Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

2 Strony  1 2 >

Idril Celebrindal Napisane: 10.04.2007 16:17


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


To opowiadanie powstało na potrzeby Klubu Pojedynków na forum Mirriel. Warunkiem pojedynku było opisanie przeżyć Neville'a na dzień przed SUMEM z eliksirów. Pojedynek wygrałam, a mojej Przeciwniczce dziękuję za skrzyżowanie piór.
Dla Skye, za godziny spędzone nad moimi tekstami.



Boginy



Każdy ma swoje boginy, ukryte głęboko w szufladach lęku. Są przebiegłe i za wszelką cenę pragną wydostać się na zewnątrz. Człowiek nawet nie zauważa, kiedy taki stwór wyślizguje się przez wąską szczelinę niepewności i zaczyna przejmować kontrolę.
Życiem Neville’a Longbottoma rządziły boginy. Przybierały różne postacie – babci, strofującej go po raz setny ze srogą miną, Snape’a, drwiącego z niego zza nauczycielskiej katedry, śmiejącego się szyderczo Malfoya, pergaminu z następnym wielkim O z eliksirów.
Teraz jego bogin miałby postać kociołka z parującym wywarem.


***

– Nie, nie, nie, Neville. Skup się, przecież to nie jest trudne. Mieszasz trzy razy w prawo i raz w lewo, nie odwrotnie. I dodajesz smoczą łuskę dopiero w momencie, kiedy już zdejmiesz wywar z ognia.
Pokój Życzeń wyglądał jak laboratorium warzyciela. Na długim stole stały rzędy szklanych retort, probówek i zlewek. W kącie, w przytłumionym świetle świec, lśnił alembik. Z małego cynowego kociołka, ustawionego na palenisku pośrodku komnaty, unosił się przykry, wiercący w nosie zapach, a jadowicie zielona zawartość naczynia przybierała powoli konsystencję galarety.
Neville spuścił wzrok i wpatrywał się uparcie w czubki swoich butów.
Bogin rósł coraz większy i większy.
Neville myślał, że bez Snape’a, stojącego mu nad głową i z jadowitym uśmieszkiem na ustach odejmującego kolejne punkty Gryfonom, poradzi sobie lepiej.
Neville starał się przekonać samego siebie, że eliksiry wcale nie są takie straszne i że jeśli wystarczająco mocno się skupi, to na pewno uwarzy wywar prawidłowo.
Neville myślał, że może jednak coś potrafi.
Neville nie potrafił nic.
Luna Lovegood siedziała po turecku na miękkiej poduszce i wpatrywała się w Longbottoma z niepokojem w wielkich oczach.
– Nic nie umiem – pisnął Neville. – Nic… Obleję jutro, obleję na pewno.
– Siadaj i uspokój się. – Dziewczyna wyczarowała drugą poduszkę i położyła ją obok swojej.
Pomyluna może i była nieco ekscentryczna, może i miała swoje dziwactwa, może i zachowywała się w sposób, jaki wydawał się innym ludziom nienormalny, ale była przecież Krukonką. I Tiara Przydziału nie pomyliła się, umieszczając ją w Ravenclawie. Gdy zachodziła taka potrzeba, zmieniała się w opanowaną, trzeźwo myślącą dziewczynę. A kogoś takiego Neville potrzebował w tym momencie najbardziej.

***

Czasami człowiek sam stwarza swoje boginy, zamiast z nimi walczyć. Czasami podejmuje walkę, kiedy jest już za późno. I nie potrafi się ich pozbyć. Niektórzy twierdzą, że grzech zaniechania to najgorszy z występków.
Boginy tylko czekają, by człowiek na chwilę zapomniał. Są jak baobaby – kiedy raz się rozrosną ponad miarę, nie da się ich opanować i niszczą taką osobę powoli, lecz nieuchronnie.


***

Neville czasami zastanawiał się, jak by to było, gdyby był tak mądry jak Hermiona, tak popularny jak Harry albo gdyby miał tak dużą rodzinę jak Ron. Może wtedy byłby w stanie pokonać swoje boginy. Problem tkwił w tym, że Neville mógł liczyć tylko na siebie.
– Posłuchaj, Neville – Luna mówiła spokojnie, utkwiwszy w chłopaku spojrzenie rozmarzonych, niebieskich oczu – przygotowywanie eliksiru jest jak… jak malowanie obrazu. Potrafisz malować?
– N-nie. To znaczy, nigdy nie próbowałem.
– A widziałeś kiedyś, jak ktoś to robi?
Longbottom przytaknął.
– Kiedy malujesz obraz, musisz uważać, by wszystko robić w odpowiedniej kolejności. – Luna, mówiąc, gestykulowała żywo. – Nie możesz zacząć pokrywać płótna farbami, jeżeli najpierw go nie zagruntujesz. I wciąż musisz uważać, by pędzel cię słuchał. Z eliksirem tak samo. Wszystko ma tutaj swoje miejsce i swój czas.
Dziewczyna mówiła bardzo mądrze i bardzo spokojnie. Neville lubił ją w takich chwilach, kiedy nie opowiadała o narglach i chrapkach krętorogich. Kiedy była taka zupełnie normalna. Czasami zastanawiał się, czy ta Pomyluna, którą widzieli inni, nie jest tylko maską, która przyrosła Lunie do twarzy tak mocno, że wreszcie stała się Luną.

***

Boginów nie da się pokonać w pojedynkę. I nie da się ich pozbyć całkowicie. One zawsze są. Po prostu są, podążają za człowiekiem jak cienie, zawsze obecne, ukryte. Wychodzą, kiedy im się na to pozwoli.
Do tego, by z powrotem zagonić je do ich kryjówek, potrzeba nie tylko silnej woli. Potrzeba jeszcze przyjaciół.


***

Luna czasami zastanawiała się, skąd w Neville’u tyle niepewności. Rzecz jasna wiedziała, co spotkało jego rodziców i domyślała się, że to wywarło na niego przemożny wpływ. Ale to nie było przecież wszystko.
Neville był dziwny. Trochę niezdarny i bardzo nieśmiały. Dziewczyna podejrzewała, ile nerwów kosztowało go poproszenie jej o pomoc. Zgodziła się od razu, bo wiedziała, że to dla chłopaka ważne.
Neville był zamknięty w sobie. Słuchał słów Luny, nawet na nią nie patrząc, ze spuszczoną głową, skubiąc skórkę przy paznokciu. Jakby nie miał odwagi przyznać przed samym sobą, że jest coś wart.
Neville się bał.
A Luna była świetną obserwatorką.
– To nie jutrzejszego SUMA się boisz – powiedziała po chwili milczenia.
– Co?
Zaskoczyła go tym stwierdzeniem. Nie tego się spodziewał, nie tak to miało wyglądać.
– Boisz się własnego strachu, to cię zżera od środka. – Wiedziała, że prawi banały, ale widocznie było to potrzebne. – Pozwoliłeś, żeby twoim życiem zaczął rządzić strach.
Co ty wiesz o moim życiu?! – chciał krzyknąć Neville, ale się powstrzymał.
Bo cóż Luna mogła wiedzieć?
Czy mogła znać to straszne uczucie palącego wstydu, które czuł za każdym razem, kiedy musiał wspominać o swoich rodzicach i o tym, kim – a może czym – byli? I tę chęć ucieczki, która go ogarniała zawsze, gdy się z nimi spotykał?
Czy mogła wiedzieć, jak to jest, kiedy nawet własna rodzina uważa cię za nieudacznika?
Czy mogła się chociaż domyślać, jak wyglądało życie Neville’a z babcią i jej kazania? I że starsza pani Longbottom żałowała jedynie, że Neville nie jest Frankiem?
Luna nie wiedziała nic.

***

Boginy trzymają się ludzi z całych sił. Są z nimi od początków świata, towarzyszą im wszędzie. I nie można od nich uciec, tak samo jak nie można uciec od samego siebie.

***

– Może uwarzymy jeszcze jeden eliksir? – zapytał Neville po chwili milczenia.
Luna pokręciła głową i jednym ruchem różdżki usunęła zieloną galaretę z kociołka.
– Nie, Neville, to nie ma sensu. Nie nauczysz się wszystkiego w jeden wieczór. Wiesz tyle, ile wiesz i będziesz sobie musiał poradzić.
Neville czuł, że sobie nie poradzi. Co prawda słowa Luny dodały mu otuchy i sprawiły, że zabłysła nikła iskierka nadziei, ale cóż z tego, skoro ta iskierka zaraz zgasła?
Chłopak nie potrafił uciec od samego siebie. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, wciąż był tym samym Neville’em Longbottomem, który nie potrafił warzyć eliksirów, fatalnie latał na miotle i gubił przypominajki.
W takich chwilach jego boginy krążyły wokół niego niczym horda wygłodniałych dementorów i nikt, nawet Luna Lovegood, która wyglądała trochę jak nie z tego świata, nie potrafiła ich przepędzić. Boginy wybudowały sobie w Neville’u prawdziwą twierdzę i nie zamierzały skapitulować. Chłopak próbował sforsować obronne mury, próbowała to robić Luna, ale stwory broniły się z całych sił. I były silne.

***

Każdy ma swoje boginy, ukryte w najgłębszych zakamarkach duszy. Mnożą się szybko i jeszcze szybciej opanowują człowieka. Czasami uda się je pokonać. Czasami jest jednak za późno. Gdy ktoś podejmuje walkę, bywa, że jest z góry skazany na porażkę.

***

Kiedy wychodzili z Pokoju Życzeń, bogin Neville’a wciąż miał postać kipiącego kotła z wywarem.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #301123 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 6038

Idril Celebrindal Napisane: 17.03.2007 23:43


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Ten tekst jest prezentem urodzinowym dla Skajuśki, Wiećmy Wielkopolskiej. Z podziękowaniem za długie godziny spędzone nad moimi tekstami i z najlepszymi życzeniami.
„Bracia” są powiązani postaciami bohaterów z fanfiktem „Spaleni słońcem” i jego znajomość jest raczej konieczna do zrozumienia poniższego tekstu.


Bracia


– Opanuj się. – Béla zapalił cygaro i upił łyk tokaju. Kłęby dymu przesłoniły mu na chwilę zawziętą twarz brata. – Opanuj się – powtórzył. – I usiądź.
– Nie będę siadać – odpowiedział cicho Lászlo, cedząc słowa przez zęby. – I nie mam zamiaru się opanować.
Starcie dwóch tak silnych charakterów zawsze miało w sobie posmak wojny pozycyjnej. Przeciwnicy okopywali się naprzeciw siebie i starali się zadać wrogowi jak najbardziej dotkliwe straty przy minimalnych stratach własnych. I żaden nie zamierzał ustąpić.
– János siedzi w swoim pokoju i od godziny wpatruje się w ścianę. Uważasz, że to normalne? Zaraz, jak to szło… A, wiem. „Taki wstyd. Charłak w rodzinie. Co my powiemy innym? I pomyśleć, że ta czarna owca jest moim synem.” – Lászlo uśmiechnął się z ironią. – Uważasz, że tak wygląda wsparcie ze strony ojca?
– Jesteśmy czystokrwistym rodem – odpowiedział spokojnie Béla, zaciągając się cygarem. – Takie wypadki nie powinny się zdarzać.
– Ten wypadek jest twoim synem, do jasnej cholery! Pomyśl o tym od czasu do czasu.

***

Cichy stuk w kącie biblioteki oderwał uwagę Lászlo od czytanej książki. „Nędznicy” wylądowali na niskim stoliku z hebanowego drewna.
Lászlo nie cierpiał tego domu. Nie cierpiał grubych, zimnych murów zamczyska, wilgoci, którą nie zawsze udawało się zniwelować zaklęciami, ciemności, przytłaczających mebli, witrażowych okien w korytarzach i wysokich kolumn w głównym hallu. Nie mieszkał przecież w jakimś cholernym kościele!
Jedynie w bibliotece czuł się w miarę swobodnie. Miał swój ulubiony kącik, w którym często krył się przed resztą domowników z książką w ręku. I właśnie ktoś mu przeszkodził w odzyskiwaniu spokoju po niedawnej kłótni.
Béla. Mężczyzna po krótkiej chwili poszukiwań wyciągnął książkę z półki i przeszedł obok brata, obrzucając pogardliwym spojrzeniem okładkę czytanej przez niego powieści. Lászlo rzucił okiem na trzymany przez Bélę tom. „Dzieye czarodzieyskich woyen przez brata Benedicta z Budy w roku Pańskim 1392 spisane” – głosił tytuł.
– Nic bardziej mugolskiego nie było? – zapytał Béla opryskliwym tonem.
– Nic bardziej czystokrwistego nie znalazłeś? – odciął się Lászlo. – Zostaw mnie w spokoju i pozwól, że będę czytać to, co mi sprawia przyjemność, a nie tylko to, co licuje z powagą naszego rodu.
Starszy z braci prychnął raz jeszcze i wyszedł, ostentacyjnie trzaskając drzwiami.

***

Atmosfera przy stole była napięta. Każdy z jedzących obiad zastanawiał się w milczeniu, kiedy ta wisząca w powietrzu, niewidzialna siekiera opadnie z hukiem. Jedenastoletni János dziobał srebrnym widelcem ziemniaczane purée, wbijając spojrzenie we własne kolana, przykryte białą serwetą. Lászlo siedział tuż obok bratanka i starał się nie patrzeć na Bélę. Nie miał zamiaru obrzydzić sobie obiadu do cna.
Tylko Eszter zachowywała się, jakby nic się nie stało. Lászlo czasem zastanawiał się, jak długo jego brat musiał szukać, żeby znaleźć tak głupią i podatną na wpływy kobietę. A do tego dość bogatą, dość ładną i dość czystokrwistą, by go w ogóle zainteresowała.
Skrzat domowy zjawił się z cichym pyknięciem i podał deser. Nawet tiramisu, które János tak uwielbiał, nie wzbudziło tym razem jego entuzjazmu. Popatrywał tylko od czasu do czasu na ojca, chcąc zobaczyć, czy ten dalej jest wściekły, czy już mu przechodzi. Chłopiec chyba wolałby, żeby Béla normalnie się wściekał, krzyczał, nawet żeby go sprał. Wszystko, byle nie ta zimna furia.
Lászlo wstał powoli od stołu, odkładając ze szczękiem sztućce, i rzucił serwetkę na stół nonszalanckim gestem.
– Przepraszam – wycedził tonem, który nie miał nic wspólnego ze skruchą – ale was opuszczę. Przestałem być głodny.

***

– Co ty robisz? – zapytał Béla, widząc jak skrzaty pakują kufry Lászlo.
– Pieprzę to – odpowiedział lakonicznie. – Skoro nie potrafisz się zachowywać inaczej, to ja stąd wyjeżdżam. I biorę ze sobą Jánosa. Chyba będzie wam to na rękę. Pozbędziecie się kłopotu. Właściwie to dwóch kłopotów.
Béla chwycił brata za ramię i przyciągnął do siebie.
– Nie pogrywaj ze mną – wyszeptał mu prosto do ucha. – Wydaje ci się, że taki jesteś cwany, honorowy i Merlin jeden wie, co jeszcze. Obrońca uciśnionych od siedmiu boleści. Ale wiesz, co ci powiem? Jesteś taką samą zakałą rodziny, jak mój niewydarzony syn.
– Nienawidzę cię – warknął Lászlo, nim zdążył pomyśleć, co robi.
Chwilę później usłyszał trzask zamykanych drzwi.
A trzy dni później Béla zginął i Lászlo nie miał już okazji powiedzieć bratu, że to nieprawda.

KONIEC
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #298099 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 4105

Idril Celebrindal Napisane: 17.03.2007 23:40


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Dziękuję bardzo.
Patix - są jeszcze "Bracia". Nie pamiętam, czy umieszczałam tutaj ten tekst (znikoma ilość komentarzy nie działa mobilizująco). Jeżeli nie, to zaraz go wkleję.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #298098 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8367

Idril Celebrindal Napisane: 14.03.2007 08:26


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Dziękuję serdecznie za wszystkie komentarze i zapraszam do lektury następnego odcinka.
Arthurowi Weasleyowi dziękuję stokrotnie za ekspresową betę.
Dedykowane Eir. Za Stary Kair i rozmowy kominkowe.



ODCINEK PIĄTY



Jestem pierwszą i ostatnią,
Czczoną i nienawidzoną.
Jestem świętą i ladacznicą.
Małżonką i dziewicą.*
Zapada się w piasku coraz głębiej i głębiej. Pustynia ją pochłania, wyciąga zachłanne ramiona i połyka tak, jak lśniące, biało-różowe miasta. Mikroskopijne ziarenka wsypują się do oczu, uszu, zasypują usta. Rozcapierzone palce rąk rozpaczliwie przegrzebują zwały piachu.
Ciemność. A w tej ciemności słowa starego Beduina: Pustynia nie lubi takich jak ty. Pustynia jest dobra dla swoich dzieci, ale bezwzględna dla intruzów.
Jestem intruzem.
Intruzem.
Nagle czuje podmuch wiatru. Suchy, smagający spaloną słońcem skórę jak biczem. To Ghibli. Pustynia się gniewa.
Zawróć. Wróć do domu.
Cichy szept.
Nie czeka cię tu nic dobrego.
Pustynia ją pochłania, bierze na własność. Ludzie to zabawki w rękach żywiołu.
Piasek, wszędzie piasek.
Wszystko kiedyś zniknie. Zostanie tylko piach.


Wiatraczek pod sufitem szumiał cicho. Tak jak podczas pierwszego pobytu w tym miejscu, w pierwszej chwili nie potrafiła zorientować się, gdzie jest.
A, tak, mieszkanie Billa.
Właściciel kawalerki spał na kanapie, pomrukując coś niewyraźnie przez sen. Alice najchętniej wstałaby i poszła do kuchni, żeby się napić, ale nie chciała go obudzić, choć woda była czymś, czego panna Craft zdecydowanie w tym momencie potrzebowała. Musiała pozbyć się tego okropnego wrażenia, że całe gardło ma zatkane piaskiem.
Sen był tak realistyczny, że Alice do tej pory nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, iż naprawdę zapada się głęboko, po pierś, po szyję, po brodę, a później twarz również zanurza się w złocistych odmętach. Że jej ręce już nie wystają ponad powierzchnię. Że jest sama i skazana na pochłonięcie przez piasek.
Pustynia nie lubi takich jak ty.
Nerwowo przełknęła ślinę. Spojrzała jeszcze raz na Billa, śpiącego teraz na wznak, z rękoma rozrzuconymi na całą szerokość kanapy, po czym wstała i po cichutku poszła do kuchni. Kapsel na butelce udało jej się pokonać prawie bezszelestnie. Woda zmyła ostatnie ślady koszmaru – piasek z gardła zniknął.
– Nie możesz spać?
Zaskoczył ją. Drgnęła na dźwięk głosu Billa i odwróciła się w stronę drzwi. Stał oparty o framugę, z założonymi rękami.
– Przepraszam, że cię obudziłam – powiedziała z zakłopotaniem. – W ogóle przepraszam za to straszne zamieszanie i za to, że znowu masz mnie na karku, ale…
– Nie ma sprawy.
Przysunął sobie stołek i usiadł. Alice poszła za jego przykładem, bawiąc się kapslem od butelki. Nie wiedziała, co powiedzieć. Banały o tym, jak jest jej głupio, były nie na miejscu – Bill nie należał do gatunku ludzi, którym trzeba się nadmiernie tłumaczyć. On rozumiał. Problem w tym, że było jej głupio. Potwornie. Nie dość, że w napiętej sytuacji tak go wykorzystała – choć to tylko jedna noc, jak sobie tłumaczyła – to jeszcze obudziła go w środku nocy, bo akurat musiała się napić i narobić hałasu.
– Co się stało? – zapytał, ponownie zaskakując dziewczynę.
– A dlaczego coś by się miało stać? – odparowała, zastanawiając się, jak dostrzegł, że coś jest nie tak.
– Instynkt starszego brata. – Bill uśmiechnął się lekko. – Jak się ma szóstkę młodszego rodzeństwa, to takie rzeczy wyłapuje się natychmiast. Poza tym nikt nie bywa tak potwornie blady bez żadnego powodu.
Alice wbiła wzrok w stół. Teraz to poczucie lęku wydawało jej się kompletnie absurdalne i śmieszne.
– No?
– Takie tam głupoty… Miałam zły sen.
– I?
– I nic. A powinno być coś jeszcze? Złe sny z zasady nie poprawiają samopoczucia – powiedziała z irytacją w głosie.
Nie lubiła, kiedy ktoś zadawał jej tak wnikliwe pytania, kiedy chciała ich uniknąć. A Bill wydawał się mistrzem w drążeniu tematu. No tak, sam przecież powiedział. Szóstka rodzeństwa robi swoje.
– Co będzie z waszymi grobowcami? – zapytała Alice po chwili uciążliwej ciszy.
– Mam nadzieję, że to tylko chwilowe kłopoty i że Siergiej wszystko załatwi. – Bill potarł oczy. – To bardzo dziwne, że cofnęli zgodę akurat na te wykopaliska.
– Myślisz, że to naprawdę Szenveyowie…?
– Kto ich tam wie… János zarzekał się co prawda, że nie mają z tym nic wspólnego, ale może jego stryj załatwił to w tajemnicy. Z drugiej strony, gdyby tak im na tym zależało, to mogli nie jeździć i nie prosić, nie przekupywać, tylko od razu załatwić to w ten sposób. Oszczędność czasu, bo na pewno nie pieniędzy. Ciekawe swoją drogą, ile dostał w łapę szef Departamentu Magii Starożytnej w ministerstwie. W życiu nie widziałem Siergieja tak wściekłego.
– Nie dziwię się. Jesteście dobrzy w swoim fachu, ministerstwo nie powinno się czepiać.
– Że to było zaplanowane, to wiadomo – powiedział Bill, wzruszając ramionami. – Pytanie tylko, przez kogo.

***

Lászlo aportował się przed wejściem do swojej posiadłości. Była piąta nad ranem. Niebo zaczynało powoli różowieć i zapowiadał się wschód słońca niczym z kiepskiego landszaftu. Hrabia Szenvey nie miał jednak odpowiedniego nastroju, by zachwycać się pięknem otaczającego go świata. Chciał jedynie paść na łóżko i spać przez najbliższe dwa dni.
Był na nogach od czterdziestu godzin i jego senność sięgała zenitu. Oczy go piekły, pod powiekami czuł piasek. W marzeniach widział tylko poduszkę wypchaną pierzem i pikowaną kołdrę. Na nic innego nie starczało miejsca.
Ostatnie dwie doby spędził tak pracowicie, jak rzadko. Zebranie Rady Czarodziejów przedłużyło się do późnych godzin nocnych lub, jak kto woli, wczesnych godzin rannych. Wybór nowego Ministra Magii przeciągał się – głównie z racji tego, że Lászlo uparcie i twardo odmawiał przyjęcia tego stanowiska. Przez trzy godziny cierpliwie tłumaczył pozostałym członkom Rady Czarodziejów, dlaczego nie chce i nie ma zamiaru zostać Ministrem Magii, zaś oni z uporem godnym podziwu ponawiali swoją propozycję. Wreszcie padło na Matyi Búsa.
Cóż, Ráday wcale tak bardzo się nie pomylił, pomyślał Lászlo, wchodząc do domu.
– Panie hrabio, sir… – Piroszka odebrała od Szenveya palto i powiesiła je w garderobie. Miała zmartwioną minę. – Pan János fiukał cztery razy. Był bardzo zdenerwowany i mówił, żeby pan hrabia zafiukał zaraz po powrocie.
Lászlo zazgrzytał zębami, widząc, jak wizja padnięcia na łóżko oddala się coraz bardziej.
– Piroszka zrobiła herbatę, panie hrabio, sir – pisnęła skrzatka. – Podać?
– Podaj. Do mojego gabinetu. W kominku jest rozpalone? – zapytał, wchodząc na schody.
– Tak, panie hrabio, sir. Łóżko też jest pościelone, gdyby chciał pan spać. Piroszka już idzie po herbatę – powiedziała skrzatka i zniknęła z cichym pyknięciem.
– Spać! – prychnął Lászlo, pocierając piekące oczy.
Nad ranem w gabinecie było jeszcze ciemniej. Przez wychodzące na zachód okna wciąż wlewała się szarzyzna przedświtu, powodując, że pomieszczenie wyglądało jak tonące w gęstym oparze. Szenvey jednym ruchem różdżki zapalił wszystkie lampy, które zalały pokój ciepłym światłem. W kominku cicho buzował ogień.
Westchnąwszy z rezygnacją, sięgnął po kamionkową misę z Proszkiem Fiuu i wsypał garść w płomienie. Zielony ogień zawirował, kiedy Lászlo wywołał swoją kairską rezydencję. Czekał przez chwilę, aż wreszcie zobaczył, że János podchodzi do kominka. Widać było, że chłopak przez całą noc nie spał – był blady pod mocną opalenizną i miał podkrążone oczy.
– Gdzieś ty się podziewał tyle czasu? – zapytał bratanek z wyrzutem.
– O mało co nie zostałem Ministrem Magii – odpowiedział cierpko Szenvey. – Wybacz, ale od czterdziestu godzin nie spałem i padam z nóg. Możesz się streszczać?
– Streszczać, tak? – odparował János. – Proszę bardzo: mamy kłopoty.

***

To była długa noc. A jeszcze dłuższy okazał się poranek, który zastał Lászlo śpiącego z głową na biurku, na pergaminie z niedokończonym listem. Z pióra, trzymanego w opuszczonej ręce, skapywał na dywan szkarłatny atrament.
Żółty koc, którym Piroszka nakryła hrabiego, powoli zsuwał się z jego pleców. Kiedy wreszcie znalazł się na podłodze, Lászlo poruszył się i zaczął powoli wybudzać ze snu. Przetarłszy oczy, rozejrzał się po gabinecie, jakby nie wiedział, gdzie właściwie jest. Dopiero po chwili zorientował się, że zasnął przy biurku. Już dawno mu się to nie zdarzało.
Plamę na dywanie wywabił jednym zaklęciem i powrócił do niedokończonego listu. Słowa rozmywały mu się przed oczami.
– Panie hrabio, sir… – Skrzatka pojawiła się z cichym pyknięciem, dygając nerwowo. – Pan hrabia zasnął. Piroszka przyniosła śniadanie.
– Dziękuję, Piroszko. Postaw tutaj. – Zgarnął z blatu papiery, robiąc miejsce na tacę z posiłkiem. – I przynieś mi eliksir orzeźwiający, jest w błękitnej buteleczce.
Kiedy skrzatka zniknęła, Lászlo zajął się śniadaniem. Świeże bagietki z szynką parmeńską były przepyszne, a mocna czarna kawa powoli budziła hrabiego z otępienia.
Właściwie żałował, że mija już ten błogi stan, kiedy człowiekowi wszystko jest obojętne. Bo to oznaczało, że trzeba wrócić do rzeczywistości i zmierzyć się z nią jak równy z równym.
János nie przesadzał. Sytuacja była poważna i wymagała natychmiastowego działania. I Lászlo zamierzał się tym zająć. Ale najpierw musiał skończyć list.

***

Cisza panująca w wąskich uliczkach Starego Kairu była dla Alice czymś niezwykłym. Dziewczyna przyzwyczaiła się już, że Egipt jest gwarny, a Arabowie hałaśliwi. Ale w miejscu, do którego poprowadził ją Bill, było zupełnie inaczej.
Stary Kair miał w sobie coś niepowtarzalnego – bastion egipskiego chrześcijaństwa wyglądał, jakby nie poddawał się upływowi czasu. Ludzie mogli dotknąć historii, poczuć pod palcami chropowate kamienie koptyjskich kościołów, oddychać powietrzem, którym oddychali pierwsi chrześcijanie setki lat temu. Alice wydawało się, że zza rogu lada moment wyłoni się widmowa postać kapłana lub błądzący mnich z pobliskiego klasztoru. Nigdy nie przypuszczała, że znajdzie takie miejsce.
Ludzie przemykali się uliczkami w milczeniu, rozmawiając tylko szeptem, przesiąknięci atmosferą Starego Kairu tak bardzo, że głośniejsze słowa wydawały im się czymś niestosownym. Pozostałe dzielnice stolicy należały do ludzi. Ta należała do Boga. W tej dziwnej ciszy było coś ze spokoju starej świątyni – tak samo nieruchome, przesycone specyficznym aromatem powietrze, tak samo przytłumione, nieco mdłe światło.
Koptyjskie kościoły stały przytulone do ścian domów – milczący świadkowie historii, zachowanej jedynie w szorstkich blokach kamienia. Mugolscy turyści na przemian wchodzili i wychodzili, błyskały flesze aparatów, rozlegały się głośniejsze rozmowy. Tubylcy, zachowujący pełne szacunku milczenie, patrzyli na nich z dezaprobatą.
– A to co? – zapytała Alice, wskazując na lśniącą iglicę minaretu, wyrastającą ponad kłębiący się na placu tłum. Zawodzenie muezina niosło się ponad płaskimi dachami jasnych domów. – Mówiłeś, że to chrześcijańska dzielnica.
Bill kiwnął głową.
– To jeden z niewielu meczetów w tym miejscu, Amra Ibn al-Aasa, najstarszy w Egipcie – wyjaśnił. – Codziennie zbiera się tutaj takie mnóstwo osób. Ale chodź dalej, mamy jeszcze kawałek do przejścia.
Kompleks czterech budynków leżał na niewielkim wzniesieniu. Bicie dzwonów na wieży największego kościoła mieszało się z dźwiękami muzułmańskiej modlitwy.
Bill prowadził drogą wiodącą do klasztornych murów.
– Pamiętaj, gdybyś się zgubiła, to najstarsze przejście do magicznej dzielnicy znajduje się przy klasztorze świętego Merkuriusza. Do samego klasztoru nie wejdziesz, mniszki wciąż tam mieszkają, ale przejście jest łatwo dostępne. – Stanęli przed wysoką kamienną ścianą. – O, tutaj, przypatrz się dobrze. Widzisz zarysy bramy?
Alice przytaknęła. Na murze widniały ślady, jakby ktoś rysował po nim kredą. Bill wyciągnął różdżkę i wykonał kilka szybkich gestów, otwierając przejście.
– No, jesteśmy.

***

Po spokoju Starego Kairu jazgot na magicznej ulicy raził uszy. Jakby wynurzyła się spod wody na powierzchnię.
W pierwszym momencie Alice wydawało się, że magiczny Kair nie różni się zbytnio od Pokątnej. Taki sam tłok, taki sam gwar, tacy sami spieszący się dokądś ludzie. Ale później to wrażenie znikło. Nie, to nie była egipska Pokątna. To miejsce było przesiąknięte magią tak starą, jak ludzkość.
Wysoki, przeciągły śpiew kobiet niósł się po ulicy. Przypominał nieco zawodzenia islamskich duchownych, ale miał w sobie o wiele więcej melodyjności. To było niesamowite – widzieć kobiety z zakrytymi twarzami, śpiewające opowieści o dawnych dniach. Mocne, wibrujące dźwięki wwiercały się w uszy, zagłuszając nawet uliczny gwar.
Niewysokie, jednopiętrowe lub parterowe domki o jasnych fasadach, połyskujące w słońcu jak muszle, przytulały się do siebie, jakby w ochronie przed żywiołem. Rdzawy pył z ulicy unosił się w powietrzu, drażniąc oczy i gardło. A ludzie… Ludzie nie byli tak podobni jeden do drugiego, jak w Londynie – anonimowi, szarzy czarodzieje w ciemnych szatach, pokonujący swoją drogę na pamięć, automatycznie skręcający w odpowiednie przecznice. Kobiety w barwnych czadorach przemykały po cichu od straganu do straganu, mężczyźni, noszący ubrania w jaskrawych kolorach – każdy z nich był inny, każdy niósł ze sobą jakąś historię.
Alice patrzyła jak urzeczona na rozstawione w cieniu domów stoiska z kociołkami bez denek i denkami bez kociołków, afrodyzjakami i przyprawami, latającymi dywanami oraz składnikami do eliksirów, jakich dziewczyna nigdy w życiu nie oglądała na oczy.
I pachniało. Merlinie, jak pachniało. Zapach ziemi mieszał się z wonią sandałowca, piżma i ciepłego wiatru znad Sahary. Ale było tam coś jeszcze. Coś, co powodowało, że ten zapach odurzał, uderzał do głowy jak szampan i pozwalał, by ktoś nieprzyzwyczajony stracił nad sobą kontrolę.
Dwupiętrowy dom stał przy jednej z bocznych uliczek, w ślepym zaułku, wciśnięty pomiędzy dwa niższe budynki. Bill bez pukania wszedł do środka i ponaglił Alice, żeby poszła za nim. Wewnątrz, mimo świecącego oślepiająco słońca, panował półmrok. Wejścia do wszystkich pomieszczeń przesłoniono były kotarami.
– Kalil? Jesteś? – zawołał Weasley, zaglądając do jednej z izb.
– Tutaj, Bill. – Arab w średnim wieku zszedł ze schodów i przywitał się serdecznie z Anglikiem.
– Masz wolny pokój? Alice musi zatrzymać się tutaj na kilka dni, może trochę dłużej.
– Dla ciebie i twoich przyjaciół znajdzie się zawsze. – Po angielsku mówił płynnie, z ledwo wyczuwalnym obcym, twardym akcentem. – Proszę, madame. Pokój numer pięć.

***

Alice poznawała magiczny Kair powoli. Drugiego dnia, po godzinie słuchania napomnień Kalila i jego żony, Fadili, panna Craft przemierzała z Translatorem w kieszeni główną ulicę dzielnicy. Ludzie, podobnie jak na suku, przyglądali jej się z ciekawością. Co odważniejsi mężczyźni podchodzili do niej i usiłowali zagadywać, ci mniej śmiali tylko patrzyli na tak egzotyczną dla nich osobę. A kobiety zerkały spod swoich czarczafów wielkimi, ciemnymi oczami.
Alice czuła się tam nie na miejscu. Wiedziała, że nie pasuje do tego świata i do tej kultury. Ich magia była tak odmienna od tej, jaką dotychczas znała, niosła ze sobą nieznane zagrożenia. I jeszcze te sny. Znów obudziła się z potwornym uczuciem, że jest zasypywana przez piasek.
Intruz.
To jedno słowo wciąż siedziało jej w głowie i nie dawało spokoju. Myślała o swoim koszmarze kiedy wychodziła, kiedy spacerowała pomiędzy bajecznie kolorowymi straganami i kiedy wracała do hoteliku Kalila.
Kiedy przyszła, ani gospodarza, ani jego żony nie było w środku. Wzięła więc klucz z półki i weszła na schody. Przeszła wąskim, ciemnym korytarzykiem aż do samego końca, otworzyła drzwi i stanęła na progu jak wryta.
Po pokoju fruwały kartki papieru. Przez otwarte na oścież okno balkonowe wpadał porywisty wiatr, niosąc ze sobą piasek.
Wszystkie rzeczy Alice walały się po podłodze.
– O, Merlinie… – jęknęła dziewczyna.

KONIEC ODCINKA PIĄTEGO


* Hymn ku czci Izydy.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #297950 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8367

Idril Celebrindal Napisane: 22.02.2007 01:00


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Bardzo dziękuję za tak przychylny komentarz.
W Egipcie niestety nigdy nie byłam i na razie nie zanosi się na to, żebym miała być. To, co tu opisuję, jest efektem wszystkiego tego, co przeczytałam/obejrzałam/usłyszałam. (Na każdym forum się z tego tłumaczę wink2.gif)
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #295669 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8367

Idril Celebrindal Napisane: 21.02.2007 15:03


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


I oto nastąpił nasz ulubiony ciąg dalszy.
A tak poważniej - bardzo przepraszam, że tak długo nie było aktualizacji, ale miałam zwyczajny blok na ten tekst. Zdarza się. Trzymał mnie ten blok ponad dwa miesiące, przez ten czas niby coś skrobałam, ale wszystko lądowało w czeluściach komputera. Dopiero niedawno udało mi się napisać ten odcinek. To jest typowa zapchajdziura, ale musiała się tu pojawić.
Za betę serdecznie i nieustannie dziękuję Arthurowi Weasleyowi. Co złego, to ja, nie on.
A ta część dedykowana jest Skye. Za pewien pojedynek, bez którego pewne nawiązania by się pewnie nie pojawiły. Bo powiązania tu są. Z moim fanfiktem "Stało się inaczej /Zawieszony/".
Koniec końców, mam zaszczyt oddać w Wasze ręce

ODCINEK IV:



Bill pochylił się nad papierami i ponownie przebiegł wzrokiem długą kolumnę cyfr.
– Przelicz to jeszcze raz. Tu gdzieś musi być błąd.
– Liczyłam to trzy razy – warknęła Katia, pocierając piekące oczy. – Za każdym razem wynik wychodził taki sam.
– Popatrz na to wejście. A teraz spójrz na obliczenia. Żeby te drzwi utrzymały taką ilość magicznych wiązań, musiałyby mieć z dziesięć stóp grubości!
– Może kondensowali zaklęcia? – odezwał się Igor. – Na kursie mówili, że to możliwe.
– Nie w tych warunkach. I nie wtedy. Kondensowanych zaklęć mógłbyś szukać w budowlach najwcześniej z pierwszego wieku. Z tamtego okresu pochodzą najstarsze wzmianki o takich praktykach – odparła Katia. – Jeśli te obliczenia nie są prawidłowe, to… To ja już nie wiem. Może zaklęcia maskujące zawyżają wynik?
– Tak nagle? Nigdy się z czymś takim nie spotkałem.
– Przecież jeszcze umiem liczyć, do cholery!
Bill westchnął. Katia ostatnio zachowywała się bardzo nerwowo i, szczerze mówiąc, to go martwiło. Śmierć Młodego wstrząsnęła nią bardziej, niż sama chciałaby przyznać i Weasley nie wiedział, jak jej pomóc. Układ pomiędzy nimi był już na tyle skomplikowany, że nie chciał go gmatwać jeszcze bardziej. Ale coś zrobić musiał.
Bezwiednie włączał mu się w takich chwilach instynkt najstarszego brata: zrobić coś, nim to drugie narozrabia, doradzić, ustawić do pionu, jeśli trzeba. Problem leżał w tym, że Katia nie była małą dziewczynką, tylko kobietą starszą od niego, a ich wzajemne kontakty ciężko było określić jako platoniczne.
– Co jest? – zapytał Siergiej, podchodząc do siedzących wokół stołu łamaczy.
– Patrz.
Bill podsunął mu pod nos kartkę z obliczeniami. Bierniew przeanalizował dane i obrzucił podwładnych zdumionym spojrzeniem.
– To się nie trzyma kupy. Albo te obliczenia są złe…
– Nie są – wpadła mu w słowo Katia.
– …albo natknęliśmy się na nowy rodzaj zabezpieczeń – dokończył spokojnie Siergiej. – Sprawdźcie to, tylko ostrożnie. Dość mieliśmy pogrzebów jak na jeden tydzień.
– Czym mamy sprawdzać? Różdżką? – prychnął Bill. – Bez specjalistycznego sprzętu nie ruszymy z miejsca. Niech w Gringotcie ruszą tyłki i załatwią porządny ekwipunek.
– Pisałem do nich w tej sprawie. Odpowiedzieli, że nie mają wystarczających środków.
– A pies im mordy lizał! – zirytował się Bill. – Co oni sobie wyobrażają? My tu codziennie ryzykujemy, a oni siedzą sobie w Kairze we własnych biurach i pieprzą trzy po trzy! Pieniędzy im brakuje, jasne! Za połowę tego, co my tu wydobywamy, można kupić Londyn z przyległościami!
– Napiszę do nich jeszcze raz – odpowiedział po chwili milczenia Bierniew. – A wy… nie ruszajcie na razie tych drzwi. Nie lubię chować kolegów.

***

János siedział w cieniu namiotu, popijając wodę ze skórzanego bukłaka. Co chwilę zerkał na zegarek i stawał się coraz bardziej zaniepokojony.
Ósma dwie.
Ósma dziesięć.
Ósma dwadzieścia cztery.
Ósma trzydzieści dwie.
Kierowca się nie pojawiał. A to – Szenvey musiał przyznać – było niecodzienne i zastanawiające. Adil pracował u Lászlo jako szofer od pięciu lat i ani razu nie zdarzyło mu się spóźnić. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj przyjeżdżał przed czasem.
Coś się musiało stać, pomyślał János, podnosząc się, by poszukać zwierzchnika łamaczy. Cholerna pustynia!
Bierniew był u siebie. Siedział przy biurku z głową podpartą rękoma i coś czytał. Namiot Rosjanina został urządzony po spartańsku – polowe łóżko, biurko, mała szafa na ubrania i kilka półek z książkami. Węgra zdziwiła ta ascetyczność, spodziewał się raczej znaleźć komfortowo wyposażone wnętrze, jakie znał ze wspólnych wypraw z Lászlo.
– Przepraszam – powiedział cichym głosem, podchodząc bliżej. – Mój kierowca nie przyjechał. Boję się, że…
– Dostałem wiadomość, że burza piaskowa ominęła nas łukiem i poszła prosto na El-Fajum – przerwał mu Siergiej. – Pewnie nie mógł wyjechać z miasta.
– I co mam zrobić?
– Przenocuje pan tutaj. Nie powiem, żebym darzył pana bądź pańskiego stryja szczególną sympatią, ale są rzeczy, których się nie robi, będąc na pustyni.
Wychodząc, Szenvey zastanawiał się, czy istnieje rzecz, która jest zdolna wyprowadzić Rosjanina z równowagi. Wydawał się doskonale opanowany, skrywał emocje pod maską pozornego chłodu. I w gruncie rzeczy Węgier rozumiał, skąd płynie ten szacunek pozostałych łamaczy dla osoby ich przełożonego. Bierniew był dla nich kimś takim, jak Lászlo dla Jánosa.

***

Alice rozdzierała gorączkowo papier na kopercie. Znów to samo. Czy on nigdy nie da sobie spokoju? Odpisała mu przecież stanowczo, że odmawia, że musi poszukać kogoś innego. Nie zrozumiał. Albo nie chciał zrozumieć.
Znała go na tyle, by wiedzieć, co to oznacza.
– Jesteś głodna? – Bill zajrzał do namiotu i Alice szybko schowała list pod poduszkę. – Katia zrobiła kolację.
– Jasne, już idę – odpowiedziała dziewczyna, podnosząc się z miejsca.
W pierwszym momencie chciała się wrócić i schować list gdzieś głębiej, ale po krótkim namyśle stwierdziła, że nic mu się nie stanie. Ku swojemu zdumieniu, przy ognisku spostrzegła Węgra, który przyjechał wczesnym popołudniem. Siedział ze spuszczoną głową i grzebał łyżką w misce soczewicy z jarzynami. Alice usiadła na wolnym miejscu obok niego.
Accio menażka! – Zauważyła ze zdziwieniem, że drgnął, kiedy usłyszał wypowiadane przez nią zaklęcie.
Był intrygujący, musiała to przyznać. Nie tak przystojny jak Tim, ale zdecydowanie interesujący. Małomówny, raczej zamknięty w sobie. Jednak Alice była spostrzegawcza i od razu zauważyła czujne oczy obserwatora, spoglądające z uwagą na wszystko i wszystkich.
– Alice Craft, „Czarodziej Wędrowny” – przedstawiła się, wyciągając dłoń.
– János Szenvey.
– Co pana tutaj sprowadza?
– To wywiad? Przesłuchanie? – zapytał nieufnie.
– Po prostu jestem ciekawa. Może mi pan uwierzyć, że dziennikarze to nie takie hieny, za jakie się ich często uważa – odpowiedziała cierpko.
Odwrócił wzrok, wpatrując się w strzelający ku niebu ogień. Wydawał się być zawstydzony i zmieszany, jakby to jedno ostre zdanie pozbawiło go całej pewności siebie.
Dziwny człowiek, pomyślała Alice.
– …Katia odpuść sobie trochę. – Dziennikarka usłyszała strzępki cichej rozmowy, toczącej się obok. Bill obejmował Katię i usiłował coś jej wytłumaczyć. – Nie widzisz, jaka jesteś ostatnio nerwowa?
Rosjanka usiadła sztywno i zdjęła rękę Billa ze swoich ramion.
– Przepraszam, idę się przejść – powiedziała i odeszła, zostawiając Weasleya przy ognisku.

***

Bill dogonił Katię, kiedy ta wspinała się na wydmę, brnąc po kostki w stygnącym powoli piachu. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, usiane gwiazdami. Księżyc w pierwszej kwadrze świecił jasnym, srebrnym światłem.
– Nie zachowuj się w ten sposób – powiedział, łapiąc ją za ramię.
O ile to wszystko byłoby prostsze, myślał, gdyby nie te cholerne trzy miesiące, które tak wszystko skomplikowały.
Mogli udawać, że wszystko jest po staremu. Mogli. Ale to nie była prawda. Nic nie było po staremu, bo odsłonili się przed sobą całkowicie i dali sobie do ręki broń zadającą ciężkie rany.
Jak Bill mógł ją trzymać za ramię i zapomnieć, że ma w zgięciu łokcia mały pieprzyk? Jak Katia mogła się wpatrywać ze złością w jego twarz, nie pamiętając, że ma na skroni ledwie widoczną bliznę po rykoszetującym zaklęciu?
Pokręcony układ.
– W jaki znowu sposób, do jasnej i ciężkiej cholery?! – Katia wyrwała się i kontynuowała wspinaczkę. Bill pobiegł za nią.
– Właśnie w taki. Jak cię lubię, tak ci mówię, że niedługo nawet moja cierpliwość się skończy! Rozumiem, że to, co się stało z Młodym wciąż nie daje ci spokoju. Ja też chciałbym, żeby wszystko było normalnie. Ale to taka praca i wybierając ten zawód oboje o tym wiedzieliśmy. Siadaj – powiedział łagodniej, kiedy weszli na sam szczyt wydmy. – Może… może urlop załatwiłby sprawę? Pojechałabyś do domu na tydzień albo dwa, odpoczęła. Siergiej na pewno by się zgodził, sam chyba widzi, co się z tobą ostatnio dzieje.
– Nie chcę urlopu – odparła Katia spokojniejszym tonem. – Oszalałabym, siedząc bezczynnie w Kairze przez dwa tygodnie.
– Wykończysz się.
– Och, naprawdę? – zapytała kobieta cierpko. – A ty? Kiedy ostatnio miałeś urlop? Nie licząc przyjazdu rodziny.
Bill milczał przez chwilę.
– Nie pamiętam – odpowiedział wreszcie.
Umilkli.
Cisza na pustyni była ciszą absolutną. Nie śpiewały ptaki, nie szeleściły liście, nie cykały koniki polne. Tylko od czasu do czasu wiatr przesypywał ziarenka piasku z miejsca na miejsce, gnając je poprzez całą olbrzymią połać.

***

Beduini pojawili się w akompaniamencie rżenia koni i parskania wielbłądów. Grupa była nieduża, może piętnastu mężczyzn i niewiele mniej kobiet, kilkoro dzieci. Rozłożyli się obozem niedaleko od miejsca stacjonowania łamaczy. Pozornie nie zwracali najmniejszej uwagi na swoich sąsiadów, ale tak naprawdę wszyscy zerkali ukradkiem na siedzących przy ognisku ludzi. Ludzi, którzy nie pasowali do pustyni i chcieli jej wydrzeć skrywane głęboko tajemnice.
János obserwował ich z uwagą, przypominając sobie okoliczności, w jakich spotkał się z Beduinami-czarodziejami po raz ostatni. Pamiętał Ghibli, siekący wściekle po twarzy, uczucie osaczenia w przysypanym przez piasek samochodzie i zimno, przeraźliwe zimno pustynnej nocy, mrok, a później widok ciemnej twarzy Araba.
– Pokój z wami, biali przybysze.
Jeden z Beduinów podszedł do ogniska. Przez jeden krótki moment jego spojrzenie spoczęło na Szenveyu i mężczyzna wyprostował się gwałtownie.
– To ty… – wyszeptał. János mocniej ścisnął trzymany w kieszeni Translator. – Wróciłeś na pustynię i znowu jesteś sam. A pustynia nie lubi takich jak ty. Myślałem, że pamiętasz moje słowa.
János czuł, że wszystkie spojrzenia kierują się na niego.
– Pamiętam – odpowiedział.
– Usiądź – zaprosił Siergiej, robiąc miejsce obok siebie.
Stary Arab usiadł, po czym znów wbił wzrok w Węgra.
– To nie jest dobre miejsce dla ciebie – powtórzył z uporem. – Nie wracaj tutaj. Pustynia jest dobra dla swoich dzieci, ale bezwzględna dla intruzów. Pamiętaj o tym, chłopcze. Pamiętaj.
Szenvey wzdrygnął się i zamknął oczy.

***

Adil przyjechał po Jánosa skoro świt. Tak jak przypuszczał Siergiej, burza piaskowa uniemożliwiła mu opuszczenie miasta poprzedniego dnia. Węgier już miał wsiąść do samochodu, kiedy z namiotu nagle wyszedł Bierniew. Był wściekły. W ręce trzymał kartkę papieru i miął ją w palcach z furią.
– k.... mać – powiedział lodowatym tonem.
– Co się stało? – zapytał Bill.
– To wszystko przez nich – wydyszał Siergiej, wskazując na Szenveya.
János widział utkwiony w sobie wzrok Rosjanina.
– Ale co?! Co się stało?!
– Skurwysyny cofnęły nam koncesję. Mamy się stąd zabierać.


KONIEC ODCINKA IV
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #295617 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8367

Idril Celebrindal Napisane: 23.01.2007 15:34


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


A teraz przejdźmy do meritum:
Neluśka, Wiećmo, ja cię chyba zastrzelę. Albo zavaduję. Albo uduszę. Nie wiem, jeszcze się nie zdecydowałam, ale coś ci zrobię na pewno. Bo jestem zachwycona! No i po co się było denerwować?
Kłótnia jest świetna. Czułam te emocje, które targały bohaterami, czułam to tarcie i nieprzyjemne myśli. Autentycznie. Bardzo fajnie poradziłaś sobie ze zdynamizowaniem akcji w tej scenie. Krótkie zdania i równoważniki zdań, odpowiedni rytm. Miodzio. Widać, że wiesz, co robi się z piórem.
I co by tu nie mówić, to moim zdaniem widać już twój indywidualny styl. Myślę, że gdybym nie wiedziała, kto jest autorem, doszłabym do tego po stylu. No i po tematyce oczywiście wink2.gif
Ze zdania na zdanie coraz bardziej podoba mi się Andromeda. Zwłaszcza w scenie kłótni (kurczę, jak mi się ta scena podoba...). Jest jednocześnie tak blackowa i nieblackowa, że to nieprawdopodobne.
No i sen. Ten sen. O dziewczynce w kolorowych perukach. To Ninny, prawda?
Jak zwykle wstawki operowe są mrruuuu. "Usta milczą, dusza śpiewa" jest świetne. Jak ja cię za to kocham, Wiećma. Wiesz, co dobre i wiesz, jak to wykorzystać.
No i jeszcze podoba mi się ta scena. Bo jest ze smakiem, delikatnie, ale jednocześnie sugestywnie. To jest to, czego ja szukam w opisywaniu momentów. Porno w stylu Same-Wiemy-Kogo mnie odrzuca. Ty znajdujesz się na przeciwnym biegunie.
Podobało mi się jeszcze bardziej niż odcinek pierwszy. Strach pomyśleć, co będzie dalej, jeżeli tendencja zwyżkowa się utrzyma...
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #291458 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 6045

Idril Celebrindal Napisane: 02.01.2007 21:22


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


QUOTE
Jeszcze jedno. Ni wim jak to cuś nazwać

Ja wiem. Kwit z pralni. Robienie gwiazdek co dwa zdania nie pomaga. I tak widać, jaką to ma objętość. Dłuższe fragmenty, autorze, dłuższe fragmenty!

A teraz przejdźmy do adremu.
Nie podoba mi się. Kolejne ckliwe i wtórne do bólu opowiadanie o wampirach rolleyes.gif Ostatnio wampiry lubię tylko u Pratchetta. Wykonanie też niedobre. Styl kuleje, interpkunkcja umarła, bohaterowie płascy, historia mało interesująca.
I... jeszcze jedno... Używanie... tylu... wielokropków... sprawia, że... tekst... źle się... czyta... i straszliwie... denerwuje... Więc... może się... ogranicz... co...?
Jako że krótkie, pozwolę sobie na sekcję zwłok:
QUOTE
Ivril otrzepała pył zalegający na jej sukni.
Wstała z łoża i rozejrzała się po komnacie. Wszystko zalegał pył i kurz. Podeszła do komody i otworzyła starą, zardzewiałą pozytywkę. Wydobyła się z niej smętna melodia, która obudziła w niej dawne wspomnienia....

Biedactwo... Ile tak siedziała? Sto lat? Dwieście? No bo skoro na jej sukni było tyle pyłu, a w pokoju tyle kurzu?

QUOTE
Ether skończyła czytać list i pogrążyła się w rozmyślaniach...

To Ether czy Ivril? Jak się nazywa główna bohaterka?

QUOTE
Nikt nie wie z kąd się wziął,

A te Kądy to gdzie są? W jakiej części świata? Skąd, autorze, skąd.

QUOTE
Zapadał mrok. Dzieci bawiące się na skraju lasu powoli wracały do swych domów. Chłopi kończyli swoje prace na polu, zaganiali zwierzęta do zagród. Cała wieś wracała do domu po dniu pełnym ciężkiej pracy.

Przepraszam, jaki to jest ustrój? Feudalna Europa? To cię, autorze, rozczaruję. Dzieci chłopów tam zapieprzały jak dorośli, a nie bawiły się (i to jeszcze na skraju lasu!).

QUOTE
Teraz szła uliczką,

Czym, przepraszam, przeszła? blink.gif Zadałeś sobie trud, żeby sobie chociaż wyobrazić, jak wyglądała w tych czasach wieś? Zapewniam, że nie było tam żadnych uliczek.

QUOTE
Wyczuła go w domu ze swojej prawej strony. Przeniknęła do środka. Przeszła do salonu. W kominku palił się ogień a on siedział w bujanym fotelu.

O ja pierniczę, jaka to musiała być fajna wieś :| Przyjmij do wiadomości, że:
1. We wsi są chaty. Drewniane.
2. Nie ma tam kominków. Kominki są w zamkach i dworach.

Sekcja zwłok zakończona.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #289750 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 4485

Idril Celebrindal Napisane: 01.01.2007 09:41


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


To opowiadanie zostało napisane na potrzeby Klubu Pojedynków im. Gilderoya Lockharta na Forum Mirriel i wyszło z potyczki zwycięsko. Tematem tego pojedynku było charłactwo.
Skajuś, dziękuję Ci przeogromnie, za ten pojedynek!
W tekście wykorzystałam postać Jánosa Szenveya, występującego w fanfikcie „Spaleni słońcem”. Znajomość tego opowiadania jest raczej konieczna do zrozumienia poniższego tekstu. Opisywane tutaj wydarzenia mają miejsce mniej więcej trzy lata przed tymi ze „Spalonych słońcem”.
Dedykowane mojej wspaniałej przeciwniczce.


Stało się inaczej
Zawieszony

To nie miało się tak skończyć. Miał pójść do tego pieprzonego Durmstrangu i go skończyć, a potem dostać ciepłą posadkę w ministerstwie. Siedziałby teraz w wygodnym gabinecie wielkiego gmachu w Peszcie, zamiast łykać piasek na pustyni.
Z różdżki z orzechowego drewna miały się posypać kolorowe iskry, kiedy po raz pierwszy wziął ją do ręki. Stało się inaczej. Nie było iskier, listu z Durmstrangu i zakupów na Magicznej. Zamiast tego – mugolskie szkoły, a potem uniwersytet i historia sztuki. Kierunek całkowicie nieprzydatny, jeżeli chciało się pracować. Jeśli jednak dysponowało się ogromną fortuną, a stryj przewodniczył węgierskiej Radzie Czarodziejów, doprawdy, nie istniały żadne powody do zmartwienia.
János nie lubił poczucia uzależnienia od czegokolwiek i kogokolwiek. I jednocześnie przez całe życie pozostawał niewolnikiem charłactwa. Na początku był bunt, łzy i czarna rozpacz. Bo jakże to? Nie pójdzie do szkoły, o której marzył, odkąd Lászlo zaczął edukację? Do tej, gdzie został zapisany zaraz po urodzeniu?
Później jednak charłactwo stało się jego drugą naturą. Żył z nim jak z własnym cieniem – rzadko zauważalnym, ale towarzyszącym codziennie każdemu człowiekowi, czy to czarodziejowi, czy mugolowi.
A teraz siedział na tej pieprzonej wydmie, bawiąc się kapslem od butelki z wodą, i klął swoją słabość w sto diabłów.

***

Samochód nawalił na środku pustyni. Silnik zakrztusił się kilka razy, zawarczał cicho i zdechł. János oparł dłonie na kierownicy i zamknął oczy. Z trudem powstrzymał się od naciśnięcia klaksonu i przerwania tej irytującej ciszy.
Dlaczego jak coś się wali, to od razu do końca? – pomyślał.
Lászlo był w Budapeszcie. Jak zwykle, kiedy okazywał się naprawdę potrzebny.
I po cóż ci ten sarkazm? – zapytał cichy głosik z wnętrza głowy. Cóż to da? Lepiej się przez to poczujesz? Nie zapominaj, ile mu zawdzięczasz…
– Wiem, na Merlina, wiem!
Ta świadomość ciążyła mu bardziej i bardziej z każdym dniem. Gdyby nie stryj, życie chłopaka na pewno nie wyglądałoby w ten sposób. Ale János wiedział, że po części ma rację. W niezrozumiały sposób Lászlo znikał z horyzontu, kiedy zaczynały się prawdziwe kłopoty. Nie te z gatunku wielkich, które wstrząsają dogłębnie całym czarodziejskim światem, ale te całkiem zwyczajne. Takie jak awaria samochodu pośrodku pustyni.


***

Prażące słońce powoli chowało się za horyzont. Szenvey wiedział, że zaraz zapadną – nomen omen – egipskie ciemności i zrobi się potwornie zimno. „Taki urok pustyni” – zwykł mawiać wtedy Lászlo.
János nie widział szczególnego uroku w tym, że zamarza na kamień, sinieją mu ręce i wargi, a w ciszy słychać głośne szczękanie jego zębów. Młody Szenvey uważał, że pustynia jest miejscem pełnym kontrastów i nie ma tam dla niego miejsca. Sam dryfował w pustce, zawieszony pomiędzy dwoma skrajnie różnymi światami. Nie czarodziej, ale i nie mugol. Czuł magię, nie mogąc samemu jej używać.
W chwilach takich jak ta zastanawiał się, czy jego poczucie bezsilności stałoby się mniejsze, gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, że istnieją metody, by wyjść bezpiecznie z sytuacji. Niewiedza – w tym przypadku niewiedza mugoli – bywała błogosławieństwem.
Pierwszy podmuch wiatru przeszedł niezauważony. János siedział w samochodzie, szukając czegoś, czym mógłby się przykryć. Nie znalazł nic, tylko, jak na ironię, zapomniany szalik w kratkę. Chłopak pamiętał, że szukał go bezskutecznie w Budapeszcie poprzedniej zimy, aż wreszcie dał za wygraną i kupił drugi. A teraz znalazł go nagle pośrodku jednego z najgorętszych miejsc na ziemi.
Jakby był mi tutaj potrzebny, pomyślał z goryczą.
Drugi podmuch wiatru okazał się dużo mocniejszy. Chmura piasku uderzyła o okno samochodu. Szenvey poderwał się i spojrzał na niebo. Zbyt długo mieszkał w Egipcie, by nie wiedzieć, co to znaczy. Ghibli. Pustynia się gniewała.
Bum. Bum, bum. Bum.
Rytmiczne uderzenia fal piachu o samochód powodowały, że Jánosowi jeżyły się włoski na karku. Widział, jak mikroskopijne ziarenka zamieniają się w niszczycielską siłę i zasypują powoli czarną toyotę. A on nie mógł nic na to poradzić. Charłactwo doskwierało mu w takich momentach szczególnie mocno. Wiedział przecież, że mógłby się jakoś teleportować, zrobić, coś, cokolwiek… A tak? Był tylko w stanie zaciskać ręce w pięści i chować głowę między ramiona, czekając, aż przestanie wiać. To zaś mogło potrwać, nawet aż do świtu. Ghibli nie dawało łatwo za wygraną, choć nie trwało tak długo jak sirocco.
János wiedział, że ten wiatr nie jest zwykły. Beduini-czarodzieje opowiadali, że wiatr ten powstał, kiedy dwóch dżinów walczyło ze sobą o panowanie nad pustynią. Jeden z nich powiedział wtedy, że uniesie Saharę w niebo. Od tamtego czasu, zawsze, gdy wiało ghibli, czarodzieje mówili, że obudził się gniew dżina, zaś mugole – że to pustynia się gniewa.
János wiedział też, że ten wiatr wywołuje miraże. Zastanawiał się, co zobaczyłby w rozedrganym powietrzu, gdyby wyszedł z samochodu. Siebie samego z różdżką w ręku? Siebie, teleportującego się byle dalej stąd?
Niestety, w rzeczywistości widział tylko siebie pośrodku nieokiełznanego żywiołu. I nie chciało być inaczej.

***

Obudził się w ciemnościach. W spieczonych ustach miał sucho, pod czaszką pulsował tępy ból. Kiedy przetarł oczy i odzyskał zdolność ostrego widzenia, zorientował się, że szyby są zasypane piaskiem.
Cholerna pustynia! Cholerny, pieprzony piach! – pomyślał, zdając sobie w mgnieniu oka sprawę z powagi sytuacji, w jakiej się znalazł.
Zasypany pośrodku pustyni w zamkniętym na szczelnie samochodzie, bez wielkich zapasów wody, jedzenia… Bez wielkiej ilości powietrza. We wnętrzu pojazdu i tak panowała już nieznośna duchota, nie było czym oddychać. Za kilka, może kilkanaście godzin sytuacja jeszcze się pogorszy. A wtedy…
Usłyszał głosy. Niewyraźne, przytłumione, jakby dobiegały z daleka.
Tak już ze mną źle? Już się zaczęły omamy? – pomyślał ze zdumieniem.
Otworzył schowek i wyjął z niego metalowy kubek z uszkiem. Wierny towarzysz wszystkich wypraw na pustynię i tym razem był na miejscu. János nalał sobie wody i pił łapczywie, pilnując, by nie uronić ani jednej cennej kropli.
Nie pomogło. Znów usłyszał głosy. Tym razem były wyraźniejsze.
Stuk. Stuk. Stuk.
– Wariuję – szepnął cicho do siebie. – Wariuję…
Kiedy zobaczył dłonie odgarniające piach z szyb, zaczął dziękować wszystkim znanym sobie bogom. Beduini pracowali szybko, rozmawiając między sobą tak gwałtownie, jakby się sprzeczali.
Jeden z nich oczyścił drzwi i otworzył je na całą szerokość. Jánosowi po duchocie panującej w aucie nawet gorące pustynne powietrze wydawało się rześkie jak po burzy. Zachłystywał się nim, łapiąc gwałtownie oddech.
Czterej brodaci mężczyźni z turbanami na głowach krzyczeli jeden przez drugiego, wyszarpując sobie nawzajem Szenveya z rąk. Mówili po arabsku, więc chłopak rozumiał tylko pojedyncze słowa. Już miał zacząć wyjaśniać im wszystko na migi, gdy nagle przypomniał sobie o Translatorze, niewielkim urządzeniu, które zostawił mu Lászlo. Pozwalało ono porozumiewać się w każdym języku świata. Na szczęście mogły go używać także charłaki, a nawet – w wyjątkowych przypadkach – mugole. János włączył szybko Translator i rozpoczął wyjaśnienia.
Beduini okazali się czarodziejami. Wcale nie zdziwił ich dziwny sprzęt, którym posługiwał się Węgier, za szerokie pasy zatknięte mieli różdżki.
– Allach się tobą opiekuje, cudzoziemcze. Niewielu przeżywa gniew dżina… – powiedział najwyższy, w jasnym zawoju. – Pustynia jest niebezpieczna dla takich jak wy. Pojedziesz z nami.

***

Wielbłąd szedł dziwnym, nieco chwiejnym krokiem. János chybotał się na jego grzbiecie, kurczowo trzymając się łęku siodła. Z tej perspektywy pustynia wydawała mu się zupełnie inna. Czuł, jakby brał udział w odwiecznym spektaklu, którego częścią byli ludzie przemierzający morze piasku na wielbłądach, zdając się na łaskę i niełaskę żywiołu.
To nie tak miało być, mówił sobie w duchu. I pewnie stałoby się inaczej, gdyby nie…
Ilekroć myślał o życiu, jakie prowadzi, temat charłactwa pojawiał się w tych rozważaniach prędzej czy później. Choć usiłował o tym zapomnieć, to ta przypadłość stanowiła tak naprawdę istotę jego życia. Wszystko byłoby inne, gdyby nie charłactwo.
A może to była próba? Próba wiary, charakteru, wytrzymałości… Ile jeszcze kopniaków od losu jest w stanie znieść, zanim się załamie? Zawieszony pomiędzy życiem i śmiercią, naturą i cywilizacją, niepewny i zagubiony.
Parsknął śmiechem. Gdyby Lászlo go teraz usłyszał, zapewne rzuciłby cierpką, lakoniczną uwagę o tym, że takie roztkliwianie się do niczego nie prowadzi. Faktycznie. Nie prowadziło. Ale János musiał o czymś myśleć, a taki temat idealnie nadawał się do roztrząsania na wszystkie możliwe strony.

***

János widział obóz Beduinów po raz pierwszy w życiu. Kilkanaście namiotów porozstawiano w oazie, gdzie połyskiwał w słońcu mały, zapiaszczony zbiornik z wodą, wzbierający tylko po okresowych deszczach. Pustynia mogła dać swoim dzieciom tylko tyle i aż tyle. Skały, otaczające oazę z trzech stron, chroniły ją przed silnym wiatrem, kilka rachitycznych drzewek dawało nikły cień.
Słońce powoli zachodziło za czerwonym masywem. Arabowie wylegali z namiotów, by przyrządzić posiłek. Kobiety, zakutane w wielokolorowe zawoje, kryły się przed spojrzeniami białego człowieka. Wiedziały, że nie należał do ich świata. Tak naprawdę nie należał do żadnego.
Lászlo opowiadał mu kiedyś o magii, jaką stosowali Beduini. Była zupełnie inna od tej, którą posługiwali się ludzie z Europy. Stanowiła jedynie środek, nigdy nie cel. Wieczna koegzystencja z pustynią nauczyła arabskich czarodziejów także współistnienia z magią. Wiedzieli, że należy nie tylko brać, ale i dawać. A jeżeli już brać, to z wielką ostrożnością.
Jedna z kobiet – a może była to młoda dziewczyna? – podeszła i podała mu mały placek z mąki i wody. Miała duże, czarne oczy, patrzące na Jánosa z zaciekawieniem.
To dziwne, pomyślał Szenvey, ja jestem dla nich egzotyczny tak samo, jak oni dla nie…
Kobieta nie odzywała się, patrzyła tylko, patrzyła tak, że wystarczało to za wszystkie słowa świata. W jej milczeniu więcej było treści niż w setkach pytań i odpowiedzi.
– Jak masz na imię? – zapytał, chcąc przerwać ciszę.
Arabka zmieszała się, popatrzyła na niego przerażonymi oczami i odeszła szybko. Dopiero kiedy wszyscy poszli już spać, tylko János siedział wciąż przed namiotem, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, przyszła i usiadła obok.
– Jesteś charłakiem? – zapytała. Miała niski głos o łagodnym brzmieniu.
János skinął głową.
– Nigdy żadnego nie widziałam…
– Dlaczego? – zapytał, zanim zdążył ugryźć się w język.
– Oni nie mieszkają z nami. Są zbyt słabi, muszą odejść. Żyją gdzieś na środku pustyni – wyjaśniła kobieta. – Tylko Starsi wiedzą dokładnie, gdzie.
Jánosowi przemknęło przez myśl, że może on sam nie jest w tak złej sytuacji. Jego przecież nikt nie wygania z domu tylko dlatego, że jest inny.
– A co, jeżeli zechcą wrócić?
– Właśnie dlatego ich oślepiamy…

***

Znów kołysał się na grzbiecie wielbłąda, wlepiając oczy w drgający od upału horyzont. Zaschło mu w ustach, oblizywał raz po raz spieczone wargi. Arab-przewodnik zauważył to i rzucił mu manierkę z wodą. János pił łapczywie, małymi łykami, myśląc o tym, że właściwie ma szczęście. Gdyby urodził się Arabem, wiedziałby od najmłodszych lat, do jakiej grupy należy. Byłby przegrany już na starcie.
Zbliżali się do El-Fajum, widać już było lśniącą iglicę minaretu. Szenvey mógł dostać się z miasteczka do Kairu bez trudu. Kierowca i samochód czekały na niego w willi Lászlo.
Kiedy dotarli na skraj pustyni, Beduin pomógł Jánosowi zsiąść, po czym wsiadł na swojego wielbłąda i chciał odjechać. Po chwili jednak odwrócił się, spojrzał na Węgra i powiedział:
– Pustynia nie lubi takich jak ty. Trzymaj się od niej z daleka.

***

Dom był cichy i ciemny. János myślał, że powinno stać się inaczej. Miało go witać światło i ciepło, tak odmienne od mroku i chłodu pustynnej nocy.
Tylko w jednym pokoju paliła się mała lampka – to Lászlo czytał książkę. Chłopak stanął w drzwiach, opierając się o futrynę. Hrabia podniósł wzrok na bratanka.
– Więc jednak raczyłeś wrócić?
– Tak.

KONIEC

  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #289628 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3291

Idril Celebrindal Napisane: 14.12.2006 20:12


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


I czego Ty się bałaś, Wiećmo ukochana? Mam świeczki w oczach po prostu. Pierwszy raz ktoś napisał coś specjalnie dla mnie :* :* :*
Ciężko mi napisać ten komentarz, bo za dużo tu rzeczy, które lubię - zarówno w Twoim pisaniu, jak i w literaturze w ogóle. Więc będzie po kolei, żebym o niczym nie zapomniała.

A jak Andromeda
Lubię Twoją Andromedę. To kwintesencja tego, jak wyobrażam sobie najstarszą z panien Black. Wydaje mi się, że ona naprawdę mogła taka być. Na przekór znielubionej rodzinie, robi wszystko na opak - nieświadomie, ale jednak. Blackowie brzydzą się mugolstwem? Andra jest nim zafascynowana. Blackowie są wyniośli? Andra jest normalna.

C jak Ciepło
Kocham ficki tak ciepłe, jak ten. Przez które człowiek płynie wolno, niespiesznie, może się rozkoszować słowami, uczuciami. Nad którymi się można zatrzymać i pomyśleć. Atmosfera troszkę jak ze "Smażonych zielonych pomidorów". Mru.

E jak Emocje
Najbardziej - prócz oczywiście miłości Teda i Andromedy - zaznaczone są tutaj te uczucia, które wiążą Andrę z rodzinnym domem. Z jednej strony ulga, że nie musi tam nadal żyć, ale z drugiej strony coś jakby żal, smutek. Może to nadinterpretacja, bo nigdzie nie zostało to napisane wprost, ale wydaje mi się, że Twoja Andra tęskni za normalnym rodzinnym domem i jednocześnie wie, że to marzenie nigdy się nie spełni.

H jak Hotel
Podoba mi się ten hotelik na uboczu. Kameralnie, spokojnie, a jednak rysuje nam się na horyzoncie jakaś Tajemnica.

I jak Iskierki
Znaczenie tytułu wciąż pozostaje dla mnie tajemnicą. Ale jest tak optymistyczny i wywołuje skojarzenia z zimnymi ogniami, że ilekroć na niego patrzę, muszę się uśmiechnąć.

M jak Miasto
A to już moje niczym nieusprawiedliwione chciejstwo, ale... Neluś, zabierz ich do magicznego Wiednia! Marzy mi się wspaniały opis magicznej części miasta, a wierzę w ciebie i wiem, że podołasz.

N jak Normalność
To pierwsze słowo, jakie przychodzi na myśl po przeczytaniu tego tekstu. Tonksowie są normalni - w dobrym tego słowa znaczeniu. Ze względu na pochodzenie Andromedy ciężko ich zaliczyć do typowych szaraczków, ale w codziennym życiu niczym się bardzo nie wyróżniają. Ot, młode, kochające się małżeństwo. A ja szukam tej normalności w fickach, przebierając w zalewie wielkich słów i wiekopomnych czynów. Szukam czegoś takiego jak to, co pokazuje zwyczajne życie, okraszone dozą przygody.

S jak Staruszka z pudlem
Podejrzewałam, że jest czarownicą. Szalenie podoba mi się, że z jej postacią pojawia się nam tutaj również H jak HISTORIA, a to zaspokaja mojego bzika.

S jak Szekspir i "Sen nocy letniej"
Trafiłaś mnie tym. Na amen. Uwielbiam Szekspira i "Sen nocy letniej". Od razu staje mi przed oczyma filmowa adaptacja z Michelle Pfeifer jako Tytanią i Calistą Flockhart, Sophie Marceau oraz Kevinem Kline'em. I ta wspaniała muzyka, "Traviata"... Mrrrr...
Kocham tę komedię Szekspira chyba najbardziej ze wszystkich jego dzieł. Jest fantastyczna!

T jak Ted
Nie wiemy z kanonu, jaki był Ted. Mógł być taki, jak Twój. Ciepły, opiekuńczy, na wskroś normalny, bez żadnych odchyłów w stronę ciągot do władzy czy czarnej magii. Pozwolił znaleźć Andromedzie swoje miejsce na ziemi, dał jej to, czego najbardziej potrzebowała. Podoba mi się w nim to, że Andra zawsze może na niego liczyć, że ma w nim takie oparcie.

No i jeszcze perełki. Nie mogłam się powstrzymać:
QUOTE
W tamtym domu zawsze się gubiła, tam było wszystkiego za dużo. Za dużo drzwi, za dużo okien, za dużo niepotrzebnych mebli, za dużo bibelotów, portretów przodków wiszących na ścianach. Miała wrażenie, że te rzeczy ją przygniatają (...)

QUOTE
Zawsze podziwiała to podejście do życia swojego męża. Spokojne, niespieszne, mamy czas, czego nie zrobimy dziś, zrobimy jutro. Nikt nas nie goni. Zupełnie tak, jakby żył gdzieś w Ameryce Południowej lub chociaż na południu Europy, a nie w Wielkiej Brytanii.

QUOTE
Dla niego ważna była jego Andra, wesoła i spontaniczna, Andra z ciemnymi lokami, które czasem upinała do góry, Andra, która niekiedy rozmawiała z nim wierszem.
Nie była już panienką Black, ani czarną owcą, z którą rodzina nie chce utrzymywać kontaktów. Przy nim była sobą.
Po prostu Andromedą.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #287903 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 6045

Idril Celebrindal Napisane: 14.12.2006 19:58


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


A zatem tak... Napisałam to już jakiś miesiąc temu, przeszło wielokrotną betę, a i tak jeden fragment wciąż mi zgrzyta. Słowo to oporne tworzywo. Lepsze już chyba nie będzie. A przynajmniej ja na chwilę obecną nie umiem napisać tego lepiej.

Z dedykacją i ogromnymi podziękowaniami dla nieocenionych Mad i Skajuśki, które wywróciły ten tekst do góry nogami. Wiećmy Drogie, gdyby nie wy, to ten tekst nie byłby nawet w połowie tak dopracowany, jak jest teraz!

A teraz... W Wasze ręce!




Kolęda dla nieobecnych


1.

– Bill, umyj ręce, kochanie… – Molly Weasley krząta się wokół stołu, układając talerze. – Arthurze! Na Merlina, Arthurze, zostawże wreszcie te mugolskie światełka i pomóż chłopcom się ubrać.
Kobieta nachyla się nad piecem, w czym przeszkadza jej wydatny brzuch. W domu czuć zapach korzennych przypraw i pomarańczy. W rogu salonu stoi choinka, którą pan Weasley oplata mugolskimi lampkami, usiłując zaczarować je tak, by świeciły. Bliźniacy demonstrują imponującą pojemność płuc, siedząc w wysokich krzesełkach.
Pudding stoi na kredensie, przyozdobiony śnieżynkami z lukru. Nad wejściem do pokoju stołowego wisi jemioła.


***

To pierwsze tak wyraźne wspomnienie Percy’ego ze świąt w Norze. Wcześniejsze Gwiazdki zlewają się ze sobą, pamięta tylko urywki – matkę, ojca w odświętnej szacie, Billa, dumnego z dziecięcej różdżki, wreszcie siebie samego, siedzącego pod choinką i rozdzierającego papier na prezentach.
– Przesuń się, Percy, zawadzasz mi. – Penelopa nakrywa do stołu. – Dopilnuj, żeby Rupert umył porządnie ręce.
Weasley myśli, że kiedy podniesie głowę znad „Braci Karamazow”, zobaczy rudy kok. Nic z tego. Włosy Penelopy są czarne.
– Jutro przyjeżdżają moi rodzice – przypomina kobieta.
Do salonu wchodzi pięcioletni Rupert, mała kopia Percy’ego. Demonstruje ojcu czyste ręce. Jest wojennym dzieckiem, urodzonym w roku, kiedy pokonano Czarnego Pana. Ale już nie pamięta Voldemorta. Nie wie, jakim lękiem to imię napawało jego rodziców.
Dostojewski ląduje na stoliku, z zakładką wystającą spomiędzy stron.
– Pamiętaj – odzywa się Percy – że jutro przyjeżdża babcia Matylda. Masz być grzeczny.

Dziecko kiwa głową. Patrzy na ojca w zamyśleniu i odzywa się dopiero po chwili.
– Tata, a dlaczego ja mam tylko jedną babcię? Inne dzieci w przedszkolu to mają dwie… – Rupert siada na krześle z markotną miną, wyprostowany jak struna. Wie, że jeżeli się zgarbi, dostanie burę.
Percy jest zmieszany.
– Bo… – plącze się. – Bo… Jesteś za mały, żeby to zrozumieć – pada standardowa odpowiedź.
– Ale tata… – próbuje dyskutować Rupert, choć wie, czym się takie próby kończą. Ojciec ucisza go jednym spojrzeniem.
Problem w tym, że Percy sam nie wie, dlaczego nie pogodził się jeszcze z rodziną.

***

Pani Weasley kończy przygotowywania do świątecznego obiadu. W domu pachnie cynamonem i pomarańczami. Bill leży na kanapie w salonie, obłożony nasączonymi eliksirem bandażami. Znów bolą go blizny. Fleur nakrywa do stołu, zerkając na męża. Ale Bill się nie skarży. Myśli. Myśli o Percym, tym sukinsynu, i o tym, że mijają kolejne święta, a ten gnojek wciąż unosi się honorem.
Pan Weasley, jak co roku, usiłuje zmusić mugolskie lampki do posłuszeństwa, szamocząc się z poplątanym sznurem.
– Arthurze, przecież wiesz, że nie zadziałają. – Molly uśmiecha się z politowaniem.
Ojciec nigdy się nie zmieni, myśli Charlie.
I dziwi się jednocześnie matce, że potrafi z uśmiechem na ustach siedzieć między nimi, chociaż tak naprawdę myślami jest przy wielkim nieobecnym. Gdyby Charlie miał pewność, że rozmowa przyniesie jakiekolwiek rezultaty, dawno wybrałby się do Percy’ego i przetłumaczył mu dobitnie kilka rzeczy. Ale wie, że to nic nie da. Zarobiłby tylko kilka gorzkich słów i jedną kłótnię z bratem więcej.



2.
Ojciec zapala świeczki na stole. Dzieci hałasują, tylko dziesięcioletni Bill siedzi cicho, schludnie ubrany. Charlie już zdążył ubrudzić się sokiem, a bliźniacy jedzą czekoladę, śmiejąc się wesoło i pokazując nieliczne zęby. Rączki i buzie mają lepkie od słodkiego specjału. Percy bawi się w kącie swoim drewnianym niuchaczem Merlinem, opowiadając przy tym na głos jego mrożące krew w żyłach przygody. Matka podśpiewuje pod nosem kolędy. „Przybieżały do Betlejem trzy pufki…”

***

Jest cicho. Penelopa skończyła przygotowywać stół i przebiera się w sypialni. Zakłada ciemną spódnicę i kremową bluzkę, wkłada sznur rzecznych pereł. Czarne włosy związuje w koński ogon.
Rupert siedzi prawie bez ruchu, bojąc się wygnieść potraktowaną Zaklęciem Prasującym koszulę. Zerka raz po raz na ojca, pogrążonego w lekturze. Blask świec odbija się od okularów w rogowych oprawkach. Okulary Percy’ego fascynują Ruperta. Mały pamięta awanturę, jaka wybuchła, kiedy mama chciała kupić tacie inne oprawki. Tata się wściekł i nie pozwolił ich ruszyć. A potem zrobił się smutny, zupełnie tak, jak za każdym razem, kiedy mama wspomina o tej drugiej, nieznanej babci.
Penelopa wychodzi z sypialni, pozostawiając za sobą ulotny zapach perfum. Spogląda z niepokojem na zegarek. Już po wpół do piątej. Powinni zacząć świąteczny obiad pół godziny temu. Ale indyk wciąż jest twardy.

***

Indyk dochodzi w piekarniku, przyprawiając swoim zapachem wszystkich domowników o ssanie w żołądkach. Pani Weasley przygląda się stołowi. Pośrodku leżą gałązki ostrokrzewu, Arthur zapalił już świeczki. Molly liczy nakrycia. Bill, Fleur, Charlie, bliźniacy, Ron, Ginny, Harry, ich dwoje…
– Fleur, jest o jedno nakrycie za mało!
Ale ona tego nie słyszy. Stroi się w pokoju. Pani Weasley podchodzi do kredensu i wyjmuje jeszcze jeden talerz.



3.
W Norze mieszają się setki świątecznych zapachów. Nawet ghul na poddaszu przestał walić w podłogę i wciąga nosem wspaniały aromat. Niedługo zacznie się obiad. Wszystkie wskazówki zegara stoją w pozycji „Piekielnie głodny”. Wszystkie oprócz jednej. Ta najmniejsza wskazuje na „Ciągle w brzuchu Molly”.
W salonie rodzi się konflikt. George… a może Fred okłada swojego brata łyżeczką, w odwecie za wyrwany kawałek czekolady. Zmaltretowana, na wpół roztopiona czekoladowa żaba skacze niemrawo po dywanie, usiłując znaleźć się jak najdalej od dwóch rudowłosych diabląt.
– Fred, George, przestańcie natychmiast! – Molly wkracza do pokoju. Jedno spojrzenie matki wystarcza, by bliźniacy przybrali miny niewiniątek i zaprzestali rękoczynów.


***

Penelopa wyciąga indyka z piekarnika.
Lepszy nie będzie, wzdycha z rezygnacją.
Gotowanie nie jest jej mocną stroną.
Stawia mięso na stole i zaczynają jeść. Posiłek upływa im w milczeniu, z rzadka przerywanym prośbami o podanie soli. Nie mają o czym rozmawiać. Czy raczej – nie mają odwagi, by zdobyć się na szczerą rozmowę. Mały też siedzi cicho. Nic dziwnego, jest wychowywany w myśl zasady, że dzieci powinno być widać, a nie słychać.

***

Jest głośno, jak zwykle. Wszyscy mówią jeden przez drugiego. Zajadają soczyste mięso, piją białe wino. Bliźniacy wyśpiewują kolędy, zagłuszając śpiewającą sopranem kobietę z CRR. Bill, trzymając Fleur za rękę, zaśmiewa się z opowieści Charliego. Pani Weasley patrzy na całą swoją rodzinę. Udaje, że jest szczęśliwa.



4.
Choinka stoi pod oknem w pokoju stołowym. Jest żywa, wysoka do sufitu i obwieszona setkami papierowych zabawek, robionych przez chłopców. Wielokolorowy łańcuch oplata ją licznymi zwojami. Arthur rezygnuje wreszcie z mugolskich światełek, wyciągając z pudełka czarodziejskie lampki. Różnokolorowe bombki są pomalowane w świąteczne motywy. Z jednej uśmiecha się bałwanek, z drugiej mruga gwiazdka, na innej znów widać wesołego renifera.
Przy stole jest gwarno. Dzieci przekrzykują się, opowiadając o prezentach, które przyniesie im w nocy święty Mikołaj. Charlie wymach..e energicznie widelcem, demonstrując, jak będzie wyglądała jego wymarzona miotła. Molly patrzy na swoją rodzinę, dziękując losowi, że Arthura nie wezwano na akcję. Jest wojna, choć starają się spychać tę świadomość w najodleglejsze zakątki umysłu. Pani Weasley boi się nie o to, że przegrają. Obawia się, że ktoś z jej bliskich nie doczeka następnych świąt.


***

Jest cicho, Rupert poszedł już spać. Penelopa i Percy siedzą, każde w swoim fotelu, i piją wino. Na przykrytym białym obrusem stole stoi patera z ciastem. Jest nienaruszona. Kawałki keksu obsychają, piernik twardnieje. Nawet małe ciasteczka z francuskiego ciasta, posypane grubym cukrem kryształem leżą tak, jak je ułożyła pani domu.
Choinka w kącie salonu jest, obok kominka, jedynym źródłem światła. Czarodziejskie lampki płoną mdłym blaskiem, odbijając się w srebrnych bombkach. W mieszkaniu Percy’ego nawet choinka sprawia wrażenie chłodnej.

***

Kawałki ciasta znikają jeden po drugim. Pełne orzechów, rodzynek, jeszcze ciepłe i puszyste, są dumą Molly. Nawet Fleur je z apetytem.
Mugolskie światełka odmawiają współpracy. W akompaniamencie cichego syku przepala się dziesięć lampek. Papierowe ozdoby i kolorowe bombki wirują, wprawione w ruch zaklęciem. W pokoju pachnie igliwiem i żywicą.



5.
– Czy mogę schować te talerze? – pyta pan Weasley, wyrywając żonę z zadumy. Kobieta wpatruje się w dwa nienaruszone nakrycia, stojące na stole. – Fabian i Gideon już nie przyjdą.
– Ale oni przecież…
– Molly, one nie będą więcej potrzebne. Pochowaliśmy ich trzy miesiące temu.


***

– Dlaczego nie napiszesz do domu? – pyta wreszcie Penelopa. – Nie możesz do końca życia udawać, że ich nie ma. Rupert zaczyna się dopytywać. Kiedyś będziesz musiał coś z tym zrobić.
– Nie zaczynaj po raz kolejny! Rozmawialiśmy już o tym. – Weasley podnosi głos.
– Ciszej! Obudzisz dziecko. – Penelopa wskazuje na drzwi do pokoju. – Mógłbyś chociaż spróbować.
– Po co? – prycha z irytacją Percy. – Oni i tak nie pamiętają.

***

Jest już cicho. Ginny, Ron i Harry poszli na spacer, reszta rozeszła się do swoich pokojów. Molly kończy zmywanie naczyń, słuchając radia, w którym ciepły alt śpiewa:
Przyjdź na świat,
By wyrównać rachunki strat,
Żeby zająć wśród nas
Puste miejsce przy stole.
Jeszcze raz
Pozwól cieszyć się dzieckiem w nas
I zapomnieć, że są
Puste miejsca przy stole.*

Pani Weasley wie, że czasami nie da się zapomnieć.
W salonie ciepły poblask z kominka maluje na ścianie fantazyjne cienie. Czarodziejskie lampki na choince płoną jasnymi płomykami. Pan Weasley rozgląda się, czy żona nie widzi i ukradkiem chowa jedyne pozostałe nakrycie, które Molly co roku uparcie stawia na stole.

KONIEC

* Fragment utworu Zbigniewa Preisnera "Kolęda dla nieobecnych".
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #287899 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3547

Idril Celebrindal Napisane: 10.12.2006 18:33


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Dobrze napisane miniaturki mają to do siebie, że czyta się je szybko, ale na długo pozostają w pamięci. I ten tekst taki właśnie jest. Krótki, ale uderza mocno. Bella i Rodolphus - niby temat oklepany, a okazuje się, że jednak coś da się jeszcze wyciągnąć. Narracja prowadzona spokojnie, nie pędzi, nie gna na złamanie karku. Refleksje jak najbardziej na miejscu, trafne porównania. Jedyne, co mnie nieco rozczarowało, to brak jakiejś wyraźnej puenty. Miniatury mają to do siebie, że potrzebują mocnegoo kopa dla czytelnika na sam koniec. I chociaż zakończenie jest bardzo zgrabne, to jednak brakuje mu czegoś. W dłuższym tekście bym się nie uczepiła. Ale w tak krótkim to... mus, przynajmniej jak dla mnie. Czy ja się aby nie czepiam?
  Forum: Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #287457 · Odpowiedzi: 23 · Wyświetleń: 19912

Idril Celebrindal Napisane: 06.12.2006 13:59


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Jestem wredne prosię, wiem. Miałam przeczytać i skomentować już dawno. Ale zawsze coś mi przeszkadzało. Jednak wreszcie przeczytałam i powiem ci jedno, Wiećmo Kochana. To robi wrażenie. Robi cholernie duże wrażenie.
Nie jest słodko, widać ten światłocień. Są brzydkie uczucia, ukrywane przez ludzi za maską, to, o czym piszesz, jest boleśnie prawdziwe. Odnoszę wrażenie, że tutaj każdy nosi maskę.
Abigail - bo nie miała wyboru. Nosiła maskę u Malfoyów w domu, ograniczając do niezbędnego minimum własną nieokiełznaną naturę.
Lucjusz - bo tak naprawdę w głębi duszy nie jest do końca zły: Wszystko się zmieniło, kiedy on się odrodził.
Lucjusz oczywiście musiał przy tym być.
Ja wiedziałam, że on nie jest takim oszołomem jak wy, ale to ukrywał, niestety. Pierwsza zauważyłam, że na swój sposób kocha Narcyzę. Wiedziałam, że przynosił jej fiołki, ale nie powiedziałam jej tego.

Narcyza - bo taką rolę jej narzucono. Grać zimną sukę, wyniosłą arystokratkę, byleby tylko zniszczyć część tego dobra, które w sobie miała.
Wreszcie Rudolf - bo był zbyt bierny, by przeciwstawić się żonie, za bardzo uległy, by powiedzieć "Nie".
To jest bardzo gorzkie, zwłaszcza ostatnie słowa: Zdejmie maskę kryminalisty dla swojej córki. Tylko na ten czas, na jaki z nią zostanie.
Potem wróci do Bellatrix i Czarnego Pana.
Wróci, bo wie, że nie może od nich odejść.
Nigdy od nich nie odejdzie.

Wydaje mi się, że ten fick jest tak naprawdę o szukaniu tej zapomnianej części siebie, przykrytej na co dzień maską, bo tak bezpieczniej, wygodniej. Bo człowiek bez maski jest bezbronny, wystawiony na cel innych ludzi. Może to jest nadinterpretacja, ale powiem ci jedno, Neluś. To twój najlepszy jak dotąd tekst. Porusza, naprawdę porusza i daje człowiekowi do myślenia.
Tym bardziej się cieszę, że to moje "Zwyczajne życie" było dla ciebie inspiracją.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #286964 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 6224

Idril Celebrindal Napisane: 06.11.2006 21:09


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Sęk w tym, Malamando, że powinni być. Bo z jakiegoś konkretnego powodu nazywają się tak a nie inaczej. Po to czerpie się postacie z kanonu - żeby rozwijać tę wizję w oparciu o to, co napisała JKR. W oparciu, nie obok tego. Bo - pytam raz jeszcze - po co umieszczać w tekście postacie tak różne od pierwowzorów? Nie lepiej wymyślić własną postać? Tu nie chodzi o to, żeby Hermiona była wszędzie taka sama, a Luna mówiła tylko o narglach. Ale to, jakie są w kanonie, stanowi pewien wyróżnik. Co byś powiedziała, gdyby McGonagall przyszła pewnego dnia na lekcję w szacie z dekoltem do pępka i przywitała się "Joł, ziomki"? Wiem, że to przejaskrawienie, ale służy do zobrazowania pewnego trendu, który widzę u Kitiary, a który nazywam na własny użytek "chędożyć kanon". Bo to, że postacie zachowują się zupełnie inaczej niż w kanonie jest podyktowane zwykłym chciejstwem autorki.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #283396 · Odpowiedzi: 264 · Wyświetleń: 900709

Idril Celebrindal Napisane: 01.11.2006 22:20


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Ten odcinek sponsoruje "Angielski pacjent". Gdyby nie ten film, to pewnie tekst nadal leżałby na dysku, a pewien Węgier być może nosiłby zupełnie inne imię.
Za zbetowanie dziękuję Arthurowi Weasleyowi.



Sirocco dało za wygraną już po czterech dniach. Tak jak uprzedzał Siergiej, spadło coś, co miejscowi nazywali deszczem – kilka wielkich kropel, niosących ze sobą zawieszony w powietrzu pył. Niebo znów odzyskało błękitny kolor i słońce wydawało się mniej przyćmione. Upał jednak wcale się nie zmniejszył, a wręcz przeciwnie. Tylko noce przynosiły ochłodę, ale wtedy z kolei robiło się bardzo zimno.
Deszcz spadł wieczorem, toteż po zapadnięciu zmroku wszyscy wylegli przed namioty i siedzieli przy ognisku, rozmawiając i dowcipkując. Alice okryła się szczelniej kupioną na suku chustą i słuchała dykteryjek łamaczy. A mieli ich niemało – zarówno z kursu, jak i z pracy w terenie.
– …a wtedy podchodzi do niej egzaminator i mówi: „W tym momencie zamknęła się pani w grobowcu, życzę miłego wychodzenia”. Zostawił ją, wyobrażacie sobie? Na początku w ogóle się nie zorientowaliśmy, że coś jest nie tak. Dopiero jak nie przyszła na obiad, to nas tknęło. Szukaliśmy po całym uniwerku, zanim wreszcie ją znaleźliśmy. Siedziała w środku jak kupka nieszczęścia i nie mogła się wydostać. Oblali ją po tym egzaminie i wywalili ze szkoły. Cały wydział miał nieziemski ubaw, bo to faktycznie była straszna sierota i nie pojmuję, jakim cudem zdała egzaminy wstępne.
Łamacze zarechotali. Alice była naprawdę ciekawa, jakim cudem tyle osób zdołało przetrwać do końca kursów, a później nie dać się zabić przy pierwszej akcji. To, co opowiadali czarodzieje sprawiało, że dziennikarce jeżyły się włoski na karku. Znikające komnaty, niewykrywalne normalnymi metodami zaklęcia, zakrzywienia czasu i przestrzeni wewnątrz grobowców oraz świątyń, paskudne pułapki, czyhające wewnątrz na nieostrożnych badaczy.
– Jutro spróbujemy się dobrać do tego dużego grobowca – powiedział Siergiej. – Bill, Katia, zajmiecie się tym. I jutro przysyłają nam nowego, Bułgara. Popow czy jakoś tak. Zajmiecie się nim, wdrożycie w obowiązki i wrzucicie od razu na głęboką wodę.
Katia pokiwała głową, ale jej uśmiech wyraźnie zbladł. Zerknęła na Billa i odeszła od pozostałych. Maureen, ciemnoskóra Amerykanka o włosach splecionych w setki warkoczyków, popatrzyła na Weasleya pytająco. Ten wzruszył tylko ramionami z zakłopotaniem.
– Gryzie cię to? – zapytała dziennikarka, siadając obok Katii na szczycie wydmy. Była nieco zdyszana. Rosjanka kiwnęła głową i wbiła wzrok w piasek.
– Bill wyjechał. Ja miałam pilnować Młodego – powiedziała, bardziej do siebie niż do Alice. – Zawiodłam. Mogłam się domyślić, że zrobi coś takiego, mogłam… Pytasz jako dziennikarka? – urwała, patrząc na pannę Craft podejrzliwie.
– Nie. – Czarownica pokręciła z oburzeniem głową. – Nie jestem z brukowca, tylko z poważnego czasopisma poświęconego podróżom.
– Taki czarodziejski „National Geographic”? – zapytała Katia.
Alice przytaknęła, dziwiąc się, skąd łamaczka zna mugolski miesięcznik.
– Wiesz, moi rodzice są mugolami. Jestem pierwszą czarownicą w rodzinie od trzystu lat.
– A teraz? Co cię tak martwi?
– Boję się, że wszystko się powtórzy. Jak znam życie, podeślą nam jakiegoś młokosa zaraz po kursach, który nie ma więcej pojęcia o pracy w terenie, niż to, co zrobił w czasie praktyk. A wygląda to tak, że dają ci tam stare papirusy i każą się męczyć nad hieroglifami, ewentualnie pozwalają popatrzeć na pracę w pełni wykwalifikowanych łamaczy. Byle taki żółtodziób niczego nie dotykał, bo jeszcze, broń Merlinie, spieprzy. Prawdziwa szkoła życia zaczyna się dopiero tutaj, w terenie. I czasami to nie wystarcza. Rozumiesz, o czym mówię, prawda? – Podniosła leżący kawałek suchorośla i zaczęła rysować na piasku esy-floresy. – To nie jest tak, jak uważają niektórzy – dużo zabawy i jeszcze więcej pieniędzy. Owszem, zarabiamy nieźle, ale to nie żadne kokosy. I co dzień ryzykujemy życiem.
– A rzuciłabyś to, gdybyś mogła?
– Żartujesz?! – żachnęła się Katia. – Kocham tę pracę. Wiesz, jak trudno było w latach osiemdziesiątych i wcześniej, jeszcze w Związku Radzieckim, uzyskać zgodę na wyjazd za granicę? To graniczyło z cudem, nawet wśród czarodziejów. Siergiej na przykład… Wątpię, by kiedykolwiek wrócił do Rosji. Zniknął sprzed nosa wywiadowi dosłownie w ostatniej chwili. KGB bardzo się nim interesowało i może nadal coś na niego mają. Koło mnie też się kręcili, ale to była końcówka i jakoś się wyplątałam. Natasza również miała przez nich problemy. Teraz jest lepiej, ale… – urwała.
Alice słuchała ze zdumieniem, nie po raz pierwszy zdając sobie boleśnie sprawę ze swej ignorancji. Nie interesowała się krajami za Żelazną Kurtyną, mało o nich wiedziała. Myślała, że tylko w Wielkiej Brytanii mieli problemy – Sam-Wiesz-Kto, śmierciożercy… A tymczasem okazywało się, że bardzo się myliła.
– Nie chcesz wracać?
– A po co?

***

Igor Popow przyleciał porannym świstoklikiem z Sofii. Był niskim, smagłym mężczyzną z szopą czarnych włosów opadających na czoło. Pod grubymi, zrośniętymi brwiami błyszczały ciemne oczy. Zgodnie z przewidywaniami Katii, nigdy wcześniej nie pracował w terenie.
– Nie ścierpię żadnej samowoli, rozumiemy się? – Dziewczyna stanęła naprzeciw Bułgara i popatrzyła na niego twardo. – Żadnych genialnych pomysłów typu „pójdę tam sam i pokażę im, jaki jestem dobry”. Przez taką głupotę twojego poprzednika zbierali ze skał pęsetą.
– Katia… Mogę cię prosić na słówko? – przerwał jej Bill, prowadząc Rosjankę na ubocze. – Nie strasz go od razu na początku.
– Nie wygląda na takiego, co się przesadnie boi – prychnęła dziewczyna.
– Za to Młody wyglądał… – odparował Weasley. – Mnie też to boli, wierz mi. Ale przestań, na Merlina, przestań się tak zachowywać!
– Tak? To znaczy jak?! – zaperzyła się Katia. – To, że ze mną swego czasu sypiałeś nie daje ci jeszcze prawa, żebyś ciągle grał dobrego wujka!
– Uspokójcie się – powiedział cicho Siergiej. – Nie żebym był przeciwny zdrowej, oczyszczającej atmosferę kłótni, ale może po godzinach, co? Poza tym… nowy patrzy.
Alice obserwowała Bułgara znad stosiku notatek. Stał spokojnie, nieco zdezorientowany, ściskając w ręku szmaciany plecak. Ubrany w staromodne spodnie z płótna i białą koszulę, przypominał jej własnego dziadka – mugola, pracującego przed wojną jako archeolog. Dziewczyna nigdy go nie poznała. Zginął w czterdziestym drugim, zestrzelony nad Saharą. Miała tylko jedno jedyne zdjęcie, czarno-białe i w dodatku nieruchome, na którym Geoffrey Craft – wąsaty mężczyzna w kepi – stoi pośród złocistych piasków pustyni. Woziła je wszędzie ze sobą, wetknięte pomiędzy strony Kiplinga.
Cała rodzina uważała, że właśnie po dziadku Alice odziedziczyła zamiłowanie do podróży i niespokojnego ducha.
– Nie damy rady wziąć się dzisiaj za ten największy grobowiec – poinformował zwierzchnika Bill po chwili milczenia. – Sirocco przeszkodziło nam w pracy i nie zdołaliśmy otworzyć wewnętrznych drzwi w poprzednim.
– Trudno – westchnął Siergiej. – Bierzcie się do roboty. Musimy szybko znaleźć coś konkretnego, bo egipskie Ministerstwo Magii się niecierpliwi i czeka na swoją dolę od Gringotta.
– Słyszałam, że miejscowe władze często zamykają wykopaliska – wtrąciła się Alice. – Czy was też to może spotkać?
– Nam to raczej nie grozi. Jednak mugolskim ekipom często cofają koncesje – potwierdził Bierniew. – Wystarczy, by taki zespół coś odkrył i już ma na karku tutejszą Służbę Starożytności. Cofamy pozwolenie, zabierać manatki i jazda stąd. Potem zakopują znalezisko i sprawa przysycha. Za kilkanaście lat egipscy archeolodzy „odkryją” kilka grobowców i wtedy ludzie zapomną, że istniał ktoś taki jak Tutenchamon.

***

– Inni ludzie… – zaczęła Alice, kiedy Bill usiadł, by zjeść coś i się napić. Pot spływał strumieniami po opalonej skórze, włosy kleiły mu się do twarzy. Obok niego siedziała Katia, a dalej Iwan, wciąż bardzo małomówny. – Interesują się tym, co robicie?
– Masz na myśli czarodziejów czy mugoli?
– Jednych i drugich.
– Mugole nas nie widzą. Teren wykopalisk jest tak strzeżony, że instynktownie omijają to miejsce. Niewielu zresztą zapędza się w te rejony, z wyjątkiem Tuaregów. A czarodzieje… z nimi jest różnie. Są tacy, którzy przyjeżdżają tu z czystej ciekawości, są naukowcy, ale zdarzają się i tacy, którzy chcieliby, żebyśmy kopali dla nich. Był tu taki jeden ostatnio… jakże on się nazywał? Lászlo jakiśtam. Ekscentryczny Węgier, gruba ryba w tamtejszym ministerstwie. Oferował nam wielką forsę w zamian za skarby z grobowców. Mniej go interesowało złoto, bardziej artefakty. Wysłaliśmy go do diabła.

***

Lászlo Szenvey, czterdziesty szósty hrabia Nyilas, siedział na patio willi w Kairze, rozkoszując się pierwszymi promieniami słońca po sirocco. Nie dziwiło go, że wysłana przed kilkoma dniami sowa jeszcze nie wróciła, ale mimo to niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi.
– Zieleń, János, zieleń – powiedział, spoglądając na okazałe rośliny, rozrastające się bujnie w oranżerii. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że jego bratanek stoi tuż za fotelem. – Uspokaja, daje oczom odprężenie… Uprawiać tu ogród, w tym klimacie, to luksus, na jaki mogą sobie pozwolić tylko nieliczni.
Ciemnowłosy chłopak podszedł do plecionego z wikliny, białego krzesła i sięgnął po książkę. Miał najwyżej dwadzieścia trzy-cztery lata i wyglądał na tylko trochę młodszego od stryja. W istocie dzieliło ich tylko siedem lat.
Lászlo przeczesał ręką opadające na twarz włosy. Wystawił pociągłą, przystojną twarz na działanie porannego słońca, przymykając powieki i wyciągając się wygodnie w fotelu.
– Muszę wracać najbliższym świstoklikiem do Budapesztu – oświadczył spokojnie, nie otwierając oczu. – Zostaniesz tutaj, János, i pojedziesz jeszcze raz pod El-Fajum. Przyciśnij tych łamaczy, może jednak dadzą się przekonać do naszego… projektu.
– Postaram się. – Chłopak odłożył książkę. – Ale wiesz, Lászlo, że mogą być problemy. Ten Rusek jest uparty, a reszta nie lepsza.
– Ktoś się na pewno da skusić. To wielkie pieniądze. Nie wierzę, że tam nie ma słabych.
Hrabia Szenvey zapatrzył się na służącą, podającą właśnie herbatę. Murzynka była szczupła, ubrana w kolorowy strój, z zawojem na głowie. W egipskiej posiadłości Węgier nie trzymał skrzatów domowych – wolał murzyńską służbę. Skrzaty stawały się wśród czarodziejskiej arystokracji Europy Środkowej passé, a Lászlo lubił być na bieżąco.
– Świstoklik mam za pół godziny. Minister chce ze mną rozmawiać. Wie, że stołek się pod nim chwieje. Wybrał złą drogę, poparł niewłaściwych ludzi i teraz ponosi konsekwencje. Konszachty z Malfoyem mu się nie opłaciły. Zwłaszcza, jeśli prawdą jest to, co mówią.
– To znaczy?
– Że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać znowu rośnie w siłę. Przecież wszyscy wiedzą, robili Malfoyowie w czasie pierwszej wojny i że tylko cudem Lucjusz uniknął Azkabanu.
János wzruszył ramionami.
– Ráday chyba po prostu się przeliczył. Malfoy jest przez niektórych traktowany jako szanowany obywatel czarodziejskiego świata. Gdyby nie te pogłoski… Może by mu się upiekło.
– Może…

***

Deszcz walił o szyby gabinetu hrabiego w secesyjnej kamienicy w Budzie – ponurego pomieszczenia wyłożonego ciemną, orzechową boazerią. Na ścianach wisiały ruchome portrety antenatów czterdziestego szóstego hrabiego Nyilas. Znad biurka łypał na dalekiego potomka z wyraźnym niezadowoleniem Béla Szenvey, czarodziej z szesnastego wieku, krewny Vlada Tepesa, zwanego Drakulą. Lászlo najchętniej wyparłby się tego pokrewieństwa. Lochy, wampiry i ciemne ponure warownie – to nie było w jego stylu. Pomyliłby się ten, kto myślał, że ów członek czystokrwistego rodu jest wielbicielem gotyckiego mroku, a w jego domu z każdego kąta podzwaniają zbroje. Absolwent Durmstrangu – to ponoć zobowiązywało. Ponoć. Szenvey się tym nie przejął i umeblował dom w stylu empire. Do warownego zamczyska w Nyilas jeździł tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał.
– Panie hrabio, sir… – Skrzatka domowa, nosząca na chudym, patykowatym ciele ścierkę w szkocką kratę, podała Lászlo kopertę. – Pan Ferenc Ráday fiukał trzy razy.
– Dziękuję. Podaj Egri Bikaver, Pirosko.
Szenvey wyciągnął się w fotelu obitym ciemnobrązową skórą. Musiał pomyśleć. Sprawy miały się dobrze, przynajmniej jeżeli chodziło o ministerstwo. Im szybciej Ferenc straci posadę, tym lepiej. Lászlo nie czuł się dobrze w roli Brutusa, ale rozumiał, że to wyższa konieczność.
Jak mus, to mus, myślał, sącząc ciemne wino.
Szkoda tylko, że w sprawie łamaczy od Gringotta nie widać było żadnych postępów. Ten cały… jakże mu tam… Bierniew wydawał się człowiekiem ze stali. W kółko „nie” i „nie”. Ale nie ma ludzi niezłomnych.
– Panie hrabio, sir… – Skrzatka weszła do gabinetu, trzymając brązowe palto Szenveya i elegancką laskę. – Ma pan spotkanie w Ministerstwie Magii. Piroska miała przypomnieć.
– Podaj płaszcz. – Lászlo wyciągnął rękę, drugą poprawiając apaszkę, fikuśnie zawiązaną na szyi. – I przynieś Proszek Fiuu.
Skrzatka zdjęła z półki dużą kamionkową misę, wypełnioną po brzegi Proszkiem Fiuu. Zataczając się pod wpływem ciężaru naczynia, doczłapała do stolika i postawiła je na blacie, po czym zniknęła z cichym pyknięciem. Hrabia nabrał garść pyłu i wrzucił go w płomienie.
Palacsinta*, Ministerstwo Magii, gabinet Lászlo Szenveya – wypowiedział hasło i adres, wchodząc w wir zieleni. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o naleśnikowej manii hrabiego, który zabezpieczył w ten sposób nawet własne biuro…
Nie lubił podróżowania siecią, ale w ministerstwie nie można się było aportować. Wylądował we własnym gabinecie, na czwartym piętrze gmachu. Budynek mieścił się w Peszcie, w nienanoszalnej posiadłości z końca dziewiętnastego wieku. Wielkie okna pokoju, wychodzące na wschód, roztaczały widok na rozległy park, przylegający do ministerstwa. Za drzwiami siedziała sekretarka, rozmawiając głośno przez kominek.
Lászlo otrzepał płaszcz i wyszedł, przyłapując podwładną na plotkowaniu z pulchną, jasnowłosą czarownicą, której głowa wystawała z zielonkawych płomieni.
– …i wtedy on powiedział, że może sobie… – opowiadała z przejęciem blondynka.
– Pani Juliszko, może zajęłaby się pani pracą? – przerwał im arystokrata, stając nad klęczącą na poduszce kobietą. – Papiery czekają.
Sekretarka zmieszała się, szybko przerwała połączenie i usiadła za biurkiem, poprawiając okulary.
– Strasznie, strasznie przepraszam, bardzo wielmożny jaśnie panie hrabio. Ja…
Szenvey kaszlem zamaskował śmiech. Pracowała u niego rok, a wciąż jeszcze w chwilach zdenerwowania zdarzało jej się zapominać, jak należy tytułować szefa.
– Idę do ministra – poinformował, zdejmując zamszowe rękawiczki i kładąc je na biurku. – Proszę mi nie przeszkadzać w żadnym wypadku.
Korytarz był długi, wyłożony marmurem. Zdawał się ciągnąć w nieskończoność i ginąć w mroku. Kroki Lászlo odbijały się niegasnącym echem od zimnych ścian. Za każdym razem, kiedy przemierzał tę drogę, wpatrywał się w obrazy zawieszone na ścianach – jedne spoglądały nań z aprobatą, inne z niesmakiem. Wśród tych pierwszych był jego dziadek, Szándor Szenvey, Minister Magii w czasach drugiej wojny światowej i bohater węgierskich czarodziejów, wśród tych drugich – praprababka ze strony matki, Eléna Mailáth, która miała we własnym mniemaniu niewiele powodów, by być dumną z potomka. Zimna, dumna i wyniosła, nie mogła znieść, że jakikolwiek czystokrwisty czarodziej może zadawać się z taką hołotą.
Budapeszt wydawał się Szenveyowi zimny, posępny i bezbarwny po prażącym słońcu Egiptu, gwarze kairskich bazarów, oszałamiającym zapachu przypraw i czegoś jeszcze… Pustyni? Złocistego piasku, przesypującego się w rytm podmuchów wiatru? Nie wiedział. Wiedział tylko, że już mu tego brakuje. Miał jednak pracę do wykonania.
Do gabinetu ministra wpuszczono go natychmiast. Ferenc Ráday stał przy oknie, tyłem do wejścia. W przytłumionym świetle stojącej w rogu lampy Lászlo spostrzegł, że mężczyzna bardzo posiwiał przez te dwa tygodnie. Gdy Ráday usłyszał odgłos zamykanych drzwi, odwrócił się i podszedł do Szenveya, wyciągając rękę na powitanie. Wyglądał strasznie, jakby od kilku dni nie zmrużył oka. Blada cera, podkrążone oczy i wychudła, pomarszczona twarz – gdyby hrabia minął go na ulicy, nawet by się nie zorientował, że to człowiek, którego zna od lat. Gdzie się podział tamten rudawy, rumiany mężczyzna?
– Jesteś nareszcie, Szenvey! – krzyknął, potrząsając nerwowo dłonią przybyłego. – Patrz, co się ze mną stało. Nie śpię, nie jem. Jestem wrakiem, Lászlo. Wrakiem. Gdybym tylko wiedział… Gdybym tylko wiedział o Malfoyu, o jego sprawkach… Przecież w Anglii jest szanowanym obywatelem! Dostałem o tym zapewnienie od samego ministra Knota!
– Knot to głupiec, Ráday. Źle zrobiłeś, że go posłuchałeś. Angielskie ministerstwo się stacza i wszyscy o tym wiedzą. Podobnie zaślepionego ministra Wielka Brytania nie miała już od lat. Ale nasza Rada Czarodziejów nie pozwoli, by tutaj stało się to samo.
– Chcą mnie zniszczyć, mówią, że doprowadziłem finanse do ruiny! – Ferencowi trzęsły się ręce, gdy nalewał sobie drogą irlandzką whiskey. – Tylko ty mi zostałeś, Lászlo! Tylko ty!
Hrabia milczał, wpatrując się w Rádaya.
– Wiem, że mnie nie zawiedziesz, że ich przekonasz! Przewodzisz przecież Radzie Czarodziejów. Masz u nich posłuch. Sępy… Tylko czekają, aż zwolni się stołek, by Matyi Bús mógł na nim posadzić swój chudy tyłek! Ale ty mnie nie zawiedziesz…
Nie cierpiał być Brutusem.
– Proszę – powiedział Szenvey, podając ministrowi pergamin. Zielony lak połyskiwał w świetle lampy. Ferenc pogładził palcem nierówność pieczęci. – To twoja dymisja, podpisana przez wszystkich członków Rady Czarodziejów. Masz czas do jutra, żeby opuścić ministerstwo.
Et tu, Brute…
Za oknem płakał Budapeszt.

***

János wsiadł do samochodu i polecił szoferowi jechać do El-Fajum. Panowało nieznośne gorąco, szyby były otwarte na przestrzał, ale mimo to po Węgrze kropelkami płynął pot. Gdyby tylko był tu stryj… Jedno zaklęcie załatwiłoby sprawę. Ale Lászlo znajdował się tysiące mil stąd, w Budapeszcie.
Młody Szenvey nigdy nie wyrzucił kawałków różdżki po ojcu, którą połamał w ataku wściekłości, gdy dowiedział się, że jest charłakiem. Przeszkadzało mu to, bo utrudniało wiele rzeczy. Choćby podróżowanie. Gdy Lászlo z cichym pyknięciem znikał, teleportując się na duże odległości, János musiał czekać na świstoklik lub podróżować po mugolsku. Charłactwo jednak z wiekiem przyrosło do niego tak, że nie wyobrażał sobie siebie samego z różdżką w ręku. Czasami tylko czuł ukłucie żalu, kiedy widział stryja przywołującego do siebie dzbanek z kawą czy wykonującego inne podobnie nieistotne czynności. Myślał wtedy o resztkach orzechowego drewna, ukrytych głęboko w szufladzie i zaciskał z całej siły zęby.
Wyjeżdżali z Kairu, kiedy padły strzały. Trzy, a później jeszcze dwa. Kierowca zahamował gwałtownie, oglądając się na arystokratę.
– Jedź! – krzyknął János, wystawiając głowę przez okno. Trzęsły mu się ręce, głos drżał.
– To nie byli terroryści, jaśnie panie. Oni to robią inaczej – powiedział po chwili milczenia szofer. Mówił prostą angielszczyzną z silnym arabskim akcentem, twardo wymawiając „r”. – Zwykła strzelanina. Proszę się nie bać.
Skąd wiedział, o czym myślałem? – zastanawiał się Szenvey. – Skąd wiedział, że…
– Wszyscy z zagranicy myślą, że jak ktoś tutaj strzela to on jest terrorysta – wyjaśnił Arab, patrząc na zaskoczoną minę Węgra. Powoli dobierał słowa. – A to nie jest prawda.
Po co komu wymyślne klątwy zabijające, po co Avada, skoro wystarczy jedna mała kulka i już cię nie ma? – myślał János.
Niektórzy z jego przodków uważali, że mugole są prymitywni i nigdy nie prześcigną czarodziejów. Ale w zabijaniu osiągnęli przecież mistrzostwo. Przynajmniej pod tym względem jedni nie różnili się od drugich niczym, z wyjątkiem środków. Zarówno mugole, jak czarodzieje, opracowali setki sposobów pozbawiania innych życia.
Rodziców Jánosa również to spotkało. Zamaskowany sprawca, którego nigdy nie odnaleziono, klątwa zabijająca, jedna z wielu. Tylko tyle wystarczyło, by chłopakowi posypał się w jednej chwili cały świat. Miał jedenaście lat, kiedy to się stało. Nie był już małym dzieckiem, które nie zdaje sobie sprawy, co kryje się pod paskudnym, białym prześcieradłem w zimnej, sterylnej kostnicy Kwatery Aurorów. Lászlo po skończeniu szkoły wziął go pod opiekę, traktując raczej jak młodszego brata, niż bratanka.
Ten sypiący się świat, pomyślał János, to przecież taki banał, wyświechtany frazes. I jednocześnie prawda.
Młody Szenvey nie kochał pustyni jak jego stryj. Uważał ją za nieprzewidywalny żywioł, który człowiek powinien zostawić w spokoju, zamiast usiłować zgłębić jego skrywane pod zwałami piachu tajemnice. A mimo to przyjeżdżał razem z Lászlo do Egiptu, wspólnie jeździli na wielbłądach, odwiedzali stare świątynie i piramidy lub po prostu siedzieli o zmierzchu na szczycie wydmy, patrząc na bezkres pustyni. Lászlo był wtedy szczęśliwy. János udawał, że jest.
Mała willa w El-Fajum należała do hrabiego Szenveya, ale obiecywał, że zapisze ją bratankowi już niedługo. Położona na południowo-zachodnich krańcach miasteczka, otwierała się na zieloną oazę. Zajechali tam po drodze na wykopaliska, János przebrał się i zawiadomił gospodynię, że przyjedzie późnym wieczorem.
Teren prac łamaczy zobaczył już z daleka. Na wschodzie wznosiły się czerwonawe skały pustyni skalistej, po kilkuset metrach przechodzącej niespodziewanie w erg. W kamieniu wykuto szereg grobowców, zasypanych później przez piach. Dolina miała łagodne zbocza, otulone ze wszystkich stron wydmami. Na samym jej dnie stały rozłożone namioty czarodziejów.
– Pojedziesz do El-Fajum – powiedział János do kierowcy, kiedy parkowali na obrzeżach obozu. – Wrócisz po mnie o ósmej, tak, żebyśmy jeszcze zdążyli do miasta przed nocą.

***

Bill dostrzegł czarne auto, gdy zatrzymało się w pobliżu studni wykopanej w ziemi. Z zakurzonej nowiutkiej toyoty wysiadł młody, ciemnowłosy mężczyzna. Rozejrzał się niepewnie, po czym ruszył w stronę Weasleya.
– János Szenvey – przedstawił się. – Jakiś czas temu był tutaj mój stryj i rozmawiał…
– Tak, wiem – przerwał mu zniecierpliwiony łamacz. – Bill Weasley – zreflektował się, podając Węgrowi rękę.
– Przyjechałem zapytać, czy może zmienili państwo zdanie?
Bill westchnął w duchu, prowadząc rozmówcę do Bierniewa.
Dlaczego nie potrafili dać za wygraną? Siergiej powiedział im chyba dość wyraźnie, że na nic nie mogą liczyć.
– Muszę pana rozczarować. Nie zmieniliśmy – powiedział twardo. – Pracujemy dla Gringotta i dla nikogo innego. Nasz szef powie panu to samo.

***

János myślał intensywnie. Z każdym krokiem miał coraz większy mętlik w głowie, nie wiedział już, co o tym wszystkim sądzić.
A jeżeli Lászlo się mylił? A jeżeli tu naprawdę wszyscy są tacy nieprzekupni? Co wtedy zrobimy?
Nonsens! – mówił w tym samym czasie cichy głosik, dochodzący gdzieś z tyłu głowy. Na każdego można znaleźć haka. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.
Młody Szenvey czuł się tu nie na miejscu. Nie znał się na manipulowaniu ludźmi tak dobrze jak stryj. Brakowało mu umiejętności uważnej obserwacji, nie miał też w sobie tej stanowczości, jaka cechowała hrabiego.
To Lászlo powinien tu być. Ja nie umiem z nimi rozmawiać.

***

Bierniew przyjrzał się uważnie Jánosowi.
– Czy mógłbym zadać jedno pytanie, zanim znowu odeślę pana stąd z niczym? – zapytał. Jego usta wykrzywiły się nieznacznie w ironicznym uśmieszku.
Węgier zmrużył oczy, wyraźnie niezadowolony, ale skinął przyzwalająco głową.
– Po co wam te skarby? Tego nie potrafię zrozumieć. Dla bogactwa?
János zaprzeczył gestem.
– Więc po co?
Arystokrata milczał. Tego pytania bał się najbardziej.
Nie, nie pytania. Odpowiedzi.

KONIEC ODCINKA TRZECIEGO

* Naleśniki


Jakiś komentarz by się przydał...
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #283042 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8367

Idril Celebrindal Napisane: 31.10.2006 14:37


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Nie uważacie przypadkiem, że popada się tutaj z jednej skrajności w drugą? Wiem, że istnieją fora, na których Kit jest uwielbiana, i że to forum do takich należy. Rozumiem, że niektórym pisanie Kit się podoba. Mnie się nie podoba.
Początkowe fragmenty "Być szlachetnym" były pierwszym fanfickiem, jaki przeczytałam w życiu. Młoda i głupia wtedy byłam, miałam niewyrobiony gust i brakowało mi porównania z innymi fickami. Dlatego oceniłam to opowiadanie nienajgorzej. Widziałam literówki, błędy stylistyczne itp., lecz potrafiłam to strawić. Później przeczytałam inne, o wiele lepsze teksty i dopiero wtedy zauważyłam, ile to opowiadanie ma błędów. Śledziłam je mniej więcej do momentu, w którym Hermiona razem z Draco wybrała się do posiadłości jego rodziców, odwiedzić Grangerów. Później wymiękłam.
Po pierwsze:
Fabuła. Ciągnie się i ciągnie, i ciągnie, nie widać rozwiązania żadnych wątków, autorka widocznie już nad tym nie panuje. Ten fick to tasiemiec bez końca. Tym nudniejszy, że w kółko powtarzają się te same motywy. Gdybym chciała sobie poczytać, jakie to cholerne zwyrodnienie panuje na świecie, to wzięłabym do ręki gazetę albo włączyła telewizor. Ewentualnie sięgnęła po powieść z mainstreamu, oni się lubują w takich tematach jak syf, kiła i mogiła. Magia wcale nie jest do tego potrzebna. A tutaj - jak nie maltretują, to gwałcą, jak nie gwałcą, to straszą, jak nie straszą to chociaż palą albo przeklinają. Ja rozumiem, że świat jest, jaki jest, ale nie trzeba pokazywać tego tak nachalnie. Epatujesz wulgarnością i okrucieństwem. Ale to do niczego nie prowadzi. Przeciwwagą ma być niby wątek miłosny. Niby, bo jest tak naciągany, sztuczny i nieprawdopodobny, że nie pełni swojej roli.
Tu dochodzimy do drugiej kwestii - kanoniczności bohaterów. A oni nazywają się Harry Potter, Hermiona Granger, Draco Malfoy, Percy Weasley. No właśnie, nazywają się. Bo to na pewno nie są Harry, Hermiona, Draco, czy Percy. Kanoniczność tutaj zdechła w pierwszych linijkach. Postawiłaś ich w niecodziennej sytuacji - rozumiem. Ale przemiany odbywają się powoli, stopniowo, a nie na "Ura!", byle szybciej, byle pchnąć akcję do przodu. Nie zrobiłoby dużej różnicy, gdyby ci ludzie nazywali się John Smith, Jennifer Thomas czy Terry Gilmore. I gdyby akcja miała miejsce w szkole z internatem. Jeżeli w bohaterach nie możemy odnaleźć ich pierwowzorów, to już jest tragedia.
Język, jakim jest to pisane, pretenduje do miana lekkiego, a humor - niewymuszonego. Ciekawa jestem, jacy ludzie rozmawiają w ten sposób - osiągasz taki efekt, że czytelnik zastanawia się, ile czasu spędzają bohaterowie na wymyślaniu "dowcipnych" odzywek. Raz na jakiś czas - ok, zgodzę się, jak najbardziej. Ale to tak, jakby do drożdżowej babki wsypać na 1 kg mąki 1 kg rodzynek. Owszem, można, pytanie tylko: kto to zje? Narracja jest najeżona kolokwializmami, które uszłyby w emocjonalnej narracji pierwszoosobowej, ale w narracji trzecioosobowej nie mają racji bytu.
Chcesz szokować. Ale twoje teksty wzbudzają raczej ironiczny uśmiech. Jeżeli to ma być angst - a chyba do takiego miana pretenduje ten tekst - to nie pomogą kipiące emocje, jeżeli nie są w tekście uzasadnione i dobrze opisane. Raczej śmieszą, niż przerażają.
Ciekawa jestem, jakich ludzi obserwujesz. Bo wszyscy - jak jeden mąż - palą, przeklinają, są rozchwiani emocjonalnie. Naprawdę nie wszyscy wśród młodzieży się zachowują. Tymczasem ty stosujesz śliczne uogólnienie, na dodatek nie podparte żadnymi rozsądnymi argumentami. Nie wierzę na przykład, by Hermiona ni z tego, ni z owego zaczęła palić.
I nie wierzę w twojego Percy'ego. To karierowicz, ale nie potwór w ludzkiej skórze.
Wzięłaś się za ciężki temat i poległaś. Lepsi i bardziej doświadczeni od ciebie mogliby go nie udźwignąć. Tymczasem ty serwujesz nam swobodne studium psychologii zgwałconych i torturowanych. Odarte z wszelkiego realizmu, ba! z sensu. Dlatego ten tekst jest zły.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #282810 · Odpowiedzi: 264 · Wyświetleń: 900709

Idril Celebrindal Napisane: 27.10.2006 20:12


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Akcja jeszcze nie nabrała tempa, ale obiecuję, że od następnego odcinka się to zmieni. Kiedy jednak nastąpi to szczęśliwe wydarzenie (tzn. trzeci odcinek) tego jeszcze nie wiem. A teraz, voila! Odcinek drugi.


Bill wyglądał, jakby miał dostać ataku apopleksji.
– Co się stało?
– Usiłował wejść do grobowca. Tego, który Maureen odkryła w zeszłym tygodniu. Pozdejmował zaklęcia w złej kolejności. Nie było co zbierać…
– Kto mu na to pozwolił, do kurwy nędzy?! – krzyknął Weasley, zostawiając Alice i przeciskając się przez tłum. – Gdzie Siergiej? Coście robili, trzeba go było powstrzymać!
– Weasley, spokojnie! – Blondyn chwycił go mocno za ramię.
– Jakie spokojnie?! Puszczaj, Thorkild! – Bill szarpnął się dziko. – Jak to się stało?! Gdzie byliście?!
– Spaliśmy.
– Spaliście, tak?
– Bill, proszę, przyhamuj!
– Nie mam zamiaru! Przez wasze opieprzanie się zginął człowiek!!!
– Uspokój się, Weasley.
Wysoki, barczysty mężczyzna stanął przed Billem. Był od niego wyższy o głowę i dwa razy szerszy w ramionach. Wyglądał jak groteskowa karykatura człowieka. Jego lewy policzek przecinała poszarpana na brzegach, nierówna blizna.
– Bo co mi zrobisz?! – pieklił się dalej Bill. – Napiszesz raport i posadzisz mnie za biurkiem na Pokątnej?!
– Uspokój się wreszcie, i nie zachowuj jak pieprzona panienka… – powtórzył Siergiej z mocnym rosyjskim akcentem. – Młody sam sobie na to zarobił. Kto mu kazał pchać się, gdzie go nie chcieli? Zespół, Weasley, zespół. Praca w grupie. Tutaj indywidualiści kończą, wąchając kwiatki od spodu. Młody nie chciał się tego nauczyć. – Rosjanin poklepał Billa po plecach. – No, już w porządku. Chlapnij sobie.
Weasley przysiadł na jednym z wielkich kamieni i zamknął oczy. Alice stała w milczeniu kilka kroków za nim. Wreszcie odważyła się podejść i usiąść obok czarodzieja.
– To… pierwszy taki wypadek, odkąd tu jesteś? – zapytała.
– Nie. Było już kilka wcześniej. Morgan i Louis… I jeszcze Meira. Sporo, nawet jak na łamaczy uroków. W końcu na każdego przyjdzie kolej. Jedno źle rzucone zaklęcie i bum, już cię nie ma.
Aurorzy z egipskiego Ministerstwa Magii oraz uzdrowiciele z Saladyna zdeportowali się z charakterystycznym trzaskiem, pozostawiając po sobie powietrze iskrzące od magii. Zabrali ze sobą szczątki młodego łamacza uroków – a przynajmniej to, co udało się znaleźć – i kilometry protokołów.
– To dlaczego… – zaczęła Alice po chwili.
– Był moim partnerem – wyjaśnił Bill. – Łamacze zawsze pracują w trzyosobowych zespołach. Głupi dzieciak. Boże, jaki głupi… Co on sobie chciał udowodnić? Przepraszam, muszę…
Odszedł w kierunku grobowca, zostawiając za sobą głębokie ślady w piasku, przesypującym się bez ustanku z miejsca na miejsce. Już po chwili złocisty pył przykrył odbicia podeszew butów. Alice patrzyła jak Weasley podchodzi do ciemnowłosej, wysokiej kobiety i kładzie jej dłoń na ramieniu. Zupełnie nie pasował do tego miejsca. Długowłosy, z kolczykiem w uchu, ubrany jak gwiazda rocka, a nie łamacz uroków. Za to jego towarzyszka wydawała się stworzona do tego zajęcia. Wyglądała rzeczowo, jak na badaczkę przystało, w okularach, z włosami związanymi w supeł na karku. Była mocno opalona, jak wszyscy, i naprawdę ładna.
Bill powiedział do niej coś, czego dziennikarka nie usłyszała, a łamaczka pokręciła głową, wskazując na wejście do grobowca. Weasley skinął na Alice ręką. Kiedy podeszła, wskazał na ciemnowłosą kobietę i powiedział:
– To moja partnerka z zespołu, Katia Iwanowna Uljanowa.
Katia uśmiechnęła się i podała drugiej czarownicy rękę.
– Alice Craft, miło mi.
– Przepraszam cię, Alice, ale niestety musimy wracać do naszych zajęć – powiedział Bill przepraszającym tonem. – Jeżeli chcesz, możesz się przyglądać, ale raczej z daleka. Niektóre zaklęcia mają dość dużą siłę odrzutu.
Panna Craft przysiadła na kamieniu i obserwowała bacznie poczynania łamaczy. Przypominały jej nieco pracę mugolskich saperów, rozbrajających bombę lub minę. Widziała to kiedyś u ciotki-mugolki w BBC.
Bill tymczasem skupił się maksymalnie, zapominając o dziennikarce, Młodym, upale. Był tylko on, Katia, stojąca tuż obok, i wejście do grobowca, wciąż zapieczętowane. Wiedział, że wystarczy jeden zły ruch, by i jego zeskrobywali z kamieni szpachelką. Jedno nieprawidłowo zidentyfikowane zaklęcie, jeden błędny ruch różdżką i koniec. Nie ma go. Finito. Żył z tą świadomością na co dzień, ale zazwyczaj spychał ją na dno umysłu. Dochodziła do głosu tylko w takich momentach, jak ten. Bill był bowiem zdania, że można zejść z tego świata w każdej chwili, nawet nie ruszając się z domu. Tylu ludzi ginęło codziennie, padając ofiarami wypadków, źle rzuconych zaklęć, wrednych mioteł, wściekłych kugucharów. Nawet urzędnik w Ministerstwie Magii, przybijający od rana do wieczora pieczątki na dokumentach, nie może być całkowicie bezpieczny – ostatecznie zdarzały się już przypadki śmiertelnego pogryzienia przez znarowione koncesje na handel składnikami do eliksirów czy zeznania podatkowe drobnych przedsiębiorców z Pokątnej. Więc po co się bać? Oczywiście, pani Weasley uważała inaczej.
Ale mama nigdy się nie zmieni, uśmiechnął się z rozczuleniem Bill.
Molly przypominała mu kwokę, trzęsącą się nad kurczętami, która nie zauważyła, że wyrosły one na silne koguty.
Weasley sięgnął po Uroczysko, leżące obok na piasku. To niewielkie urządzenie, przypominające z wyglądu mugolski wykrywacz metalu, było najprzydatniejszym wynalazkiem ostatniego półwiecza w pracy łamacza uroków. Po pierwsze, wskazywało, czy dane wejście jest obłożone jakimikolwiek klątwami, a po drugie, pomagało rozpoznać rodzaje czarów i kolejność ich nakładania. Choć Weasley uważał, że nazwa jest co najmniej idiotyczna, nie mógł nie przyznać, że sprzęt ten jest przydatny.
Bill przejechał Uroczyskiem tuż nad powierzchnią wielkiego głazu, spuszczonego z góry, który tarasował wejście do miejsca ostatniego spoczynku egipskiego dostojnika. Nie była to mastaba, a charakterystyczny dla Średniego Państwa grobowiec wykuty w skalnym zboczu. Na kamieniu pojawiła się plątanina różnobarwnych, fosforyzujących nitek, układających się we wzór jak z szalonych marzeń opętanego kubisty.
– A to skurczybyki – westchnął Weasley, wskazując głową na głaz. Katia kiwnęła głową.
– Zabezpieczyli się na wszystkie możliwe sposoby – przyznała, wyciągając z kieszeni różdżkę. – O ile zakład, że w środku natkniemy się na zaklęcia maskujące?
– Jeszcze nie zwariowałem, żeby się o to zakładać. Bo będą na pewno – mruknął Bill, przysuwając rękę do jarzących się linii. Kiedy jego dłoń dotknęła chropowatej powierzchni skały, zatrzeszczało cicho. – I do tego mocne. Cholera… Trochę nam tu zejdzie. Alice! – Odwrócił się do dziennikarki, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem. – Na razie nie robimy nic ciekawego. Zawołamy cię, jak wejdziemy do środka. Tam będą drugie drzwi i wtedy będziesz mogła popatrzeć. A na razie, jeśli chcesz, możesz się przejść po obozie i pogadać z ludźmi. Szefuje Siergiej, więc zacznij od niego.

***

Na pierwszy rzut oka Alice wydawało się, że łamacze nic sobie nie robią ze śmierci kolegi. Nikt nie lamentował, nikt – prócz początkowego wybuchu Billa – się nie wściekał, wszyscy zachowywali się jak gdyby nigdy nic. Jednak to wrażenie minęło, kiedy tylko przyjrzała się czarodziejom bliżej. Byli maksymalnie skupieni, wszyscy wykonywali swoje zadania, koncentrując się tylko na własnej różdżce i tym, co przed nimi. Jedni mocowali się z urokami, nałożonymi na mniejsze groby, położone bardziej w dolinie, inni siedzieli, sprawdzając wydobyte artefakty i klejnoty pod kątem klątw, jeszcze inni w milczeniu wypełniali stosy papierów. Atmosfera w obozie stała się tak gęsta od ukrywanych nieudolnie uczuć, że można ją było kroić nożem. Towarzyszył im przede wszystkim strach, przebijający przez inne odczucia. Alice mogła doskonale zrozumieć łamaczy. Też by się bała, będąc na ich miejscu. To straszne, mieć świadomość, że pomiędzy nimi a śmiercią jest tylko ich rozum, doświadczenie i różdżka trzymana kurczowo w spoconych palcach.
Siergiej siedział pod zadaszeniem, pijąc łapczywie wodę. Strużki mętnej cieczy spływały mu z kącików ust i wędrowały po brązowej skórze, żłobiąc szybko schnące strumyczki. Z tego, co zdążyła się zorientować, Rosjanin był tutaj najstarszy i najbardziej doświadczony. Miał szpakowate włosy, na skroniach srebrzące się już całkowicie. Chociaż wyglądał bardziej na starożytnego gladiatora – taki zwalisty i opalony – to te włosy, schludnie przycięte, przywodziły Alice na myśl starszego dystyngowanego pana z posiadłości w Derbyshire – jej rodzinnego hrabstwa.
– Alice Craft, „Czarodziej Wędrowny” – przedstawiła się, podając mu dłoń. Mężczyzna uścisnął ją żelaznym chwytem, prawie gruchocząc kości.
– Siergiej Bierniew. Przykro mi, że poznajemy się w tak przykrych okolicznościach – powiedział, robiąc dziennikarce miejsce na rozkładanym stołku.
– Słyszałam, że pan dowodzi tą grupą.
– Podobno… – zaśmiał się Bierniew. – Więc jest pani tutaj, żeby napisać artykuł o naszej pracy, tak?
Alice skinęła głową.
– Co chciałaby pani wiedzieć?
– Na razie jakieś ogólne informacje: ile już tu jesteście, jak liczna jest grupa, takie tam broszki. Dopiero później zacznę szczegółowe śledztwo. – Uśmiechnęła się blado.
Siergiej podał jej kubek z wodą i kiść winogron. Przez chwilę wpatrywał się w podwładnych, po czym zaczął:
– Widzi pani, to grupa międzynarodowa. Jest nas piętnaście… czternaście osób. Troje Anglików, troje Rosjan, troje Amerykanów, jeden Irlandczyk, jeden Duńczyk, jedna Egipcjanka, jedna Włoszka i jeden Niemiec. Młody był Francuzem. Opłaca nas Gringott, załatwia wszystkie pozwolenia, koncesje na wykopaliska, a my za to szukamy złota i artefaktów, na których bank zarabia później ciężkie pieniądze. Jesteśmy tu – to znaczy pod El-Fajum – już od jakichś dwóch miesięcy i na razie końca roboty nie widać.
– A Bill?
Bierniew od razu zgadł, co Alice ma na myśli.
– Jest jednym z najlepszych, chociaż nie pracuje zbyt długo. Trzy lata temu skończył dwuletnie kursy na łamacza i przydzielili go tutaj. Ma czuja, a to pomaga w tej pracy. Widzi pani… – przerwał na chwilę, wyciągając skądś paczkę daktyli i częstując Alice – w tym fachu potrzebna jest intuicja. Weasley ją ma, dlatego jest efektywny i nie skończył jak Młody.
– Właściwie dlaczego tak go nazywacie? – zainteresowała się dziennikarka, obrywając winogrona z gałązki. – Jak miał naprawdę na imię?
– Gildas, ale że wszyscy mieli trudności z wymówieniem tego, ochrzciliśmy go Młodym – uśmiechnął się Siergiej, ukazując sieć zmarszczek wokół ust i kurze łapki przy oczach. – Ian, do jasnej cholery! Uważaj, jak to niesiesz! – krzyknął do niskiego, płowowłosego łamacza, dzierżącego w rękach urnę kanopską. Naczynie chwiało się niebezpiecznie.
– Takie morze piachu… – westchnęła Alice. – Nie boicie się burz piaskowych?
– Zdarzają się i faktycznie kilka razy było niewesoło – zgodził się Rosjanin. – Straciliśmy trochę kosztownego sprzętu, parę rzeczy z grobowców też szlag przy okazji trafił. Khamsi, dziesiąta plaga egipska. Czasem wieje też sirocco. Dziki wicher, jeszcze goręcej, dużo piachu i jest bardziej uciążliwe. Wieje i wieje, i końca nie widać. Czasem nawet dwa tygodnie. Żyć się wtedy nie da. W powietrzu wisi pełno pyłu, jest duszno, okropnie. Potem spada deszcz, to znaczy jakieś trzy krople na metr kwadratowy, i powoduje, że część tego pyłu opada. Ale po solidnej burzy… Nie wie pani, jak to jest, pojechać do pobliskiej wioski po żywność i na miejscu zobaczyć, że tej wioski już nie ma. Czasami tylko z piasku wystają szczyty dachów. I wtedy się boimy, że z nami kiedyś stanie się to samo.

***

Bill tymczasem wciąż mocował się z zabezpieczeniami na głównych drzwiach. Ktokolwiek rzucał te zaklęcia, był w tym dobry. Jedne z najmocniejszych pieczęci, jakie widział w życiu. Misterna plątanina różnokolorowych nitek uroków i klątw bladła wraz z upływem czasu i trzeba było raz po raz odnawiać rysunek.
Czasami czary nakładane były na krzyż i łamacze musieli dociec, który został rzucony jako pierwszy, a który później z nim skrzyżowany. Innym razem zaklęcia przypominały tkaninę – tu wątek, tam osnowa. Przy takich urokach trzeba było zachować szczególną ostrożność i najpierw rozplątać osnowę, a dopiero później zająć się wątkiem. Jedna pomyłka mogła okazać się fatalna w skutkach.
– Dobra, teraz przytrzymaj mi to w górze, zajmę się tym cholerstwem spod spodu, bo było nałożone później – powiedział niewyraźnie Bill, trzymając różdżkę w zębach.
Ręce miał zajęte czymś, co mogło przypominać chirurgiczną pęsetę. Sęk w tym, że żadna mugolska pęseta nie miała jednocześnie właściwości wyspecjalizowanej w zdejmowaniu uroków różdżki.
Katia ostrożnie podważyła urok i przytrzymała go w górze. Ciemnofioletowa linia przypominała teraz kształtem lej. Nagle zaklęcie zadrgało i tylko świetnemu refleksowi dziewczyna zawdzięczała, że nie opadło z powrotem, wprost na ręce Weasleya. Zaskwierczało, zabłysło na ułamek sekundy. Tylko tyle dzieliło ich od katastrofy.
– Trzymaj to porządnie, kurza twarz – syknął Bill, mocując się z zaklęciem. – Łamacz bez rąk to marny łamacz.
Katia poprawiła połączenie różdżka-zaklęcie i starała się, by ręce nie drżały jej zbyt mocno.
– Dobra, mam dziada – odezwał się czarodziej z ulgą w głosie. – No, chodź do tatusia, kochanieńki.
Rozległ się syk łamanego uroku, a po chwili drugi – to Katia rzuciła czar. Słowa były tam zbędne – żadnego wykrzykiwania zaklęć, tylko skupienie, cisza i precyzja.

***

Ten kraj był inny niż wszystkie, jakie Alice kiedykolwiek odwiedziła. Historię czuło się na każdym kroku. I nie chodziło o mastaby, hieroglify, posągi. Tam przeszłość wypisano na ziarenkach piasku. W każdym zostało zaklęte wspomnienie z czasów, kiedy rządzili faraonowie i tych jeszcze wcześniejszych. Przesypywały się powoli z miejsca na miejsce, szepcząc przy tym opowieści o dawnych dniach. Jeżeli ktoś umiał słuchać, mogły mu wiele powiedzieć.
Wszystko tutaj obracało się powoli w piach. Kruche domy, białe i różowe jak masa perłowa, tak samo błyszczące z daleka, wyglądające jak muszle na wielkiej, bezkresnej plaży. Jedna burza piaskowa, szalejąca wściekle niczym gniew starych bogów, mogła je zmienić w proch.
Natykali się na kości zwierząt, wytarte do białości przez ziarenka piasku, które uderzały w nie bez ustanku, niczym miniaturowe młoteczki. Wieczni rzeźbiarze pustyni, formujący grzyby skalne o fantastycznych kształtach, które naprawdę sprawiały wrażenie zamkniętych w kwarcu żywych tworów natury.
Na pustyni leżały szkielety – Alice zobaczyła je, kiedy jechała wraz z Billem do pobliskiego miasteczka po jedzenie. W jej pamięci tkwiły słowa wypowiedziane przez Siergieja i podświadomie bała się, że po przyjeździe ujrzy tylko lśniącą iglicę minaretu, wystającą ze zwałów piasku.
Ale tak się nie stało. Miasteczko już z daleka porażało oczy oślepiającą bielą. Kiedy podjechali bliżej, Alice zauważyła, że na dachach niektórych domów w slumsach leżą spore kamienie.
– To dla ochrony przed wiatrem – wyjaśnił Bill. – Jeżeli pokrycie nie jest zbyt solidne, właściciele zabezpieczają się w ten sposób. Z drugiej strony, zdarzało się, że taki dach nie wytrzymywał ciężaru i zapadał się do środka.
Drugim, co uderzyło dziennikarkę, były obłędne ilości szmat, które zwieszały się z balkonów, sznurów, płotów.
– Muszą robić bardzo dużo prania – parsknęła.
– To swoją drogą, ale oni te szmaty traktują chyba jako niezbędny element wystroju posesji – zaśmiał się Bill, skręcając w drogę prowadzącą na suk.
Pod tym dziwnie brzmiącym słowem krył się najzwyklejszy w świecie bazar. Choć dla Europejczyka był czymś całkowicie nowym i fascynującym. Stragany z owocami wabiły feerią barw, w powietrzu unosił się kręcący w nosie zapach przypraw, których nazw Alice nie umiała nawet wymówić, na rozłożonych na ziemi płachtach leżały przedmioty wyplatane z trzciny, drewniane rzeźby i biżuteria, obok rozłożono miedziane naczynia: miski, miseczki, półmiski, garnki, moździerze i flakoniki, w ocienionych budach sprzedawano dżelaby we wszystkich kolorach świata, zdobione złotą nitką lub wyszywane w etniczne wzory. Na widok jednej z nich, turkusowej, ze złotym haftem przy szyi, na rękawach i u dołu, Alice wpadła w amok. Stanęła przy straganie i ani myślała się stamtąd ruszyć. Choć Bill prosił ją i zaklinał na wszelkie świętości, by odeszła i udawała, że sukienka jej nie interesuje, dziennikarka nie ustąpiła. Wreszcie Weasley, z żądzą mordu w oczach, zapytał o coś po arabsku. Kiedy sprzedawca podał cenę, Bill chwycił się za głowę.
– Zwariował – powiedział ze zgrozą. – Za to mógłbym kupić średniej wielkości stado wielbłądów. Widzi, że ci zależy. Idź stąd, ja spróbuję wytargować jakąś rozsądną cenę.
Alice ugięła się i przeszła kilka straganów dalej, oglądając barwioną na żywe, soczyste kolory wełnę i buteleczki z różnobarwną henną, stylizowane na popiersia królowej Nefretete. Zauważyła, że ludzie przyglądają jej się z zaciekawieniem. Najwyżej dziesięcioletnia dziewczynka podeszła do dziennikarki i dotknęła nieśmiało jej włosów, po czym uciekła, bijąc bosymi piętami o ziemię i wzniecając za sobą obłoczek pyłu.
No tak, pomyślała panna Craft, szarookie blondynki na pewno nie są tu częstym zjawiskiem.
Bill tymczasem wyprawiał rzeczy niezwykłe. Krzyczał, szarpał sprzedawcę za ubranie, tupał i rwał sobie włosy z głowy. Arab nie pozostawał mu dłużny, również targając koszulę czarodzieja i wylewając z siebie potok słów z prędkością rzucania zaklęć przez wykwalifikowanego aurora. Podtykał też Weasleyowi dżelabę pod nos i miął w rękach materiał, pokazując zapewne, jak dobrego gatunku jest surowiec. Bardziej przypominało to bójkę, niż cokolwiek innego.
Wreszcie jednak sprzedawca skapitulował, a Bill – z miną kota, który dobrał się do śmietany – dołączył do Alice, wymach..ąc reklamówką z sukienką w środku.
– Masz – powiedział, wręczając jej siatkę. – Udało mi się nieźle zbić cenę. Tu jest reszta twoich pieniędzy. – Podał jej zwitek banknotów i kilka monet. – Oskubałby cię nieźle, tak tu robią ze zdezorientowanymi turystami. Biedacy przepłacają dziesięć razy, bo nie wiedzą, że należy się targować. Ba! Tutaj sytuację, kiedy ktoś rezygnuje z targowania, uważa się za obrazę.
Przeszli między straganami z surowym owczym runem, kiedy nagle Alice przystanęła przez jednym ze stoisk.
– Merlinie, jaka piękna chusta… – jęknęła.
Chusta faktycznie była piękna. Z czerwonego jedwabiu, ręcznie malowanego w różnokolorowe wzory, wykończona złotymi frędzelkami. Bill policzył od jednego do dziesięciu, potem od dziesięciu do jednego i zaczął szopkę z targowaniem od nowa.
Zakupy z kobietą, westchnął z rezygnacją, odchodząc od stoiska.
– To ostatnia rzecz, jaką tu dzisiaj kupujesz. Wysłali mnie po jedzenie, a przyjadę z sandałami, wyszywanymi klapkami, sukienką, chustką, kolczykami, wisiorkami, henną i Bóg jeden wie, czym jeszcze, tylko bez tego, co miałem kupić. Przyjedziemy jeszcze na suk, obiecuję. Ale teraz chodźmy.
Ta część bazaru, gdzie sprzedawano produkty spożywcze okazała się nieco mniej zatłoczona. W specjalnych chłodzonych pojemnikach leżały kawałki baraniny, obok rozłożone były owoce o dziwnych kolorach i kształtach, aromat przypraw i rzadko spotykanych korzeni przyprawiał o ból głowy. W cieniu piętrowego domu siwy, bezzębny Arab piekł płaskie, jasne chlebki z mąki i wody, znad niektórych stoisk unosił się intensywny zapach świeżo parzonej kawy. Żywe kurczaki miotały się w klatkach, gdacząc donośnie.
– Bill, co oni robią? – zapytała Alice, wskazując na dwóch mężczyzn, przesypujących czarny pył z jednego worka do drugiego. Obok stał osiołek, zaprzężony do dwukołowego wózka, przeżuwający z obojętną miną wiązkę siana.
– Sprzedają pieprz na łopaty.
– Ale po co im tego aż tyle? – zdziwiła się dziennikarka.
– Ten facet, który kupuje, ma knajpę w miasteczku. A pieprz całkiem dobrze maskuje smak nadpsutego mięsa.
Alice skrzywiła się z dezaprobatą.
– Co to? Wołowina? – zapytała, widząc jak Bill wybiera spore kawałki mięsa.
– Baranina, najpopularniejsza w krajach arabskich. Wołowinę jada się tutaj rzadko, bo jest łykowata i mniej smaczna. A wieprzowina jest zabroniona przez Koran. Chodź, kupimy jeszcze kilka kurczaków. O, czekaj chwileczkę – dodał, zatrzymując się przy stoisku ze słodyczami. – Sebaa al Aarussa? – zapytał sprzedawcę. Ten kiwnął głową. – To paluszki narzeczonej. Tradycyjny egipski deser. Bardzo dobre. Smaży się to w głębokim tłuszczu a później moczy w miodzie. Niebo w gębie.
Kupił trzy funty słodkiego specjału i poszli dalej. Do samochodu wracali objuczeni niczym wielbłądy w karawanie. Wnętrze auta było nagrzane do granic wytrzymałości. Istne piekło. Jechali z oknami otwartymi na przestrzał, ale i tak w środku panowała nieznośna duchota. Kiedy dojeżdżali do obozu, Alice zauważyła, że niebo na horyzoncie różowieje. Spojrzała pytająco na Billa.
– Cholera – Weasley pokręcił głową – będzie sirocco.

***

W obozie wszyscy zwijali co kosztowniejszy sprzęt i pakowali znaleziska do skrzyń. Oni też zauważyli zbliżającą się wichurę.
– Diabli nadali, niech to szlag – klął Thorkild, znosząc wszystkie Uroczyska do namiotu. – A mogliśmy się dobrać już do tego wielkiego grobowca.
Pierwsze uderzenie sirocco wyglądało tak, że Alice tylko czekała, aż namiot – mimo że magicznie wzmocniony – runie, podrze się na strzępy i odleci wraz z wiejącym wiatrem. Piasek wdzierał się z wściekłością przez wszystkie szpary i osiadał różowym pyłem na meblach, wiatr jęczał na zewnątrz niczym potępieniec i gnał wydmy na północ, ku morzu.
Przez tę wichurę, szarpana nagłymi podmuchami sirocco, przedarła się mała sówka płomykówka, by zaskrobać pazurami o brezent namiotu. Alice otworzyła, a do środka nawiało piasku. Wreszcie jednak sówka, zataczając się jak pijana, weszła i usiadła na szafce przy łóżku, pohukując gniewnie, jakby chciała powiedzieć „Bez serc, bez ducha, że też w taką pogodę każą mi lecieć!”.
Dziennikarka odwiązała list od nóżki ptaka i podała sowie daktyla. Sama zaś usiadła w fotelu i otworzyła kopertę. Charakter pisma był jej znany. Nawet po tylu latach potrafiła go rozpoznać. Czego, u licha, mógł od niej chcieć ten człowiek? Myślała, że to już zamknięty rozdział jej życia, ale okazało się, że on sądzi inaczej.
Kiedy przebiegła wzrokiem tekst, zmartwiała z kartką w dłoni. Wydawało jej się, że śni. Bo przecież on nie mógł żądać od niej czegoś takiego.
Prawda?


KONIEC ODCINKA DRUGIEGO
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #282334 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8367

Idril Celebrindal Napisane: 25.10.2006 15:46


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Nie lubię mówić o natchnieniu. Wolę o inspiracji. Może to za sprawą skojarzeń - natchnienie kojarzy mi się albo z wieszczami, piszącymi w prawie nabożnym uniesieniu, albo z pensjonarkami, które z wypiekami na policzkach zapisują kolejne strony sekretnego pamiętnika.
Inspiracja może być. A skąd je czerpać? Najlepiej z rzeczywistości. Gorzej - z książek czy filmów, bo pisząc pod wpływem książki/filmu, które nas zachwyciły, istnieje większe prawdopodobieństwo, że zasugerujemy się stylem pisania/obrazem. Kiedy się to trzyma w ryzach, nie widzę w tym nic nagannego. U siebie też obserwuję takie zjawisko. Natomiast mniej doświadczone osoby mogą pójść w kopiowanie. I tu się zaczyna problem. Bo jeżeli pisze się o mutancie z wielkim mieczem, który zabija potwory i kocha czarodziejkę, a nazwiemy go Zdzisiek, Nabuchodonozor czy Adkdeaslksd, to i tak skojarzenie z Wiedźminem będzie natychmiastowe. http://forum.freeware.info.pl/gry/wargame.html
Ja natomiast czerpię inspirację z historii, cytatów, biografii, podróży. To głównie. Ale poza tym zdarza mi się inspiracja dużo bardziej trudna do wytłumaczenia. Np. widzę jakiś cień, czy coś w tym stylu i widzę scenkę, impresję. Kiedy jednak zabieram się do pisania, mam przed oczyma przede wszystkim postać - kompletną, z przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Muszę też znać zakończenie. Inaczej nie siadam przed komputerem.
Więcej grzechów nie pamiętam wink2.gif
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #282108 · Odpowiedzi: 61 · Wyświetleń: 81705

Idril Celebrindal Napisane: 10.10.2006 14:29


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Tekst powstał na potrzeby konkursu historycznego na forum Aurora. Miało się pojawić wydarzenie historyczne, postać historyczna, sentencja oraz wymagane słowa. No i związki ze światem Rowling mogły być dość luźne. Opowiadanie zajęło I miejsce.

Dziękuję bardzo wszystkim, którzy na mnie zagłosowali. To opowiadanie mogłoby być lepsze i ja o tym wiem. Ale jest, jakie jest. I inne nie będzie.

Uprzedzam, że pojawiają się "sceny", ale są one raczej sugerowane, niż opisywane.

Dedykowane moim kochanym Wiedźmom. Wszystkim po kolei: Mel, Pet, Issie i Nelusi. W dowolnej kolejności. To nie jest tak dobry tekst, jaki chciałabym Wam dedykować i nie jestem z niego całkiem zadowolona - i Wy o tym wiecie. Ale mimo wszystko. Bo gdyby nie Wy, to pewnie bym nie wystartowała.


Mistrz i uczeń


Tylko słaby uczeń nie przerośnie mistrza
/Leonardo da Vinci/


Pracownia mistrza była miejscem niezwykłym. Pod ścianami i na sztalugach spoczywały obrazy, na których niebieskawe sfumato przeplatało się z głębią nasyconych kolorów, zaś na stołach leżały rysunki fantastycznych machin, projektowanych przez Leonarda. Wysokie okna zawsze były nieskazitelnie czyste, by nie zmieniać, broń Boże, oświetlenia w pracowni. Malarz pilnował tego jak oka w głowie.
Hipolito del Pierro – młody uczeń artysty – zamknął okiennice zaklęciem i cichym Incendio zapalił kilka świec. Drgające, nikłe płomyki rozjaśniły mrok.
Nareszcie da Vinci wrócił do domu… – westchnął chłopak w duchu, przypominając sobie, żeby zamknąć drzwi na skobel.
Mistrz za bardzo się męczył. Zbliżał się już do kresu żywota, miał przecież pięćdziesiąt trzy lata, lecz wciąż bardzo dużo pracował, a nadto forsował siły w sypialni, zabawiając się z coraz to młodszymi chłopaczkami.
Hipolito za dobrze znał Leonarda, zbyt wiele dni, a czasem i nocy spędził wraz z nim, by nie wiedzieć, że malarz źle się ostatnimi czasy czuje. Wskazywał na to ciężki chód, rzężący momentami oddech i częste ataki duszności. W takich chwilach da Vinci siadał na zydlu i dyszał ciężko, trzymając się za szyję i szarpiąc tasiemki przy koszuli. A jego uczeń myślał o tym, jak wiele zawdzięcza swemu mistrzowi i co się stanie, kiedy go zabraknie.
Bo co by robił w rodzinnym domu w Ferrarze, u ojca, kupca-bankruta, który nie miał nawet na przyzwoity posag dla pięciu córek? W najlepszym razie – zdychał z głodu. Ojciec, mimo że był czarodziejem, nie mógł sobie wyczarować pieniędzy z powietrza.
Kiedy wielki Leonardo wziął go do terminu, Hipolito zdawał sobie sprawę z tego, że szczęście się do niego uśmiechnęło, choć miał zaledwie dziewięć lat i niewiele wyobraźni. Pożegnania nie pamiętał, tylko czasami przed oczyma stała mu zapłakana matka, ściskająca w jednej ręce chusteczkę, drugą podtrzymująca na biodrze roczną Caterinę. Od czasu wyjazdu nie widział się z rodziną ani razu. Ale nie tęsknił. Nie miał do czego. Podobało mu się uczucie pełnego żołądka i nazbyt cenił sobie posiadanie czystej odzieży, by pragnąć powrotu do domu. Kiedyś rodzina del Pierro wiele znaczyła w Ferrarze, robił z nimi interesy sam doża wenecki, ale na początku XV ród zaczął podupadać, by za czasów papieża Sykstusa IV stoczyć się już całkowicie.
Chłopak westchnął ciężko, wodząc oczyma po zastawionym płachtami papieru stole. Przeżył u mistrza osiem długich lat, podczas których poznał wszystkie tajniki warsztatu. Czekało go jednak największe wyzwanie – namalowanie własnego dzieła sztuki. Da Vinci często mawiał, że tylko słaby uczeń nie przerośnie mistrza. A Hipolito nie zamierzał być słaby.
W rogu izby, przykryte płótnem, stało najnowsze dzieło Leonarda. Wciąż jeszcze nieukończony portret Mony Lisy Cherardini di Giocondo, żony wpływowego florenckiego szlachcica, Ferrantego di Giocondo. Mistrz wiedział, co robi, zabiegając o to zamówienie, Ferrante był bowiem najlepszą drogą do kieszeni Cesarego Borgii, u którego da Vinci pracował jako inżynier i architekt. Niestety, Borgia, choć skory do nazywania siebie mecenasem sztuki, był mniej chętny do płacenia za zrealizowane projekty. Di Giocondo zaś miał na kardynała na tyle duży wpływ, że gdy Leonardo nie mógł doprosić się o zapłatę, szedł do szlachcica, a kilka dni później służący przynosił mu mieszek pełen brzęczących florenów.
– Hipolito…
Kobieta siedząca w głębi izby poruszyła się nieznacznie, zaszeleściła jedwabna suknia. Chłopak odwrócił się gwałtownie, wyrwany z zamyślenia.
– Mamy mało czasu, spiesz się – odezwała się ponownie.
Nie była już młoda – miała dziewiętnaście lat. I od trzech pozostawała zamężna z Ferrantem di Giocondo. Znudzona życiem w miejskiej posiadłości męża, jego ciągłą nieobecnością, w nocy szukała przygód i ukojenia w ramionach młodych mężczyzn.
Powoli rozebrała się z ciemnozielonej sukni i rzuciła ją na podłogę. Tak samo potraktowała gorset oraz niezliczone halki. Po chwili stała całkiem naga na środku izby. Ciepły poblask ognia igrał na jej skórze, zabarwiając ją ognistą czerwienią. Ciemne włosy błyszczały w świetle łojowej świecy.
Hipolito chwycił leżącą na stole różdżkę i wyczarował wąską leżankę, okrytą udrapowanym ciemnoczerwonym aksamitem.
– Połóż się tam, pani – polecił, ustawiając zagruntowane płótno z pierwszymi szkicami na sztaludze.
Mona Lisa posłusznie spoczęła na leżance.
Jakim cudem rozpoznała w nim czarodzieja? Tego del Pierro nie wiedział. Dość, że pewnej nocy przyszła do niego, śpiącego jak zawsze w pracowni mistrza, i zażądała, by namalował jej czarodziejski portret. Nago. Hipolito, choć wstrząśnięty do głębi taką propozycją, przystał na nią prawie od razu. Nie chciał oszukiwać siebie samego. Ta kobieta go fascynowała, odkąd pierwszy raz na nią spojrzał.

***

Pamiętał to tak, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj. Mistrz obudził go tego dnia wcześnie, nakazał szybko się ubrać i wziąć pędzle oraz farby. Później poprowadził ucznia wąskimi, krętymi uliczkami Florencji do dzielnicy, gdzie swe wille mieli najbogatsi obywatele miasta. Stanęli przed jasnym domem o dużych oknach i – jak się później okazało – zachwycających ogrodach. Służba wpuściła ich natychmiast – Leonardo był znany w mieście.
Ferrante di Giocondo już na nich czekał. Był mężczyzną dosyć młodym, o ciemnych oczach i długich, czarnych włosach, starannie ufryzowanych. Jego twarz miała w sobie coś, co przywodziło na myśl lisa. Od pierwszej chwili wzbudził niechęć Hipolito. Chłopak słyszał o powtarzanych w mieście plotkach – szlachcic miał ponoć sadystyczne skłonności, ponadto znano jego upodobanie do młodych, ślicznych chłopców. Jego żona nie miała żadnych powodów, by czuć się szczęśliwą.
Donna di Giocondo oczekiwała na malarza w drugim pokoju. Choć Hipolito widział wiele pięknych kobiet, przewijających się przez pracownię Leonarda, to musiał przyznać, że Mona Lisa była z pewnością najbardziej urodziwa. Ciemnowłosa, o pięknej figurze i arystokratycznych rysach twarzy. A jednocześnie w jej oczach krył się bezbrzeżny smutek.
– Mistrzu Leonardo… – rzekła, podając szczupłą dłoń do pocałowania.
Malarz skłonił się dwornie, to samo zrobił Hipolito.
Podczas gdy da Vinci malował, jego uczeń nie odrywał spojrzenia od spokojnej, tajemniczo uśmiechniętej Mony Lisy. Jako artysta potrafił docenić piękny wykrój ust, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, regularność rysów twarzy, wysokie, gładkie czoło i idealny nos.
Gdy kilka dni później przyszła sama do pracowni, w środku nocy, z twarzą ukrytą pod obszernym kapturem płaszcza, i zażądała, by namalował jej nagi obraz, Hipolito wiedział, że ma niepowtarzalną szansę, by przerosnąć mistrza.

***

– Hipolito… – Mona Lisa wstała i dotknęła ramienia zamyślonego chłopaka. – Hipolito, co się dzieje?
Del Pierro popatrzył na nią z roztargnieniem, odkładając pędzel na stół. Z miękkiego włosia skapywały na podłogę krople farby, tworząc szkarłatną plamę.
Jak krew, pomyślał Hipolito.
– Nic, pani – odparł wreszcie, pocierając podbródek. Zawsze to robił w chwilach zadumy. – Ja tylko… A jeżeli to się wyda? Twój mąż każe skrócić mnie o głowę.
Kobieta zaśmiała się.
– Przecież umiemy sobie radzić, prawda? – szepnęła mu prosto do ucha. Ciepły oddech owionął kark Hipolito. – Nie przejmuj się, kochany.
Poczuł zwinne palce, wplatające się w jego włosy i miękkie usta tuż obok własnych warg.
Boże, przebacz, pomyślał, zanim pocałował dziewczynę.
Ta zaś pociągnęła go na leżankę, rozwiązując w pośpiechu tasiemki koszuli.
To była ich druga tajemnica. Szybko okazało się, że Mona Lisa chce nie tylko portretu, ale także czułego kochanka. Ferrante znów wyjechał z Florencji, tym razem na dłużej, a jej znudzili się już dekadenccy szlachcice o wyuzdanych pragnieniach. Tym razem pragnęła kogoś świeżego, niewinnego. Szkoda tylko, że Hipolito wcale nie był tak niewinny, na jakiego wyglądał. Smoliście czarne włosy, ciemne oczy, patrzące spod firany długich rzęs, gładka, nie golona jeszcze twarz – wyglądał raczej na niedoświadczonego chłopca, niż kogoś, kto odwiedzał regularnie sypialnię własnego mistrza. Ale Mona Lisa tego nie wiedziała. I Hipolito pragnął, by nigdy nie poznała tej upokarzającej dla niego prawdy. Był młody, kiedy to się stało, miał zaledwie jedenaście lat. Nie myślał o tym, co robi, po prostu wypełniał wolę mistrza. Opamiętanie przyszło później, kiedy dowiedział się przypadkiem, że Leonardo miał już proces o stosunek z mężczyzną.
Ubierał się powoli, nie patrząc na zarumienioną kobietę, leżącą z przymkniętymi oczami. Rzadko była tak odprężona, tak niewymuszenie naturalna. Tylko w pracowni mogła zdjąć maskę, przywdziewaną wobec świata. Del Pierro pamiętał aż za dobrze, jak szlochała pierwszej nocy, wpijając się paznokciami w jego ramię. Wyrzucała z siebie cały żal i gorycz upokorzenia, jakiego doznawała przez trzy lata małżeństwa.
Wreszcie Hipolito mógł stanąć za sztalugami. Pierwsze pociągnięcia pędzla były nieśmiałe jak jego wzrok, gdy Mona Lisa rozebrała się przed nim po raz pierwszy. Nakładał farbę powoli, z pietyzmem. Ruchy dłoni, gdy tylko przeszło drżenie rąk, stały się precyzyjne. Od czasu do czasu popatrywał na kochankę, wciąż rozmarzoną. Del Pierro nie był głupi – zdawał sobie sprawę, że takiej Mony Lisy prócz niego nie oglądał nikt. Widział, że oto powstaje arcydzieło, które przyćmi nawet dokonania mistrza Leonarda.

***

Stary malarz wszedł do pracowni wczesnym rankiem. Wyglądał lepiej niż poprzedniego dnia, kiedy z poszarzałą ze zmęczenia twarzą wracał do domu.
Hipolito był już na nogach od pół godziny, zaspany, nieprzytomny ze zmęczenia. Ale wiedział, że mistrz nie może nic podejrzewać, ponieważ tak naprawdę chłopak nie był pewien, jak zareaguje Leonardo na wieść, że jego uczeń stworzył dzieło. Bo co do tego, że obraz Mony Lisy będzie dziełem, Hipolito nie miał najmniejszych wątpliwości. Da Vinci jednak, wbrew własnym słowom, wciąż chciał być uważanym za niedościgły wzór. I nie chciał, by przerósł go jakikolwiek uczeń.
Starzec położył płótno na sztalugach. Mona Lisa uśmiechała się z niego zagadkowo.
– Pójdziesz do miasta – odezwał się Leonardo. – Kończą się składniki do sporządzania farb. Zapłacisz… – krótka chwila wahania – nie, pójdziesz do Pietro dello Sciondo, on da wszystko na kredyt. Powołaj się na mnie.
Hipolito wiedział doskonale, że składniki się kończą. Zużywał je wszak nocą. Miał co prawda wyrzuty sumienia, ale w świetle dnia zdawały się niknąć, wracając tylko w nielicznych momentach. Takich jak ten.
Del Pierro chwycił koszyk i ruszył w miasto. Był właśnie dzień targowy, toteż Florencja tętniła życiem. Chłopak przemierzał rynek, zapchany do ostatniego miejsca straganami, na których sprzedawano wszystko, czego dusza zapragnie. Na placu kłębiła się ciżba ludzi, kolorowy tłum przepychał się, krzyczał, klął. Trubadurzy śpiewali pieśni, wędrowna trupa aktorów wystawiała przedstawienie, widzowie wrzeszczeli wniebogłosy, śmiali się, klaskali i wyrażali nazbyt głośno swoje nie zawsze pochlebne opinie, akrobaci popisywali się sztuczkami, zbierając pieniądze do kolorowego kapelusza z długim piórem. Gdzieś wędrowny grajek przygrywał na piszczałce, skądinąd dało się słyszeć dźwięki lutni. Cyganki w kolorowych strojach tańczyły przy dźwiękach tamburynu. Ich bransoletki i kolczyki podzwaniały cicho, gdy kobiety pląsały wdzięcznie po bruku.
Pietro dello Sciondo miał swój sklep w jednej z wąskich uliczek w zachodniej części miasta. By się tam dostać, należało przejść przez rynek i skręcić w ulicę wiodącą nad rzekę.
To tam, nad spokojnymi wodami Arno, Girolamo Savonarola rozpoczął kilka lat wcześniej swoje powstanie. Szalony Mnich, jak go nazywano, nie skończył dobrze. Choć obalił na krótko Medyceuszów, został później oskarżony o herezję i spalony na stosie. Co prawda Hipolito przebywał wtedy wraz z mistrzem w Mediolanie, na dworze Sforzów, ale wydarzenia te odbiły się głośnym echem w całej Italii.
To tu, myślał del Pierro, idąc zabłoconą uliczką, musiał przemawiać do ludu Florencji.
Władza była czymś, co zawsze fascynowało chłopaka. Nie, żeby jej pożądał. Ale widzieć, jak jedno słowo może zaważyć na przyszłości tysięcy, jak jednym traktatem obala się państwa i władców, jak jednym wyrokiem ściąga się śmierć na jednych, a na drugich wybawienie – to było zachwycające.
Hipolito pchnął drzwi do sklepu. Pietro dello Sciondo stał za kontuarem, ugniatając coś w moździerzu. Siwy mężczyzna z dużym, wystającym brzuchem, o czerwonej, nalanej twarzy podniósł wzrok na przybyłego.
– Tak? – zapytał grubym, zachrypłym głosem. Sinawy nos i przekrwione oczy zdradzały upodobanie mężczyzny do rozmaitych trunków.
– Mistrz Leonardo przysyła mnie po składniki do farb, panie – odpowiedział chłopak, podając kartkę, na której da Vinci zapisał, co jest potrzebne.
Sklepikarz studiował przez chwilę listę, po czym zniknął na zapleczu. Hipolito miał przez ten czas sposobność, by rozejrzeć się nieco po wnętrzu. Drewniane półki, wysokie do sufitu, zajmowały słoiki i pudełka z najróżniejszymi dziwami. Prócz zwykłych lekarstw znajdowały się tam także trucizny – niektóre rzadko spotykane i bardzo drogie. Tojad, blekot, cykuta, naparstnica, brakowało tylko cantarelli – ponoć tylko ród Borgów znał sekret jej przyrządzania, przechowywania i podawania tak, by ukryć smak. Na jednym z regałów stał za to flakon z venin de crapaud. Ten odwar z ropuch karmionych arszenikiem był niezwykle rzadką substancją. Podawany w małych ilościach wraz z jedzeniem, zabijał powoli, lecz niechybnie.
– Dziesięć florenów – powiedział Pietro, wychodząc z zaplecza.
Położył na blacie wszystkie zamówione składniki i wyciągnął rękę.
– Mistrz Leonardo prosił o kredyt – wyjaśnił Hipolito. – Zapłaci w najbliższym czasie.
– Tak jak za poprzednie trzy zamówienia? – Dello Sciondo zmarszczył brwi. – Chłopcze, twój pan jest mi winien prawie osiemdziesiąt florenów. Nie wiesz, kiedy zamierza je spłacić?
– Panie… – Del Pierro przełknął ślinę. – Mistrz pracuje nad nowym obrazem. Będzie gotów lada dzień. A kiedy otrzyma zapłatę od pana di Giocondo… Spłaci dług, na pewno. Ale musi mieć farby, żeby malować.
Sklepikarz narzekał jeszcze przez chwilę, ale wreszcie zapakował wszystkie sprawunki i kazał Hipolito wynosić się do diabła. Chłopak wyszedł na zalaną słońcem ulicę. W upale miejski fetor stawał się nie do wytrzymania. Nic dziwnego, że większość bogaczy wyjeżdżała na lato do wiejskich rezydencji.
A więc to tak się sprawy mają, pomyślał del Pierro. Mistrz Leonardo ma problemy z pieniędzmi…
To, że malarz tonie w długach, powtarzano we Florencji już od dawna. Wielu z tych, którzy zamówili u niego prace, ociągało się z zapłatą, a da Vinci potrzebował pieniędzy na nowe przedsięwzięcia. Nawet jego mecenas, Cesare Borgia, książę Romanii, był niechętny do wydawania cennych florenów na swego podopiecznego. Choć Leonardo kreślił dla niego wciąż nowe projekty, wynagrodzenia przychodziły z ogromnym opóźnieniem. Ponieważ zaś Ferrante di Giocondo wyjechał, malarz nie miał przez kogo dopominać się zapłaty.
Gdyby tylko Hipolito mógł coś zrobić… Ale tutaj nie wystarczały jego czary, zaś jedyny kamień filozoficzny na świecie posiadał Nicolas Flamel.

***

– Pokaż – zażądała Mona Lisa, wstając z leżanki i podchodząc do obrazu.
Hipolito stał, niepewny reakcji. Płótno było już prawie ukończone. Pozostało nałożyć ostatnią warstwę farby, by uzyskać efekt sfumato. Miesiące pracy nie poszły na marne. Miesiące ciężkiego, nadludzkiego wysiłku, kiedy spędzał całą noc nad sztalugami, by rankiem zbudzić się i pracować nie mniej intensywnie w pracowni Leonarda. Uczeń przerósł mistrza.
– O Boże… – szepnęła dziewczyna. – Zajrzałeś prosto w moją duszę.
Postać na obrazie leżała na czerwonym aksamicie, z jedną nogą zmysłowo ugiętą w kolanie i ręką leżącą na czole. Delikatnie rozchylone czerwone usta zapraszały, by je pocałować, ciemne oczy patrzyły smutno, jak zwykle. Miękkie, czarne włosy opadały częściowo na jasne piersi. Mlecznobiała skóra doskonale kontrastowała ze szkarłatem materii.
Jakby tonęła w morzu krwi, pomyślał Hipolito, wzdrygając się.
– Przepiękne. Kiedy go zaczarujesz? – zapytała Mona Lisa, wkładając mu dłoń pod koszulę.
Hipolito słyszał przyspieszony oddech szlachcianki, muskający jego kark.
– J-jutro – odpowiedział, zachłystując się powietrzem. – Przyjdziesz, pani, zobaczyć?
Mona Lisa powoli rozwiązywała tasiemki przy ubraniu malarza. Odwróciła go twarzą do siebie i pocałowała, kąsając lekko wargi.
– Przyjdę. – Zrzuciła z niego koszulę. – Przyjdę, możesz mi wierzyć. Choćby nie wiem, co się stało… Będę.
Cudowny dotyk skóry na skórze sprawił, że Hipolito ciężko było złapać oddech. Wiedział, że to się kończy. Niedługo wręczy jej płótno i nigdy więcej się nie zobaczą. Dla Mony Lisy to tylko kolejna przygoda w niezliczonym pasie romansów, ale on – był tego pewien – nie zapomni jej do końca życia.
– Dlaczego, pani, jesteś zawsze tak smutna? – Wreszcie odważył się zadać to pytanie, które nurtowało go od samego początku. Leżeli obok siebie, zmęczeni po niedawnym wysiłku, a Mona Lisa gładziła chłopaka po policzku. – Twoje oczy…
Dziewczyna tylko się uśmiechnęła, tajemniczo, jak zwykle.
– Muszę już iść – powiedziała, wstając z łóżka. – Wybacz. Muszę iść.
Ciche „Alohomora” było ostatnim, co usłyszał.

***

Nie przyszła. Hipolito czekał na nią do późnej nocy, ale się nie zjawiła. Co było tego powodem, del Pierro mógł się tylko domyślać. Być może Ferrante di Giocondo nareszcie wrócił do domu, a może po prostu już jej nie zależało i znalazła sobie innego… Tego chłopak nie wiedział.
Kiedy niebo na wschodzie zaczęło różowieć, zdecydował, że nie ma sensu już dłużej zwlekać. Skoncentrował się jak mógł najbardziej i rzucił zaklęcie.
Przez obraz przebiegł niebieskawy poblask, przypominający światło słoneczne, odbijające się od szyby. Postać na płótnie poruszyła się. Niestety, coś poszło nie tak, ponieważ obraz pozostał niemy. Jednak był arcydziełem.

***

Kiedy mistrz Leonardo wszedł rankiem do pracowni, wydawał się czymś jednocześnie zmartwiony i podekscytowany. Wyglądał źle. Powłóczył nogami, dyszał ciężko i trzymał się za serce. Usiadł na krześle i wbił wzrok w stół, po czym przywołał Hipolito skinieniem ręki.
– Niedobrze się dzieje, chłopcze – powiedział miękko. – Pewnie jeszcze nie słyszałeś najnowszych wieści… Ferrante di Giocondo zamordował w nocy żonę, kiedy ta wybierała się do kochanka, a teraz poprzysięga zemstę. I nie zapłaci za obraz…
Del Pierro zbladł. To dlatego Mona Lisa nie przyszła. Bo mąż wbił jej sztylet w serce. Poczuł ukłucie po lewej stronie piersi i na chwilę pociemniało mu przed oczyma. Czy to dlatego obraz milczy? By skryć straszną tajemnicę rodziny di Giocondo?
Hipolito wiedział, dlaczego jego mistrz jest tak zmartwiony. Da Vinci był bankrutem. A jedyna nadzieja na wyjście z długów została właśnie pogrzebana.
– Dlatego – kontynuował Leonardo – pojedziesz do Genui, by odebrać pieniądze od szlachcica, który jest mi winien sporą sumę. Muszę spłacić swoje długi. Może uda się sprzedać obraz Mony Lisy di Giocondo. Ale szanse są bardzo nikłe. Nie chcą płacić – wyszeptał. – Nawet za fresk w posiadłości Margilianów zapłacą dopiero za pół roku…
Następnego dnia o świcie, chłopak ruszył w długą podróż do Genui. Bułany wierzchowiec niósł go przez dobrze utrzymane drogi. Z rzadka tylko mijali go pątnicy, spieszący do Rzymu czy Asyżu, przejeżdżały chłopskie wozy, czasami w drodze towarzyszyły mu trupy wędrownych aktorów.
Genua zrobiła na nim ogromne wrażenie. W mieście wrzało niczym w ulu, było gwarno i tłoczno. Po kilku godzinach błądzenia, Hipolito odnalazł wreszcie posiadłość Jofrego di Calario. Duży pałac, znajdujący się w najlepszej dzielnicy, odgrodzony był od miasta wysokim murem. Za bramą rozciągały się piękne ogrody, po których leniwie przechadzały się pawie.
Samego Jofrego di Calario znalazł w jednej z sal, bełkoczącego w upojeniu nad gąsiorem wina. Sługa, z wyrazem zażenowania na twarzy, wprowadził Hipolito i zamknął za nim drzwi.
– Panie… – Chłopak skłonił się do samej ziemi. – Przysyła mnie mistrz Leonardo da Vinci, by…
Szlachcic pochylił się nad srebrną miednicą i zwymiotował. Później podniósł się i potoczył błędnym wzrokiem dookoła.
– Czego? – zapytał, nieco bełkocząc.
– Przyjechałem od mistrza Leonarda da Vinci, żeby odebrać dług, jaki zaciągnęliście u niego, panie.
Jofre na moment wytrzeźwiał, jak zwykle, gdy mówiono o pieniądzach. Myślał przez chwilę, po czym na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.
– Oczywiście, oczywiście – rzekł, dolewając sobie wina.
Gąsior przewrócił się i większość napoju pociekła na podłogę. Jeszcze jeden niezdarny ruch ręką sprawił, że świeca spadła na stół.
– Pokonałeś długą drogę, chłopcze – powiedział di Calario, z trudem artykułując słowa. – Prześpij się, zjedz coś, a o interesach porozmawiamy jutro.
Służba skierowała Hipolito do kuchni, gdzie dano mu jeść. Zupa z pływającymi w mętnej zawiesinie kawałkami jarzyn i mięsa nie była zbyt smaczna. Zdążył jednak zgłodnieć w podróży, pochłaniał więc łyżkę za łyżką, usiłując ignorować służki, wpatrujące się w niego ukradkiem i chichoczące za każdym razem, kiedy uniósł głowę.
Później młoda dziewka służebna odprowadziła Hipolito do jednego z pośledniejszych pokoi w gościnnym skrzydle domu. Łóżko było wąskie i dość twarde, ale po dłuższym czasie w siodle chłopakowi zdawało się wygodne niczym piernaty w pałacu Sforzów. Noc miał niespokojną, okazało się bowiem, że w szparach posłania mieszkają pluskwy, a po pościeli skaczą pchły. Żywił tylko nadzieję, że nie zarazi się świerzbem lub czymś jeszcze bardziej paskudnym.
W środku nocy obudziło go pukanie. Pocierając klejące się oczy, podszedł do drzwi i odsunął rygiel. Na progu stała jedna ze służących. Młodziutka, o wielkich, przestraszonych oczach. Mogła mieć najwyżej trzynaście lat.
– Panie… – powiedziała drżącym głosem, dygając nerwowo. – Mój pan przysyła mnie do was, żebym…
Hipolito uśmiechnął się w duchu. A więc to tak gra Jofre di Calario. Podsuwa mu dziewkę do łóżka, by go zmiękczyć i odsunąć spłatę zaciągniętej pożyczki.
– Wejdź – rzekł chłopak, odsuwając się. Dziewczyna przystanęła na środku izby, spuszczając głowę.
Jakby czekała na ścięcie, przeszło mu przez myśl.
– Usiądź – polecił, siadając na łóżku. Służąca przycupnęła na samym skraju i zaczęła rozsznurowywać sukienkę. – Nie, nie… zostaw. Nie o to mi chodzi…
Wspomnienie Mony Lisy wciąż było zbyt świeże. Kiedy zamykał oczy, czuł jej zapach, widział piękną twarz, słyszał słodki głos.
– Jak ci na imię? – zapytał.
– Livia, panie.
– Masz takie wielkie, dzikie oczy – powiedział Hipolito, wpatrując się w dziewczynę. – Czego się boisz?
– Mój pan będzie zły, kiedy się dowie, że mnie odprawiliście – powiedziała niepewnie. – Zawsze jest zły…
– Czy ktoś narysował kiedyś twój portret?
Livia pokręciła głową. Del Pierro wstał i wyjął z torby papier oraz węgiel, używany do szkicowania. Przystawił obydwie świece bliżej, by uzyskać odpowiednie oświetlenie. Służąca miała ładne, miękkie rysy twarzy, duże usta i te wielkie, błyszczące oczy – wprost stworzone do tego, by je uwiecznić. Kiedy Hipolito kończył, nad Genuą wstawał już świt.
– Proszę.
Wręczył dziewczynie rysunek. Ta odebrała go, spłoniona, ukłoniła się jeszcze i uciekła. Młody malarz słyszał, jak uderza bosymi stopami o kamienną posadzkę.
Po wyjściu służącej zapadł jeszcze w niespokojny, rwany sen. Śniło mu się, że Leonardo z powodu długów zostaje wyrzucony na ulicę, a wszystkie jego obrazy spalone publicznie, na głównym rynku we Florencji. Ten sen z jakiegoś powodu tak go przeraził, że wstał bardzo wcześnie, włożył ubranie, po czym zaczął krążyć po pokoju, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca.
Tego dnia Jofre di Calario był w lepszej formie. Wciąż czuło się od niego alkohol, ale nie zataczał się ani nie bełkotał.
– Jestem winien twojemu panu czterdzieści florenów… – zaczął.
– Pięćdziesiąt – poprawił szybko Hipolito. Jofre skrzywił się ledwo zauważalnie, jednak chłopak dostrzegł ten grymas na twarzy szlachcica.
– …pięćdziesiąt florenów – zgodził się niechętnie di Calario. – Niestety, nie mogę ich teraz spłacić. Moja córka właśnie wychodzi za mąż i…
– Panie di Calario – wszedł mu w słowo del Pierro – rad jestem ze szczęścia pańskiej córki, ale muszę nalegać w imieniu mistrza Leonarda na bezzwłoczną spłatę długu. Mój pan potrzebuje tych pieniędzy teraz.
– Czy dziewka, którą wysłałem, dobrze się spisała? – zapytał szlachcic, zmieniając nagle temat.
– Jak najlepiej. Jednakże… – Hipolito nie dał się zbić z tropu – jestem zmuszony odebrać pieniądze.
– Guccio! – zawołał Jofre.
Poczerwieniał, żyły na skroniach i karku mu napęczniały. Po chwili do pokoju, w którym siedzieli, wszedł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Starannie ubrany, ufryzowany, z przystrzyżoną brodą, stanowił idealny kontrast z niechlujnym, rozczochranym szlachcicem o podkrążonych, przekrwionych oczach i nosie pijaka.
– Panie…? – Skłonił się lekko.
– Wypłać temu człowiekowi pięćdziesiąt florenów w złocie i zadbaj, żeby jego noga więcej tu nie postała! – krzyknął, sięgając po dzban z winem.

***

Hipolito wracał do Florencji z duszą na ramieniu. Gdyby go teraz ktoś napadł… Nie, wolał o tym nie myśleć. Pięćdziesiąt florenów ciążyło mu w sakiewce, ukrytej na samym dnie torby. Na szczęście nie spotkał na swojej drodze żadnych rabusiów.
Florencja przywitała go ulewnym deszczem, wlewającym się za kołnierz, siekącym wściekle po twarzy. Ulice spływały potokami wody, rynsztoki zamieniły się w rwące strumienie.
Drzwi do pracowni mistrza były otwarte na oścież. W środku uwijało się dwóch innych uczniów Leonarda, natomiast samego mistrza nie było nigdzie widać.
– Choruje – powiedział Andrea, odrywając się na chwilę od czyszczenia pędzli. – Ale kazał ci iść do niego zaraz po powrocie.
Hipolito, nie zwlekając, ruszył do domu da Vinciego. Panowała tam cisza, przerywana od czasu do czasu skrzypieniem wypaczonych desek w podłodze. Malarz zwolnił prawie całą służbę, kiedy nie miał im już czym zapłacić. Została mu tylko jedna służąca, Giulia, pełniąca jednocześnie rolę kucharki, pokojówki i pielęgniarki.
Leonardo leżał w pokoju na piętrze. Wyglądał źle. Był blady, miał podkrążone oczy, lśniące blaskiem gorączki, i kaszlał dojmująco. Kiedy zauważył ucznia, gestem nakazał mu podejść.
– A więc wróciłeś, Hipolito – powiedział słabym głosem. – Masz pieniądze?
Chłopak wyjął mieszek i położył go na łóżku.
– Dobrze… – Da Vinci przymknął oczy. – A teraz przynieś do mnie ten obraz, który leży pod oknem. – Del Pierro posłusznie wypełnił polecenie. – Odwiń płótno.
O Boże, jęknął w duchu Hipolito.
– Czy możesz mi wyjaśnić, co to jest? – zapytał Leonardo, wpatrując się w ucznia przenikliwym wzrokiem.
– Obraz, panie – powiedział z ociąganiem.
– Masz go zniszczyć.
Chłopakowi łzy stanęły w oczach.
– Dlaczego – malarz podniósł się z trudem z posłania – zrobiłeś mi coś takiego?!
– Przecież… to dobry obraz. Jest arcydziełem.
– Właśnie dlatego masz to zrobić.
– Panie… – Hipolito otarł oczy rękawem.
– Naraziłeś nas wszystkich. Siebie, mnie, innych uczniów… Rozpytują o ciebie, Ferrante di Giocondo już zwietrzył pismo nosem. Ściągniesz na nas zgubę. On nie wiedział, że jego żona była czarownicą. I nie powinien się o tym dowiedzieć. A ten obraz… Di Giocondo od razu by się zorientował, że chodzi o czary. Byłbym zgubiony, groziłby mi proces i pewnie stos. Dlaczego, Hipolito? Dlaczego to zrobiłeś?
– Prosiła mnie – wytłumaczył. – Nie potrafiłem jej odmówić. Rzuciła na mnie jakiś dziwny urok…
– Więc teraz nie odmówisz i mojemu rozkazowi. Zniszczysz ten obraz. Spalisz go.
– Nie.

***

Da Vinci patrzył za odchodzącym uczniem. Chłopak miał rację, to płótno było prawdziwym arcydziełem. Uczeń przerósł mistrza, Leonardo musiał to przyznać. Ale nie mógł pozwolić, by istniało dzieło doskonalsze, niż jego obrazy.

***

Hipolito szalał z wściekłości. Jakim cudem mistrz dowiedział się o portrecie Mony Lisy? Tego del Pierro nie mógł pojąć. Ukrył go przecież dobrze, malarz nie mógł się nań natknąć przypadkiem. A jednak…
Zniszczyć.
To jedno słowo wciąż kołatało mu się w umyśle, nie pozwalając myśleć o niczym innym. Brzmiało tak strasznie. Przekreślić te kilka miesięcy ciężkiej pracy, przekreślić całą znajomość z Moną Lisą? Jednym ruchem ręki sprawić, że cały trud pójdzie na marne?
Wybacz, pomyślał, biorąc do ręki nóż. Wybacz.
Dźwięk przecinanego płótna był dla Hipolito niczym cios prosto w serce. Chłopak zacisnął powieki z całej siły i ciął.

***

Dom w Ferrarze odnalazł z pewnym trudem. Był tak samo – a może jeszcze bardziej – zaniedbany jak wtedy, kiedy opuszczał go w wieku dziewięciu lat. Na podwórzu, zabłoconym i pełnym odpadków, bawiło się dwoje brudnych dzieci. Dziewczynka, na oko ośmioletnia, i nieco od niej młodszy chłopczyk. Oboje rzucali mu badawcze spojrzenia, gotowi w każdej chwili skryć się za węgłem.
Przed dom wyszła wyniszczona kobieta w poszarzałym czepku i brunatnej sukni.
– Matko? – zapytał nieśmiało młody malarz.
– Hipolito? Nie spodziewaliśmy się, że jeszcze cię zobaczymy… Dlaczego wróciłeś? Źle malowałeś?
– Wręcz przeciwnie, matko. Malowałem zbyt dobrze.


Epilog


Włochy, XIX wiek

– Panie Stevenson, gdyby był pan łaskaw tu spojrzeć… – Elegancki mężczyzna z monoklem w oku pochylił się nad wnęką w ścianie.
James Stevenson wyciągnął różdżkę i podszedł do drugiego czarodzieja. Znajdowali się w jednej z najstarszych dzielnic Florencji, w domu, który ponoć wynajmował na pracownię sam Leonardo da Vinci.
We wnęce, która musiała utworzyć się całkiem niedawno, gdy zawalił się fragment ściany, leżał zwinięty w rulon kawałek płótna.
Lumos – mruknął Stevenson i rozwinął materiał. – A niech mnie kule biją, Boedecker… Patrz, co tu mamy…
Na płótnie namalowany był czarodziejski obraz. Dzieło, mimo że ruchome, pozostawało nieme, jakby skrywało jakąś straszliwą tajemnicę sprzed wieków. Piękna, naga kobieta leżała na czerwonym aksamicie, uśmiechając się smutno. James Stevenson widział już gdzieś kiedyś taki uśmiech. I ta twarz…
No tak…
Mona Lisa.

KONIEC
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #280262 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 3315

Idril Celebrindal Napisane: 25.09.2006 14:10


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


SĄ SPOJLERY! Komentarz do całego tekstu.

Podoba mi się ten fick. Idealny na taką pogodę, jaką aktualnie mamy za oknem. Jest bardzo ciepły, bardzo optymistyczny i lekko się go czyta. Lekki, łatwy i przyjemny - dokładnie. Opisy są plastyczne, a poza tym udała ci się trudna sztuka wytworzenia klimatu, dzięki któremu mogłam się na kilka chwil przenieść do gorącej Hiszpanii. Czułam ten upał, zapach powietrza, widziałam kolorowy tłum na Via de milagros.
Moim zdaniem jesteś tutaj autentyczna - widać, że piszesz o czymś, co lubisz, czym się pasjonujesz. Sama historia nieco niewyeksploatowana, jak na mój gust. Mogłaś to pociągnąć. Aż się tu prosiło o to, by tę pozytywkę jakoś wyeksponować, by nadać jej jakieś dziwne właściwości. Ja spodziewałam się jakiejś tajemnicy, tego, że pozytywka będzie "czarować" ludzi, pogrążać ich w otępieniu, oddziaływać na nich w jakiś sposób. Ale... może to nie wada? Może to zaleta?
Chociaż kilka fragmentów napisałabym inaczej, bo były dla mnie nieco zbyt przesłodzone, to nie zmienia to faktu, że tekst mi się podobał.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #279014 · Odpowiedzi: 3 · Wyświetleń: 4410

Idril Celebrindal Napisane: 17.09.2006 10:55


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Tekst został napisany na potrzeby pojedynku, w którym trzeba było ukazać życie Berty Jorkins do momentu spotkania Glizdogona. Musiała się w nim pojawić Narcyza Black i Dumbledore.

Mojej wspaniałej przeciwniczce, Issie. Dzięki, Issuś, za tę Bertę. Nawet nie wiesz, jak dobrze pisało mi się ten tekst. I nie wiesz, jaki jest dla mnie ważny. Ale jest. Dziękuję za wspaniały pojedynek!



Ciastka cioci Eufemii



Najlepsze ciastka robiła ciocia Eufemia. Pachniały wanilią i miały pyszną, kolorową galaretkę, w której zatopione były połówki truskawek. Berta zawsze obgryzała najpierw taką babeczkę naokoło, by dopiero na koniec wyjeść środek.
Jak to możliwe, zastanawiała się, że w takiej chwili myślę o jedzeniu?
Przecież ciężko ci myśleć o czymkolwiek innym… – powiedział złośliwy głosik, dochodzący gdzieś z tyłu czaszki. Plotki i żarcie to jedyne, co cię zajmuje.
Zamknij się. To nieprawda…
Ciemność i cisza. Cisza i ciemność. I domek na odludziu, w środku albańskiej puszczy. Dwa niewielkie, obskurne pokoje i niska przybudówka.
Do malutkiej klitki, w której siedziała pulchna kobieta, nie wpadał ani jeden promień księżycowej poświaty – wszak był nów. Tylko w dzień mętne światło sączyło się przez wąski, brudny lufcik pod sufitem.
Ile dni już tu była? Trzy, może cztery. Na pewno nie więcej. Chociaż pory dnia zlewały się ze sobą, to zorientowałaby się, gdyby przebywała w zamknięciu dłużej.
Przeszła wszystkie stadia – od histerii, poprzez wściekłość, rozgoryczenie, po apatię. Nie miała już siły się wściekać ani płakać. Wolała siedzieć cicho i odpowiadać na pytania. Cruciatusy trzymały się wtedy z dala.
Nie była tępa – co to, to nie – choć inni mogli tak uważać. I doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jaki los ją czeka.
Zawsze myślała, że to bujdy, co mówią – że przed śmiercią całe życie przebiega człowiekowi przed oczyma. Taki tani chwyt, pusty frazes. Teraz zaś miała okazję przekonać się, że to najprawdziwsza prawda.
Obrazy, jeden po drugim, przeskakiwały w jej głowie. Jak slajdy. Pstryk, jeden. Zatrzymał się na chwilę. Pstryk, drugi. I znów…
Pstryk…

***

Pstryk.
Trudno powiedzieć, że Berta miała nieszczęśliwe dzieciństwo. Zwykle o takich życiowych nieudacznikach mówi się, że byli niekochani przez rodziców, że wychowywali się w trudnych warunkach, że nie poświęcano im należytej uwagi. Bzdura. Berta Jorkins zrobiła z siebie ofiarę losu tylko i wyłącznie na własne życzenie.

Przy fortepianie siedzi pulchna, dziewięcioletnia dziewczynka o mysich włosach, splecionych w dwa warkoczyki. Nogami ledwie sięga do pedałów, ale wytrwale gra gamy, fałszując przy tym niemiłosiernie. Nie udaje jej się wydobyć z wiekowego instrumentu ani jednej czystej nuty. Obok stoi nieruchomo nauczycielka. Nawet najmniejszy grymas twarzy nie zdradza wielkiego niezadowolenia z uczennicy.
Mała nie jest przecież beztalenciem, myśli panna Star. Nie jest też głupia. Po prostu jej się nie chce, choć rodzice wydają ciężkie pieniądze na lekcje gry, rysunku i śpiewu.
– Kończymy na dzisiaj, Berto – przerywa wreszcie kobieta. – Ćwicz, proszę, do następnej lekcji. Zobaczymy się za tydzień.
Dziewczynka schodzi z okrągłego stołka z wyraźną ulgą, a nauczycielka kieruje się do wyjścia. W drzwiach odwraca się jeszcze i mówi:
– Accio, nuty!
Kiedy panna Star wychodzi, Berta wybiega przez otwarte przeszklone drzwi do ogrodu, gdzie bawi się jej starsza siostra, Lisa. Dziewczynka jest chorobliwie szczupła, ma bardzo bladą, prawie przezroczystą cerę i podkrążone oczy. Nawet w Mungu nie wiedzą, co jej jest.
Siostry widzą, jak matka odprowadza nauczycielkę do furtki. Do ich uszu dociera suchy, donośny głos pianistki:
– Proszę pani, z tego nic nie będzie. Lepiej dać sobie spokój. Bercie po prostu się nie chce. Nie ma na co wydawać pieniędzy. To gra niewarta świeczki.
Młodszej Jorkinsównie łzy stają w oczach.
Mama pewnie mnie już nie kocha… Bo przecież tak chciała, żebym uczyła się grać. Jestem taka okropna…
Nagle jednak odzywa się egoistyczna część jej natury.
Ale ona musi mnie kochać! – krzyczy w myślach Berta. Musi! Musi! Musi!
Tupie nogą, jakby chciała powiedzieć w ten sposób: No, zwróć na mnie wreszcie uwagę! Masz obowiązek, przecież jestem twoim dzieckiem!
Ursula Jorkins czerwienieje gwałtownie.
– Proszę wybaczyć, panno Star – mówi spokojnie, choć widać, że wewnątrz niej wrze wulkan – ale będziemy wydawać nasze pieniądze tak, jak to uznamy za stosowne.
Nauczycielka zdobywa się tylko na chłodne skinięcie głową i odchodzi, stukając obcasami o brukowany chodnik. A pani Jorkins odwraca się i uśmiecha ciepło do córki. I Berta już wie, że matka ją jednak kocha. Mimo wszystko, a nie: ponieważ.


Pstryk.

***

Pstryk.
Czasami paskudny charakter ujawnia się wraz z wiekiem. Naraz dziecko ze spokojnego, nieco ospałego pulpecika, który myśli tylko o tym, jak podwędzić jeszcze jedno ciastko, zmienia się w półdiablę, nad którym ciężko jest zapanować.
Berta prawie nie spotykała się w dzieciństwie z rówieśnikami. Miała tylko siostrę, biedną Lisę, która umarła w rok od tamtej pamiętnej lekcji gry na fortepianie, i kuzynkę Lydię, córkę cioci Eufemii od ciastek z galaretką. Więcej dzieci w jej wieku w okolicy nie było. Urok życia na prowincji. Dworek w Walii, choćby nie wiadomo jak reprezentacyjny, nie mógł jednak zastąpić towarzystwa innych dzieci.
Przełom nastąpił, gdy poszła do Hogwartu. Przeżyła istny szok kulturowy – dzieciaki były pewne siebie, wygadane, z większości czystokrwistych wychodziła rodowa duma, rasa szła przed nimi i za nimi. Szare myszki nie miały szans. Bo kto powiedział, że dzieci nie są okrutne? To właśnie one dzierżą palmę pierwszeństwa w psychicznym znęcaniu się nad innymi.
Walijski akcent Berty był wielekroć wyśmiewany jako prostacki, ona sama – spychana na margines szkolnej społeczności. Gdyby miała dostatecznie dużo silnej woli, wytrzymałaby. Nie było to przecież niewykonalne. Ale ona wolała grać skrzywdzoną istotkę, mszcząc się jednocześnie na tych, którzy zaleźli jej za skórę. I grała tę rolę tak długo, aż wreszcie sama uwierzyła, że jest ofiarą losu.

Pulchna dziewczyna leży na łóżku z żółtymi kotarami. Otwarta książka do numerologii zasłania najnowszy numer „Młodej Czarownicy”. Jest ciepłe czerwcowe popołudnie. Wszyscy inni siedzą na błoniach, rozkoszując się grzejącym mocno słońcem i zdanymi egzaminami.
Ta lafirynda pewnie też! – myśli z pogardą Berta, przewracając gwałtownie stronę. Zbyt gwałtownie. Kartka przerywa się na dwie części. Dziewczyna z wściekłością ciska czasopismo na ziemię.
Pierwsza część zemsty na Narcyzie Black już się dokonała, myśli Puchonka.
Berta chichocze na wspomnienie plotki, jaką rozpuściła w szkole.
Oj, będzie miała panienka Black za swoje! Ciekawe, czy już do niej doszło, że rodzice zapłacili fortunę za uzdrowiciela, który poprawiał jej odstające uszy i garbaty nos…? I ciekawe, co na to Malfoy?
Malfoy. Z tym wiąże się druga część planu panny Jorkins. Wszystko jest już przygotowane. Teraz trzeba tylko wprowadzić zamysły w życie.


Pstryk

Cieplarnie są o tej porze ciche i spokojne. Pani Sprout nie siedzi tam – wbrew obiegowej opinii – przez całe dnie. Dlatego – jeżeli zajdzie taka potrzeba – można swobodnie porozmawiać.
– Czego chcesz, Jorkins? – Berta nie musi się odwracać, żeby wiedzieć, kto to. Ten zimny, dumny, arystokratyczny głos, pretensjonalnie przeciągający sylaby, poznałaby wszędzie.
– Ja wiem, Malfoy – mówi dziewczyna, uśmiechając się złośliwie. – Widziałam, jak całowałeś się za tą cieplarnią z Florence w zeszły czwartek.
Malfoy patrzy na Bertę wyniośle, ale wewnątrz aż się gotuje z emocji.
Wstrętna dziewucha! Dlaczego zawsze włazi tam, gdzie nie trzeba?!
– I co mi do tego, Jorkins? – pyta arystokrata.
– A to, że jeżeli jeszcze raz będziesz się naśmiewać z mojego akcentu, to powiem wszystko twojej narzeczonej!
Chłopak blednie.
Cwana jest, skubana… – myśli.
– Co ma mi powiedzieć, Lucjuszu? – Za arystokratą pojawia się Narcyza. Jak zwykle zimna, jak zwykle opanowana.
Berta uśmiecha się z satysfakcją. Jednak wysłanie do Blackówny liściku z prośbą o przyjście do cieplarni numer trzy było dobrym pomysłem…
– Co ma mi powiedzieć? – powtarza ostro Narcyza.
Ty kretynko, myśli Malfoy. Coś ty narobiła?
Zadowolenie na twarzy Berty działa na niego jak płachta na byka.
Już ja ci zetrę ten uśmieszek z twarzy! – krzyczy w duchu.
– Właśnie mówiłam Lucjuszowi, że widzia…
Nie! Nie! Ona nie może tego powiedzieć!
– Drętwota! – krzyczy Malfoy, posyłając Puchonkę pod drzewo. Dziewczyna odbija się od pnia i pada na ziemię.
– Co tutaj się dzieje? – pyta profesor Sprout, wychodząca właśnie z cieplarni numer sześć. Spostrzega leżącą pod bukiem Bertę i czerwienieje gwałtownie. – Panie Malfoy, do dyrektora, natychmiast! Panna Black też! Skandal… Enervate!
Jorkinsówna budzi się powoli i z trudem kuśtyka do skrzydła szpitalnego. Ma chyba skręconą nogę, ale poza tym nic jej nie jest.
Opłacało się, myśli. Teraz Narcyza dowie się, jak bardzo Lucjusz ją kocha. Poniżę ją w oczach całej szkoły. Niech no jeszcze raz nazwie mnie tłustym krówskiem, to się nie pozbiera.


Pstryk.

Gabinet dyrektora to ciekawe miejsce. Pełno tu dziwnych urządzeń o jeszcze dziwniejszym przeznaczeniu. Ale najdziwniejszy jest rezydent tego pomieszczenia. Berta lubi Dumbledore’a na tyle, na ile może kogoś lubić egoista doskonały. Drops – jak go nazywają uczniowie – jest jej zdaniem zabawny i nieco pokręcony. Ale tym razem stary czarodziej ma poważną minę, w jego oczach brak iskierek wesołości. Siedzi za biurkiem i wpatruje się w stojących naprzeciwko uczniów. Malfoy patrzy hardo na dyrektora, a Narcyza jest uosobieniem spokoju. Bercie czasami wydaje się, że marmurowy posąg Wenus z Milo, który kiedyś widziała, ma w sobie więcej życia.
– Czy ktoś – odzywa się wreszcie Dumbledore – może mi wyjaśnić, co się stało?
Milczą. Wszyscy troje.
– Berto? – ponagla czarodziej.
Dziewczyna bierze głęboki oddech i mówi oskarżycielskim tonem:
– Rzucił na mnie urok, panie profesorze, a ja się tylko z nim drażniłam, ja tylko powiedziałam, że widziałam, jak całuje się z Florence za cieplarnią w zeszły czwartek…*
Narcyza blednie i zaciska ręce w pięści, ale nadal stoi nieruchomo.
– Ale powiedz mi, Berto, dlaczego? – pyta ponuro dyrektor. – Dlaczego go śledziłaś?
Panna Jorkins milczy. Wie, że gdyby powiedziała prawdę, mit pokrzywdzonej dziewczynki by upadł. Podnosi wzrok i widzi niebieskie oczy Dumbledore’a, wpatrujące się w nią przeszywającym spojrzeniem. Ma straszne przeczucie, że Drops wie.
– To… – odzywa się, pojmując wreszcie, że czas działa na jej niekorzyść – to przez przypadek… Nie, żeby specjalnie… Ja po prostu…


Pstryk.

***

Pstryk.
Egoizm doskonały. Jeżeli Berta była kiedykolwiek w czymkolwiek doskonała, to na pewno w egoizmie. Liczyła się tylko ona. Jej życie, jej pragnienia, jej racje. Jej, jej, jej. Ona, ona, ona. Dlatego pracę w Ministerstwie Magii traktowała jako porażkę. We własnym mniemaniu, powinna co najmniej zasiadać w Wizengamocie, a tymczasem zaoferowano jej jedynie marnie płatną pracę urzędniczki. Do tego przenosili ją z miejsca na miejsce, aż wreszcie wylądowała w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Żeby jeszcze stała na jego czele, zamiast tego bufona, Bartemiusza Croucha… Ale nie. Zamiast tego pełniła rolę departamentowego wykidajło, typowego „przynieś, wynieś, pozamiataj”. I myślała o tym, jak bardzo kiedyś zaszkodzi przełożonemu.

Dom Bartemiusza Croucha jest cichy, na pierwszy rzut oka wydaje się opuszczony. Tylko w kuchni pali się słabe światło. Berta idzie szybko w kierunku drzwi, stawiając zamaszyste kroki. Jest zła. Jak zwykle, posłużyli się nią, żeby coś załatwiła. Tym razem ma zanieść stos papierzysk do podpisania Staremu. Jakby młody Weasley nie mógł tego zrobić…
Crouch, cholerny perfekcjonista, raz w życiu o czymś zapomniał i teraz ona za to płaci. Jak zwykle. Nihil novi sub sole…**
Kobieta kołacze w pociemniałe ze starości drewno, a po chwili drzwi otwiera skrzatka domowa.
– O co chodzi? Mrużka słucha – mówi piskliwym głosem.
– Przyszłam do pana Croucha. Przyniosłam mu dokumenty do podpisania.
Berta patrzy z zaciekawieniem na małe stworzenie. Wbrew powtarzanym w ministerstwie plotkom, skrzatka nie nosi na sobie śladów głodzenia i bicia. Wręcz przeciwnie, wygląda – jak na skrzata, rzecz jasna – całkiem przyzwoicie.
– Pan Crouch być poza domem – informuje. – Pani może chce na niego poczekać? Mrużka zaprowadzi do salonu.
Panna Jorkins przechodzi przez duży, ciemny przedpokój, mijając po drodze uchylone drzwi do kuchni. Choć wmawia sobie, że to tylko przeczucie, zdaje jej się, że w środku ktoś jest. Kobieta trzyma kurczowo pomarańczową teczkę z papierami i rozgląda się wokoło. Portrety ze ścian patrzą na nią z uwagą. Niektóre postacie coś między sobą szepczą, a wiekowa kobieta w wiktoriańskiej sukni pokazuje Bertę palcem.
– Niech pani tutaj poczeka na pana Croucha – mówi skrzatka, otwierając drzwi do salonu. Ściany pomieszczenia, obite orzechową boazerią, sprawiają, że wnętrze wydaje się ciemne i nieprzytulne. Tego wrażenia nie rozprasza nawet płonący w kominku ogień. – Mrużka musi wracać do swoich zajęć.
Skrzatka wychodzi, ale nie zamyka dokładnie drzwi i Berta słyszy strzępki rozmowy.
– …paniczu, przecież panicz nie może… Co by to było za nieszczęście, gdyby się ktoś dowiedział! Pan Crouch nigdy by mi nie darował… – mówi skrzatka. – Och, to by było straszne, Mrużka nigdy by sobie nie wybaczyła… Mrużka by sobie coś zrobiła, ukarała się jak porządny domowy skrzat!
– Ależ, Mrużko! – przerywa jej zdecydowanie męski głos. – Skoro namówiłaś ojca, żeby pozwolił mi iść na ten mecz, to nie płacz teraz nad rozlanym wywarem. Nic się nie stanie. Mam pelerynę… Nikt mnie nie zobaczy.
– P-paniczu Barty, ale niech panicz obieca, że nie zrobi żadnego głupstwa! – Berta słyszy szloch.
I w tym momencie kawałki układanki wskakują na swoje miejsce. Panicz Barty… Ojciec… Crouch przetrzymuje tutaj zbiegłego śmierciożercę!
Ciszę przerywa trzask zamykanych drzwi wejściowych. Kobieta wychodzi z salonu i staje oko w oko z Bartym Crouchem Seniorem.
– Co pani tu robi? – pyta chłodno urzędnik.
– Przyniosłam dokumenty do podpisu – mówi piskliwym głosem. Serce bije jej jak oszalałe. – A co pan robi?! Przetrzymuje pan pod dachem zbiegłego z Azkabanu śmierciożercę! Doniosę o tym, komu trzeba, może pan być pewien! Jak pan może?! Moralność! Taki pan moralny?! Aurorzy się dowiedzą, gdzie…
– OBLIVIATE!!! – Crouch jest szybki jak za młodu. Błyskawicznie wyciąga różdżkę, celuje i trafia bez pudła.
Zdezorientowana Berta mruga szybko oczyma i usiłuje coś nieskładnie powiedzieć. Wreszcie wciska Crouchowi pomarańczową teczkę i chwiejnym krokiem wychodzi z domu. Za sobą słyszy jeszcze:
– Chyba przeholowałeś, ojciec…
Ale nie może zrozumieć, co to, na Merlina, znaczy. Bo przecież syn pana Croucha nie żyje. Umarł w Azkabanie.


Pstryk.

***

Pstryk.
Berta rzadko wyjeżdżała na wakacje. Istniała jedna prosta przyczyna – panna Jorkins nie wiedziała, czy po przyjeździe nie dowie się, że pracuje w nowym departamencie albo że straciła posadę. Stąd wolała być na miejscu i mieć wszystko pod jako-taką kontrolą. Ale po przeniesieniu do Departamentu Czarodziejskich Gier i Sportów czuła, że musi wyjechać. Od czasu wizyty w domu Croucha nie czuła się najlepiej, czasami miała problemy z pamięcią, choć nie wiedziała, w czym tkwi przyczyna. Chwilowo nie groziło jej przeniesienie do innego departamentu, a Ludo Bagman obiecał, że zadba, aby nie wyrzucono jej z ministerstwa podczas urlopu. Wzięła więc dwa tygodnie wolnego i wyjechała do Albanii. Dlaczego zdecydowała się na ten dziki, daleki kraj? Merlin jeden wie. Chciała być tylko jak najdalej od Anglii, od Ministerstwa, Knota, Bagmana, Croucha i wszystkich współpracowników, którzy zawsze patrzyli na nią z takim politowaniem. Biedna Berta…
Już ta biedna Berta im pokaże! Wszystkim opadną szczęki, kiedy powiem, że byłam na wycieczce szlakami najsłynniejszych wampirów! – myślała.

Tęga kobieta siedzi przy stole w gospodzie. Jest ciemno, w powietrzu latają kłęby dymu z fajek i papierosów. Czarodzieje i mugole są tutaj dziwnie zasymilowani, niemagiczni wcale nie dziwią się, że kompan od kufla wymach..e różdżką i w alkoholowym upojeniu lewituje dzban z pitnym miodem.
Dziwne.
Berta siedzi wciśnięta w kąt niskiego pomieszczenia, tam, gdzie na pewno nikt jej nie dostrzeże. Pije herbatę z rumem i je ghiveci.*** Na deser pewnie zamówi baklavę.****
Zostały jej tylko dwa dni urlopu i chce je wykorzystać na to, co najbardziej lubi – próbowanie specjałów miejscowej kuchni i słodkie lenistwo.
A jednak najlepsze ciastka robiła ciocia Eufemia, myśli, przeżuwając orzechowy strudel.
Drzwi do karczmy otwierają się z cichym skrzypieniem i wchodzi niewysoki człowiek w kapturze na głowie. Nikt nie zwraca na przybysza uwagi, ale on rozgląda się przez chwilę, jakby się czegoś obawiał. Wreszcie zdejmuje okrycie i przysiada się do Berty. Nie pyta, czy wolno, nie pyta, czy jej to nie przeszkadza. Po prostu siada i zamawia jakieś mięso oraz puchar półtoraka. Dopiero po chwili zaczyna rozmowę.
– Mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam? – pyta z czystym, angielskim akcentem. Czyżby Brytyjczyk?
Berta marszczy brwi.
Tak dobrze mi było samej, a ten gbur wszystko zniszczył.
Nieznajomy kogoś czarownicy przypomina. Nie potrafi tylko dopasować do twarzy nazwiska. Nigdy nie miała do tego głowy…
– Nie, skądże – odpowiada wreszcie, zbierając palcem okruszki baklavy z talerzyka. – Jest pan Anglikiem?
– Tak – przyznaje mężczyzna. – Ale dawno nie było mnie w kraju… Mam na imię Peter. A pani?
– Berta Jorkins, pracuję w ministerstwie – odpowiada, zastanawiając się, czy na pewno robi dobrze. Przybysz wzbudza w niej niepokój.
– Ministerstwie… Magii? – pyta Peter, ściszając głos.
Kobieta jest zaskoczona.
A myślałam, że to mugol…
– Tak. Pan też jest czarodziejem? – Już w momencie, kiedy zadaje to pytanie, czuje, jak bardzo jest ono głupie.
Peter kiwa głową. I Berta wreszcie go poznaje.
– Peter Pettigrew!
Czarodziej wygląda jak rażony gromem. Rozgląda się w panice dookoła. Ale nic się nie dzieje. Nikt nie usłyszał tych słów. Pettigrew może odetchnąć z ulgą. Jednak wie, że zrobił zły ruch. Ta urzędniczka z ministerstwa już ma pewność, że to on.
– Wszyscy myślą, że pan nie żyje!
Berta jest oszołomiona.
– Cśśś… Proszę ciszej – uspokaja gorączkowo Peter.
Merlinie, co za durna baba! – myśli.
– Ale…
– Black nie zdołał mnie wtedy zabić, lecz teraz jest na wolności i muszę się przed nim ukrywać – wyjaśnia. – Póki żyje choć jeden śmierciożerca, nie mogę wrócić do Anglii i ogłosić światu, że żyję. Dopadliby mnie prędzej czy później.
Panna Jorkins nie wie, co ma o tym wszystkim myśleć. Tłumaczenie wydaje się sensowne, ale… czuje, że nie powinna ufać temu człowiekowi.
– A pani? Co pani tutaj robi?
– Jestem na wakacjach.
– Więc skoro to nie służbowy wyjazd, może da się pani namówić na spacer? – proponuje Pettigrew.
Berta waha się przez chwilę. Rozsądniejsza część jej osoby krzyczy: Nie idź! Ale kobieta woli posłuchać tej drugiej połowy, która szepcze: No, zgódź się. Już tak dawno żaden facet nie zaprosił cię na spacer…
Czarownica wstaje i wychodzi za Peterem.


Pstryk.

Albańska puszcza jest ciemna i straszna. Drzewa zdają się szeptać, każdy odgłos przeraża, każdy szelest powoduje gęsią skórkę. Bercie jeżą się włoski na karku, jakby była obserwowana. Dlaczego jej towarzysz wybrał akurat to miejsce, tak bezludne i nieprzyjazne?
Rozmawiają o rzeczach błahych. Praca, Hogwart, mistrzostwa świata w quidditchu… Ale pannę Jorkins dławi nieznośny strach.
Są już daleko od skraju lasu. Czarownica nawet nie zauważa, kiedy Pettigrew wyjmuje różdżkę. Cicho wypowiedziane „Imperio!” jest ostatnim, co pamięta.


Pstryk.

***

Pstryk.
Ostatni slajd. Nie ma już żadnego więcej.

KONIEC




* Fragmenty dialogu pochodzą z tomu „Harry Potter i Czara Ognia”, rozdział „Myślodsiewnia”.
** Nihil novi sub sole – (łac.) Nic nowego pod słońcem.
*** Ghiveci to zasadniczo potrawa rumuńska, rodzaj zapiekanki z warzyw, ale uznałam, że tak jak przenikają się kultury, tak mogą przenikać się i kuchnie, zwłaszcza, że wpływy rumuńskie są w Albanii dość znaczne.
**** Baklava to potrawa charakterystyczna dla całego Półwyspu Bałkańskiego, rodzaj strucli z orzechami.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #278386 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 2834

Idril Celebrindal Napisane: 17.09.2006 10:53


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Opowiadanie zostało napisane na pojedynek. Oto warunki:
1. Tytuł: Nim nadejdzie Śmierć
2. Temat: Barty Crouch senior
3. Forma: Proza. Trzecia osoba.
4. Długość: do 20 000 znaków.
5. Dodatkowe dane: Opowiadanie ma być raczej smutne.
Dodatkowo ma pojawić się żona Croucha, jego syn, Syriusz Black, Berta Jorkins i Czarny Pan. Aha, młodość Croucha niech nie będzie szczegółowo opisywana.
W wasze ręce.



Na chwilę przed śmiercią


Mojej znakomitej przeciwniczce. Mel, to dla ciebie.


Na chwilę przed śmiercią człowiek myśli o życiu. O wzlotach i upadkach, chwilach smutku i radości. Pomiędzy „Avada” a „Kedavra” istnieje zawieszony w czasie moment, nie dłuższy niż jedno uderzenie serca, a jednocześnie trwający całą wieczność. Ale co zrobić, gdy umierający człowiek jest już tak naprawdę od dawna martwy?

***

Bartemiusz Crouch Senior usiadł ciężko w miękkim pluszowym fotelu w zaciszu domowej biblioteki. Przed chwilą, kiedy Mrużka przyniosła wiadomość, że jego syn został schwytany razem z oddziałem śmierciożerców, poczuł, że coś w nim umarło na zawsze. Została tylko zimna skorupa służbisty. Nie miał nawet siły płakać, choć jego żona zalewała się łzami w sypialni. Był dziwnie pusty. Martwy za życia.
Podobno nim nadejdzie śmierć, człowiek myśli o życiu. A on? O czym myślał chwilę wcześniej? O niepodpisanych dokumentach. Nie miał przy sobie zmieniacza czasu, by cofnąć się w przeszłość. I tak, jak do tej pory nigdy nie chciał wracać do tego, co minęło, tak teraz nie pragnął niczego innego.
Nawet nie zauważył, że nalał sobie już trzecią szklaneczkę Ognistej Whisky Ogdena. Sączył ją powoli, pozwalając, by każdy łyk palił gardło. Przynajmniej wiedział, że jest jeszcze w stanie coś czuć.
Nawet przez grube mury domostwa Crouchów słychać było żałosne zawodzenie Marion. Barty wsłuchiwał się w te jęki, przeklinając jednocześnie samego siebie za to, że nie jest w stanie wykrzesać z siebie choć jednej łzy. Chciałby, Merlin świadkiem, chciałby płakać. Wyrzucić z siebie cały żal, cały smutek i gorycz. Iść i przytulić żonę. Nie potrafił. Umarły w nim wszelkie uczucia, została tylko obojętność, gorsza nawet od nienawiści.
Chciał nienawidzić syna za to, co im zrobił. Za to, że w jednej chwili zniszczył wszystko. I tego też nie potrafił.
Zresztą, Bartemiusz Crouch Senior wyrzucił syna z rodziny już w momencie, kiedy Mrużka powiedziała, zalewając się łzami: „Panie Crouch, sir. Panicz Barty został złapany ze sługami Czarnego Pana”. I choć Barty Junior nadal nosił jego nazwisko, stał się w jednej chwili obcym człowiekiem. Tak było dla Croucha bezpieczniej. Przecież obcych ludzi nie trzeba opłakiwać ani nienawidzić.

***

Marion zeszła na kolację jak co wieczór. Miała zapuchnięte oczy i czerwony nos, ale przyszła. Rutyna przede wszystkim. Usiadłszy naprzeciw męża, ścisnęła ręce na podołku i zaczekała, aż Mrużka nałoży jej na talerz puree z groszku i kotlet barani. Podczas gdy skrzatka nalewała do kieliszka wina, pani Crouch patrzyła na męża, gapiącego się nieustannie w jeden punkt na ścianie. Tam, gdzie wisiał obraz, przedstawiający osiemnastoletniego Barty’ego.
– Odezwij się – powiedziała wreszcie słabym głosem Marion. – Odezwij się do mnie, Barty…
Crouch wciąż milczał, wpatrując się w postać młodego chłopaka o piegowatej twarzy i lnianych włosach, opadających na twarz.
– Odezwij się wreszcie, do jasnej cholery! – Krzyk przeszedł pod koniec w szloch.
Czerwone wino z odstawionego gwałtownie kieliszka chlusnęło na śnieżnobiały obrus. Bartemiusz przeniósł powoli wzrok na żonę, lecz nadal nic nie mówił.
Ciszę zapadłą przy stole przerwał natarczywy dźwięk dzwonka do drzwi. Mrużka poszła otworzyć i po chwili zaanonsowała przybycie Alastora Moody’ego.
Auror był wyraźnie zakłopotany. Barty, który nie widział go już od dłuższego czasu, zauważył na jego nosie kilka szwów i spory ubytek.
To pewnie pamiątka po ostatniej akcji, pomyślał beznamiętnie.
– Barty, przychodzę tutaj jako wysłannik Kwatery Aurorów – zaczął Szalonooki. – To, niestety, wizyta oficjalna. Bardzo mi przykro z powodu twojego syna…
– Ja już nie mam syna, Alastorze – odpowiedział cicho Barty. Pani Crouch zaniosła się szlochem. – Pozwolisz, że przejdziemy gdzie indziej – dodał pracownik ministerstwa, widząc reakcję żony.
W bibliotece było ciemno, ale Bartemiusz cicho wypowiedzianym zaklęciem zapalił stojącą w rogu pomieszczenia lampę. Jasna poświata oświetliła setki zgromadzonych przez lata woluminów. Moody podziwiał je przez chwilę, dając gospodarzowi czas na ochłonięcie.
– Czy to przesłuchanie? – zapytał zaraz na wstępie Crouch.
Ku zdumieniu aurora, był całkowicie spokojny, chłodny, beznamiętny. Jakby to nie dotyczyło jego, ale kogoś zupełnie obcego. Nalał sobie szklankę wody i zaoferował to samo gościowi. Moody jednak, jak to było do przewidzenia, odmówił i wyciągnął z kieszeni srebrną piersiówkę. Upił dwa duże łyki i schował ją z powrotem. Po pokoju rozszedł się intensywny zapach alkoholu.
Cóż, aurorzy z pewnością nie pijają wody.
– Stresujący fach – wyjaśnił Alastor, widząc zdumienie gospodarza.
– Czy to przesłuchanie? – ponowił pytanie Crouch.
– Coś w tym rodzaju. Barty, nie miej mi za złe. Taka robota.
Bartemiusz pokiwał głową.
– Dobrze – podjął Moody. – W takim razie, czy…
– Zaczekaj – przerwał pan domu aurorowi. – Chcę wiedzieć, co on zrobił.
Szalonooki stracił na chwilę rezon.
– Dostaniesz wszystkie akta, bo poprowadzisz jego proces przed Radą Prawa Czarodziejów. Ale na razie powiem ci tyle, że razem z Lestrange’ami doprowadzili Longbottomów do utraty zmysłów. Frank i Alicja to teraz rośliny!
Crouch zacisnął dłonie na oparciu fotela.
– Złapaliśmy ich wszystkich. Bellatrix, Rudolfa i Rabastana. Był z nimi twój syn.
– Ja-nie-mam-syna – powtórzył Barty przez zaciśnięte zęby. – Nie mam!

***

„Dzień dobry, panie Crouch! Jak samopoczucie?”, „Jak się pan miewa, panie Crouch?”, „Jak tam zdrowie, panie Crouch?”
Barty nienawidził tych wszystkich grzeczności, bo wiedział, że tak naprawdę pracownicy Ministerstwa Magii chcieli zadać tylko jedno pytanie, które nigdy w życiu nie przeszłoby im przez gardła. „Jak to jest wychować potwora, panie Crouch? Bydlaka, który nie zasługuje nawet na śmierć.” Czasami miał ochotę udzielić im odpowiedzi tak, by udławili się repliką. Ale ta pokusa trwała tylko chwilę i przechodziła.
Tak samo nie mógł znieść tych wszystkich niby współczujących spojrzeń i podwładnych, przemykających pod ścianami jak cienie, milknących za każdym razem, gdy się zbliżał.
Tego ranka było jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Kiedy Crouch szedł, zamierał cały korytarz. Ludzie wylegali z biur i patrzyli na niego z tym okropnym rodzajem zaciekawienia, który sprawia, że obiektowi zainteresowania oczy zachodzą czerwoną mgiełką wściekłości. Jednak ta ciekawość nie była bezpodstawna.
Barty Crouch Senior szedł skazać własnego syna.
Obok pracownika ministerstwa szła, ledwie trzymając się na nogach, jego żona. Słaniająca się z żalu Marion, szlochając rozdzierająco, wczepiła się w ramię męża. Mięła w rękach jego nienagannie wyprasowaną szatę bez jednej fałdki.
Lochy były zimne i wilgotne. Kiedy Crouchowie zajęli swoje miejsca, większość zainteresowanych już przybyła, zostało tylko kilka wolnych krzeseł. Tuż obok Barty’ego zasiadał Albus Dumbledore, jak zwykle spokojny i opanowany.
– Barty, witaj – powiedział dyrektor Hogwartu przyjaznym, ciepłym głosem, ale jego twarz wyrażała smutek. – Dzień dobry, Marion. Przykro mi, że spotykamy się w tak nieprzyjemnych okolicznościach.
Kobieta zaszlochała spazmatycznie i przycisnęła chusteczkę do ust.
W kącie pomieszczenia Crouch zauważył jasnowłosą dziennikarkę we wściekłozielonej szacie, ssącą denerwującym zwyczajem koniuszek pióra. Jakże się ona nazywała? A, tak, Rita Skeeter. Reporterka Proroka.
Pismaki znowu mają żer, pomyślał Barty, układając rozjeżdżające się teczki z aktami w równy stosik.
Pedantyzm przede wszystkim. Crouch – jeżeli cokolwiek w życiu opanował do perfekcji – to właśnie bycie pedantem. Wszystko, co nosił, musiało być perfekcyjnie wyprasowane, bez jednego zagniecenia. Wszystko, czym się otaczał, musiało być jak spod linijki. Książki, ułożone w idealnie równe stosy, pióra, leżące idealnie równym rzędem, cztery kałamarze, tworzące razem idealny kwadrat. Tylko dziecko mu się nie udało idealnie.
Stop! On nie ma dziecka. I tego się trzymajmy.
Barty czuł, jak na posiwiałej w kilka tygodni skroni drga mu nerw. Jeszcze tylko chwila i…
– Wprowadzić ich.*
Myślał, że coś poczuje przy tych słowach. Może zdenerwowanie, może smutek, może… sam nie wiedział. Tymczasem jednak nie poczuł nic. Był martwy. To jego sy… to on sprawił, że umarł za życia. Zabił własnego oj… Zabił Croucha. Kropka. Nie ma syna ani ojca. Jest on – morderca, zwyrodnialec, niegodny ziemi, która go nosi i Bartemiusz Crouch Senior – ten, który osądzi śmierciojada i odeśle tam, gdzie czekają na takich dementorzy. Prosto do piekła na ziemi. Prosto do Azkabanu.
Drzwi w rogu komnaty otworzyły się z cichym skrzypieniem i weszło sześciu dementorów, prowadząc czterech więźniów. W lochu rozległy się podniecone szepty, ludzie zerkali ukradkowo na Croucha.
Przewodniczący rady starał się skupić wzrok na ciemnowłosej kobiecie o ciężkich powiekach, jej mężu i szwagrze, tłumacząc się sam przed sobą, że wcale nie unika spojrzenia na czwartego oskarżonego. Po prostu… wolał patrzeć na pozostałą trójkę.
Siedząca przy Bartym Marion zaczęła kołysać się w tył i w przód, jak dziecko z chorobą sierocą. Zawodziła przy tym niczym zawodowa płaczka.
Niech ona przestanie! – pomyślał Crouch. Niech przestanie natychmiast, do cholery!
Kolejny jęk, a później odgłos krztuszenia się własnym płaczem.
Bartemiusz wstał, patrząc na oskarżonych jak na coś oślizgłego, co przylepiło mu się do buta.
– Zostaliście postawieni przed Radą Prawa Czarodziejów – zaczął – abyśmy mogli osądzić was za zbrodnię tak ohydną…
– Ojcze… – jęknął najmłodszy z sądzonych. – Ojcze… błagam!
Niech on przestanie! – krzyknął w duchu Crouch.
– …o jakiej jeszcze nie słyszeliśmy przed tym sądem! – podniósł głos. Ludzie patrzyli na niego jak na okaz w mugolskim zoo. – Wysłuchaliśmy obciążających was zeznań. Wszyscy czworo jesteście oskarżeni o porwanie aurora, Franka Longbottoma, i rzucenie na niego zaklęcia Cruciatus, w przekonaniu, że dowiedział się o miejscu pobytu waszego pana, Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać…
– Ojcze, ja tego nie zrobiłem! Nie zrobiłem tego, przysięgam, ojcze, nie oddawaj mnie w ręce dementorów…
NIECH ON PRZESTANIE!!!
– Jesteście też oskarżeni o rzucenie zaklęcia Cruciatus na małżonkę Franka Longbottoma, kiedy nie chciał wam wyjawić tego, co wie. Zamierzaliście przywrócić do władzy Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, aby znowu nurzać się w gwałcie i przemocy, co najprawdopodobniej robiliście, kiedy był w pełni swej czarnoksięskiej mocy!!! Proszę teraz sędziów…
– Matko! – Jasnowłosy młodzieniec prawie płakał. – Matko, powstrzymaj go! Matko, ja tego nie zrobiłem, to nie ja!
Zawodzenie Marion Crouch przeszło w crescendo…
– Proszę teraz sędziów – ryknął Crouch – aby podnieśli ręce, jeżeli uważają, tak jak ja, że te zbrodnie zasługują na dożywotni pobyt w Azkabanie.
…aby osiągnąć szczyt. Teraz kobieta już nie łkała. Po sali niósł się chwytający za serce skowyt.
Wszyscy sędziowie podnieśli ręce.
Pani Crouch zawyła donośnie.
Rita Skeeter notowała jak szalona.
Barty Crouch Senior nie czuł absolutnie nic.
– Nie! Matko, nie! – Znów rozległ się krzyk Croucha Juniora. – Ja tego nie zrobiłem, nie zrobiłem, ja nie wiedziałem! Nie wysyłaj mnie tam! Nie pozwól mu!
Bellatrix Lestrange krzyczała coś o odradzającej się potędze Czarnego Pana, ale Crouch jej nie słuchał. Wpatrzony był w Barty’ego Juniora, wleczonego przez dementorów ku wyjściu.
– Jestem twoim synem! – krzyczał chłopak. – Jestem twoim synem!
NIECH ON WRESZCIE PRZESTANIE!!!
– Nie jesteś moim synem! JA NIE MAM SYNA!!!
Marion osunęła się bezwładnie na podłogę. Crouch zarejestrował to kątem oka, ale nawet się nie odwrócił.
– Zabierzcie ich! Zabierzcie ich i niech tam zgniją!
Młodzieniec zbladł, widząc nieustępliwe spojrzenie ojca.
– Ojcze! Ojcze, ja w tym nie brałem udziału! Nie! Nie! Ojcze, błagam!
To koniec. Barty Crouch Senior umarł po raz drugi.

***

Azkaban był strasznym miejscem. Wyniosłe mury niezdobytej twierdzy wznosiły się ku niebu, przywodząc na myśl wielkiego potwora, wyłaniającego się z wody. Blanki starego zamczyska, przerobionego na więzienie, spowijała mlecznobiała mgła, unosząca się nad parującą powierzchnią Morza Północnego. Słońce zasłaniały chmury, światło było matowe i przytłumione.
Zwodzony most opuścił się z potwornym zgrzytem i uderzył o solidny, drewniany pomost, przy którym cumowała łódka. Belki zadudniły głucho.
Przerażające miejsce, pomyślał Bartemiusz Crouch.
U jego boku szła powoli, potykając się co i rusz, Marion. Blada, o podkrążonych oczach. Umierająca. W ręku ściskała mały flakonik.
Dlaczego się na to zgodziłem? – zastanawiał się Barty. Dlaczego pozwoliłem jej na to szaleństwo? Bo przecież to jest szaleństwo…
Dementorzy czuwali jak zwykle przy głównym wejściu. A Crouch wiedział aż za dobrze, co usłyszy, kiedy przejdzie obok nich.
Ojcze, ja tego nie zrobiłem! Nie zrobiłem tego, przysięgam, ojcze, nie oddawaj mnie w ręce dementorów…
Czy on będzie mnie prześladować aż do śmierci?!
Ja tego nie zrobiłem, nie zrobiłem, ja nie wiedziałem! Nie wysyłaj mnie tam! Nie pozwól mu!
Niech ten głos się wreszcie uciszy!!!
– Dość!!! – krzyknął Crouch. Żona popatrzyła na niego z przestrachem.
Robię to tylko dlatego, że ją kocham… Robię to tylko dlatego, że ją kocham, powtarzał jak mantrę.
Jeszcze jedna warta dementorów.
Ojcze! Ojcze, ja w tym nie brałem udziału! Nie! Nie! Ojcze, błagam!
Uciszże się wreszcie!!!
Cela, w której siedział jego sy… w której siedział on, była mała i ciemna. Zawilgłe ściany pokrywał grzyb. Kulący się w kącie mężczyzna wyglądał jak kościotrup. Chorobliwie chudy, o zapadłych policzkach i wygłodniałych, błyszczących gorączką oczach, o popękanych, spierzchniętych wargach i z bliznami na rękach, ze zmierzwionymi włosami, wyglądał niczym ucieleśnienie sennych koszmarów. Barty Crouch Senior odwrócił wzrok.
– Mamy tylko pięć minut. Pospieszcie się – powiedział matowym głosem.
Widział kątem oka, jak jego żona odkorkowuje fiolkę i wrzuca do niej swój włos. Drugą podała Barty’emu Juniorowi. Z kieszeni szaty wyciągnęła pokaźnych rozmiarów butelkę i zagrzebała w zwiniętym byle jak kocu, wrzucając uprzednio kilka włosów syna.
Jeden łyk i na miejscu Marion Crouch stał Barty Crouch Junior.
Jego ojciec natomiast przeklinał się w duchu, że znów nie potrafi zapłakać. Że znów patrzy na zalewającą się łzami żonę – tym razem pod postacią jej dziecka – i nie potrafi zmusić się do płaczu. Był martwy. Już od dawna.
– Idziemy – warknął do syna.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi głucho. Dementorzy nie wszczęli alarmu. Udało się.
Crouch szedł pospiesznie więziennym korytarzem, unikając patrzenia do innych cel. Wszyscy osadzeni, jak jeden mąż, zdradzali już objawy szaleństwa. Tylko jeden człowiek siedział i patrzył na Barty’ego spokojnie, całkowicie przytomnymi oczyma.
– Black – wyrwało się starszemu czarodziejowi, nim zdążył pomyśleć.
– Witam, panie Crouch! – Syriusz podszedł do kraty i oparł się o nią nonszalancko, jedną ręką markując salut. – Jak zdrówko? A piękna żona? A… syn?
Crouchowi zrobiło się czarno przed oczyma. Popchnął Barty’ego Juniora i przyspieszył kroku.
– Liczy wszy na swojej głowie? – niósł się za nim zachrypły głos Blacka.
– Zamknij się!
– A może gada ze ścianami?
Crouch prawie biegł, poganiając co i rusz słaniającego się na nogach syna. Znów musieli przejść przez dementorskie posterunki. I znów słyszał błagania Barty’ego Juniora oraz zawodzenie zrozpaczonej żony.
A może to się dzieje naprawdę? – pomyślał. Może to płacz Marion, a nie tylko mgliste wspomnienie?
Nie mógł się uwolnić od tej myśli nawet wtedy, gdy już przemierzał morze samosterującą łódką.

***

Pogrzeb był cichy i skromny. Już drugi w ciągu kilku tygodni. W odróżnieniu od pierwszego, teraz w trumnie naprawdę znajdowało się ciało. Marion, chowana jako syn, spoczęła wreszcie w ziemi. Barty Crouch Senior stał nad grobem i usiłował zmusić się do odczuwania czegokolwiek. Nadaremno.
Grabarze zasypywali ziemią błyszczącą, mahoniową trumnę.
Łup.
Kolejna łopata. Dół zmniejszał się z każdą chwilą. Barty patrzył na ten spektakl śmierci jak zahipnotyzowany. Jeszcze moment i jego ukochana Marion zostanie na wieki sześć stóp pod ziemią. Później Crouch postawi ładny nagrobek, na którym napisze: „Bartemiusz Crouch Junior”. I tylko on będzie wiedzieć, kto tak naprawdę tam leży.

***

Tego wieczoru Barty wrócił do domu późno. W drodze z pracy przypomniał sobie, że zostawił w ministerstwie ważne dokumenty do podpisu. Gdy jednak wrócił do biura, okazało się, że ktoś już je zabrał.
Spodziewał się, że w domu, w zaciszu biblioteki, wreszcie uda mu się odpocząć. Ostatnimi czasy coraz częściej bywał zmęczony. Jednak gdy tylko otworzył drzwi, natknął się na iście dantejskie sceny. Jedna z jego podwładnych, Berta Jorkins, stała na środku hallu i wrzeszczała na kulącą się ze strachu Mrużkę. Crouch już miał na końcu języka pytanie „Co się tu dzieje?”, ale nim zdążył je zadać, Berta wycelowała w niego oskarżycielsko palec.
– Jak pan może?! – wrzasnęła. – Jak pan ma sumienie przetrzymywać tutaj zbiegłego śmierciojada?! Aurorzy już się o tym dowiedzą, może pan być spokojny! Współpracuje pan z Sam-Wiesz-Kim!!! Ja tak tego nie zostawię!!!
Zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi frontowych, chcąc najwyraźniej opuścić dom. Na to Crouch nie mógł pozwolić.
OBLIVIATE!!! – krzyknął, mierząc prosto w pannę Jorkins.
Zaklęcie uderzyło z całą siłą, zwalając Bertę z nóg. Po chwili kobieta podniosła się, otrzepała spódnicę i wyszła, rzucając czarną teczkę z dokumentami na ziemię.

***

Crouch był zmęczony. Już dawno nie czuł się tak wykończony. Od finałów mistrzostw świata w quidditchu wciąż żył w niepewności. Dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę z tego, jakie głupstwo popełnił, wypuszczając syna z więzienia. Zapomniał na jeden krótki moment, że Barty Junior nie trafił tam przez przypadek. Torturował przecież dwoje ludzi i doprowadził ich do utraty zmysłów, a na jego lewym przedramieniu widniała najdoskonalsza definicja poglądów na życie – Mroczny Znak.
Croucha seniora już od kilku dni męczyła uporczywa migrena. Czuł, jakby połowę czaszki mózg rozsadzał od środka, a oko miało zaraz wypłynąć. Drażnił go każdy silniejszy dźwięk, raził każdy promień światła.
Byli sami. Tylko on i Barty Junior. Mrużki pozbył się zaraz po incydencie na mistrzostwach. Nie mógł ryzykować, że coś takiego się powtórzy.
Z błogiego stanu półsnu wyrwał go natarczywy dzwonek do drzwi. Crouch powoli przeszedł przez ciemny hall i otworzył. Na progu stał niski, tęgi mężczyzna z zawiniątkiem w rękach.
– O co chodzi? – zapytał chłodno Bartemiusz.
– Nazywam się Peter Pettigrew. Przyszedłem po Barty’ego – powiedział cicho przybysz. – Po Barty’ego Croucha Juniora.
– To… – Pracownik ministerstwa aż się zachłysnął. – To niemożliwe… To niemo…
– Glizdogonie – z zawiniątka wydobył się syczący głos – rozwiń materiał… Chcę…
Krzyk uwiązł Crouchowi Seniorowi w gardle. To, co zobaczył… Nie, to nie mogła być prawda. To nie mógł być…
IMPERIO!

***

Na chwilę przed śmiercią myśli się o życiu. O wzlotach i upadkach, chwilach smutku i radości. Ale co zrobić, gdy umierający człowiek jest już tak naprawdę od dawna martwy?
Wtedy trzyma się kurczowo tej jednej, jedynej myśli, która utrzymywała go przez lata przy owej namiastce życia, przy cieniu normalnej egzystencji.
AVADA…
Ja nie mam syna!!!
…KEDAVRA!!!

KONIEC


* Dialogi w powyższej scenie pochodzą z tomu „Harry Potter i Czara Ognia”, z rozdziału „Myślodsiewnia”.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #278385 · Odpowiedzi: 0 · Wyświetleń: 2978

Idril Celebrindal Napisane: 17.09.2006 10:50


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Ten tekst rozgrzebałam jakieś pół roku temu i zostawiłam po kilku stronach. Ale ostatnio się za niego zabrałam z powrotem. Pierwsza część jest krótka, ale wiem, że gdybym tego nie wkleiła na forum, nie miałabym motywacji do dalszej pracy. Tak, jestem leniwa, wiem. Akcja dzieje się po wyjeździe rodziny Weasleyów do Egiptu. Czyli okolice III tomu.


Spaleni słońcem


Egipt działał czasami jak afrodyzjak. Powietrze, ciężkie i przesiąknięte egzotycznymi zapachami, potrafiło odurzyć każdego, wprowadzając go w stan euforii i podniecenia.
Dla Europejczyka wszystko tam było nowe i fascynujące. Arabki, ubrane od stóp do głów w swoje czadory, odsłaniające tylko ich czarne oczy w ciemnej oprawie rzęs, widok wielbłądów, przeżuwających beznamiętnie siano, i zapach niosący się od stoisk z przyprawami.
Egipt przypominał piękną, ale śmiertelnie niebezpieczną kobietę. Mamił, zwodził, czarował. Doprowadzał do utraty zmysłów, by później podstępnie zaatakować. Powalić na ziemię, przydusić, odebrać oddech. Zabić. By Set mógł się przyglądać ze szczytów piramid, jak jeden po drugim, pionki na planszy życia giną.
Dla tego jednak, kto pokochał niebezpieczeństwo i oswoił Egipt, ten stawał się łagodny, jak leniwie płynący Nil. Nie było to łatwe. Ale nie było też niewykonalne.

***

Samolot wylądował w Kairze z dwugodzinnym opóźnieniem. Kiedy tylko Alice Craft wyszła na płytę lotniska, upał zaatakował z całą mocą i dziewczyna natychmiast pożałowała, że zgodziła się na propozycję swojego szefa. Przecież wcale nie musiała.
Jasne, pomyślała, wkładając okulary przeciwsłoneczne. Sęk w tym, że chciałam.
– Paranoja – mruknęła, przygotowując się do piekła odprawy paszportowej. – Że też w Egipcie nie wolno się teleportować…
Kiedy wreszcie – po godzinie oczekiwania na swoją kolej i próbach dogadania się z urzędnikiem, któremu wydawało się, że mówi po angielsku – mogła odetchnąć, rozpoczęła poszukiwania tego, który miał na nią czekać. Nie wiedziała, co prawda, jak będzie ów człowiek wyglądać, ale liczyła na łut szczęścia.
Daremnie jednak usiłowała wypatrzeć kogoś w kłębiącym się tłumie. Nie zważając na arabskie dzieci, oferujące swoją pomoc w bardzo nachalny sposób, ruszyła ku wyjściu.
Przeszklone drzwi rozsunęły się z cichym szurgotem i duchota znów dała o sobie znać. To nie był taki upał, jaki Alice znała z wybrzeży Hiszpanii czy Grecji. Ten skwar zdawał się wpełzać w każdy zakątek ciała, jakby chciał wyssać z człowieka wszystkie siły, pozbawić go tchu.
Na zewnątrz również panował ogromny tłok i gwar. Alice słyszała, co prawda, że wszystkie ludy w tej części świata są niezwykle hałaśliwe, ale nie przypuszczała, że to może wyglądać w ten sposób. Jazgot był niemożliwy do wytrzymania. Ludzkie krzyki mieszały się z trąbieniem klaksonów, tworząc koszmarną kakofonię dźwięków.
– Niech to hipogryf kopnie! – zaklęła dziewczyna. – A najlepiej tego, co miał na mnie czekać!
Panna Craft nie należała do osób bojaźliwych, ale ta sytuacja przestawała powoli być zabawna. Alice nie znała Kairu, języka arabskiego ani tutejszych zwyczajów. Dwie ciężkie torby, którymi była obarczona, też nie ułatwiały jej niczego. Musiała taszczyć je wszędzie ze sobą i uważać na złodziei.
Zdenerwowana, umordowana podróżą i upałem, przestępowała na chodniku z nogi na nogę, nie wiedząc, co ze sobą począć.

***

Bill przyglądał się uważnie wszystkim, którzy wchodzili do hali przylotów. Nie miał pojęcia, jak może wyglądać ta pismaczka, którą przysłano, by opisała pracę łamaczy uroków. Wiedział, że jest młoda, chyba rok młodsza od niego, i nazywa się Craft, ale poza tym nie miał żadnych innych danych. Nikt z redakcji „Czarodzieja wędrownego” nie zadał sobie trudu, by przysłać bardziej szczegółowe informacje. Wreszcie wyłowił z kotłującego się tłumu dwie dziewczyny, z których jedna mogła okazać się tą, na którą czekał.
Zdecydował, że najpierw ruszy za tą wyższą, ciemnowłosą. Niestety, okazało się, że to nie jej szukał. Pani stanowczo, ale grzecznie odpowiedziała mu, że nie jest żadną dziennikarką. Kiedy zaś obok niej pojawił się wysoki, barczysty mężczyzna i objął ją zaborczo, Bill mógł być już pewien swojej pomyłki.
Na nieszczęście, druga z wypatrzonych dziewczyn zdążyła w tym czasie zniknąć. Bill obszedł całą halę przylotów, ale nigdzie nie widział filigranowej jasnowłosej osóbki, wyróżniającej się z morza ciemnowłosych Arabów. Wyparowała jak kamfora. Ruszył zatem ku wyjściu, klnąc na czym świat stoi. Nie dość, że musiał przejechać fatalnymi drogami z El-Fajum do Kairu, pokonać milowe korki w mieście, by dotrzeć na lotnisko, a potem czekać przez dwie godziny na opóźniony lot, to jeszcze teraz jego podopieczna gdzieś zniknęła.
Na zewnątrz panowała spiekota nie do wytrzymania, ale Bill był przyzwyczajony. Te kilka lat, które spędził pod prażącym słońcem Egiptu, dostatecznie go zahartowały. Kochał Egipt i kochał swoją pracę. A, jak powiedział mu kiedyś pewien starzec, ten kraj odpłaca miłością za miłość.
Weasley przepchnął się przez grupkę nastoletnich, rozgadanych muzułmanek, które na jego widok natychmiast zamilkły i spuściły oczy. Kwefy skrywały ich policzki. Bill nie zwrócił na dziewczyny większej uwagi, przyzwyczajony do podobnych reakcji, i zaczął szukać wzrokiem swojej zguby. Znalazł ją po chwili, stojącą bezradnie na środku chodnika. W rękach dzierżyła pękate torby podróżne i wyglądała na zdesperowaną. Bagaże widocznie jej ciążyły.
– Panna Craft? – zapytał, podchodząc do niej.
Kobieta odwróciła się natychmiast.
– Tak, to ja. Witam. – Postawiła jedną torbę na ziemi i podała mu rękę.
– Bill Weasley, miło mi. Pozwoli pani, że wezmę bagaże – dodał.
Kiedy zarzucił je sobie na ramiona, coś w jego kręgosłupie chrupnęło z całej siły.
Cóż ta kobieta tam wozi? – pomyślał.
Stary, zdezelowany już nieco opel stał na skraju parkingu, w cieniu rachitycznego drzewka. Bill otworzył bagażnik i władował tam rzeczy dziennikarki. Kiedy już oboje usadowili się w aucie, Weasley przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zakaszlał jak gruźlik w ostatnim stadium choroby i zdechł.
Niechby to cholera! – warknął w myślach czarodziej.
Spróbował jeszcze raz i jeszcze, ale z podobnym skutkiem. Klnąc w duchu wszystkie mugolskie samochody świata, a zwłaszcza rozlatujące się gruchoty, wysiadł z auta, mamrocząc słowa przeprosin.
Podniósł maskę i zajrzał do środka. Sytuacja przedstawiała się niewesoło. Rozejrzał się, czy nikt nie widzi, po czym zaczął majstrować przy silniku różdżką. Po chwili rozległ się głuchy wystrzał, podobny do tego, jaki wydają mugolskie petardy przy odpalaniu, zadymiło się, zasyczało, ale gdy Bill wrócił do samochodu i przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył od razu.
Jadąc wąskim pasem pomiędzy jednym i drugim sektorem parkingu, Weasley popatrywał ukradkiem na pasażerkę, która siedziała, trzymając się kurczowo zapiętego pasa bezpieczeństwa.
– Proszę się tak nie denerwować – powiedział uspokajającym tonem.
Prawdziwe piekło dopiero przed nami, dodał w myślach.
Zgodnie z przewidywaniami Billa, na autostradzie trafili na prawdziwy kocioł. Zaczynały się właśnie godziny szczytu i Weasley już wiedział, że stanie w korku zabierze im co najmniej dwie godziny. I była to wersja optymistyczna.
– Merlinie miłosierny, czy tego nie da się jakoś ominąć? – wyrwało się Alice.
– Niestety nie – westchnął Bill. – Jeżeli myśli pani, że u nas mają fioła na punkcie tajności, to jest pani w błędzie. Brytyjski fioł to nic w porównaniu z tutejszym. Zdobyć tutaj licencję teleportacyjną – jeżeli nie jest się Egipcjaninem z dziada pradziada – graniczy z cudem. A jeżeli już nawet, to i tak należy przestrzegać dziesięciu tysięcy obostrzeń. Nie aportować się wśród mugoli bliżej, niż sto jardów od najbliższych zabudowań, punkty aportacyjne tylko w miejscach nienanoszalnych, trzeba znać hasła, bla, bla, bla… Poza tym jest jeszcze wiele innych rzeczy. Żadnych wspomagaczy w środkach transportu, ba! Tu nawet na miotłę trzeba mieć pozwolenie. A żeby sobie takie wyrobić… Ech, to już chyba łatwiej się załapać na latający dywan. A tak w ogóle – dodał, ignorując obelżywe gesty, jakimi raczył go kierowca samochodu dostawczego, od którego dzieliły opla tylko milimetry – to może przejdziemy na „ty”? To bardzo ułatwi sprawę. – Dziewczyna kiwnęła głową. – Bill.
– Alice.
– Co prawda nie mam tutaj nic na bruderszaft, ale to może poczekać, aż dojedziemy do mojego mieszkania – powiedział, szczerząc się radośnie do wystawiającego środkowy palec kierowcy z dostawczego.
– Więc my… nie jedziemy już dzisiaj do El-Fajum? – zapytała zdumiona dziennikarka. – Byłam pewna, że…
– Jazdy po ciemku tymi drogami nie zaryzykuję – odparł Weasley kategorycznie. – Nie wyobrażasz sobie, ile w nich dziur. A na dodatek tutaj kodeks drogowy to tylko mgliste pojęcie. Wszyscy robią, co chcą.
Z sąsiedniego pasa dobiegł ich narastający ryk klaksonów. Kakofonia dźwięków, wzmacniana przez gromkie okrzyki Arabów, świdrowała w uszach. Bill rzucił okiem na lusterko wsteczne, po czym przyłączył się do tego zbiorowego szału.
Odbiło mu? – pomyślała ze zgrozą Alice. Chryste, jadę z wariatem!
Czarodziej, widząc na poły przerażone, na poły zdumione spojrzenie pasażerki, pospieszył z wyjaśnieniami.
– To wesele. Taka tradycja. Popatrz, tam jedzie młoda para – powiedział, wskazując na samochód, w którym kłębiło się coś, co kobieta wzięła w pierwszej chwili za górę piany. Po dokładniejszych oględzinach okazało się to panną młodą, ubraną w białą sukienkę z mnóstwem falban i ogromny welon. Biedaczka z trudem mieściła się w aucie.
– No i?
– Tutaj wesele musi jechać głośno i z przytupem. Im większy hałas, tym lepiej – wyjaśnił Bill, śmiejąc się. – Dopiero co skończył się Ramadan, a wtedy właśnie odbywa się najwięcej ślubów.
– No dobrze, a ty?
– Ja trąbię z grzeczności.
Paranoja… – pomyślała Alice. Ten kraj to jedna wielka paranoja.

***

Mieszkanie Billa Weasleya w mugolskim Kairze było niewielkie. Kawalerka z łazienką wielkości budy dla psa i małą, ciasną kuchnią mieściła się na czwartym piętrze obdrapanego bloku w spokojnej dzielnicy. W pokoju służącym do wszystkiego stało wąskie łóżko, kanapa i niski stoliczek. Jeden róg zajmował telewizor, w drugim znajdowała się szafa. Kilka kwiatków, które usychały z braku wody dopełniało obrazu nędzy i rozpaczy. Lecz Alice się tym nie przejmowała.
– Luksusów to tu nie ma… – powiedział z zakłopotaniem Bill.
– Nie szkodzi. Kawalerskie mieszkanie, co? – zapytała, uśmiechając się.
– Kiedy zobaczyła to moja mama, wpadła w niewąską histerię. W tym roku odwiedziła mnie cała rodzina. Wygrali loterię „Proroka”.
– A, to ty jesteś z tych Weasleyów… – Alice pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Innych chyba nie ma. – Bill podrapał się po nieogolonej szczęce. – No, zapomniałbym! Mieliśmy przecież wypić brudzia!
Poszedł do kuchni i po chwili do siedzącej w pokoju Alice dotarły hałasy i ciche przekleństwa. Jeżeli prawdą było to, co mówili o łamaczach uroków, to klęli równie intensywnie jak pili. Wreszcie Weasley powrócił, dzierżąc w rękach opróżnioną w trzech czwartych butelkę Finlandii.
– Co prawda nie znam nic ohydniejszego niż ciepła wódka – przyznał – ale nic innego w domu nie ma. Mam nadzieję, że przeżyjemy. Accio, kieliszki!
Alice musiała podzielić zdanie Billa. Ciepła wódka była ohydna. Przełknęła, wzdrygnęła się, po czym zadośćuczyniła tradycji.
– No, to formalności dopełnione. – Uśmiechnął się czarodziej. – Teraz możemy przejść do bardziej prozaicznych rzeczy. Będziesz spać na łóżku, zaraz zmienię ci pościel. Jesteś głodna?
Panna Craft skinęła głową.
– No to mamy, cholibka, problem. Bo w domu nie ma nic jadalnego. Zaraz skoczę do sklepu i coś kupię. Tylko nikomu nie otwieraj. Kręcą się tu różne typy.
Kiedy wyszedł, Alice ruszyła na rekonesans. Kurz zalegający na meblach, żadnych obrazów na ścianach, nieprzytulny, ascetyczny wystrój. Widać było, że zarówno mieszkaniu, jak i jego właścicielowi brakuje kobiecej ręki. Niewyprasowana koszula, dwudniowy zarost… Nic dziwnego – niebezpieczny fach, nieregulowane godziny pracy, to nie sprzyjało żadnemu związkowi. Miewał pewnie panienki na jedną noc – Alice nie była przecież ślepa i widziała, że jest przystojny – ale dłuższe znajomości pewnie nie wchodziły w grę.
Dziewczyna rozumiała to aż za dobrze. Wszystko, co było w tej materii do przerobienia, przerobiła z Timothym. Też miał stresującą pracę. Auror. Pamiętała długie godziny, spędzane samotnie, podczas gdy on pił z kolegami w Kotle. „Przepraszam, Ally, ale nie mogę…”, „Przepraszam, Ally, nie dzisiaj. Umówiłem się z kolegami. Wiesz, aurorskie rozrywki. Mamy zarezerwowany stolik w Dziurawym”, „Przepraszam, Ally, może innym razem… Jestem zmęczony”. W kółko tylko to słyszała, kiedy wracał po południu do domu i wychodził na cały wieczór. Któregoś dnia nie wytrzymała nerwowo i po spektakularnej kłótni wyrzuciła go z domu.
Szczęknęły otwierane drzwi i do mieszkania wszedł Bill, objuczony zakupami. Pod pachą niósł dwie butelki piwa. Wypakował wiktuały na stół i szybko zrobił im jajecznicę na czymś, co w zamyśle chyba miało być boczkiem. Czajnik zagwizdał cicho. Weasley zalał wrzątkiem długie liście zielonej herbaty i przykrył dzbanek.
– Niech się parzy – mruknął pod nosem.

***

– To o co właściwie chodzi z tym artykułem? – zapytał Bill, kiedy siedzieli po kolacji nad piwem.
– Czasopismo „Czarodziej wędrowny” ma taką stałą rubrykę, „Wędrówki z…”, na przykład „Wędrówki ze smokerami” – to o Rumunii…
– A, tak, pamiętam – wszedł jej w słowo Bill. – Charlie wspominał.
– Teraz przyszła kolej na Egipt i łamaczy uroków od Gringotta. Artykuł będzie nosić tytuł: „Spaleni słońcem”. Wiesz, że o tej robocie krążą legendy.
– A jakież to, jeżeli można wiedzieć?
Dziewczyna uśmiechnęła się zagadkowo.
– Mówią, że pijecie jak hipogryfy, a klniecie jeszcze bardziej – wyjaśniła. – Mówią, że balangujecie po godzinach jak szaleni. No i jeszcze, że każdy łamacz trafia prędzej czy później na oddział zamknięty.
– Z tym piciem to wyolbrzymiają – sprostował Bill. – Co do rzucania mięsem… mam nadzieję, że nie jesteś na to zbyt wyczulona? Przy bardziej nerwowych akcjach zdarza się, że gdyby wyrzucić z naszych rozmów przekleństwa, niewiele by zostało. Stresujący fach.
Tak samo mówił Tim…
– Z balangami też bym nie przesadzał. Między jedną wydmą a drugą trochę trudno jest zorganizować porządną imprezkę. A co do oddziału zamkniętego… Może to i prawda. Mało jest takich, którzy dożywają…

***

Alice obudziła się, kiedy nad Kairem wstawał różowy świt. Z początku nie wiedziała, gdzie się znajduje. Gdy z łazienki dobiegł ją okropnie fałszujący męski głos, śpiewający „Every breath you take”, pomyślała, że jest u siebie, w mieszkaniu na Pokątnej, a w łazience siedzi Tim. Ale przecież u niej ściany nie były jasnożółte, a pomarańczowe, zaś u sufitu nie furkotał z hałasem mały wiatraczek. Tim też nie mieszkał już razem z nią. No i ten upał…
Olśnienie przyszło nagle. Egipt!
Do pokoju wszedł ubrany już i ogolony Bill Weasley. Pachniał z daleka mydłem i Old Spice’em. Alice podniosła się powoli z łóżka i podreptała do łazienki, rzucając mrukliwe „Dzień dobry”. Bez kawy nie była w stanie zdobyć się na większą uprzejmość, nawet jeśli stałaby przed nią królowa.
Na szczęście Bill domyślił się, czego jej trzeba i gdy wyszła, czekał na nią obtłuczony nieznacznie kubek z parującym czarnym napojem.
– Musimy się zbierać – powiedział Weasley, kiedy już skończyli śniadanie. – Nie masz licencji na teleportację, a na doczepianego lepiej w tym kraju nie lecieć. Różne historie koledzy opowiadali. Wiesz, wtedy nam się to wydawało śmieszne, ale od niektórych mózg staje w poprzek. – Ugryzł kawałek tosta. – Jeden facet miał nieważną licencję, a koniecznie musiał się szybko dostać na drugi koniec kraju. W pobliżu żadnej stacji Fiuu – zresztą podróż tutejszą siecią to sport ekstremalny – więc zdecydował, że polecą na doczepkę z kumplem. Nie wiadomo jak, ale po drodze rozszczepili się tak dziwnie, że dwa tygodnie trwało, zanim ich z powrotem złożyli do kupy.
Dziewczyna zakrztusiła się kawą.
– Dobra, zbierajmy się.
Jazdę z Billem Weasleyem koszmarnie dziurawymi drogami wiodącymi do El-Fajum Alice uznała za jedno z najbardziej przerażających wydarzeń w życiu. Rozpędzony, buczący samochód pokonywał wertepy z gracją słonia w składzie porcelany. Resory wzdychały ciężko przy każdej dziurze, trzęsło potwornie, ale jeszcze się nie rozbili.
Bill nie wjechał do miasta, tylko od razu skręcił w boczną drogę, prowadzącą na wykopaliska. Alice zaparło dech w piersiach. Wysokie, niebosiężne wydmy, pamiętające czasy faraonów, i morze piasku, bezkresne, jak okiem sięgnąć. A w tym oceanie kilka namiotów, przycupniętych w cieniu skały, tam, gdzie hamada przechodziła w erg.
Wokół namiotów panowało niezwykłe poruszenie. Ludzie biegali, krzyczeli coś do siebie i wskazywali na wykute w skale wejście do grobowca. Pomiędzy łamaczami i archeologami snuli się milczący czarodzieje w niemożliwych do pomylenia, żółtozielonych uniformach, ze skrzyżowanymi różdżką i kością na plecach.
Bill zaparkował i razem z Alice wysiedli z samochodu.
– Co tu się stało?! – zapytał Weasley, kiedy podszedł do nich wysoki, jasnowłosy mężczyzna. – I co tu, do wściekłego hipogryfa, robią uzdrowiciele z Saladyna?*
Saladyna? – powtórzyła w myślach Alice. No, ale sobie wybrali patrona szpitala, niech mnie drzwi ścisną…
Już miała się uśmiechnąć, gdy nagle spojrzała na śmiertelnie poważnego czarodzieja i mina jej zrzedła.
– Bill… – odezwał się wreszcie jasnowłosy z silnym skandynawskim akcentem. – Młody nie żyje…


KONIEC ODCINKA PIERWSZEGO



* Saladyn był sułtanem Egiptu od 1171 roku, walczył zwycięsko z krzyżowcami i w 1187 roku zdobył Jerozolimę. Choć wsławił się okrucieństwem, jest w krajach arabskich postrzegany jako ideał rycerza.



EDIT: Wersja nieco poprawiona.
  Forum: Fan Fiction i Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #278384 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 8367

Idril Celebrindal Napisane: 14.09.2006 15:51


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


Tak, wiem. Tytuł został podstępnie ukradziony pani Joannie Chmielewskiej. Za co ją, a także Tereskę i Okrętkę najgoręcej z tego miejsca przepraszam.
Chyba popełniłam erotyk. Nie jest to w żadnym wypadku PWP (chyba). Ot, tak wyszło, choć nie czuję się zbyt mocna w tej materii.
Tego tekstu by nie było, gdyby nie fakt, że Nelusia, najwiedźmiejsza z wiedźm, ma dzisiaj urodziny. Neluś, Słonko, sto lat! Niech żyje i niech się rozmnaża!
Nel, w Twoje ręce, z ogromnym podziękowaniem za Rudolfa i poglądy na śmierciożerców. Już my tam wiemy, jaka jest jedyna słuszna wersja wink2.gif



Zwyczajne życie


Wbrew obiegowej opinii, śmierciożercy nie zajmują się przez całe dnie torturowaniem Bogu ducha winnych mugoli. Kłamstwem jest fakt, że urządzają każdej nocy dziką orgię. Łże ten, kto twierdzi, że nie mają zwyczajnego życia.
A jednak to prawda, że nie mogą zapomnieć o istnieniu kogoś takiego jak Czarny Pan. Przypomina im o tym znak przynależności, wytatuowany na lewym przedramieniu.

***

Kiedy Rudolf otwiera oczy, Belli już przy nim nie ma. Do sypialni przez wychodzące na wschód okna wpadają pierwsze promienie słońca. Jest wcześnie, ale już widać, że upał znów da im się we znaki. Lestrange sięga po różdżkę, leżącą na szafce nocnej, i zaciąga zasłony. Wciąż kleją mu się oczy. Nic dziwnego, zasnęli dopiero nad ranem.
Z dołu dobiega brzęk talerzy i cichy głos domowej skrzatki, Wisienki, która podśpiewuje pod nosem. Przez na wpół uchylone drzwi do Rudolfa dociera zapach świeżo zaparzonej kawy i aromat bekonu. Lestrange z łatwością może sobie wyobrazić, jak długie paski wędzonego boczku skwierczą radośnie na patelni, kurcząc się i rumieniąc na brązowo.
Mężczyzna zastanawia się, czy nie poleżeć jeszcze w łóżku i czekać, aż skrzatka przyniesie mu śniadanie do łóżka, ale po namyśle decyduje się wstać. Szuka pantofli, uśmiechając się na wspomnienie okoliczności, w jakich porzucił je poprzedniego wieczoru w takim nieładzie.
Szybki, zimny prysznic natychmiast go rozbudza. Resztki snu uciekają, czekając na kolejny wieczór.
Schodząc po krętych schodach, słyszy głośny męski śmiech.
Więc Rabastan też się już obudził? – myśli, wchodząc do jadalni.
Za zastawionym stołem siedzą już Bellatrix i jej szwagier, śmiejąc się z czegoś do rozpuku. Tak, to był zdecydowanie dobry pomysł, by zaprosić brata na lato. Rudolf widzi, że Bella w towarzystwie odżywa. Cieszy go to. Ostatnimi czasy była bardzo melancholijna.
Pomimo trzech lat małżeństwa, żona nadal stanowi dla niego zagadkę. Pełna wewnętrznych sprzeczności – raz delikatna jak jej pocałunki, kiedy się kochają, raz dzika i nieokiełznana, gwałtowna jak nagłe przeoranie pleców w szale namiętności. W walce – fanatyczka o płonących oczach, gotowa iść za swym Panem wszędzie, w domu – spokojna, czasem w melancholijnym nastroju. Nie sposób wtedy znaleźć w niej tej bestii. Ogień i woda. Jego Bella.
Jego?
Często zadaje sobie to pytanie, patrząc na żonę przy różnych okazjach. Nie, nie jego. Bellatrix nie należy do nikogo, jest panią samej siebie.
Dyskutują o sprawach błahych, zręcznie omijając tematy takie jak wojna, Czarny Pan czy czystość krwi. Tego mają dosyć na co dzień. Żyją w niepewności, wciąż popatrując na Mroczny Znak i czekając, kiedy ich Pan zażąda daniny z życia. Cała trójka wie, że może się to zdarzyć zarówno nigdy, jak i już dziś. Ale jest niedzielny poranek, spychają więc ponure myśli głęboko w podświadomość.
Oni, śmierciożercy, ostemplowani, jak to się kiedyś wyraził Severus Snape. Nie znający dnia ani godziny, usiłujący żyć normalnie, pomiędzy jednym a drugim spotkaniem.
To trudne, ale się starają.
Pozory, Rudolf wydyma ironicznie usta.

***

Bella opala się na tarasie nago, chroniąc głowę słomkowym kapeluszem. Nie krępuje się obecnością szwagra. Zresztą, wstydliwość i skromność nigdy nie leżały w jej naturze. Ale nie musi się przejmować gościem. Rabastan przesiaduje w bibliotece, pogrążony w lekturze jednej ze starych czarnomagicznych ksiąg, które Bella kupuje za bajońskie sumy od kolekcjonerów i na aukcjach.
Rudolf natomiast siedzi w chłodnym salonie, patrząc przez uchylone drzwi balkonowe na żonę. Chociaż połączono ich nie z miłości, a w interesie czystokrwistych rodów, znaleźli wspólny język i pokochali się.
Bella tymczasem podnosi się powoli i wchodzi do domu. Spostrzega wzrok męża, ślizgający się po jej nagim, opalonym ciele. Kobieta kręci zalotnie biodrami, obserwując reakcję. Zerka spod spuszczonych rzęs, jak Rudolf wciąga gwałtownie powietrze i patrzy, i patrzy, i patrzy… Jak jastrząb, czyhający na ofiarę, łowca, który wie, że zwierzyna mu już nie umknie.
O Merlinie, jak kusi… Jak kusi… – powtarza w myślach Lestrange, zaciskając dłonie w pięści. Paznokcie wbijają się boleśnie w skórę.
Jeszcze jeden ruch biodrami i przestaje się kontrolować. Wyciąga rękę, przyciąga do siebie żonę i całuje… Całuje słoneczne, złociste ciało, ciemne włosy, pachnące lawendą. Słyszy przyspieszony oddech Belli, czuje ciepłe powietrze, owiewające jego kark w rytm słów, powtarzanych jak mantra: „Kocham cię, kocham cię. Proszę… Rudolf, proszę”.
Kanapa okazuje się zbyt wąska. Staczają się na podłogę, wciąż spleceni w uścisku. Mają świadomość, że robią coś niebywale perwersyjnego. Kochają się w ciągu dnia na środku podłogi w salonie, wiedząc, że w każdej chwili może wejść Rabastan lub Wisienka. I jest im dobrze. Och, Merlinie, jak dobrze…
Usta Belli przesuwają się po śliskim od potu ciele męża.
– Jeszcze…
Kobieta nie wie, czy to jej słowa, czy też mówi to unieruchomiony na podłodze Rudolf. Kaskada loków spada na jasną skórę mężczyzny, kiedy Bellatrix pochyla się, by pocałować go w usta.
Biel i czerń, dzień i noc, światło i ciemność. Tak różni, ale jednocześnie nie potrafią bez siebie istnieć.
Powietrze jest aż gęste od emocji, na co dzień skrywanych pod maską obojętności, uwalnianych zazwyczaj tylko ciemną nocą. Tyle uczuć, cichych szeptów, jęków rozkoszy…
Rudolf patrzy na strużkę potu, biegnącą przez dekolt Belli prosto w zagłębienie między pełnymi piersiami, podziwia płaski brzuch, kształtne biodra i mocne, opalone uda.
– Dobrze… Ochhhhhhhh…
Słychać czyjeś kroki na schodach. Bellatrix zaciska spazmatycznie dłonie na przegubach kochanka, zmysłowo porusza biodrami, doprowadzając go do szaleństwa. Są już blisko spełnienia…
Kroki coraz głośniejsze.
Jeszcze tylko raz…
Rabastan jest już na parterze.
Jeszcze moment…
Kieruje się do salonu.
To już…
– O Merlinie…
Bella opada bezwładnie na męża, wyczerpana, spocone włosy kleją się do karku. Rudolf ją obejmuje i kołysze w takt niesłyszalnej muzyki.
Na tę scenę trafia osłupiały Rabastan. Patrzy z niedowierzaniem na brata i bratową. W powietrzu wciąż unosi się zapach namiętności, zmieszany z wonią rozpalonych ciał.

***

Mroczny Znak zaczyna piec wieczorem. Rudolf patrzy na żonę i brata. Wszyscy przebierają się gorączkowo i natychmiast aportują na miejscu spotkania. Przybywają jako jedni z ostatnich. Jest już MacNair, Malfoy, Snape, Rosier i Rookwood. Sama śmietanka.
Przed Czarnym Panem stoi roztrzęsiony chłopak. Z oczu kapią mu łzy. Nieopodal w trawie leży skulone ciało jakiegoś dzieciaka. Dziewczynka jest martwa, otwarte oczy – wypełnione przerażeniem.
– Panie, ja… Panie… – jąka się chłopak.
– Nawet tego nie potrafiłeś dla mnie zrobić. Nie potrafiłeś zabić małego śmiecia – mówi cicho Voldemort. – Sługo niepokorny i gnuśny! Byłeś niewierny w wielu rzeczach. A taką latorośl wrzuca się do ognia i płonie!
Widać, że przytaczanie wykoślawionych zdań z Biblii sprawia mu satysfakcję.
– Panie, ja…
Avada
Głupi chłopak, myśli Rudolf.
– …Kedavra!
Ciało pada z głuchym łoskotem na ziemię.
Głupi, głupi chłopak.
Przedstawienie skończone. Wszyscy mogą wracać do domu i udawać, że nic się nie stało. Lestrange’owie nie rozmawiają o zajściu. Usiłują żyć normalnym życiem. Rudolf usłyszał kiedyś, że śmierciożercy są jak hitlerowscy żołnierze – wyrządzają wiele zła, ale przecież wracają do domu, do swych rodzin, gdzie zdejmują maski potworów.
Biała maska Belli upada na schody w hallu.

***

Rudolf stoi przed wejściem do ich dawnego domu, gdzie kiedyś usiłowali zwyczajnie żyć. Teraz wie, że to już niemożliwe. Azkaban zbyt wiele odebrał im normalności.
U boku mężczyzny stoi Bellarix, z oczyma płonącymi gorączką i chęcią odwetu. Jego dawnej Belli już nie ma – zginęła tamtego dnia, gdy wtrącono ich do więzienia.
Teraz nie ma już sposobu, by zdjąć maskę.

KONIEC
  Forum: Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #278073 · Odpowiedzi: 2 · Wyświetleń: 6320

[ ? ]: Dwie Noce
Idril Celebrindal Napisane: 15.03.2006 21:57


Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005
Nr użytkownika: 3697


QUOTE
Skoro coś o tym wiesz, pozostaje mi się zgodzić. Aczkolwiek wydaje mi się, że wściekanie pasuje bardziej do choleryków, choć... sangwinicy byli zaraz za nimi. Niestety (dla Ciebie), wściekanie się Horacego jakoś nie lezy w mojej wizji jego osoby. Nie wiemy, jaka była jego reakcja w momencie odkrycia prawdy (kto wie, może zdenerwował się przy Hermionie?), a tylko to, że gdy Harry przyszedł, był spokojny. Tu chciałem pokazać, że nie trzeba dostawać ataku szału, by dotrzeć do zakutych głów młodzieniaszków.
Ale nie przeczę - mój pogląd na tę sprawę może i jest nierealistyczny.

Z doświadczenia wiem, że jak ojciec wpieniony, to mu tak szybko nie przechodzi. Ale OK, bo nam znowu wychodzi kwestia nieszczęsnego pana Granger, a tę uważam za zamkniętą.
QUOTE
No, kto wie, jeśli po cichu wyznajesz Hr/R i H/G, strasznie może mi się dostać po następnym parcie, a to tylko jedna z możliwych tego przyczyn

Daleka jestem od wyznawania czegokolwiek w tej materii wink2.gif
QUOTE
Tomak>>kto tu się kłóci? Na pewno nie ja i Idril.

No właśnie... Też mnie ta kwestia nurtuje i zgoła spać nie daje wink2.gif
  Forum: Kwiat Lotosu · Podgląd postu: #256955 · Odpowiedzi: 188 · Wyświetleń: 121862

2 Strony  1 2 >

New Posts  Nowe odpowiedzi
No New Posts  Brak nowych odpowiedzi
Hot topic  Gorący temat (Nowe odpowiedzi)
No new  Gorący temat (Brak nowych odpowiedzi)
Poll  Sonda (Nowe odpowiedzi)
No new votes  Sonda (Brak nowych odpowiedzi)
Closed  Zamknięty temat
Moved  Przeniesiony temat
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 06.05.2024 23:43