzędne biegunowe.
- Co?
- Matematyczny sposób określenia punktu, za pomocą kąta i długości wektora. – wygłosiła regułkę tonem, wskazującym na ignorancję tego, kto nie zna takich podstawowych faktów.
- Aha. – nie rozumiał o czym mówiła, ale miał przeczucie, że nie jest mu to do niczego potrzebne. – Czy to jest odległość w milach?
- Nie. Na Ukrainie, skąd pochodzi ten medalion, używa się systemu metrycznego. To odległość w kilometrach
Załamał ręce. Jeszcze tego mu było potrzeba.
- Jeden kilometr to sześćset dwadzieścia jeden tysięcznych mili. W przybliżeniu.
- Dobrze, że choć jedno z nas zna się na systemie metrycznym, nie wspominając o współrzędnych biegowych.
- Biegunowych.
- Zwał, jak zwał. Potrzebna nam mapa.
- Tak się składa, że mam przy sobie mapę Londynu i okolic – najwyraźniej była przygotowana na każdą ewentualność.
Z torebki wyciągnęła złożony plan, zwyczajny, zakupiony w kiosku, z dwa funty. Stevens przesunął szklanki na bok stolika, Laeticia rozłożyła arkusz.
Chwilę później mieli już obszar, zakreślony czerwonym mazakiem, również wyciągniętym z odmętów kobiecej torebki, w którym znajdował się McAllison, a przynajmniej należący do niego medalion. Okolica, na którą wskazywała „busola”, jak sobie Tom w myślach nazwał przedmiot, leżała na obrzeżach miasta, znajdowały się w niej posiadłości z czasów świetności Królestwa Brytyjskiego, otoczone prywatnymi ogrodami, wielkością zbliżonymi raczej do Central Parku w Nowym Jorku, niż do klasycznego przydomowego podwórka. Osoby o stanie posiadania Tomasa Stevensa raczej rzadko odwiedzały te okolice. Chyba, że w charakterze pracowników kuchni.
- Skoro już ustaliliśmy pewne fakty, czas na przygotowania do wyprawy – powiedział ochoczo Tom, momentalnie jednak spuścił z tonu, widząc krytyczny wzrok Laeticii.
- Może byś zaczął od ubrania butów, co?
- Nie, moja droga, zacznę od znalezienia różdżki na strychu.
Okazało się, że zmierzenie się ze zgrają śmierciożerców to pestka porównaniu z próbą przedarcia się przez stosy rupieci zajmujących strych domu. Stevens nie miał pojęcia, że tyle rzeczy kiedykolwiek posiadał. W końcu, spod kartonu z ozdobami na święta, których od dawna już nikt nie używał, udało mu się wyciągnąć ciężki kufer z żelaznymi okuciami. Przez chwilę z sentymentem mu się przyglądał, w końcu miał go od czasów pierwszej podróży do Hogwartu, następnie przytargał go do klapy w podłodze, z drabiną prowadzącą na niższą kondygnację. W pierwszej chwili miał po prostu zrzucić ciężar na dół i obserwować, co się dalej stanie, jednak po chwili zastanowienia otworzył kufer. Na wierzchu leżała owinięta w jego krawat, w kolorach Ravenclawu, różdżka. Podniósł ją, z pieszczotliwością otarł z kurzu, po czym bezgłośnym zaklęciem lewitował walizkę na dół. Sam zręcznie zszedł po szczeblach drabiny. W hallu, w którym się znalazł, wisiało lustro. Po raz pierwszy od dawna przyglądał się w nim swojemu odbiciu z zainteresowaniem. Oprócz zwyczajowo wymiętej odzieży, splątanych włosów i nieogolonego zarostu na twarzy, teraz wizerunku dopełniał kurz i pajęczyny przyniesione ze strychu. Stevens jęknął cicho.
Zaciągnął kufer do sypialni i wysypał zawartość na łóżko. Wśród zmiętych szat leżało kilka książek, paczka przeterminowanego pokarmu dla sów a także album ze zdjęciami, który teraz otworzył się na stronie z dwoma dużymi zdjęciami. Na jednym z nich młody, przystojny mężczyzna obejmował zielonowłosą kobietę, oboje uśmiechali się do obiektywu. Stevens zatrzasnął album i zrzucił go na podłogę.
- Co to? – rozległo się za nim. Dopiero teraz zorientował się, że ktoś jest w pokoju. Laeticia stała oparta o framugę drzwi i wpatrywała się w niego z zainteresowaniem.
- Potwory przeszłości.
Tom odszukał wśród szat pelerynę.
- Teraz muszę na chwilę cię opuścić. W związku z czekającymi nas atrakcjami muszę załatwić kilka spraw.
- Idę z tobą
- Nie – w jego głosie była nuta, świadcząca o tym, że nie będzie tolerował sprzeciwu. – Tam gdzie idę, nikt nie powinien cię widzieć. Zostań tutaj i odpocznij, pewnie nie spałaś całą noc.
- Nie ma sprawy – zdawało mu się, że wyczuł ironię.
Zbiegł na dół po schodach, przez chwilę szukał kilku części garderoby w szafie w przedpokoju, z hałasem wyrzucając z niej niepotrzebne w tym momencie przedmioty. Gdy Laeticia zeszłe na dół, zdążyła tylko zobaczyć skraj jego szaty znikający za drzwiami na podwórze. Chwilę potem usłyszała stłumiony trzask deportacji.

Ten post był edytowany przez hazel: 05.02.2006 07:47


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
EnIgMa
post 05.02.2006 12:15
Post #7 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 43
Dołączył: 30.01.2006

Płeć: Kobieta



Całkiem sympatyczne opowiadanko smile.gif zapowiada się nieźle... a co do tych dialogów to muszę powiedzieć, że są w porządku, nie wiem jak było wcześniej, ale te są dobre... przynajmniej jak dla mnie tongue.gif pozdrawiam serdecznie, 3maj się cieplutko i pisz dalej...


--------------------
"Love isn't brains, children, it's blood. Blood screaming inside you to work its will."

Nakarm mnie...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 05.02.2006 17:03
Post #8 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



Co do pierwszego parta nadal uważam że miałam rację tongue.gif ale te dwa o wiele bardziej mi się podobają... Jest ok... czekam z niecierpliwościa na kolejne party wink2.gif pisz bo umżemy z niecierpliwości... =)


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
hazel
post 15.04.2006 04:08
Post #9 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



W sumie miałam zamiar porzucić tego ficka, z powodu braku weny i braku czasu. Jakoś mi tak nie szedł, bo to miała być jednopartówka, ale się rozwlekła. Ale znalazłam trochę czasu, coś pozmieniałam w koncepcji i oto jest, powstający w wielkich bólach, następny odcinek. Wiem, że krótki.

4

Wiele czasu minęło od kiedy ostatni raz był na ulicy Pokątnej. Wiedział, że wiele musiało się tu zmienić. Nie spodziewał się jednak, że zmiany zaszły aż tak daleko. Stał oniemiały na środku opuszczonej ulicy, a echo dźwięku, który towarzyszył jego aportacji wciąż odbijało się ścian pustych budynków. Kiedy był tu ostatnio, część sklepów była pozamykana, ludzie przemykali zajęci swoimi sprawami, nie słychać było radosnych okrzyków i śmiechów ludzi siedzących w przykawiarnianych ogródkach. Teraz ulica była martwa. Ruszył powoli przed siebie, wpatrując się w pozabijane deskami okna lokali. W nie zamiecionych rynsztokach walały się śmieci i stare gazety, jednak nie widział nikogo, kto mógłby się tym zainteresować. Gdzieniegdzie, na obłażących z tynku i farby ścianach wisiały poszarzałe i złuszczone od wiatru i deszczu plakaty, reklamujące nieistniejące już sklepy. Dotarł do sklepu Madame Malkin. Drzwi, pomimo solidnej stalowej kraty, kiedyś najwyraźniej zamkniętej na gruby łańcuch, stały otworem, a ślady na futrynie wskazywały, że ktokolwiek dostał się do wnętrza, zrobił to wbrew woli właścicieli. Na deskach, które zastępowały wybite szyby drzwi ktoś napisał czerwoną farbą „Zamknięte do odwołania”.
Po drugiej stronie ulicy, w miejscu gdzie kiedyś znajdował się sklep Ollivandera, stała ruina, ziejąca pustymi oczodołami okien. W tym wypadku nikt nie zaprzątał sobie głowy ich zasłanianiem. To i tak nie miałoby sensu – budynek był pozbawiony dachu a z najwyższej kondygnacji pozostały jedynie schody, teraz prowadzące do nikąd. Tom podejrzewał, że jakaś pozostałość magii, chroniącej niegdyś ten budynek, teraz utrzymywała je na swoim miejscu. Podobnie prezentował się budynek stojący dwie posesje dalej. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę, wpatrując się zwisający krzywo, obłażący z farby szyld. Z trudem odczytał widniejący na nim napis: „Magiczne Dowcipy Weasleyów”. Przypomniał sobie panikę, obejmującą także pełne trwogi artykuły w „Proroku Codziennym”, która wybuchła w czarodziejskim świecie po odnalezieniu rodziny Weasleyów, a dokładnie tego, co z nich pozostało. Byli jednymi z nielicznych, którzy do końca opierali się tyranii Czarnego Pana. Voldemort nie toleruje jednak żadnego sprzeciwu. Dziesięcioosobowa rodzina została zaatakowana przez śmierciożerców we własnym domu, podczas spożywania wigilijnego posiłku. Z domu pozostały jedynie zgliszcza, nikt nie ocalał. Wszystko można powiedzieć o Voldemorcie, ale na pewno nie to, że nie umie sobie radzić z przeciwnikami.
Z zadumy wyrwał go nagły szelest, dochodzący z przeciwnej strony ulicy. Błyskawicznie odwrócił się, odruchowo wyciągając różdżkę z kieszeni. Przez chwilę wpatrywał się w pustą przestrzeń przed sobą, nie mogąc dojść co było źródłem hałasu. W końcu dostrzegł gołębia, siedzącego na ogrodzeniu czegoś, co było kiedyś herbaciarnią. Odetchnął głośno i ruszył dalej. Odgłos jego kroków w martwej ciszy ulicy spłoszył ptaka. W czasach, gdy nawet człowiek boi się własnego cienia, dziwne byłoby, gdyby pozostał na swym miejscu.
Przyspieszył kroku. W końcu nie był tu po to, by podziwiać widoki, które nie były zresztą zbyt obiecujące. Podobnie jak jego perspektywy na następne kilkanaście godzin. Był pewien, że miejsce do którego zmierza nadal nie jest miejscem przyjemnym, choć w porównaniu z grobową ciszą ulicy Pokątnej w jego obecnych myślach jawiło się jak raj na ziemi. Jednak znów coś go zatrzymało. Przed nim, jak barykada zatrzymująca ruch w czasie zamieszek ciągnął się mur. Mur w poprzek ulicy, wysoki na jakieś sześć stóp, zajmujący prawie całą szerokość jezdni, pozostawiający jedynie niewielkie przesmyki tuż przy ścianach budynków. Nie można było określić materiału, z jakiego został wykonany, cały obklejony był bowiem małymi, obwiedzionymi czarną ramką, karteczkami. Zjawisko zaintrygowało go w sposób dość oczywisty, podszedł więc bliżej, by dokładniej je zbadać. Dopiero gdy zbliżył się na odległość kilku kroków od ściany, zrozumiał na co patrzy. Stał zszokowany, sam właściwie nie wiedząc, dlaczego aż tak go to aż tak poruszyło.
Na każdej z kartek widniało imię i nazwisko, czasami także wiek. A pod spodem dopisek: „Zginął z ręki Tego, Którego Imienia Nie Można Wymawiać”. Stevens spojrzał w prawo, potem w lewo, starając się oszacować ilość klepsydr, pokrywających mur. Były ich setki, może nawet tysiące. Ruszył powoli wzdłuż ściany, bardziej odruchowo, niż celowo czytając niektóre nazwiska. Romuald Hagletone, Taira Silton, John Liter, David Figgerald, Maisha Kingstone, Ian Hope, Henry Goldburd, Zachariasz Appletone, Brutus McCord, Urshula Pocey, William Hurt, Antoine Cabbot, Terry Rashmore, Cynthia Cositz, Johan Sighter, Manuel Mozinsky, Stella Castell, Junona Dwaine, Polly James, Elizabeth Sudgen, Sheila Beavis, Jonathan Lynn, Grizelda Badland, Derek O’Connor, Deborah Fallender...Znów się zatrzymał. Nie wiedział, dlaczego tak go to uderzyło. Przecież nie znał tych ludzi, o niektórych może kiedyś słyszał...nie powinni go obchodzić, a jednak...może dlatego, że teraz otrzymał namacalny znak trwającej tyranii Voldemorta, o toczącym się pochodzie śmierci, który tylu próbowało zatrzymać. Jak dotąd, nikomu się nie udało.
Cisza panująca wokoło wydała mu się nagle przytłaczająca, wszechogarniająca. Jedynie drobinki kurzu wirujące w rozgrzanym słonecznymi promieniami powietrzu stanowiły dowód, że czas się nie zatrzymał, że płynie dalej. Mężczyźnie zdawało się, że słyszy własny oddech, odbijający się echem od ścian i powracający ze zdwojoną siłą do jego uszu. Być może rzeczywiście tak było.
Starał się otrząsnąć z ponurych rozważań. Jednak atmosfera nie ułatwiała mu tego. Ale w końcu nie przybył tutaj, by rozpaczać nad marną odmianą życia, jaką prowadzi większość czarodziejskiej społeczności. Nie wiadomo dlaczego dopiero teraz poczuł dokładnie skutki swej długiej izolacji od świata, którego kiedyś był częścią. W jego umyśle zaczęło się kreować coś, co można by nazwać jakąś spaczoną wersją wyrzutów sumienia. Bardzo mu się nie podobało to uczucie, podobnie jak wiele innych niepokojących syndromów, mających niewątpliwy związek z dzisiejszą sytuacją.
Ruszył szybkim krokiem w stronę przesmyku między budynkiem a ścianą, starając się powstrzymać przed spoglądaniem na mur. Czarne sznureczki liter migały mu przed oczami, nie układając się w żadną logiczną całość, aż w końcu dotarł do przesmyku i przecisnął się na drugą część ulicy.
Prawie biegiem dotarł do zakrętu. Poczuł, jak koszula przykleja mu się do karku, nawet najlżejszy wiatr nie zakłócał spokoju tego miejsca, jakby szanując panujący tu, żałobny nastrój. Nie zatrzymywał się jednak, choć tuż przed winklem zwolnił, uważnie badając, czy teren jest bezpieczny. Tak jak się spodziewał, na drodze nie zauważył nikogo. Na tej części ulicy budynki stały bliżej siebie, tworząc zacieniony wąwóz otoczony odrapanymi ścianami. Szedł przed siebie, słysząc tylko chrzęst własnych kroków na brukowanej jezdni. Nie pomagało mu to w koncentracji, a jej niewątpliwie potrzebował. Nie miał zbyt wiele czasu, by obmyślić plan. W gruncie rzeczy nie miał go w ogóle. Nie wiedział co zrobi, jeśli jego przewidywania okażą się nieprawdziwe. W końcu minęło tyle czasu. Pogrążony w gorączkowych rozmyślaniach, dotyczących ewentualnego planu awaryjnego, dotarł do końca ulicy, zwieńczonej ceglanym murem. W zaułku panował mrok, kontrastujący z oślepiającym blaskiem popołudniowego słońca zalewającym zostawioną tyle część ulicy. Zatrzymał się, po chwili wahania wyciągnął z kieszeni różdżkę. Stał teraz o stopę od murowanej ściany, sprawiającej wrażenie solidnej konstrukcji. Dopiero po chwili dojrzał to, czego szukał, szturchną różdżką w wystającą cegłę. Przez moment nic się nie działo, zaraz jednak dał się słyszeć odległy zgrzyt, dobiegający jakby z drugiej strony muru. Powoli, jakby na filmie dwukrotnie zwolnionym, cegły zaczęły drgać, przesuwać się, aż w końcu w miejscu litej powierzchni pojawiło się wąskie przejście, sklepione kilka cali nad jego głową, szerokości pozwalającej na w miarę bezproblemowe dostanie się na drugą stronę człowieka o przeciętnej posturze.
- No to hop – powiedział do siebie, jakby pragnąc utwierdzić się przekonaniu, że dobrze postępuje. W gruncie rzeczy nie był tego pewien. Nie miał jednak już wyjścia. Przeszedł na drugą stronę.
Stał na ulicy, którą znał tak dobrze jak Pokątną, ale zupełnie inne były tego powody. Słyszał za sobą hałas towarzyszący ponownemu zamknięciu przejścia, jednak zignorował go. Nad ulicą Śmiertelnego Nokturnu wisiały opary zimnej mgły, rozgrzane biegiem ciało mężczyzny przeszył dreszcz, coś z pogranicza chłodu i pierwotnego, instynktownego strachu. Szczelnie owinął się peleryną i ruszył przed siebie. Tutaj także nikogo nie widział. W przeciwieństwie jednak do uczucia jakiego doznał przemierzając Pokątną, był pewien, że ten spokój jest jedynie pozorny, prawie czuł na skórze spojrzenia oczu ukrytych za szczelnie zaciągniętymi storami, w oknach na wyższych piętrach budynków. Są rzeczy, które nigdy nie przestają budzić pożądania. Istnieje rodzaj magii, która była jest i będzie, cokolwiek by się nie działo. Czarna magia.
Dobrze wiedział dokąd idzie. Po prawej stronie minął sklep Borgina i Burke’a, którego witryny zasłonięto drewnianymi okiennicami. Był jednak prawie pewien, że wewnątrz dojrzał światło. Natomiast drzwi lokalu mieszczącego sklep z ingrediencjami do eliksirów, o wdzięcznej nazwie „Mandragora” stały otworem, plakietka z inkrustowanymi na złoto literami obwieszczała, że sklep jest otwarty. Stevens minął go jednak, poruszając się dalej wgłąb ulicy. Gdy w końcu się zatrzymał, stał przed starą kamienicą. Jej wygląd zewnętrzny nie wróżył, że wewnątrz znajduje się coś interesującego dla kogoś, kto nie jest zbieraczem złomu. Portal budynku, ozdobiony dwoma splatającymi się wężami wyglądał jakby za chwilę miał rozpaść się i legnąć w gruzach na brukowanym trotuarze. Pozostałości gzymsów, wystające z elewacji budynku, groziły śmiercią każdemu, kto chciałby sprawdzić, czy są jeszcze w stanie utrzymać jakikolwiek ciężar. Kamienne płyty schodów były popękane, a z balustrady pozostało tylko smętne wspomnienie w postaci wystających tu i ówdzie pokrzywionych tralek. Trzeba było podejść naprawdę blisko i wykazać się wybitną spostrzegawczością, by dostrzec przykręcony do pokrytej odpadającym tynkiem elewacji szyld, niegdyś wymalowany srebrną farbą na zielonym tle, głoszący:
„Vincenzo Santiarini – Eliksiry”
Tom wspiął się po rozpadających schodach i chwycił za klamkę, wykutą w kształt węża. Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem, poruszając równocześnie dzwonek, umieszczony na wewnętrznej części framugi. Stevens wszedł do wnętrza, w którym panował mrok, rozświetlony jedynie nielicznymi świecami, powtykanymi w wiekowe kandelabry. Mężczyzna nie miał jednak czasu na kontemplację walorów estetycznych wnętrza, zresztą znał je bardzo dobrze, jak mógł przypuszczać, niewiele się tu zmieniło od czasu jego ostatniej wizyty. Jego wzrok skoncentrował się na starszym, wysokim i chudym człowieku, który stał za kontuarem, lakierowanym brunatno-zielonym lakierem. Ten odwrócił się w jego stronę z ironicznym uśmieszkiem na ustach.
- W czym mogę pomóc? – spytał z udawaną grzecznością.
Tom nie odpowiedział, zamiast tego zrobił krok do przodu, wkraczając w krąg światła roztaczany przez trzymaną w ręku Santiariniego lampę naftową.
Uśmiech zniknął z twarzy właściciela lokalu tak szybko, jak się tam pojawił, zastąpiony przez mieszankę zdziwienia i niedowierzania.
- Panie Stevens...jakże...miło znów pana widzieć. Nie wiedziałem, że...jest pan w Londynie – wahanie w tonie Vincenta wskazywało raczej na odmienne przekonania o miejscu pobytu gościa. Na zdziwienie, że rzeczony jest jeszcze pośród żywych.
- Tak się składa, że nie ruszałem się z Londynu od dłuższego czasu. – Stevens, w przeciwieństwie do rozmówcy nie silił się na grzecznościowe formuły. – Może od razu podarujemy sobie pieprzenie o pogodzie i przejdziemy do rzeczy? Co ty na to, Vin?
- Jak pan sobie życzy, panie Stevens – Santiarini nie był najwyraźniej zwolennikiem takiego obrotu spraw, ale nie protestował
- Potrzebuję kilku rzeczy. Wierzę, że będziesz potrafił mi pomóc – w głosie mężczyzny zabrzmiał ton groźby, ostrzegającej co by się stało gdyby jednak nie zdołał. Stevens podszedł do kontuaru, podniósł z niego arkusz pergaminu z wypisanymi składnikami jakiegoś eliksiru. Przyjrzał mu się z ciekawością. Vincenzo ruszył w jego stronę, chcąc najwyraźniej powstrzymać gościa przed przeczytaniem zawartości arkusza, jednak różdżka w lewej ręce Toma skutecznie go przed tym powstrzymała. Zamiast tego zatrzymał się w odległości trzech stóp od Stevensona, z wyrazem twarzy wskazującym na pierwsze stadium paniki.
- Widzę, że sporządzasz eliksir Montenegro. Słyszałeś może o tym, że jest ściśle zakazany?
Santiarini pokręcił przecząco głową, ale zrobił to bez przekonania. Zdawał sobie najwyraźniej sprawę, że to pytanie miało charakter raczej retoryczny niźli poznawczy.
Stevens przyglądał się zakłopotanej minie Vincenza z nieskrywaną satysfakcją, po czym jednym ruchem różdżki usunął wypisane na pergaminie słowa i liczby. Kolejny ruch spowodował pojawienie się na nim kolejnych znaków, wypisanych odmiennym charakterem pisma. Podał pergamin zdziwionemu Santiariniemu.
- To jest lista przedmiotów, których potrzebuję. Proponuję, żebyś teraz zajął się ich zorganizowaniem.
Starszy mężczyzna stał jednak w bezruchu, wpatrując się w wypisane na pergaminie słowa. Po chwili pokiwał przecząco głową i rzekł:
- Nie wiem czy dam radę wszystko przygotować...to może zająć trochę czasu. Tydzień lub dwa.
- Nie mam tygodnia, nie mam nawet całego dnia. Jestem pewny, że masz to wszystko. Co ty na to, żebym ci dał kwadrans?
- Zobaczę co się da zrobić – odparł wymijająco Vincenzo, wiedząc jednak, jak niewiele uda mu się tym zyskać.
- Och, to bardzo miło z twojej strony, przyjacielu – reakcja Santiariniego na ten epitet była taka jak przypuszczał – pełne jadu spojrzenie. Wyglądało jednak na to, że sprzedawca nie miał zamiaru więcej protestować, odwrócił się bowiem na pięcie i wyszedł na zaplecze, zabierając ze sobą lampę, postawioną uprzednio na kontuarze.
Stevens usiadł w zakurzonym fotelu, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, wyjął jednego i zapalając go za pomocą różdżki, zaciągnął się dymem. Przyglądał się tytoniowemu oparowi, który mieszał się w powietrzu z drobinkami kurzu i dymem świec. Z zaplecza słychać było stłumione złorzeczenia zajętego poszukiwaniami Santiariniego.


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 18.04.2006 18:25
Post #10 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



Nie jest bardzo dobrze... Przynajmniej mi się podoba... pisz dalej ale nie popedzam wiem że pisanie to ciężka sprawa...

nutella.gif --> na wenę smile.gif


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
hazel
post 03.06.2006 01:41
Post #11 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



Heh, po sesji to ja będę 28 czerwca dopiero. Jeśli dobrze pójdzie.


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Eva
post 05.06.2006 13:55
Post #12 

nocturnal


Grupa: czysta krew..
Postów: 5438
Dołączył: 10.04.2003
Skąd: Poznań, miasto doznań.

Płeć: Kobieta



A widzisz, to bardzo niedobrze. Bo ja rządam więcej. Ale coz, wiem mniej wiecej jak wygladaja sesje na politechnikach <dobrze pamietam?>, wiec jakos bede musiala przecierpiec ten brak rozrywki jaka nam serwujesz.


--------------------
“You may be as vicious about me as you please. You will only do me justice."

deviantART
last.fm
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 05.06.2006 21:17
Post #13 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



Czekamy z niecierpliwością smile.gif

Ten post był edytowany przez Kara: 05.06.2006 21:18


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
hazel
post 05.09.2006 04:09
Post #14 

czym jest fajerbol?


Grupa: czysta krew..
Postów: 3081
Dołączył: 24.12.2005
Skąd: panic room

Płeć: kaloryfer



No i udało mi się. W ramach końcowowakacyjnego odprężenia powstał kolejny odcinek. Znów bez bety, bo moja kochana mentorka definitywnie odmówiła czytania i poprawiania czegokolwiek, co się wiąże z HP. Przykro mi. W miarę możliwości proszę o wskazanie ewentualnych błędów.


Dwie godziny spędzone w mrocznym i dusznym wnętrzu sprawiły, że Stevens z radością opuszczał przybytek wszelkich uciech i radości, jakim niewątpliwie był sklep Santiariniego. Tym bardziej, że teraz w jego kieszeni bezpiecznie spoczywały buteleczki z eliksirami, po które tu przybył. W porównaniu z zatęchłą atmosferą wnętrza londyńskie powietrze zdawało się świeże jak morska bryza o poranku.

Drogę powrotną przebył szybkim tempem, zastanawiając się nad zachowaniem Vincenza. Wciąż nie mogła mu wyjść z głowy treść notatki, którą przeczytał zaraz po wejściu do sklepu. Eliksir Montenegro to jeden z najpotężniejszych czarnomagicznych eliksirów. Miał wątpliwą przyjemność widzieć jego działanie raz w życiu. Ale ten raz doskonale zapisał się w jego pamięci. Osoba, której podano miksturę, staje się bezmyślną istotą, bezkrytycznym sługą tego, którego zaklęcie było pieczęcią kończącą działanie eliksiru. Nieodwołalnie. Stevens był pewien, że eliksir przygotowany przez Santrianiego trafi w ręce Voldemorta albo kogoś z członków jego bandy. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, nie aresztując Santrianiego wtedy, kiedy miał ku temu możliwości i powód. Wtedy uważał, że puszczając go wolno zdobędzie dłużnika, z którego usług będzie mógł w każdym momencie skorzystać. Teraz też tak uważał. Ale nie był pewien, czy to dobry interes.

Gdy brama Nokturnu zamknęła się za nim, poczuł ulgę. Znów znajdował się na zalanej słonecznym blaskiem ulicy Pokątnej. Rozglądnął się wokoło, i, zgodnie z przewidywaniami nie ujrzawszy nikogo, deportował się. Nie miał ochoty jeszcze raz przemierzać opuszczonej ulicy. Kilka milisekund później pojawił się na zapleczu Dziurawego Kotła.

W pierwszej chwili ogarnęła go ciemność. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do panującego w pomieszczeniu mroku, ujrzał przed sobą półkę zastawioną zakurzonymi butelkami. Kontury przedmiotów ledwo wyłaniały się z mroku. Jedyne źródło światła stanowiło małe okienko, umieszczone kilka cali pod sufitem, przesłonięte brudną szmatą, spełniającą zapewne funkcję firanki. Stevens ostrożnie rozejrzał się wokół, po czym ruszył w stronę drzwi, które powinny zaprowadzić go do sali z barem. Miał wielką ochotę na szklaneczkę whisky. Nawet na dwie. Dlatego zdziwił się bardzo, że drzwi są zamknięte. Szarpnął kilka razy za klamkę, ale nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego jego przybycie na zaplecze nie zwabiło nikogo z pracowników. Pomijając trzask aportacji, udało mu się w końcu przewrócić kilka sprzętów, gdy przeciskał się w ciemności do wyjścia.

Po szybkim użyciu zaklęcia Alohomora wszystko się wyjaśniło. Gdy tylko otworzył drzwi do pomieszczenia, w którym mieścił się bar, zrozumiał, że tu też zaszło wiele zmian. A najpoważniejszą było to, że lokal, będący niegdyś przedsionkiem między miastem zwyczajnym a miastem magicznym, jest obecnie zamknięty. Stevens był w stanie stwierdzić to nawet bez zaangażowania wybitnej spostrzegawczości, jaką musiał cechować się jako były auror. Świece, wciąż tkwiące w zakurzonych kandelabrach były wygaszone, przez brudne okna, wychodzące na ulicę, wpadało niewiele słonecznego światła. Kontuar, zwykle wytarty do czysta przez nadgorliwego barmana, teraz pokrywała gruba warstwa kurzu. Podobnie prezentowała się reszta sprzętów w opuszczonym pomieszczeniu. Większość krzeseł leżała roztrzaskana na podłodze sali, tworząc malowniczy melanż wraz z zerwanymi z okien zasłonami, kawałkami stołowych blatów i szkłem, będącym kiedyś zapewne zastawą stołową lub elementami kolekcji napojów, wyeksponowanych niegdyś na półce za kontuarem. Komuś, kto był autorem tego dzieła zniszczenia, musiało bardzo zależeć na tym, żeby doprowadzenie pomieszczenie do porządku wymagało wiele wysiłku.

Stevens z nadzieją zajrzał za bar w poszukiwaniu jakichś przeoczonych butelek, lecz nic nie znalazł. Niepocieszony, ruszył w kierunku wyjścia. Stanął przed drzwiami, chwycił za klamkę i pchnął z całej siły. Stare drewniane wrota zazgrzytały, jednak nie otworzyły się. Spróbował użyć Alohomory, ale nie zadziałało. Jeszcze raz spróbował otworzyć drzwi metodą klasyczną, używając tym razem metrowego rozbiegu i własnego barku, jednak jedynym efektem był ból ramienia. W końcu zrezygnował i wybrał inną drogę ewakuacji. Doskonale zdawał sobie sprawę, że aportacja na ulicy pełnej mugoli nie jest najlepszym pomysłem, ale ta myśl nie poprawiała mu humoru gdy przeciskał się przez uchylone okno. Wybrał moment, gdy w okolicy nie było zbyt wielu przechodniów, ale i tak skutecznie przykuł uwagę starszej pani z zakupowym wózkiem i młodej pary, wsiadającej do zaparkowanego na chodniku samochodu. Starał się wyglądać jak najbardziej niewinnie, przynajmniej na tyle, na ile może wyglądać brudny i zakurzony człowiek w cudacznym płaszczu, wyłażący przez okno opuszczonej rudery.

Otrzepał się pospiesznie i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Miał świadomość spoczywających na nim zaciekawionych oczu widzów, ale doszedł do wniosku, że tłumaczeniami na pewno nie przysporzy sobie wielbicieli. Nie chciał mieć także bliższego kontaktu z mugolską policją, której ignorancja i niezdolność oceny sytuacji nie przeszkadzała w byciu naprawdę upierdliwą.

Skręcił w najbliższy zaułek i z pomocą kilku gospodarskich zaklęć, o których znajomość nawet siebie nie podejrzewał, doprowadził ubranie do względnego porządku. Po chwili namysłu zdjął pelerynę i przewiesił ją przez ramię. Wciąż było ciepło, nad Londynem królowało popołudniowe słońce. Spojrzał na zegar, umieszczony na słupie przy przystanku autobusowym. Dochodziła piąta. Miał jeszcze chwilę czasu. W miejscu do którego zmierzał, interesy robiono raczej po zmierzchu. Dawało to nawet niezłe pojęcie o ich charakterze.

Idąc ulicami miasta miał czas na snucie rozważań. Szedł powoli, chcąc sprawiać wrażenie statecznego osobnika na popołudniowym spacerze. Zauważył jednak, że niewielu ludzi ma odwagę na samotne przechadzki, nawet w jaskrawym świetle dnia. Widocznie strach opanował również mugolskie społeczeństwo. Przez chwilę próbował sobie wyobrazić, co musi czuć człowiek, gdy wokół niego dzieje się tyle dramatycznych rzeczy, a on nie wie, co się za nimi kryje. Czarodzieje wiedzieli chociaż, czego mają się bać, choć wątpił, żeby większości sprawiało to jakąkolwiek różnicę.

Przez chwilę bawił się myślą, że być może rozsądnie byłoby wtajemniczyć w sprawę pewne mugolskie służby. Niektóre dysponowały naprawdę ciekawym arsenałem. Tylko czy w starciu z nieznanym ludzie potrafiliby zachować zimną krew, czy może, wzorem polityków wysokiego szczebla, którzy mieli niejakie pojęcie o sytuacji, uznaliby przedszkolną strategię za jedyna słuszną? Stevens był autorem określenia „przedszkolna strategia”, które swojego czasu cieszyło się sporym powodzeniem w kręgu aurorów. Generalnie, polegała ona na rozwiązywaniu problemów za pomocą schowania się pod stołem. Dosłownie lub w przenośni. Mężczyzna uśmiechnął się na wspomnienie jednego z mugolskich ministrów, który na widok pary aurorów wychodzących z kominka zastosował dosłowną odmianą „przedszkolnej strategii”.

Z rozmyślań wyrwał go odgłos kroków w bocznej uliczce. W jego kierunku zmierzało pięciu mężczyzn, na pierwszy rzut oka nie wyglądających na porządnych obywateli. Jeden z nich trzymał w ręku kawałek deski, która mogła być kawałkiem okiennej futryny, lub pewniej, sztachetą. Stevens nie zastanawiał się długo nad pochodzeniem owego narzędzia, zwłaszcza, że przeznaczenie było dla niego aż zbyt jasne. W pierwszej chwili miał zamiar rzucić się do ucieczki, w drugiej aportować się byle dalej od nieprzyjemnego towarzystwa. W trzeciej jednak obudził się w nim jednak aurorski instynkt. Sięgnął po różdżkę do kieszeni. Ledwo zdążył ją wyciągnąć, gdy pierwszy opryszek był już przy nim. Z politowaniem spojrzał na różdżkę Toma.

- Co, wybraliśmy się na spacerek, dziadku? – zapytał z udawana nonszalancją i wykrzywił twarz w fałszywym uśmiechu, bez zażenowania odsłaniając braki w uzębieniu. Stevens spojrzał na resztę towarzystwa, która teraz zajmowała teraz strategiczne pozycje, otaczając ofiarę. Wszyscy wyglądali równie prymitywnie, co ich przywódca, który teraz mierzył Toma wzrokiem, wyraźnie niezadowolony z braku odpowiedzi.

- To nie jest bezpieczna okolica – ciągnął chuligan, spoglądając na Stevensa z góry. Był od niego o stopę wyższy i przynajmniej dwa razy szerszy.– Mogą się tu stać naprawdę złe rzeczy.

W tym przypadku braki w słownictwie nie oznaczały braków w uzbrojeniu. Opryszek uniósł prawą dłoń, ściśniętą w pięść, uzbrojoną w imponujący kastet, wyraźnie wskazując zamiar użycia go na swojej ofierze. Stevens wciąż stał, nie poruszywszy się, z różdżką wycelowaną w brzuch bandyty.

- Czego chcecie? – Zapytał spokojnie, choć czuł, jak wzbierająca w nim złość szuka drogi na światło dzienne.

- Pieniędzy, tatuśku, pieniędzy – z drwiną w głosie odpowiedział rudowłosy młodzieniec stojący po prawej stronie przywódcy. Był najniższy z całej bandy i nie tak pokaźnie zbudowany. To on dzierżył w dłoni sztachetę, z bliska widać było, że dla lepszego efektu nabita jest gwoździami. Stevens przyjrzał się jego twarzy, Mógł mieć najwyżej szesnaście lat.

- Nie mam pieniędzy. – Wciąż był spokojny. I odpowiadał zgodnie z prawdą.

- To akurat jest twój problem – rzucił rudzielec, a reszta bandy zaśmiała się rubasznie.

– Myślisz, że ten patyczek cię obroni? – wysyczał szef. Jego twarz znajdowała się parę cali od twarzy Toma. Mężczyzna poczuł, że uzbrojona w kastet dłoń niebezpiecznie zbliża się do jego szyi. Ukradkiem spojrzał na ostatniego z trójki bandytów, którzy znajdowali się w zasięgu wzroku. W jego dłoni zauważył łańcuch, owinięty kawałkami drutu kolczastego. Pamiątki po takiej broni goją się długo.

- Tak myślę – krzyknął Stevens.
Nim wyraz zdziwienia zdążył wypełznąć na brzydką twarz grożącemu mu mężczyzny, Tom rzucił w niego drętwotę. Klątwa trafiła prosto w splot słoneczny, oprawca zgiął się w pół i z jękiem na ustach osunął się na ziemię. Stevens poczuł, jak potężne łapska chwytają go za kołnierz, wymierzył więc za siebie i wypowiedział na głos formułę zaklęcia, by nadać mu większą moc. Trafił, bo uścisk zelżał. Ułamek sekundy później usłał odgłos bezwładnego cielska, zwalającego się na bruk. Kolejna klątwa trafiła w mężczyznę z łańcuchem, chwilę po tym jak zamierzył się na Stevensa, zwalając go na chodnik, tuż pod nogi zdziwionego rudzielca. Jeszcze jedno zaklęcie i ryży zbir dołączył do swojego koleżki. Stevens właśnie miał zamiar się obrócić, gdyż z jego rachuby wynikało, że został mu jeszcze jeden przeciwnik. Nie zdążył. Poczuł zimny metal zaciskający się na szyi. Łapiąc z trudem oddech starał się wycelować w napastnika, ten jednak pociągnął go do siebie, nieomal łamiąc Stevensowi kark. Tom nie miał zamiaru poddać się tak łatwo, choć przed oczami migotały mu gwiazdy w towarzystwie ciemnych plam. Rzucił klątwę, ta jednak minęła cel. Poczuł, że uderza kolanami o bruk. Przeciwnik jeszcze mocniej zacisnął łańcuch na jego szyi. Uderzenie w ramię wytrąciło różdżkę z jego ręki. Upadła na chodnik tuż obok niego, jednak nim zdążył wykonać jakiś ruch, napastnik się po nią schylił. I to był jego błąd. Stevens ostatnimi siłami zamierzył się i uderzył łokciem w miejsce, gdzie według wszelkich przewidywań powinno znajdować się krocze przeciwnika. Znajdowało się. Obolały oprawca nie wypuścił z rąk końców łańcucha, jednak uścisk zmniejszył się na tyle, żeby Tom zdołał chwycić różdżkę na moment przed tym, nim bandzior zdążył to zrobić. Szybko rzucona klątwa trafiła przeciwnika, zwalając go na chodnik.

Stevens z trudem podniósł się z ziemi, czując ujmujący ból w kolanach i w szyi. Kręciło mu się w głowie, w ustach czuł smak krwi. Zrzucił na chodnik łańcuch, wciąż oplatający szyję. Rozejrzał się wokoło. Nie zauważył nikogo, zresztą podejrzewał, że jeśli ktoś był świadkiem całego zdarzenia, to już dawno się oddalił, nie chcąc stać się jednocześnie ofiarą. Podniósł z ziemi pelerynę i sprawdził zawartość wewnętrznej kieszeni. Buteleczki z eliksirami ocalały, co odrobinę poprawiło mu humor.

Teraz musiał działać szybko. Służby aurorskie na pewno otrzymały sygnał o użyciu magii w terenie zamieszkanym przez mugoli. Pomagając sobie różdzką, kolejno zaciągnął bezwładne ciała nieprzytomnych bandytów do pobliskiego zaułka, następnie pięciokrotnie rzucił Oblivate i szybko oddalił się z miejsca zdarzenia. Zdążył skręcić za róg, gdy usłyszał za sobą stłumione trzaski aportacji. Pogratulował sobie refleksu.

Mimo wszystko czuł się okropnie. Gdy zobaczył otwarty pub, co było rzadkością w tym rejonie, po chwili namysłu wszedł do środka. Znalezione w kieszeniach napastników pieniądze odrobinę podreperowały jego budżet, mógł sobie pozwolić na szklaneczkę szkockiej.

Pub prezentował się tak parszywie, jak tylko instytucja tego pokroju prezentować się może, ale posiadał niezaprzeczalną zaletę – dobrze zaopatrzony bar. Po dwóch solidnych porcjach whisky Tom poczuł się na tyle dobrze, że był w stanie zbadać obrażenia przy pomocy łazienkowego lustra. Łańcuch pozostawił na szyi paskudny siniec, jednak nie było tak źle, jak mogło być. Pocieszony, wrócił do sali z barem, zapłacił i wyszedł na ulicę. Słońce schowało się już za kamienicami, nieuchronnie staczając się ku zachodowi. Zapewne zapalano by już pierwsze latarnie, gdyby ktoś zajmował się takimi sprawami.

Stevens ruszył wzdłuż ulicy, mijając po drodze coraz mniej samochodów. Po kilku minutach skręcił w wąski przesmyk między dwoma kamienicami, chodnik opadał ostro w kierunku rzeki, majaczącej w oddali. W końcu doszedł do zaniedbanego nadbrzeża, rozejrzał się wokoło i teleportował się na drugą stronę rzeki. Tu także nikogo nie ujrzał. Chwilę szedł wybrukowanym bulwarem, aż doszedł do starego budynku fabrycznego, który sprawiał wrażenie opuszczonego, przynajmniej przez swoich prawowitych właścicieli. Ruszył wzdłuż muru, cały czas rozglądając się i trzymając różdżkę w pogotowiu. Wokół panowała złowróżbna cisza, jeśli nie liczyć dobiegających z oddali odgłosów samochodów i szelestu, wywoływanego przez bezpańskie psy, grzebiące w śmietnikach. Robiło się coraz ciemniej, gdy Stevens dotarł do końca muru i skręcił w wąską uliczkę, wijącą się między opuszczonymi zabudowaniami, było już całkiem ciemno. Nigdzie nie paliła się żadna latarnia.

Gdy parę minut później stanął przed rozpadającym się budynkiem starej fabryki opakowań, zastanowił się, czy było sens tu przychodzić. Skierował się jednak do wejścia portierni, która teraz kiepsko spełniała swoją rolę, jako że nie posiadała drzwi, a okno straszyło rozbitymi odłamkami szkła niczym paszcza rekina z paradontozą. Po kracie nie został nawet ślad. Przyświecając sobie bladym Lumos, Stevens ruszył przed siebie, z trudem znajdując drogę w grożących zawaleniem korytarzach. Zszedł po schodach, pozbawionych nie tylko balustrady, ale też kilku stopni, do piwnic. Jeszcze chwilę błądził w korytarzach i pomieszczeniach, niegdyś mieszczących laboratoria. W końcu stanął przed solidnymi stalowymi drzwiami, wyraźnie zamontowanymi niedawno, gdyż na ścianach wokół widniały jeszcze ślady palnika, za pomocą którego były spawane. Zanim zdążył zdecydować, czy zapukać, czy pociągnąć za klamkę (której z reszta nie dostrzegł), rozległ się zgrzyt metalu o metal i na wysokości jego twarzy pojawił się prostokąt światła, za chwilę przysłonięty przez czyjąś, niezbyt przystoją, fizjonomię.

- Stać, kto idzie!? – rozległo się ochrypłe pytanie, zadane najwyraźniej przez posiadacza owej fizjonomii.

Stevens podniósł różdżkę wyżej, tak, by oświetlić swoją twarz, i powiedział:

- Stary przyjaciel. Widzę, że nic się nie zmieniłeś, Alastorze.


--------------------
user posted image
The voice in my head doesn’t think I’m crazy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 08.09.2006 18:10
Post #15 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



Jest swietnie teraz już wiem że już napewno tobie pisanie wychodzi... Jest swietnie... Przekonałaś mnie... smile.gif


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 27.04.2024 10:46