Detektyw inspektor Chen zgarnął na
bok bałagan na biurku i starannie zapalił pojedynczą pałeczkę karmazynowego
kadzidła. Dym wzniósł się spiralą w powietrze, powiększając brązową plamę na
suficie, która wyglądała jak plama krwi rozlana dokładnie nad biurkiem. Chen
pochylił głowę w krótkiej modlitwie, potem podniósł fotografię i potrzymał
nad smugą dymu.
Twarz dziewczyny pojawiała się stopniowo, wypływając z
ciemnego tła. Dziewczyna stała w drzwiach magazynu, oglądając się trwożnie
przez ramię. Włosy miała wciąż ściągnięte do tyłu w pogrzebowe warkocze, a
jej biała twarz jaśniała w mroku niczym duch, którym była. Wpatrując się w
fotografię i przestraszoną twarz dziewczyny, Chen poczuł nagle gorący
płomień gniewu w piersi. Ile jeszcze młodych kobiet, nie zauważonych i nie
opłakanych, poszło tą samą drogą po śmierci? Ktokolwiek jednak stał za
wszystkim, tym razem popełnił błąd, skoro wybrał córkę głównego przemysłowca
Singapuru Trzy zamiast jakiejś bezimiennej prostytutki.
Chen podał
fotografię kobiecie siedzącej po drugiej stronie biurka i zapytał
łagodnie:
- Czy myśli pani, że to jest pani córka?
Pani Tang mocniej
zacisnęła palce na rączce torebki od Miucciego. Słabym szeptem
odpowiedziała:
- Tak. Tak, to Pearl.
- I mówi pani, że ktoś to pani
przysłał?
- Wczoraj. Nie wychodziłam z mieszkania i nikt nie przychodził.
Ale kiedy weszłam do zakładu, zdjęcie leżało na biurku. W czerwonej
kopercie. Najpierw nie wiedziałam, co to jest. Notatka wyjaśniła, co mam
zrobić. - Wskazała spiralną smużkę dymu. - Przez chwilę widać jej twarz, ale
potem znowu znika.
- A czy zauważyła pani coś... dziwnego? Oprócz
koperty?
Pani Tang zwilżyła wyschnięte wargi.
- Było trochę popiołu.
Musiałam zmieść go z biurka, zanim pokojówka czy ktoś inny go zobaczył.
-
No dobrze. Pani Tang, wiem, jak pani jest ciężko, ale przynajmniej mamy
jakiś ślad. Nie wolno pani tracić nadziei.
- Znajdzie ją pan,
prawda?
- Proszę się nie martwić. Znajdziemy pani córkę i dopilnujemy,
żeby tym razem na pewno zakończyła podróż. - Chen bardzo się starał dodać
otuchy klientce.
- Dziękuję - wymamrotała pani Tang. Przesunęła swoje
kosztowne słoneczne okulary na czubek głowy i potarła oczy w czerwonych
obwódkach. - Lepiej już pójdę. Powiedziałam Hsuenowi, że idę na
zakupy.
Chen westchnął. To była dodatkowa komplikacja, lecz aż nadto
znajoma.
- Czy może pani jakoś wpłynąć na męża, żeby zmienił zdanie?
-
Wątpię. Próbowałam rozmawiać z Hsuenem, ale on nie chce słuchać - wyznała
pani Tang z kruchym, gorzkim uśmiechem. - Mówi, że to żadna różnica; Pearl
nie żyje i na tym koniec. Widzi pan, on i Pearl nigdy nie byli sobie bliscy.
On chciał syna, a ja po urodzeniu Pearl nie mogłam mieć więcej dzieci. Więc
on ją winił, pan rozumie. A ona zawsze była... no, bardzo kochanym
dzieckiem, ale czasami bywała troszeczkę trudna. Samowolna. Miała piętnaście
lat i tłumaczyłam mężowi: "Czego można się spodziewać w tych
czasach?" Wszystkie włóczą się z chłopcami, a Pearl miała powodzenie,
to go strasznie złościło... I chyba wtedy zaczęły się problemy z
jedzeniem.
Chen słuchał cierpliwie, a ona opowiadała dalej, kreśliła
wizerunek zmarłej dziewczyny. Wreszcie powiedziała niepewnie:
- Pan jest
bardzo uprzejmy, inspektorze. Wiem, że zrobi pan wszystko, żeby znaleźć
Pearl. Naprawdę muszę już iść.
Chen odprowadził ją do drzwi komisariatu,
potem powoli ruszył w stronę automatu z napojami. Sierżant Ma, zgięty nad
maszyną, walił pięścią w jej bok.
- Cholerny automat znowu nie działa.
Och. - Wyprostował się pospiesznie i odsunął, kiedy rozpoznał Chena.
-
Mnie się nie spieszy - powiedział uprzejmie Chen.
- Nie, nie, nie, nie.
Proszę bardzo. Jest pański - wyrzucił z siebie Ma i szybko odszedł w stronę
kantyny.
Z westchnieniem rezygnacji Chen wyłudził od maszyny papierowy
kubek zielonej herbaty i zaniósł go na swoje biurko. Skręcając za róg
zauważył, że sierżant Ma wrócił i ukradkiem macha błogosławionym papierem
nad maszyną. Chen przywykł do tego, ale czasami przygnębiała go niechęć
kolegów z pracy. Sączył pozbawioną smaku herbatę i przez kilka chwil
wpatrywał się w fotografię, potem zdjął marynarkę z oparcia krzesła i
wyszedł z komisariatu.
* * *
I jak?
Lato dopiero się zaczęło, ale upał
już dawał się we znaki. Wychodząc na Jang Mi Road detektyw Chen miał
wrażenie, że zanurza się w gorącej kąpieli. Spojrzał na wskaźnik
zanieczyszczeń na ścianie komisariatu, ale dane były zbyt przygnębiające,
żeby traktować je poważnie.
Pogrążony w myślach, Chen powoli ruszył w
stronę przystani. Zanim dotarł do krawędzi schronu przeciwtajfunowego,
trochę się ochłodziło. Nad Morzem Południowochińskim zbierała się burza,
powietrze smakowało deszczem i błyskawicami. Chen uśmiechnął się, kiedy
wyobraził sobie Inari opierającą łokcie na parapecie okiennym w mieszkalnej
łodzi, niecierpliwie czekającą na huk pioruna. Jego żona uwielbiała burze.
Przypominały jej dom, mówiła.
Przystań promu znajdowała się trochę dalej
na molo. Chen usiadł na ławce. Ktoś zostawił gazetę, więc Chen podniósł ją i
zaczął leniwie przeglądać. Singapur otwierał jeszcze jedną franszyzę, tym
razem dalej na wybrzeżu Myanmar. Chen pamiętał czasy, kiedy Singapur Trzy
był ostatni w szeregu stref wolnocłowych; ta nowa inwestycja będzie szóstym
miastem. Czytał dalej, że miasto zostanie zbudowane według tego samego
planu, co pozostałe i przez chwilę z uśmiechem wyobraził sobie innego
detektywa inspektora Chena, siedzącego na identycznej ławce na przystani
promu, kilka tysięcy mil na południe. Odległy pomruk przerwał jego
rozmyślania. Chen podniósł wzrok i ujrzał rozkołysaną sylwetkę promu
zbliżającego się do nadbrzeża.
Kwadrans później Chen zszedł na przystań
po drugiej stronie i zapuścił się w labirynt uliczek tworzących wyspę Zhen
Shu. Była to podejrzana okolica i Chen zachowywał czujność, ale nikt go nie
zaczepiał. Przypuszczał, że wygląda dostatecznie anonimowo: mężczyzna w
średnim wieku o przeciętnej twarzy, ubrany w niemodny strój barwy indygo. Od
czasu do czasu jednak ktoś wzdrygał się i usuwał mu się z drogi, czyli
najwyraźniej rozpoznawał Chena albo przynajmniej jego profesję. Nikt nie
lubił policjantów, a gliniarze sprzymierzeni z Piekłem napotykali na
podwójną niechęć. Toteż Chen bez przeszkód wędrował wąskimi uliczkami Zhen
Shu, aż stanął przed frontem Zakładu Pogrzebowego Su Lo Linga.
W
przeciwieństwie do sąsiednich sklepów, zakład pogrzebowy prezentował się
wspaniale. Czarna fasada ze sztucznego marmuru pyszniła się pozłacanymi
kolumnami po obu stronach drzwi, nad którymi wisiały rzędem krzykliwe,
niegustowne czerwone latarnie. Całkiem stosowny wystrój, pomyślał Chen,
biorąc pod uwagę ilość obywateli, których spotykał koniec właśnie przy
blasku czerwonych latarni. Wąska boczna alejka prowadziła dalej w labirynt
Zhen Shu.
Napis na drzwiach informował, że zakład pogrzebowy jest
zamknięty. Niezrażony Chen trzymał palec na dzwonku, aż wreszcie drgnęły
rolety w oknach sklepów po obu stronach. Poprzez uporczywy jazgot dzwonka
usłyszał pospieszne kroki w holu. Drzwi rozwarły się gwałtownie ukazując
niskiego, krępego dżentelmena w długiej czerwonej szacie.
- Czego chcesz?
To jest miejsce spoczynku, nie jakiś... och.
Oczy mu się rozszerzyły.
Chen nigdy nie potrafił odgadnąć, skąd ludzie wiedzieli; widocznie miał coś
w głębi oczu, jakąś wewnętrzną ciemność, która zdradzała jego bliski związek
z zaświatami. W młodszym wieku, bynajmniej nie z próżności, spędzał długie
godziny przed lustrem usiłując wykryć, co tak bardzo przerażało ludzi.
-
Przepraszam - powiedział krępy mężczyzna bardziej pojednawczym tonem. - Nie
zdawałem sobie sprawy...
Chen pokazał odznakę.
- Miejski departament
policji. Komisariat 13. Detektyw inspektor Chen. Pozwoli pan, że wejdę? Mam
do pana kilka pytań.
Hej!!! Trzy
parciki:
Zapewniając bez przerwy, jaki to wielki zaszczyt dla firmy.
Wnętrze zakładu pogrzebowego wyglądało równie bogato jak fasada. Chen
znalazł się w długim pokoju z lustrami i szkarłatnym dywanem. Na drugim
końcu w całościennym akwarium pływały karpie, a lustra pomnażały ich odbicia
w nieskończoność. Krępy mężczyzna klasnął dwa razy, wzywając małą, mizerną
pokojówkę.
- Herbata? Zielona czy czarna?
- Zielona, dziękuję.
- A
więc, inspektorze - krępy mężczyzna usadowił się w najbliższym fotelu -
jestem Su Lo Ling, właściciel tego przedsiębiorstwa. W czym mogę panu
pomóc?
- Rozumiem, że organizował pan przygotowania pogrzebowe do
ceremonii sprzed tygodnia, dla dziewczyny nazwiskiem Pearl Tang. Córka
człowieka, którego nie muszę przedstawiać.
- Owszem, owszem. Jakie to
smutne. Taka młoda kobieta. Anoreksja to tragiczna choroba. To tylko dowodzi
- w tym miejscu pan Ling pokiwal filozoficznie głową - że nawet materialnie
pobłogosławieni spośród nas nie zawsze zaznają prawdziwego szczęścia.
-
Jakie to mądre. Wybaczy pan, że poruszam tę delikatną kwestię, ale czy z
pogrzebem były jakieś... trudności?
- Absolutnie żadnych. Musi pan
zrozumieć, inspektorze, że jesteśmy bardzo starą firmą. Lingowie prowadzili
interes pogrzebowy od siedemnastego wieku, w Guang-zhou, zanim mój ojciec
przeniósł się tutaj. Mamy pradawne powiązania z odpowiednimi władzami.
Dokumenty zawsze są w porządku. - Krótka pauza. - Mogę wiedzieć, dlaczego
pan pyta?
- Pańskie przedsiębiorstwo istotnie cieszy się najlepszą
reputacją - przyznał Chen. - Jednakże obawiam się, że doszło do pewnego...
naruszenia przepisów, oczywiście nie związanego z metodami działania
pańskiej firmy.
- O? - Przez twarz Linga przemknął cień zaniepokojenia,
co nie uszło uwagi Chena.
- Widzi pan, wygląda na to, że rzeczona młoda
dama wcale nie dotarła do Niebiańskich Wybrzeży. Zrobiono jej
duch-fotografię, która wskazuje na obecne miejsce pobytu gdzieś w portowej
okolicy Piekła.
Wstrząśniętemu Lingowi dosłownie opadła szczęka.
- W
Piekle? Ale uregulowano opłaty, zamówiono stosowne ofiary... Nie
rozumiem.
- Jej matka też tego nie rozumie.
- Biedna kobieta pewnie
jest zrozpaczona.
- Naturalnie martwi się, że duch jej jedynego dziecka
nie spoczywa bezpiecznie wśród brzoskwiniowych sadów w raju, tylko błąka się
w rejonach określanych, jako co najmniej podejrzane - odparł sucho
Chen.
- Pokażę panu dokumenty. Zaraz je przyniosę.
Ling i Chen razem
ślęczeli nad dokumentami. Dla doświadczonych oczu Chena wszystko wydawało
się w porządku: wiza imigracyjna władz Nieba, opłaty za dokowanie
duch-łodzi, licencja na przekroczenie Nocy. Intuicja podpowiadała mu, że
wyjaśnienia manifestacji Pearl w rejonie Piekła należy szukać u Linga, lecz
okrągła twarz właściciela zakładu stanowiła wzorcowy przykład grzecznego
zatroskania.
- No cóż - powiedział w końcu Chen - To istotnie tragedia,
lecz nie widzę żadnego naruszenia przepisów. Zdaję sobie sprawę, że stosuje
pan zasadę ścisłej tajności, gdyby jednak przypadkiem coś pan
usłyszał...
- Pańskie czcigodne uszy dowiedzą się pierwsze - zapewnił go
Ling i wśród niezliczonych wyrazów obopólnej wdzięczności Chen opuścił
zakład.
* * *
Dotarł do połowy ulicy, kiedy lunął deszcz; już po
pierwszej minucie strumienie wody zmieniły w błoto kurz na chodniku i
przylepiły Chenowi włosy do czaszki. Pospiesznie uskoczył pod ścianę, żeby
przeczekać burzę, zaledwie jednak znalazł schronienie na stopniach magazynu,
kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie. Chen odwrócił się.
Długa hebanowa
kończyna śmignęła z ciemności i owinęła się ciasno wokół kostki detektywa.
Przewróciła go płasko na plecy i wciągnęła w drzwi. Coś wysokiego i ciemnego
pochyliło się nad nim; rąbek sztywnego jedwabnego płaszcza musnął mu twarz
jak olbrzymia ćma. Chen gorączkowo wymacał w wewnętrznej kieszeni różaniec i
zamachnął się nim jak cepem. Paciorki uderzyły o kostny pancerz, skrzesały
fontannę iskier, zaśmierdziało spalonym jedwabiem. Chen usłyszał syczące
przekleństwo i nagle jego kostka została uwolniona.
Gramoląc się na nogi,
Chen zaczął odmawiać różaniec; szybko, z naciskiem recytował Czternaście
Niewymownych Wyrażeń. Napastnik odskoczył na drugi koniec pomieszczenia i
Chen dostrzegł błysk sznura rozżarzonych węgli, kiedy demon wyciągnął własny
różaniec. Chen miał przewagę na starcie, ale demon mówił kilkoma głosami
jednocześnie. Frazy sypały się jak grad z jego giętkiego gardła. Chen
przyspieszył i wyprzedził demona o jedną sylabę. Błysnęło piekielnym żarem,
kiedy rozwarła się szczelina i demon runął z powrotem do Piekła, zostawiając
za sobą smugę trującego dymu.
Rzężący jękliwie Chen odstąpił na bok, a
dym skrystalizował się w pyłki kurzu, opadł na podłogę i przekształcił się w
rój maleńkiej czerwonej szarańczy, która rozbiegła się wzdłuż szczelin w
deskach. Chen oparł się o ścianę. Różaniec rozgrzał się do czerwoności, ale
Chen nie odważył się go puścić. Zgrzytając zębami z bólu, pokuśtykał do
drzwi magazynu i na ulicę, gdzie różaniec z sykiem ostygł w ulewnym deszczu.
Kostka detektywa napuchła do alarmujących rozmiarów. Przeklinając, Chen
odszukał swój mobil i wezwał transport z powrotem do doków i na
ląd.
* * *
Następnego ranka kostka Chena odzyskała normalny
kształt, chociaż wciąż bolała. Otaczał ją wianuszek śladów po nakłuciach. Na
szczęście detektyw terminowo przeszedł szczepienia, które zminimalizowały
skutki diabelskiej trucizny wstrzykniętej przez napastnika. Pomimo bólu w
nodze Chen przeżywał ciche uniesienie. Wpadł na właściwy trop. Sprawy
nabierały osobistego wydźwięku. Wcześnie przyszedł na komisariat i poświęcił
trochę czasu na sprawdzanie rejestru zgonów franszyzy. Osiem młodych kobiet
zmarło w ciągu ostatnich czterech miesięcy, wszystkie na anoreksję,
wszystkie z rodzin należących do industrialnej elity miasta. Chen wydrukował
listę i zabrał ją na dół.
Jian jak zwykle garbił się nad terminalem
komputerowym z oczami zasłoniętymi przez gogle. W słabej zielonej poświacie
komputerowego pokoju technik wyglądał jak wielki, zdeformowany karp. Chen
poklepał go po ramieniu.
- Cześć, Li - powiedział Jian nie podnosząc
wzroku.
Jian był najbardziej niewzruszonym osobnikiem znanym Chenowi;
nic go nie wytrącało z równowagi, nawet piekielne znajomości Chena.
Właściwie nie byli przyjaciółmi, ale gdyby nie technik, Chen zostałby
skazany na codzienny samotny lunch.
- Masz chwilę? Potrzebuję drobnej
przysługi.
Jian odwrócił się. Jego oczy za goglami odbijały szeregi
znaków z wyświetlacza na siatkówce.
- Jasne. Tylko przepuszczam parę
rzeczy przez mainframę, nic ważnego. Co chcesz zrobić?
- Zależy mi na
tym, żeby porównać kilka nazwisk z rejestrami pewnego zakładu pogrzebowego.
Chcę sprawdzić, ile z nich tam występuje.
- Okay, żaden problem -
zapewnił go Jian.
To, co zamierzał zrobić, było zupełnie nielegalne, ale
Chen wiedział, że Jian nie ma zwyczaju zadawania pytań. Podał nazwę i adres
przedsiębiorstwa i zaczekał kilka minut, kiedy Jian pokonywał bizantyjskie
komplikacje sieci.
- Mam to. Chociaż zdumiewająco dobrze chronione...
Chcesz wydruk?
- Dzięki.
Chen przejrzał listę i natychmiast dopasował
około sześciu nazwisk. Podziękował Jianowi i pogrążony w myślach wrócił za
biurko.
Uzyskanie połączenia spoza krainy żywych nigdy nie było łatwe.
Chen czekał cierpliwie, kiedy na linii syczało i trzeszczało; słuchawkę
trzymał w pewnej odległości od ucha, żeby uniknąć przypadkowych iskier.
Wreszcie otrzymał połączenie i cienki, podejrzliwy głos zapytał:
-
Tak?
- Mówi Li Chen. Czy rozmawiam z czcigodną osobowością Numer
Siedemset i Jeden, ulica Ruiny?
- Wybacz, wybacz - powiedział donośnie
głos. - Pomyliłeś numer. Żegnam.
Chen zrozumiał, że jego kontakt miał
towarzystwo. Odczekał cierpliwie kolejne pięć minut, zanim zadzwonił
telefon.
- Jesteś tam jeszcze? - zapytał głos. - Przepraszam, że tak
długo trwało.
- Nie, nie, tylko chwilę. - Czasami różnica czasu pomiędzy
Ziemią a piekielnymi rejonami okazywała się korzystna, pomyślał Chen. -
Słuchaj. Potrzebuję pomocy. Z zabłąkaną duszą.
- Och? - Odległy głos
zrobił się czujny. - Kto to taki?
- Nazywała się Pearl Tang; zmarła
jakieś dwanaście dni temu. Miała pójść do Nieba, ale zaginęła po drodze i
całkiem możliwe, że znajduje się teraz na twoim terenie.
- Piekło to duże
miejsce - zaznaczył głos.
- Myślę, że ona jest gdzieś w pobliżu portu.
Mam fotografię. - Chen obracał ją w palcach podczas rozmowy. - Stoi w
drzwiach czegoś, co wygląda na magazyn. Na sąsiednim budynku jest szyld z
napisem: "U Miu". Zastanawiam się, czy go rozpoznajesz.
- U Miu
- powtórzył głos. - Zaraz, niech pomyślę. Nie, z niczym mi się nie kojarzy.
Nigdy o tym nie słyszałem.
- Ghon Shang, jesteś najgorszym kłamcą na
świecie - oświadczył rozgniewany Chen.
Głos zasyczał z bólu.
- Nie
wymawiaj w ten sposób mojego imienia.
- Więc nie kłam.
- No dobrze. W
okolicy portu jest miejsce nazywane "U Miu". To klub demonów.
Dobrze znany wśród określonej klienteli, ale Madame Miu widocznie jest
bardzo dyskretna. Nie dziwię się, że nigdy o niej nie słyszałeś. Otwarła
klub dopiero jakiś rok temu.
- Określona klientela. Co to znaczy?
-
Ludzie, którzy żądają... specjalnych usług.
- Jakiego rodzaju ludzie? I
jakiego rodzaju to usługi?
- Ludzie twojego rodzaju - prychnął Ghon
Shang. - Żywi. I czasami demony. Co do usług... no, oczywiście
seksualne.
- Chodzi ci o handel duchami? - upewnił się Chen. Już zawczasu
lekki dreszcz odrazy przebiegł mu po kręgosłupie.
- A co innego?
Chen
myślał szybko. Fragmenty tej szczególnej układanki - zabłąkane dusze kilku
dobrze urodzonych młodych kobiet, zakład pogrzebowy, handel duchami -
tworzyły wzór nasuwający nieprzyjemnie oczywiste wnioski. Powiedział:
-
Jeśli lokal Miu specjalizuje się w handlu duchami, to musi mieć tutaj
odpowiednik. Znasz takie miejsce? I jaki jest adres Miu?
- Na ulicy Lo
Tzu. Co do odpowiednika w twoim mieście, nic nie wiem. Od stu lat nie
postawiłem nogi w krainie żywych. I nie zamierzam teraz tam wracać -
oznajmił piskliwie Ghon Shang.
- Spróbuj się dowiedzieć - polecił Chen i
odłożył słuchawkę. Potem wyjął z portfela pięćdziesięciodolarowy banknot w
piekielnej walucie i nagryzmolił na nim adres Ghon Shanga. Wyciągnął z
kieszeni zapalniczkę, podpalił banknot i upuścił na popielniczkę, kiedy
płomień zanadto zbliżył się do palców. Popiół opadł ulotną spiralą,
przechodząc stopniowo w niebyt, kiedy banknot rematerializował się w
chciwych szponach informatora.
Chen wyjął z szuflady biurka dwie mapy
wydrukowane na arkuszach folii, odsunął na bok galimatias papierów, uroków i
zwojów kadzidła, po czym rozłożył mapy na blacie, jedną na drugiej. Piekło
zmieniało konfigurację trochę częściej niż Ziemia, lecz wciąż istniały
dokładne odpowiedniki w obu światach: Singapur Trzy na Ziemi i Rhu Zhi Shur
w Piekle. Tak jak podejrzewał, obszar piekielnego portu nakładał się na
schrony przeciwtajfunowe i kanały północnego Fu Lung, włącznie z wyspą Zhen
Shu. Po dokładnym porównaniu map okazało się, że lokal Miu pod względem
położenia odpowiadał zakładowi pogrzebowemu. Chen podniósł słuchawkę
telefonu.
No to już ostatnie
parciki:
Niełatwo było znaleźć ochotników do inwigilacji.
Przestrzeganie prawa w relacjach między światami nie miało wysokiego
priorytetu; zakładano, że skoro inkryminowani obywatele zazwyczaj już nie
żyją nie opłaca się marnować siły roboczej. Ku skrywanemu rozbawieniu Chena
jedynym wolnym oficerem okazał się sierżant Ma. Poinformowany o decyzji
nadinspektora, zbladł z przerażenia.
- Demony? Handel duchami? Nie. Nie
zrobię tego.
- Nie będziesz sam - próbował go pocieszyć Chen. - Ja też
idę.
- Z całym szacunkiem, panie inspektorze - wyjąkał Ma - ale to
jeszcze gorzej.
W końcu dopiero obietnica zapłaty za nadgodziny skłoniła
Ma do wyrażenia zgody. Przebrani w niechlujne szmaty, razem z Chenem udali
się na wyspę Zhen Shu. Okrągła twarz Ma, zmuszonego siedzieć obok Chena na
promie, zbielała ze strachu, zanim jeszcze przybili do brzegu.
- Myślę,
że nikt się nie zjawi - powiedział Ma z nadzieją trzy godziny później.
Chen obdarzył go skąpym uśmiechem.
- Jeszcze wcześnie. Została
godzina do północy.
Siedzieli w herbaciarni naprzeciwko zakładu
pogrzebowego, piastując w dłoniach czarki smoczej ulung. Latarnie na
zakładzie pogrzebowym jaśniały w mroku.
- Dlaczego ktoś chciałby
przychodzić do takiego miejsca? - zastanowił się głośno Ma.
- Do zakładu
pogrzebowego?
- Nie. Wie pan. Do klubu demonów - szepnął Ma.
- Mnie
nie pytaj. Niektórzy lubią łamać tabu.
- Ale takie tabu...
- Mówią, że
klienci handlu duchami to koneserzy - mruknął Chen. - Podobno cechuje ich
dość subtelny rodzaj perwersji.
Sierżant Ma zbladł.
- Kto chciałby
spać z duchem? Albo z demonem?
- Nie wszystkie demony pragną bólu i
cierpienia - wyjaśnił Chen, próbując nie okazywać irytacji z powodu
uprzedzeń Ma. - Niektóre są prawie ludzkie. Mają te same potrzeby i
pragnienia, tę samą zdolność kochania... - urwał nagle. - Coś się
dzieje.
Przed zakładem pogrzebowym zatrzymał się samochód: elegancka
czarna toyota z lustrzanymi szybami.
- Idziemy - zarządził
Chen.
Razem wyszli z herbaciarni. W progu Chen potknął się ciężko,
zarzucił rękę na ramiona Ma i poprowadził go zygzakiem przez ulicę. Pod jego
dotykiem mięśnie sierżanta stwardniały w ciasny węzeł napięcia, lecz dalej
odgrywał pijaka, czym zdobył sobie szacunek Chena. Dwaj mężczyźni pomagali
kruchemu staremu dżentelmenowi wysiąść z samochodu. Żaden nie zwrócił uwagi
na Ma i Chena. Chen pociągnął sierżanta w alejkę biegnącą obok zakładu
pogrzebowego i tam się zatrzymał.
- Co się dzieje? - syknął Ma.
- On
wchodzi do środka. Chodź. Musimy znaleźć wejście.
- Co? Dlaczego mamy tam
wchodzić?
- Bo wiem, kim jest ten stary. Hsuen Tang, ojciec
Pearl.
Chen i Ma pospiesznie pobiegli alejką i znaleźli się na tyłach
budynku. Wysoki mur zwieńczony drutem kolczastym oddzielał alejkę od
dziedzińca. Pod stopami mieli pokrywę ścieku.
Chen spojrzał na Ma.
-
Pomóż mi.
Dziesięć paskudnych minut później stali na dziedzińcu za
budynkiem. Tylna ściana zakładu pogrzebowego wyglądała znacznie mniej
imponująco niż fasada. Wąskie okno wychodziło na dziedziniec.
Chen
podniósł dłoń.
- Jest strzeżone. Nie szkodzi...
Zacisnąwszy zęby,
wyjął z kieszeni skalpel w pochewce. Pod pełnym grozy spojrzeniem Ma wyciął
sobie literę we wnętrzu dłoni, potem uniósł krwawiącą rękę w stronę okna.
Strażnicze zaklęcie z sykiem roztopiło się w ciemną parę i nicość. Oczy
sierżanta Ma zrobiły się wielkie jak czarki z herbatą.
Chen podciągnął
się do okna i wylądował w wąskim korytarzu. Upewniwszy się, że Ma podąża za
nim, po cichu ruszył korytarzem, aż dotarł do drzwi pokoju, w którym odgadł
główny salon. Ze środka dochodziły stłumione głosy.
- Czekaj tutaj -
nakazał Chen. Szybko wbiegł po schodach i zobaczył przed sobą rząd drzwi.
Każde mżyło łagodnym światłem. Chen poczuł, że różaniec rozgrzewa mu się w
kieszeni. Przeszedł go zimny dreszcz. Każde z tych drzwi stanowiło wejście
do Piekła. Chen wyjął z kieszeni fotografię Pearl Tang, dmuchnął na nią i
posmarował cienką warstewką własnej krwi. Umieścił fotografię płasko na
dłoni, a na wierzchu ustawił kompas feng shui. Igła kręciła się szaleńczo
przez chwilę, zanim znieruchomiała wskazując jedne z drzwi. Tam była dusza
Pearl.
Chen ostrożnie wyciągnął rękę, żeby odsłonić wciąż krwawiącą ranę,
i rzucił swoje drugie zaklęcie tej nocy. Drzwi rozwarły się bezgłośnie. Z
różańcem owiniętym ciasno wokół palców Chen postąpił krok naprzód. Nawet pod
osłoną różańca skóra zaczęła go palić i swędzieć: nieomylny znak, że pokój
już nie całkiem należy do domeny żywych. Po drugiej stronie pokoju na
otomanie leżała dziewczyna, po kociemu zwinięta w kłębek. Oczy miała
zamknięte, skórę bladą jak popiół.
- Pearl? - szepnął Chen.
Nawet nie
drgnęła. Kiedy Chen podszedł do otomany, przez drzwi wskoczył demon.
Należał do bardziej humanoidalnego gatunku: blada twarz modliszki i
lśniące czarne włosy, ubrany w długi jedwabny płaszcz. Chen dostrzegł na
płaszczu brzydki ślad spalenizny. Już się spotkali. Szponiaste palce demona
ściskały zakrwawioną katanę. Zaatakował nagłym wypadem, wznosząc miecz nad
głową. Chen zrobił unik, przetoczył się po podłodze pod łukiem katany i
zwalił demona z nóg. Smagnął różańcem nadgarstek przeciwnika. Demon
zaskowytał, jego dziwacznie wygięte palce rozwarły się i wypuściły miecz.
Chen pochwycił katanę i cofnął się, żeby zadać ostateczny cios. Ale wtedy
jakiś cień padł mu przez ramię.
- Uważaj! - dobiegł od drzwi paniczny
okrzyk Ma.
Chen odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć ducha Pearl Tang
sprężonego do skoku, z nożem do skórowania w ręce. Blady wzrok wlepiła w
gardło detektywa. Spuścił na nią miecz demona, rozciął ducha od głowy do
krocza, jej esencja rozsypała się po podłodze płatkami wonnego popiołu. A
potem odwrócił się do demona.
Stwór siedział na podłodze, podtrzymując
zraniony nadgarstek, ale kiedy Chen podszedł bliżej, demon pospiesznie
wyszarpnął coś z wewnętrznej kieszeni jedwabnego płaszcza. Czarną
odznakę.
- Seneszal Zhu Irzh - przedstawił się gładko. - Wydział
Obyczajowy, Czwarty Dystrykt, Piekło. Mogę dostać z powrotem swój miecz?
Oczywiście, kiedy pan skończy.
- Papierosa? - zapytał ociężale
demon.
- Nie, dziękuję. Nie palę.
Chen metodycznie owijał bandażem
rozciętą dłoń. Lazurowe światła policyjnego samochodu zaparkowanego na
zewnątrz wirowały w nieskończonej refrakcji, odbite od luster zakładu. W
samochodzie Ma przesłuchiwał Su Lo Linga.
- Wielka szkoda. Pomaga się
odprężyć, wie pan. A pan? - Demon uprzejmie podsunął paczkę cienkich
czarnych papierosów Hsuen Tangowi, który wciąż siedział z głową spuszczoną
ze wstydu. - Nie? Zakładam, że ty także nie palisz - zwrócił się do
aresztantki, która spiorunowała go wściekłym spojrzeniem oka tkwiącego
gdzieś na poziomie talii.
Zhu Irzh zapalił papierosa dotknięciem
szponiastego kciuka.
- Ona była wspólniczką Su Lo Linga - oznajmił demon,
kiwnąwszy głową w stronę aresztantki. - Ling nawet twierdzi, że sutenerstwo
to był jej pomysł. Wykorzystywała dostęp do farmaceutycznych produktów ojca,
żeby wpędzać w chorobę i doprowadzać do śmierci swoje przyjaciółki, wiedząc,
że większość z nich trafi tutaj na pogrzeb... w końcu to najbardziej
szacowne przedsiębiorstwo tego rodzaju. Potem Su Lo fałszował dokumenty w
ten sposób, żeby cnotliwe dziewczęta zamiast na Niebiańskich Wybrzeżach
wylądowały... gdzie indziej. Pracowały jako duchy w burdelu Miu, którego
zakład jest odpowiednikiem. Ludzcy klienci przychodzili tutaj odwiedzać
dziewczęta-duchy pod pretekstem wizyty w zakładzie pogrzebowym; mieszkańcy
Piekła mogli przychodzić bezpośrednio. Ale jej tatuś dowiedział się i otruł
Pearl, żeby ratować honor rodziny. Tylko, że interes widocznie okazał się
dla niej dwukrotnie bardziej lukratywny z drugiej strony.
Zerknął na
aresztantkę, która ponuro odtwarzała w kącie swoją poprzednią postać.
-
Więc kto przysłał jej matce duch-fotografię?
- Pewnie jakiś rywal w
interesach. Piekło aż kipi od zazdrości. - Demon ziewnął, odsłaniając ostre
pozłacane zęby. - Przy okazji przepraszam za napaść. Wziąłem pana za jednego
z klientów Linga; próbowałem zdobyć więcej informacji. Mój departament
obciąży pański rachunkiem za uszkodzony płaszcz.
- A jaki pan ma w tym
interes? - zapytał Chen. - Z pewnością nie chodzi o ochronę prawa i
porządku.
Demon starannie zdusił papierosa w zagłębieniu dłoni.
-
Imperialny Majestacie, nie. Na pewno pan rozumie, że siły seneszali Piekła
nie pracują w taki sam sposób, jak policja w pańskim świecie. Nie, nas
obchodziło tylko, że Pearl Tang działa bez licencji, więc nie płaci żadnego
podatku. A podatki - zakończył demon z czarującym uśmiechem - to jedyna
pewna rzecz w tym życiu albo w tamtym. Nawet na śmierci nie można już
polegać.
THE END
*********
I jak?
Powered by Invision Power Board (Trial)(http://www.invisionboard.com)
© Invision Power Services (http://www.invisionpower.com)