Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Stało Się Inaczej, Zawieszony

Idril Celebrindal
post 01.01.2007 09:41
Post #1 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 37
Dołączył: 13.09.2005

Płeć: Kobieta



To opowiadanie zostało napisane na potrzeby Klubu Pojedynków im. Gilderoya Lockharta na Forum Mirriel i wyszło z potyczki zwycięsko. Tematem tego pojedynku było charłactwo.
Skajuś, dziękuję Ci przeogromnie, za ten pojedynek!
W tekście wykorzystałam postać Jánosa Szenveya, występującego w fanfikcie „Spaleni słońcem”. Znajomość tego opowiadania jest raczej konieczna do zrozumienia poniższego tekstu. Opisywane tutaj wydarzenia mają miejsce mniej więcej trzy lata przed tymi ze „Spalonych słońcem”.
Dedykowane mojej wspaniałej przeciwniczce.


Stało się inaczej
Zawieszony

To nie miało się tak skończyć. Miał pójść do tego pieprzonego Durmstrangu i go skończyć, a potem dostać ciepłą posadkę w ministerstwie. Siedziałby teraz w wygodnym gabinecie wielkiego gmachu w Peszcie, zamiast łykać piasek na pustyni.
Z różdżki z orzechowego drewna miały się posypać kolorowe iskry, kiedy po raz pierwszy wziął ją do ręki. Stało się inaczej. Nie było iskier, listu z Durmstrangu i zakupów na Magicznej. Zamiast tego – mugolskie szkoły, a potem uniwersytet i historia sztuki. Kierunek całkowicie nieprzydatny, jeżeli chciało się pracować. Jeśli jednak dysponowało się ogromną fortuną, a stryj przewodniczył węgierskiej Radzie Czarodziejów, doprawdy, nie istniały żadne powody do zmartwienia.
János nie lubił poczucia uzależnienia od czegokolwiek i kogokolwiek. I jednocześnie przez całe życie pozostawał niewolnikiem charłactwa. Na początku był bunt, łzy i czarna rozpacz. Bo jakże to? Nie pójdzie do szkoły, o której marzył, odkąd Lászlo zaczął edukację? Do tej, gdzie został zapisany zaraz po urodzeniu?
Później jednak charłactwo stało się jego drugą naturą. Żył z nim jak z własnym cieniem – rzadko zauważalnym, ale towarzyszącym codziennie każdemu człowiekowi, czy to czarodziejowi, czy mugolowi.
A teraz siedział na tej pieprzonej wydmie, bawiąc się kapslem od butelki z wodą, i klął swoją słabość w sto diabłów.

***

Samochód nawalił na środku pustyni. Silnik zakrztusił się kilka razy, zawarczał cicho i zdechł. János oparł dłonie na kierownicy i zamknął oczy. Z trudem powstrzymał się od naciśnięcia klaksonu i przerwania tej irytującej ciszy.
Dlaczego jak coś się wali, to od razu do końca? – pomyślał.
Lászlo był w Budapeszcie. Jak zwykle, kiedy okazywał się naprawdę potrzebny.
I po cóż ci ten sarkazm? – zapytał cichy głosik z wnętrza głowy. Cóż to da? Lepiej się przez to poczujesz? Nie zapominaj, ile mu zawdzięczasz…
– Wiem, na Merlina, wiem!
Ta świadomość ciążyła mu bardziej i bardziej z każdym dniem. Gdyby nie stryj, życie chłopaka na pewno nie wyglądałoby w ten sposób. Ale János wiedział, że po części ma rację. W niezrozumiały sposób Lászlo znikał z horyzontu, kiedy zaczynały się prawdziwe kłopoty. Nie te z gatunku wielkich, które wstrząsają dogłębnie całym czarodziejskim światem, ale te całkiem zwyczajne. Takie jak awaria samochodu pośrodku pustyni.


***

Prażące słońce powoli chowało się za horyzont. Szenvey wiedział, że zaraz zapadną – nomen omen – egipskie ciemności i zrobi się potwornie zimno. „Taki urok pustyni” – zwykł mawiać wtedy Lászlo.
János nie widział szczególnego uroku w tym, że zamarza na kamień, sinieją mu ręce i wargi, a w ciszy słychać głośne szczękanie jego zębów. Młody Szenvey uważał, że pustynia jest miejscem pełnym kontrastów i nie ma tam dla niego miejsca. Sam dryfował w pustce, zawieszony pomiędzy dwoma skrajnie różnymi światami. Nie czarodziej, ale i nie mugol. Czuł magię, nie mogąc samemu jej używać.
W chwilach takich jak ta zastanawiał się, czy jego poczucie bezsilności stałoby się mniejsze, gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, że istnieją metody, by wyjść bezpiecznie z sytuacji. Niewiedza – w tym przypadku niewiedza mugoli – bywała błogosławieństwem.
Pierwszy podmuch wiatru przeszedł niezauważony. János siedział w samochodzie, szukając czegoś, czym mógłby się przykryć. Nie znalazł nic, tylko, jak na ironię, zapomniany szalik w kratkę. Chłopak pamiętał, że szukał go bezskutecznie w Budapeszcie poprzedniej zimy, aż wreszcie dał za wygraną i kupił drugi. A teraz znalazł go nagle pośrodku jednego z najgorętszych miejsc na ziemi.
Jakby był mi tutaj potrzebny, pomyślał z goryczą.
Drugi podmuch wiatru okazał się dużo mocniejszy. Chmura piasku uderzyła o okno samochodu. Szenvey poderwał się i spojrzał na niebo. Zbyt długo mieszkał w Egipcie, by nie wiedzieć, co to znaczy. Ghibli. Pustynia się gniewała.
Bum. Bum, bum. Bum.
Rytmiczne uderzenia fal piachu o samochód powodowały, że Jánosowi jeżyły się włoski na karku. Widział, jak mikroskopijne ziarenka zamieniają się w niszczycielską siłę i zasypują powoli czarną toyotę. A on nie mógł nic na to poradzić. Charłactwo doskwierało mu w takich momentach szczególnie mocno. Wiedział przecież, że mógłby się jakoś teleportować, zrobić, coś, cokolwiek… A tak? Był tylko w stanie zaciskać ręce w pięści i chować głowę między ramiona, czekając, aż przestanie wiać. To zaś mogło potrwać, nawet aż do świtu. Ghibli nie dawało łatwo za wygraną, choć nie trwało tak długo jak sirocco.
János wiedział, że ten wiatr nie jest zwykły. Beduini-czarodzieje opowiadali, że wiatr ten powstał, kiedy dwóch dżinów walczyło ze sobą o panowanie nad pustynią. Jeden z nich powiedział wtedy, że uniesie Saharę w niebo. Od tamtego czasu, zawsze, gdy wiało ghibli, czarodzieje mówili, że obudził się gniew dżina, zaś mugole – że to pustynia się gniewa.
János wiedział też, że ten wiatr wywołuje miraże. Zastanawiał się, co zobaczyłby w rozedrganym powietrzu, gdyby wyszedł z samochodu. Siebie samego z różdżką w ręku? Siebie, teleportującego się byle dalej stąd?
Niestety, w rzeczywistości widział tylko siebie pośrodku nieokiełznanego żywiołu. I nie chciało być inaczej.

***

Obudził się w ciemnościach. W spieczonych ustach miał sucho, pod czaszką pulsował tępy ból. Kiedy przetarł oczy i odzyskał zdolność ostrego widzenia, zorientował się, że szyby są zasypane piaskiem.
Cholerna pustynia! Cholerny, pieprzony piach! – pomyślał, zdając sobie w mgnieniu oka sprawę z powagi sytuacji, w jakiej się znalazł.
Zasypany pośrodku pustyni w zamkniętym na szczelnie samochodzie, bez wielkich zapasów wody, jedzenia… Bez wielkiej ilości powietrza. We wnętrzu pojazdu i tak panowała już nieznośna duchota, nie było czym oddychać. Za kilka, może kilkanaście godzin sytuacja jeszcze się pogorszy. A wtedy…
Usłyszał głosy. Niewyraźne, przytłumione, jakby dobiegały z daleka.
Tak już ze mną źle? Już się zaczęły omamy? – pomyślał ze zdumieniem.
Otworzył schowek i wyjął z niego metalowy kubek z uszkiem. Wierny towarzysz wszystkich wypraw na pustynię i tym razem był na miejscu. János nalał sobie wody i pił łapczywie, pilnując, by nie uronić ani jednej cennej kropli.
Nie pomogło. Znów usłyszał głosy. Tym razem były wyraźniejsze.
Stuk. Stuk. Stuk.
– Wariuję – szepnął cicho do siebie. – Wariuję…
Kiedy zobaczył dłonie odgarniające piach z szyb, zaczął dziękować wszystkim znanym sobie bogom. Beduini pracowali szybko, rozmawiając między sobą tak gwałtownie, jakby się sprzeczali.
Jeden z nich oczyścił drzwi i otworzył je na całą szerokość. Jánosowi po duchocie panującej w aucie nawet gorące pustynne powietrze wydawało się rześkie jak po burzy. Zachłystywał się nim, łapiąc gwałtownie oddech.
Czterej brodaci mężczyźni z turbanami na głowach krzyczeli jeden przez drugiego, wyszarpując sobie nawzajem Szenveya z rąk. Mówili po arabsku, więc chłopak rozumiał tylko pojedyncze słowa. Już miał zacząć wyjaśniać im wszystko na migi, gdy nagle przypomniał sobie o Translatorze, niewielkim urządzeniu, które zostawił mu Lászlo. Pozwalało ono porozumiewać się w każdym języku świata. Na szczęście mogły go używać także charłaki, a nawet – w wyjątkowych przypadkach – mugole. János włączył szybko Translator i rozpoczął wyjaśnienia.
Beduini okazali się czarodziejami. Wcale nie zdziwił ich dziwny sprzęt, którym posługiwał się Węgier, za szerokie pasy zatknięte mieli różdżki.
– Allach się tobą opiekuje, cudzoziemcze. Niewielu przeżywa gniew dżina… – powiedział najwyższy, w jasnym zawoju. – Pustynia jest niebezpieczna dla takich jak wy. Pojedziesz z nami.

***

Wielbłąd szedł dziwnym, nieco chwiejnym krokiem. János chybotał się na jego grzbiecie, kurczowo trzymając się łęku siodła. Z tej perspektywy pustynia wydawała mu się zupełnie inna. Czuł, jakby brał udział w odwiecznym spektaklu, którego częścią byli ludzie przemierzający morze piasku na wielbłądach, zdając się na łaskę i niełaskę żywiołu.
To nie tak miało być, mówił sobie w duchu. I pewnie stałoby się inaczej, gdyby nie…
Ilekroć myślał o życiu, jakie prowadzi, temat charłactwa pojawiał się w tych rozważaniach prędzej czy później. Choć usiłował o tym zapomnieć, to ta przypadłość stanowiła tak naprawdę istotę jego życia. Wszystko byłoby inne, gdyby nie charłactwo.
A może to była próba? Próba wiary, charakteru, wytrzymałości… Ile jeszcze kopniaków od losu jest w stanie znieść, zanim się załamie? Zawieszony pomiędzy życiem i śmiercią, naturą i cywilizacją, niepewny i zagubiony.
Parsknął śmiechem. Gdyby Lászlo go teraz usłyszał, zapewne rzuciłby cierpką, lakoniczną uwagę o tym, że takie roztkliwianie się do niczego nie prowadzi. Faktycznie. Nie prowadziło. Ale János musiał o czymś myśleć, a taki temat idealnie nadawał się do roztrząsania na wszystkie możliwe strony.

***

János widział obóz Beduinów po raz pierwszy w życiu. Kilkanaście namiotów porozstawiano w oazie, gdzie połyskiwał w słońcu mały, zapiaszczony zbiornik z wodą, wzbierający tylko po okresowych deszczach. Pustynia mogła dać swoim dzieciom tylko tyle i aż tyle. Skały, otaczające oazę z trzech stron, chroniły ją przed silnym wiatrem, kilka rachitycznych drzewek dawało nikły cień.
Słońce powoli zachodziło za czerwonym masywem. Arabowie wylegali z namiotów, by przyrządzić posiłek. Kobiety, zakutane w wielokolorowe zawoje, kryły się przed spojrzeniami białego człowieka. Wiedziały, że nie należał do ich świata. Tak naprawdę nie należał do żadnego.
Lászlo opowiadał mu kiedyś o magii, jaką stosowali Beduini. Była zupełnie inna od tej, którą posługiwali się ludzie z Europy. Stanowiła jedynie środek, nigdy nie cel. Wieczna koegzystencja z pustynią nauczyła arabskich czarodziejów także współistnienia z magią. Wiedzieli, że należy nie tylko brać, ale i dawać. A jeżeli już brać, to z wielką ostrożnością.
Jedna z kobiet – a może była to młoda dziewczyna? – podeszła i podała mu mały placek z mąki i wody. Miała duże, czarne oczy, patrzące na Jánosa z zaciekawieniem.
To dziwne, pomyślał Szenvey, ja jestem dla nich egzotyczny tak samo, jak oni dla nie…
Kobieta nie odzywała się, patrzyła tylko, patrzyła tak, że wystarczało to za wszystkie słowa świata. W jej milczeniu więcej było treści niż w setkach pytań i odpowiedzi.
– Jak masz na imię? – zapytał, chcąc przerwać ciszę.
Arabka zmieszała się, popatrzyła na niego przerażonymi oczami i odeszła szybko. Dopiero kiedy wszyscy poszli już spać, tylko János siedział wciąż przed namiotem, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, przyszła i usiadła obok.
– Jesteś charłakiem? – zapytała. Miała niski głos o łagodnym brzmieniu.
János skinął głową.
– Nigdy żadnego nie widziałam…
– Dlaczego? – zapytał, zanim zdążył ugryźć się w język.
– Oni nie mieszkają z nami. Są zbyt słabi, muszą odejść. Żyją gdzieś na środku pustyni – wyjaśniła kobieta. – Tylko Starsi wiedzą dokładnie, gdzie.
Jánosowi przemknęło przez myśl, że może on sam nie jest w tak złej sytuacji. Jego przecież nikt nie wygania z domu tylko dlatego, że jest inny.
– A co, jeżeli zechcą wrócić?
– Właśnie dlatego ich oślepiamy…

***

Znów kołysał się na grzbiecie wielbłąda, wlepiając oczy w drgający od upału horyzont. Zaschło mu w ustach, oblizywał raz po raz spieczone wargi. Arab-przewodnik zauważył to i rzucił mu manierkę z wodą. János pił łapczywie, małymi łykami, myśląc o tym, że właściwie ma szczęście. Gdyby urodził się Arabem, wiedziałby od najmłodszych lat, do jakiej grupy należy. Byłby przegrany już na starcie.
Zbliżali się do El-Fajum, widać już było lśniącą iglicę minaretu. Szenvey mógł dostać się z miasteczka do Kairu bez trudu. Kierowca i samochód czekały na niego w willi Lászlo.
Kiedy dotarli na skraj pustyni, Beduin pomógł Jánosowi zsiąść, po czym wsiadł na swojego wielbłąda i chciał odjechać. Po chwili jednak odwrócił się, spojrzał na Węgra i powiedział:
– Pustynia nie lubi takich jak ty. Trzymaj się od niej z daleka.

***

Dom był cichy i ciemny. János myślał, że powinno stać się inaczej. Miało go witać światło i ciepło, tak odmienne od mroku i chłodu pustynnej nocy.
Tylko w jednym pokoju paliła się mała lampka – to Lászlo czytał książkę. Chłopak stanął w drzwiach, opierając się o futrynę. Hrabia podniósł wzrok na bratanka.
– Więc jednak raczyłeś wrócić?
– Tak.

KONIEC



--------------------
Nie w szczęściu, ale w nieszczęściu okazać może człowiek prawdziwą swą wielkość i cnotę.
Friedrich Schiller
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 06.05.2024 00:02