Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Noce I Dnie 2, Chwile z życia. Czarna maska

Barty Crouch Młodsza
post 06.09.2006 12:44
Post #1 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 16
Dołączył: 06.09.2006




Noce i Dnie II
0
W półmroku cienie czaiły się po kątach, a nikły blask księżyca, dochodzący za okna, mógł co najwyżej wydobyć zarysy znajdujących się w sypialni mebli i osób. Po lewej stronie łoża, stojącego w samym środku pokoju, znajdowało się coś, co przypominało opalizującą zielenią, potężną elipsę. Co jakiś czas dało się usłyszeć cichy i złowrogi syk.
Postać, spowita w srebrzyste prześcieradła i oparta o poduszki nie odznaczała się niczym szczególnym, kiedy tak leżała z zamkniętymi oczami. Może tylko bladością, chudością, wzrostem i długością kończyn.
Zimna, kamienna podłoga, wyspa ciemnego dywanu z ogromnym łożem i dwie istoty, po lewej i prawej stronie, cienie na jasnoszarym tle.
Jedna z nich, gdyby nie wzrost, strój oraz miejsce odpoczynku, przypominałaby śpiące na boku dziecko.
1
Lubił tak leżeć, chociaż nie było ani ciepło, ani wygodnie, a szaty z drugiej czy nawet trzeciej ręki przed niczym nie chroniły. Pan nie pozwolił mu tym razem położyć się na dywaniku, ale, dzięki Merlinowi, nie wyrzucił go ze swojej sypialni. Zachowań Pana nie sposób było przewidzieć. Nigdy nie wiedział, w jaki sposób zechce go ukarać czy okazać swój gniew i za co. Wiedział jednak, że Pan jest wszechwiedzący, wszechmogący i najmądrzejszy, uznawał w pełni swoją umysłową, fizyczną i duchową nicość wobec niego i poddawał się bez sprzeciwu każdej karze, nawet, kiedy nie wiedział, za co ją otrzymuje.
Nie ośmielił się ziewnąć, chociaż morzył go sen, po jakimś czasie powieki opadły same, kryjąc przed światem tęczówki koloru czekolady. Nie mógł nic na to poradzić, był bardzo zmęczony i rozbity.
Pan wysłał jego i paru Śmierciożerców, aby ukarali jakichś zdrajców. Jak zawsze - kiedy w misji brali udział inni - musiał dowodzić z powodu swojej rangi. Nie znosił tego.
Nie chodziło o konieczność wydawania rozkazów czy też ponoszenia odpowiedzialności za swoją grupę, chociaż nadawał się do wyżej wymienionych czynności równie dobrze, jak wozak do pasania puchońskich kur. Nie. Kiedy szedł przodem, w swojej CZARNEJ masce, niemal dotykalnie czuł, jak nienawistne spojrzenia spod BIAŁYCH wbijają mu się w plecy niczym różdżki. Nie lubili go i lekceważyli: Ślizgoni uważali, że jest ciamajdą, Krukoni, że głąbem, a wszyscy razem, iż nie zasługiwał nawet na Naznaczenie, a o byciu najbliższym, osobistym sługą Pana nie powinien nawet marzyć…
To bolało. Przypominało mu o... o tamtych. Tak. Ale teraz, teraz, nikt poza Panem się nie liczył. Nikt.

- Ssss… ssss…
Nauczył się już rozpoznawać tony jej głosu i jego wymowę. Nagini budziła go, jednocześnie poganiając. Przetarł oczy ręką i podźwignął się na kolana, chociaż wszystko go bolało i spojrzał tęsknie w stronę łoża.
- Nalej mi wina, Arielu.
Podniósł się z trudem, bez słowa podszedł do barku, wyjął kieliszek. Zawahał się przez moment, zanim odkorkował butelkę. Podczas dwóch lat, jakie upłynęły od chwili, gdy został naznaczony, zdążył nauczyć się na pamięć tego, co jego Władca najchętniej jada i kiedy, jakie wina pija i o jakiej porze, w czym należy prać jego szaty, a czego unikać jak aurorów i Avady Kedavry razem wziętych a nawet, czego używać do sprzątania.
Niestety, upodobania Czarnego Pana mogły się zmienić w jednej sekundzie i to bez żadnych wcześniejszych sygnałów ostrzegawczych, tak samo zresztą, jak humor. Owe nagłe wolty nadawały też sens następującej potem karze... i żadne, najpokorniejsze nawet zachowanie, nie ochraniało go przed nią.
Z tego jednak, co widywał wciąż stojąc albo klęcząc za lub przed jego tronem, osłonięty czarną maską i szatą Śmierciożercy, zdążył już wyciągnąć wnioski i stosował się do nich już tak długo, że nie wyobrażał sobie po prostu innego postępowania.
Punkt pierwszy: Pan ma zawsze rację.
Punkt drugi: każdy rozkaz Pana należy natychmiast wykonać.
Punkt trzeci: on, Ariel Bethelius, „czarna maska”, którego tożsamości, być może, domyślał się jeden lub paru Śmierciożerców, nikt jednak nie miał pewności, kim był, a jeśli nawet miał, to z niczym się nie zdradzał, jest pierwszym wśród nich, będąc jednocześnie niczym wobec Pana.
Punkt czwarty: z tego, co mógł zaobserwować, jeżeli w ogóle da się to tak określić, on - "czarna maska" był traktowany lepiej niż wszystkie białe.
Po piąte: nikt inny, oprócz niego i Nagini nie mieszkał w komnatach Czarnego Pana, a jedynym miejscem, gdzie pozostali Śmierciożercy mogli się zjawiać, był pokój przyjęć, zwany przez niektórych „salą tronową”.

Czarny Pan wyciągnął rękę po wino, upił łyczek, błysk w czerwonych oczach zdradzał jego zadowolenie i przyjemność, jaką odczuwał, smakując trunek.
Gotów na każde jego skinienie Ariel klęczał obok, z butelką w ręku, wpatrując się w prześcieradła, zerkając jednocześnie na jego długie, białe palce, zaciśnięte na nóżce kryształowego kieliszka.
- Jeżeli uważasz, że gapienie się na kogoś jest oznaką szacunku dla tej osoby, jesteś w błędzie. - Lodowaty głos rozległ się tak nagle, że Ariel zadrżał, usłyszawszy go. - I czy już ci tego nie zabroniłem? Kiedyś?
Padnięcie ze skruchą na twarz z butelką w ręce wyglądałoby równie mądrze, jak zrobienie tego po uprzednim odstawieniu wina, więc Ariel pochylił tylko głowę, dotykając czołem prześcieradła.
- Przepraszam.
- Chce ci się pić?
- Tak, panie.
- Idź po drugi kieliszek i nalej sobie.
Ariel spojrzał na niego z wdzięcznością i posłusznie wykonał polecenie. Co prawda nie należał do miłośników jakichkolwiek alkoholi, a zwłaszcza czerwonych win wytrawnych, ale zdążył się już przyzwyczaić do ich smaku.
I naprawdę bardzo chciał się napić. Czegokolwiek. A to, że będzie mógł to uczynić w towarzystwie Pana i tym samym trunkiem, na samą myśl o tym odczuwał... wewnętrzne ciepło i dobro i...
Prawdę.
Nigdy nie opuszczę moich wiernych sług.
Słowa, które zapamiętał.

Napój. Chłód. Rozkoszne uczucie spływania, łyk po łyku, wysuszonym gardłem. Mmm... dzięki ci, panie...

Dobry rocznik. Piękny bukiet: aromat, zapach i smak. Doskonałe... gdybym mu kazał, wypiłby nawet truciznę... Mmmm...

- Podejdź.
Lord Voldemort przyjrzał się uważnie klęczącemu przed nim słudze. Zdecydowanie nie należał on do osób, wywołujących swoim widokiem dreszcze u płci przeciwnej bądź tożsamej i na pewno nie zapadał w pamięć.
Lecz jego nie interesowała ani uroda, ani nawet płeć, tylko posłuszeństwo, pokora i oddanie, malujące się w tych brązowych, łagodnych, puchońskich oczach.
To jasne, że większa ilość modelowych domowników „Zaklinaczki Pszczół” – takich jak Ariel – w szeregach Śmierciożerców nie byłaby zbytnio pożądana, przewidywał, mniej więcej, motywy, jakie mogłyby nimi kierować, sądził, że byłby to strach, a tchórzami gardził, choć niekiedy potrzebował.
Zresztą pragnął władzy absolutnej. Obejmującej wszystko i każdego.
Takiej, jaką miał w tej chwili nad nim.
- Możesz się położyć na dywanie.
- Dziękuję, panie.
Uszczęśliwiony zasnął, zwinięty w kłębek, z wciąż żywym wspomnieniem dłoni Pana, głaszczącej jego włosy.
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 19.06.2024 18:12