Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Nadaremny trud (zak), tym razem nie o HP

Pensy Nocard
post 29.08.2003 19:11
Post #1 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z Warszawy




smile.gif Jak mawiają zagramaniczni Endżoj!!! No może nie do końca tak mawiają, ale kto ich tam wie...
Ostrzegam, że daję częściami aczkolwiek opow jest już skończony. Planowany termin dawania : 1 część na dzień, bo co byście później czytali, jakby dała od razu wszystkie?? wink.gif
A Młodość niedługo będzie, tylko muszę mieć humorek żeby to pisać, bo będzie klapa! niom ^^
___________
NADAREMNY TRUD

I

Był ciepły, słoneczny dzień. Duchota, panująca na dworze, bynajmniej nie ułatwiała pracy członkom firmy Reveler, którzy nie zważając na niekorzystne warunki pogodowe, jak co dzień siedzieli w skupieniu nad kolejnymi niedociągnięciami i błędami rządu, które ten chciał zatuszować.
Miasteczko San Crizpiz było wręcz idealnym miejscem na tego typu stowarzyszenie. Leżało na uboczu ludzkiej uwagi, z dala od autostrad, zatłoczonych miast i stolicy kraju. Dlatego właśnie niewielka ilość mieszkańców nie była narażona na zbyt częste najazdy reporterów, czy innych zainteresowanych działalnością anty-spiskowej firmy. Dlatego też, raczej nie zdarzało się, by któryś z miejscowych ludzi skarżył się na dzierżawców skromnego, dwupiętrowego budynku na samym końcu głównej drogi. Obu stronom pasował taki układ i żyli w zgodzie na tyle, na ile to było możliwe. Niektórzy z pracowników nietypowej firmy nawet osiedlili się w miasteczku ze swoimi rodzinami albo założyli je właśnie tutaj. Tak było między innymi z Jackiem Loe, który od roku był szczęśliwym mężem młodej Mary, rodowitej mieszkanki miasteczka.
Jackowi było w tym momencie wyjątkowo gorąco, zresztą tak jak każdemu, kto byłby na jego miejscu. Młody mężczyzna właśnie został wezwany przez swojego szefa, pana Huginsa, który powszechnie budził strach i respekt wśród swoich pracowników. Nigdy nie było wiadomo, czego można spodziewać się po wizycie w jego biurze, dlatego też Jack, kierując się do gabinetu pracodawcy, starannie przeszukiwał swoją pamięć w poszukiwaniu najmniejszych niedociągnięć w pracy. Nic mu nie przychodziło do głowy i tym bardziej zaczynał się martwić, pukając nieco lękliwie do solidnych, drewnianych drzwi.
- Kto tam? - rozległ się niski głos szefa.
- To ja, Jack Loe... wzywał mnie pan - bardzo starał się, żeby jego głos nie zadrżał.
- A tak, wejdź.
Wysoki, przystojny blondyn o piwnych oczach wszedł do gabinetu. Całą siłę woli skupiał na tym, by nie popełnić jakiejś gafy i nie wyjść na tchórza. Znał ten gabinet dość dobrze, żeby zamiast na jego wystroju skupiać wzrok na oczach szefa. Pan Hugins nie lubił tchórzy, a według niego największą oznaką tchórza było nie patrzenie mu w oczy. Jack wiedział o tym i dlatego dzielnie odgrywał swoją rolę, mimo iż był nieco spanikowany. Tym bardziej ucieszył go ton, jakim przemówił do niego szef. Można go było uznać prawie za ojcowski...
- Siadaj Loe, musimy porozmawiać.
Mężczyzna posłusznie usiadł na niewygodnym, zielonym fotelu naprzeciwko niskiego, pulchnego mężczyzny z resztką kruczoczarnych włosów na głowie i czekał na jego dalsze słowa w milczeniu. Nawet na chwilę nie odwrócił wzroku w kierunku kolorowych ryb w akwarium, tuż po jego lewej stronie, ani też ku kilku dwóm regałom postawionym z obu stron pokoju i załadowanych całą masą teczek i segregatorów. Był z siebie naprawdę dumny z coraz większym trudem, wciąż patrząc w czarne, jak dwa węgielki oczy Huginsa.
- Znasz tą nową, Andy Hismack?
- A kto jej nie zna - mruknął Loe, a szef doskonale go usłyszał.
- Właśnie o tym chcę pogadać. Wiem, że ona nie jest najładniejsza i ma problemy z tą biurokracją, ale wierzy w nasze cele i jest bystra. Podejrzewam, że mogła na własnej skórze doświadczyć omylności naszego nieomylnego rządu.
- Co ma pan na myśli? - Jack zmarszczył brwi, skupiając się na słowach szefa.
- Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale to można wyczytać z jej zachowania.
- Przepraszam, ale... co ja mam z tym wspólnego? - spytał po chwili ciszy, wpatrując się w zamyśloną twarz Huginsa, która szybko wróciła do normalności.
- Chcę żebyś jej pomógł.
- Ja?! Dlaczego? - wyrwało się zaskoczonemu pracownikowi, ale na widok miny szefa umilkł natychmiast.


--------------------
Pink it was love at first sight
Pink when I turn out the light, and
Pink gets me high as a kite
And I think everything is going to be all right
No matter what we do tonight

AEROSMITH :-)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Closed TopicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Pensy Nocard
post 02.09.2003 18:57
Post #2 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 35
Dołączył: 06.04.2003
Skąd: z Warszawy




Och, moi drodzy nie piszcie tyle komentarzy, bo nie nadążam z czytaniem!!! dry.gif

V

Wysoka siatka stała wokół miasteczka. Z rynku widać było tylko jej kawałek, gdyż obejmowała dość obszerny obszar miasteczka, kilku sadów, łąk i małych poletek, dzięki którym ludności w mieście nie brakło jedzenia.
Siatka była pozornie łatwa do przejścia przez nią. Nie wydawała się odpowiednim murem, dzielącym zdrowych od chorych. Przynajmniej dopóki nie przeczytało się, na ostrzegającej tabliczkach, pod jak dużym jest napięciem. I tak, jak wysoką siatkę i drut kolczasty u jej szczytu dałoby się sforsować, tak o pozbyciu się wysokiego napięcia lub przeżycia takiego porażenia nie mogło być mowy. Jack uśmiechnął się z zadowoleniem. Jego telefon do firmy odniósł kolosalne skutki. Jednak dobrze było pracować w Revelerze, dzięki temu od razu mu uwierzono i zajęto się sprawą. Stanęła siatka, a lekarze szybko nauczyli się wykrywać wirusa we krwi zarażonych. Przebadali całe San Crizpiz i przybyło nieco ludzi do zakażonego miasteczka, aby tu skończyć swoje życie. Większość z nich patrzyła wrogo na Loe'a, ale byli też tacy, którzy pojmowali, że gdyby zostali na zewnątrz, pozarażaliby swoje rodziny, znajomych... Byli gotowi ponieść ofiarę, jak Jack, który przez te dziesięć dni, które minęły poczuł się jeszcze gorzej i z trudnością się poruszał. Dzisiaj na przykład z trudem doszedł do budki telefonicznej mimo pomocy Andy, która po długiej rozmowie zrozumiała jego racje i przyznała mu słuszność. To ona była jedną z tych, które pomagały "nowym" się urządzić w domach, które dostali od mieszkańców. Wiele stał pustych, więc nikt nie został bez dachu nad głową. "W tym miasteczku lokale zdecydowanie za szybko się zwalniają" powiedziała kiedyś gorzko byłą współpracowniczka Jacka i musiał przyznać jej rację. Przyznał ją też, kiedy stwierdziła dziś rano, że jest z nim coraz gorzej. Tak, musiał pogodzić się z gorzką prawdą, że jest to prawdopodobnie ostatni telefon od żony, który jest w stanie odebrać.
Niestety.
- A jak się czujesz? - spytała Mary, głosem który za wszelką cenę chciała uczynić naturalnym.
- Gorzej - wychrypiał jej mąż do słuchawki z trudem trzymanej w ręku. - Ledwo jestem w stanie utrzymać słuchawkę... Muszę siedzieć w budce, bo nie mam siły wstać, a i mówienie jest coraz trudniejsze... Mam chyba wysoką gorączkę... Andy twierdzi, że od czasu do czasu mówię coś całkiem bez sensu. Prawdopodobnie mam majaki... Od wczoraj mam też czerwone plamy... to ostatnie stadium. - kobieta po drugiej stronie słuchawki załkała cicho.- Nie płacz, Mary... nie warto...
- Nie warto?! Jesteś moim mężem, a ja... i ty... masz umrzeć... ja nie mogę, to za trudne dla mnie!
- Nie prawda. Jesteś dzielna... mądra i piękna... znajdziesz sobie kogoś i to szybko... mną się nie przejmuj... tylko wspominaj dobrze... - Jack uśmiechnął się krzywo. Starał się to mówić beztroskim tonem, choć sam bał się tego, co nadejdzie. Wiedział, że musi umrzeć i to już niedługo, ale nie do końca się z tym jeszcze pogodził. Mimo wszystko nie mógł martwić Mary bardziej niż do tej pory.
- Mogę zadzwonić jutro o tej samej porze? - spytała kobieta, powstrzymując płacz. Wiedziała, że inni nowi mieszkańcy też chcą porozmawiać ze swoimi rodzinami, czy znajomymi. Nie była jedyna.
- Nie... - odparł jej cichy głos męża.
- Czemu?
- Jestem zbyt... słaby, Mary. Nie dam rady dojść... To nasza ostatnia rozmowa... Przykro mi skarbie...
- Ostatnia? - spytała zrozpaczona.
- Tak... I lepiej szybko ją zakończmy... Nie lubię ckliwych pożegnań.
- Czyli mam tak po prostu się z tobą pożegnać, jakby nic się nie stało? - spytała rozżalona na wszystko wokół niej.
- Właśnie... Do zobaczenia, Mary... może kiedyś...
- Do zobaczenia, Jack... Ale to tak nie może być! Jack!
- Może Mary... Do zobaczenia...
Odłożył słuchawkę i z pomocą współlokatorki wstał i nie bardzo wiedząc, co się dzieje ruszył przez zalany słońcem rynek do domu. Był zmęczony, musiał odpocząć, zdrzemnąć się.
Dotarł do domu...
Zasnął...
Pochowano go następnego dnia na, zdecydowanie zbyt już wypełnionym, cmentarzu.

Andy Hismack była z niego bardzo dumna. Ona sama nie zdobyłaby się na taki gest. Nie odważyłaby się sprzeciwić i wezwać tu nikogo z firmy Reveler. Ani z żadnej innej. Doszło do niej jak mało znaczącą i tchórzliwą osobą jest. Jednak teraz było już na to za późno. Na szczęście Jack Loe był inny. Uratował wielu ludzi od okropnej śmierci w bólu i gorączce, jaką miał on, gdy szamotał się przez sen, z którego już nigdy nie miał się obudzić...
Tak, Andy zdecydowanie była dumna ze swego przyjaciela. Wiedziała, że dokonał wielkiej rzeczy i jego poświęcenie nie pójdzie na marne.
Skąd bowiem Andy mogła wiedzieć, że tego wirusa przenoszą również zwierzęta? Skąd mogła wiedzieć ile bezdomnych psów i kotów, a także tych domowych zwierząt jest zarażonych? Przecież nie mogła tego wiedzieć, ani tego, że nikomu nie przyszło do głowy by je przebadać. Nie spodziewała się, że poświęcenie Jacka zostanie zaprzepaszczone przez dziecko, które drażniło obcego psa i które zostało przez niego ugryzione. Skąd mogła wiedzieć, że będzie bało się przyznać rodzicom i tym samym nie pójdzie do lekarza, bo uzna to za zbyt małą rankę na taką aferę? Nie mogła tego wiedzieć i nie wiedziała, więc była dumna i pełna podziwu dla Jacka, jego firmy i tego, co osiągnęli.


KONIEC...


--------------------
Pink it was love at first sight
Pink when I turn out the light, and
Pink gets me high as a kite
And I think everything is going to be all right
No matter what we do tonight

AEROSMITH :-)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 28.05.2024 17:24